HMP 79_Saxon
New Issue (No. 79) of Heavy Metal Pages online magazine. 85 interviews and more than 230 reviews. 248 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Helloween, Saxon, Kruk & Wojtek Cugowski, Therion, Burning Witches, Dream Theater, Artillery, Enforcer, Dragon, Asylum, Terrordome, Blaze Bayley, Axe Witch, Faithful Breath, Silver Talon, Witchseeker, Lord Fist, Lunar Shadow, Rezet, Exarsis, Septagon, Exoecizphobia, Squaler, Sacred Oath, Tygers Of Pan Tang, Solitary, MP, Attica, Marta Gabriel, Ironbound, Natur, Hot Breath, Witchbound, Ignitor, Diamond Chazer, Forsaken Age, Kramp, Sandstrom, Servants To The Tide, Raven Black Night, Black Soul Horde, Monarch, Leviathan, Adamantis, Gaia Epicus, Hellryder, Durbin, Black Fate, Royal Hunt, Evergrey, Sacred Outry, Satan's Fall, Powerwolf, Persuader and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 79) of Heavy Metal Pages online magazine. 85 interviews and more than 230 reviews. 248 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Helloween, Saxon, Kruk & Wojtek Cugowski, Therion, Burning Witches, Dream Theater, Artillery, Enforcer, Dragon, Asylum, Terrordome, Blaze Bayley, Axe Witch, Faithful Breath, Silver Talon, Witchseeker, Lord Fist, Lunar Shadow, Rezet, Exarsis, Septagon, Exoecizphobia, Squaler, Sacred Oath, Tygers Of Pan Tang, Solitary, MP, Attica, Marta Gabriel, Ironbound, Natur, Hot Breath, Witchbound, Ignitor, Diamond Chazer, Forsaken Age, Kramp, Sandstrom, Servants To The Tide, Raven Black Night, Black Soul Horde, Monarch, Leviathan, Adamantis, Gaia Epicus, Hellryder, Durbin, Black Fate, Royal Hunt, Evergrey, Sacred Outry, Satan's Fall, Powerwolf, Persuader and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
To było do przewidzenia - promocja najnowszego
albumu Helloween zatytułowanego po prostu
"Helloween" zelektryzowała polski rynek parający się
pisaniem o muzyce rockowej. Takie periodyki jak Teraz
Rock oraz Metal Hammer zafundowały fanom
ciekawe wywiady oraz okładki z tym niemieckim zespołem.
Trudno konkurować z miesięcznikami, gdy
samemu jest się jedynie kwartalnikiem, niemniej dzięki
naszym staraniom udało się przygotować jeszcze
więcej materiałów, co niejako jest naszą kartą przetargową.
Nasze cztery wywiady z Michaelem Weikathem,
Saschą Gerstnerem, Kaiem Hansenem oraz
Andi Derisem z pewnością wzbogacą Waszą znajomość
z najnowszym albumem zreformowanego
Helloween.
Drugim okładkowym bohaterem nowego numeru
Heavy Metal Pages są Brytyjczycy z Saxon. O ile rozmowy
z promotorami tego świetnego zespołu są czystą
przyjemnością, to wywiad z Biffem Byfordem należy
do kategorii gier losowych. Przez cała historię naszego
magazynu zebrało by się kilka dykteryjek dotyczących
rozmów z Panem Byfordem. Całe szczęście
tym razem nie było jakoś tragicznie oraz nie wydarzyło
się nic szczególnego, choć sam Biff mógłby postarać
się lepiej.
Nie mamy w zwyczaju "dawać" do jednego wydania
więcej niż dwie okładki. Tym razem poważnie zastanawialiśmy
się czy nie zastosować precedensu. A
wszystko przez nowy krążek hardrockowego Kruka
"Be There", którego wspierał swoją osobą Wojtek
Cugowski. Wyszło im świetne wydawnictwo i miejmy
nadzieję, że będzie to przyczynek do lepszych czasów
dla tej sceny w Polsce.
Z każdym nowym numerem naszego pisma, jako
redakcja, chcemy przedstawić jak najwięcej z tego, co
działo się na scenie klasycznych odmian heavy metalu.
Wychodzi nam to różnie, z pewnością nie udaje się
podjąć wszystkich tematów, niemniej za każdym razem
wkładamy w nasze działania całą swoją moc oraz
pełne zaangażowanie, tak aby spróbować zaspokoić
Zapraszamy do wzięcia udziału w
Intro
Konkurs
konkursie. W puli nagród znajdują się 2 egzemplarze
CD Hell Freezes Over "Hellraizer" (po
jednym CD dla każdego spośród dwóch zwycięzców
konkursu). Aby wziąć udział w losowaniu,
wystarczy wysłać na adres mailowy redakcji
hmpmagazine@gmail.com zdjęcie, na którym
trzymasz własny egzemplarz CD/DVD/LP/MC
(mp3 ani CD-R się nie liczą) dowolnego albumu
recenzowanego w sekcji "Decibels' Storm" HMP
79, a także odpowiedzieć na poniższe 2 pytania:
-Jak Hell Freezes Over nazywa swoich fanów?
Spis tresci
oczekiwania naszych czytelników. Nie inaczej było
tym razem. W pozostałej części magazynu znajdziecie
dość szerokie spektrum heavy metalowej sceny, od
znanych marek po zupełnie nieznane, z właśnie wydanymi
znakomitymi płytami oraz niezłymi, ale zdradzającymi
potencjał na przyszłość. Być może są też
kapele, o których niedługo zapomnimy. Jakby nie
było, scena ta ciągle żyje, zmienia się, jednym daje
szansę, innych odrzuca i odsuwa w niepamięć.
Na samym początku magazynu mamy symfoniczny
Therion, progresywny Dream Theater czy też thrash
metalowe Artillery. Tych formacji nie trzeba nikomu
przedstawiać. Są też Burning Witches oraz Enforcer,
które na scenie już swoje zrobiły. Ale jest też zespół
Feanor, który - jak dobrze pokieruje swoją karierą
w przyszłości - może pozytywnie kojarzyć się fanom
epickiego heavy metalu. W każdym razie polecam
ich najnowszy album "Power of the Chosen
One". I żeby nie było, nie jest to zupełna "świeżynka",
grupa działa od 1996 roku a krążek "Power of
the Chosen One" to ich czwarte studyjne wydawnictwo.
Na początku mamy też bardzo mocny polski akcent
a to dzięki thrash/death metalowemu Dragon, thrash/
crossoverowemu Terrordome oraz thrashowemu
Asylum, wprawdzie temu ostatniemu też nie brakuje
hardcore'owych naleciałości. Mam nadzieję, że te pozycje
przypadną wam również do gustu. Nie oznacza,
że wszystkim muza tych kapel musi się podobać, a co
za tym idzie, każdy powinien mieć swoje zdanie odnośnie
muzyki i mieć powody za które ją lubi albo nie.
Wracając do sedna, ten mocny akcent podkreślony
jest również na samym końcu tego numeru. Zgromadziły
się tam bandy typu Lucifuge, Bonker 66,
Children Of Technology i w końcu death metalowy
Pandemic Outbreak, który zaczynał od bliższych
nam thrashowych brzmień.
Ogólnie, tym razem przedstawicieli thrashu jest w
miarę sporo, także fani tego odłamu heavy metalu powinni
być ukontentowani. Polecam im artykuły z Rezet,
Exarsis, Septagon, Exorcizphobia czy Suicide
Of Society. A to nie jest wszystko jeśli chodzi o
thrash.
W dalszej części nowej odsłony HMP znajdziecie
wykonawców z dużym doświadczeniem acz różnym
podejściem do muzyki. Myślę, że frakcja zwolenników
old-schoolu też będzie usatysfakcjonowania. A
do poczytania są wywiady z Sacred Oath, Tygers Of
Pan Tang, Solitary, MP, Velvet Viper, Attica, Homicide,
Axewitch, Faithful Breath, Incursion, Leviathan,
Blaze Bayley a nawet Suzi Quatro.
Jak zawsze nie zabrakło przedstawicieli doom metalu;
wystarczy wymienić zespoły Schema, Raven
Black Night, Black Soul Horde czy Wizards Of
Hazards. Zresztą takich brzmień znajdziemy sporo w
innych kapelach, które znalazły się w tym wydaniu
HMP, choć raczej jako element dodatkowy.
Najwięcej jednak w naszym periodyku jest "młodych"
przedstawicieli o wszelkich odcieniach tradycyjnego
heavy metalu. Aktualna scena zdaje się nie do
ogarnięcia, co nas bardzo cieszy. Ja jedynie wymienię
kilka z nich: Silver Talon, Witchseeker, Ironbound,
Lord Fist, Lunar Shadow, Satan's Fall, Durbin,
Forsaken Age, Servants To The Tide. Resztę należy
wyszukać samemu. Jestem pewien, że przyniesie to
wam wiele frajdy.
Nie zabrakło przedstawicieli bardziej melodyjnych
odmian tradycyjnego metalu. Nie znaczy, że gorszego
czy też mniej ambitnego. Fanów tej sceny oraz progresu
z pewnością przyciągną nazwy, takie nazwy jak
Powerwolf, Persuader, Evergrey, Royal Hunt,
Black Fate, Drakkar czy Gaia Epicus.
Mam nadzieję, że nasza praca nie pójdzie na marne
i wiele z tego, co zostało przez nas przygotowane w
bieżącym numerze, po prostu spodoba się wam drodzy
czytelnicy, więc nie pozostaje mi nic innego, jak
życzyć jedynie miłych chwil spędzonych z naszym
magazynem.
Michał Mazur
-Jak ma na imię muzyk, który zastąpił niedawno
(w okolicach maja/czerwca 2021r.) Takuy'ę na
basie?
Termin nadsyłania odpowiedzi: do
końca lipca 2021r. Imiona zwycięzców przedstawimy
w HMP 80. Zdjęcia opublikujemy tylko
za wyraźną zgodą zwycięzców, ale taka zgoda
nie jest warunkiem udziału w konkursie.
Sponsorem konkursu jest nasz redakcyjny kolega
Sam O'Black.
Cover foto: Steph Byford
3 Intro
4 Helloween
12 Saxon
14 Kruk & Wojtek
Cugowski
20 Therion
22 Burning Witches
25 Dream Theater
26 Artiillery
28 Enforcer
30 Feanor
36 Dragon
38 Asylum
40 Terrordome
42 Blaze Bayley
45 Homicide
46 Axewitch
48 Faithful Breath
50 Silver Talon
54 Witchseeker
58 Lord Fist
60 Lunar Shadow
62 Rezet
64 Exarsis
66 Septagon
68 Exorcizphobia
70 Squaler
72 Suicide Of Society
74 Stormhunter
76 Sacred Oath
78 Tygers Of Pan Tang
81 Solitary
84 MP
86 Velvet Viper
88 Attika
90 Marta Gabriel
92 Suzi Quatro
94 Ironbound
97 Natur
100 Incursion
102 Revenge
105 Hot Breath
108 Witchbound
110 Neurtrieres
112 Ignitor
113 Blazing Rust
114 Diamond Chazer
116 Forsaken Age
118 Kramp
120 Kamenolom
122 Sandstrom
124 Servants To The Tide
127 Schema
130 Raven Black Night
132 Black Soul Horde
134 Wizards Of Hazards
136 Monarch
138 Insane
140 Mosh Pit Justice
141 Tulkas
142 Skeleton Pit
144 Leviathan
142 Fortress Under Siege
148 Adamantis
150 Gaia Epicus
152 Drakkar
154 Animal House
156 Hellryder
157 Durbin
158 BLack Fate
160 Royal Hunt
162 Evergrey
164 Less Is Lessie
166 Sacred Outcry
168 Legendry
170 Satan’s Fall
171 Sellsword
172 Powerwolf
174 Persuader
175 Lucifuge
178 Bunker 66
180 Children Of
Technology
182 Pandemic Outbreak
186 Live From The Crime
Scene
188 Reminiscencje
NWOBHM
190 Zelazna Klasyka
191 Decibels` Storm
234 Old, Classic,
Forgotten...
3
Teraźniejszość jest najważniejsza
Główna myśl, którą chciał przekazać Michael Weikath jest w zasadzie taka,
jak śpiewa Kai Hansen w kawałku z nowej płyty - "Best Time". Przeszłość to historia,
a przyszłość to zagadka. Choć obecny Helloween silnie opiera się na potężnych
fundamentach z przeszłości, Michael widzi Helloween raczej jako proces i ciągłość,
a wszystkie dawne spory i ślepe uliczki muzycznej kariery jako coś, czemu w
obliczu obecnego reunionu nie warto już poświęcać uwagi. Obecna forma Helloween
to zarówno ukoronowanie kariery zespołu, jak i nowy, najlepszy rozdział.
przyp. red.). Bardzo skupiam się na pisaniu
kawałków. Tutaj chciałem połączyć brzmienie
Helloween z Judas Priest. Mówiłem już w
wielu wywiadach, że sporo melodii, które wykorzystuję,
czerpię z religijnych pieśni kościoła
katolickiego i anglikańskiego. Dobrze się w
nich orientuję, bo w każdą niedzielę moja mama
prowadziła mnie do kościoła, i tam po pierwsze
śpiewałem wspólnie z wiernymi, a po drugie
mogłem usłyszeć, jak te utwory brzmią.
Osoby, które nigdy w kościele nie były, nie
"Skyfall" to majstersztyk. Jest na tyle złożony,
że zastanawiam się, w którym momencie
powiedzieliście sobie: "ok, kawałek jest już
skończony".
W dużej mierze ten kawałek wypracował sam
Hansen. Podczas spotkania poświęconego demówkom,
Kai zaprezentował dwie rzeczy, które
nie pasowały do naszych pomysłów. Brzmiały
raczej jak Def Leppard, Gamma Ray albo
komercyjna wersja Judas Priest. W każdym
razie w ogóle nie jak Helloween. A ponieważ
tego nie chcieliśmy, Hansen już po naszym
spotkaniu usiadł w swoim studiu, pomajsterkował,
popracował i wypracował ostatecznie
"Skyfall". Tak właśnie powstawał ten kawałek,
a można by nim obdzielić ze trzy inne utwory.
Są w nim odniesienia do Davida Bowie, odrobinę
do "Music" Johna Milesa, czy "The Raven"
zespołu... oj, zapomniałem nazwy... Alan
Parsons Project. Dźwięki są rozmaite. Młodsi
fani, którzy nie znają starego rocka i którym się
mówi "zobacz, to jest z tego, to z tego" też odbierają
ten numery jako złożony. Te odniesienia da się
rozpoznać, gdy dobrze się je zna i jest się nastawionym
na ich szukanie. Ale nawet mimo
ich obecności kawałek jest bardzo kreatywny i
dobrze zrobiony. Bardzo wiele pracy zostało
weń włożone.
Jak już jesteśmy przy odniesieniach do brytyjskiego
rocka, to muszę przyznać, że "Best
Time" kojarzy mi się z Sisters of Mercy.
Coś w tym jest, choć jeśli dobrze kojarzę, prawdopodobnie
chodzi o rytm i melodie. Koncepcja
Saschy zakładała coś w rodzaju Billy' ego
Idola. Co prawda pobrzmiewa w tym kawałku
Billy Idol, ale jeśli weźmiesz nasz stary "Future
World" też usłyszysz "Rebel Yell". W zamierzeniu
"Best Time" miał być fajnym, żwawym numerem.
I to świetnie się udało. Słyszałem, że
powinniśmy do niego zrobić video, tylko z Andym
i Kiske i potraktować go jako wakacyjny
hit, to by się sprawdziło. Sascha zresztą miał
kilka pomysłów. Później rozwijał je gdy podczas
przedprodukcji w Hamburgu spotkał się w
hotelowym pokoju z Derisem. Spędziliśmy
tam zresztą dwa miesiące - listopad i grudzień,
po to, żeby zaaranżować i przepracować wszystkie
nasze podstawowe pomysły, każdy kawałek
dokładnie poznać i zagrać. I właśnie
podczas tej sesji na kilka godzin usiedliśmy
przy komputerze i tak długo pracowaliśmy nad
"Best Time", aż był gotowy. Był to efekt wspólnej
pracy Derisa i Saschy.
4
HMP: Kiedy tylko zobaczyłam Waszą nową
okładkę, pomyślałam, że czeka nas nostalgiczna
płyta, w stylu klasycznego Helloween.
Teraz słucham płyty i słyszę, że "Helloween"
to dobry balans między starym Helloween, a
tym zupełnie aktualnym. Taką koncepcję mieliście
od początku, czy może wypracowaliście
po dyskusjach i sporach?
Michael Weikath: Nie, nie, to wyszło naturalnie.
Każdy miał swoje spojrzenie na całą sprawę
Helloween i każdy włożył ogromny wysiłek,
żeby wyszło fajnie. Rezultat to zebranie
wszystkiego razem. Pewnego razu spotkaliśmy
się wszyscy w Hamburgu, w hotelu, zaprezentowaliśmy
sobie nawzajem nagrania demo. To
zebranie tego, co przygotowaliśmy.
Wydaje mi się, że dwa kawałki jednak dobrze
oddają okładkę - to "Skyfall" i "Out for the
Glory". Wiem, że to Twój kawałek. Wygląda,
jakbyś usiadł, rozłożył na czynniki pierwsze
stare kawałki Helloween, żeby go napisać.
O tak, ale w taki sposób kawałki piszę od lat,
to w końcu nic innego jak "Eagle Fly Free". A
melodię na przedrefren miałem już od piętnastu
lat, od kiedy zobaczyłem film Ala Gore'a
pod tytułem "Inconveniet Truth" (w Polsce
pod tytułem "Niewygodna Prawda" - przyp.
red.). Jak tylko obejrzałem film, została mi w
głowie melodia ze słowami "incovenient truth..."
(nuci słowa na melodię "Out for the Glory" -
HELLOWEEN
znają w ogóle tego rodzaju melodii.
Foto: Martin Häusler
Uprę się na tę nostalgię w "Out for the Glory".
Tu po prostu chodzi o styl. To w pełni zamierzone.
Oczywiście, jak zauważyłaś, z jednej
strony zagłębiam się, analizuję i studiuję, ale z
drugiej strony... robię tak od lat. Kiedy weźmiesz
"How Many Tears" z "Walls of Jerycho"
to spostrzeżesz, że to jest zwyczajnie ten sam
styl.
Z kolei "Indestructible" brzmi jak Unisonic.
Domyślam się, że to jednak nie było celowe?
Tak, to jest przypadek. I mimo tego, że w zasadzie
jest to typowy kawałek Markusa, zrozumiałe,
że tak go odbierasz. Jego autorem jest
Markus. Sęk w tym, że to jednocześnie Unisonic
zawiera wiele elementów Helloween. Logiczne,
bo na przykład na ostatniej płycie "Unisonic"
wszystkie kawałki napisał Dennis
Ward (jednocześnie co-procucent "Helloween"
- przyp. red). On naprawdę zrobił to tak, jak
Ty wcześniej mówiłaś - przeanalizował kawałki
Helloween i spróbował napisać utwory w tym
stylu. To naprawdę jest tak, jak Ty przypuszczałaś
(Michael wydaje się być z tych, którzy
potrafią żartować z niewzruszonym głosem -
przyp. red.). Naturalnie, "Indestructible" to zdecydowanie
kawałek Markusa, w którym Hansen
później dopracował riffy i kolejność Ja też
zaproponowałem do refrenu riff i parę melodyjek
w solówce.
Czytałam, że perkusję nagraliście przy użyciu
oryginalnego zestawu Ingo. Użyliście jej
tylko w niektórych fragmentach?
Nie, nie. To był pomysł Svena, dawnego
współlokatora Ingo, który miał klucz do magazynu,
gdzie był przechowywany zestaw perkusyjny.
Ingo miał oczywiście kilka zestawów,
a my wykorzystaliśmy ten, który był użyty na
dwójce "Keepera". Być może wykorzystany był
na jedynce, ale tego nie jestem do końca pewien.
Na pewno do nagrań "dwójki" Hanowerze
i wiele razy na koncertach. Sven miał też
biały zestaw, który odkupił kiedyś od Rolanda
(Grapowa - przyp. red.), który miał go w swoim
studio. My jednak wykorzystaliśmy zestaw mahoniowy.
Postawiliśmy go w Home Studio,
które wcześniej nazywało się Chateau de Pape
i w którym nagrywaliśmy "Chameleon", "Master
of the Rings", "Time of the Oath" i
"Better than Raw". Z tą różnicą, że na sesji nagraniowej
do "Chameleon" stał tamten biały
drumset, a teraz stał mahoniowy. Dani (Löble
- przyp. red.) zbudował go, naoliwił, oczyścił,
skręcił, a potem użyliśmy go do całego nagrania.
Nagraliśmy wiele bębnów, z czego jestem
bardzo zadowolony - to 24 szpule z analogowej
maszyny taśmowej. Tak, bębny zostały nagrane
analogowo, nie cyfrowo.
Niesamowite! Zgaduję, że nie chodziło tylko
o brzmienie, ale też o tę symboliczną stronę...
Tak, tutaj jest wiele symboliki. Mówiliśmy o
perkusji, ale przecież użyliśmy też wynalezionego
przez firmę zegarmistrzowską na początku
lat osiemdziesiątych, wtedy pionierskiego
efektu, który daje echa, pogłosy, hall czy chóry.
Użyliśmy go w zasadzie dla wszystkich instrumentów.
Dzięki temu mają w sobie ten "touch"
lat osiemdziesiątych. Jako że pierwsze urządzenia
mimo wszystko miały całkiem dobre, charakterystyczne
brzmienie, można było go użyć
dla niemal wszystkiego - dla gitar, basów, wokali.
Ten efekt ma, sam nie wiem, z 280 różnych
regulacji, dlatego sowicie z niego skorzystaliśmy.
A było coś "oldschoolowego", czego jeszcze
chcieliście użyć, ale nie było takiej możliwości
technicznej?
Wszystko, co nagraliśmy poza perkusją, nagraliśmy
przy użyciu systemu Pro Tools, którym
dysponowaliśmy w studio Charliego Bauerfeinda.
Wokale i wszystko inne było przepuszczone
przez analog już w studiu Ronalda
Prenta - Valhalla Studio, dokąd wysłaliśmy
wszystkie nagrania. Tam dokonano miksów, i
tam w jego systemie były już analogowe w
100%. Nie znam dokładnych szczegółów, ale
użył analogowego wzmacniacza i przetwornika
cyfrowego w analogowy. Wszystko co ma - stół
mikserski, korektory czy kompresory dźwięku -
są w 100% analogowe. Mieliśmy trzy różne
próbki. Każdą można było zapisać i zachować
nagranie, i każda dawała zupełnie inny miks. A
to, co teraz słyszysz, to efekt ostatnich trzech
miksów.
Jesteś jedynym muzykiem Helloween, który
jest od początku i nie miał - jak Kai czy Michael
- pauzy. Zapewne wszyscy macie swoje
przyzwyczajenia, Ty je wypracowałeś przez
lata grania w Helloween, Kai czy Michael
mają swoje... Zauważyłeś jakieś różnice w
Waszym podejściu do pracy nad płytą?
Tak. Kai Hansen chciał spędzić czas na przedprodukcji
w Hamburgu, co było dla nas wszystkich
bardzo wyczerpujące. Chciał wszystkie kawałki
wzdłuż i wszerz przemaglować, zebrać
pomysły od każdego i wspólnie je rozwinąć w
sali prób. Ten fantastyczny pomysł był co prawda
czasochłonny, ale wykonalny. Z jednej
strony super, z drugiej kupa roboty, kosztownej
i pożerającej czas, bo wciąż trzeba było
być na miejscu. To jest taki sposób pracy, do
jakiego dawniej byliśmy po prostu zmuszeni.
Kiedyś zwyczajnie nie mieliśmy niczego innego,
jak tylko kilka kaset i wszystko, co wymyśliliśmy
musieliśmy
albo najpierw sami zapamiętać,
albo od razu
nagrać na kasetę, albo
ograć, żeby nie zapomnieć.
Potem były taśmy
czterośladowe, potem
ośmiośladowe, potem
komputer Mackintosh
z systemem cyfrowego
nagrywania, a teraz
są programy, na
których można wszystko
robić samemu. Możesz
aranżować, dodawać
orkiestracje, i nie
wiem co tam jeszcze -
to co na ogół robi dla
nas Matthias Ulmer,
który jest odpowiedzialny
za wszystkie klawiszowe
historie na płytach,
a zrobił już kilka
płyt. Kai Hansen w
ogóle chciał prawdziwej,
wspólnej pracy ludzi
przebywających fizycznie
razem w jednym
pomieszczeniu.
Napięcie i koncentracja
były spore, ponieważ
dziennie trzeba było
przerobić przynajmniej
jeden kawałek, żeby później
móc nagrać go na
Foto: Martin Hausler
sesji dla czuwającego
nad wszystkim Charliego Bauerfeinda. Podstawą
do nagrań były wersje na brudno. Dani
rejestrował potem bębny, a później na nowo
musieliśmy nagrać gitary, basy, wokale... Łącznie
był to szalony nakład pracy.
Znów znalazłeś się niemal w takiej samej
sytuacji, jak przed trzydziestu laty. Jakie to w
ogóle uczucie?
Udało nam się stworzyć zupełnie fajne rzeczy,
które szczęśliwie zostały fajnie nagrane. Tego
nie da się zapomnieć. W zespole producenckim
mieliśmy Charliego Bauerfeinda, który pierwotnie
produkował solowe płyty Michaela
Kiske i był zaangażowany w trzecią płytę
Gamma Ray. Pracował zatem z Kaiem Hansenem
i całą Gammą, więc wszystkich tych ludzi
znał. I nas też, mnie też, bo od czasów
"Dark Ride" produkował nam każdą płytę. W
ekipie był też Denis Ward, był basistą poprzedniego
zespołu Andy'ego Derisa, Pink
Cream 69, oraz producentem i basistą Unisonic.
Znał więc bardzo dobrze zarówno Hansena,
jak i Kiske. Ja zresztą z Denisem Wardem
też znam się od dawna ze wspólnej pracy. A
Kosta Zafiriou (manager Helloween - przyp.
red.) także grał przez długi czas na perkusji w
Pink Cream 69. Każdy z każdym miał więc
jakąś styczność i dlatego ta płyta wyszła taka
fajna. Było tak wiele punktów stycznych, że
bardzo dobrze się rozumieliśmy. Próba pracy z
zupełnie nowym producentem, którego nikt by
nie znał, byłaby ryzykiem. To w końcu siedem
osób. Producent, którego każdy zna, sprawiał,
że jak tylko pojawiały się jakiekolwiek problemy,
szybko mógł im zaradzić. Dlatego więc
czuliśmy się bardzo pewnie. Pracował w końcu
z ludźmi, których zna od dekad, zna cechy
wszystkich osób, wie, jak znaleźć odpowiednie
rozwiązanie. Wszystko tak super się potoczyło
do tego stopnia, że sami jesteśmy zaskoczeni.
Wszyscy mieliśmy pewne przemyślenia czy
wyobrażenia, na temat ewentualnych sytuacji,
które mogłyby się pojawić, ale na szczęście nic
takiego się nie wydarzyło. Wszystko poszło super
i masz teraz fajny rezultat w postaci płyty.
Bardzo się cieszę.
Jestem bardzo dumny.
To słychać (śmiech). Mam rozumieć, że dawne
spory potraktowałeś jako błędy młodości?
Każdy miał swój powód i było zbyt wiele różnych
ego. Byliśmy w bezradnej sytuacji, ponieważ
z pomocą nie przyszedł nam nikt z zewnątrz.
Dzisiaj mamy management, który dobrze
zna każdego z nas w najlepszym tego słowa
znaczeniu. Zdecydowaliśmy, że sami musimy
stawić czoła tej sytuacji. Każdy miał własną
wizję, w jaki sposób iść naprzód. Na przykład
Kai Hansen był zdania, że długie trasy, duża
ilość koncertów, zbyt wiele promocji, zbyt wiele
chaosu wokół nas, brak życia prywatnego
sprawiły, że się wypaliliśmy. I miał rację! Jednak
w tym czasie uważaliśmy, że mimo to,
jako zespół nadal musimy kroczyć tą drogą.
Dla niego to było za dużo, więc zrozumiałe, że
wolał odejść. Później musieliśmy podjąć decyzję,
jaką muzykę chcemy tworzyć i wtedy
pojawił się pomysł komercyjnej płyty "Chameleon".
To, co się wtedy wokół niej działo, to
nie tylko nasza wina, ale też managementu i
gównianej umowy, jaką mieliśmy z wytwórnią,
a pokłosiem tego był fakt, że większość fanów
tej płyty w ogóle nie zaakceptowała. Potem
znów pojawiła się dyskusja w jakimś kierunku
iść. Tak powstało błędne koło, z którego nie
dało się uciec. To było jednak bardzo dawno
temu i teraz dla nas ważne jest to, że obecnie
jest super. Mieliśmy szansę stworzyć coś świetnego,
trasa okazała się wielkim sukcesem, bardzo
dobrze spędziliśmy razem czas, wszystko
po prostu wyszło doskonale. No i fani też byli
zachwyceni. Na tym trzeba się skupić. Patrzeć
na to, co naprawdę istotne jest teraz. Najwa-
HELLOWEEN 5
żniejsze, że fani są szczęśliwi. Grając koncerty
widzieliśmy masę uradowanych fanów i te
emocje przeszły także na nas. Po prostu widzisz,
że jak już tam jesteś i angażujesz się, to
robisz coś naprawdę ważnego. Zauważasz to,
kiedy przybywa bardzo wiele ludzi i wszyscy są
zachwyceni. Trasa odniosła pełny sukces. Graliśmy
największe hale i największe stadiony, a
potem festiwal "Rock in Rio" i to się wszystko
kompletnie sprawdziło. Właśnie to jest ważne.
Dużo ważniejsze, niż te małe historie z ego
Zastawiałeś się kiedykolwiek w przeszłości,
że taki powrót jest w ogóle możliwy?
Kai Hansen zawsze mawiał, że musimy coś takiego
zrobić, bo jeśli tego nie zrobimy, to będziemy
strasznie głupi. I znów miał rację. Jednak
każdy z nas miał inny harmonogram,
każdy musiał grać trasy, czy to Kai wraz Gamma
Ray, czy Kiske z Unisonic lub Avantasią.
My sami również. Dopiero po ustaleniach z
managementem udało się połączyć te wszystkie
logistyczne sprawy, dostroić harmonogram,
tak, żeby to w ogóle było wykonalne. Na początku
naszym największym zmartwieniem było
to, jak to w ogóle wszystko zgrać. Zarówno
ja, jak i Markus Grosskopf od początku mówiliśmy
"no wszystko spoko, ale nie da się tego
zgrać z harmonogramem", ale oczywiście nadzieję
też mieliśmy. I tak to wyszło.
Wspomniałeś wcześniej o "Chameleonie".
Dziś znów z Michaelem gracie heavy metal.
Tamta zmiana to po prostu kwestia ducha
czasów, w których wypadało "wyrosnąć z
heavy metalu"?
Nie, lata 90. nie miały z tym nic wspólnego, bo
my się rozwinęliśmy w zupełnie innym kierunku,
niż grunge. Nas to w ogóle nie interesowało,
chcieliśmy po prostu stać się zespołem
rockowym. Zaczynaliśmy jako zespół okre-ślany
speed metalem, melodyjnym speed me-talem,
melodyjnym heavy metalem z szybkimi
Foto: Helloween
tempami, czy jak się mówi do dziś, power metalem
i tak dalej. Byliśmy jednymi z pierwszych,
którzy coś takiego w ogóle robili. A
"Chameleon" powstał właśnie dlatego, że od
początku byliśmy konkretnie ukierunkowani i
teraz chcieliśmy uniezależnić się muzycznie.
Gdy na początku robisz płytę, której pragniesz
i która wywiera na ludziach ogromne wrażenie,
sięgasz po ekstremalne rzeczy, takie jak tempo,
które doprowadza ludzi do szaleństwa. Jednak
już na "Keeperach" można zauważyć melodie i
wiele rzeczy ukierunkowanych na zwykły rock,
zarówno w tempach, jak i rytmie. Są fani, którym
to się właśnie podoba, a my chcieliśmy pokazać,
że nadal tak potrafimy. Przed Helloween
przez osiem lat miałem też zespół, z którym
grałem hard rock. Kai Hansen również,
wcześniej grał w Gentry. Miałem też szkolny
zespół, w którym graliśmy zwykłe popowe i
rockowe rzeczy. Moją rockową inspiracją był
współpracownik Meat Loaf, Jim Steiman. No
i Queen. Marzyliśmy, żeby choć raz pójść w
takim kierunku. I jak mówiłem, tak właśnie
zrobiliśmy w przypadku "Chameleon". I że tak
powiem, zwykli fani metalu tego nie przyjęli.
Mieliśmy zabukowane koncerty na 8000 ludzi,
a przychodziło może z 1500, a może nawet i
mniej. To była katastrofa. Musieliśmy szybko
wrócić do tego, co porzuciliśmy. Choć na przykład
Michael Kiske wcale tego nie chciał, mówił
"nie, ciągnijmy dalej, fani w końcu zrozumieją".
Mówiłem mu, że w takim razie będziemy grać
w klubach dla pięćdziesięciu osób. To było
przeciwieństwo tego, co stworzyliśmy. Było to
przerażające, bo mieliśmy jeszcze presję i trwał
proces z wytwórnią. To wszystko było bardzo
obciążające. Nie chciałem tego zrujnować, ale
dyskusje o tym, co robić, w jakim kierunku podążać,
niestety doprowadziły do ekstremalnych
sporów. Najważniejsze, że jako zespół
przetrwaliśmy. Wszyscy musieliśmy podjąć dobre
i rozsądne kroki. Teraz udało nam się to
wszystko naprawić, nagraliśmy super płytę i
doskonale się rozumiemy.
Czyli dla Ciebie ten reunion i "Helloween" to
high light Waszej kariery?
Tak, tak, oczywiście. To podsumowanie wszystkiego,
co zrobiliśmy do tej pory. Kierunek, zawartość,
wszystko razem jest dobrze wyważone.
Teraz nie jest tak, że dominują komercyjne
kawałki. W większości jest to klasyczny
metal. Melodyjny i rozmaity, ale też dość złożony,
trochę poprzeplatany i progresywny. Jest
tak, jak chcieliśmy zrobić i jak już mówiłem,
wyszło naturalnie i bez większych trudności.
Wszystko, co sobie zaplanowaliśmy i zaaranżowaliśmy,
super się udało.
Bo to trochę taka równowaga między klasycznym
i obecnym Helloween...
Tak, choć granica między nimi jest zatarta, one
się zazębiają. Chodzi o to, że nie ma jakiejś granicy
przejściowej... Mamy jeszcze 5 minutek,
bo mam umówiony zaraz kolejny wywiad.
Dobrze, to szybciutko ostatnie pytanie.
Zawiesiliście poprzeczkę wysoko, co dalej?
Mam nadzieję, że będziemy mogli normalnie
funkcjonować. Mamy zaklepaną trasę na przyszły
rok, mam nadzieję, że mimo wszystko,
wszystko będzie działać. Nie wiem jeszcze jak,
ale mamy nadzieję, że jakoś to będzie. Nadzieję
można mieć, nadzieja umiera ostatnia. W
każdym razie ważne jest, żebyśmy wrócili do
tego, co przerwaliśmy. Włożyliśmy w to dużo
wysiłku i warto byłoby kontynuować. Mam
nadzieję, że płyta się spodoba i choć nic już nie
możemy zrobić, mamy nadzieję, że ludzie będą
jej słuchać z przyjemnością. Ważne, że jest gotowa
i będzie można jej słuchać do woli czekając
na to, aż będziemy mogli normalnie funkcjonować.
Koncerty oczywiście planujemy, tak
samo jak graliśmy je, zanim wydaliśmy płytę.
Podobnie festiwale. Do największych należał
Rock in Rio dla 60 tysięcy ludzi. Drugi olbrzymi
festiwal graliśmy w Polsce na Woodstocku.
Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Po raz pierwszy
byłem w tym miejscu i zaskoczyła mnie
ta pokojowa atmosfera. Zagraliśmy tam dla
ogromnej publiczności, ludzi było pełno, aż po
horyzont, pewnie też było ich z 60 tysięcy. Byłaś
wtedy?
Nie, widziałam Was w Warszawie i na jakimś
dużym festiwalu, nie pamiętam czy to
był Masters of Rock czy Wacken (już po rozmowie
doszłam do tego, że był to Masters of
Rock - przyp. red.). W każdym razie na tej trasie
widziałam Was dwa razy, ale na Woodstocku
nie byłam.
Hala, którą dostaliśmy w Warszawie, była dziwna,
bo barierki były bardzo daleko. To było
naprawdę gówniane. Nie wiem, czyj to był pomysł
i jak to mimo wszystko działa, że fani się
na to godzą. Poza tym hala jest bardzo ok, ale
nie te barierki, przez które ludzie stoją tak daleko.
Mimo wszystko daliśmy dobry koncert.
O tak, koncert był wspaniały! Wiem, że
musimy już kończyć. Bardzo Ci dziękuję za
rozmowę i za Twój czas.
Ja też, wszystkiego dobrego!
Nawzajem i do następnej rozmowy.
Tak jest!
Katarzyna "Strati" Mikosz
6
HELLOWEEN
Wasz najnowszy longplay stanowi perfekcyjne
połączenie tradycyjnych oraz nowoczesnych
znaków rozpoznawczych Helloween.
Do Ciebie należy m.in. pomysł na
najbardziej przebojowy utwór "Best Time".
Czy zgodziłbyś się, że jesteś obecnie najbardziej
twórczym muzykiem Helloween?
Jesteśmy dobrze zgranym zespołem. Wszyscy
dołożyliśmy starań, aby uzyskać to, co najlepsze
z wszystkich dekad Helloween na jednym
albumie. Myślę, że udało nam się to znakomicie.
Przyszłe koncerty to wszystko na czym nam zależy
Chociaż Sascha Gerstner jest najmłodszym muzykiem obecnego składu
Helloween, w ich najnowszy album zaangażował się tak samo, jak pozostali gitarzyści.
Pomimo ewidentnej skromności, już od 20 lat doskonale odnajduje się w roli
rockmana i stałego członka najpopularniejszego zespołu power metalowego z Niemiec.
Uzupełnił krótko, z własnej perspektywy, obszerne wywiady z Michaelem
Weikath'em, Kaiem Hansenem oraz Andim Derisem. Grunt, że czuje się on usatysfakcjonowany,
szczęśliwy i nie może doczekać się, aby grać nowe utwory na żywo.
HMP: Jak wyglądał Twój pierwszy kontakt z
gitarą oraz z muzyką rock/metal w ogóle?
Sascha Gerstner: Mój wujek był zakręcony na
punkcie muzyki i gry na gitarze. To on wprowadził
mnie w świat gitary elektrycznej gdy
miałem 13 lat. Jestem mu za to wdzięczny.
Ćwiczyliśmy wspólnie. Moimi idolami byli
wówczas Michael Schenker, Peter Gabriel
oraz Phil Collins - lubiłem muzykę z syntezatorami.
Jak doszło do tego, że zostałeś gitarzystą
Helloween?
Pracując jako producent muzyczny poznałem
dawno temu Charlie Bauerfeinda (inżynier
dźwięku Helloween - przyp. red.). Dzięki niemu
trafiłem do Helloween. Kompletnie odmieniło
to całe moje życie. Reszta jest już historią.
O proszę, byłeś też producentem. Jakie cechy
czyniły Ciebie dobrym producentem?
Różnorodność muzycznego gustu. Nie ograniczam
się do jednego wąskiego gatunku. Produkowanie
rozmaitych albumów nadal sprawia
mi wiele frajdy.
Czy to prawda, że ten album nie został stworzony
poprzez wspólną burzę mózgów, lecz
przeciwnie - wysyłaliście wzajemnie demówki
do siebie? A jeśli tak, to czy całość brzmiałaby
inaczej jako efekt staroszkolnego komponowania?
Nie jest to prawdą. Pracowaliśmy w tradycyjny
sposób. Jak zwykle, najpierw nagrywaliśmy demówki,
a następnie spotykaliśmy się wszyscy w
Hamburgu i wspólnie ogrywaliśmy wszystkie
pomysły przez 4 tygodnie. W międzyczasie
eksperymentowaliśmy z alternatywnymi podejściami,
szukając które najlepiej pasuje. Mieliśmy
nagraną perkusję na taśmie, używaliśmy
wiele sprzętu z lat 80. Normalna, zwyczajna
praca.
Czy udzielałeś się też jako producent najnowszego
albumu Helloween, obok Charlie
Bauerfeind'a i Dennisa Warda?
Nie, aczkolwiek swobodnie rozmawiałem z nimi
w sprawie brzmienia gitar.
W Helloween gra teraz aż trzech gitarzystów
(oprócz Ciebie również Michael Weikath i
Kai Hansen). Co pomaga wam w pozytywnym
dogadywaniu się? W jaki sposób udaje
wam się znaleźć złoty środek pomiędzy nadmiarem
pomysłów a spójnością materiału?
Wszystko sprowadza się do wzajemnego szacunku,
miłości do muzyki, wspólnego napędzania
kreatywnej atmosfery oraz umiejętności
ustępowania sobie miejsca kiedy trzeba. Charlie
Bauerfeind obstawiał przy odtworzeniu
koncertowego klimatu na płycie. Kai, Michael
i ja nagraliśmy wszystkie gitary. Następnie
Charlie zadecydował, które riffy i dźwięki będą
najlepiej do siebie pasować, tak aby wyszedł
magiczny efekt, na jakim wszystkim zależało.
Jak będziecie dzielić się partiami gitar na koncertach?
Doświadczyliśmy już tego. Będziemy to robić
tak jak dotychczas na Pumpking United World
Tour. Ucieszymy się, gdy będziemy nareszcie
mogli grać kolejne koncerty - to wszystko,
na czym nam zależy w przyszłości. Nadchodzi
całkowicie nowa era, która będzie trwać tak
długo jak to możliwe. W tym kontekście
"Helloween" to niemal nasz debiut.
Gdybyś miał napisać książkową biografię
Helloween, jak podszedłbyś do tego wyzwania?
Nigdy bym tego nie zrobił, a część dotycząca
mnie stanowiłaby zaledwie jej mały rozdział.
Hurdaskellir & Katarzyna "Strati" Mikosz
Twoje najbardziej niezapomniane ostatnie
koncerty Helloween?
Ostatni koncert w Rio de Janeiro (4 października
2019 - przy. red.) oraz występ w roli głównego
zespołu festiwalu Wacken (4 sierpnia
2018 - przyp. red.). Wciąż pamiętam, jak bardzo
były ekscytujące. Nigdy ich nie zapomnę.
Grasz w Helloween już 19 lat. To znacznie
dłużej niż Michael Kiske oraz Kai Hansen
grali w swoich pierwszych okresach w tym zespole.
W jakim stopniu Twoje doświadczenia
wpłynęły na proces komponowania najnowszego
albumu Helloween?
Moje doświadczenia i gust nie są jedynymi
czynnikami wpływającymi na końcowy efekt.
Każdy z nas ma różne muzyczne korzenie, wykraczające
poza metal (heavy metal, punk,
rock, folk, muzyka lat 60. oraz lat 80.). Wielu
spośród nas komponuje utwory. Na ostatecznie
powstały album mają wpływ te wszystkie
inspiracje.
Jak się czujesz po nagrywaniu a jeszcze przed
datą premiery?
Czuję się usatysfakcjonowany i szczęśliwy. Nie
mogę się doczekać, kiedy wyjdę na scenę i zagram
nowe kawałki na żywo.
Foto: Helloween
HELLOWEEN 7
Wolność jest nadrzędna
Powrót Helloween w składzie maksymalnie zbliżonym do klasycznego (a
nawet większym) stał się faktem już kilka ładnych lat temu i wszyscy zdążyli
wyrobić sobie na ten temat zdanie. Pomogły w tym znakomite koncerty, jakie zespół
dawał na całym świecie, co ugruntowało ten reunion jako jeden z najważniejszych,
oprócz podobnych wydarzeń w karierach zespołów takich jak Iron Maiden,
Judas Priest czy Black Sabbath. Został im więc tylko jeden krok - wydanie
nowego albumu. O tym czy jest udany, niedługo będziecie mogli się przekonać.
Być może nakieruje was recenzja w naszym magazynie. Oddajmy z tej okazji głos
człowiekowi, w którego głowie narodził się ten zespół.
Czy miałeś jakieś wątpliwości przed wyrażeniem
zgody na powrót? Wiem, że przez pewien
czas grałeś z Michaelem Kiske w innym
projekcie Unisonic, ale czy wciąż gdzieś były
jakieś żale sprzed 30-tu lat?
Tak, na początku nie wiedziałem, co się stanie.
Mogło wyjść tragicznie i nikt nie wiedział, czy
po dwóch tygodniach w trasie nie zaczniemy
się nienawidzić, czy coś w tym stylu. Na szczęście
nic takiego się nie zdarzyło. Ale nie miałem
jakichś wielkich wątpliwości, ponieważ wszyscy
zaangażowani w ten projekt w jakiś sposób
zmądrzeli, nie są już postrzelonymi młodzikami.
To sprawiło, że poczułem się spokojniejszy
i przestałem być takim zatwardziałym
typem. Stałem się bardziej łagodny we współpracy
z innymi ludźmi. Więc nie był to wielki
problem i nie miałem związanych z tym wielkich
zmartwień.
Pamiętasz, co czułeś, kiedy zgromadziliście
się razem w jednym pomieszczeniu po tylu latach?
Byłem podekscytowany widząc ciebie na scenie
dwukrotnie z okazji trasy Pumpkins United:
w Warszawie i na festiwalu w Wacken
bodajże w roku 2018. To było świetne czuć na
scenie tę chemię i radość między wami, Można
było odczuć, że to może być coś więcej niż
nostalgiczny powrót...
Tak, zdecydowanie. W wielu przypadkach, gdy
zespoły znowu razem koncertują, to ludzie myślą,
że to tylko dla kasy albo, że to robią na siłę,
że nie są szczęśliwi, bo to jest po prostu praca.
Myślę, że można zauważyć, że z nami to coś
innego. Tak, to jest nasza praca, ale właśnie ją
kochamy, uwielbiamy być razem, tworzyć kawałki,
być na scenie, spędzać fajnie czas. To
jest coś szczerego, nic sztucznego.
Najpierw zakomunikowaliście, że odbędzie
trasa, a dopiero potem, że powstanie płyta.
Pamiętasz może jak ten pomysł się narodził?
Wpadliśmy na ten pomysł od razu, gdy wyruszyliśmy
w trasę a nawet wcześniej, gdy mieliśmy
razem próby. Ponieważ, logicznie rzecz
biorąc, gdy się do tego zabierasz, to od razu
myślisz o przyszłości zespołu, o tym co się stanie
potem. Rozmawialiśmy o naszych pomysłach
i wszyscy byli zgodni co do tego, by razem
nagrać nowy album, ale poczekajmy, zobaczmy
jak wypadnie trasa. Jeśli pójdzie dobrze,
odniesie sukces i my będziemy zadowoleni
z tego jak wypadamy, ludzie będą wstanie
dogadywać się, to możemy zacząć o tym rozmawiać.
Spotkaliśmy się znowu pod koniec
trasy, by porozmawiać, czy chcemy to kontynuować,
czy chcemy nagrać razem album i
wszyscy się zgodzili. Nie było żadnych głosów
sprzeciwu czy wątpliwości.
HMP: Chciałbym zapytać o powrót do
Helloween. Czujesz satysfakcję z tego, że
znowu występujesz w tym zespole?
Kai Hansen: Tak, to jest świetne. Dla mnie to
jest zatoczenie koła. Zawsze myślałem, że byłoby
głupio, gdybyśmy czegoś razem nie zrobili
zanim się zestarzejemy. Jestem bardzo szczęśliwy,
czuję się w tym składzie bardzo dobrze.
Jest inaczej niż w Gamma Ray, ponieważ jestem
tylko częścią zespołu, a nie jakimś nestorem,
więc nie czuję aż tak wielkiej presji. Pracuję
ze świetnymi ludźmi, jesteśmy jak jedna
wielka radosna rodzina.
Foto: Martin Häusler
To było ekscytujące. Spotkanie się odbyło po
tym, jak zadzwoniono do nas i powiedziano, ze
może to już najwyższy czas razem się spotkać,
obgadać niektóre rzeczy i zobaczyć na czym
stoimy. Nikt nie wiedział jak to się może skończyć,
ale koniec końców, wyszło dobrze. To był
pierwszy raz, kiedy spotkali się Andi i Michy,
przedtem nigdy to się nie wydarzyło i nikt nie
mógł przewidzieć co się stanie. Czy od razu się
dogadają, a może będzie jakieś poczucie rywalizacji?
Na szczęście wszystko było w porządku.
Na trasie, spędzali cały czas razem, razem chodzili
na kawę, praktycznie wszystko robili razem.
Kto mógł się tego spodziewać? Super, że
tak się stało. Jesteśmy więc na dobrej drodze.
Kiedy zgodziliście się nagrać nowy album,
czy rozmawialiście o tym, jak konkretnie powinien
on brzmieć, czy było to może bardziej
spontaniczne?
To było zupełnie spontaniczne. Myślę, że każdy
miał swój pomysł na to, co powinien zrobić
na albumie, ale nie było żadnej dyrektywy.
Nie było żadnego planu. Po prostu stwierdziliśmy,
że wrócimy do domu i zaczniemy pisać
muzykę. Tyle. Oczywiście każdy ma indywidualny
styl, swoją manierę pisania utworów i
wszyscy zrobili to, co myśleli, że jest dobre. I to
się słyszy na tym albumie.
Nie odbieraj tego jako pochlebstwo, ale według
mnie, "Skyfall" jest najlepszym utworem
na tym albumie i to jest chyba jedyna kompozycja,
w której miałeś swój pełny wkład.
Mam rację?
Tak, to prawda. To jest w całości moja kompozycja,
to jest song, który sam napisałem. W
innych kawałkach po prostu dorzucałem swój
wkład do solówek albo jakieś pomysły. Bardzo
się cieszę, że tak lubisz ten utwór i tak, czuję
się skomplementowany, jak mogę nie być? To
jest bardzo miłe słyszeć takie rzeczy z perspektywy
twórcy muzyki. Ale mam nadzieję, że ludzie
lubią cały ten album i że nie będzie niesiony
na barkach jednej piosenki, podczas gdy reszta
zostanie ignorowana.
Nie miałem na myśli, że lubię tylko tę kompozycję,
album jest interesujący, ale myślę, że
ona się wyróżnia.
Zgadzam się. Ten song jest jak epos, to jest
chyba jedyny epicki utwór na tym albumie i
prawdopodobnie to jest jedyna kompozycja, w
której można się utożsamić z klimatem "Keeper
of the Seven Keys". To sprawia, że jest
szczególna.
8
HELLOWEEN
Nie czuję jednak aby to był tylko powrót do
przeszłości.
Tak, to było dla mnie bardzo ważne, nie chciałem
powtarzać starych rzeczy. I jasne, pewnych
charakterystycznych elementów nie da się
uniknąć. Kiedy gram riff, to wiadomo, że gram
go ja, ale zdecydowanie chciałem nagrać coś
współczesnego i nowego. I myślę, że w "Skyfall"
to zadziałało.
Zaciekawił mnie tekst tego utworu. To może
być głupie pytanie, ale czy czujesz, się trochę
jak ten kosmita zagubiony w innym świecie?
(śmiech)
Tak, zdecydowanie. Próbowałem nakreślić prostą
historię. Jest pewien kosmita gdzieś na
ziemskiej orbicie i zostaje zastrzelony przez
innego kosmitę, rozbija się na Ziemi, armia go
znajduje i umieszcza w Strefie 51. Przeprowadzają
na nim eksperymenty, pracownikowi
Strefy jest z tego powodu przykro. Zawsze
wyobrażałem sobie tego pracownika jako Morgana
Freemana. (śmiech) Był taki film z nim,
"Bruce Wszechmogący", w którym grał Boga,
a tutaj wyobrażałem go sobie jako sprzątacza.
Ten człowiek myśli sobie, dobra, nie mam nic
do stracenia, nie lubię swojego życia, otoczenia,
czuję sympatię do tego kosmity, więc wypuszczę
go na wolność i też ucieknę. Więc
uciekają i trafiają na pokład statku kosmicznego,
na którym odlatują z Ziemi. Docierają na
rodzinną planetę kosmity i odkrywają, że została
ona zniszczona przez innych kosmitów.
Więc stają się bezdomnymi, ich sytuacja życiowa
kompletnie się zmienia. O tym jest "Skyfall".
To jest jak Ragnarok, kiedy twoja sytuacja
życiowa radykalnie się zmienia, więc musisz
kompletnie się zaadaptować do czegoś zupełnie
nowego. Kiedy pisałem tę kompozycję,
wszystko jeszcze było w porządku, ale po tym
jak zaczął się Covid, to pomyślałem, że pandemia
to jest nasze "Skyfall". Musimy się przyzwyczaić
do kompletnie nowej sytuacji, nosić
maseczki, nie wychodzić z domu, nasza wolność
w wielu miejscach była ograniczona.
"Skyfall" zyskało dzięki temu drugie dno. Opowieść
sci-fi stała się rzeczywistością. Zakończenie
w "Skyfall" jest otwarte, ta dwójka musi teraz
znaleźć nowy dom dla siebie. I tak się kończy
ten utwór.
Wspomniałeś o czasach, w których teraz
żyjemy, jak radzisz sobie z tym, że nie możesz
teraz grać na żywo i ruszać w trasy?
Właściwie, znoszę to dość dobrze. Mogę być w
domu z moją rodziną, jak zapewne wiesz, mieszkam
teraz na Słowacji, i zawsze jest tu trochę
rzeczy do zrobienia. Siedzę w domu z żoną i
dziećmi, mamy psa, cztery koty i konia, więc
zawsze jestem zajęty. Na całe szczęście nie
mieszkam w mieście, tylko bliżej natury. Nie
jestem więc aż tak załamany tym, co się dzieje.
Jedyne co mnie wkurza, to ta cała polityczna
otoczka wokół tego, typu przeróżne protesty i
policja bijąca protestujących, albo te dyskusje
w internecie o tym co jest dobre, a co złe. Jest
teraz multum opinii na ten temat, co jest trochę
denerwujące. Trochę przerażające jest też
zastanawianie się, kiedy to się naprawdę skończy.
Czy wtedy, kiedy wszyscy zostaną zaszczepieni
preparatami, które nie są do końca
przetestowane? Czy to jest rozwiązanie? Martwię
się wieloma rzeczami, zwłaszcza utratą
wolności, bo wolność jest czymś dla mnie nadrzędnym
w życiu i nie znoszę tego, że muszę ją
ograniczyć. Nie chcę się w to zbytnio zagłębiać,
bo w dzisiejszych czasach, wszystko co powiesz
może zostać użyte przeciwko tobie i myślę, że
wywiad na temat zespołu nie jest odpowiednim
miejscem na to.
W takim razie nie jestem pewien, czy mogę ci
zadać kolejne pytanie, ponieważ dotyczy ono
treści twoich kompozycji. Są one opowieściami
sci-fi i fantasy, ale wyraźnie przebija się w
nich temat wolności i buntowaniu się przeciwko
prześladowaniu. Żyjemy w czasach, w
których te podobne rzeczy dzieją się dookoła
nas.
Absolutnie. To jest poniekąd moja refleksja na
temat obaw ludzi, ich wizji na temat przyszłości
ludzkości, pomysłów na temat funkcjonowania
człowieka. Lubię idee sprawiedliwego,
wolnego, ludzkiego społeczeństwa w którym
wszyscy się dogadują i nie podążają ślepo za
swoimi opiniami. Ludzie mają swoje poglądy
polityczne, religijne, machają flagami, a nie zastanawiają
się nad ich konsekwencjami. Żyjemy
w czasach, w których jakaś część ludzi bez
zastanowienia łyka to, co podaje im rząd. Nie
chcę się w to zagłębiać, ale jak możesz zauważyć,
jestem dość mocno krytyczny w stosunku
do tego.
W dzisiejszych czasach wydaje się być istotne,
by mieć opinię na różne tematy.
Tak, i co mnie smuci, to narastająca przemoc
wokół nas. Kiedy patrzę na niemiecką policję
aresztującą i czasem bijącą ludzi tylko dlatego,
bo są na zewnątrz, to wracam myślami do czasów,
które Niemcy powinny już mieć dawno za
sobą, a jednak niektóre z tych elementów zostały.
Ludzie za bardzo słuchają się rozkazów i
nie podoba mi się to.
Mówiłeś też, że skupiasz się teraz na życiu
rodzinnym. Widziałem zdjęcia na twoim
Facebooku, w tym także twojego konia. Czy
koncertowanie z Helloween, Gamma Ray i
innymi projektami sprawiły, że czułeś, że czegoś
ci brakowało?
Tak, zdecydowanie. Znalazłem swoje spokojne
miejsce, mam bardzo fajną rodzinę i świetnie
mieć, takie swoje przyjazne schronienie. Trochę
mnie przytłacza perspektywa wyruszania w
trasę, bo sporo by mnie ominęło w domu, ale
to jest moja praca i mam z niej frajdę. Jednak
od czasu do czasu muszę wrócić do domu, by
się odświeżyć i naładować baterie. To jest bardzo
istotne.
Co było twoim największym wyzwaniem
podczas nagrywania tego albumu? Czy w
ogóle je miałeś?
Tak, pierwszym wyzwaniem było napisanie
muzyki. Mój telefon jest wypełniony przeróżnymi
kawałkami i pomysłami. Miałem momenty,
w którym pisałem utwory i czułem, że
nie są one wystarczająco dobre. Wyzwaniem
było stworzyć coś niezwykłego, a nie tylko
"dobrego". Byłem mocno krytyczny i czasem
mnie to blokowało przed pisaniem, bo po co
robić coś, co nie jest wystarczająco dobre? Innym
wyzwaniem było zebranie pomysłów innych
twórców w jedną całość na albumie. Nie
chcieliśmy, by brzmiał jak kompilacja rożnych
zespołów, tylko jak coś, co zrobiła jedna grupa.
Wiedzieliśmy, że jest to możliwe, jako przykład
mogę podać zespół Queen. Oni mieli przeróżne
pomysły na brzmienia i utwory, ale
wciąż brzmieli jak Queen. I to było jedno z wyzwań
na tym albumie, by był różnorodny, ale
równocześnie nie brzmiał jak składanka.
Czy to dlatego tylko jedna twoja kompozycja
znalazła się na płycie?
Tak myślę. Zwłaszcza, że nie byłem zadowolony
z innych kawałków, które zrobiłem. Nie
chciałem zrobić takiego typowego, klasycznego
power metalu. To musiało być coś specjalnego.
Były też utwory, które się wyróżniały, ale było
w nich za dużo "mnie" i brzmiały bardziej jak
materiał dla Gamma Ray niż Helloween. Potem
pomyślałem o "Skyfall" i postanowiłem, że
włożę całą swoją energię w tę kompozycję. Cieszę
się, że tak to się skończyło.
Czy było ci trudno napisać muzykę nie tylko
pod wokal swój i Michaela, ale także Andiego?
Wiem jak brzmią Andi i Michael, ale problem
polegał na tym, że gdy tworzę muzykę, to słyszę
tylko swój głos, pisałem ją więc pod siebie.
Próbowałem wyobrazić sobie ich głosy w kawałkach,
ale gdy nagrałem demo do "Skyfall" i
słyszałem w nim swój głos, to mi się podobało,
ale gdy usłyszałem jak oni brzmią na albumie,
to pomyślałem, że są fantastyczni. Byli w stanie
odpowiedzieć na moje pomysły i zaadaptować
je do swoich stylów. Andi wykonał świetną
robotę, jeszcze nigdy nie słyszałem, by tak
śpiewał. Są momenty w kompozycjach które
piszę, które wymagają szczególnej uwagi i Andi
wykonał je zajebiście. Bardzo się cieszę, że tak
wyszło.
Co cię zaskoczyło najbardziej w powrocie do
Helloween i w pracy z tymi ludźmi?
Oczekiwałem dobrej grupowej współpracy.
Może powiem tak, że właśnie to wyszło zaskakująco
dobrze. (śmiech)
Wiem, że to jest wywiad dotyczący Helloween,
ale muszę spytać, jakie są plany Gamma
Ray?
Plany Gamma Ray są teraz opóźnione przez
mój powrót do Helloween. Ale jedno jest pewne,
nie mam zamiaru odpuszczać tego projektu
i będę utrzymywał go przy życiu tak bardzo,
jak to będzie możliwe. Helloween jest teraz
dla mnie priorytetem, ale staram się jak
mogę. Z drugiej strony, miałem czas komponowania
kawałków dla Gamma Ray i ciągle nad
tym pracujemy. Mam nadzieję, że zrobimy album
jeszcze w tym roku.
Wracając do przeszłości, miałeś swój wkład
w pierwszy solowy album Michaela "Instant
Clarity", niektóre z tych piosenek zostały
nagrane z Adrianem Smithem z Iron Maiden.
Jak wspominasz tę współpracę?
Było bardzo fajnie z nim pracować, cieszyłem
się z tego, że Michael robi swój własny album,
bo miał bardzo dobre piosenki. Adrian jest
świetnym gitarzystą, pracowaliśmy razem po
raz pierwszy w życiu. Znaliśmy się wcześniej,
ze wspólnych koncertów, ale nie mieliśmy okazji
poznać się bliżej. Wymienialiśmy się pomysłami
i to było niesamowite z nim pracować.
Igor Waniurski
Tlumaczenie: Szymon Paczkowski
HELLOWEEN
9
kimś podzielić rolą frontmana naprawdę mnie
cieszy (śmiech).
Czasem najtrudniej jest spojrzeć w swoje lustrzane odbicie
Lubię takie wywiady. Zresztą trudno to nazywać typowym wywiadem,
gdyż Andi od samego początku stworzył taką atmosferę, że cała rozmowa przypominała
raczej kumplowską pogawędkę, niż tradycyjną konwersacje na linii dziennikarz
- muzyk. A rozmawiać jest o czym. Nowy wyjątkowy z wielu powodów
album oraz przyszłoroczna trasa obejmująca także Polskę to tylko niektóre z tematów
poruszonych w poniższej rozmowie.
HMP: Cześć Andi. Jak się masz? Dobrze
mnie słychać?
Andi Deris: Hej u mnie wszystko w porządku.
Słychać Cię bardzo dobrze i bez zakłóceń.
Przyznam Ci się, że bardzo mnie to cieszy,
gdyż przed chwilą rozmawiałem z dziennikarzem
z Włoch i niestety łączność była fatalna.
Wiesz, może niektórzy tym się nie przejmują,
ale ja osobiście czuję się trochę niezręcznie, gdy
muszę prosić dziennikarza po trzy lub nawet
więcej razy, by powtórzył pytanie. Czasami już
wiem, że na zrozumienie całości nie ma najmniejszych
szans. Staram się wtedy wyłapać jedynie
kluczowe słowo i jego się trzymać. O dziwo,
czasem działa. (śmiech).
Niestety również to znam. Mam już za sobą
rozmowy, gdy musiałem kilka razy powtarzać
pytanie. Czasem też bywało, że rozmówca w
końcu stwierdził, że wie o co chodzi, ale treść
odpowiedzi nijak się miała do tego o co pytałem.
Uwierz mi, że też mam za sobą takie niezręczne
sytuacje (śmiech).
Cóż, takie uroki tej roboty (śmiech). Pozwolisz
zatem, że zadam pierwsze pytanie. Przez
długi czas byłeś frontmanem i jedynym głosem
Helloween. Teraz musisz dzielić swe
partie wokalne z Michaelem Kiske oraz Kaiem
Hansenem, którzy po latach powrócili w
szeregi zespołu. Nie czujesz czasem, że Twoja
pozycja uległa lekkiej degradacji?
Ależ absolutnie. Wręcz przeciwnie, jest mi to
bardzo na rękę (śmiech). Zazwyczaj koncert
Helloween trwa około 80-90 minut. Jestem
bardzo zadowolony z faktu, że nie muszę za
każdym wykorzystywać swoich strun głosowych
bez przerwy przez tak długi czas. Podzielenie
wokalnych partii między naszą trójkę
sprawia, że taki występ jest łatwiejszy zarówno
dla mnie, jak i Kaia oraz Michiego. Kiedy oni
śpiewają, ja mam przerwę i pozwalam przez
nawet krótki moment odpocząć swojemu gardłu.
Jeżeli jest to dłuższa chwila mogę wyjść za
kulisy i się czegoś napić albo wziąć kilka głębszych
wdechów. Wyobraź sobie teraz stanie
przez półtorej godziny na środku sceny. Jest to
dosyć męczące, jak się zapewne domyślasz.
Oczywiście, nie twierdzę, że jest to rzecz niewykonalna,
bo sam to przez te wszystkie lata
robiłem. Jednak mimo to, fakt, że mogę się z
Koncerty koncertami, jednak na albumie jakoś
partiami wokalnymi też się trzeba było podzielić.
Nie było w tym procesie ani żadnej osoby decyzyjnej,
ani też żadnego konkretnego klucza,
według którego żeśmy to ustalali. To raczej w
naturalny sposób wynikało samo z siebie. Zebraliśmy
się wszyscy w studiu wraz z naszym
producentem. Następnie zaczęliśmy razem z
Michaelem śpiewać sobie fragmenty poszczególnych
kawałków. Kryterium było właściwie
jedno. Śpiewając poszczególną partię, albo czułem
odpowiedni flow, albo nie. Niektóre fragmenty
zdecydowanie lepiej "leżały" Michaelowi.
Każdą z nich jednak sprawdzałem, jak
wypada w moim wykonaniu. Jeśli widziałem,
że Michi czuje się w tym lepiej, chętnie mu ją
odstępowałem bez zbędnych słów. I na odwrót.
Czasami producent rzucał hasłami w stylu "hej,
ale tu jest za dużo Andiego, a tam za dużo Michaela.
Weźcie coś z tym zróbcie." (śmiech). Oczywiście
jak najbardziej liczyliśmy się z jego zdaniem i
braliśmy pod rozwagę wszelkie jego sugestie.
Wyjątkiem były tu utwory, które były od razu
pisane pod jednego z nas. Mam tu na myśli na
przykład "Skyfall" czy "Fear of the Fallen". Cała
reszta mogła przypominać w pewnym stopniu
układanie puzzli. Nie mniej jednak, po pewnym
czasie taka układanka z pojedynczych
porozrzucanych elementów zmieniła się w jedną
konkretną i zwartą całość. Złożenie jej do
kupy nie stanowiło dla nas jakiegoś większego
problemu ani specjalnie wymagającego wyzwania.
Zdecydowanie mniej jest tutaj wokali Kaia,
ale on nadrobił to w najdłuższym kawałku na
tym albumie, czyli wspomnianym już tutaj
"Skyfall". W innych utworach udziela się sporadycznie.
Kiedy jednak masz do zaśpiewania
kawałek ponad dwunastominutowy, to uwierz
mi, że zajmuje to znacznie więcej czasu niż nagranie
trzech krótszych piosenek. Następnym
razem jednak zostawimy mu nieco większe pole
do popisu (śmiech).
Czyli widzę, że jednak naprawdę wyszło Ci
to na dobre.
Oj tak (śmiech). To jest fajne, że pisząc nowe
utwory, mogę wziąć pod uwagę kwestię, w którym
miejscu w danym utworze mam możliwość
wzięcia oddechu. Wiesz, kiedy śpiewasz jest to
nieodzowne. Musisz mieć nawet ten ułamek
sekundy żeby złapać wdech. To był pierwszy
raz kiedy mogłem pomyśleć "kurde, walić to!"
(śmiech). Przerwa między kolejnymi wersami
jest zbyt krótka? Walić to. Podzielimy się z
Michaelem tak, żeby było ok. Ogólnie cały ten
proces był i dla mnie i dla reszty zespołu bardzo
ciekawym doświadczeniem. Jeśli słuchałeś
naszego albumu, to zapewne zauważyłeś, że refreny
niektórych kawałków nie mogą być śpiewane
przez tylko jednego wokalistę. Tworzenie
wokali było tutaj niczym tworzenie partii instrumentów.
Z tą jednak różnicą, że osoba grająca
na instrumencie nie potrzebuje przerwy na
oddech. Właściwie gitarzysta, basista czy inny
instrumentalista może grać nie mając przerwy.
Foto: Helloween
Zatytułowanie albumu nazwą zespołu w
przypadku grupy z takim statusem jak Helloween
to jednak krok trochę nietypowy.
Ten tytuł ma za zadanie symbolizować nasz
ponowny start. Dla wszystkich jest już jasne,
że w tej formule na pewno nagramy coś więcej
niż tylko ten jeden album. Myślę, że przez najbliższe
dziesięć lat damy jeszcze radę pracować
10
HELLOWEEN
w takim trybie, jak to robiliśmy do tej pory.
Mimo, że nie należę do osób przesadnie przesądnych,
to postukam w drewno (słychać odgłosy
stukania drugiej strony - przyp. red.).
Trasa koncertowa "Pumpkins United" była
dla nas wszystkich przeogromnym impulsem i
widzę, że od tego czasu los jest dla nas łaskawy.
Trzydzieści pięć lat na scenie, kilkanaście albumów
studyjnych oraz status legendy to
naprawdę imponujący dorobek. Czy w związku
z tym wizja ponownego początku nie wydaje
się czymś odrobinę szalonym?
Nie, dlaczego? Zarówno podczas wspomnianej
trasy, jak i po niej w niemalże każdym wywiadzie
padało pytanie, czy zamierzamy kontynuować
działalność w tym składzie, czy powstanie
pełny album z trzema wokalistami i
tak dalej. Myślę, że album "Helloween" jest
idealną odpowiedzią na wszystkie te pytania
oraz domysły. To jest takie zamknięcie pewnego
rozdziału i jednocześnie otwarcie nowego.
Wspominałem o dziesięciu latach, ale
może tak z piętnaście nam się jeszcze uda pociągnąć
jako zespołowi. Staram się w swoich
zamierzeniach być realistą, gdyż mam świadomość,
że zarówno ja, jak i reszta członków zespołu
okres młodości mamy już za sobą. Wcale
nie jestem pewien, czy mając siedemdziesiątkę
na karku będziemy w stanie utrzymać obecne
tempo pracy. Myślę, że te dziesięć-piętnaście
lat to taki okres, gdzie można jeszcze snuć jakieś
konkretne plany. Metalowy koncert to wysiłek
nie tylko dla mnie, jako wokalisty, ale
także, jeśli nie szczególnie również dla perkusisty,
który czasem musi się uwijać jak w ukropie.
Wiesz, jest całkiem możliwe, że będę jak
Steven Tyler z Aerosmith i w wieku prawie
siedemdziesięciu pięciu lat będę w stanie biegać
i skakać po scenie. Jednak za pewnik tego
przyjąć nie mogę (śmiech).
Ten gość na starość jest w naprawdę świetnej
formie.
Zdecydowanie. Ja też jestem w świetnej formie,
ale jestem trochę młodszy (śmiech). Jednak
biorąc pod uwagę wszystkie kwestie, o których
wspomniałem, myślę że nasz najnowszy album
otwiera ostatni rozdział w historii Helloween.
Miejmy nadzieję, że rozdział ten będzie długi
oraz intrygujący. Michael Kiske nie rozstał
się z Helloween w dobrej atmosferze. Pewnie
namówienie go na powrót nie było łatwe. Pamiętasz
jakie nastroje panowały w zespole po
jego odejściu w momencie gdy Ty przejąłeś
jego rolę?
To był dość skomplikowany proces. W kontakcie
z Michaelem Kiske musieliśmy zachować
pewną ostrożność, gdyż wiedzieliśmy, że ciągle
drzemią w nim pewne negatywne emocje z
przeszłości. Były pewne nie wyjaśnione sprawy
między nim, a Michaelem Weikathem, które
bardzo przyczyniły się do jego odejścia. Kiedy
Kiske opuścił Helloween, Weikath zadzwonił
do mnie, czy nie chciałbym dołączyć w szeregi
jego zespołu. To było gdzieś pod koniec roku
1993. Alternatywą było zawieszenie działalności,
a tego raczej nikt nie chciał. Po tym telefonie
ruszyłem do Hamburga na rozmowę z resztą
zespołu. Nie było to oczywiście nasze pierwsze
spotkanie, gdyż chłopaków miałem okazję
poznać już jakieś osiem-dziewięć lat wcześniej.
Mój dawny zespół Pink Cream 69 nagrywał
wcześniej w Hamburgu w studiu należącym
do naszego wydawcy. Te okoliczności
sprawiły, że staliśmy się przyjaciółmi na długo,
zanim w ogóle dołączyłem do Helloween. Kiedy
reszta grupy zdecydowała
się pożegnać z
Michaelem Kiske,
skontaktowali się właśnie
ze mną. Właściwie
to o dołączenie do zespołu
prosili mnie dwa
albo nawet trzy razy.
Jednak było to w momencie,
gdy Pink
Cream 69 był prężnie
rozwijającym się zespołem.
Mieliśmy wówczas
naprawdę dobry okres
pod każdym niemal
względem. Nie bardzo
miałem ochotę rozstawać
się z tą kapelą na
tym etapie. Potem
wszystko zaczęło się jednak
psuć. Niby na pozór
dalej wszystko było
ok, jednak atmosfera
nie była już taka, jak
wcześniej. Wówczas
otrzymałem kolejny telefon.
Znowu padło pytanie
o dołączenie do
Helloween. Pokazali
mi swoje nowe pomysły,
a ja po prostu
stwierdziłem "OK.,
wchodzę w to!". Oto cała
historia w wielkim skrócie.
(śmiech)
Foto: Martin Häusler
Wspomniałeś o trasie "Pumpkins United".
Myślę, że cała trasa była zarówno dla Ciebie,
jak i reszty ekipy czymś naprawdę ekscytującym.
Powiedz mi proszę, czy jesteś w stanie
wyróżnić któryś z tych gigów?
Oj wiesz, tych koncertów było całkiem sporo.
Wyjątkowe było samo to, że to nasza pierwsza
trasa, gdzie praktycznie wszystkie koncerty
graliśmy na wielkich halach. Nigdy wcześniej
nam się to nie zdarzyło. Oczywiście każdy z
Tych gigów miał swój osobliwy urok. Granie w
dużych halach to coś naprawdę pięknego. To
zupełnie inne doświadczenie niż koncert klubowy.
Wiele z tych budynków robi wrażenie
samą swoją architekturą. Na przykład hala, w
której graliśmy w Monterrey. Było to przeogromne
zadaszone centrum sportowe. Oczywiście
nie mogę tu nie wspomnieć o Rock In
Rio. Pamiętam jeszcze z zamierzchłych czasów,
kiedy to zaczynałem swoją przygodę z
graniem metalu, że wielu znajomych muzyków
twierdziło, że po zagraniu tam mogą umierać
spełnieni. Mnie się co prawda ta sztuka udała,
ale jeszcze na tamten świat się nie wybieram
(śmiech). Jednak w momencie gdy stanąłem na
tej wielkiej scenie przypomniałem sobie te
wszystkie rozmowy. Marzenia czasem się spełniają.
W przyszłym roku po raz kolejny wracacie do
Polski. Grywaliście tu wiele razy. Zachowały
Ci się w pamięci jakieś szczególne wspomnienia
związane z naszym krajem?
Oczywiście. Polska jest mi szczególnie bliska z
kilku powodów. Właściwie to od 2003 roku
każda nasza trasa zaczynała się w Katowicach.
Fajne miejsce na pierwszy koncert. Ale abstrahując
od tego, uważam Polskę za naprawdę
wspaniały kraj. Czujemy się tu jak w domu.
Myślę, że gdybyś Ty pojechał do Niemiec też
byś się tam szybko odnalazł. Oba te kraje są do
siebie bardzo podobne w wielu kwestiach. To
samo tyczy się ludzi. Przeciętny Polak oraz
przeciętny Niemiec mają ze sobą wbrew pozorom
bardzo dużo wspólnego. I co paradoksalne,
to podobieństwo jest właśnie głównym powodem
tych wszystkich problemów. Czasem
najtrudniej jest spojrzeć w swoje lustrzane odbicie.
Jeszcze się dostrzeże, ze wcale nie jest się
takim idealnym (śmiech). Ale mamy XXI wiek,
powinniśmy na dobre zapomnieć o dawnych
niesnaskach, różnych stereotypach i innych
kretynizmach rozpowszechnianych przez polityków.
W ogóle to pieprzyć politykę (śmiech).
OK., zgodzę się, że Polaków i Niemców
więcej łączy niż dzieli. Wiem jednak również,
że przez pewien czas mieszkałeś na Seszelach.
Przypuszczam, ze mieszkańców tych
wysp od Europejczyków dzieli duża przepaść.
Poniekąd tak, ale powiem Ci z czego to właściwie
wynika. Ano wynika to z faktu, że te wyspy
są usytuowane daleko od jakiegokolwiek większego
kawałka lądu. Spory kawał dzieli je od
Dubaju, jak również od wybrzeża Afryki. To
rozdzielenie spowodowało, że ludzie tam żyjący
wiele zasad musieli ustanawiać sami. To
też jest powodem, dla którego nie naruszono
tam w większym stopniu natury, która dziś
przyciąga tam rzesze turystów. Ludzie tam naprawdę
dbają o przyrodę, którą uznają za
skarb. Skoro to jest skarb, trzeba go chronić,
jednak jest to wszystko uregulowane w bardzo
przyjazny sposób. Na wielu wyspach nie
uświadczysz ani jednego domu, na niektórych
zakazany jest ruch pojazdami mechanicznymi.
Z drugiej strony są one tak małe, że poruszanie
się tam samochodem nie ma większego sensu.
Zabronione są tutaj loty czarterowe, nie
uświadczysz też wielu ekskluzywnych hoteli.
To moim zdaniem jest duży plus. Jeśli chodzi
zaś o regulacje prawne, to są one znacznie
mniejsze, niż w Europie a prawo jest dużo
bardziej przyjazne człowiekowi. Naprawdę kocham
te wyspy. My, Europejczycy możemy się
HELLOWEEN 11
wiele nauczyć od tamtejszej ludności. Nie
wiem jednak, czy takiej odpowiedzi oczekiwałeś
(śmiech)
(śmiech) Nie miałem kompletnie żadnych
oczekiwań. Byłem po prostu ciekawy, co w tej
kwestii powiesz. Zmieńmy może temat. Co
się na dzień dzisiejszy dzieje z Twoim projektem
Andi Deris And The Bad Bankers?
W sumie to nic (śmiech). Sam użyłeś magicznego
słowa "projekt", więc nie mam co do
niego żadnej presji. A jeśli pytasz o otoczkę, to
nawiązywała ona do faktu, że bankowa mafia
opanowała świat i nawet politycy nie mogą jej
powstrzymać. Ba, sami są na jej usługach.
Mam jednak nadzieję, ze prędzej, czy później
ten chory system padnie.
Dziękuję Ci za naprawdę sympatyczną rozmowę.
Ja również dziękuję oraz pozdrawiam wszystkich
czytelników i sympatyków Helloween w
Polsce. Dziękuję Wam, że przy okazji każdej
wizyty w Waszym kraju możemy liczyć na naprawdę
gorące przyjęcie. Jak już powiedziałem
w Polsce czuję się jak w domu. Byłem u Was
przy różnych okazjach jakieś trzydzieści albo
nawet czterdzieści razy. Mam świadomość, że
wielu Polaków mnie uwielbia, ale nie dlatego,
że jestem Niemcem, tylko dlatego, że jestem
wokalistą ich ulubionego zespołu. Może się za
bardzo powtarzam, ale naprawdę ciężko mi
zrozumieć te wszystkie niesnaski i antagonizmy
między naszymi narodami. Mam wielu
przyjaciół w Polsce, których bardzo cenię.
Myślę, że gdyby ludzie mniej słuchali polityków
i bzdur, które oni wygadują, to większości
tych problemów by nie było. To oni próbują
skłócić dwa tak podobne do siebie narody i niestety
często to im się udaje. Mam jednak wrażenie,
że ludzie stają się coraz mądrzejsi i coraz
bardziej świadomi manipulacji. W tej kwestii
widzę naszą przyszłość w pozytywnym świetle.
Zapraszam też wszystkich na nasz przyszłoroczny
koncert w Katowicach. Będziesz?
HMP: Cześć Biff! Jak się masz?
Biff Byford: Witaj. Wspaniale!
Bardzo mnie to cieszy, zatem ruszajmy z
kopyta. Właśnie na rynek trafił Wasz najnowszy
album. Nie zawiera on jednak nowych
utworów Saxon, a covery kapel, które przez
lata Was inspirowały. Jak w ogóle zrodziła
się idea albumu "Inspirations"?
Powód nagrania tej płyty był dość prozaiczny.
Po prostu chcieliśmy nagrać album oparty na
utworach zespołów, które zainspirowały nas
do tworzenia naszej muzyki. Przypuszczam,
że bez większości tych kapel nie byłoby Saxon.
Chciałem też sprawdzić, jak mój głos
sprawdzi się w naszych interpretacjach tych
kawałków. Myślę, że wyszło całkiem nieźle.
Powiedz mi proszę, czy proces nagrywania
tego albumu był łatwiejszy niż ma to miejsce
w przypadku płyt z Waszym premierowym
Wzbudzić buntownika!
Nie chcę tu popadać w banały, ale Saxon jest niewątpliwie zespołem legendarnym
mającym przeogromny wpływ na kształt obecnej sceny heavy metalowej
oraz hard rockowej. Oczywistym również jest, że zespół ten miał także swoje
kapele, które go inspirowały. Biff i koledzy postanowili oddać im hołd nagrywając
album o wszystko mówiącym tytule "Inspirations". Znalazły się na nim saxonowe
wersje utworów między innymi takich kapel, jak The Rolling Stones, The Baetles,
Deep Purple, AC/ DC i wielu innych. Co ciekawe, wyszło to nadzwyczaj udanie i
nie sprawia wrażenia nagrywanego na siłę, co często ma miejsce w takich przypadkach.
Biff Byford do szczególnie wygadanych osobników nie należy, często odpowiadał
krótko i zwięźle, jednakże co nieco na temat nowej produkcji Saxon udało
się z niego wyciągnąć.
materiałem?
Cóż, tym razem nie musieliśmy udowadniać,
że nagrywane kawałki są świetne (śmiech).
Nie musieliśmy tworzyć nowych rzeczy, jednak
bardziej położyliśmy nacisk na produkcję
albumu, ekscytację związaną ze spotkaniem
członków zespołu i samym nagrywaniem.
Aby to zrobić, zamieszkaliśmy razem w
jednym domu, w którym pracowaliśmy i spędzaliśmy
wolny czas. To było wspaniałe doświadczenie
zacieśniania więzi pomiędzy
członkami zespołu. To było cos wspaniałego.
Mogę sobie wyobrazić, że tak właśnie musiało
wyglądać nagrywanie albumów Deep Purple
w starych zamkach we Francji.
Bardzo podoba mi się Wasza interpretacja
"Paint It Black" The Rolling Stones. Myślisz,
że gdyby Mick Jagger, Keith Richards
i kumple zaczynali w latach 80., to tak jak
Wy nosiliby jeansy i skórę? (ang. denim and
Jak najbardziej.
Super. W takim razie po koncercie zapraszam
na browarka (śmiech).
Dzięki, tym bardziej nie mogę się doczekać.
(już kilka moich wywiadów kończyło się tym, że
muzyk zapraszał mnie na piwo, jednak jak na razie
na zaproszeniach się kończyło. Tym razem zamierzam
się jednak przypomnieć - przyp. red.)
Bartek Kuczak
Foto: Steph Byford
12
HELLOWEEN
leather - przyp. red.).
(Śmiech). Kto wie. Wcale bym się nie zdziwił,
gdyby w latach 80. byli metalowcami. W
końcu jak na swoje czasy, wcale nie byli grzecznymi
chłopcami.
No właśnie. Twierdzisz, że to właśnie
Stonesi wzbudzili w Tobie buntownika.
Dokładnie! Uwielbiałem ten zespół, odkąd ich
pierwszy raz zobaczyłem i usłyszałem. To
właśnie Stonesi przemawiali do mojej buntowniczej
strony. Napisali wiele wspaniałych
piosenek, prezentowali świetne podejście do
swej twórczości. Ich muzyka i zachowanie bardzo
wtedy oburzało tzw. praworządnych obywateli
(śmiech). To było coś niezwykłego!
Sięgnąłeś też po repertuar innego klasycznego
zespołu z lat 60,. mianowicie The Beatles.
Dlaczego akurat Wasz wybór padł na "Paperback
Writer"? Ten zespół przecież miał
masę dużo bardziej znanych kawałków.
Tak, trudno się z Tobą nie zgodzić, że mieli
oni dużo większe hity. Jednak zdecydowaliśmy
się sięgnąć po "Paperback Writer", bo to
właśnie ten utwór zawsze wzbudzał we mnie
ogromne emocje. Wychodzi w nim cały kunszt
czwórki z Liverpoolu. Ten kawałek ma naprawdę
potężny ładunek i czuję, że udało się
nam go oddać.
Pamiętasz moment, w którym pierwszy raz
usłyszałeś The Beatles?
Dokładnie pamiętam. To był rok 1963. Zobaczyłem
ich wówczas w telewizji. Początki
tzw. beatlemanii. Pamiętam, że to wtedy zdałem
sobie sprawę, że fajnie byłoby grać w zespole
Warto zwrócić uwagę na Waszą przeróbkę
utworu "Evil Woman", który najbardziej
znany jest z wykonania Black Sabbath. Jednakże
to wcale nie jest ich kawałek, o czym
sam do niedawna nie wiedziałem. Oryginał
pochodzi z repertuaru grupy Crow. A Ty
którą z tych dwóch wersji bardziej preferujesz?
Obie wersje są świetne. Ciężko mi się zdecydować.
Myślę jednak, że to jednak Black Sabbath
nadał temu kawałkowi odpowiedni ciężar.
Twój wokal w tym kawałku bardzo przypomina
manierę Ozzy'ego Osbourne'a. To
był celowy zabieg, czy wyszło to naturalnie
podczas nagrywania?
Czy ja wiem? Raczej to wszystko wyszło podczas
nagrywania. Myślę, że to podobieństwo
wyszło trochę podświadomie.
Sięgnęliście też po repertuar AC/DC. Dlaczego
akurat "Problem Child"?
Pierwszy album AC/DC trafił w moje ręce w
połowie lat 70-tych. Ich utwory z jednej strony
niby są proste, z drugiej jednak łatwo w
nich o błędy. Mam dwie gitary, SG Junior z
1965 i SG z 1974 roku. Paul i Doug używali
tych dwóch gitar, więc otrzymaliśmy konkretne
brzmienie AC/DC. Myślę, że zagraliśmy to
nawet trochę głośniej niż oni (śmiech). Podczas
trasy koncertowej "Dirty Deed" zagrali
niedaleko Sheffield, gdzie wówczas mieszkaliśmy.
Powiedziałem chłopakom, że musimy
iść i zobaczyć ten zespół. To musiało być około
1976 roku czy coś w tym stylu. Zagrali
"Problem Child" i kiedy myślałem o albumie
"Inspirations", pomyślałem, że dodanie tego
utworu jest bardzo ważne, ponieważ przypomina
mi ten koncert.
Bardziej preferujesz okres twórczości
AC/DC, gdy wokalistą był Bonn Scott czy
może przemawia do Ciebie era Briana
Johnsona?
Wiesz co, bardzo trudne pytanie (śmiech). W
obu tych okresach zespół ten tworzył naprawdę
dobre albumy i świetne kawałki. Ale jeśli
już miałbym wybrać to bardziej do mnie przemawia
okres gdy za mikrofonem stał Bonn
Scott. To był wspaniały frontman. Był też
bardzo charyzmatyczny. On i Angus Young
wiedzieli, jak współpracować razem na scenie.
Słuchałeś może już ich ostatniego albumu
"Power Up"?
Tak. Jest świetny! Zresztą, tak, jak wszystkie
pozostałe! (śmiech)
Wyobraź sobie, że mamy rok 1985 i już wtedy
postanawiasz nagrać album z utworami innych
kapel, które Cię inspirowały. Czy
byłby to ten sam zestaw, który możemy
usłyszeć na "Inspirations"?
Stary, to jest świetne pytanie! Naprawdę! Odpowiedź
jest prosta i jednoznaczna. Tak! Dokładnie
byłyby to te same utwory. Na sto procent!
Na chwilę obecną to Saxon jest inspiracją
Foto: Steph Byford
dla młodych (i wielu już trochę starszych)
wykonawców. Doczekaliście się nawet kilku
tzw. "tribute albumów". Słyszałeś jakieś?
Owszem, słyszałem. To naprawdę bardzo miłe,
że wychodzą takie albumy. Czujemy się
przez to naprawdę docenieni.
Album ukazał się także w formie kasety.
Myślisz, że ten nośnik ma szansę wrócić do
powszechnego użytku, czy raczej pozostanie
gadżetem dla ekscentryków?
Raczej nie widzę powodu, by kasety miałyby
stać się powszechnym nośnikiem. Te czasy już
raczej nie wrócą. Jednak dobrze, że mimo
wszystko kasety ponownie pojawiły się na
rynku. To jest nośnik dla pasjonatów i kolekcjonerów.
Co z nowym albumem Saxon zawierającym
premierową muzykę? Jakieś plany?
Tak. Prawdopodobnie luty przyszłego roku.
Na razie tylko tyle mogę powiedzieć. Ale z
finalnego efektu będziesz zadowolony
(śmiech).
Biorąc pod uwagę, że nie byłeś w trasie od
prawie roku i nie odpocząłeś, jeśli chodzi o
pracę w studio, jak udało Ci się utrzymać
tak dobrą formę wokalną?
Mój głos jest jak oddzielna jednostka. Robi
swoje i mam szczęście, kiedy go włączam,
nadal działa (śmiech)! Miejmy nadzieję, że
pozostanie niezmieniony przez długi czas. To
naprawdę niewiele się zmienił na przestrzeni
lat. Jestem z tego faktu bardzo zadowolony.
Jesteście na scenie od lat. Powiedz mi proszę,
czy dalej tworzenie oraz granie muzyki jest
dla Ciebie tak samo fascynujące jak czterdzieści
lat temu?
Dokładnie. Jest to tak samo dla mnie fascynujące,
jak w dniu gdy zaczynałem! To
najlepsza przygoda mojego życia!
Bartek Kuczak
SAXON
13
Wysokie loty
- Wyobraź sobie Route 66, potężny amerykański wóz, totalny tajfun koni
mechanicznych pod maską, pełny bak paliwa, świt, piękna pogoda i cała droga
wolna przed tobą. Tak powstał ten materiał - mówi Piotr Brzychcy. Trudno nie
zgodzić się z tymi skojarzeniami, bo najnowszy album Kruka "Be There" to hard
rock najwyższej próby, a do tego dowód na ciągłą żywotność i zarazem ponadczasowość
tej muzyki. W dodatku płyta powstała z Wojtkiem Cugowskim jako
wokalistą, co wyniosło twórczość zespołu na jeszcze wyższy poziom. Rozmawiamy
z obu panami o kulisach powstania "Be There" , albumu rozpoczynającego nowy,
jeszcze ciekawszy rozdział w karierze śląskiej formacji.
HMP: Kariera Kruka zaczęła się tak naprawdę
od płyty "Memories" nagranej z Grzegorzem
Kupczykiem. Najnowszym albumem
niejako wracacie do tradycji współpracy
ze znanym wokalistą, ale różnica jest diametralna,
ponieważ "Be There" to wyłącznie
premierowe kompozycje, a i sam zespół jest
już w innym miejscu niż w roku 2006?
Piotr Brzychcy: Witaj, miło mi znów udzielać
wywiadu dla Heavy Metal Pages. Pamiętam
ten pierwszy raz, kiedy się o was dowiedziałem
i ten pierwszy raz, kiedy pojawiliśmy
się na łamach drukowanej wersji HMP. Radość
była przeogromna, dokładnie taka sama
jak teraz gdy pokazujemy się w zasadzie wszędzie.
Niemniej ogromny sentyment i szacunek
Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka
w nim do zmian, obecnie de facto też nie macie
stałego wokalisty?
Piotr Brzychcy: Po płycie "Be4ore", wydanej
w 2014 roku, od razu przygotowywaliśmy specjalny
koncert w Studiu Polskiego Radia Katowice
z gośćmi specjalnymi, który postanowiliśmy
uwiecznić z myślą o pierwszym oficjalnym
(nie bonusowym) wydawnictwie koncertowym.
Koncert z udziałem takich gości
specjalnych jak Piotr Luczyk, Grzegorz Kupczyk
oraz Józef Skrzek odbył się w 2015
roku i ukazał się pod tytułem "Beyond Live"
również w 2015 roku. W międzyczasie odbyła
się trasa koncertowa "Be4ore Tour" i mnóstwo
innych, okazjonalnych koncertów. To był
wytężony czas pracy i z uwagi na ten fakt postanowiliśmy
wstrzymać się z wydawnictwem
studyjnym. Niestety nasz ówczesny wokalista
Roman Kańtoch wyjechał do Londynu i po
roku poinformował mnie, że nie zamierza
wracać, a my powinniśmy dalej grać koncerty
i nie oglądać się już na nic. Tak też wyglądała
wtedy nasza działalność. Z jednej strony tworzyłem
materiał na "Be There" i pracowaliśmy
nad nim na próbach z zespołem, z drugiej
strony gdy tylko pojawiał się jakiś koncert na
horyzoncie dzwoniłem do Andrzeja Kwiatkowskiego,
z którym już wcześniej działaliśmy
koncertowo i Andrzej z chęcią brał w nim
udział. W jakimś sensie po odejściu Romana
pozostaliśmy sami, ale koncertowo zawsze
mogliśmy liczyć na Andrzeja, który miał wtedy
wymuszoną przerwę z Fatum. Pojawiały
się oczywiście pomysły, aby i Andrzej pojawił
się w jakiejś formie na tej płycie, ale finalnie
gdy machina nabrała obrotów, wszystko potoczyło
się niezależnym od nas torem. W roku
2018 i 2019 trwały też prace nad filmem pod
tytułem "Piotruś Pan" - film dokumentalny o
Piotrze Brzychcym. Film miał swoją premierę
w listopadzie 2019 i był dla mnie niesamowitym
przeżyciem. Pomysłodawcą tego
przedsięwzięcia był Paweł Duraj, niesamowicie
pozytywny wizjoner i prawdziwy miłośnik
sztuki i kultury. Paweł razem z Biblioteką
Publiczną w Dąbrowie Górniczej byli też
producentami tego filmu, zresztą każdemu
polecam odwiedzić tą placówkę w Dąbrowie
Górniczej, bo to piękne epicentrum kultury, w
którym odbywają się przeróżne wydarzenia i
ekipa na czele z Pawłem podejmuje się naprawdę
ciekawych i innowacyjnych projektów.
Twórcą filmu był Krzysztof Piekarski, który
odwalił kawał solidnej roboty przeprowadzając
rozmowy z wieloma muzykami i bliskimi
mi osobami jak choćby moja mama, a efekt
był taki, że gdy oglądałem film na kilka dni
przed premierą to pociekły mi łzy, a podczas
premiery nie potrafiłem powstrzymać wzruszenia.
Zatem mimo wszystko działo się dużo.
do HMP, do tej wiarygodności waszego wydawnictwa
i pracy poświęconej dla muzyki,
dla wykonawców, dla zespołów tylko we mnie
wciąż urasta. "Memories" i "Be There" to
dwie zupełnie inne historie, to dwa całkowicie
inne przedsięwzięcia. Wtedy byliśmy lokalnym
zespołem, który został zaproszony przez
legendarnego wokalistę do nagrania wspólnej
płyty, na której zamieściliśmy pomnikowe
dzieła naszych Mistrzów. Zawsze będę wdzięczny
Grzesiowi Kupczykowi za to, że jako
pierwszy pozwolił nam zaistnieć na rynku krajowym.
Od tego wszystko się tak naprawdę
zaczęło na poważnie, pomimo, że Kruk istniał
już wtedy trzy lata, nagrał pierwszą autorską
demówkę i zagrał sporo koncertów. W przypadku
"Be There" sytuacja wygląda tak, że
przede wszystkim spotkali się kumple i miłośnicy
muzyki spod znaku rocka i wpadli na
pomysł, że zrobią coś razem. Owszem płyta w
formie instrumentalnej była już gotowa pod
koniec 2018 roku, ale finalna wersja płyty,
która ukazała się 14 kwietnia, to efekt kumpelskiej
energii i znajomości, która trwa już od
kilku lat i opiera się właśnie o miłość do muzyki.
Z Grzesiem zaczęło się od maila i telefonu,
wcześniej się nie znaliśmy. Wraz z płytą
"Memories" narodziła się znajomość i przyjaźń,
bo wcześniej był przecież dla nas jedynie
swego rodzaju ikoną. Zarówno Wojtek jak i
Grzesiek to muzycy wybitni, znani i niezwykle
szanowani w świecie muzyki i kłaniam się
im nisko za to, że nigdy nie dają tego po sobie
odczuć i wdzięczny jestem losowi, że spotkałem
ich na swojej ścieżce muzycznej.
Milczeliście przez kilka lat - potrzebowaliście
po "Be4ore" czasu na przemyślenie i uporządkowanie
pewnych spraw, tym bardziej,
że skład zespołu był dość płynny, dochodziło
To właśnie dlatego połączyliście siły z
Wojtkiem Cugowskim? Wiem, że znaliście
się wcześniej, orientowaliście się, że jest
wielkim fanem klasycznego hard'n'heavy,
stąd ten pomysł?
Piotr Brzychcy: W 2018 roku cały materiał
instrumentalny był już gotowy, nagrany, a
nawet wstępnie zmiksowany. Naszej wytwórni
Metal Mind Production ten materiał
bardzo się spodobał, więc zasugerowali, a może
zainspirowali nas do tego, aby ten kolejny
album był wyjątkowy i odmienny od tego, co
Kruk dotychczas robił. To wtedy podczas sylwestrowej
imprezy z 2018 roku na 2019 powiedziałem
Darkowi Świtale z MMP o pomyśle,
który już od dawna dojrzewał w mojej
14
KRUK
wyobraźni, a mianowicie o tym żeby zaprosić
do współpracy Wojtka Cugowskiego. Darek
podszedł do tego pomysłu z ogromnym entuzjazmem,
ponieważ miał okazję współpracować
z Wojtkiem przy projekcie WAMI tworzonym
przez takie nazwiska jak choćby Marco
Mendoza, Vinny Appice, czy znakomity
wokalista Doogie White. Kilka dni później ja
i Darek spotkaliśmy się z Wojtkiem i wręczyliśmy
mu płytę instrumentalną oraz zaprosiliśmy
go do współpracy. Okazało się, że Wojtek
zareagował na to z entuzjazmem i powiedział,
że odezwie się po wysłuchaniu materiału. Kilka
dni później zadzwonił i oznajmił, że możemy
działać. Oczywiście znaliśmy się z Wojtkiem
już od wielu lat tak jak wspominałem na
początku. Łączyła nas miłość do tych samych
klimatów muzycznych. Mogliśmy rozmawiać
godzinami, a teraz, gdy zbliżyliśmy się ze sobą
w trakcie intensywnej pracy nad albumem "Be
There", a później przy promocji płyty, rozmawiamy
głównie o muzyce jeszcze więcej... dobrze,
że dziś mamy nielimitowane rozmowy
telefoniczne, gdyż rachunki jakie musielibyśmy
płacić byłyby srogie. (śmiech)
Nie czujecie się jednak jakąś supergrupą, bez
chemii i muzycznego porozumienia nic by z
tego nie było?
Piotr Brzychcy: Oj, zdecydowanie masz rację.
Jesteśmy bandą kumpli, którzy czują się jak
chłopcy w szkole, którzy postanowili zgadać
się i uciec na wagary. Zresztą ta płyta ma w
sobie jakiś element buntu przeciwko tym
wszystkim opiniom i osądom na temat tego,
że rock to muzyka minionych epok, że to już
czas przeszły. Pracowaliśmy w niezwykle pozytywnej
atmosferze przez cały ten czas od
pierwszego utworu, który przyniosłem na próbę
Kruka, poprzez pierwsze, próbne wejście
Wojtka do Mama Music Studio w Katowicach
u Michała Kuczery, po dziś dzień. Nigdy
tak dobrze nie pracowało nam się na próbach
jak przy tej płycie. Nie było presji czasowych,
nie było deadline'ów, za to była atmosfera
pełna śmiechu, radości, głębokich przemyśleń
na przeróżne tematy i rodzinny klimat.
Ta chemia z prób Kruka przelała się na
współpracę z Wojtkiem, a nasza chemia z
Wojtkiem dopełniła tej magii całokształtu.
Wybacz, że opowiadam o tym aż tak infantylnie,
ale przez wszystkie lata działalności muzycznej
nigdy nie doświadczyłem czegoś tak
pozytywnego, czegoś co nie związane było w
najmniejszym stopniu z ego albo wywyższaniem
jednych, a umniejszaniem innym. To
był zjawiskowy czas i zjawiskowa współpraca.
Nagraliście "Be There" jeszcze jesienią 2018
roku, ale bez partii wokalnych. Liczyliście, że
w miarę szybko uda się znaleźć kogoś na stałe,
ale okazało się to bardzo trudne, zważywszy,
że wcześniej mieliście w składzie naprawdę
świetnych wokalistów, a czas mijał?
Piotr Brzychcy: Po odejściu Romana Kańtocha,
wcześniej Tomka Wiśniewskiego, ze
świadomością, że Andrzej Kwiatkowski ma
Xpressive i Fatum, a i gustuje w innych klimatach
muzycznych niż gustuje Kruk, samoistnie
wyszło, że finalnie nie szukaliśmy nikogo.
Koncertowa praca z Andrzejem była profesjonalna,
czerpaliśmy z tego dużo radości, a
poza tym to świetny gość i nasze prywatne relacje
są dla nas cenniejsze niż współdziałania
muzyczne. Niemniej trwaliśmy bez myślenia o
tym czy wokalista ma być na stałe. W momencie,
w którym zostaliśmy w czwórkę chyba
podświadomie każdy uznał, że tak widocznie
ma być. Chyba już też nie mieliśmy sił na
kolejne porzucenia.
Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka
Doszło nawet do tego, że Krzysztof Nowak
nagrał tę płytę, ale nie doczekał już jej premiery
w szeregach zespołu, zastąpiony przez
Macieja Guzy?
Piotr Brzychcy: Krzysztof Nowak był integralną
częścią Kruka. Nie wyobrażałem sobie
zespołu bez niego, ale z drugiej strony już od
kilku lat wspominał, że ma plan na przetasowanie
swojego życia i już wcześniej chciał zrezygnować
z grania. W trakcie nagrywania partii
instrumentalnych powiedział mi, że po płycie
zamierza odejść od muzyki, być może wyprowadzić
się z daleka od ludzi i żyć zupełnie
inaczej niż nakazują dzisiejsze standardy. Myśleliśmy,
że ten moment nigdy nie nastąpi, ale
zakończenie prac nad płytą przeciągało się. W
końcu nadszedł dzień, w którym Krzysiek powiedział,
że odchodzi. Próbowaliśmy go namawiać
jeszcze przez półtora miesiąca, oferowaliśmy
basistę na roczne zastępstwo, ale
Krzysiek był zdecydowany, że świat muzyki
nie jest już dla niego przez te wszystkie mroczne
strony muzycznego biznesu. Może nie
dotykały one nigdy Kruka, ale siłą rzeczy nawet
wspomniane traktowanie muzyki i muzyków
rockowych było czasem dla nas poniżające.
Rozumiem Krzyśka, bo sam nie raz odchodziłem
od zespołów, od kumpli, z którymi
grałem, ale jak już to się wydarzyło to pękło
mi serce i jako, że miałem wtedy trudny czas
w życiu prywatnym... to chciałem rozwiązać
zespół i zapomnieć o tej płycie. Na szczęście
mieliśmy już przygotowanego kumpla jakim
był Maciek Guzy, który grał z nami w zastępstwach
za Krzyśka wcześniej i wszystko poszło
płynnie w stronę dalszej pracy. Maciek to
świetny gość i podobnie jak Krzysiek znakomity
muzyk, bywał na naszych koncertach z
uwagi na wspólne zespoły, które tworzył z
Michałem Kurysiem, a od kiedy Michał dołączył
do Kruka zawsze byli nierozłączni na
koncertach Kruka. Szkoda, że Krzysiek nie
doczekał tej płyty i szkoda, że nie ma go już w
zespole... teraz najchętniej widziałbym, Kruka
z dwoma gitarami basowymi.
Kiedy już ustaliliście, że będziecie współdziałać,
sprawy potoczyły się szybko: dostałeś
Wojtku latem ubiegłego roku materiał w
wersji instrumentalnej i zacząłeś pracować
nad tekstami oraz liniami melodycznymi?
Wojtek Cugowski: Materiał dostałem na naszym
pierwszym spotkaniu w styczniu 2019r.,
niestety ówczesne obowiązki nie pozwoliły mi
zająć się płytą Kruka od razu. Dopiero właśnie
w zeszłe wakacje ustaliliśmy wszystkie
szczegóły nagrań i od września zacząłem pracować
najpierw nad liniami wokalnymi, potem
tekstami, a na końcu rejestracją partii wokalnych.
Do końca roku wszystko z mojej
strony było gotowe. Praca nad materiałem była
naprawdę świetna, chciałem to zrobić jak
najlepiej, na pełnych obrotach i tak się stało.
Mogę powiedzieć, że nagraliśmy naprawdę dobry
album.
To chyba mało powiedziane... Wcześniej
chyba nigdy w ten sposób nie pracowałeś,
zawsze miałeś kompozytorski udział w płytach,
które nagrywałeś - może poza "Tribute
to Queen" Braci, ale tam również od początku
uczestniczyłeś w procesie aranżowania
i opracowywania materiału. Teraz było
inaczej, było to dla ciebie nowe doświadczenie,
może nawet wyzwanie?
Wojtek Cugowski: W zespole Bracia pisaliśmy
utwory również w ten sposób, więc taki
system pracy nie była dla mnie czymś nowym.
Oczywiście nie uczestniczyłem w powstawaniu
utworów Kruka od samego początku, zostałem
zaproszony przez Piotrka Brzychcego
do napisania linii wokalnych w oparciu o
isniejący materiał. Piotr obdarzył mnie ogromnym
zaufaniem, za co jestem mu bardzo
wdzięczny. Dotychczas byłem głównie gitarzystą,
który czasem zaśpiewał dwie, trzy piosenki,
tutaj zostałem postawiony przed dużym
zadaniem wokalnym i chciałem to zrobić
na najwyższych możliwych obrotach, dlatego
cieszę się, że w końcu znalazł się odpowiedni
czas do tego, żeby dokładnie opracować melodie
i teksty. To było dla mnie duże wyzwanie;
dziś słuchając gotowej płyty jestem naprawdę
zadowolony, choć za każdym razem po skończeniu
nagrań towarzyszy mi myśl, że coś można
było zrobić lepiej.
KRUK 15
Ustaliliście od razu, że z racji charakteru
tego materiału teksty będą po angielsku?
Ucieszyło cię to, czy przeciwnie, wolisz
pisać po polsku?
Wojtek Cugowski: Bardzo się ucieszyłem,
kiedy ustaliliśmy, że płyta będzie po angielsku.
Po pierwsze lubię pisać w tym języku, po
drugie myślę, że muzyka hardrockowa brzmi
po angielsku znacznie lepiej i naturalniej, pewnie
dlatego, że słucham i kocham głównie
wykonawców z Wielkiej Brytanii i USA. To
styl muzyki, który powstał właśnie w tamtych
rejonach świata. Napisanie dobrych tekstów
po polsku to ogromna sztuka, nasz język nie
jest tak "plastyczny", jest znacznie twardszy w
swoim brzmieniu, nie mówiąc nawet o tematyce,
doborze słów czy uniknięciu jakiegoś
banału. Nie znaczy to oczywiście, że poszedłem
na "łatwiznę", angielski po prostu wydał
mi się właściwy do tej konkretnej muzyki.
Zważywszy, że taka muzyka nie jest w
naszym kraju zbyt popularna, może to być w
sumie dobre rozwiązanie, w kontekście waszej
ewentualnej ekspansji na rynkach zagranicznych?
Piotr Brzychcy: Nie dajmy się zwariować
tym, którzy nam wciskają takie opinie. Idziesz
na koncert dinozaurów rocka, legendarnych
wykonawców, tych mega znanych i mniej też
znanych zachodnich wykonawców i masz wyprzedane
stadiony, hale i kluby. Nie można
mówić o braku popularności tej muzyki tylko
o niechęci grupki osób, którzy wmówili społeczeństwu,
że przesterowana gitara jest zła,
że solówki są passé, że dłuższe kompozycje to
z urzędu nuda. Przez całe 20 lat pracy Kruka
pojawiało się wiele głosów mówiących, że to
bez sensu droga, a nagraliśmy tyle płyt, zagraliśmy
tyle koncertów, daliśmy ludziom tyle
dobrej energii.... dziś po 20 latach możemy
znów rozmawiać z wami na łamach HMP.
Przeciwstawmy się w końcu tym zdaniom,
które wmawiają mainstreamowe media. Oczywiście
język angielski daję nam ogromne możliwości
zaistnienia tej płyty praktycznie na
całym świecie i o tym często z Wojtkiem rozmawiamy,
ale może teraz Wojtek opowie o tej
kwestii....
Wojtek Cugowski: "Ekspansja na rynkach
16 KRUK
zagranicznych"… to brzmi bardzo pięknie,
oczywiście materiał z płyty zdecydowanie ma
taki potencjał. Ale co przyniesie rzeczywistość,
tego nie wiem. Nie chcę zabrzmieć jak
ktoś, kto nie wierzy w sukces, bardzo chciałbym
się dowiedzieć jak zareagowaliby fani tej
muzyki poza granicami Polski. Sądzę jednak,
że to może być bardzo trudne z kilku powodów,
nie wdając się w szczegóły. Na razie musimy
poczekać na "odetkanie się" rynku koncertowego
w ogóle, myślę że wtedy na pewno
pomyślimy o trasie koncertowej w Polsce, jestem
bardzo ciekawy jak zabrzmi materiał z
naszej płyty na koncercie. To będzie bardzo
ekscytujący moment!
Też tak myślę! Miałeś też jakiś udział w tej
płycie jako gitarzysta, bo ponoć w niektórych
utworach można usłyszeć twoją gitarę? Zamykający
album "Be There (If You Want
To)" też chyba powstał stosunkowo niedawno,
nie przed tą sesją z 2018 roku?
Wojtek Cugowski: Jest taki fragment tylko w
jednym utworze "The Invisible Enemy", gdzie
gram krótki temat przeplatany z wokalem, ale
to jest zupełny drobiazg. Nagraliśmy to na naszej
pierwszej wspólnej sesji: przyszedł mi
wtedy do głowy ten pomysł, zaprezentowałem
Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka
go i cieszę się, że został, ale to wszystko. Gitarzystą
w Kruku jest Piotrek Brzychcy i tak
na pewno zostanie na zawsze. Co do utworu
tytułowego: on pojawił się w momencie, w
którym miałem już zaśpiewaną praktycznie
całą płytę. Zasugerowałem Piotrkowi, że
świetnie byłoby, gdyby pojawił się na płycie
cichy, akustyczny utwór. Taki oddech od tej
nawałnicy dźwięków (śmiech). Kilka dni później
dostałem gotową formę tego utworu do
opracowania, wydał mi się doskonałym zakończeniem
albumu. Mniej więcej w tym samym
czasie dowiedziałem się, że tytuł płyty
będzie brzmiał "Be There", postanowiłem
więc, że napiszę utwór tytułowy. Być tam,
czyli gdzie? W miejscu, które wskaże ci serce…
o tym, mówiąc najogólniej, jest ten tekst.
Jakie to uczucie stać się nagle pełnoprawnym
wokalistą, w dodatku na płycie takiego zespołu?
Miałeś obawy czy podołasz, sprawdzisz
się w takiej roli?
Wojtek Cugowski: Swoją muzyczną drogę
zaczynałem od śpiewania, więc nie było to dla
mnie zupełnie nowe. Od kiedy w 2018 roku
rozstałem się z zespołem Bracia wróciłem do
śpiewu "pełnoetatowego", naturalnie gdybym
miał jakiekolwiek wątpliwości co do swojej
formy wokalnej, powiedziałbym o tym Piotrkowi
na pierwszym spotkaniu. To oczywiście
nie znaczy, że czuję się stuprocentowo pewnie
jako wokalista, śpiewanie jest naprawdę trudne
i podchodzę do tego z pełną pokorą. Pracuję
nad tym, żeby być coraz lepszym i wciąż
sporo wyzwań przede mną, ale bardzo lubię to
zajęcie. Cieszę się, że podjąłem to wyzwanie i
stałem się częścią historii zespołu Kruk, bandu,
który zawsze ogromnie ceniłem.
Bywało Piotrze i tak, że kiedy Wojtek dołożył
do którejś kompozycji swoje trzy grosze,
nabierała ona zupełnie innego charakteru,
spoglądałeś więc na nią przychylniej?
Piotr Brzychcy: Ja stworzyłem cały materiał
od strony instrumentalnej, a Wojtek ubrał go
w piękną warstwę liryczno - melodyjną. Wszystkie
pomysły Wojtka nadały nowy wymiar
tej muzyce jako całości i choć jestem bardzo
wymagający wobec tego co z Krukiem robimy,
to w przypadku pracy Wojtka byłem zachwycony
i wzruszony bez słowa sugestii w
kwestiach ulepszania, czy poprawek. Wojtka
wkład w to co jest na "Be There" jest nieprawdopodobny.
Były dwie kompozycje, wobec
których w pewnym momencie straciłem serce
i chciałem się ich nawet pozbyć z płyty, ale po
tym jak Wojtek przysłał swoje partie wokalne,
wręcz się w tych utworach zakochałem
(śmiech). Wszystkie pomysły, które przysyłał
Wojtek były trafione w punkt i nic nie zmienialiśmy.
Trudno mi w to uwierzyć, bo jako
twórca zawsze mam jakieś nawet podświadome
chęci do ulepszania. Tu nie dało się tego
zrobić (śmiech). Oczywiście praca przy produkcji
płyty to były dziesiątki o ile nie setki
godzin przegadanych z Michałem Kuczerą,
Wojtkiem i Darkiem Świtałą. Na szczęście
to były spójne myśli, które prowadziły tą produkcję
w dobrą stronę i dawały nam sporo
radości przy tej pracy.
Wygląda na to, że czasie sesji nie oglądaliście
się na nic i na nikogo, nagrywając płytę
wolną od wszelkich koniunkturalizmów, wypełnioną
ponadczasową muzyką, gdzie aż
trzy utwory trwają 9-ponad 10 minut. Ponoć
też improwizowaliście w studio, niczym zespoły
z lat 70.?
Piotr Brzychcy: Dokładnie tak do tego podchodziliśmy
gdy ogrywaliśmy materiał w sali
prób. Nikt nie miał nam prawa niczego narzucić,
pozostawała tylko i wyłącznie wolna wyobraźnia
i pasja wynikająca z grania, które nie
było napiętnowane wolą decydentów, którzy
być może puszczą ten materiał w mediach, a
być może nie. Wyobraź sobie Route 66, potężny
amerykański wóz, totalny tajfun koni mechanicznych
pod maską, pełny bak paliwa,
świt, piękna pogoda i cała droga wolna przed
tobą. Tak powstał ten materiał. Zresztą w studiu
nagrywaliśmy cały materiał na setkę i to
co słyszycie w warstwie instrumentalnej to
właśnie zapis pochodzący z tamtego okresu
plus kosmetyczne poprawki i dogrywane niektóre
partie dla potrzeb jakości finalnej. W
studiu improwizowaliśmy tak samo jak w sali
prób, tak samo jak improwizujemy na koncertach,
ale byliśmy na tyle przygotowani, że z
pięciu dni wynajętych pod sesję wykorzysta-
liśmy tylko trzy i wszystko było zakończone.
"Przedobrzyliście" jednak pod tym względem,
że trudno było wybrać singlowe utwory,
a skracanie czegokolwiek byłoby przecież
zbrodnią? Stąd wykorzystanie do promocji
albumu najkrótszego "Rat Race" oraz "Hungry
For Revenge", już nie tak oczywistego?
Piotr Brzychcy: Wracam do myśli poprzedniej.
Nie było kalkulacji ani zastanawiania się
nad tym co mają przynieść utwory w kontekście
oczekiwań. Robiliśmy ten materiał z myślą
o frajdzie jaka płynie z uwolnienia się właśnie
od tego typu kalkulowania. "Rat Race" był potrzebą
zrelaksowania się po tych opasłych
kompozycjach, tytułowy "Be There" przewietrzenia
się po dawce dosyć ciężkiego przekazu
całej płyty, jednak nie było to robione pod tak
zwaną publikę, a pod własne potrzeby i chęci.
Gdybyśmy myśleli singlowo, radiowo, czy
telewizyjnie to z całą pewnością nigdy nie
byłoby tu utworów nawet pięciominutowych.
W kwestii wspomnianych przez ciebie utworów
promujących płytę to specjaliści od tego
typu myślenia zdecydowali się na takie, a nie
inne utwory do promocji albumu i chwała im
za to, bo wybrali idealnie, dzięki czemu nawet
tak spasiony album może mieć szczupłe wizytówki
i werbować sympatyków. (śmiech)
Wojtek Cugowski: Dwa numery będą na pewno
skrócone na potrzeby radiowe: to "Hungry
For Revenge" i "Made Of Stone". Utwór
tytułowy trwa nieco ponad 4 i pół minuty,
więc raczej zostawimy go w takiej formie, jaka
jest na płycie. Chcemy dać tym utworom
szansę zaistnieć na antenie radiowej, a niestety
żadne radio nie puści 6-minutowego utworu.
Nie jestem fanem tzw. "radio edit", ale w
tym przypadku nie ma innego wyjścia. Ważne,
żeby jak najszersza publiczność mogła
usłyszeć tą muzykę, zrobimy co w naszej mocy,
żeby tak się stało.
Nie jest to trochę dziwne, że na koncerty
Deep Purple w Polsce walą tłumy, ale ogół
fanów hard rocka nie szuka innych, młodych
zespołów, grających taką muzykę, szczególnie
rodzimych? Czasem dochodzi nawet do
sytuacji paradoksalnych, jak choćby na pewnym
festiwalu, kiedy to "wielki fan Turbo",
jak się przedstawił, dowiedział się ode mnie,
że Ceti, które też brało udział w tej imprezie,
to zespół jednego z jego ulubionych wokalistów,
Grzegorza Kupczyka. Nie macie
więc czasem uczucia, że walicie głową w
mur, który jest coraz twardszy i nie da rady
go przebić, bo wielu ludzi jest po prostu niereformowalnych,
a do tego zbyt leniwych?
Piotr Brzychcy: To jest zupełnie niezrozumiałe.
Dlaczego tak jest? Trudno powiedzieć,
ale też trochę pasuje tu przysłowie - cudze
chwalicie, swojego nie znacie. Ten temat nawiązuje
do tego o czym mówiłem wcześniej, a
mianowicie do teorii, że grając dziś rocka w
Polsce w takim wydaniu strzelamy sobie w
kolano, bo tak się już nie gra. Jednak na te
zachodnie zespoły napływają tłumy widzów.
Sam uwielbiam te koncerty choć ceny za bilety
są ogromne, a za nasz koncert nawet i dziesięć
razy mniejsze. Gdyby jednak ci ludzie,
którzy tak tłumnie odwiedzają te duże koncerty
choć w pewnej części zdecydowali się
odwiedzić także koncerty na rodzimej scenie
hard'n'heavy, to rynek wyglądałby zupełnie
inaczej. Nie wiem czy są leniwi, czy nie mają
szacunku, bo to polska kapelka, czy nie wierzą
w to, że czasem te najmniejsze koncerty potrafią
dać najwięcej doznań. Trudne to dla mnie
do zrozumienia, ale mam nadzieję, że to się
wszystko zmienia. Odbiór z jakim spotyka się
płyta "Be There" jest zatrważający i pokazuje,
że mamy jednak bardzo silny elektorat muzyki
rockowej. Mam nadzieję, że wszystko to
przełoży się na koncerty, gdy te wrócą po czasie
obostrzeń wynikających z pandemii.
Sukcesy "Rat Race", choćby w zestawieniu
Turbo Top Antyradia, potwierdzają, że macie
jednak dla kogo grać, że takie szlachetnie
hard'n'heavy wzbudza mimo wszystko zainteresowanie,
co zdaje się napawać pewnym
Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka
optymizmem?
Piotr Brzychcy: Optymizm jest ogromny.
Płytę zbiera mnóstwo publikowanych w mediach
recenzji i póki co wszystkie te recenzje
są niesamowicie pozytywne. Ponadto wiele
osób szeroko komentuje płytę na różnych forach,
jesteśmy zapraszani na wywiady i widać,
że zainteresowanie jest ogromne. Bardzo nas
to cieszy i daje poczucie bezpieczeństwa nie
tylko dla naszej muzyki, ale też dla muzyki
ogólnie, zwłaszcza tej spod znaku szeroko pojętego
rocka. Jest to dla nas niezwykle budujące
i daje naprawdę pozytywnego kopa, bo
nie spodziewaliśmy się, że wszystko to osiągnie
tak wysoki pułap. Mamy nagle takie poczucie,
że coś, co określane było niszą, właśnie
przestało nią być albo zwyczajnie nigdy nie
było. Antyradio zrobiło kawał dobrej roboty i
nie było mowy o żadnych układach ani jakichkolwiek
formie nepotyzmu. Ta muzyka wybroniła
się sama i to jest najpiękniejsze i najważniejsze
dla nas.
Ogromna w tym rola mediów, ale skoro te
największe lansują głównie muzykę lekką i
łatwą, bo trudno nazwać ją przyjemną, to
takim zespołom jak Kruk ciężko jest szerzej
zaistnieć?
Piotr Brzychcy: Popularne, mainstreamowe
media nie wiedzieć czemu taką muzykę od
wielu lat omijają szerokim łukiem. Pamiętam
jak we wcześniejszych latach RMF grał utwory
Deep Purple albo Led Zeppelin, czemu to
się zmieniło, komu przestało to odpowiadać, a
komu przeszkadzać? Trudno powiedzieć, ale
należy pamiętać też o tym, że fanom rocka te
media też właśnie dlatego nie odpowiadają i
też omijają je szerokim łukiem. Z drugiej
strony TVN zaprasza nas na występ i wywiad
do popularnego pasma śniadaniowego co
świadczy, że nie wszyscy są zamknięci i pozwalają
nam zaistnieć szerzej. Kto wie co wydarzy
się w przyszłości, Kruk zaskakuje nas
wszystkich włącznie z twórcami muzyki tego
zespołu, wiec być może kolejne płyty, kolejne
utwory, które powstaną trafią jeszcze szerzej.
Kiedy Michał Kuczera zmiksował "Be
There" i słuchaliście całości po raz pierwszy,
musieliście być pod nielichym wrażeniem, że
wyszło to aż tak dobrze, w Metal Mind też
pewnie nie kryli radości z takiego obrotu
sprawy?
Piotr Brzychcy: Zdziwisz się, ale pierwszy
utwór jaki dostaliśmy od Michała był niezadowalający
i to głównym rozczarowanym był
Michał. Wiedzieliśmy, że daleko jest do tej
ostatecznej wersji, a Michał rzeźbił ten utwór
i popadał w coraz większe załamanie. W końcu
przekonał nas do tego żeby brać inny utwór
na warsztat i wszyscy byliśmy pełni niepokoju
jak to dalej pójdzie zwłaszcza, że termin oddania
płyty do tłoczni zbliżał się nieubłaganym
krokiem. Okazało się jednak, że kolejny
utwór brzmiał już zajebiście i wszyscy się tym
zaczęliśmy jarać. Michał jednak wciąż był dla
siebie totalnie krytyczny, pomimo, że z utworu
na utwór zaskakiwał nas swoimi wizjami.
W końcu on sam w to uwierzył i totalnie rozwinął
skrzydła. Wtedy otwieraliśmy już oczy
ze zdziwienia. Wszystkie nasze sugestie odzwierciedlał
w procesie produkcyjnym dokładnie
tak jak tego chcieliśmy. Oczywiście w
Metal Mind panowała bardzo pozytywna i
radosna atmosfera, a o początkowych niesnaskach
produkcyjnych wiedział tylko Darek
Świtała, który raczył nas optymizmem i wiarą,
co też pomagało Michałowi w pracy i
utwierdzało nas wszystkich, że będzie dobrze.
Nie spodziewaliśmy się jednak, że będzie aż
tak dobrze w kontekście brzmienia tej płyty
(śmiech). Michał to prawdziwy artysta i jednocześnie
fachowiec. To nie jest tradycyjny
realizator i producent, to wizjoner otwarty na
sugestie innych i pełen spontanicznych rozwiązań
i pomysłów.
KRUK 17
Wojtek Cugowski: Michał jest prawdziwym
fachowcem i to jemu w największej mierze
przypisujemy zasługi w kwestii brzmienia
płyty. Wprawdzie widniejemy jako "producenci"
we trójkę, ale to Michał miał ostatnie
zdanie co do finalnego brzmienia, Piotrek i ja
mieliśmy czasem swoje sugestie, mniej czy
bardziej trafne. Fajnie, że mogliśmy pracować
z tak dobrym inżynierem dźwięku. Ja w tym
miejscu chciałbym podziękować jeszcze jednej
osobie: to Adam Drath, który nagrywał w
Lublinie moje partie wokalne i który bardzo
mi pomógł w tym, żeby wokale brzmiały dobrze.
To jego wielka zasługa, dzięki Adam!
Tytułem podkreślacie ciągłość z poprzednimi
albumami Kruka, okładką Ewy Toczkowskiej
również - to prawdziwa, organicznie
18 KRUK
brzmiąca muzyka, nie było więc mowy o
jakimś pospolitym obrazku, coverze niczym z
komputerowego programu?
Piotr Brzychcy: Chcieliśmy okładką otworzyć
dla nas i dla odbiorców świat wyobraźni.
Technika malarską, którą Ewa namalowała
obraz, który znalazł się na okładce nawiązała
do klasyki, ocierając się nawet o charakter
twórczy dzieciaków. To wszystko miało na
celu odróżnić się od tego co dziś tworzą graficy
komputerowi. Oczywiście powstaje mnóstwo
świetnych projektów graficznych, które
potem trafiają na okładki płyt, ale my chcieliśmy
coś innego. Rozmowy na temat okładki
trwały od wakacji 2020 roku, a projekt powstał
dopiero w styczniu 2021 roku. Chcieliśmy
aby to nie była przypadkowa rzecz zrobiona
na zasadzie - miejmy to z głowy. Oczywiście
rozmawialiśmy z Wojtkiem, czy to nie
powinien być właśnie taki bardziej współczesny
cover, a ja miałem nawet chwilę zwątpienia
w ten projekt, ale okazało się, że był to strzał
w dziesiątkę ponieważ dostajemy mnóstwo
miłych komentarzy pod adresem tej okładki.
Całość naszego bookletu to komputerowe
opracowanie tego obrazu przez Agnieszkę
Daniłowicz.
Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka
Promowanie płyt w pandemicznych realiach
stało się jeszcze trudniejsze, bo o koncertach,
przynajmniej na tę chwilę, nie ma mowy - jak
zamierzacie więc propagować "Be There"?
Piotr Brzychcy: Ta płyta wymaga skupienia i
kilkukrotnego przesłuchania najlepiej z książeczką
w dłoni, z analizą tekstów i odnajdywaniem
różnych smaczków graficznych. My
tak słuchamy płyt, a świat współczesny jest
tak rozpędzony, że ludzie mają coraz mniej
czasu na takie przyjemności. Wbrew pozorom
pandemia dała człowiekowi czas na różne rzeczy,
których wcześniej w tym szalonym pędzie
nie mógł zrobić. Słuchamy teraz więcej płyt,
czytamy zdecydowanie więcej książek, interesujemy
się szeroko pojętą kulturą, ponieważ
ktoś lub coś nas z tego w tym trudnym okresie
okradło, ale czas jaki siłą rzeczy spędzamy
w domach okazuje się być tym, który poświęcamy
właśnie na te chwile dla siebie i najbliższych.
Płyta "Be There" ma dzięki temu szansę
na właściwą analizę, uwagę i ocenę, co zresztą
dzieje się tu i teraz na naszych oczach.
Oczywiście brakuje koncertów, ale te za chwilę
wrócą, a my będziemy mieć możliwość nadrobić
wszystkie straty w tej materii. To będzie
wręcz ekscytujące, powrócić na nowo po takiej
przerwie.
Wojtek Cugowski: Musimy czekać na pełne
"odetkanie się" rynku, na powrót do normalności.
Chcielibyśmy pograć koncerty, mam
wrażenie, materiał z płyty doskonale sprawdzi
się na żywo. Teraz trwa oczywiście czas promocji,
recenzji, pierwszego odzewu ze strony
publiczności, który daje nam poczucie, że zrobiliśmy
coś dobrego, zupełnie nieoczekiwanego
a dającego słuchaczom radość. To bardzo
dobra prognoza na przyszłość.
Można też określić ten album prezentem na
20-lecie zespołu - nie tylko dla was samych,
ale przede wszystkim fanów hard rocka?
Piotr Brzychcy: Oj dokładnie tak, to prezent
i to prezent zupełnie przypadkowy, ale za to
jaki. Może mi nie uwierzysz, ale ja kompletnie
zapomniałem o tym, że w tym roku przypada
dwudziestolecie zespołu i uświadomił mi to
jeden z pierwszych dziennikarzy, któremu
udzielałem wywiadu jeszcze przed wydaniem
płyty (śmiech). Mamy ogromną nadzieję, że
to także prezent dla fanów hard rocka i muzyki,
która od zarania z hard rockiem flirtuje.
Od początku wiemy, że stoimy na straży tego
gatunku i tym bardziej cieszy nas fakt, że
wydaliśmy właśnie taką a nie inną płytę, że
"Be There" to nasze dziecko, z którego jesteśmy
dumni i godnie nas reprezentuje, a my
oczywiście swoimi osobami chcemy godnie
reprezentować także to nasze dzieciątko.
Trudno po wysłuchaniu "Be There" nie zapytać:
planujecie już ciąg dalszy, czy ewentualną
współpracę uzależniacie od przyjęcia tej
płyty, jej odbioru przez fanów, etc.?
Piotr Brzychcy: Gdybyśmy mieli uzależniać
dalszą współpracę od opinii i odbioru fanów
już od kilku dobrych dni siedzielibyśmy w
studiu i kończyli następny album (śmiech).
Oczywiście nie uzależniamy możliwości dalszej
współpracy od niczego. Odbiór jest świetny,
wspólna praca nad płytą była przygodą
życia i kwintesencją radości jaką może dawać
praca i koleżeństwo. Mamy jeszcze mnóstwo
tematów do przegadania i hektolitry wódki do
wypicia (śmiech), więc pokusa jest duża, ale
chyba musi nas to porwać tak, jak porwała nas
płyta "Be There". Osobiście mam nadzieję, że
kontynuacja nastąpi, bo to był piękny okres w
moim życiu i nigdy go nie zapomnę. Jestem
wdzięczny losowi za to, że ta płyta mnie spotkała,
za to, że pracowałem z tak wspaniałymi
ludźmi i za to, że mogłem w całej rozciągłości
być sobą i nikomu to nie przeszkadzało. Dziękuję
ci za obszerny wywiad i za lata jakie już
łączą Kruka z Heavy Metal Pages. Pozdrowienia
dla ciebie i czytelników... wszystkiego dobrego,
z dobrym zdrówkiem na czele. Do następnego.
Wojtek Cugowski: Ja z przyjemnością nagram
coś jeszcze z Piotrkiem, ta współpraca
dała mi dużo radości i w jakimś sensie muzycznego
spełnienia. Jeżeli uznamy, że warto
nagrać następną płytę, jeżeli odzew słuchaczy
będzie dobry, zrobimy to. Na razie jednak cieszymy
się ogromnie tym nowym wydawnictwem,
przed nami wciąż koncerty. Czekamy
na moment, w którym będziemy mogli zagrać
ten materiał na żywo. Pozdrawiam czytelników,
do zobaczenia i usłyszenia!
Wojciech Chamryk
Nienawidzę cholernych Szwedów
Lider szwedzkiej bestii należy do bardzo rozmownego gatunku. Gość,
który potrafi przez dziesięć minut odpowiadać na jedno pytanie, jeżeli mu się nie
przerwie. Tym chętniej chyba, gdy zaproponuje mu się pozamuzyczny temat. Jednak
to muzyka jest tym, co skłania nas do zainteresowania tą osobą. Jego zespół
w pewnym sensie zatoczył koło. Therion po raz pierwszy wydał album tak jednoznacznie
spoglądający w swoją przeszłość. Co więcej, "Leviathan" to pierwszy z
serii trzech płyt, jakie grupa nadzieję wydać. Czy to przeprowadzka nad Morze
Śródziemne spowodowała taką kreatywność?
HMP: Zanim przejdziemy do tematu nowej
płyty, opowiedz dlaczego przeprowadziłeś
się na Maltę ze Szwecji?
Christopher Johnsson: To wszystko przez
jebanych Szwedów, nienawidzę ich. Może nie
wszystkich, ale jakieś 80 procent na pewno.
Ludzie mają tam kompletnie wyprane mózgi,
myślą, że żyją na najbardziej radosnej części
świata i robią wszystko co mogą, by utrzymać
ten wizerunek. Kiedy zapytasz się o wady tego
kraju, to jak mantrę powtarzają, że jest świetnie
i nie ma żadnych problemów. A jednak nie
wszystko jest tam takie zajebiste, bo nic już
nie działa. Służba zdrowia nie działa, infrastruktura
się rozpada, przestępczość jest tam
całkiem wysoka, jakieś wybuchy, strzelaniny...
Ile razy ktoś ci się włamał do auta?
Jeszcze nikt się do niego nie włamał.
A widzisz, mi się zdarzało, kiedy mieszkałem
w Sztokholmie. Przeniosłem się tam w 2009r.,
czyli szmat czasu temu, ale dzisiaj jest jeszcze
gorzej. W ciągu dziesięciu lat, sześć razy włamano
mi się do samochodu, dwa razy do mojego
mieszkania. Około 20 metrów od mojego
domu, jakaś 16-letnia dziewczyna została
zgwałcona. I to się zdarza praktycznie na co
dzień, mogłem obserwować płonące samochody
z mojego balkonu. Potem wybudowałem
domek w lesie, by uciec od tego gówna.
W 2017r., ze względu na mocne bóle w szyi i
Foto: Nina Karadzic
ramionach, potrzebowałem opieki medycznej,
której nie dostałem. To ja się pytam, na chuj
płacę największe podatki na tej planecie, skoro
nic nie dostaję w zamian? Nie jestem przeciwko
wysokim podatkom, to jest jak kupowanie
samochodu. Jeśli kupujesz coś bardziej
wartościowego za trochę większe pieniądze, to
jest dobry zakup. I to się tyczy auta, domu i
nawet podatków. W dawnych czasach, płaciło
się podatki dla kościoła, żeby nie pójść do
piekła. Płaciło się podatki królowi, by nie odciął
ci głowy. Tak już dzisiaj nie ma. Podatki
to jest umowa między systemem a ludźmi na
zasadzie "wy mi dacie trochę waszych przychodów,
a ja wam dam bezpieczeństwo, opiekę
zdrowotną, infrastrukturę, itd.". I dla mnie,
spoko, chętnie bym płacił trochę więcej, ale
jak już mówiłem, służba zdrowia nie działa,
infrastruktura jest gówniana i nie jest bezpiecznie.
Więc za co ja, kurwa, płacę? Z największymi
podatkami na świecie, to chyba jasne,
że mam prawo oczekiwać czegoś w zamian.
To jest trochę podobnie jak z Polską. Gdybyś
się spytał o sytuację w Polsce kogoś, kto nie
ma zaktualizowanych informacji, to pewnie
taka osoba by myślała, że u was jest jak w latach
90. Że Polska jest postkomunistyczna,
nikt tam nie mówi po angielsku, nic tam nie
działa, drogi są koszmarne, itd. A jednak jak
przyjeżdżasz do Polski, to można zauważyć
dobre drogi, ludzie mówią po angielsku,
wszystko jest bardzo współczesne, jeździ się
tam takimi samymi autami jak wszędzie, a nie
tymi starymi, jak za komunistycznych czasów.
Jeśli się nie śledziło przemian we wschodniej
Europie, można bardzo mocno się zaskoczyć.
I na odwrót, ci, którzy nie śledzą tego, co się
dzieje w Szwecji, to myślą, o niej jak w latach
70. IKEA, ABBA, najbogatsze państwo na
świecie... a już tak dzisiaj nie jest. Albo, jeszcze
inny przykład, Acapulco w Meksyku.
Kiedyś akcja wielu filmów rozgrywała się w
tym mieście,występowali tam amerykańscy
prezydenci, celebryci, itd. Ja pamiętam filmy z
lat 70., z którymi dorastałem, które działy się
w Acapulco. My zagraliśmy w Meksyku 11
razy, byliśmy tam na trasie koncertowej, tak
jak niektóre wielkie zespoły, i potem pomyślałem
sobie, że może zagralibyśmy w Acapulco?
Moglibyśmy zagrać nawet po taniości i
fajnie się bawić. Ktoś się na mnie spojrzał i
powiedział "Pojebało cię? W Acapulco? To miejsce
jest niebezpieczne, gangi tam przejmują kontrolę,
nikt tam już nie jeździ na wakacje, miasto jest w
ruinie.". Nie byłem więc na bieżąco, tak samo
jak ludzie, którzy nie są na bieżąco z tym, co
się dzieje w Szwecji i są w absolutnym szoku,
gdy opowiadam im co tam ma miejsce, zwłaszcza
w Sztokholmie, a Szwedzi nie są w stanie
tego pojąć, bo nie chcą stracić twarzy. Ci, co
zostali, wciąż zachowują pozory, a ci, co mieli
trochę więcej kasy, to przenieśli się w bezpieczniejsze
miejsca. Szwecja jest trochę jak
Ameryka Łacińska, zaczynamy mieć zamknięte
społeczeństwa. Jeszcze nie osiągnęliśmy tego
pułapu, ale jesteśmy już całkiem blisko.
Pewnie za jakieś 50 lat, będziemy mieć oddzielone
społeczeństwa, ci bogaci ludzie się
oddzielą od reszty, bo będzie ich na to stać,
ich dzieci pójdą do prywatnych szkół, a cała
reszta będzie mieć jedno wielkie gówno.
Główną przyczyną tego jest to, że przyjmujemy
tyle ludzi z Bliskiego Wschodu i Afryki.
Ludzie przychodzą z dysfunkcyjnych państw i
żyją tak, jak żyli przedtem. Wyobraź sobie,
jesteś Polakiem, masz polski sposób myślenia.
Czy jak przeprowadzisz się do Afryki, to zmienisz
całkowicie ten sposób myślenia i będziesz
inną osobą? Jakbyś się przeniósł, na przykład,
do Somalii i miał córkę, to chciałbyś, żeby
twoja córka była obrzezana? Oczywiście, że
nie, pomyślałbyś, że to jest barbarzyńskie. A ci
ludzie, którzy przyjeżdżają, nie są w stanie
tego pojąć, to jest dla nich normalne. I to też
zależy od ich liczebności. Na przykład, w Polsce,
liczba tych ludzi jest bardzo mała i nie
mają jak dojść do głosu. Jeśli osiedlasz się w
Polsce, myśl jak Polak, jeśli jesteś w Rzymie,
bądź jak Rzymianin. Ale przez to, że mamy
tyle imigrantów w Szwecji, niektóre miejsca są
jak Chinatown, ale dla innych grup etnicznych.
Z tą różnicą, że Chińczycy są akurat
świetnym ludźmi. Są ludzie, którzy rodzą się
w Szwecji i nie potrafią wypowiedzieć ani jednego
słowa po szwedzku. To ja się zastanawiam,
skoro nie mówisz po szwedzku, to jak
znajdziesz pracę? W najlepszym wypadku,
idzie się na socjal. Ale wciąż, pierwotnie, opieka
socjalna była przeznaczona głównie dla ludzi,
którzy mieli pecha, albo stracili pracę, albo
przydarzyło im się jakieś nieszczęście, coś,
co każdemu może się zdarzyć, a wtedy państwo
mogło wyciągnąć pomocną dłoń do momentu,
w którym się wracało na właściwe tory.
W zamyśle nie było rozdawania pieniędzy
ludziom, którzy nigdy w życiu nie pracowali,
nie mają żadnego wkładu w państwo, a jednak
biorą pieniądze z moich podatków. Nie po to
20
THERION
je płacę. I jasne, są uchodźcy czyli ludzie, którzy
potrzebują pomocy praktycznie natychmiast,
to oczywiście, można to zrobić, ale jeśli są
to imigranci zarobkowi, a nie uchodźcy, to oni
się rozleniwiają na mój koszt. Byłem w 65 krajach
i w wielu krajach miało to sens i ludzie
szanowali opinie innych, nawet tych, którzy
się z tym nie zgadzali. Jeśli jednak zrobisz to
w Szwecji, to natychmiast jesteś okrzyknięty
nazistą, rasistą, najgorszą osobą na planecie i
w pewnym momencie ma się już po prostu
dość. Za każdym razem, gdy jestem gdziekolwiek
indziej, czuję się szczęśliwy, ludzie dookoła
mnie wydają się normalni, a potem wracam
do Szwecji i czuję się jak w jakiejś dysfunkcjonalnej
rodzinie, pełnej idiotów z wypranymi
mózgami. I ja muszę za to płacić.
Kiedy mój syn miał już odpowiedni wiek, to
stwierdziłem "sprzedajemy dom i spierdalamy
stąd".
Ale dlaczego wybrałeś Maltę?
Chciałem się przeprowadzić do kraju należącego
do Unii Europejskiej, żeby łatwiej mi
się latało do rodziny, bo niestety wciąż mam
rodzinę w Szwecji i od czasu do czasu się z
nimi zobaczyć. Na Malcie jest ciepło i fajnie.
Moja dziewczyna jest z Czarnogóry, to kobieta
ze śródziemnomorskich klimatów, więc to
głównie ona wybrała miejsce. Ja na początku
myślałem o Estonii albo Finlandii, ale ona powiedziała,
że lepiej do jakiegoś ciepłego kraju
i gdzie można łatwo porozumieć się po angielsku.
Na początku pomyślałem o jakiejś greckiej
wyspie, ale ja nie mówię po grecku, nie
potrafię nawet przeczytać ich alfabetu, więc
kiedy dostajesz papier od urzędnika, to musisz
liczyć na kogoś, kto wszystko ci przetłumaczy,
a ja chciałem wszystko zrobić samemu.
Malta jest byłą kolonią brytyjską, więc
masz tam język angielski, tam funkcjonuje
common law, itd. Myśleliśmy też o Czarnogórze,
ale potem doszliśmy do wniosku, że to
dość ryzykowne, bo ten kraj jest niestabilny
politycznie. Malta ma też brytyjskie podejście
do pracy, bez tego śródziemnomorskiego lenistwa,
co mi się podoba. I jasne, żaden kraj nie
jest idealny, ale do tej pory jest dla mnie najlepszą
opcją. Co prawda tęsknię za lasem, bo
na Malcie praktycznie się tego nie doświadczy,
ale z drugiej strony jest ocean i to też jest
fajne. Poza tym, przestępczość jest tam praktycznie
zerowa, według statystyk jest to drugi
najbardziej bezpieczny kraj na świecie dla kobiet.
Prawdopodobnie jeśli tam zaśniesz na
ulicy, to obudzisz się z kocem na sobie, zamiast
z pustymi kieszeniami, bo ktoś cię
okradł. I tak poniekąd było, kiedy dorastałem
w Szwecji. Mogłem wracać kompletnie nawalony
do domu i nikt by mnie nie zaczepił. A
teraz trzeba naprawdę mocno uważać na siebie.
Gdyby ktoś mnie zaczepił i powiedział, że
ma problem z kołem przy aucie, nie zatrzymałbym
się przez wzgląd na napaści i rabunki.
To jest zimny i gówniany kraj, bez najmniejszego
ciepła.
Czy masz jakieś domowe studio na Malcie?
Jak nagrałeś najnowszy album, biorąc pod
uwagę Covid?
Zamknęli lotniska, więc nie mogłem nigdzie
polecieć i nie mogłem nikogo zaprosić, było
też ograniczenie, żeby nie spotykać się z nie
więcej niż trzema osobami równocześnie.
Większość tego albumu została nagrana na
odległość, w innych krajach. Jakaś część była
nagrana w Szwecji, inna na Malcie, w Argentynie,
w Niemczech, w USA, w Izraelu, w
Anglii, w Hiszpanii i w Finlandii.
Tęskniłeś za spotykaniem się z chłopakami i
graniem razem?
Zawsze jest fajnie sprawdzać nowe rzeczy, ale
to miało swoje plusy i minusy. Największym
minusem jest to, że, na przykład, podczas
nagrywania wokali, próbujemy jakiś pomysł, a
dopiero po pół godzinie mogłem się zorientować,
że to jest zły pomysł, zagrajmy coś
innego. Marnuję w ten sposób pół godziny, a
to wydłuża cały proces. Podążamy za pewnymi
pomysłami przez dzień, a po tym dniu
dochodzę do wniosku "kurwa, nie tego jednak
chciałem" i musimy zarezerwować studio na
inny dzień i realizować utwór wedle innego
pomysłu. Jest to drogie i zabiera mnóstwo czasu.
Ale z pozytywnej strony, kiedy się nagra
perkusję, basy, gitary, to możesz zrobić wiele
rzeczy w tym samym czasie. Mogę nagrać głos
wokalisty z innego kraju w tym samym czasie,
nagrać różne partie gitar w Argentynie, Izraelu
czy gdzieś indziej.
Album brzmi bardziej przystępnie, prościej
od swojego poprzednika. Co skłoniło cię do
takiego podejścia?
"Beloved Antichrist" był trochę pusty, bo
czułem, że wszystko to, co chciałem zrobić,
już zrobiłem. Wszystko, o czym marzyłem się
spełniło i nic mi już nie pozostało. Ale była
jedna rzecz, której nie jeszcze nie zrobiliśmy, i
tą rzeczą było próbowanie zadowalania wszystkich
dookoła. Bo Therion zawsze robiło to,
co chciało, nikogo się nie słuchaliśmy. Czasami
fani lubili naszą muzykę bardziej, a czasami
mniej. Kariera Therion zawsze była jak
kolejka górska. Łatwo można powiedzieć
"jesteśmy zespołem z określoną wizją, robimy, co
chcemy", łatwo się wtedy pisze piosenki. Na
przykład, jeśli jest się AC/DC, ma się bardzo
zdefiniowany styl, nagrało się pięć albumów
to myśli się jak jeszcze można połączyć te
trzy takie same akordy, by brzmiało to lepiej.
Jest to bardzo trudne, ale jak się jest zespołem
kalibru AC/DC, to można tak robić. Pomyślałem
sobie, a co jeśli właśnie będziemy tym
razem próbować zadowolić ludzi i dać im to,
czego chcą? To było ciekawe wyzwanie. I jasne,
nie zadowoli się wszystkich, ktoś zawsze
będzie się kłócić o to, co jest lepsze. Jeden
powie, że ten album jest absolutnie do kitu, a
inny, że to nieprawda, jest najlepszy i tak
dalej. Nie zadowoli się wszystkich, ale można
zadowolić większość. Więc postanowiliśmy
tak zrobić. Na początku było trudno, ale potem
poszło z górki. Napisaliśmy ponad 40
piosenek i są całkiem niezłe. Prawdopodobnie
nie wszystkie z nich to hity, ale zdecydowanie
jest to materiał na album. Napisaliśmy utworów
na trzy płyty, więc postanowiliśmy wydawać
jeden krążek rocznie. Zaczęliśmy właśnie
nagrywać drugi album. My nigdy nie opuściliśmy
studia, wziąłem jeden tydzień wolnego,
a potem wróciłem do pracy. Podzieliliśmy
piosenki na trzy grupy. Pierwsza grupa
ma piosenki bardziej hitowe, epickie i bombastyczne.
W drugiej grupie utwory są bardziej
mroczne i melancholijne, jednak to też
możliwy materiał na hity, tylko bardziej mroczne.
Znajdą się na albumie "Leviathan 2". A
trzecia grupa "Leviathan 3", to jest cała reszta
piosenek, które są po prostu inne. Niektóre
są inspirowane muzyką popową, niektóre są
bardziej eksperymentalne, bardziej przygodowe,
a niektóre z nich zostały napisane bardzo
spontanicznie. Podejrzewam, że trzecia
płyta będzie najmniej popularna dla generalnej
publiczności, a zwłaszcza wśród tych najbardziej
zatwardziałych fanów. Ale oni może
polubią "Leviathan 1" albo "Leviathan 2".
Chcemy wyruszyć w trasę w połowie przyszłego
roku, więc skończymy nagrywać drugi
album i zaczniemy koncerty, o ile oczywiście
będzie to możliwe.
Kim są wokaliści na tym albumie? Ciekawią
mnie zwłaszcza kobiety, które zaprosiłeś do
nagrań.
Jest tam Lori Lewis, Chiara Malvestiti, przyjaciółka
mojej dziewczyny Taida Nazraić,
którą poznałem przez przypadek, bo moja
dziewczyna włączyła kiedyś piosenkę z jej
udziałem, i pomyślałem, że jest dobrą wokalistką.
Zapytałem kto to jest, a ona na to, że to
jej przyjaciółka z Bośnii. Pomyślałem, że fajnie
by było z nią pracować, bo ma ciekawy
głos, taki, jakiego mi brakowało. Jeszcze jest
Noa Gruman, która śpiewa na "Ten Courts of
Diyu", Mats Leven, Marko Hietala z
Nightwish, co było fajne, bo Nightwish jest
sto razy bardziej popularnym zespołem. On
jest najczęściej kojarzony z tą grupą, ale dla
mnie, jeśli chodzi o wokal, to mam przed
oczami zespół Tarot. Marko śpiewa w piosence
"Tuonela", podczas nagrywania jej dema,
pomyślałem, że to brzmi trochę za melodyjnie
i że trzeba mieć drugiego melodyjnego wokalistę.
Na początku pomyślałem o Davidzie
Waynie z Metal Church, ale on niestety już
nie żyje, więc musiałem znaleźć kogoś żywego.
I padło na Marko.
Z Lori Lewis grasz już bardzo długo. Co
lubisz w głosie Lori Lewis?
Ma bardzo uroczy głos. Na przykład, Chiara
ma głos potężny, ale potrzebowałem kogoś
bardziej słodkiego, uroczego właśnie. Lori ma
48 lat, a kiedy śpiewa, to brzmi jak dwudziestolatka.
Ma swój osobisty urok. Umieszczenie
odpowiedniego głosu w odpowiednie
miejscu jest bardzo istotne. Lori przedtem
śpiewała na "Tuonela", ale po odsłuchaniu
stwierdziłem, że potrzebuję czegoś innego.
Ona jest świetna, ale to nie była piosenka dla
niej. Potem poprosiłem Taidę, kompletnie
nieznaną dziewczynę, i wtedy to pasowało.
Nightwish obecnie są bodaj najpopularniejszym
zespołem symfoniczno metalowym.
Jak czujesz się z tym, że zespoły takie
jak Nightwish, czy Within Temptation narodziły
się z twoich pomysłów?
Schlebia mi to, ponieważ początki Therion
były trudne, i fajnie, że ktoś taki jak zespół
Nightwish spopularyzował ten gatunek muzyczny.
Ułatwili mi robotę. Dzięki temu, że
Nightwish osiągnął platynę, stworzyli oni
lepszy grunt dla tego typu muzyki. Ktoś może
posłuchać Nightwish i pomyśleć "jaki fajny
zespół, co oni grają? Symfoniczny metal? A jakie są
inne zespołu grające w takim stylu?". To też przyniosło
trochę benefitów dla Therion, za co
jestem bardzo wdzięczny.
Igor Waniurski
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
THERION 21
HMP: Cześć Lala. Przyznam od razu, że
lubię zarówno Twoją heavy metalową, jak i
akustyczną muzykę. Pozwól, że zadam Tobie
kilka pytań na temat najnowszego materiału
Burning Witches oraz Waszej najnowszej
gitarzystki, Larissy.
Larissa Ernst: Yeah, jestem tutaj.
Cześć Larissa. Jak się czujesz w roli nowej
gitarzystki Burning Witches?
Wiedźma z północy
O najnowszym albumie Burning Witches
"The Witch Of The North" miała opowiedzieć
nam, pochodząca z regionu
centralnej części wyspy Luzon słynącego
z największego pola ryżowego na
Filipinach (Nueva Ecija) perkusistka
Lala Frischknecht. Kiedy połączyliśmy się
na Skype, usłyszałem niespodziewanie głos
ich najnowszej gitarzystki Larissy Ernst.
Okazała się osobą dość nieśmiałą i szybko oddała
głos Lali. Niemniej, przyjemnie było usłyszeć
bezpośrednio od niej, a nie tylko z przesłania
singla "The Circle Of Five", że dobrze zdążyła się odnaleźć wśród metalowych
czarownic. Głównym tematem całej rozmowy jest oczywiście najnowszy
longplay "The Witch Of The North", który zawiera najambitniejszą muzykę w całej
dyskografii Burning Witches i kręci się w naszych redakcyjnych odtwarzaczach już
półtora miesiąca przed oficjalną premierą.
Wkrótce ukaże się Burning Witches "The
Witch Of The North" już z Larissą. Czy
Romana w dalszym ciągu pełni rolę głównej
kompozytorki Waszej muzyki?
Lala Frischknecht: Tak, Romana tworzy całą
muzykę od samego początku istnienia Burning
Witches. Jestem podekscytowana, kiedy
myślę o bardzo epickiej naturze "The Witch
Of The North". Znalazło się na niej mnóstwo
świetnych melodii, ale też thrashowych riffów,
Larissa Ernst: Dodam, że nagrywałyśmy w
studiu Pulver's Little Creek (szwajcarskie studio
istniejące od 2002 roku, w którym pracowały
takie zespoły jak m.in.: Destruction,
Pro-Pain, Burning Witches, Nervosa, Panzer -
przyp. red). Laura przyjechała tutaj z Niderlandów.
Dlaczego zdecydowałyście się odnieść do
Wiedźmy z Północy w tytule całego albumu?
Czy jest to wyraz Waszych fascynacji sagami
lub mitami północnoeuropejskimi? Ciekawi
mnie Wasza odpowiedź, ponieważ mieszkam
w Islandii.
Lala Frischknecht: Cały album jest osadzony
w tym klimacie. Pierwsze riffy wymyślone na
potrzeby "The Witch Of The North" (przez
naszą kompozytorkę Romanę) miały nordycki
charakter, wobec czego Romana uznała, że
właśnie taki tytuł będzie idealny. Lirycznie
również pojawiają się odniesienia do tej tematyki,
więc zdecydowanie ma to sens. Laura z
właściwą sobie łatwością wplotła w teksty
utworów sporo wątków zaczerpniętych wprost
z nordyckiej mitologii i literatury - pojawiają
się tam więc bogowie, wiedźmy i druidzi (starożytni
kapłani celtyccy, którzy przewodzą
obrzędom i ceremoniom religijnym - przyp.
red.). Nie kopiowałyśmy oryginalnych opowieści,
tylko stworzyłyśmy na ich podstawie
własne. Przyznam też, że nie trzymałyśmy się
sztywno tradycyjnych koncepcji, zwłaszcza że
sama nordycka mitologia jest dosyć złożona i
różni się w zależności od kraju pochodzenia.
Raz jeszcze podkreślę, że jestem bardzo zadowolona
z końcowego efektu.
Larissa Ernst: Jestem niesamowicie szczęśliwa
i dumna. To wspaniała sprawa. Czuję się częścią
rodziny Burning Witches. Jesteśmy bardzo
aktywne muzycznie i robimy mnóstwo
rzeczy razem, również niezwiązanych z samą
muzyką. Wspólnie jadamy, chodzimy na zakupy
itd.
Lala Frischknecht: Larissa jest bardzo miłą
osobą. Zna osobiście Romanę od dawna, chociaż
do tej pory zajmowały się one innymi
sprawami i żyły w kompletnie innym otoczeniu.
W okresie nagrywania "Acoustic Sessions"
(wydane w sierpniu 2020, przyp. red.)
ich drogi się zeszły i wszyscy uznaliśmy, że
Larissa będzie doskonale pasować do Burning
Witches.
Foto: Kevin Grab
zawrotnych temp, wspaniałych solówek oraz
wokali, a przy tym majestatycznych aranżacji.
Chciałabym podkreślić, że Laura naprawdę
pokazała swój prawdziwy wokalny charakter
na tym albumie. Bardzo nas to cieszy.
Gdzie i kiedy dokonałyście nagrań?
Lala Frischknecht: Podczas lockdownu
(śmiech). Poważnie, jesteśmy zadowolone, że
udało nam się to ukończyć wbrew utrudnieniom
odnośnie zbierania się ludzi w tym samym
pomieszczeniu. Obowiązywał limit spotykania
się maksymalnie czterech osób. Tym
bardziej, efekt końcowy w postaci wydawanego
właśnie albumu jest dla nas ogromnym powodem
do radości.
"The Witch Of The North" będzie najdłuższym
wydawnictwem w Waszym dorobku.
Czy również najambitniejszym?
Lala Frischknecht: (zastanawia się) Tak myślę,
ponieważ w okresach nagrywania poprzednich
albumów byłyśmy nieustannie zajęte koncertami,
natomiast podczas pracy nad "The
Witch Of The North" skoncentrowałyśmy się
na tylko jednym celu - stworzyć najlepszą możliwą
płytę. Oczywiście wszystkie zalążki
utworów pochodziły od Romany, ale tym razem
byłyśmy w pełni dostępne, więc wysyłała
nam je i następnie rozwijałyśmy je wspólnie.
Cały album jest zatem owocem pracy zespołowej
i to przyniosło znakomite efekty.
Na singla wybrałyście "The Circle Of Five",
który brzmi jak heavy metalowy hymn
potencjalnie pasujący do jakiegoś rytuału.
Co z Waszej perspektywy stanowi o wyjątkowości
tej kompozycji?
Lala Frischknecht: "The Circle Of Five" jest
pierwszym utworem, jaki stworzyłyśmy w obecnym
składzie. To perfekcyjny sposób na
przedstawienie Larissy światu. Tytuł idealnie
oddaje, czym jest teraz Burning Witches:
otóż jesteśmy "the circle of five". Okrąg jest
kompletny. Larissa jest jego nieodzowną częścią.
Oto nasz sposób na pokazanie wszystkim
naszej nowej shredda!!! (Larissa chichocze
powabnie, a Lala zwraca się do niej: "yeah,
jesteś naszą shredda, śmiało mów w imieniu
zespołu", na co Larissa odpowiada: "poczekaj,
rozkręcę się w wywiadach za jakiś czas, jeszcze
nie dziś", prawdopodobnie jedna zrobiła drugiej
czochrańca - przyp. red.).
Przyjemnie Was słuchać. W tej sytuacji zadam
pytanie Lali na temat perkusji: jak nazwałabyś
ten dźwięk przypominający uderzanie
w szklanki, który słyszymy np. w
22
BURNING WITCHES
głównym motywie "The Circle Of Five" czy
też w "We Stand As One"? Czy jest on w
jakikolwiek sposób powiązany z używanymi
przez Ciebie istanbulskimi cymbałami (Lala
jest oficjalną promotorką Istanbul Agop
Cymbals)?
Lala Frischknecht: Yeah. To są dokładnie te
wspaniałe cymbały: Istanbul Mehmet. Możliwość
ich oficjalnego promowania jest w pewnym
sensie realizacją mojego marzenia. Nawet
gdybym nie pełniła funkcji Ambasadorki
tej marki, oczywiście i tak bym na nich grała,
ponieważ brzmią fantastycznie.
Nie jestem perkusistą. Wyjaśnij mi proszę,
czy jest to coś, co Was wyróżnia na tle innych
zespołów? A może owe cymbały są powszechnie
używane?
Lala Frischknecht: Myślę, że wielu perkusistów
ich używa. Robią to choćby nasi przyjaciele
(ze szwajcarskiego zespołu heavy / power
metalowego - przyp. red.) Gomorra. Stefan
Hösli gra dokładnie na tych samych Istanbul
Mehmet Cymbals. Nie znałabym ich, gdyby
on mi ich nie pokazał. Dodam jeszcze, że używam
Kirn Custom Drums zrobione z aluminium.
Brzmi to naprawdę świetnie.
Jak porównałabyś trudność gry na perkusji w
utworach akustycznych z trudnością gry na
perkusji w utworach heavy metalowych?
Lala Frischknecht: Jest znacznie łatwiej
(długi śmiech obu pań). To dlatego, że nie
gram tam podwójnego basu. Wybijam tylko
podstawowy rytm. Chodzi mi o to, że uderzenie
perkusji w utworach akustycznych nie
musi być takie brutalne, silne. Muszę natomiast
dostosować się do gitar, ponieważ to one
pełnią kluczową rolę w akustycznych aranżacjach.
Brzmienie staje się zdecydowanie uproszczone,
pozbawione technicznych smaczków
i naprawdę nie potrzeba z mojej strony żadnego
kombinowania, aby muzyka wypadła pięknie.
Larissa Ernst: Lala, mówisz o łatwości, ale to
ma też związek z Twoim technicznym wyrafinowaniem,
kiedy grasz heavy metal...
Lala Frischknecht: Nie, nie, daj spokój (obie
panie się śmieją).
Ross The Boss z Manowar oraz Mike Le
Pond z Symphony X gościli na Waszym
poprzednim albumie "Dance With The
Devil". Tym razem słyszę męskie wokale w
intro "Winter's Wrath" oraz w pięknej balladzie
"Lady Of The Woods". Kto był
Waszym gościem specjalnym na "The Witch
Of The North"?
Lala Frischknecht: Poprzedni gitarzysta Savatage,
Chris Caffery.
Larissa Ernst: To dla nas zaszczyt i wielka
przyjemność, że Chris Caffery zagrał (na gitarze)
wraz z nami cover Savatage "Hall Of
The Mountain King", który wieńczy najnowszy
album. Natomiast odnośnie Twojej uwagi o
męskich wokalach, udział wziął również ojciec
Romany, który jest śpiewakiem operowym.
Lala Frischknecht: Zgadza się. Ojciec Romany
jest dobrze znanym w Szwajcarii śpiewakiem
operowym. Romana stwierdziła, że byłoby
dobrze, gdybyśmy utrwalili jego głos na albumie
Burning Witches. To kolejny element,
który kochamy na "The Witch Of The
North".
Oprócz "The Witch Of The North", otrzymałem
również trzy akustyczne wersje
Waszych utworów, które składają się na EP
"Acoustic Sessions". Są tam nowe aranżacje:
"We Eat Your Children", "Dance With The
Devil" oraz "Black Magic". Zastanawiam
się, co skłoniło Was do ponownego zaprezentowania
zwłaszcza "Black Magic" zaledwie
pięć miesięcy po jego ukazaniu się na albumie
"Dance With The Devil" w już niemal akustycznej
wersji?
Lala Frischknecht: "Black Magic" jest wspaniałą
balladą pasującą do akustycznego setu.
Oczywiście mogłyśmy wybrać coś innego, ale
była to pierwsza ballada, jaką Laura kiedykolwiek
zaśpiewała dla Burning Witches. To
Foto: Kevin Grab
czyni ją wyjątkową w kontekście całego naszego
repertuaru. To naprawdę piękna piosenka.
Cieszymy się, że w tamtym czasie Laura wypadła
tak ładnie w akustycznej sesji z Courtney...
Larissa Ernst: ...i Noelle (chodzi o to, że
Courtney Cox oraz Noelle Dos Anjos zastąpiły
tymczasowo Sonię Nusselder, gdy Sonia opóściła
Burning Witches, a zanim jeszcze dołączyła
Larissa; proszę nie mylić gitarzystki
Courtney Cox ze słynną aktorką o tym samym
imieniu - przyp. red.).
Lala Frischknecht: Fani nie mogą nas teraz
widzieć na koncertach z powodu restrykcji,
więc opublikowaliśmy video z "Acoustic Sessions"
(np. na YouTube - przyp. red.).
Dziękujemy. Dostaliśmy zatem utwór z
Waszego debiutu, dwa utwory z Waszego
trzeciego longplay'a, natomiast żadnego z
"Hexenhammer". Aczkolwiek na samym
"Hexenhammer" była już akustyczna ballada
"Don't Cry My Tears" na temat depresji.
Zastanawiam się, czy mógł to być powód,
dlaczego stwierdziłyście, że nie potrzebujecie
w tym momencie zrobić akustycznej wersji
żadnego utworu z Waszego drugiego longplay'a,
skoro już coś takiego tam macie.
Lala Frischknecht: Nie. To nie tak. Jak już
wspomniałam, wybrałyśmy "Black Magic" jako
utwór o szczególnym znaczeniu dla Laury.
Oczywiście, mamy więcej kawałków, które mogłybyśmy
z łatwością zrobić akustycznie.
Mamy np. "Save Me" z debiutu, mamy "Don't
Cry My Tears" z albumu "Hexenhammer", no
i jest wreszcie "Black Magic". Ten ostatni był
zdecydowanie najlepszym kandydatem w tym
momencie.
W jaki sposób promujecie "The Witch Of
The North" oprócz udzielania wywiadów?
Larissa Ernst: (Lala zaproponowała, żeby Larissa
coś powiedziała) Mamy udane videoclipy
prezentujące niektóre kawałki z tej płyty.
Widziałem video do "The Circle Of Five" i
"Flight Of The Valkyries".
Lala Frischknecht: ...i wkrótce ukaże się jeszcze
jedno (tutaj już niestety nie dopytałem, do
którego dokładnie utworu, chociaż i tak do
momentu publikacji wywiadu w Heavy Metal
Pages wszyscy zainteresowani będą to trzecie
video mogli zobaczyć na YouTube - przyp.
red.). Kontaktujemy się z ludźmi poprzez media
społecznościowe: Facebook oraz Instagram.
Cóż, restrykcje dynamicznie się zmieniają,
np. wczoraj umożliwiono w Szwajcarii
zgromadzenia 50-osobowe w jednej przestrzeni
zamkniętej oraz 100-osobowe na otwartej
przestrzeni. Mamy więc nadzieję, że
wkrótce będziemy mogły grać koncerty. A jeśli
nie, to z pewnością weźmiemy pod uwagę
opcję live streamingu. Chcemy pokazać publicznie:
"to jest Burning Witches, oto co możesz
usłyszeć na naszym nowym albumie".
Kiedy oglądam Wasze teledyski, nie mogę się
powstrzymać, aby zapytać: kiedy zobaczę
DVD Burning Witches z zapisem Waszego
pełnego koncertu?
Lala Frischknecht: (rozpogodzona, z większym
entuzjazmem) Yeah! Rozmawiamy o
tym wewnątrz zespołu. To nie jest jeszcze oficjalny
plan, ale ten temat często przewija się
pomiędzy nami. Oczywiście, można zawsze
odpalić YouTube, ale tam jest groch z kapustą,
wymieszanie z poplątaniem, nie znajdziesz
tam całego naszego występu. Chcemy zarejestrować
show Burning Witches w pełnej krasie.
W ten sposób fani otrzymaliby coś, co mogliby
oglądać w swoich domach za każdym razem,
gdy mają na to ochotę. Mamy nadzieję,
że wkrótce uda nam się to zrealizować.
BURNING WITCHES 23
Zwłaszcza, że wspaniałe zespoły metalowe
lubią celebrować swoje okrągłe, trzydzieste
lub pięćdziesiąte rocznice, podczas gdy Wy
mogłybyście celebrować młodość. Wprawdzie
nie macie takiego długiego stażu, jak
Wasi muzyczni idole, ale to Wy jesteście
młode i to Wasza młodzieńcza energia czyni
Was wręcz bardziej atrakcyjnymi w oczach
niektórych metalowców.
Lala Frischknecht: Bardzo dziękuję za tak
wyszukany komplement. Burning Witches
gra metal od sześciu i pół roku, ale zbliża się
już nasz czwarty album (nie licząc mniejszych
wydawnictw - przyp. red.). Myślę, że wniosłyśmy
coś dobrego do metalowej sceny. Nie
osiągnęłybyśmy obecnego etapu rozwoju zespołu,
gdybyśmy nie miały niczego wartościowego
do zaoferowania, prawda? Konsekwentnie
kontynuujemy realizację naszych
muzycznych wizji, przekuwamy muzyczne
pasje w konkretną twórczość i staramy się
spełniać nasze marzenia. To dla nas bezcenne,
widzieć, że ludzie doceniają to, co robimy.
Larissa Ernst: Od początku lubiłam muzykę
oraz brzmienie Burning Witches. Zawsze dostrzegałam
w niej autentyczny duch metalowego
szaleństwa, który - jak się osobiście
przekonałam - jest właściwy nie tylko zespołom
o pięćdziesięcioletnim stażu. Burning
Witches nie tylko wzoruje się na znacznie
starszych legendach, ale też proponuje coś
nowego, własnego. Jestem szczęśliwa, że mogę
być tego aktywną częścią.
Lala Frischknecht: Dziękuję Ci Larisso za te
słowa. My również jesteśmy szczęśliwe, że Larissa
należy do Burning Witches - jest miłą
koleżanką i perfekcyjną gitarzystką.
Larissa Ernst: Dziękuję.
Lala Frischknecht: Kiedy ktoś słucha Burning
Witches... Kiedy ktoś słucha jednego
utworu... (Nie mówię tego, dlatego że należę
do Burning Witches; myślałabym podobnie,
gdybym była poza zespołem). Otóż, kiedy ktoś
słucha jednego utworu Burning Witches, może
się to podobać. Ale gdy słucha znów i znów,
powtarza wielokrotnie, z czasem ta muzyka
brzmi coraz lepiej, zyskuje wraz z kolejnym
odsłuchem. To działa jak magia i może być
jednym z powodów, dlaczego fani lubią
Burning Witches. Nasza muzyka ma oczywiście
swoje źródła w latach osiemdziesiątych, ale
jest muśnięta "podobno przeraźliwą" nowoczesnością.
Staramy się wyważyć odpowiednio
proporcje. Nie bawimy się w kopiuj/wklej,
tylko tworzymy własną muzykę, doprawioną
niepowtarzalnymi przyprawami.
Powtarzacie często, że Iron Maiden oraz
Judas Priest są Waszymi ulubionymi zespołami.
Zastawiam się, który zespół byłby
Foto: Kevin Grab
Waszym trzecim ulubionym? Może Destruction
lub Grave Digger?
Lala Frischknecht: Manowar! Jesteśmy
bliskimi przyjaciółmi z Gomorra oraz z Destruction,
no i oczywiście lubimy wiele innych
zespołów.
To ciekawe, nie spodziewałem się tak jednoznacznej
odpowiedzi. Tak się składa, że David
Shankle, jedyny gitarzysta Manowar z czasów
"The Triumph of Steel" wyda w przyszłym
tygodniu sequel Manowar "The
Triumph Of Steel" w postaci Feanor "Power
of the Chosen One". Śpiewa tam Sven
D'Anna, bardziej znany z niemieckiego
Wizard. Ten album został zaaprobowany
przez Joey DeMaio. Polecam, znakomity
album.
Lala Frischknecht: O, wow, widzę, że to pochodzi
wprost od naszych bohaterów. Musi
być super. Dobrze o tym usłyszeć.
Wracając do Burning Witches, dwa lata
temu dowiedzieliśmy się w "Heavy Metal
Pages" od Was, że podpisanie kontraktu z
Nuclear Blast było spełnieniem Waszych
marzeń. Natomiast rok temu pochwaliłyście
się naszemu czasopismu, że "Dance With the
Devil" uplasował się na piątym miejscu brytyjskich
list przebojów, czternastym na listach
szwajcarskich a dwudziestym drugim na
niemieckich. Gratulujemy. Jakie jest Wasze
obecne marzenie?
Lala Frischknecht: Yeah, to wspaniałe uczucie,
że nasi fani wciąż są z nami, nawet w czasach
światowych restrykcji, i że nadal ludzie
kupują nasze albumy. Kontrakt z Nuclear
Blast podpisałyśmy w okresie "Hexenhammer"
(2018) i już wtedy znalazłyśmy się na
brytyjskich, niemieckich oraz szwajcarskich listach.
Z "Dance With The Devil" pojawiłyśmy
się również na listach amerykańskich. Mamy
nadzieję, że "The Witch Of The North" doskonale
sobie poradzi, zważywszy że to znakomita
muzyka, bardzo aktywnie promowana
przez Nuclear Blast. Oczywiście jesteśmy
wdzięczne Nuclear Blast za zapał i profesjonalizm,
z jakim nas wspierają.
Larissa Ernst: Naszym obecnym marzeniem
jest, aby znów występować na żywo, grać koncerty.
Lala Frischknecht: Tak, tęsknimy za występowaniem
na scenie. Dobrze się stało, że we
wrześniu zeszłego roku odbyłyśmy małą trasę
koncertową z Destruction (10 września 2020
Leipzig, 11 września 2020 czeski Jaromer, 12
września 2020 Monachium, 25 września 2020
Dortmund). Schmier zaprosił nas, żebyśmy
razem grali. Bezcennym doświadczeniem jest,
kiedy możemy dać czadu na żywo, spotkać się
z przyjaciółmi, wypić z nimi, nawiązać nowe
kontakty, poczuć dźwięk uderzający prosto w
piersi, spędzić niezapomniany wieczór. Więc
jest to nasze kolejne spełnione marzenie: występy
Burning Witches z Destruction. Tuż
po nich zaplanowano totalny lockdown, dlatego
dobrze się stało, że doszło do owych czterech
koncertów.
Wyobrażam sobie, jak bardzo tęsknicie za
koncertowaniem.
Lala Frischknecht: Oczywiście wszystkie
jesteśmy głodne koncertowej atmosfery. Live
streamings mogą efektownie wyglądać, ale na
YouTube nie czuć atmosfery. Nie widzisz tego,
ale Larissa teraz płacze (wszyscy głośno się
śmieją). Żartuję. Wiesz, Larissa jest z nami od
samego początku prac nad "The Witch Of
The North", minął już niemal rok. Potrzebujemy
występować na żywo!
Larissa Ernst: Jeszcze nie minął rok.
Lala Frischknecht: Prawie. I przez ten czas
zrobiłyśmy tylko cztery koncerty. To była jak
dotąd jej jedyna szansa, żeby pojawić się z
nami na deskach sceny. Wypadła perfekcyjnie,
nie popełniła ani jednego błędu. Wow, super!
Super! Super! Brawo Larissa. Tak bardzo cieszymy
się, że ona jest z nami (dłuższa wymiana
kurtuazyjnych uprzejmości - przyp. red.).
Wkrótce wyjdziemy do ludzi na żywo i pokażemy
"popatrzcie, to jest teraz Burning Witches!"
A teraz mówimy: "To jest album "The Witch Of
The North". Słuchajcie i cieszcie się nim
wszyscy!".
Co odpowiedziałybyście, gdyby ktoś zaoferował
Wam dwunastomiesięczną trasę koncertową
dookoła świata?
Lala Frischknecht: Wow! Czemu nie? Byłoby
cudownie!
Sam O'Black
24
BURNING WITCHES
Robimy to co kochamy najbardziej
Amerykański Dream Theater to zespół instytucja, nie tylko w okowach
metalu progresywnego. Można spierać się, czy ostatnie dokonania grupy są czymś
na miarę przełomowych "Images & Words" czy "Scenes from a Memory", ale nie
można odmówić im bycia modelowym przykładem dla wielu grup aspirujących do
grania w podobnym gatunku. Przy okazji ostatniego materiału koncertowego
zespołu mogliśmy porozmawiać z ich pochodzącym z Kanady wokalistą.
HMP: Dlaczego na miejsce nagrania płyty
koncertowej wybraliście Londyn?
James LaBrie: Z wielu powodów. Jednym z
nich było to, jak skonstruowana była nasza
trasa koncertowa. Poza tym, Londyn jest dla
nas miejscem szczególnym, uwielbiamy tam
przebywać i koncertować, co zresztą robiliśmy
od wielu lat, a wręcz dekad. To jest zawsze
świetne doświadczenie dla nas. Miało też to
dla nas sens, by w pewnym momencie zatoczyć
koło i nagrać tam kolejne DVD. Zarejestrowanie
go pod koniec trasy zapewniło nam
czas na ogarnięcie się, zagraliśmy wtedy świetny
koncert. Wszystko, co chcieliśmy zrobić,
udało nam się zrealizować.
Jesteście zespołem kultowym w metalu progresywnym,
zwłaszcza z powodu albumu
"Scenes from a Memory", który w całości
odtworzony został na ostatniej trasie.
Tak, to prawda. To jest w sumie interesujące,
bo "Scenes from a Memory" było ikonicznym
albumem dla zespołu, a obchodzenie
20-lecia wydania tej płyty, elektryzującej publiczności
w bardzo różnym wieku i inspirującej
dla wielu zespołów, również tych zupełnie nowych,
jest czymś naprawdę fajnym. To jest
nasz ponadczasowy testament.
Tak, ciężko wybrać. To w sumie zależy od
mojego nastroju, to on decyduje, czego chcę
słuchać. I choć zgadzam się, że ten album był
momentem szczytowym w karierze zespołu,
są też inne, które uwielbiam. Bardzo bliskie
mojemu sercu jest zdecydowanie "Six Degrees
of Inner Turbulence", który też uważam, że
jest pewnego rodzaju pomnikiem zespołu.
Występowanie na żywo czy praca w studiu,
co wolisz bardziej jako aktywny muzyk?
Obie te rzeczy znacznie różnią się od siebie.
Kiedy jesteś w studiu, to masz pełną kontrolę
nad wszystkim. Daje to pewność, że to co robisz
będzie jak najlepsze. A na żywo, wchodzisz
w interakcję z publicznością. Energia i
wrażenia związane z występowaniem przed
tysiącami ludzi są nie do opisania. To jest
niesamowite uczucie. Na żywo pokazujemy,
że jesteśmy ludzcy, a jeśli popełnimy jakiś
wymagające zarówno fizycznie jak i psychicznie.
Trzeba nam przypominać o tym,
żeby się odprężyć. Wyzwaniem jest pozostać
zdrowym. Każdy ma jakieś rutyny. Ja codziennie
ćwiczę i piję dużo wody. Trzeba dbać o
siebie i nie traktować się jak wyścigowego samochodu,
który cały czas ma zasuwać na najwyższych
obrotach. Niektórzy tak robią i załamują
się psychicznie. Tak więc każdy z nas
dba o formę. Ale i tak w pewnym momencie
ma się już dość i trzeba odpocząć.
W trasie pewnie nie jest to łatwe?
Tak, jest to trudne. Czasami widujemy się z
rodzinami przez jakiś tydzień, ale zazwyczaj
jesteśmy na siedmiotygodniowej trasie, daleko
od domu. I jest to zdecydowanie długi czas by
być z dala od rodziny. Nie ma pracy idealnej,
pomimo tego że jesteśmy całkiem bliscy tego,
bo robimy to, co kochamy - tworzymy muzykę
i ją wykonujemy, ale wciąż jest to praca
pełna wyrzeczeń i poświęceń. Tęsknota za rodzinami,
dziećmi jest wszechobecna. Wiemy
na co się piszemy, ale to wciąż jest trudne.
Jak się czułeś wracając do tego materiału?
To był chyba pierwszy raz od bardzo dawna,
kiedy zespół razem usiadł i przesłuchał ten
album od początku do końca. Zdecydowaliśmy,
że warto jest wrócić do tego materiału po
dwóch dekadach. To trochę jak oddanie hołdu
staremu przyjacielowi. To była dla mnie sentymentalna
przejażdżka, a skoro widziałeś nasze
DVD i nasze koncerty, to mogłeś zauważyć
ducha radości w tym wszystkim, z
którym wydaliśmy album. Ale wrócić do tego
i zagrać to wszystko jeszcze raz było ogromną
przyjemnością. Dało się to wszystko zauważyć,
uważam że produkcja jest fenomenalna,
to było po prostu świetne doświadczenie. Ten
album jest bardzo ważną częścią naszej historii.
Czy uważasz wydanie "Scenes from a
Memory" za moment przełomowy w historii
zespołu?
To był nasz pierwszy konceptualny album i
spory krok do przodu, o którym myślę, że był
dla nas szalenie istotny. Było dla nas szczególnie
ważne, by zrobić ten album dobrze i, na
nasze szczęście, tak się właśnie stało, a fani z
całego świata go pokochali. Ta płyta to nasz
osobny rozdział, który pozwolił nam się wybić.
Zdecydowanie pomógł ustabilizować naszą
pozycję nas na scenie tego gatunku muzycznego.
Jakie są twoje ulubione albumy z dyskografii
zespołu?
Foto: Mark Maryanovich
błąd, to też jest pewien element tej ekscytacji.
Wszystko się może zdarzyć, ale wychodzimy
na deski z założeniem, że chcemy dać z siebie
wszystko. Studio i scena to dwa zupełnie różne
światy. W studiu się nie spieszysz, a na scenie
świętujesz muzykę z tysiącami ludzi. To
jest niesamowity widok, gdy ludzie z nami
śpiewają, machają głowami i się uśmiechają.
Gracie mnóstwo koncertów, co robisz aby
utrzymać się w dobrej kondycji?
Masz rację, to jest trudne grać cały czas przez
około trzy godziny, często kilka razy pod
rząd, przez kolejne dni. Ciągłe podróżowanie
jest wyczerpujące. Tak więc jest to bardzo
I na koniec, jakie są przyszłe plany zespołu?
No cóż, nie mogę do końca opowiadać o tym,
co robimy. Ale mogę powiedzieć, że robimy
to, z czego Dream Theater jest znane. Nie
znacie dnia ani godziny. Poza tym, chciałbym
powiedzieć, że jesteśmy szczęśliwi jak się to
wszystko potoczyło, zrobiliśmy kawał świetnej
roboty przez te wszystkie lata i stworzyliśmy
własną sygnaturę i tożsamość. Ale, jeszcze
nie skończyliśmy i wciąż będziemy tworzyć
nowe materiały.
Igor Waniurski
Tłumacznie: Szymon Paczkowski
DREAM THEATER 25
Utrzymujemy zażyłość z Polakami
Zastałem gitarzystę i jedynego aktywnego założyciela Artillery, Michaela
Stützera, we własnym domu. Nad drzwiami wejściowymi do pokoju miał wystrugany
w drewnianej tabliczce napis "LIFE", a poniżej wisiał niewielki obraz przedstawiający
okładkę Metalliki "...And Justice For All". Jego twarz porastała gęsta,
siwa broda thrashowego weterana. Zdecydowanie, szybko i konkretnie opowiadał
o najnowszym albumie studyjnym Artillery "X", związkach zespołu z Polską, przykrym
i przedwczesnym odejściu własnego brata, zastąpieniu jego miejsca przez
nowego gitarzystę, znajomości z Metalliką. Wyraził też osobisty pogląd o metalowym
braterstwie, a nawet dał się ponieść wyobraźni, jakby to było, gdyby Królowa
Danii zaoferowała mu namalowanie okładki.
HMP: Szczere kondolencje z powodu śmierci
Twojego brata, Mortena Stützera. To przykre,
że odszedł zbyt wcześnie. Jak go wspominasz?
Michael Stützer: Dziękuję. Morten był nie
tylko moim bratem, ale też zaufanym przyjacielem.
Zawsze intensywnie współpracowaliśmy.
Słuchaliśmy razem muzyki, tworzyliśmy
własne utwory, doskonaliliśmy melodie i harmonie
gitarowe. Zagrał na poprzednich dziewięciu
albumach Artillery. Miał jedyną w
swoim rodzaju wrażliwość muzyczną oraz niezwykłą
zdolność komponowania. Bardzo się
przykładał. Wyróżniał się świetnym poczuciem
humoru. Można było na niego liczyć -
nigdy nas nie zawiódł i pomagał, kiedy sytuacja
tego wymagała. Pierwszy dzień w studiu
okazał się dla mnie bardzo ciężki, ponieważ
nigdy dotąd nie nagrywałem bez niego. Wiedziałem
jednak, że musimy kontynuować. Jestem
przekonany, że byłby zadowolony, gdyby
mógł dzisiaj wysłuchać albumu "X".
Czy pamiętasz, jak powiedział: "musicie
kontynuować Artillery, gdy mnie już nie
będzie"?
Tak. Usłyszałem to od niego kilkanaście dni
przed jego śmiercią (zmarł 2 października
2019r. - przyp. red.). Prawdopodobnie przeczuwał,
że wkrótce odejdzie. Do ostatnich
chwil wierzył w thrash metal i był zdeterminowany,
żeby Artillery działało. Już od 2017
roku nie był w stanie z nami koncertować, ale
wielokrotnie powtarzał, że musimy kontynuować.
Gitarzysta Kraen Meier wspomagał was na
scenie od tamtego okresu. Teraz dołączył
jako stały członek waszego zespołu...
...Tak. Przyjaźniliśmy się z Kraenem od dłuższego
czasu. Już wiele lat wcześniej poznałem
jego zdolność gry na gitarze. Nie ulegało wątpliwości,
że to on jest właściwą osobą do
współpracy. Był wielkim fanem Artillery,
Foto: John Mortensson
wspierał nas, pomagał. Doskonale do nas pasował.
Teraz angażuje się i wnosi wiele dobrego.
Czy dostrzegasz jego progres od momentu,
gdy dołączył do was podczas koncertów?
Zazwyczaj jest tak, że gitarzyści starają się grać
coraz to lepiej i lepiej. Nie inaczej w przypadku
Kraena. Dobrze się stało, że występował z
nami na żywo najpierw jako nieoficjalny gitarzysta
Artillery, ponieważ dzięki temu dostał
czas, aby perfekcyjnie się do nas wpasować, zanim
weszliśmy do studia.
Jeszcze zanim ukazał się album "X", wydaliście
singiel "The Last Journey", czyli pożegnalny
tribute, aby uczcić pamięć Twojego
brata. Wydaje mi się, że zaśpiewała tam
więcej niż jedna osoba. Czy chodziło o to,
żeby utrwalić głos każdego z was?
Pomysł polegał na tym, żeby "zadzwonić" do
niego, tam na drugą stronę. Zaprosiłem poprzednich
wokalistów (Sorena Adamsena,
Flemminga Rönsdorfa), żeby wykonali jeden
utwór ku jego czci. Zgodzili się. Flemming nie
śpiewał od kilkunastu lat, ale w tym przypadku
zrobił wyjątek. Dobrze zgraliśmy się w czasie.
Daliśmy z siebie wszystko i efekt wyszedł
odpowiedni.
Na tym samym singlu pojawił się też cover
Metalliki "Trapped Under Ice". Dlaczego
akurat ten?
To była jedna z ulubionych piosenek Mortena.
Nagrywaliśmy dokładnie w tym samym
studiu, w którym zaprzyjaźniona z nami Metallica
robiła "Ride The Lightning" (Sweet
Silence Studios, Kopenhaga - przyp. red.). A
zatem to nieprzypadkowy wybór na dedykację
dla brata.
Czy znaliście się z Metalliką osobiście?
Tak, ponieważ korzystaliśmy z tej samej sali
prób, w której oni szlifowali "Ride The Lightning"
i "Master Of Puppets". Zaglądali czasami,
aby nas posłuchać. Można powiedzieć, że
Lars Ulrich pochodził z tego samego miejsca i
czasu, co my. Razem imprezowaliśmy i razem
chłonęliśmy metal.
Na albumie "X" odeszliście od wspominania
przeszłości i poruszyliście wiele innych wątków.
Chyba nie byłoby przesadą stwierdzenie,
że jest to społecznie zaangażowany
album?
Yeah, zgadza się. Michael Bastholm Dahl
(wokalista) napisał większość liryków. Faktycznie
zawarł swoje przemyślenia na rozmaite
tematy. Tekst do "Devils Symphony" napisał
jeszcze w swoim poprzednim zespole, ale
wtedy nie został wykorzystany. Manifestuje
tam swoje poglądy religijne, nie obawia się zagadnienia
satanizmu czy też fanatyzmu. Wielu
autorów unika takich spraw, ponieważ zbyt
łatwo odbiorca może czuć się zgorszony. Każda
religia wiąże się z manipulowaniem wyznawcami.
"In Thrash We Trust" jest specjalnie
dla fanów, którzy od lat wiernie śledzą Artillery.
"Turn Up The Rage" przestrzega, żeby nie
ranić niewinnych ludzi nawet w sytuacji, gdy
gniewamy się z uzasadnionego powodu. "Silver
Cross" zostało zainspirowane Tommy'm
Iommim, który zwykł nosić srebrny krzyż. "In
Your Mind" zwraca uwagę, że czasami trudno
wyrazić słowami to, co tkwi w naszych umysłach.
"Varg I Veum" nawiązuje do języka staro-norweskiego;
tytuł oznacza przestępcę,
który dopuścił się zbrodni w miejscu uchodzącym
za spokojne czy wręcz święte. To trochę
przewrotne, niczym statek porzucony w zatoce.
"Beggars In Black Suites" wskazuje na wilków
w owczych skórach, którzy udają wzorce
do naśladowania i wieszczą zbieranie funduszy
na szczytne cele, a w rzeczywistości przywłaszczają
sobie cudze pieniądze. Niestety zdarza
się to nagminnie na całym świecie.
Nieraz zdarza się, że metalowe zespoły
sporo narzekają, ale czy w waszym przypadku
(mieszkańców stołecznego okręgu Danii)
nie jest tak, że macie pozytywnych przywódców
społecznych? Królowa Małgorzata II
jest powszechnie szanowana, lubiana i cenio-
26
ARTILLERY
na za szczerość, ekstrawagancję oraz za talent
artystyczny. Malowała obrazy, m.in. do
"Władcy Pierścieni". Co byś powiedział,
gdyby znienacka do Ciebie zadzwoniła, ze
swojego Pałacu Amalienborg, z propozycją
okładki następnego albumu Artillery?
(śmieje się) To byłoby dziwne! Ona ma
otwarty umysł, więc gdyby naprawdę chciała
namalować dla nas okładkę, to czemu by nie?
Nie widzę powodu, dlaczego mielibyśmy takiej
grafiki nie użyć. Myślę jednak, że nigdy do tego
nie dojdzie, więc możemy tylko przypuszczać.
Dania tworzy społeczeństwo o wyjątkowo
otwartym umyśle. Ludzie dobrze się wzajemnie
traktują. Cieszymy się znakomitą infrastrukturą.
Nie mogę narzekać. Gdyby Królowa
Małgorzata II miała dla nas okładkę, hm, na
pewno poważnie bym do tego podszedł
(Michael szczerze i serdecznie uśmiecha się od
ucha do ucha - przyp. red.).
Gdy Rob Halford złożył kiedyś oficjalną
wizytę Angielskiej Królowej Elżbiecie II,
zapytała go: "a dlaczego Twoja muzyka jest
taka głośna?". Jak byś odpowiedział?
(wesoły śmiech) Cóż, taka już jest. Coraz więcej
osób w Danii akceptuje metal, ponieważ
przekonują się, że metalowcy są porządnymi
ludźmi na poziomie, a nie jakimiś wariatami
siejącymi pożogę. Słuchamy i tworzymy dobrą
muzykę, potrafimy cieszyć się życiem. Fakt, że
ktoś czasem lubi zbyt dużo wypić, ale na ogół
pozostajemy pozytywnie konsekwentni przez
wiele lat. Nie widziałem nigdy żadnej bijatyki
wśród naszej publiczności, a występowałem w
rozmaitych miejscach. Fani przychodzą na
koncert, żeby posłuchać zespołów. Są zazwyczaj
zjednoczeni, trzymają ze sobą sztamę. Za
najważniejszą wartość uważają muzykę. Nawet,
jeśli liryki kryją w sobie coś negatywnego,
i tak stajemy się lepszymi ludźmi poprzez metal.
Trudne sprawy można wyrażać konstruktywnie
i starać się proponować zmianę na lepsze.
Jest taki park "Superkilen" w najbardziej międzynarodowej
dzielnicy Kopenhagi, Norrebro.
Wyróżnia go idea promowania jedności
wśród mieszkańców, niezależnie od ich kraju
pochodzenia. Symbolicznie zainstalowano w
nim po jednym przedmiocie z każdego zagranicznego
miejsca na ziemi. Gdyby hipotetycznie
taki sam park miał powstać w Polsce,
Foto: John Mortensson
Foto: John Mortensson
co zaproponowałbyś jako symbol Danii?
(zastanawia się) Wiele takich rzeczy można by
zaproponować. Myślę, że musiałoby to w jakiś
sposób przedstawiać unikalną dynamikę życia
duńskiego społeczeństwa. Ale tak naprawdę,
zamiast tworzyć parki rozrywki, powinno się
więcej myśleć o wydobywaniu świata z nędzy i
z ubóstwa. Bardziej użyteczne byłoby zaoferowanie
jedzenia lub pomocy medycznej, niż
ozdób.
Czy dobrze rozumiem, że w Twojej opinii
pomoc najuboższym jest ważniejsza niż
przeznaczanie środków publicznych na zabytki,
czy też na misje kosmiczne na księżyc?
(śmiech) Wydaje mi się, że poszukiwanie pozaziemskich
miejsc do życia ma sens. Nie należy
zapominać o pomaganiu innym ludziom
w trudach życia doczesnego, ale eksploracja
kosmosu też jest konieczna. Warto szukać złotego
środka, starać się zachować równowagę.
Ogólnie dostrzegam, że sytuacja ulega poprawie
w wielu dziedzinach życia w porównaniu do
tego, co działo się dekady temu. Orientujemy
się, co dzieje się w Polsce, ponieważ mieliśmy
dawniej polską wytwórnię (Metal Mind Productions
- przyp. red.), koncertowaliśmy w
Polsce i utrzymujemy zażyłość z wieloma Polakami.
Potrzebujemy pomagać biednym Polakom,
żeby mogli się rozwijać.
To teraz moja kolej na szczerość - przyznaję,
że z nazwą Artillery spotkałem się po raz
pierwszy w okresie, gdy śpiewał u was Soren
Adamsen. Zawsze chciałem zadać Ci to
pytanie: co myślisz o tamtych czasach?
A, bardzo dobrze wspominam. Naszym labelem
było polske Metal Mind Productions.
Podczas katowickiej Metalmanii 2008 zarejestrowaliśmy
DVD "One Foot in the Grave,
the Other One in the Trash". Na tej samej
imprezie występowały jedne z naszych ulubionych
kapel, czyli Megadeth i Overkill. Poznaliśmy
wtedy wielu dobrych przyjaciół. Polacy
są naprawdę cool. Organizują fajne imprezy
w dużych obiektach. Publiczność doskonale
się bawi. Mam jak najlepsze zdanie o Polsce.
Chciałbym, żebyśmy tam powrócili z koncertami,
tak szybko jak to możliwe.
Jesteście mile widziani. Uwielbiam zarówno
Artillery, Megadeth, jak i Overkill, ponieważ
każdy z tych zespołów gra thrash, jednocześnie
oferując mnóstwo zapamiętywalnych
melodii.
Dla Artillery istotne jest właśnie to, żeby łączyć
zawrotne thrashowe tempa z chwytliwością.
Nasze utwory obfitują więc w wpadające w
ucho riffy i refreny. Nie brakuje kapel, które
zachwycają jedynie szybkością i pozostają niszowe.
To w porządku, ale my podejmujemy
świadome dążenia do uatrakcyjnienia utworów
dla szerokiej metalowej publiczności. Zależy
nam również na czystych wokalach oraz
na fajnej oprawie graficznej naszych wydawnictw.
Wydajemy takie albumy, których sami
chcielibyśmy słuchać, gdybyśmy to my byli
fanami Artillery. Jest to też spójne z muzyką
(innych zespołów), jaką otaczamy się na co
dzień.
Czy wasz obecny wokalista Michael Bastholm
Dahl oraz nowy gitarzysta Kraen Meier
jeszcze bardziej wzmacniają tą tendencję?
Tak. Ich pomysły wpisują się we wspomnianą
konwencję. Chętnie je wykorzystujemy. Niemniej,
nasi poprzedni wokaliści również śpiewali
melodyjnie. Na żadnym albumie nie brzmieliśmy
jak np. Kreator, Sodom lub Cannibal
Corpse.
Czy zamierzacie opublikować nowe DVD,
skoro macie całkiem nowy skład?
Tak. W przyszłym roku obchodzimy 40-lecie
Artillery. Niewykluczone, że z tej okazji ukaże
się nowe DVD. Z pewnością będziemy to
hucznie celebrować.
Sam O'Black
ARTILLERY
27
"Live By Fire II" to wasz najnowszy album,
zawierający zapis z koncertu ze stolicy Meksyku
(w hali Circolo Volador), jaki zagraliście
30 sierpnia 2019r. Zauważyłem, że uwielbiasz
nawiązywać bezpośredni kontakt z
fanami, dlatego podziel się proszę, jak czujesz
się zazwyczaj przed oraz po występie?
Kiedy granie na żywo staje się rutyną i czujesz
się pewnie na scenie, występowanie jest niesamowitym
przeżyciem. To tak, jakbym wkraczał
w totalnie inny świat, przepełniony adrenaliną,
ekscytacją, endorfinami oraz wszystkim,
co jest z tym związane. Nawiązywanie
kontaktu pomiędzy publicznością a artystą
jest magicznym uczuciem nie do opisania. Nie
stresuje mnie to, ponieważ przywykłem do
tego już dawno, ale wciąż wiąże się to z presją.
Trzeba podołać, sprostać oczekiwaniom i
utrzymywać wysoki standard. Natomiast po
zakończeniu występu też jest świetnie. Jesteśmy
naładowani adrenaliną.
Stworzyłem NWOTHM
Z Olofem Wikstrandem, niezmiernie dumnym twórcą NWOTHM, o tym
jak dobił do heavy metalowego sufitu, o byciu centralnym punktem zainteresowania
w Ameryce Łacińskiej, łysej czaszce Roba Halforda, budowaniu czegoś fenomenalnego
od zera, kompromisie w procesie twórczym oraz o eksplozji endorfin
radości towarzyszących zarówno ostatnim, jak i następnym występom Enforcer.
HMP: Bardzo się cieszę, że możemy porozmawiać,
ponieważ Twój Enforcer to pierwszorzędny
reprezentant Nowej Fali Tradycyjnego
Heavy Metalu (NWOTHM). Co
myślisz, gdy ludzie tak mówią o Enforcer?
Olof Wikstrand: Mam mieszane uczucia. Z
jednej strony, to zaszczyt przynależeć do NW
OTHM, ponieważ jest to ruch w muzyce metalowej,
który Enforcer stworzył, robiąc po
prostu to co robimy. To wspaniale, że zainspirowaliśmy
mnóstwo ludzi, aby znów grali porządny
heavy metal. Kiedy zaczynaliśmy w
2004/2005 roku, byliśmy praktycznie jedynym
nowym, tradycyjnie heavy metalowym
zespołem. Zdecydowana większość innych
przedstawicieli NWOTHM poszła naszym
śladem. Czuję się z tego niezmiernie dumny.
Z drugiej jednak strony, nie widzę Enforcer w
jednym szeregu z tymi grupami. Oni inspirowali
się nami, a my inspirowaliśmy się czymś
kompletnie innym. W tym kontekście, nie
czuję się członkiem sceny NWOTHM. Prędzej
można by nas zakwalifikować do heavy
metalu i postawić obok takich nazw jak Mercyful
Fate, W.A.S.P., Iron Maiden, Saxon.
Enforcer jest na tym poziomie, a nie na poziomie
NWOTHM. Podsumowując, jestem dumny,
że stworzyliśmy NWOTHM, ale Enforcer
jest znacznie większe niż NWOTHM.
Czy oznacza to, że Enforcer pozwolił Ci na
realizację Twoich marzeń?
Oczywiście, wiele moich marzeń spełniło się
dzięki Enforcer. Patrząc jednak z dzisiejszej
perspektywy, nasz sukces nie jest tak duży, jak
mógłby być. Włożyliśmy mnóstwo czasu, aby
stworzyć znakomitej jakości muzykę. Nie
wszystko zależy jednak od nas i niezależnie od
tego, jak bardzo staralibyśmy się, przemysł
muzyczny i tak jest podatny na trendy. Z całym
przekonaniem oświadczam, że heavy metal
jest kompletnie wymarły w 2020/2021.
Daliśmy z siebie wszystko, aby stać się jeszcze
większym zespołem, ale niestety już dawno
okazało się, że dobiliśmy do heavy metalowego
sufitu.
Czy z graniem w Enforcer wiążą się jakieś
korzyści, jakich nie spodziewałeś się przed
założeniem tego zespołu?
(zastanawia się) Mocno rozwinęliśmy się intelektualnie
w ramach podróżowania oraz obserwowania
rozmaitych kultur, z perspektywy
niedostępnej dla turystów. Gdziekolwiek występujemy,
natychmiast stajemy się częścią i
centralnym punktem lokalnych metalowych
społeczności. To wręcz fascynujące. Z całą pewnością
czyni nas to lepszymi ludźmi, niż byliśmy
poprzednio.
Dlaczego uważasz stolicę Meksyku za światową
stolicę heavy metalu (Olof tak powiedział
w zapowiedzi jednego z utworów na
"Live By Fire II" - przyp.red.)? Z drugiej strony,
dlaczego nazwałeś kiedyś Szwecję krajem
mniej zainteresowanym heavy metalem?
Bo tak jest. Myślę, że Skandynawia słabo reaguje
na heavy metal. Nie można porównać pasji
i entuzjazmu okazywanej nam przez tutejszych
fanów do tego, jak odbiera nas większa
część Ameryki Łacińskiej. Nie mam pojęcia,
dlaczego. Odnoszę wrażenie, że kiedy gram w
Skandynawii (np. w Sztokholmie), wokół jest
tak wiele wzajemnie konkurujących ze sobą
zespołów. Każdy chce być lepszy od drugiego,
a to zabija entuzjazm wobec twórczości innych.
Natomiast w Ameryce Łacińskiej wyczuwam
eksplozję radości ze strony publiczności.
Tam naprawdę kochają heavy metal.
Kolejna kwestia to znacznie większa liczba fanów
w stolicy Meksyku w stosunku do liczby
fanów w Europie. Czujemy się tam wręcz ekstremalnie
gorąco widziani.
Najbardziej zwariowana rzecz, jaką fani zrobili,
aby wam zaimponować?
Wiele różnych rzeczy, np. olbrzymie tatuaże
nawiązujące do Enforcer.
Jakie jest Twoje zdanie o tym, że dawniej
długie włosy były kojarzone z heavy metalowym
image'm, ale teraz najwspanialsze heavy
metalowe ikony nie zawsze je noszą, np.
Rob Halford, Bruce Dickinson, Sean Peck?
Myślę, że długie włosy nie są atrybutem heavy
metalu. Nie nosiłbym długich włosów tylko
dlatego, że to pasuje do heavy metalu. Po prostu
wyglądają one lepiej zarówno u kobiet, jak
i u mężczyzn. Rob Halford, Bruce Dickinson,
Sean Peck (nie wiem, kto to) prawdopodobnie
ścięli je ze względu na wiek, a nie dlatego
że zmieniła się subkultura. W swoich najlepszych
czasach nosili jednak długie włosy.
Cóż, to nie jest warunek konieczny, aby przynależeć
do sceny. (Sean Peck jest wokalistą
Cage, Death Dealer oraz The Three Tremors,
a słuchając Judas Priest "Firepower" wcale nie
jestem przekonany, czy Rob Halford ma już
swoje najlepsze lata za sobą - przyp. red.).
Czy lubisz podróżować po świecie? Jako podróżnik,
jesteś bardziej nastawiony na naturę
czy na miejskie krajobrazy?
Jedną z najwspanialszych zalet wiążących się z
byciem muzykiem jest możliwość intensywnego
podróżowania dookoła świata. Super jest
widzieć, jak nasza muzyka dociera do najodleglejszych
zakątków świata i jak buduje się
wokół niej cała scena metalowa. Jesteśmy rozpoznawani
w każdym kraju, do którego się
udajemy. Kiedy po raz pierwszy polecieliśmy
do Stanów Zjednoczonych, nie było tam praktycznie
żadnej młodej sceny heavy, a teraz po
wydaniu przez nas albumów, mamy tam mnóstwo
kapel heavy metalowych. Niesamowita
liczba osób przychodzi, aby nas zobaczyć. Widzimy
efekty naszej pracy. Zbudowaliśmy coś
niezwykłego, zaczynając od zera. Nie ukrywam
przy tym, że korzystam z okazji, żeby
podziwiać świat. Widziałem większość dużych
miast, często po dwa-trzy-dziesięć razy.
Bardziej kręci mnie wyjście nad Ocean, pływanie,
surfowanie, ale także gra w tenisa.
Ogólnie natura jest dla mnie bardziej cool.
28
ENFORCER
Czy mógłbyś wskazać konkretne kraje, za
którymi najbardziej tęsknisz?
(zastanawia się) Osobiście, byłaby to Ameryka
Łacińska oraz Południowa Europa. Aczkolwiek
tuż przed Bożym Narodzeniem 2020
spędziłem dwa miesiące w Meksyku, co było
związane z moimi sprawami zawodowymi.
Jak się czujesz, gdy oglądasz "Live By Fire I",
"Live By Fire II" lub "Keep it True XIV" z
waszym udziałem?
Nie widziałem tego ostatniego (zawierał jedynie
trzy utwory: "On The Loose", "Katana",
"Take Me To Hell" - przyp. red.). O ile pamiętam,
Enforcer wystąpiło dwukrotnie na Keep
It True, nie pamiętam z którego roku pochodzi
ten materiał (DVD z 2012 roku, ale sam
koncert odbył się w 2011 - przyp. red.). W każdym
razie, ciągle się rozwijamy i stajemy się
coraz lepsi. Ta ostatnia koncertówka dobrze
ukazuje, czym jest obecnie Enforcer.
Ostatnio na waszym fejsbukowskim fanpage'u
pojawił się wątek ewentualnego zastąpienia
utworu "Katana" przez "Roll The
Dice" w waszej setliście.
Czujemy miks miłości z nienawiścią wobec
"Katana". To zdecydowanie nie jest najlepszy
numer w naszym repertuarze, ale z jakiegoś
powodu fani właśnie go chcą słuchać. Zawsze
staramy się dobierać setlistę z myślą o publiczności
i wobec tego "Katana" jest stałym
punktem programu. Ja osobiście wolę "Roll
The Dice" miliard razy bardziej, ale nie jestem
pewien, czy wypadłoby to lepiej w kontekście
naszego show. Ludzie wołają o "Katanę".
Czy koncert 15 grudnia 2019 w Berlinie był
jak dotąd waszym ostatnim? A nie myślałeś
o tym, żeby zrobić gig w Szwecji, skoro restrykcje
są u was jedynie zaleceniami, a nie
prawnym wymogiem?
Był to nasz ostatni występ, a później nie próbowaliśmy
zorganizować nic w Szwecji. Moim
zdaniem mijałoby się to z celem, bo i tak niewiele
osób by przyszło. Członkowie Enforcer
mieszkają w pewnej odległości od siebie, więc
musielibyśmy się dograć logistycznie, a zgromadzilibyśmy
może 50-osobową publiczność.
Nie. Prawdopodobnie całych albumów nie, ale
możliwe, że napiszemy np. jeden utwór tylko
po hiszpańsku. Było nam przyjemnie przygotować
hiszpańskojęzyczną wersję "Zenith". To
z naszej strony tribute dla latynoskich fanów,
forma podziękowania za ich wsparcie. Efekt
nie był jednak tak spektakularny, jak się spodziewaliśmy.
Nie widzę potrzeby, aby to kontynuować.
Będę śpiewać po angielsku.
Wasz ostatni album "Zenith" wkroczył
śmiało na obszary muzyczne, które pojawiły
się w mniejszej ilości już na "From Beyond"
(mam tu na myśli zwłaszcza atmosferyczny
utwór "Mask of Red Death"). Czy wasz
następny album studyjny będzie kontynuować
ten kierunek? A może powinniśmy spodziewać
się niespodziewanego?
Potrzebujemy udać się środkową drogą pomiędzy
mroczną atmosferą a naszą dotychczasową
twórczością, za którą najbardziej cenią nas
fani. Oczywiście nasza przyszłość jest kompletnie
uzależniona od liczby sprzedanych płyt
oraz streamów. Jeżeli nie damy ludziom tego,
czego oczekują, będzie nam bardzo ciężko
przetrwać. A zatem, nasz następny album będzie
kompromisem pomiędzy próbą usatysfakcjonowania
fanów oraz siebie samych.
Nie możemy się doczekać, kiedy zobaczymy
Enforcer w Polsce.
Ja pierdolę (Olof wymówił to ze szwedzkim
akcentem, ale jak najbardziej prawidłowo). Na
pewno zagramy wkrótce w maju 2022r. w
Warszawie. Nie mogę się doczekać. Sprawdźcie
to. Będzie miazga. Trzymajcie się.
Sam O'Black
Niedawno ukazała się hiszpańskojęzyczna
wersja albumu Enforcer "Zenith". Czy zamierzacie
robić więcej takich wersji w przyszłości?
ENFORCER 29
Uczciwie podążaj za głosem serca, a wygrasz życie
Fani true heavy metalu czekali na ten album ponad 25 lat.
Feanor "Power Of The Chosen
One" to bowiem sequel Manowar
"The Triumph Of Steel", przynajmniej
z trzech powodów: na obu albumach
zagrał ten sam gitarzysta, znaczna
część właśnie wychodzących na
światło dzienne pomysłów zostałaby
wykorzystana na kolejnej płycie Manowar,
gdyby David "The Shred Demon"
Shankle nie opóścił ich nieoczekiwanie
w 1994 roku, oraz Joey DeMaio
aprobuje dążenia Feanor. Gustavo Acosta
jest nie tylko multiinstrumentalistą i założycielem
istniejącego od 1996 roku Feanor, ale też szczerym miłośnikiem twórczości
Królów Metalu oraz ich osobistym przyjacielem, a ponadto mocno osadzonym
w kulturze i sztuce, inteligentnym rozmówcą. Kiedy zadzwoniłem do niego
do Buenos Aires, był w świetnym humorze, z uwagi na opublikowany w tym samym
dniu teledysk do utworu "Rise Of The Dragon" z nadchodzącego "Power Of
The Chosen One". Nie szczędził nam opowieści związanych z epickim metalem.
Owemu utworowi towarzyszy proste, ale
czadowe video. Oprócz czarodziejki ukazanej
w intro, widzimy muzyków Feanor grających
na czarnym tle. Powiedz proszę, jak
doszło do realizacji tego video?
Zgadza się. Pracuję zawodowo jako inżynier
elektroniki i mam w zwyczaju planować
wszystko szczegółowo ze znacznym wyprzedzeniem.
To video zostało nakręcone już trzy
lata temu. Robiliśmy wówczas trasę koncertową
po Argentynie i innych krajach Ameryki
Południowej (to była nasza druga trasa w obecnym
składzie) i powiedziałem kolegom, że w
przyszłości nie będzie łatwo zebrać wszystkich
zatem, rozpoczęliśmy wtedy komponowanie
albumu i "Rise Of The Dragon" okazało się być
pierwszym ukończonym utworem. Rozmawiałem
przy tym z Davidem o jego obecnej sytuacji,
o jego dawnej roli w Manowar, o okresie
po opuszczeniu przez niego Manowar itp.
Wyszło na to, że nasza współpraca stanowi
dla niego początek całkowicie nowego rozdziału.
Idąc tym tropem, zdecydowaliśmy się
na nadanie pierwszej kompozycji tytułu "Rise
Of The Dragon". David jest tutaj reprezentowany
przez smoka, który podnosi głowę na
powrót. W tym samym czasie zrobiliśmy sesję
fotograficzną oraz sesję na potrzeby video.
Czarodziejka została dodana znacznie później.
Przyznam, że czuję wielki respekt wobec
"Power Of The Chosen One" ze względu na
jego mocno akcentowany, true metalowy
charakter. Podejrzewam, że oczekiwanie na
premierę 21 kwietnia 2021 musi być dla Ciebie
ekscytujące. Pozostało jeszcze półtorej miesiąca,
a ja miałem już przyjemność wysłuchania
całości. Znakomita płyta, gratuluję.
Wygląda na to, że postawiliście sobie poprzeczkę
kompozycyjno-wykonawczą bardzo
wysoko, i że dołożyliście wszelkich starań,
żeby ziścić swoje ambicje. Jak to było?
Dziękuję. Faktycznie tak było. Jestem perfekcjonistą,
ciężko mi być zadowolonym ze swojej
pracy, i jak już coś robię, to napierdalam.
Potrzebuję solidnej treści, zanim nadam jej
muzyczną formę i stworzę teksty utworów.
Czytam książki, poezję, prozę kryminalną;
staram się uczyć języków i absorbuję rozmaitą
muzykę. Moja córka gra na fortepianie w konserwatorium
muzycznym, mój syn gra na flecie
również w konserwatorium, więc cały czas
mamy kontakt z muzyką w domu. Nie tylko z
metalem, ale też z muzyką klasyczną i wieloma
innymi stylami. Z mojej perspektywy, skoro
absorbuję tak wiele różnorodnej sztuki, to
kiedy już komponuję własną muzykę, mam
okazję do wykazania się szerokim spektrum
kreatywnych pomysłów i efektywnego zaprezentowania
znakomitej treści. W przeciwnym
razie, gdybym słuchał tylko jednego czy
dwóch zespołów, i niewiele czytał, to tworzenie
byłoby znacznie trudniejsze. Gdybym
spróbował opowiedzieć historię przy pomocy
trzystu słów, to efekt byłby równie nieciekawy,
jakbym miał dostępnych sześćset słów,
wiesz o co chodzi. A więc, tak, zawsze staram
się stawiać samemu sobie wysokie wymagania
odnośnie umiejętności gry na instrumentach,
poziomu kompozycji oraz jakości wykonania.
Mam nadzieję, że w efekcie wiele osób polubi
nasze utwory i doceni nasze starania.
HMP: Cześć Gus. Rozmawiamy w dniu, w
którym fani mogą po raz pierwszy usłyszeć
pierwszy utwór z nadchodzącej płyty Feanor
"Power Of The Chosen One".
Gustavo Acosta: Yeah! Jestem zaskoczony
pierwszymi reakcjami słuchaczy, ponieważ
wszyscy są nim zachwyceni. To niesamowite
uczucie, widzieć te wszystkie pozytywne komentarze,
opinie publiczności. Bardzo pozytywna
energia! Wiem, że wielu ludzi czeka na
naszą muzykę z niecierpliwością, oraz że chłoną
wszystkie informacje związane z Feanor.
"Rise Of The Dragon" jest utworem otwierającym
album, a zarazem pierwszym oświadczeniem
z Davidem Shankle jako regularnym gitarzystą,
że "The Triumph Of Steel"
doczekał się kontynuacji. Nie mógłbym być
bardziej szczęśliwy w tym momencie.
Foto: Sebastian Japas
w jednym miejscu. Nasz wokalista jest z Niemiec,
gitarzysta z USA, pozostali z Argentyny.
Nie mieszkamy po sąsiedzku, żeby móc spontanicznie
zgadać się na robienie video w tym
samym miejscu i czasie. Wobec tego zwróciłem
się do pozostałych muzyków Feanor tuż
przed rozpoczęciem koncertów, żebyśmy wykorzystali
okazję, że skoro jesteśmy już wszyscy
w Ameryce Południowej, to zróbmy video,
sesję zdjęciową i wszystko to, czego normalnie
nie możemy zrobić ze względu na odległość. A
Kto wprowadził Ciebie w świat muzyczny?
Czy Twoi rodzice, kiedy byłeś jeszcze dzieckiem?
Mam korzenie niemieckie oraz rosyjskie ze
strony Matki, natomiast ze strony Ojca - hiszpańskie
i lokalne indiańskie. Yeah, interesujące
połączenie. Odkąd pamiętam, moja Matka
słuchała w domu muzyki klasycznej, natomiast
cała rodzina ze strony Ojca była związana
z lokalną muzyką folkową. To są oczywiście
kompletnie różne style, ale grunt, że dorastałem
w bardzo muzykalnym środowisku.
Jedna z pierwszych spraw, które zauważą
fani podczas kontaktu z "Power Of The
Chosen One", jest udział Waszego drugiego
gitarzysty, Davida Schankle (odpowiedzial-
30
FEANOR
ny za gitary na albumie Manowar "The
Triumph Of Steel", 1992r. - przyp. red). Czy
znaliście się, zanim dołączył on do Feanor w
2018r.?
Nagrywaliśmy poprzedni album Feanor "We
Are Heavy Metal" w składzie: Frank Gilchriest
(perkusista znany z Riot/Riot V i Virgin
Steele), na sześciu utworach zagrał Ross
The Boss (w latach 80. gitarzysta Manowar,
następnie stworzył solowy zespół oraz grał w
Death Dealer, żeby wymienić zaledwie kilka
najznakomitszych - przyp. red), a na dwóch
David Schankle. Oznacza to, że miałem Davida
jako gościa na płycie już w 2016r. Ponadto,
ex-wokalista Black Sabbath, Tony
Martin, zaśpiewał w jednym utworze na "We
Are Heavy Metal". W ogóle z Tony Martinem
była ciekawa sprawa. Chciałem zaprosić
go na południowo-amerykańską trasę z Feanor,
podczas której gralibyśmy wszystkie najlepsze
utwory z jego ery w Black Sabbath.
Byliśmy już bardzo, bardzo blisko realizacji
tego planu, ale ostatecznie nie udało się, coś
mu wypadło. Bardzo zależało mi na współpracy
z Tony Martinem i czułem się sfrustrowany,
gdy nie doszło to do skutku. Popatrzyłem
wówczas na swoją kolekcję płyt CD i
pomyślałem, że skoro Ross nie jest dostępny,
bo gra teraz w Europie, to zadzwonię do Davida.
Powiedziałem mu: "Hey David, co powiedziałbyś
na wspólną trasę po Ameryce Południowej?
Moglibyśmy pograć trochę Manowar, trochę Feanor".
Tak to się zaczęło. Przyleciał i zrobiliśmy
wiele koncertów w wielu miejscach. To doświadczenie
było dla nas na tyle pozytywne, że
chcieliśmy kontynuować. "Hey, nie możemy
teraz zakończyć, było na tyle dobrze, że musimy grać
razem częściej!" Efektem trasy był zatem pomysł
nagrania płyty, która została ostatecznie zatytułowana
"Power Of The Chosen One". Od
razu zabraliśmy się do wspólnego komponowania
autorskiego materiału. Myślę, że David
może o tym nie wiedzieć, ale całe "zamieszanie"
wynikło z rezygnacji Tonny'ego Martina
(śmiech).
Wspomniałeś, że David Schankle był gościem
na dwóch utworach z "We Are Heavy
Metal", a w jakim stopniu wpłynął on na
charakter całego "Power Of The Chosen
One"?
W wielkim. David przyznał mi, że jego odejście
z Manowar było dla niego nieoczekiwane.
Miał już mnóstwo pomysłów na następcę
"The Triumph Of Steel". Naturalnie, nosiły
one atrybuty stylu Manowar. Zaproponowałem
mu, abyśmy wykorzystali je w Feanor, z
tym, że kiedy o tym rozmawialiśmy, Feanor
miał już ukończone pięć lub sześć własnych
numerów. W każdym razie, David wpłynął w
wielkim stylu na zawartość i ostateczny
kształt "Power Of The Chosen One". Jego
true metalowe podejście jest spójne ze stylem
Feanor, więc połączenie sił wypadło wybornie.
Efekt jest więcej niż zadowalający. Muszę
przyznać, że David jest osobą niezwykle kreatywną,
jest wspaniałym muzykiem i bardzo
mocno wzmocnił nasz skład.
Możemy nazwać "Power Of The Chosen
One" sequel'em "The Triumph Of Steel"...
...Zdecydowanie tak, bo David chciał wykorzystać
te pomysły na następcy "The Triumph
Of Steel", i utrata tej możliwości była w
tamtych czasach dla niego nieoczekiwana.
Przez te wszystkie lata, nie nadarzyła się odpowiednia
okazja, żeby cokolwiek zrobić z
Foto: Gustavo Jaimiez
owymi pomysłami, a Manowar nigdy ich nie
wykorzystało. "Rise Of The Dragon" jest np.
bezpośrednią kontynuacją "Ride The Dragon".
Jeśli posłuchasz ich jeden po drugim, zauważysz,
że w wielu aspektach są one podobne do
siebie. Nie tylko dlatego, że zostały skomponowane
przez tą samą osobę, ale też dlatego,
że to miał być z założenia sequel już w czasach
Davida w Manowar. Analogicznie, mamy
bardzo długi i złożony hymn Manowar
"Achilles, Agony And Ecstasy". Powiedziałem
Davidowi, że chcę zrobić jego kontynuację,
ale bez żadnego gitarowego/basowego/ perkusyjnego
sola. Chciałem mieć coś takiego, że
założysz sobie słuchawki na uszy, zamkniesz
oczy i przeniesiesz się w wyobraźni w całkowicie
inne miejsca, na tle majestatycznego krajobrazu
muzycznego, z odpowiednimi efektami
oraz z wyszukanym doborem instrumentów.
Chciałbym, żeby słuchacz próbował
przewidzieć, jak rozwinie się historia, i nagle
usłyszał syreny, instrumenty typowe dla muzyki
klasycznej, a następnie dał się zaskoczyć
mocarnymi metalowymi fragmentami... Nigdy
nie wiesz, co czai się za rogiem. O to mi chodziło.
Jak już mówiłem, lubię czytać. Przyłożyłem
się do zanalizowania "The Odyssey" i
kiedy opowiedziałem o tym Davidowi, od razu
w pełni się zaangażował.
Jak myślisz, co powiedziałby dziś Eric
Adams po wysłuchaniu "Power Of The
Chosen One"? Czy zaakceptowałby to jako
sequel "The Triumph Of Steel"?
Pozwól mi zastanowić się chwilę nad tym pytaniem,
bo jest podchwytliwe (śmiech). Nie
mam pojęcia, jak on teraz zareagowałby. Mogę
zaś odpowiedzieć na to samo pytanie odnośnie
Joey'a DeMaio. Wszystko, co robimy w
Feanor, wyraża pełnię respektu i zachwytu
nad dokonaniami Manowar. Popatrz, mam
tutaj pod ręką książkę Manowar, z autografem
Joey'a (Gus pokazuje mi swój podpisany
egzemplarz "The Blood Of The Kings" vol 1. -
przyp. red). Jestem ich prawdziwym fanem.
Cokolwiek robię w nawiązaniu do Manowar,
robię uczciwie. To nie jest tak, że próbuję zrobić
coś w stylu Manowar, dlatego że wydaje
mi się, że w Niemczech coś tam... Nie, nie,
nie, nie. Jestem szczerym przyjacielem Rossa,
znam osobiście wielu muzyków zaangażowanych
w Manowar. Pamiętam, że odkąd pierwszy
raz usłyszałem "The Triumph Of
Steel", chodziło za mną pytanie, co stanie się
w następnej kolejności? Starałem się wyobrazić
sobie, jakby to było wejść w ich buty, i co
Joey mógłby wymyślić na następnym albumie.
David pomógł mi w realizacji tej wizji. Pracowaliśmy
tak jak dawniej, w tym sensie, że gitarzysta
komponował wspólnie z basistą. Wracając
do pytania, odpowiem, że muzycy Manowar
czuliby swego rodzaju satysfakcję z
"Power Of The Chosen One". Wiem też, że
Joey DeMaio doskonale zna Feanor.
Nie ulega wątpliwości, że jesteś prawdziwym
fanem Manowar. Spróbujmy teraz
zmierzyć się z kolejnym odważnym stwierdzeniem.
Mianowicie, czy byłoby fair powiedzieć,
że "Power Of The Chosen One" jest
co najmniej równie udaną, a może i lepszą
płytą, niż wszystkie nowe albumy studyjne
nagrane przez Manowar w XXI wieku?
(zastanawia się) Nie wiem. W mojej subiektywnej
opinii, coś się drastycznie zmieniło w
Manowar po "The Triumph Of Steel". Lubię
"Warriors Of The World", ale poziom leciał
w dół po równi pochyłej, tak w kwestii kompozycji,
jak i innych aspektów. Jedną z rzeczy,
o których rozmawiałem z Davidem, i którą
chciałbym się z Tobą podzielić, jest odczucie
zachwytu podczas słuchania "The Triumph
Of Steel", że słyszę gitary w prawym uchu, a
bas w lewym uchu; zespół brzmi przy tym niebywale
zwarcie (Gus wymachuje pięśćmi i imituje
metalowy czad - przyp. red). Zapytałem
Davida, jak oni tego dokonali? Czy wykorzystali
tam jakieś studyjne sztuczki, typu cięcie
mikro-fragmentów, specjalna edycja... Nie,
nie, nie, nie. David odparł: "to jest prawdziwa
muzyka, ludzie grają w tym samym pomieszczeniu
widząc się nawzajem, true heavy metal". Wywarło
to na mnie ogromne wrażenie. Uwielbiam grać
z osobami, których dobrze znam i rozumiem.
W obecnych czasach zbyt wielu młodych muzyków
komponuje coś w piwnicy, nadużywając
komputerów. Są w stanie zrobić niemal
wszystko: perkusję, klawisze, gitary i wszystko
inne, używając tylko komputery. Brakuje
interakcji pomiędzy prawdziwymi muzykami.
FEANOR 31
Coś jest po drodze gubione. Ważnym aspektem
"Power Of The Chosen One" jest, że
chcieliśmy zrobić to tradycyjnie - spotkać się
w jednym miejscu, grać razem w studiu i w salach
prób. Wprawdzie dużo robiliśmy też na
odległość, wymieniając się plikami oraz opiniami
on-line, ale ostatecznie materiał reprezentuje
nasze prawdziwe muzyczne osobowości
w świeżej odsłonie.
Drugim wielkim i legendarnym zespołem,
który ma wiele wspólnego z Feanor, jest Wizard.
Ich wokalista Sven D'Anna dołączył
do Was w 2016r., zaśpiewał już na poprzednim
albumie "We Are Heavy Metal", a teraz
na "Power Of The Chosen One". Jestem pod
wrażenie jego śpiewu, i zastanawiam się, w
jaki sposób udaje Wam się owocnie współpracować,
skoro on mieszka w Niemczech, a
Ty w Argentynie?
To zabawna historia. Usłyszałem o Svenie po
raz pierwszy w 1998 roku, kiedy ukazała się
płyta Wizard "Bound by Metal". Mój argentyński
znajomy prowadził magazyn muzyczny.
Otrzymał przedpremierowy egzemplarz
prasowy tego albumu i zadzwonił do mnie:
"Hey, Gus, dostałem fajną muzykę z Europy,
przyjdź do mnie do domu i koniecznie posłuchaj
tego". Poszedłem, posłuchałem i odleciałem.
Mówię o 1998, ok? Więc nie było e-maili.
Napisałem ręcznie list, jak to się normalnie
robiło i wysłałem go do Svena do Niemiec.
"Hey man, uwielbiam Twoją muzykę, jestem pod
wrażeniem Twoich umiejętności wokalnych, uważam
Ciebie za znakomitego wokalistę; a oto mój zespół,
wydaję właśnie pierwsze demo" itd. Sven wysłuchał
mojego demo, odpisał, że znakomita muzyka
i pozostaliśmy w kontakcie. Następnie,
kiedy w 2001 roku ukazało się moje pierwsze
mini-CD "Esto Es Para Vos", Sven pojawił
się tam jako gość specjalny na jednym utworze.
Oznacza to, że Sven pojawił się w Feanor
już niemal dwadzieścia lat temu. Przez cały
ten czas utrzymywaliśmy przyjazną znajomość,
słuchałem Wizard, i swobodnie rozmawialiśmy
o ewentualnej współpracy w przyszłości.
Ostatni album Feanor w języku hiszpańskim
ukazał się w 2010r. ("Hellas" - przyp. red), a
następnie zmieniliśmy wokalistę. Naturalnym
wydawało się zaproponowanie tej roli Svenowi.
"Hey Sven, jesteśmy przyjaciółmi, mam wolną
posadę wokalisty, co Ty na to? Come on, chodź
śpiewać ze mną!" Podobał mu się ten pomysł i
tak zrobiliśmy. Znamy się od dwudziestu lat,
więc nie było problemu.
Czy Sven mówi po hiszpańsku?
Po hiszpańsku nie, trochę po włosku.
Możliwe, że czegoś nie zrozumiałem. Sven
zaśpiewał na jednym utworze Feanor w okresie
hiszpańskojęzycznym...
Sven zaśpiewał w 2001 roku po angielsku.
Utwór nazywał się "Houses Of Fire". Pewnie
można ją gdzieś jeszcze znaleźć. Jest choćby
na Bandcamp.
Co sądzisz o najnowszej płycie Wizard
"Metal in My Head"?
Napisałem jeden utwór z tej płyty "Whirewolf"
i zagrałem tam na fortepianie. To ballada,
więc można powiedzieć, że jestem odpowiedzialny
za zmiękczenie tego albumu (śmiech).
Zagrałem też intro do otwierającego płytę "I
Bring Light Into The Dark". Znam wszystkich
członków Wizard osobiście, jesteśmy przyjaciółmi.
Kilka razy poleciałem do Niemczech i
uczestniczyłem w ich próbach. Feanor i
Wizard to dwa różne zespoły, ale wiele nas
łączy. Cieszę się ich sukcesem, a gdybyś zapytał,
uważam, że powinni oni zdobyć popularność
znacznie wcześniej. W tej chwili Wizard
rządzi i dzieli na niemieckich listach przebojów.
Wiem, że ich muzyka jest prawdziwa i
Foto: Feanor
zasługują na to. Jestem pod ich wrażeniem.
Jedyne zastrzeżenie mam takie, że powinni
oni nagrywać akustyczną perkusję. Mówiłem
już to im: "Snoppi, żadnego midi, żadnej elektroniki;
musisz nagrywać na prawdziwym instrumencie,
w studio, z prawdziwym brzmieniem". Słychać różnicę,
teraz brzmienie jest świeże i soczyste.
Ogólnie rzecz biorąc, oba zespoły Feanor i
Wizard pozytywnie na siebie wpływają. Wiele
nas łączy - zarówno słabości, jak i mocne
strony.
Mówiliśmy już o Tobie, o wokaliście i o
gitarzyście Feanor, a co dobrego chciałbyś
powiedzieć o drugim gitarzyście Walterze
Hernandez, oraz o perkusiście Emiliano
Wachs?
Emiliano jest ekonomistą, fachowcem z magistrem,
więc za dnia nosi garnitur i krawat.
Lecz wieczorami, jak przychodzi co do czego,
zamienia się w metalowego wariata, co widać
na video. Bębni w Feanor od samego początku
istnienia zespołu. Mądry i dobry przyjaciel,
z niesamowitym wyczuciem perkusji. W jego
żyłach oprócz metalu płyną też inne muzyczne
inspiracje i jest otwarty również na inne
style niż heavy metal. Mamy taki utwór "Bringer
Of Pain" na "Power Of The Chosen One"
i możesz się wsłuchać, jak on tam gra na hihat.
Brzmi niezwykle jak na heavy metal. Typowy
heavy metalowy perkusista zrobiłby to
prościej, a on pokazał kunszt na "Bringer Of
Pain", co odkryjesz, jak się wsłuchasz w hihat.
Walter jest fantastycznym, bardzo utalentowanym
gitarzystą i równie zaufanym
przyjacielem. Ma bardzo spokojną osobowość,
jest cichy i opanowany. To dobrze, że David i
Walter są jak ogień i woda, bo dzięki temu nie
ma pomiędzy nimi żadnych spięć.
Gus, jesteś nie tylko basistą, ale multiinstrumentalistą.
Zagrałeś na "Power Of The
Chosen One" na: akustycznym basie, czteroi
pięcio-strunowym basie, oud, fortepianie,
bouzouki, a poza tym, w innym zespole
Montreal, grasz na kayboardzie. Oud jest
kombinacją jedenasto-strunowej akustycznej
gitary ze skrzypcami (bo nie ma progów).
Bouzouki to zaś grecka gitara z sześcioma
strunami (aczkolwiek Irlandczycy zaadoptowali
ją z ośmioma strunami), przypomina
mandolinę, ale z niższym strojeniem. Nie
spotkałem się dotąd z tymi instrumentami.
Czy mógłbyś lepiej opisać ich rolę?
Wow, man, widzę że naprawdę odrobiłeś swoje
zadanie przed spotkaniem. Pozwól, że wyjaśnię
to krok po kroku. W kwestii gry na basie,
moim idolem jest Joey DeMaio, i tak
samo jak on, gram na cztero- i pięcio-strunowym,
a także na akustycznym, basie. Mam w
domu fortepian, i gra na nim przyszła mi naturalnie,
po opanowaniu basu. Kiedy komponowałem
"The Odyssey" (chodzi o "The Return
of the Metal King (the Odyssey in 9 Parts)" z
najnowszej płyty Feanor - przyp. red.), stwierdziłem,
że potrzebuję nadać mu nieco greckiego
charakteru w warstwie instrumentalnej.
Nie mówię o japońskiej odmianie, nie mówię
o niemieckiej odmianie, lecz o 100% greckiej
historii. Studiowałem to i dużo rozmyślałem,
jak mógłbym to ukazać. Okazuje się, że bouzouki
jest najbardziej swojskim instrumentem
w Grecji. Znałem bouzouki już od jakieś czasu,
grałem na nim dawniej, ale nigdy dotąd gry
na nim nie nagrywałem. Był to pierwszy instrument,
o jakim pomyślałem w omawianym
kontekście. Zwróciłem się do greckiego stowarzyszenia
w Argentynie, poszedłem z nimi
biesiadować i poprosiłem, żeby przypomnieli
mi grę na bouzouki. Co do oudu, jego opanowanie
jest niezwykle trudne. To nie jest instrument
grecki, lecz ma bardzo specyficzne,
śródziemnomorskie brzmienie. Oud jest podobny
do gitary, ale, tak jak powiedziałeś, nie
posiada progów. Na jego temat rozmawiałem
również z tym samym greckim stowarzyszeniem.
Okazało się, że znają oni oud, więc pokazali
mi jak na nim grać. Na pewno nie nazwałbym
siebie mistrzem bouzouki, ani mistrzem
oud, ale myślę, że nauczyłem się na
tyle dobrze, że mogłem zarejestrować je na
"The Odyssey" i przekazać za ich pośrednictwem
swoją wizję pewnych fragmentów
32
FEANOR
utworu. Jestem zadowolony, że osiągnąłem
taki a nie inny efekt, bez gitar, bez wiolonczeli,
lecz właśnie z bouzouki oraz oud. Efekt
brzmi z pewnością unikalnie, i odzwierciedla
śródziemnomorską atmosferę. Mam nadzieję,
że ludzie, zwłaszcza fani z regionu śródziemnomorskiego,
słuchając tego utworu, poczują
dokładnie to, co usiłowałem przekazać.
Wynika stąd, że o ile grasz true heavy metal,
o tyle pozostajesz cały czas otwarty na inspiracje
spoza tego gatunku muzycznego.
Chciałoby się powiedzieć, że Feanor stanowi
platformę do jednoczenia wszystkich ludzi
na świecie, którzy wierzą w heavy metal.
Czy chciałbyś, żeby Feanor pełnił funkcję
takiej platformy?
(zastanawia się) Nigdy nie myślałem o tym w
ten sposób. Spróbuję odnieść się do pytania
następująco. W dawnych czasach, powiedzmy,
że w latach 80. XX wieku, nie mieliśmy
wielu różnych podgatunków metalu. Był
thrash, heavy metal, później death metal...
wiesz, może cztery czy pięć. A dzisiaj mamy
całe mnóstwo podgatunków metalu. Jako zróżnicowana
społeczność metalowa, uczymy się
utrzymywać przyjacielskie więzi pomimo różnic
i ponad różnicami. Możesz mieć inny
gust muzyczny ode mnie, ale wciąż pozostajemy
kumplami, możemy razem się napić, i to
samo tyczy się wielu innych różnic i sytuacji.
Nie mam żadnych problemów z ludźmi, którzy
myślą kompletnie inaczej ode mnie, mają
różne wierzenia, historie życiowe, wyznają inne
religie. Myślę, że jako społeczność metalowa,
uczymy się każdego dnia, jak pokonywać
takie bariery i stawać się bardziej empatycznymi
oraz wzajemnie akceptującymi się. Byłoby
wspaniale, gdyby nasza muzyka była jedną z
metod realizacji takich dążeń. W skład Feanor
wchodzą muzycy z trzech różnych kontynentów:
obu Ameryk i Europy. Bardzo zależy
mi, aby łączyć ludzi, których wiele różni. Gatunek
ludzki ma zbyt długą historię wojen.
Pieprzyć wojny. Powinniśmy być zjednoczeni
i szanować się wzajemnie. Wiesz, możesz
polecieć do Stanów Zjednoczonych i zobaczyć
ludzi, którzy to, tamto, co innego... Nie, nie,
to głupie podziały. Każdy z nas jest tylko człowiekiem.
Powinno bardziej zależeć nam na
wzmacnianiu tych elementów, które nas łączą,
zamiast wzmacniać to, co nas dzieli. Cóż, jeśli
chcesz znaleźć coś, co dzieli ludzi, pomysłów
nigdy nie braknie, a to droga donikąd. Podsumowując,
byłoby wspaniale, gdyby nasza muzyka
łączyła ludzi.
Języki również są elementem dzielącym. Jestem
zbyt młody, aby się o tym wypowiadać,
ale podobno w czasach komunistycznej Polski,
czyli w latach 80. XX wieku, wiele osób
w Polsce nie znało języka angielskiego, ale
pomimo tego angielskojęzyczny metal miał
moc łączenia ludzi.
Podobnie było w Argentynie. Jeszcze kilka lat
temu prawie nikt nie znał tutaj języka angielskiego.
Do dziś 6 lub 7 spośród 10 zespołów
w Argentynie ma teksty utworów po hiszpańsku,
ale obecnie społeczność metalowa nie
przejmuje się, po jakiemu śpiewa wokalista.
Inaczej było w poprzednim stuleciu. Jeśli zespół
metalowy w Argetynie śpiewał wtedy po
angielsku, metalowcy krzywo na niego patrzyli,
oczekując aby przestawił się na hiszpański.
Na szczęście już się to zmieniło, i ludzie mają
bardziej otwarte umysły. Popatrz np. na niemieckojęzyczny
Rammstein, który jest słynny
na całym świecie. Nikt nie rozumie tekstów
ich utworów, ale wielu fanom kompletnie
to nie przeszkadza. Dwa pierwsze longplaye
Feanor ("Invencible" 2005r. oraz
"Hellias" 2010r. - przyp. red.) ukazały się w
całej Europie, pomimo tego, że były po hiszpańsku.
Spotkały się z pozytywnym odzewem
niezależnie od bariery językowej.
Co konkretnie chciałbyś osiągnąć na metalowej
scenie z "Power Of The Chosen One"?
Wiesz, to jest pytanie o mindset. Chciałbym
osiągnąć tak wiele, na ile mnie stać. Popatrzmy
na końcówkę utworu "Rise Of The Dragon".
Mieliśmy aż 33 kompletnie różne jego
warianty. Pracowaliśmy niestrudzenie aż do
Foto: Feanor
momentu, gdy uzyskaliśmy odpowiednią wersję.
Tak samo jest z całym "Power Of The
Chosen One". Zależało mi od pierwszego
dnia, żeby, jak już się to ukaże, to żebym był
absolutnie pewny, że powstało najlepsze, co
byliśmy w stanie stworzyć. Najlepsza produkcja,
najlepsza sekcja instrumentalna, najlepsze
kompozycje, najlepsze wokale itd. Teraz
mogę spokojnie iść w nocy spać, ze świadomością,
że w pełni zrealizowałem swoje
ambicje. Jeśli słuchacze to lubią - pięknie. Ale
jak dla mnie, ja już jestem w pełni usatysfakcjonowany.
Zrobiłem to, na co tylko miałem
wpływ, w 100% perfekcyjnie. Jestem pewien,
że za 5 lat nie będą prześladować mnie myśli
typu "oh, nie, powinienem to czy tamto zrobić inaczej".
Nie, nie, nie, nie. Żaden etap powstawania
"Power Of The Chosen One" nie był ponaglany.
Nie myśleliśmy o rzeczach typu, "jak
to zrobić, aby się sprzedało i przyniosło zysk".
Włożyliśmy serce w każdy detal i czuję, że ten
album już zrealizował swój pełen potencjał.
Ile czasu zajęła sama sesja nagraniowa?
(zastanawia się) Zaczęliśmy w 2018r... Prawie
dwa lata.
Dwa lata w studio?
Yeah!
Niebywałe. Nie wiem jak to skomentować.
Dwa lata w studio! Inne zespoły nagrywają
dwa lub trzy tygodnie, a Wy dopracowywaliście
wszystko aż dwa lata w studio?
Nie, nie, nie, nie. Żadne dwa - trzy tygodnie!
Nagrywaliśmy dwa lata. Jedną ze spraw, o
których rozmawiałem z zespołem, jest taka, że
zależało mi na uzyskaniu prawdziwego brzmienia,
włącznie z prawdziwą perkusją oraz z
prawdziwymi wzmacniaczami, bez żadnych
pluginów. Więc kiedy nagrywasz w taki sposób,
za każdym razem potrzebujesz wejść do
studia ponownie, aby dokonać najmniejszej
zmiany. W konsekwencji spędziliśmy mnóstwo
czasu na nagrywaniu. Tak to jest, zwłaszcza,
że mamy skład międzynarodowy. Otrzymywałem
pliki on-line, analizowałem, czy
wszystko się w nich perfekcyjnie zgadza, odsyłałem
je z powrotem, żeby zagrali ponownie,
ze względu na jakiś detal, i tak to się przeciągało.
Przy okazji wychodzi, jak ważny jest
dla mnie ten aspekt heavy metalu, że nie
musimy śpieszyć się, aby nadążyć za szybko
przemijającymi trendami. Być może w innych
stylach jest tak, że zespoły muszą pędzić z
nagrywaniem, bo jeśli wydadzą płytę zbyt późno,
to zostaną uznani za wtórnych, albo za
przybyszów z innej planety, i nic nie osiągną.
Heavy metal tak nie działa. Pozostaje taki
sam, jak 5 lat temu, 10 lat temu itd. Jeśli tylko
wkładasz serce w swoją twórczość, i kochasz
to, co robisz, otrzymasz fajny efekt. Yeah, rejestracja
"Power Of The Chosen One" zajęła
nam wiele czasu, włożyliśmy w nią wiele pracy
i mnóstwo pieniędzy.
W utworze "Hell Is Waiting" mamy ostrzeżenie:
"False game, follow your heart and
win". Co jest według Ciebie tą fałszywą
grą?
(śmiech) Bardzo celny cytat. Ohohoho (zastanawia
się). Lubimy, gdy każdy słuchacz może
nadać inne znaczenie różnym zwrotom. Możliwe,
że ktoś pomyśli sobie o konkretnej sytuacji
z własnego prywatnego życia, ale fałszywa
gra będzie odnosić się do innych ludzi z otoczenia
słuchacza. Nie jestem pewien, czy rozumiesz,
o co mi tutaj chodzi?
O podążanie za własnymi gustami muzycznymi,
a nie za trendami?
Yeah, to jest jedno ze znaczeń, ale też chodzi
o uniwersalne podążanie za własnym sercem i
cierpliwe kontynuowanie obranego kursu.
FEANOR 33
Czasami ktoś stara się oszukać siebie, udając
kogoś innego, i to jest fałszywa gra. Ktoś inny
stara się wyglądać jak ktoś tam, i to też jest
fałszywa gra. A więc namawiam wszystkich,
żeby żyli w zgodzie z sobą, i z tym kim są, a
wtedy wygrają. Pójdą spać ze świadomością,
że postępowali prawidłowo. Ja to interpretuję
w taki właśnie sposób, ale rozumiem, że ktoś
inny może spojrzeć na ten tekst z innej perspektywy.
Kiedy zobaczyłem, że robisz coś na temat
"The Odyssey", od razu skojarzyłem to sobie
z Symphony X, który miał cały album o
takim właśnie tytule.
Oczywiście, znam Symphony X, ale nie kojarzę
ich "The Odyssey". Basista Symphony X,
Mike LePond, udziela się w solowym projekcie
Rossa The Bossa, stąd orientuję się, co to
jest Symphony X.
"The Odyssey" jest moim ulubionym albumem
Symphony X, może dlatego, że wydaje
mi się ich najbardziej zwartym, konkretnym i
zapamiętywalnym dziełem. W każdym razie,
wyjaśnij proszę rolę Odysei w utworze
zamykającym ostatnią płytę Feanor.
Odyseja opowiada historię długiej podróży
Ulyssesa do domu. Jest on oczekiwany przez
żonę, i musi sprostać wielu wyzwaniom oraz
przeszkodzom na drodze powrotnej do domu.
Czytając ten epos, starałem się wyobrazić sobie
poszczególne wątki i wyrazić je na swój
poetycki sposób. Uważam, że słabe byłoby odwzororywać
literalnie cały koncept na płycie,
słowo w słowo. Pozwoliłem sobie na swobodną
interpretację. Dla przykładu, w części
piątej zatytułowanej "Odysseus´s Mirror"
chciałem postawić Odyseusza przed lustrem i
rozstrzygnąć, czy to co mówi, jest prawdą czy
fałszem. Główny bohater książki kłamie przecież
syrenie, kłamie Cyclopowi i wielu innym,
po to aby uzyskać, co zechce. Uosabia on więc
naciągacza i kłamcę. A zatem, Odyseusz analizuje
swoją twarz w lustrze i zastanawia się,
czy zachowuje się w porządku. Dokonuje
autorefleksji. Wspominaliśmy już wcześniej o
tym, żeby być konsekwentnym wobec siebie
samego. Tutaj pojawia się pytanie: patrząc na
siebie w lustrze, czy widzisz siebie, a może
maskę? Taka refleksja przewija się zresztą
przez cały album. Sprowadza się to do podjęcia
wyzwania odnalezienia swojej prawdziwej
tożsamości, aby wydobyć ją do sfery świadomości
i nigdy więcej nie obawiać się jej jako
czegoś tajemniczego, nieznanego i groźnego.
Zdaję sobie sprawę, że jest to rodzaj poetyckiej
inwencji przeze mnie poczynionej, i nie
wszystkie spośród 9 części "The Return Of The
Metal King (The Odyssey)" wiernie opowiadają
historię przedstawioną w Odysei. Podam
inny przykład. W jednej sekcji zastanawiałem
się nad Ulyssesem i jego żoną, zacząłem
grać na instrumencie i przez moją wyobraźnię
przesuwały się obrazy o tym, jak bohater
poległ, będąc jeszcze daleko od domu. Wprowadziłem
wówczas własne poetyckie pomysły,
których nie znajdziesz w eposie.
Rozumiem, że myślałeś o Odysei również
przy okazji tworzenia innych utworów, a nie
tylko tego ostatniego?
W znaczeniu ogólnym, można tak powiedzieć.
Mamy np. utwór "This You Can Trust"
o tym, że musisz wierzyć w siebie, nie przyjmować
bezkrytycznie wszystkiego, co ludzie
Foto: Feanor
wokół wygadują, i szukać własnego przeznaczenia.
Może to trywialne pytanie, ale je zadam,
dobre słowo nie zaszkodzi: czy jesteś zadowolony
z supportu otrzymywanego od
Massacre Records?
Oczywiście, jestem zadowolony. "Power Of
The Chosen One" to nasz drugi album z
Massacre Records. To wspaniały label, czujemy
się częścią ich rodziny.
Czego możemy spodziewać się ze strony
Feanor w przyszłości?
Zaczynamy już komponować nowe utwory na
kolejną płytę. Mamy sporo świeżych pomysłów.
Kiedy spoglądam na dyskografię Feanor,
wychodzi mi, że wydaję płyty średnio co
pięć lat. To nie dobrze. Potrzebuję robić to
częściej. Tak więc rozpocząłem już pisanie
nowej muzyki. W normalnych okolicznościach,
chciałbym odbyć trasę koncertową po
Europie i obu Amerykach, ale teraz w związku
z pieprzonym "cowidem", nie wydaje mi się,
żeby było to możliwe. Wiem, że duże zespoły
przekładają teraz wszystko na 2022r. A skoro
duże zespoły tak robią, to nie pozostanie wtedy
wiele przestrzeni na średnie i małe zespoły,
więc nasza trasa po Europie będzie wydawać
się równie trudna w 2022r. Mam nadzieję, że
się uda, ale w tej chwili nie wiem i nie mogę
niczego obiecać. Nie mam kryształowej kuli,
aby przewidzieć przyszłość. Mogę natomiast
tworzyć nową muzykę i robię to. Na albumie
Feanor "We Are Heavy Metal" z 2016 roku,
pojawia się postać Gilgamesza z mezopotomskiej
mitologii ("The Epic of Gilgamesh Pt.1
(The Quest for Glory)" - przyp. red.). Pracuję
teraz nad kontynuacją tego wątku w ramach
utworu "Gilgamesh 2". Jestem wielkim fanem
nie tylko greckiej, ale również sumeryjskiej
historii. Komponuję też w tej chwili kilka innych
kawałków, więc jak tylko opadnie kurz
po szaleństwie związanym z premierą "Power
Of The Chosen One", zabiorę się intensywnie
za następny album.
Moim zdaniem Feanor potrzebuje dużej produkcji
koncertowej, podobnie jak Manowar
występował z rozmachem. Nie potrafię wyobrazić
sobie koncertowania Feanor w małej
salce i robienia streamingu on-line z takiego
wydarzenia. To nie pasuje do majestatycznego
charakteru Feanor. Potrzebujecie żywego
show w przestronnych miejscach koncertowych.
Nie lubię tej idei streamingu koncertu on-line.
To w ogóle nie pasuje do mojego sposobu postrzegania
muzyki. Jak najbardziej powinieneś
oczekiwać normalnych występów Feanor z
porządną oprawą sceniczną. Jest to jeden z
powodów, dlaczego nie wyobrażam sobie trasy
Feanor w tym roku. Jeżeli nie pozwolą nam
zrobić czegoś dobrze, to lepiej w ogóle tego nie
robić.
Nie da się ukryć, że jesteś perfekcjonistą.
Gus, czy chciałbyś jeszcze coś dodać na
zakończenie wywiadu?
Podsumuję, że "Power Of The Chosen One"
został stworzony z prawdziwą pasją, stanowi
efekt niestrudzonego dążenia do perfekcji i cechuje
się nieskazitelną uczciowością. Wszyscy
zaangażowani muzycy kochają to, co zrobili.
Mam nadzieję, że słuchacze to polubią, ale
niezależnie od ich opinii, ja mogę iść każdej
nocy spać w spokojnym przeświadczenu, że
zrealizowałem w pełni swój potencjał muzyczny.
Dziękuję za wywiad.
Gratuluję albumu, zrobiłeś wielki kawał
znakomitej muzyki.
Dzięki, miło to słyszeć. Kiedy byłem nieletni,
miałem w pokoju plakat Manowar. Kilka lat
później zacząłem z nimi grać, a teraz wydaję
dopracowaną do granic możliwości płytę z
Davidem Shankle. Marzenia się spełniają!
Sam O'Black
34
FEANOR
Total Human Distortion), no i Dragon zasnął
na lata…
Przebudzenie smoka
Dragon po ponad 20 latach milczenia wrócił do pełnej aktywności,
wraz ze świetnym albumem "Arcydzieło zagłady". Formuła charakterystycznego
dla katowickiej formacji thrash/death metalu została tu dopracowana
do perfekcji, a do tego Dragon brzmi na nim tak, jak nigdy
dotąd, klarownie i potężnie. Tym większa szkoda, że - póki co - nie ma
mowy o koncertowej promocji tego materiału. Lider grupy zapowiada jednak,
że wrócą na sceniczne deski tak szybko, jak się da, a póki co, żeby
nie marnować czasu, zespół przygotowuje już materiał na kolejny album.
Była to więc taka sama sytuacja, jakiej doświadczył
choćby Tony Iommi, kiedy wydawca
wymógł na nim, by wydał solowy album
pod szyldem Black Sabbath i wy też nie potrafiliście
odmówić?
Identyczna wręcz!
Nie minął rok od premiery "Twarzy" i Dragona
już nie było - na tamtym etapie było to
nieuniknione, wypaliliście się po latach intensywnej
pracy?
Trochę tak i trochę nie, a może faktycznie się
zmęczyliśmy, ale niekoniecznie muzycznie.
Inne wtedy były też perspektywy i możliwości
grania. Życie też nas dopadło, obowiązki
Tych 15 lat przerwy wyszło wam jednak chyba
na zdrowie, bo wróciliście z ogromną energią,
wręcz entuzjazmem - bardzo brakowało
tobie i Adrianowi Dragona, stąd pomysł reaktywacji?
Nawet nie wiedzieliśmy, jak bardzo nam tego
brakowało, dopóki nie zaczęliśmy znowu razem
grać! Kiedy pojawiła się inicjatywa "Metalmania
30 lat później" , postanowiliśmy
skrzyknąć się "na chwilę", zrobić z pięć numerów
na ten jeden koncert. Wystarczyło jednak
na pierwszej próbie razem zagrać "Armageddon",
"Beliar", "Upadły Anioł", "Łzy Szatana"
i wszystko było jasne. Cała radość wspólnego
grania wróciła w jednej chwili. A to, że
potem tę "Metalmanię" odwołano… w sumie
nic już nas nie odchodziło. (śmiech)
Krzysztof "Fazee" Oset to twój dobry znajomy,
graliście też razem w Kacie, stąd jego
akces na pozycję basisty był oczywisty?
Na pierwszych próbach graliśmy jeszcze z
Grzegorzem "Demonem" Mroczkiem, tak,
jak lata temu nagrywaliśmy "Fallen Angel"
czy "Scream Of Death". A gdy się okazało, że
Demon już nie może grać, absolutnie naturalne
było dla mnie, że zaproszę do kapeli mojego
serdecznego przyjaciela Faziego. To wspaniały
muzyk, wspaniały instrumentalista i
wspaniały kompan. Wspólne granie i komponowanie
to sama przyjemność.
HMP: Z perspektywy czasu oceniam, że
"Twarze" nie powinny być firmowane nazwą
Dragon, bo ta płyta, tak przecież odmienna
od waszych wcześniejszych dokonań, przyniosła
chyba w sumie zespołowi więcej
szkód niż korzyści?
Jarek Gronowski: Cześć! Przechodząc od
razu do rzeczy - tak, zgadzam się całkowicie.
To zresztą było trochę do przewidzenia…
Dragon to zespół death/thrashowy, to jest
"nasza" od zawsze i na zawsze muzyka. A tak,
trochę "na boku" z Fredem, pojawił nam się
pomysł zagrania, na chwilę, czegoś innego.
Trochę wstecz, do hard rocka, trochę do przodu,
do industrialu, ot, tak się bawiliśmy na
próbach i ostatecznie nam się trochę takiej
"dziwnej" muzyki nazbierało. Od początku jednak
chcieliśmy to wydać pod odrębna nazwą.
Miało to być "Virtual Vision" - takie dwa "V"
obok siebie. No ale tak, zainwestowaliśmy w
studio, chcieliśmy materiał wydać, a Tomek
Dziubiński (bo z nim się ostatecznie umówiliśmy)
strasznie namawiał na nazwę Dragon.
A nawet nie tyle namawiał, co postawił warunek.
I tak to poleciało… To nawet nie to, że
uważam, że ten materiał jest "słaby" czy się go
wstydzę, on po prostu nie powinien nigdy wychodzić
pod nazwą Dragon. No bo to nie jest
Dragon. (śmiech)
Foto: Dragon
zawodowe, rodzinne, ale przede wszystkim
moje inne propozycje i działania muzyczne.
Właśnie wtedy, po "Twarzach" mocno wszedłem
w Kata. Najpierw zrobiłem trasę "Szydercze
zwierciadło", gdzie grałem z Romkiem,
Fazim, Jackiem i Irkiem, potem z Piotrem
Luczykiem miałem projekt Adrenalina
(graliśmy m.in. koncert na zlocie fanów
Metalliki - wyszedł z tego nawet album koncertowy),
ta Adrenalina przekształciła się w
Kata z epoki "Mind Cannibals" - no i nie
miałem czasu na Dragona. Golem (Tomek
Dańczak, nasz ówczesny bębniarz) poszedł do
Darzamat, potem do Crystal Viper, po jakimś
czasie dołączył do niego Tomek Woryna (bas
z okresu "Twarzy"), Fred nagrywał z Piotrem
Sobaszkiem (mieli taki bardzo fajny projekt -
Z perkusistami mieliście już jednak problem:
Krystian "Bomba" Bytom odszedł do Iscarioty,
Ireneusz Loth zastąpił go na krótko -
domyślam się, że rozstaliście się z nim z
podobnych powodów co Roman Kostrzewski,
aż do trzech razy sztuka, skład dopełnił
znacznie od was młodszy Mikołaj Toczko
i był to strzał w przysłowiową dziesiątkę?
Kłopoty "perkusyjne" spowodowały, że "Arcydzieło..."
ukazało się "dopiero" w roku 2021.
Gdzieś nam rok dobry po drodze umknął.
Wiadomo - Dragon to granie gęste, techniczne,
wymagające sporo kombinowania, sporo
pracy na próbach, żeby się motywy dobrze
poukładały, harmonijnie ze sobą zgrały. A
myśmy grali raz w tygodniu, w niedzielę rano,
i praktycznie tylko na tych próbach materiał
szlifowali. No to nam tak niesporo szło, że po
tym, jak wspólnie z Bombą zgraliśmy "Przemoc",
to praca nad "R.T.H." tak się wykrzaczyła,
że zarzuciliśmy dalsze zgrywanie materiału,
a jak się okazało, że Bomba częściej
prób grać nie może, konieczna stała się zmiana.
Irek był naturalnym kandydatem - od lat
się znamy i kolegujemy, bębniarz to przedni,
akurat rozstał się z Romanem - zaprosiliśmy
go do wspólnego grania. Na początku dobrze
nam się pracowało, ale z biegiem prób widać
było, że inaczej podchodzimy do muzyki. Irek
wolał klasyczny metal, my mocny napieprz. A
jeszcze pojawiły się różnice dotyczące przyszłości
kapeli - Irek wyobrażał sobie to raczej
jako jednorazowy projekt muzyczny, a my nalegaliśmy,
żeby grać również nasz "dragonowy"
repertuar… no i kolejny rok minął. A potem
nadszedł czas Mikiego - posłaliśmy mu
materiał do zrobienia, a on w parę tygodni
wszystko opracował i to tak, że nie mieliśmy
najmniejszych uwag do jego propozycji. Gra
idealnie tak, jak chcieliśmy, żeby to było zagrane.
36 DRAGON
Z koncertu Partyzanta pamiętam, że to bardzo
uniwersalny, zdolny bębniarz, a zawartość
"Arcydzieła zagłady" potwierdza, że
świetnie odnalazł się również w jednoznacznie
metalowej stylistyce?
Powiem nawet inaczej - Mikołaj to na wskroś
metalowy bębniarz, który świetnie odnajduje
się również w nieco lżejszej stylistyce. Ale jego
"core" to metal - Slipknot, Gojira, takie "gęste"
klimaty perkusyjne.
Wiele bardziej znanych zespołów reaktywuje
się tak naprawdę nie wiadomo po co, to
jest w sumie tylko dlatego, żeby trochę pograć
i zarobić. U was nie było o tym mowy,
powrót był równoznaczny z podjęciem prac
nad szóstym albumem?
Absolutnie tak. Jak tylko uznaliśmy, że idziemy
dalej niż ta cała "Metalmania 30 lat później"
(czyli gdzieś tak na drugiej próbie) było
jasne, że będziemy robić kolejny, piąty, album
("Twarze" to, będę się upierał, Virtual Vision -
śmiech).
Trafiły nań wyłącznie najnowsze kompozycje,
nie sięgałeś tu do jakichś remanentów z
lat 90. czy z następnych dekad?
Nie, żadnego odgrzewania starych bułek.
Wszystko było komponowane na świeżo, począwszy
od "Skazy" (która zaczęła się rodzić
wiosną 2017) przez "Przemoc" i "RTH" (wiosna
2018), "Arcydzieło zagłady" (lato 2018),
"Kłamcę" (jesień 2018) , "Nie zginaj kolan" i
"Czas umiera" (2019) aż po "Klatkę przeznaczenia"
(lato 2020). Jasne, poszczególne
riffy, motywy, fragmenty solówek tkwią czasem
w głowie latami, i pojawią się znienacka
(solówka z "Przemocy", riff początkowy z
"R.T.H.") ale całościowo kompozycje są nowe,
nieśmigane.
To prawda, że w pewnym momencie zacząłeś
iść w bardzo progresywnym kierunku,
czego efektem było wzbogacenie poszczególnych
kompozycji o tyle instrumentalnych
wątków, że aż musieli interweniować koledzy?
(śmiech)
Razem z Fazim tak nas czasem ponosiło
(śmiech). Numery powstawały najpierw w
wersjach instrumentalnych - nie zawsze było
dość miejsca na ryby wokalne, a kolejne motywy
i zagrywki przeplatały się coraz to gęściej.
Potem mieliśmy "piosenki" po 10 minut…Tu
duża rola Freda, który, słysząc ten nasz barokowy
rozmach wołał: "Panowie, a gdzie ja? Tu
jakiś wokal jest potrzebny!".
W sumie od początku istnienia Dragon znany
był z długich, rozbudowanych kompozycji,
nie jest to więc w waszym przypadku
żadne novum. Ciekawi mnie bardziej, czy po
tylu latach rozbratu z zespołem było ci łatwo
ponownie wpasować się w jego stylistykę,
zaproponować coś, co od razu fanom będzie
kojarzyć się z Dragonem?
Jak już mówiłem - Dragon to nasze prawdziwe
"ja", to nasza stylistyka, mocny, brutalny
death/thrash metal z progresywnym zacięciem.
Taka muzyka jest we mnie od zawsze,
takiej muzyki słucham, taką komponuję i taką
najbardziej lubię.
Fazee był tu chyba bardzo pomocny, nie tylko
mając wpływ na aranżacje twoich kompozycji,
ale też pisząc utwór tytułowy?
Totalnie! Bez Faziego "Arcydzieło..." by nie
powstało, i nie tylko dlatego, że napisał rewelacyjny
numer tytułowy,
ale utworzyliśmy
taką mega-sprawną
spółkę aranżacyjną. On
też "szlifował" moje
czasami nieuczesane
kompozycje i motywy,
nadawał im konstrukcji
(ja zresztą zrobiłem tak
samo z "Arcydziełem..."
- śmiech). Obaj jesteśmy
nadaktywni, wrzucamy
mnóstwo zagrywek
i patentów, to potem
ten drugi doprawia.
Trudniej pisze się, czy
już dopracowuje dany
utwór, kiedy to pojawia
się wiele opcji i możliwości
aranżacyjnych?
Ja, w pewnym sensie,
cały czas "komponuję",
mnie się riffy w głowie
wciąż nowe kłębią i jak
tylko łapię gitarę w rękę,
to "wyskakują", tak,
że zbieranie materiału
na numer to nie jest dla
mnie duża trudność.
Zabawa się zaczyna,
kiedy muszę te patenty
i zagrywki jakoś poukładać,
zrobić "porządek
na strychu". Wtedy
utwór nabiera swojej
Foto: Wojciech Ziemski
struktury, kształtu. No a kolejny etap, to jak
moje pomysły przedstawiam na próbach reszcie
kapeli. I zaczyna się wtedy jazda. A tu harmonie
inne, a tu tempa do zmiany, a tutaj to,
a tutaj tamto, a może zmienimy strój wioseł, a
gdzie wokale? To jak układanie puzzli - uwielbiam
ten stan, wtedy, kiedy czujemy, że powstaje
coś nowego.
Wyprodukowaliście "Arcydzieło zagłady"
sami, wraz z Tomaszem Zalewskim, co chyba
ułatwia wiele spraw, jeśli ma się oczywiście
sprecyzowaną wizję całości, nie zdaje się
na przypadek podczas nagrań?
My z Fazim mieliśmy wizję naszej muzyki jasno
sprecyzowaną, z kolei Zed to jest po prostu
Arcymistrz brzmienia. Połączyliśmy więc
siły, nasze oczekiwania i jego umiejętności - a
końcowy efekt uważamy za znakomity.
Podoba mi się brzmienie tej płyty - śledziłeś
obecną scenę metalową, miałeś dość syntetycznych,
nijakich dźwięków, striggerowanych
bębnów, etc. - to miał być żywy, potężny
sound, taki jak w czasach, kiedy choćby
nagrywaliście w Giełdzie na taśmę "Fallen
Angel" czy "Scream Of Death"?
To jest tak…. faktycznie chciałem osiągnąć
"żywy, potężny sound", żeby był naprawdę
metalowy a nie "plastikowy", jak to czasami
się zdarza przy zbyt przepracowanych brzmieniowo
płytach, ale z kolei to brzmienie "Fallen..."
czy "Scream…" tak, chciałem nawiązać
do tego, jak wtedy brzmiał metal - ciężko,
mocno, naturalnie, ale na wymienionych
przez ciebie płytach rezultat nie był do końca
taki, jaki sobie wyobrażaliśmy. Szczególnie
ucierpiał na złej realizacji "Fallen..." - to była
pierwsza deathmetalowa płyta nagrywana w
Polsce, operatorzy ze Studia Giełda zupełnie
nie byli na taką estetykę przygotowani, traktowali
nas trochę jak żart i w rezultacie efekt
końcowy wyszedł taki trochę "piwniczny". Na
"Scream..." było już dużo lepiej, ale i tak nie
ma żadnego porównania do obecnych możliwości
i talentu Zeda. "Arcydzieło..." jest na
pewno najlepiej wyprodukowaną i nagraną
płytą Dragona!
Pełna zgoda! Teksty to ponownie twoje dzieło
i wnoszę z nich, że wciąż najbardziej interesuje
cię człowiek jako taki, z jego wszystkimi
słabościami i wadami. W obecnych
czasach są one jeszcze bardziej widoczne, niż
choćby w latach 80. czy 90., co nie jest zbyt
dobrym prognostykiem dla ludzkości jako takiej?
To prawda. Zmieniłem sposób opowiadania,
ale tematyka wciąż jest zbieżna z naszymi
wcześniejszymi utworami. Wciąż w centrum
jest Człowiek (to "arcydzieło zagłady") - ofiara
własnych słabości, igraszka w rękach okrutnych,
bezlitosnych mocy, wciąż wracam też
do Upadłego Anioła, zbuntowanego przeciw
władzy Ojca ("Klatka przeznaczenia"). No i
Apokalipsa, koniec wszechrzeczy, tytułowa
Zagłada, ku której zmierza ludzkość.
Ballada nie jest czymś typowym w dorobku
Dragona - skąd pomysł na "Czas umiera",
zresztą w sumie utwór dla tej konwencji dość
nieoczywisty, z bardzo intensywną końcówką?
Kiedyś, kiedy graliśmy jedną z pierwszych
wspólnych z Irkiem prób, tak sobie na sucho
zacząłem przygrywać delikatny motyw, który
miałem w głowie. A Irek, jak tylko usłyszał te
dźwięki, to się totalnie zapalił. "Musimy z tego
DRAGON 37
zrobić balladkę, no musimy!". No i jak powiedział,
tak skomponowałem. Na koniec wrzuciłem
do niej "dragonowe" granie i totalny
napieprz, więc koniec końców spodobała się
nam wszystkim na tyle, że wylądowała na płycie.
Muszę powiedzieć, że duże piętno odcisnął
na warstwie instrumentalnej utworu Miki,
który podszedł do wykonywanej przez siebie
partii w bardzo niekonwencjonalny sposób.
Wystarczy posłuchać zakończenia. (śmiech)
Ten materiał aż prosi się o koncertowe wykonania,
a tu nic z tego, pandemia... Uznaliście
jednak, że skoro płyta jest gotowa, to nie ma
co zwlekać z jej premierą, licząc, że koncerty
w końcu wrócą, nawet jeśli z jakimiś obostrzeniami
czy limitami publiczności, ale zawsze?
Już aż za długo zwlekaliśmy z jej wydaniem -
już się materiał na jej następczynię ostro pisze!
Trudno, pandemia nie pandemia, trzeba
było tę płytę wydać. Swego czasu tak "przenosiliśmy"
materiał na "Sacrifice" - nic nowego
nie powstaje, wciąż się grzebie w niezamkniętych
formach, bez sensu. Choć prawda,
że brak możliwości promowania płyty live jest
naprawdę ciężki, przed covidowymi czasami
do głowy by mi nie przyszło - płyta to się z automatu
wiąże z trasą promującą - z ogrywaniem
materiału na żywo, z fanami. Trudno,
czekamy niecierpliwie końca z nadzieją na
koncerty.
Wyobrażasz sobie sytuację, że nie ma już
koncertów? Byłby to chyba zabójczy cios dla
muzyki, nie tylko metalowej, ale generalnie
jako takiej?
Nie, to się musi kiedyś skończyć, oby jak najprędzej.
Jestem z natury optymistą i wierzę, że
już jesienią będzie możliwe granie live.
Z tych naszych klasycznych zespołów lat 80.
chyba tylko wy, Stos i niedawno reaktywowany
Open Fire nie macie na koncie regularnego
albumu koncertowego - będzie co nadrabiać,
gdy już granie na żywo będzie możliwe,
doczekamy się więc waszej płyty live, choćby
na zbliżające się wielkimi krokami 40-lecie
zespołu w roku 2024?
Bardzo byśmy chcieli, chyba najlepiej w formule
DVD (z obrazem). To wszystko zależy
oczywiście przed wszystkim od końca pandemii
i tego, w jakiej sytuacji ona zostawi cały
rynek muzyczny. Jak się będzie grało koncerty,
w jakich warunkach itp. Ale jeszcze raz potwierdzę,
nagranie koncertowego materiału,
najlepiej z obrazem, to nasze marzenie, może
nawet więcej, nasz plan na nadchodzący czas.
No i kolejna płyta!
Wojciech Chamryk
Druga szansa
- Trzeba grać i czerpać z tego przyjemność - mówi Matt Lipik. Trudno się
z takim podejściem nie zgodzić, tym bardziej, że jego Asylum wrócił właśnie do
pełnej aktywności po blisko 10-letniej przerwie. Na początek zespół wydał nakładem
niemieckiej firmy Metal Blast Records debiutancki album "Independent" z
roku 2010, który wtedy trafił do szuflady, a w nowym składzie pracuje nad premierowym,
jeszcze mocniejszym materiałem.
HMP: Asylum to świetna nazwa dla metalowej
kapeli, ale bardzo już wyeksploatowana
- mimo to uznaliście w roku 2006, że warto
wybrać właśnie ją, tym bardziej, że w Polsce
nie była dotąd wykorzystana?
Matt Lipik: W tym czasie nazwę Asylum zaproponowałem,
bazując bardziej na własnych
odczuciach i tym co głęboko we mnie siedziało,
gdyż każde wyjście na próbę było dla mnie swoistym
azylem, ucieczką od codziennych obowiązków,
problemów, zajęć, czasem nawet od
rodziny. Asylum mi to wtedy dawało, pomyślałem
więc że taka nazwa jest idealna dla zespołu,
który to moje zdanie potwierdził i tak
pod tym szyldem zaczęliśmy muzyczną przygodę,
nie zastanawialiśmy się wtedy nad tym czy
Asylum jako nazwa jest wyeksploatowana czy
nie, dla nas było OK i był to nasz azyl.
Na początku często zresztą zmienialiście nazwy,
skład również był dość płynny i dopiero
na etapie EP "Beyond Beliefs" wszystko trochę
okrzepło, zaczęło zmierzać w odpowiednim
kierunku?
Tak, "Beyond..." było taką wisienką na torcie,
z racji właśnie ustabilizowanego składu; częste
przetasowania niestety nie pozwalały na ukończenie
materiału, ale kiedy znaleźliśmy odpowiednie
osoby w tym charyzmatycznego wokalistę
(Maro Kaszyca), wspólnie stwierdziliśmy
że to jest to i przyszedł czas by zarejestrować
utwory w studio. Materiał który znalazł się na
EP-ce dał nam wiele radości, choć patrząc z
perspektywy czasu, dużo można byłoby w nim
zmienić. Dla nas jednak jest to historia, która
ma wiele dobrych i złych wspomnień, ale napewno
ukształtowała Asylum w pozytywny sposób.
Pomimo kolejnych zmian składu dość szybko
sfinalizowaliście sesję nagraniową debiutanckiego
albumu "Independent". Paradoksalnie
ten przełomowy dla zespołu krok stał się zarazem
początkiem jego końca, bo minęło raptem
kilka miesięcy i było już po Asylum - co
takiego się stało, że tak nieoczekiwanie zakończyliście
działalność?
Po nagraniu "Beyond Beliefs" skupiliśmy
wszystkie moce twórcze i zaczęliśmy prace nad
nowym materiałem. Finalnie mieliśmy utwory,
które można powiedzieć były szkieletami tego,
co znalazło się na "Independent", ten materiał
był prezentowany na koncertach w Polsce i we
Francji. Niestety po tej ostatniej trasie stwierdziliśmy
że wokal musi zostać zmieniony i
miejsce Mara zajął Paweł "Zły" Kiedziuch
(bas/vox). Taki ruch wymusił na nas nowe aranżacje
tych utworów, tak by współgrały z nowym
wokalem. Paweł ciężko pracował nad formą
liryczną - był to jego debiut wokalny i udało
się, według mnie zrobił kawał dobrej roboty. Po
nagraniu "Independent" w nieistniejącym już
niestety Studio 78 zaczęliśmy przygotowywać
promocję materiału, organizując koncerty, niestety
nie było to łatwe; coraz mniej ludzi przychodziło
na gigi, zaczynała się ta era której teraz
doświadczamy, podziały obowiązków w zespole
nie były równe, na niektórych spadło
wszystko, niektórzy się wycofali - takie standardy
zespołowe. To wszystko zaczęło nas przerastać,
może nawet irytować, więc koncert w zakopiańskim
Ampstrongu (jak się później okazało)
był naszym pożegnalnym.
O wydawcę nigdy nie było łatwo, może powinniście
wykazać się większą cierpliwością?
W każdym razie "Independent" na lata stał się
taką zapomnianą płytą, wypuszczoną w minimalnym
nakładzie w postaci promocyjnych
CD-R - ta sytuacja musiała nie dawać ci spokoju,
stąd decyzja nie tylko o reaktywacji zespołu,
ale też jak najszybszym opublikowaniu
"Independent", początkowo w wersji cyfrowej
na Bandcampie?
Dokładnie. Po tych całych zajściach, każdy z
nas poszedł w swoją stronę, płyta trafiła do szuflady
i tak się zakończył etap metalowego Asylum.
Nikt nie pomyślał nawet o tym, by proponować
jakiejkolwiek wytwórni płytowej tego
krążka, byliśmy po prostu wypaleni i nie mieliśmy
ochoty dalej się w to bawić. Bodźcem do
reaktywacji zespołu stał się Maro Kaszyca,
który to zaproponował mi złożenie Asylum z
czasów "Beyond Beliefs" tylko na jeden charytatywny
koncert dla naszego znajomego Pawła
z KSU. Koncert odbył się w Zakopanem 23.08.
2019, zgromadzając niemałą publiczność. Znowu
we mnie zawrzało i po 10 latach "odpoczynku"
od trashowych nutek, doszło do mnie. że
nie można tego materiału tak zostawić i należałoby
dotrzeć z nim do szerszego grona - wiesz,
skoro ja miałem gęsią skórkę słuchając "Independent"
to może innym też się spodoba
(śmiech). Początkowo stwierdziłem, że płyta
będzie dostępna w wersji cyfrowej na Bandcampie
i z tamtego miejsca promowana, ale jak się
później okazało Metal Blast Records zainteresował
się tym materiałem i wytwórnia postanowiła
wydać album "Independent" w Niemczech
i Polsce.
Teoretycznie reedycja płyty nie jest niczym
skomplikowanym, jednak zważywszy fakt, że
skład firmujący "Independent" już dawno
przeszedł do historii, mogły być z tym problemy,
bo któryś z dawnych kolegów mógł przecież
postawić veto? Rozumiem jednak, że
wszystkim wam zależało na tym, aby ta płyta
ujrzała w końcu światło dzienne?
Zdawałem sobie z tego sprawę i zanim podjąłem
decyzję obgadałem temat z każdym, kto
przy "Independent" pracował, nie zrobi bym
tego bez zgody chłopaków. Jakże miłe były słowa
"Złego", który to przysłowiowo poklepał
mnie po ramieniu i powiedział: "szacun, że to
udźwignąłeś i można ten album w łapie potrzymać".
Zainteresowanie tym materiałem przełożyło
38
DRAGON
się też na fakt, że niedawno ukazał się nakładem
wytwórni Metal Blast Records - to chyba
nie przypadek, że firmuje go niemiecka firma,
zważywszy na popularność thrashu na
tamtejszym rynku?
Tak, kilka wytwórni było zainteresowane "Independent",
ale gdy przeczytałem maila od
Tobiasa z Metal Blast Records, wspólnie
ustalając szczegóły kontraktu włącznie z trasą
promocyjną, postanowiłem że warto mu zaufać
i pozwolić by to MBR wydało ten album, a fakt
że pojawi się na niemieckich półkach dodatkowo
wywoływał u mnie zachwyt.
Ponownie żaden polski wydawca nie był zainteresowany
tym materiałem, czy już go nie
szukaliście, mając na uwadze wcześniejsze,
nie najlepsze, doświadczenia pod tym względem?
Nie szukaliśmy, Metal Blast Records zaproponował
korzystne warunki, więc będąc lojalnym
pozostaliśmy przy tej wytwórni. Nie ukrywam
że temat pandemii pokrzyżował trochę
plany i termin wydania płyty mocno się przedłużył,
finalnie udało się jednak wytłoczyć krążek,
który dostępny jest na rynku niemieckim
od początku roku 2021, a polska premiera zaplanowana
jest na 30.04.2021.
Musisz odczuwać nielichą satysfakcję, widząc,
że wasza płyta sprzed ponad 10 lat nie
zestarzała się, wciąż wzbudza zainteresowanie,
jednak jest też druga strona medalu,
czy aby w tym 2010 nie poddaliście się zbyt
szybko?
Oczywiście że poddaliśmy się za szybko, to był
bardzo duży błąd, ale jak to mówią - właśnie na
błędach człowiek się uczy. Może gdybyśmy
przeczekali ten kiepski okres bylibyśmy w innym
miejscu, albo nie bylibyśmy wcale, nie
wiem - według mnie nic nie dzieje się bez powodu,
tak miało być i dzięki temu Asylum jest
teraz mocniejsze i bogatsze o bagaż doświadczeń,
a to, że mamy na koncie płytę, która godnie
przetrwała 10 lat wpływa bardzo pozytywnie
na zespół, jednocześnie motywując do wydania
jeszcze lepszego materiału.
Może to potwierdzić fakt, że w "State Of
Oppression" udziela się gościnnie Uappa
Terror z Terrordome. Wtedy byli na podobnym
etapie co Asylum, dopiero zaczynali, ale
nigdy nie odpuścili są teraz jedną z najbardziej
liczących się thrashowych kapel w Polsce?
Tak, Terrordome to bardzo dobry zespół, mający
na pokładzie potwornie mocny silnik w postaci
Uappay i Pauay, który mam wrażenie -
przetrwa wszystko, a taka postawa mnie osobiście
inspiruje. Poznaliśmy się w 2007roku,
kiedy to nagrywaliśmy w tym samym studio
nasze albumy i ta przyjaźń trwa do dziś - stąd
właśnie pomysł by "State Of Oppression" wzbogacił
oldschoolowy wokal Uappy i wyszło super.
Może gdybyśmy działali tak jak chłopaki z
TRDM, mniej impulsywnie (podhalańskie
charaktery), to Asylum byłoby na podobnym
poziomie - kto wie? Jest tu i teraz i nie ma co
drążyć przeszłości.
Próbujesz więc nadrobić stracony czas, bo kolejnej
okazji na powrót do grania mogłoby już
nie być?
Dokładnie tak. W 2010 roku, po rozpadzie
Asylum udzielałem się w zespołach, rockowym
(KTT) i alternatywnym (Black Diamond) z
mniejszymi i większymi sukcesami. Po czasie
przyszła jednak totalna stagnacja i całkowity
brak zainteresowania gitarą - nie cieszyło mnie
Foto: Marysia Nowobilska / Wonderland Videos
nic, co jest związane z tworzeniem muzyki.
Sprzedałem wszystkie graty i zająłem się pracą,
która dawała mi satysfakcję. Los postanowił że
udało się wyskoczyć do Anglii na jakże piękny
festiwal Download, gdzie to zobaczyłem takich
artystów jak: Kiss, Tremonti, Slash,
Lamb of God, In Flames, Madball, Cavalera
Conspiracy i znowu poczułem tęsknotę za graniem.
Podsumowując - do trzech razy sztuka?
nie, nie mam zamiaru marnować już czasu na
takie zagrywki, trzeba grać i czerpać z tego
przyjemność, bo chyba jesteśmy raz na tym
świecie, a lata lecą.
Po reaktywacji również mieliście pod górkę, w
rezultacie pozostałeś jedynym muzykiem oryginalnego
składu Asylum, reszta to nowy zaciąg
z lat 2019-20?
Gdy wróciłem do grania moje drogi skrzyżowały
się z Marcinem Nowobilskim, świetnym
gitarzystą, który to wyszedł z propozycją
wspólnego tworzenia gitarowych utworów. Pojawiła
się potrzeba skompletowania pełnego
składu i wspólnie znaleźliśmy brakujące ogniwa.
Tak do czasu wspomnianego koncertu charytatywnego
graliśmy, bawiąc się dźwiękami. Z
tych zabaw wyszły kompozycje które latem
2020 zarejestrowaliśmy w studio Nest u Sivego
już jako Asylum i są one zapowiedzią naszej
nowej płyty.
Oficjalna edycja "Independent" cieszy, ale to
już jednak historia, bo okres przełomu 2019/20
i pandemicznych lockdownów poświęciliście
na intensywną pracę nad nowym materiałem,
a latem ubiegłego roku już go zarejestrowaliście?
Latem ubiegłego roku nagraliśmy dwa single:
"Self Destruct" (videoclip dostępny na naszym
YT) i "Madman", który ósmego kwietnia miał
premierę w Radio Ostrowiec. Single te są zapowiedzią
nowej płyty, nad którą cały czas pracujemy.
Chcemy, by każdy utwór był dopieszczony
muzycznie, głęboki w swoim przekazie;
zależy nam na stworzeniu świeżego materiału;
który będzie dobrze odebrany i spowoduje
wspomnianą gęsią skórkę na grzbiecie, a na to
trzeba czasu, więc nie spieszymy się zbytnio,
ale mocno zmierzamy do celu.
Pierwszy singlowy numer "Self Destruct" jest
dowodem na to, że z wiekiem Asylum nie łagodnieje,
łączycie w nim bowiem intensywny,
zaawansowany technicznie thrash z hardcore
- to reprezentatywny utwór dla tego materiału?
A to dziękujemy, mamy nadzieję że Asylum zawsze
uraczy słuchacza czymś mocnym
(śmiech). "Self..." jest utworem, który to zawiera
wiele elementów nawiązujących do tego co
na obecną chwilę mamy stworzone, ale bardziej
reprezentatywnym utworem dla nowej płyty
według mnie jest "Madman" - to złożony numer
z pięknymi melodiami i zadziornym wokalem.
Na tę chwilę jesteśmy na etapie ekranizacji
videoclipu dla tego utworu, więc niestety nie
jest jeszcze dostępny, ale usilnie staramy się by
pojawił się latem.
Zważywszy na to, że obecnie promujecie "Independent",
to nowa płyta ukaże się raczej za
jakiś czas, albo pod koniec, albo nawet dopiero
w przyszłym roku?
Wszystko jest zależne od sytuacji, która obecnie
panuje w kraju. Jeżeli możliwość organizowania
koncertów utrzyma się na takim etapie,
jak to ma miejsce teraz, to jest szansa, że nowa
płyta ujrzy światło dzienne z końcem tego lub
na początku przyszłego roku. Jeżeli jednak wróciłaby
normalność wraz z możliwością koncertowania,
to wolimy spotkać się z fanami właśnie
tam, by prezentować materiał, zarówno stary
jak i nowy.
Można w sumie powiedzieć, że wróciliście w
najgorszym momencie, bo z racji pandemii
niewiele pograliście na żywo - to też jest dla
was dodatkową motywacją, żeby wrócić na
scenę tak szybko, jak będzie to możliwe, nie
tylko z "Independent", ale też tym najnowszym
materiałem?
Oczywiście! To tak jakbyśmy dostali batonika i
zjedli go tylko do połowy (śmiech). Wtedy, gdy
wszystko było gotowe, materiał zgrany i przygotowany
najlepiej jak to mogliśmy zrobić,
przyszedł czas na koncerty promujące "Independent"
i co? Dostaliśmy kolejny cios, który na
początku zabolał, ale teraz jest ogromną motywacją
do powrotu na scenę i szczerze nie możemy
się tego doczekać. Nastał bardzo dziwny
czas, który siłą rzeczy testuje nas wszystkich,
ale musimy wspólnie się wspierać i szanować,
dlatego bądźmy dobrej myśli, że wszystko wróci
na dobre tory i do zobaczenia na koncertach.
Stay Metal!
ASYLUM
Wojciech Chamryk
39
Dać sobie upust
Kraków to miasto, które rzeczywiście zapiera dech w piersiach. W przenośni
i niestety dosłownie. Chyba mało kogo dziwi fakt, że chłopaki z krakowskiego
Terrordome zatytułowali swój czwarty album "Straight Outta Smogtown".
Zespół ten to nie nowicjusze, a w pewnych kręgach (związanych nie tylko z metalem,
ale także ze sceną HC) mają już wyrobioną pozycję. O swej najnowszej produkcji
oraz o życiu w polskim "Smogtown" opowiedział nam lider tej kapeli ukrywający
się pod pseudonimem Uappa Terror.
HMP: Siemka. Przede wszystkim chciałbym
pogratulować Wam świetnej nowej produkcji.
Mówię całkiem serio. Nie traktuj tego proszę
jako robioną na siłę kurtuazję (śmiech).
Uappa: Cześć! Wielkie dzięki, sami sobie gratulujemy
(śmiech). Poświęciliśmy płycie bardzo
dużo pracy, poprzeczka została zawieszona
wysoko i ostatecznie wyszedł album jaki
chcieliśmy zrobić przez lata.
Nowy album o bardzo bezpośrednim tytule
"Straight Outta Smogtown" został nagrany
po sześciu latach przerwy z zupełnie nowa sekcją
rytmiczną. Powiedz mi proszę, jak doszło
do tego, że w Waszych szeregach znaleźli się
gdzie dostawało się wpierdol za nic. Zaczepiali
w autobusach, w przejściach podziemnych,
gdziekolwiek byleby komuś dowalić. Krążyło
wiele historyjek gdzie się nie pałętać, sam nie
raz pakowałem się w jakieś głupie sytuacje. Teraz
jest co prawda lepiej, większość typów którzy
siali terror w moich okolicach albo skończyło
w pierdlu, albo wyjechali do innych krajów,
ale cały czas mamy porachunki związane
z dragami pod przykryciem wojny klubów piłkarskich.
Ja sam żyję obecnie w jakiś swojej
bańce, bo i mieszkam w bezpiecznej dzielnicy i
nie szukam za specjalnie okazji do spin. Nigdy
jednak nie wiesz na kogo trafisz, nawet pozorna
głupia spina może się skończyć nożem pod
żebrem.
Zostawmy już ten Kraków, bo zaraz nam tu
wyjdzie coś w stylu "Podróży z Makłowiczem"
(śmiech), a skupmy się na muzyce.
Zazwyczaj jesteście określani jako zespół
thrash metalowy, jednakże w Waszej twórczości
słychać sporo elementów hardcore (nagrywacie
zresztą dla wytwórni Selfmadegod
Records, która głównie specjalizuje się w tych
muzycznych obszarach). Momentami też można
dostrzec późniejszą Sepulturę. Jak sami
byście zdefiniowali uprawiany przez Was gatunek?
Jakie są Wasze główne muzyczne inspiracje?
Nagrywając płytę chcieliśmy brzmieć jak Exodus
po płycie "Tempo of the Damned". Mieliśmy
wizję, aby odejść od nurtu crossover
thrash, a iść bardziej w stronę potężniejszego
thrash metalu. Zwolnienia na płycie są typowo
hardcorowe, ja sam osobiście nie ukrywam zafascynowania
sceną HC w Polsce (1125, Schizma)
za granicą (Madball, Sick of It All); ale też
trafnym jest, że niektóre zagrania kojarzą się
mocno z Sepulturą. W ogóle płyta jest dla
mnie bardzo brazylijska z racji tego, że bębny
nagrał Friggi Mad Beats. Poza tym inspiracje
typu Vio-lence, Demilition Hammer czy nawet
Teutońska scena - to przyświecało Terrordome
od samego początku. Jest tego sporo, ale
myślę że dzięki temu muzyka Terrordome odbiega
od typowych standardów thrashowych i
jest całkiem charakterystyczna. Sam Selfmadegod
jest otwarty na eksperymenty - wydaje
death metal, grindcore ale ma też kilka kapel z
nurtu thrash metalu, więc tym bardziej cieszymy
się, że możemy być częścią tego labelu.
Virious i Rob Sixkiller. Co ich obecność
wniosła do Waszej twórczości?
Tutaj jest pewna zawiłość, którą już tłumaczę.
Album powstał jeszcze z inną sekcją - bas nagrał
Simon, za perkusją zasiadł bębniarz Chaos
Synopsis, ex-Attomica - Friggi. Nagrał on
bębny na nasz album, ponieważ z poprzednim
perkusistą musieliśmy się rozstać, a było to zaraz
przed sesją nagraniową. Friggi szybko nauczył
się materiału i perfekcyjnie zabębnił na
naszej płycie. Simon zaraz po nagraniu swoich
partii zmuszony prywatnymi sprawami, przeprowadził
się do Wrocławia. Zostaliśmy z Pauą
sami i od razu wiedzieliśmy kogo zagadać -
dlatego Virious (ex-Vane) i Rob (ex-Only Sons,
ex-Whorehouse) dołączyli do Terrordome
jeszcze podczas końcowych prac nad albumem.
Możecie ich zobaczyć w obecnych teledyskach
i zobaczycie nas w komplecie na żywo jeszcze
w tym roku. No i wkrótce zabieramy się za
tworzenie kolejnego albumu w tym właśnie
składzie.
Foto: Terrordome
Temat tytułu już lekko poruszyłem, pozwól
jednak, że go nieco rozwinę. Pochodzicie z
Krakowa, miasta, które jak powszechnie wiadomo
ma przeogromny problem ze smogiem.
Jestem z województwa śląskiego, gdzie powietrze
też pozostawia wiele do życzenia, jednak
gdy przyjeżdżam czasem do Krakowa,
potrzebuje kilkudziesięciu minut, żeby się
przyzwyczaić. A jak to jest z Wami - mieszkańcami
Krakowa? Czy na co dzień ten smog
daje Wam się we znaki? Czy może już żeście
się do niego przyzwyczaili i kompletnie Wam
nie przeszkadza?
Myślę, że obecnie wszyscy w Krakowie są już
do tego tak przyzwyczajeni, że nie czują różnicy.
Różnica pojawia się dopiero wtedy, gdy
opuszczamy miasto i możemy pooddychać
świeżym powietrzem i do niego potem wracamy.
Smog (a raczej jego produkt - czyli pył)
widać głównie na kratkach, nawiewach i dopiero
widząc to, zdajesz sobie sprawę, co musisz
mieć w płucach. Gadam z ludźmi w moim wieku
i głównie objawia się to jakimś osłabieniem,
migrenami, ogólnie beznadziejnym samopoczuciem
- nie wygląda to ciekawie i można sobie
tylko wyobrazić do czego zmierza.
Kraków to miasto, które poza wspomnianym
smogiem przeciętnemu Kowalskiemu kojarzy
się z historią, zabytkami, Lajkonikiem, urokliwymi
ulicami i pijanymi Anglikami robiącymi
pod siebie na Rynku Głównym. Wiem jednak,
że to miasto ma również ciemne strony.
Czy życie i dorastanie w "Grodzie Kraka" ma
bezpośrednie przełożenie na Waszą twórczość?
Za dzieciaka w Krakowie było ciężko. Była wyraźna
bieda, były dość przejebane dzielnice,
Większość Waszych utworów nie przekracza
trzech minut. To świadoma konwencja, czy
po prostu samo tak wychodzi podczas tworzenia?
Staramy się pisać numery tak, aby nie były za
długie. Dość gęsta młócka potrafi sprawić, że
nie tylko my zmęczymy się na koncercie (pamiętaj,
że zapierdalamy 200-260 bpm'ów na
numer!), a widać również znużenie słuchacza,
ot podczas gorzej nagłośnionego koncertu, jakie
mogą zdarzyć się na trasie. Staramy się brać
wiele aspektów pod uwagę przy pisaniu kawałków
i nie robić nic na siłę. Jeżeli numer nam
odpowiada w fazie tworzenia, to już nie kombinujemy
i nic nie zmieniamy; często nawet
skracamy, aby nie wydłużać dobrych riffów.
Następnie mamy czas, aby brać się za kolejne
numery i lecieć do przodu.
"Straight Outta Smogtown" jest dostępny
również w formie kasety magnetofonowej.
Macie sentyment do tego nośnika, czy to po
prostu dostosowanie się do aktualnych potrzeb
rynku?
Oprócz płyt CD i winylowych, kolekcjonuję
40
TERRORDOME
też kasety. Strasznie się nimi jaram i nie wyobrażam
sobie, aby "Straight Outta Smogtown"
nie pojawiło się na kasecie. Płyta CD,
kaseta i płyta winylowa to totalny mus jaki
musi mieć dobry album. Już niebawem pojawią
się kolo-rowe winyle od Selfmadegod, czego
nie mogę się doczekać.
Nie mówię, że wszyscy, jednakże spora część
fanów thrashu to ortodoksi, którzy są zamknięci
na wszelkie eksperymenty. Zdarzało
Wam się słyszeć negatywne opinie ze strony
tego środowiska? Jak się do nich odnosicie?
Oczywiście. Odkąd Terrordome istnieje, czyli
od 2005 roku, słyszę sporo różnych, w tym
negatywnych opinii. Narzekano jak dotąd, że
mój wokal jest zbyt miękki, że za szybka z nas
pralka i rozjeżdżamy się w akcji, albo że jakiś
koncert wyszedł chujowo, czy wyglądam jak
Dawid Podsiadło (śmiech). Nie mam z tym
totalnie problemu. Negatywne opinie dzielę z
kolei na dwa rodzaje - złośliwe, pochodzące od
no-name'owych typów, którzy chuja się znają,
w dupie byli i gówno widzieli. Takie osoby muszą,
koniecznie muszą odjebać coś w Internecie,
aby próbować zrobić komuś gorzej niż
mają i zwrócić na siebie uwagę. Jest też drugi
typ opinii - konstruktywne, poparte argumentami
i przemyśleniami. Są to opinie, z którymi
często się zgadzam, bo zwykle trafiają w punkt.
Można wtedy pogadać, wymienić się doświadczeniami.
Takie opinie pochodzą głównie z
najbliższego środowiska dobrych ziomków, z
którymi znam się sporo czasu i którzy potrafią
też pomóc w gorszych chwilach. Dzięki takim
opiniom udaje się popracować nad warsztatem
i wycisnąć z siebie mega dużo świetnych rzeczy.
W naszej rozmowie padła już nazwa Sepultura.
Jak się Wam przed nimi grało w 2017 roku?
Jedne z lepszych koncertów. Byliśmy w mega
formie i dawaliśmy z siebie wszystko zarówno
na scenie jak i przed. Bardzo miło wspominam,
zarówno kumpelsko (graliśmy z Testerem
Gier) i frekwencyjnie - była masa ludzi!
Rok później braliście udział w ostatniej jak
dotąd Metalmanii. Graliście na małej scenie,
która jeśli dobrze pamiętam była skutecznie
zasłonięta przez schody. Jak wspominasz
tamten występ i ogólnie cały festiwal?
Równie dobrze, poza kilku małymi incydentami
alkoholowymi po koncercie (śmiech). Nawet
udało się nam zrobić wtedy bieda-stream
na facebook z telefonu z tych schodów, dzięki
czemu był spoko odzew na fejsie w postaci sporej
ilości komentarzy. Widząc jednak teraz jakość
tego nagrania i porównując do obecnych
streamów, zupełnie nie marnowałbym czasu na
coś takiego (śmiech). Natomiast sam gig był
zajebisty, bo nie tylko nasza dobra forma (jeszcze
od Sepultury!), ale również sama organizacja
na scenie. Żadnej większej wpadki technicznej,
czysty napierdol od początku do samego
końca. Zagraliśmy sobie też na jednej scenie z
Ragehammer i Voidhanger, mogliśmy też zamienić
kilka słów z muzykami Emperor czy
Napalm Death. Dla mnie koncert był świetny.
Zdarzało Wam się zapuścić za naszą południową
granicę. Myślicie w ogóle o podboju
zagranicznych scen muzycznych, czy raczej
zamierzacie się skupić na naszym podwórku?
Zdecydowanie uderzamy dalej niż tylko w rodzimą
scenę. Obecnie mnóstwo odzewu mamy
z zagranicy, więc chcemy to wykorzystać i przy
okazji zakończenia pandemii, chcemy zabrać
się powoli za organizację jakiś większych wyjazdów.
Graliście już zarówno w towarzystwie kapel
stricte metalowych, jak i z reprezentantami
szeroko pojętej sceny HC. Czy widzisz
jakieś różnice jeśli chodzi o publiczność przychodzącą
na poszczególne koncerty?
Teraz jest to dość wymieszane. Metalowcy są
bardziej destruktywni i alkoholowi, podobnie
jak punki, którzy również czasem na koncertach
się zdarzają. Hardcorowcy to raczej bardziej
napięta ekipa, która stoi na gigach w pozycji
zamkniętej, a jak przychodzi czas na zabawę
pod sceną, to ustawiają wszystkich po
kątach. Osobiście, bardzo lubię jak przychodzą
na nas ludzie z tej czy tej strony sceny, o to zawsze
chodziło.
Jak myślisz, czy w najbliższym czasie uda Ci
się stanąć na prawdziwej scenie przed żywymi
ludźmi?
Mamy już pierwszy gig na sierpień. Teraz, w
maju, kiedy udzielam wywiadu, nawet jakby
nagle wróciły koncerty, nie jestem w stanie nic
zagrać przez najbliższe dwa miesiące. Potrzebuję
czasu na dojście do siebie po Covid. Sponiewierało
mnie całkiem poważnie i dopiero
teraz powoli wracam do siebie, wypluwając
płuca.
Doszły mnie słuchy, że niespecjalnie lubisz
opowiadać o tekstach (śmiech). Dziwi mnie
to biorąc pod uwagę fakt, że Wasze liryki
mają dość konkretny przekaz oraz nie można
odmówić im zaangażowania. Skąd zatem ta
niechęć?
(śmiech), nie lubię rozwodzić się nad każdym
tekstem po kolei, bo jest to nudne. Lubię zostawić
słuchaczowi pole do przemyślenia danego
numeru, jakiejś refleksji nad tematem poruszonym
w numerze. Każdy może inaczej coś
odebrać z danego liryka, dlatego nie chcę tej
możliwości zabierać. Nie wiem czy ktoś jeszcze
czyta teksty, ale 90% tekstów kapel metalowych
jest bardzo słaba, z błędami ortograficznymi,
gramatycznymi, a dużo albumów jest
istnymi kopalniami grafomańskich tekstów.
Dlatego na "Straight Outta Smogtown" przemyślałem
sobie każdy tekst - jest wiele warstw,
odniesień; traktuję też niektóre jako oczyszczenie
się z walki ze moimi demonami. Teksty są
tez zaangażowane - w ochronę środowiska, w
zmiany klimatu, są anty-polityczne, uderzają w
idiotów. Myślę, że tyle wystarczy i zachęcam
do otworzenia książeczki albumu, aby sięgnąć
po więcej.
Podchodzicie do swej twórczości śmiertelnie
poważnie, czy może czasem zdarza się Wam
na nią spojrzeć z lekkim przymrużeniem oka?
Przez granie metalu daję sobie upust swojego
wkurwu, zmęczony byciem na co dzień miłym
typem. To co robię razem z resztą Terrordome,
jest dla mnie totalnie poważną sprawą i
chcę być w tym coraz lepszy. Wiadomo, często
kręcimy jakąś bekę, czy to na próbach, czy jak
przebywamy razem z kapelą, ale nie ma na to
już miejsca podczas koncertu.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Dzięki za rozmowę i życzę wszystkim zdrowia
w tym chorym kraju. Zerknijcie na naszą
stronę, czy na YouTube i Spotify, aby posłuchać
nowego albumu.
Bartek Kuczak
zasadzie jak oni pomagali mi kiedy to ja miałem
ciemne i kiepskie dni w moim życiu.
Szczęściarz
W tym roku minie 28 lat od kiedy słusznej postury i ponurego usposobienia
facet z Birmingham, stawił się na przesłuchania do Iron Maiden. Dziś Bayley
Alexander Cooke, bardziej znany pod pseudonimem Blaze Bayley, wypuszcza
właśnie dziesiąty studyjny album solowy, który jest niewątpliwie świadectwem
jego niezłomności i niezależności i przy którym jego krótka acz intensywna kariera
z największym zespole heavy metalowym świata jest jedynie dalekim echem
przeszłości. Nie bacząc na przeciwieństwa losu, Blaze konsekwentnie kroczy wyboistą
drogą wojownika a jego jedynym prawdziwym orężem jest solidnej próby,
czysty i niczym nie skażony heavy metal. Nowy album Blaze'a, "War Within Me"
był oczywiście głównym przedmiotem naszej rozmowy. Zresztą, wokalista nie bardzo
chciał podejmować inne wątki, zwykle ucinając je bardzo szybko, a tematy
związane z zespołem który przyniósł mu nieśmiertelność w metalowym świecie,
sprowadzając do krótkich i mocno ogólnych wypowiedzi. Ale taki jest właśnie
Blaze i ciężko mieć do niego o to pretensje: mówi tylko to, o czym faktycznie chce
mówić, jest szczery aż do bólu, prawdziwy i refleksyjny, czasem się unosi albo
wpada w melancholijne dywagacje, daleko odbiegając od głównego wątku. I właśnie
to wszystko czyni go tym kim jest: gościem po przejściach, który mimo wielu
krytycznych sytuacji, po których nie jeden już dawno dał by sobie spokój, dalej
działa, tworzy i wciąż ma w sobie mnóstwo pasji, aby dzielić się nią z innymi.
HMP: Cześć Blaze, jak się miewasz? Jestem
pełen podziwu dla Twojej ciężkiej pracy.
Nawet jeśli od ostatniego studyjnego albumu
minęły prawie 3 lata, w międzyczasie wypuściłeś
dwa podwójne albumy koncertowe.
Czy wynika to z Twoich osobistych potrzeb
czy może jest to coś w rodzaju podziękowania
dla fanów za ich wsparcie?
Blaze Bayley: Cześć! Moi fani czynią to możliwym.
To dzięki ich lojalnemu wsparciu,
którego udzielają mi od wielu, wielu lat. Czy
były to czasy dobre czy czasy złe, oni zawsze
płytę, a w tak zwanym międzyczasie zagrać
kilka festiwali i koncertów, które miały być
związane z winylowym wznowieniem albumu
"Tenth Dimension". No ale jak wiesz, wszystko
za moment się zmieniło, tak dla nas jak i
dla każdego. Ostatni koncert jaki zagraliśmy
to była wyprzedana sztuka w Londynie, na
początku marca. A potem wszystko zostało
albo przełożone albo odwołane. To wszystko
oczywiście było bardzo rozczarowujące, ale
oznaczało to też tyle, że będziemy mogli się
skupić w całości nad pisaniem i nagrywaniem
"War Within Me" to płyta, która nie jest
kontynuacją sagi o Williamie Blacku i ogólnie
nie posiada jakiegoś bardziej rozbudowanego
konceptu. Nie wiem czy to tylko moje
wrażenie, ale wydaje mi się że ten album jest
nieco bardziej spontaniczny niż albumy z
Trylogii. Co o tym sądzisz?
Trylogia "The Infinite Entanglement" to moje
największe osiągnięcie. Trzy albumy w 3 lata,
wszystkie promowane trzema trasami koncertowymi.
Koncept opowiadał o naszych myślach
i odczuciach, które sprawiają, że jesteśmy
ludźmi. 34 kawałki o desperackiej, wielkiej
podróży rozbitego i zagubionego człowieka.
Przetrwał ciemną, mroźną kosmiczną pustkę,
zdradę, ogień i spadł z nieba. Szuka i znajduje
odkupienie. Jestem z tej historii naprawdę
dumny. Kiedy zaczynałem pracę nad "War
Within Me", faktycznie byłem w pewien sposób
podekscytowany swego rodzaju "wolnością".
Wiesz, 10 kawałków kompletnie ze sobą
niepowiązanych, kawałków, które oddzielone
od siebie mają rację bytu. I nawet jeśli nie są
ze sobą połączone, cały czas są brutalnie
szczere, pełne mocy, są absolutnie najlepszymi
kawałkami jakie byliśmy w stanie napisać
w danym czasie. Aranżacje tych numerów
wiernie odwzorowują te historie. Muszą pokazywać
bezkompromisowość, odwagę i uczciwość.
Pierwszy kawałek który od razu podchwyciłem
to "Warrior". Opowiesz jaka historia
kryje się za tym numerem?
Każdy z nas dokonuje wyboru. Czy odpuszczamy
i sami się unicestwiamy poprzez lenistwo
czy negatywne emocje czy bierzemy odpowiedzialność
za siebie i za swoją przyszłość
i walczymy, bierzemy udział w bitwach, wojujemy
ze swoimi demonami głupoty, naiwności
i fałszywej dumy? Mogę wybrać słowa aby
opisać siebie. Mogę powiedzieć: "Jestem frajerem,
odpuszczam bo czuję się słaby a to wszystko jest
zbyt trudne". Ale mogę też powiedzieć: "Jestem
wojownikiem, nie zawsze wygrywam, ale zawsze
walczę!". Staram się, żeby nie polegać na opinii
innych, nikt nie może mi mówić kim jestem.
To ja biorę odpowiedzialność za swoje szczęście.
Jeśli nazwę siebie wojownikiem, to stanę
się wojownikiem.
byli ze mną. Wierzyli we mnie nawet wtedy,
kiedy ja tę wiarę traciłem. Dali mi siłę i odwagę
do tego żeby działać, nawet kiedy czułem
się po prostu beznadziejnie. Tak długo
jak moi fani potrzebują ode mnie nowych
utworów i koncertów, będę to robił. Mam
świadomość tego, że jestem szczęściarzem, że
mam tak wspaniałych fanów. Jestem im naprawdę
bardzo za to wdzięczny. To oni sprawili,
że mogłem nagrać kolejny album, "War
Within Me". Wszystko mieliśmy ustawione
na 2020 rok, mieliśmy napisać i nagrać nową
Foto: Blaze Bayley
nowej płyty. Zdecydowaliśmy się na początek
wyjść od prostych demówek, tylko gitara akustyczna
i wokal. Skupiliśmy się na kształcie,
klimacie i emocjach każdej z idei. Mieliśmy na
tyle dużo czasu, że po nagraniu demówek mogliśmy
chwilę je odłożyć i wrócić do nich po
jakimś czasie, z bardziej świeżą głową. Dzięki
temu mogliśmy przyjrzeć się tym utworom
bardziej obiektywnie i zwrócić uwagę na detale.
Wiedziałem, że moi fani czekają na ten
album i bardzo chciałem dać im coś co pomoże
im w tym trudnym okresie, na tej samej
Dzięki Blaze za ten opis. Wiedziałem, że nie
przez przypadek ten numer stał się jednym z
moich faworytów. Świetnym tematem jest
także numer "The Witches Night".
Ten kawałek to pomysł Chrisa (Appletone'a,
gitarzysty i lidera zespołu towarzyszącego Blazeowi
- przyp. red.). Zaczęliśmy nad nim pracować
jakieś 4 lata temu. Pierwsza wersja bazowała
na wierszu, który napisałem i nazwałem
"Perfect Tears" ("Idealne Łzy"). Traktował
on o moim marzeniu, fantazji. Wiesz, czasem
marzysz o czymś i to marzenie daje Ci spokój
i radość i starasz się je przywołać, bo daje Ci
pewną błogość wtedy kiedy nie wszystkie rzeczy
idą po Twojej myśli. Pamiętam pewien
koncert, który graliśmy w Czechach, podczas
Nocy Wiedźm. To był bardzo wyczerpujący
dzień, a na końcu okazało się, że promotor
sprzedał zaledwie kilka biletów. Wydawało
nam się, że po prostu nikt nie chce przyjść na
koncert żeby nas zobaczyć, ale potem okazało
się, że finalnie przyszło masę ludzi i koniec
końców koncert był genialny, jeden z najlep-
42 BLAZE BAYLEY
szych podczas tego tournee. To właśnie ta
myśl, która zawsze poprawia mi humor. Oczywiście
kawałek "The Witches Night" ewoluował
dość znacznie. Próbowaliśmy zaadaptować
go na potrzeby Trylogii, ale nigdy nie byliśmy
w stanie dopasować go do tamtego konceptu.
Wiesz, patrząc nieco głębiej, to numer
o myślach samobójczych. Bardzo wiele osób
ma takie myśli i niestety wiele też z nimi sobie
nie radzi, co często kończy się tragicznie. Ja
miałem to szczęście, że zawsze gdy nachodziły
mnie takie myśli, miałem wsparcie wspaniałych
ludzi. Moi przyjaciele i moja rodzina pomogli
mi przetrwać to całe bagno i ciemne dni,
które miałem w 2011 roku.
Foto: Blaze Bayley
Blaze, nawet jeśli "War Within Me" nie jest
koncept albumem, to jednak nie zaprzeczysz,
że kilka numerów jest ze sobą powiązanych.
Mam tu na myśli kawałki, które opowiadają
o wielkich umysłach nowoczesnego świata:
Nikola Tesli, Stephenie Hawkingu i Alanie
Turingu. Czy Ci ludzie byli dla Ciebie inspiracją?
Mam tu na myśli nie tylko inspiracje
do kawałków, ale też po prostu do
życia?
Trzej wielcy naukowcy to bohaterowie, ale
każdy z innego powodu. Nikola Tesla sprawił,
że prąd jest dostępny dla każdego na świecie.
To jego elektryczność zasila dzisiaj cały
świat. Wynalazł tak wiele rzeczy, był dziwakiem,
ekscentrykiem, ale też zarazem geniuszem.
Kawałek o nim był również ekscentryczny
i dziwny tak do napisania jak i nagrania.
Alan Turing z kolei to ojciec chrzestny komputerów.
Marzył o myślących maszynach. Testy
Turinga to introdukcja do tego, co dziś
nazywamy sztuczną inteligencją. Ale jego testy
miały za zadanie sprawić, że maszyna docelowo
miała oszukać człowieka. Więc pytam
się teraz Ciebie. Jeśli sztuczna inteligencja musi
oszukiwać w swoich interakcjach z człowiekiem,
w jaki sposób możemy jej w ogóle zaufać?
Czy jeśli jest przekonana, że jesteś
człowiekiem, czy stanie się agresywna i będzie
chciała nas skrzywdzić, kiedy będziemy twierdzili,
że jednak nie jesteśmy człowiekiem? Jesteś
sztuczny? A nie prawdziwy? Kto jest zatem
prawdziwy? Stephen Hawking to z kolei
człowiek, któremu doktor powiedział, że pozostało
mu 3 lata życia. 49 lat później daje
nam lekcję z drugiej strony świata. Nawet jeśli
nie mógł używać swojego własnego głosu, znalazł
sposób by komunikować się ze światem,
wyszedł naprzeciw beznadziejnej i wydawałoby
się kompletnie niemożliwej do rozwiązania
sytuacji.
Foto: Blaze Bayley
"War Within Me" brzmi dla mnie nieco mocniej
i bardziej heavy niż poprzednie Twoje
albumy...
Tak, myślę, że składa się na to kilka powodów.
Po pierwsze, nagrywaliśmy w innym studiu.
Chris Appleton zdecydował, że tym razem
sam zajmie się stroną producencką. Zrobił
świetną robotę. Jest kilka takich miejsc w
każdej z aranżacji, które pozwalały na wypełnienie
ich smaczkami i dodatkami, czy to wokalem,
czy solówką czy jakimiś efektami, a
czasami pozostawialiśmy te miejsca puste, tak
aby każdy ze słuchaczy mógł poczuć te pierwotne
emocje wypływające z tych fragmentów.
Więc ten album brzmi podobnie do moich
poprzednich produkcji z lat wcześniejszych:
"Man Who Would Not Die", "Blood
And Belief" czy "Silicon Messiah". Bardzo
pewnie. Jednocześnie i bezwstydnie mrocznie
i radośnie, melancholijnie i epicko zarazem. I
metalowo. Jestem bardzo zadowolony z tego
co udało nam się osiągnąć. Chciałem albumu
z którego moi fani mogliby być dumni. Jakaś
cząstka mojego serca wciąż ma 14 lat. Wciąż
jestem podekscytowany heavy metalową gitarą,
harmoniami i interesującymi tekstami.
Chciałem zrobić album z piosenkami, które
przypominałyby mi i moim fanom dlaczego
siedzimy w tym cały metalu, dlaczego i za co
go kochamy. Potężne akordy gitarowe, wściekłe
riffy, przepiękne melodie. Teksty które
wychodzą prosto z serca. Walka, bitwa, wojna
z własnymi myślami o to aby pokonać destrukcyjne
i negatywne myśli. Poszukiwanie siły i
odwagi by stawić czoła kolejnym dniom, godzinom,
minutom. Wiara że jesteśmy w stanie
przetrwać to wszystko, tylko po to by być ze
sobą znów któregoś dnia.
Zawsze chciałem Cię zapytać o Waszą prezencję
sceniczną. Zwykle używacie takiego
samego ustawienia świateł, bardzo ascetycznego.
Wydaje mi się, że to sprawia, że
jesteście bardziej blisko fanów, bez teatralnych
sztuczek, po prostu spontaniczny,
heavy metalowy gig, czysta, żywa muzyka.
Tak, zawsze chciałem, żeby moje koncerty były
po prostu jak konwersacja z moimi fanami.
To dla mnie bardzo ważna rzecz. Dużo migających
świateł, dym przeszkadzają, nie ma tego
specyficznego połączenia z fanami. Dlatego
właśnie lubię kiedy scena jest zalana białym,
statycznym światłem. W koncercie chodzi
przede wszystkim o muzykę. Bez żadnych
przeszkadzaczy. Nic nie powinno zakłócać
tego klimatu, który tworzymy razem. Nie chodzi
tu o oglądanie i podziwianie mnie i mojego
bandu, to jedynie kwestia bycia razem i dzielenia
momentu, przeżywania piosenek i emocji
wspólnie.
Wygląda na to, że od kilku już lat, Blaze
Bayley band ma stabilny skład, z którym
przyszłość rysuje się w jasnych barwach.
Mam rację?
Chris i jego zespół supportowali mnie w Anglii
wiele lat temu. Zaprzyjaźniliśmy się, polubiliśmy.
Jakiś czas później zagraliśmy kilka
koncertów razem i wszystko działało naprawdę
dobrze. Potem spróbowaliśmy razem popracować
nad nowymi utworami i znów,
wszystko zadziałało jak powinno. Chris to
bardzo utalentowany gitarzysta i ekspert jeśli
chodzi o brzmienie brytyjskiego heavy metalu.
To duże szczęście mieć jego i jego zespół przy
sobie. Podobnie czujemy wiele tematów, mamy
tą samą pasję i powera do metalu. Wciąż
uwielbiamy ze sobą pracować. Praca nad "War
BLAZE BAYLEY 43
Foto: Blaze Bayley
Cóż, producenci w tym czasie wybrali, że takie
a nie inne kawałki wejdą na album, a inne
skończą jako B-side'y. Pozostaje mi się cieszyć,
że "Sign of the Cross" weszło na album.
Within Me" była bardzo wymagająca, pełna
radości ale też frustracji, pewnego rodzaju magii.
Gdyby wszystko było w normie, to zapewne
moglibyśmy właśnie porozmawiać o planach
koncertowych promujących nowy album, ale
czasy są jakie są i koncertowanie póki co nie
jest możliwe. Jak sobie z tym radzisz, jako
artysta którego jednak głównym aspektem
działania są koncerty?
No cóż, jestem szczęściarzem, że mam naprawdę
duże wsparcie od fanów. Ich wiara i odwaga
jest dla mnie niesamowita. Poczułem
niesamowitą ulgę kiedy otrzymałem pierwsze
recenzje fanów dotyczące pierwszego singla.
To sprawia, że jestem bardzo podekscytowany
tym co przyniesie przyszłość. Nie mogę się doczekać
aż w końcu będę mógł zagrać nowe kawałki
na żywo.
Od czasu do czasu współpracujesz również z
Thomasem Zwijsenem, belgijskim gitarzystą
klasycznym, z którym nagrałeś akustyczną
EP i pełen album. Jednak, pamiętam, że
Thomas był też Twoim głównym, elektrycznym
gitarzystą na albumie "King of Metal".
Opowiesz o tej współpracy?
Thomas to niesamowity talent. Fantastyczny
gitarzysta klasyczny. To bardzo ważny artysta
działający na własnych zasadach. To co robi
jest bardzo innowacyjne, wiesz, robi własne
kawałki, przeranżowuje cudze numery, sam je
nagrywa. Jestem dumny z tego co nagraliśmy
razem. Kiedy w 2018 roku nagrywaliśmy "December
Wind", to była naprawdę wielka
rzecz dla nas obu. Moja wizja tego jak mój
głos może współgrać przy klasycznym akompaniamencie,
została wtedy ucieleśniona.
Fantastyczna sprawa.
Czy możemy zatem liczyć, że stworzycie
jeszcze coś razem?
Jestem pewien, że będziemy razem pracować,
ale ciężko powiedzieć, w którym momencie
mojej zwariowanej, nieprzewidywalnej przyszłości
może się to stać.
Jeśli pozwolisz, podpytam Cię teraz o kilka
wątków związanych z Twoim czasem, który
spędziłeś w Iron Maiden. W 1993 roku odbyły
się przesłuchania na zastępcę Bruce'a
Dickinsona. Z tego co wiem, było tam wielu,
wielu utalentowanych wokalistów, min.
Dougie White, który finalnie dołączył do
Ritchie'go Blackmore'a i jego Rainbow...
Jestem szalenie dumny z tego, że było mi dane
być częścią Iron Maiden. To było moje marzenie,
9 miesięcy w trasie, pisanie piosenek z
tak utalentowanymi ludźmi, którzy mogą robić
tylko to i nie muszą się z niczym śpieszyć.
To było 25 lat temu. Wielu fanów Maiden
hejtowało mnie wtedy i hejtuje po dziś dzień.
Ale ja sądzę, że zrobiliśmy naprawdę wiele
wspaniałych kawałków i dwa albumy, które
jakby nie patrzeć, są ważną częścią historii
Iron Maiden. Co do przesłuchań, były one
organizowane w różnych dniach, więc nigdy
nie spotkałem żadnego z moich konkurentów.
Kilka lat potem miałem możliwość porozmawiać
z Dougiem Whitem, świetny człowiek i
niesamowity wokalista.
Prócz dwóch świetnych albumów, które nagrałeś
z Maiden, zarejestrowaliście także
kilka kawałków, które skończyły jako B-
side'y na singlach. Mówie tu o numerach "I
Live My Way", "Judgement Day" i "Justice
of the Peace". Dla mnie to naprawdę świetne
kawałki i zawsze zastanawiałem się, dlaczego
nie trafiły na "The X-Factor". Może Ty mi
to powiesz?
Tak, masz rację, to bardzo dobre kawałki.
W oficjalnej biografii Iron Maiden, "Run to
the Hills" mówiłeś, że podczas Twoich
ostatnich występów z zespołem, w Ameryce
Południowej w 1998 roku, klimat w zespole
był już nieco dziwny. Jeden z ostatnich koncertów
zakończył się bez zagrania obowiązkowych
bisów. Pamiętasz ten okres?
Pamiętam, że ta trasa była niesamowita! Graliśmy
razem ze Slayerem, to było Buenos Aires.
Absolutnie magiczny koncert. Nie pamiętam
tej sytuacji z bisami, to było tak dawno…
Pamiętam natomiast, że fani w Argentynie
byli kompletnie szaleni. Miałem to szczęście
wrócić tam z moimi solowymi koncertami. Pamiętam,
że fani byli tam zawsze bardzo ciepli
i przyjaźni, traktowali mnie bardzo dobrze i z
dużym szacunkiem, mieliśmy tam dużo zabawy.
Dużo w dzisiejszej rozmowie poświęciłeś
miejsca fanom, którzy na każdym Twoim
koncercie mogą liczyć na spotkanie z Tobą,
autograf i pamiątkową fotkę. Kiedy Steve
Harris grał trasę ze swoim British Lion, sytuacja
była identyczna. Miałeś dobrego nauczyciela?
Cóż, na każdym koncercie z moim udziałem
zawsze zorganizowany był meet & greet dla
fanów. Tak jak mówiłem, jestem szczęściarzem,
że mam tak wspaniałych fanów. Każdemu
z nich chcę podziękować za to osobiście
po koncercie. Jestem totalnie niezależnym
artystą który utrzymuje się na powierzchni
tylko dzięki fanom. To oni sprawiają że mogę
wciąż nagrywać płyty. Odetchnąłem z ulgą,
kiedy nowy singel spotkał się z ich ciepłym
przyjęciem. Dziękuje w tym miejscu każdemu
kto mnie wspiera i wierzy we mnie i jest częścią
mojej podróży. Bądźcie bezpieczni. Spotkamy
się po drugiej stronie.
Dzięki Blaze za Twój czas. Do zobaczenia!
Marcin Jakub
Foto: Blaze Bayley
44
BLAZE BAYLEY
HMP: Cześć. Żeby to sobie wyjaśnić, Homicide
jest thrash metalowym projektem/zespołem,
który jest tworzony przez tych samych
muzyków od 1995 aż do teraz, tak?
Gabriel Morency: Tak jest. Ci sami czterej
goście zagrali zarówno na "Malice And Forethought"
jak i na "Left For Dead". Nie chcieliśmy
tego zmieniać.
Dlaczego zajęło wam tyle czasu nagranie
kolejnego albumu po debiucie z 1995 roku?
Po nagraniu "Malice And Forethought" graliśmy
tyle koncertów, ile tylko mogliśmy, aż do
roku 2001. Jednak w trasie byliśmy już od roku
1986, jeszcze jako nastolatkowe, tak więc
potrzebowaliśmy małej przerwy po piętnastu
latach z kawałkiem całkiem ciężkiego życia.
Poza tym, nie jest znowu tak łatwo mieszkać w
samochodach i w pokojach hotelowych z paroma
gośćmi przez ten cały czas (śmiech). Czuliśmy,
że czas na przerwę.
Nie pierdol się z czymś, co nie jest
zepsute
Rzadko spotyka się kapele, które mają
niezmiennie ten sam skład od lat 80.
zeszłego wieku. O tym trwaniu, jak i o
przerwie, która miała miejsce w działaniu tej
kanadyjskiej thrash metalowej formacji,
opowie gitarzysta i wokalista Homicide,
Gabriel Morency.
Jak przebiegały prace nad waszym najnowszym
albumem?
Kapitalnie. Fajnie było spotkać się ponownie
po prawie dekadzie przerwy. Naprawdę dobrze
grało nam się razem oraz przygotowywało
do nagrywania w Metal Works Studio,
aczkolwiek nie mieliśmy wiele czasu, więc było
to też całkiem stresujące. Nagrywanie nigdy
nie jest łatwe, jednak myślę, że udało się zrobić
dobrą robotę przy tak ograniczonym czasie,
jaki mieliśmy.
Co sprawia, że wasza muzyka na "Left For
Dead" jest wyjątkowa?
Nasza muzyka jest unikalna, bo zasadniczo ma
prawdziwe solówki gitarowe (śmiech). Muza
wielu nowych zespołów jest ciężka, ale brakuje
solówek, których metal potrzebuje. Poza tym
Skąd bierzecie inspirację i wiedzę na temat
wojny nuklearnej (oraz innych środków masowego
zniszczenia)?
Chcę wiedzieć, w jaki sposób spróbują mnie
zabić (śmiech).
Co zainspirowało was do napisania "Point
Blank Range"?
Utwór nosi tytuł "Point Blank Range", ale równie
dobrze moglibyśmy go zatytułować
"STFU" (zamknij kurwa ryj - przyp. red.). Jest
on o ludziach, którzy narzekają na wszystko
przez cały czas. Wszystko wiedzą i są kurwami.
Muszą się zamknąć… "Point Blank Range"
pasuje (śmiech).
Czy powiedziałbyś, że ciągłe użycie pierwszej
i drugiej osoby w waszych tekstach
sprawia, że wasze teksty są bardziej osobiste?
Lubię opowiadać historie w naszych utworach
i zwracać się bezpośrednio do słuchacza, aby
dawać jemu lub jej do zrozumienia, że to mogli
Czy nie miałbyś problemu z omówieniem na
chłodno waszego pierwszego albumu, "Malice
and Forethought"? Wytrzymał próbę czasu?
Jak dla mnie "Malice And Forethought" wytrzymał
próbę czasu. Świetne utwory to świetne
utwory, niezależnie w jakich czasach zostały
nagrane. Byłoby fajnie zremasterować te nagrania,
jednak pewne rzeczy powinny pozostać
niezmienione. Nie pierdol się z czymś, co
nie jest zepsute!
Czy w ogóle wasz debiut dostał większy odzew
w czasach grunge'u? Myślę, że to były
dla was ciężkie czasy, czyż nie?
"Malice and Forethought" został przyjęty
bardzo dobrze. Dzięki temu albumowi udało
nam się zagrać z Mercyful Fate, Death i z innymi.
Scena grunge miała mocny wpływ na
scenę metalową, jednak bardziej wpłynęła na
kapele hard rockowe, typu Motley Crue, Ratt
itp. Wpłynęła bardziej na główny nurt. Nas
bardziej inspirował ruch nu metalowy - Limp
Bizkit i Korn bardziej wkroczyły w naszą drogę
muzyczną niż grunge.
Czy zamierzacie ponownie zremasterować
lub nagrać wasz debiut w najbliższej przyszłości?
Remastering będzie ciężki, ponieważ nie wiemy,
gdzie jest taśma "matka". Zaginęła. Jednak
wydaliśmy to ponownie na cyfrowej platformie.
Myślimy o zrobieniu teledysku do jednego
ze starych utworów. To całkiem dobry sposób
na przypomnienie debiutu.
Foto: Homicide
jej unikalność polega na tym, że ka-żdy utwór
się różni. Nie jesteśmy ograniczeni jednym gatunkiem
metalu. Dużo mieszamy, od klasycznych
motywów w stylu Judas Priest do
thrashu.
Czy mógłbyś wymienić jeden kraj, który
mógłby być czarnym charakterem z "Enemy
of the State"?
Serio musisz się o to pytać? (śmiech) Łatwo
mówić o Ameryce, ale raczej jest to ogólnie o
zachodnich siłach. My wszyscy jesteśmy wrogami.
I jak możemy zobaczyć przy okazji wirusa,
naprawdę tak jest, bowiem przenosimy
go z jednej osoby na drugą.
Zgodziłbyś się, że największym zagrożeniem
obecnie jest wojna atomowa?
Wojna nuklearna zawsze jest straszna, jednak
się nie wydarzy, ponieważ nikt nie wygrałby,
gdyby wszyscy zaczęli odpalać rakiety. Kosmos
jest prawdziwym zagrożeniem. Wojny
kosmiczne są prawdziwe, kosmici są w stanie
trafić Cię laserem. Wojna pogodowa również
ma duży wpływ. Poza tym daliśmy za dużo
mocy komputerom. "Terminator" miał rację -
w przyszłości Skynet skieruje się przeciwko rasie
ludzkiej.
być oni i że zjebali, jednak jeszcze tego nie wiedzą.
Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o artyście,
który stworzył okładkę na wasz drugi
album?
Zrobił świetną robotę. Myślę, że wygląda tak
jak brzmi nasz album. Zrobił naprawdę świetną
robotę, ale tak jak nasz pierwszy "master
disc", również on zniknął w Malezji. Mam
nadzieję, że wszystko z nim w porządku. Zamknął
stronę internetową i słuch o nim zaginął.
Być może mamy ostatnią okładkę i żadnej innej
już nie stworzy. I nie, nie mamy nic wspólnego
z jego zaginięciem (śmiech).
Co zamierzacie robić w 2021?
Chcielibyśmy zagrać trochę koncertów, jednak
wirus ma inne plany. Pracujemy nad nowym
materiałem i w przyszłości opublikujemy więcej
teledysków. Jeden teledysk już mamy - do
utworu "Scourge of God". Możecie go zobaczyć
na Youtube już teraz!
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dzięki!
Jacek Woźniak
HOMICIDE 45
Nowy start
Na początku lat 80. Axewitch byli jednym z
najbardziej perspektywicznych zespołów
metalowych w Szwecji. Z ogólnoświatowej
kariery nic nie wyszło, ale grupa zostawiła
po sobie kilka wartych uwagi wydawnictw,
zwłaszcza albumy "The Lord
Of Flies" oraz "Visions Of The Past". Najnowszy,
nagrany po ponad 35 latach milczenia,
"Out Of The Ashes Into The Fire"
raczej ich nie przebije, ale mimo wszystko
cieszy, że weterani wciąż grają. Na
nasze pytania odpowiedzieli Mats Johansson
i Björn Hernborg, czyli sekcja rytmiczna
Axewich.
najpierw musieliście solidnie poćwiczyć, przypomnieć
sobie to i owo, żeby zacząć myśleć o
takim poważniejszym powrocie, nie tylko
muzykowaniu dla przyjemności?
Przez te wszystkie lata większość z nas grała.
Mieliśmy nawet kilka swoich kapel, ale nie było
to nic poważnego. Magnus grał w zespołach
takich jak Straight Up i Sleazy Rose zagrał
nawet kilka koncertów w Szwecji. Anders i ja
graliśmy w symfonicznym projekcie. Björn grał
w coverbandzie Charlotte The Harlot, który
oddawał hołd Maiden. Mike podróżując po
Szwecji nagrał parę materiałów jako inżynier
dźwięku. W ciągu tych lat żaden z nas nie miał
zbyt wiele prób, nie mówiąc o praktyce, więc
Foto: Nervosa
Flies" i "Visions Of The Past" to prawdziwe
perełki, nie tylko szwedzkiego, metalu tamtych
lat; mieliście dobre kompozycje, potencjał,
czego więc zabrakło, żeby przebić się szerzej,
tak jak stało się to w tym samym czasie
udziałem waszych rodaków z E.F. Band?
A kto może to wiedzieć? Pewnie wszystkim
znudziła się współpraca z wytwórnią, która w
ogóle nie wspierała zespołu... Magnus i Anders
działali jeszcze przez kilka lat w nowym
składzie, nagrywając "Hooked On High
Heels" i jeszcze jeden album, który nigdy nie
został wydany. Można go znaleźć na Spotify i
innych mediach streamingowych pod tytułem
"The Lost Album".
Wydawca też miał znaczenie, bo jednak nie
ma co porównywać Fingerprint Records z fonograficznym
gigantem Mercury, firmującym
pierwsze płyty E.F. Band, chociaż wasze płyty
miały też licencyjne wydania choćby w Kanadzie
czy w innych krajach europejskich?
Tak, oczywiście, że miało to znaczenie. Nasza
mała firma nie miała takich możliwości i kompetencji
jak większe wytwórnie. Ale załatwiali
licencje m.in. w Kanadzie (Banzai Records),
krajach Beneluksu (Roadrunner), w Anglii
(Neat Records) i w wielu innych miejscach...
Zastanawiasz się czasem co byłoby, jakbyście
postawili wszystko na jedną kartę, też
przeprowadzili się do Anglii, tak jak oni? A
może takie dywagacje nie mają już po latach
większego sensu, trzeba raczej koncentrować
się na tym, co dzieje się tu i teraz?
Nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli oglądać się
wstecz i zastanawiać się, co mogłoby wydarzyć
się. Tak jak mówisz, "co byłoby gdyby" nie ma
już znaczenia. Nie ma powodu, by płakać nad
rozlanym mlekiem, że tak powiem.
Po raz pierwszy próbowaliście wrócić na początku
lat 90., ale to była, zdaje się, jednorazowa
akcja i zakończona niepowodzeniem,
zresztą nie były to czasy sprzyjające tradycyjnemu
metalowi. Z czasem jednak okazało się,
że nie dość, iż fani pamiętają o Axewitch, to
jeszcze jest zainteresowanie reedycjami waszych
płyt - to był ten bodziec, żeby spróbować
jeszcze raz, tym bardziej, że na pewno
mieliście poczucie niedosytu po przedwczesnym
zakończeniu kariery w latach 80.?
W 1990 roku był tylko koncert z okazji 10-tej
rocznicy, a nie ponowny powrót zespołu. I tak
jak mówisz, w latach 90. scena metalowa była
praktycznie martwa. Nie mieliśmy żadnych
planów, aby w tamtym czasie ponownie działać
jako Axewitch.
HMP: Coś długo zeszło wam z tą powrotną
płytą, zważywszy, że reaktywowaliście zespół
w roku 2007. Co nagle, to po diable, czy
były inne powody tego, że wasz czwarty album
ukazuje się dopiero w 2021 roku?
Axewitch: W 2007 roku spotkaliśmy się tylko
po to, by zagrać jeden koncert. Wtedy Lasse
Fallman grał na basie, ale zrezygnował po koncercie
na Swedish Rock w 2008 roku. Nie
podchodzilismy do tego zbyt poważnie, zanim
Björn dołączył do zespołu. Zaczęliśmy preprodukcję
w studiu przyjaciela Ronny'ego Maxa
na wsi, ale odległość stała się dla nas zbyt uciążliwa,
więc przenieśliśmy cały projekt do miasta
Linköping, gdzie kontynuowaliśmy nagrania.
Jakiś czas później dostaliśmy propozycję
zbudowania studia wspólnie z przyjaciółmi i w
ten sposób powstało The Metal Studios, gdzie
album został ostatecznie nagrany. Całość nagraliśmy
i wyprodukowaliśmy sami, co samo w
sobie było dla nas procesem wymagającym nauki.
Wiele powrotów zespołów sprzed lat budzi
mieszane uczucia, bo często z oryginalnego
składu pozostaje w nim jeden, góra dwóch
muzyków. U was wygląda to jednak zupełnie
inaczej, to niemal pełny line-up z lat 80. - pozostaliście
przez te wszystkie lata kumplami,
więc było to możliwe?
Tak, cały czas jesteśmy przyjaciółmi i spotykaliśmy
się dość często.
Byliście cały czas aktywni muzycznie, czy też
Foto: Axewitch
tak, kiedy po raz pierwszy weszliśmy do studia,
uporządkowanie tego wszystkiego zajęło trochę
czasu.
Wyłamał się tylko Tommy Brage. Nie gra
już od lat, nie chciał wracać do dawno zamkniętego
etapu życia, a może były inne powody,
z racji których najpierw grał z wami Lasse,
a od blisko 10 lat macie w składzie Björna?
Tommy na 15 lat przeprowadził się do Norwegii,
a potem na 10 lat na Filipiny, więc on nie
wchodził w grę.
Zgrany, stabilny skład to chyba podstawa sukcesu,
a w pierwszym okresie działalności
zmiany składu utrudniały wam funkcjonowanie,
szczególnie pod koniec istnienia zespołu?
Co jeszcze poszło nie tak, że w roku 1987 było
już po wszystkim? Przecież "The Lord Of
Zwykle wygląda to tak, że po reaktywacji
następuje etap zachłyśnięcia się tym nowym
etapem - pierwsze próby, świetnie przyjęte
koncerty, etc. Na jakim etapie uznaliście, że
musi pójść za tym coś więcej, album z premierowym
materiałem, żeby nikt wam nie zarzucił,
że bazujecie wyłącznie na przeszłości?
Oczywiście, że chcieliśmy od razu napisać nowe
kawałki. Choćby po to, żeby odkryć dla siebie
jak Axewitch mógłby brzmieć w 2020 roku.
Nigdy nie mieliśmy żadnych ukrytych motywów
związanych z tą płytą. Po prostu staraliśmy
się napisać i nagrać tak dobre kompozycje,
jak to tylko możliwe. Kilka razy spotkaliśmy
się z komentarzami, że nowe utwory w ogóle
nie brzmią jak stary Axewitch, ale jak właściwie
brzmi stary Axewitch? Dobry kawałek to
dobry kawałek, bez względu na to, czy brzmi
jak we wczesnych latach 80., czy ma współcze-
46
AXEWITCH
sny klimaty. Byłoby dziwne, gdybyśmy w ogóle
nie rozwinęli się przez te 35. lat. Ale czujemy,
że te utwory mają w sobie coś z Axewitch.
"Out Of The Ashes Into The Fire" to wyłącznie
najnowsze kompozycje, czy w podstawowej
części programu wykorzystaliście też
jakieś starsze pomysły czy riffy?
Wszystkie utwory są zupełnie nowe z wyjątkiem
dwóch bonusowych kawałków na wersji
CD. W kwesti pisania muzyki chcieliśmy zostawić
przeszłość za sobą, aby poczuć jak Axewitch
brzmiałby w dzisiejszych czasach.
Jak długo trwały prace nad tym materiałem,
kiedy uznaliście, że jest już dopracowany?
Nie chcieliśmy niczego przyspieszać, więc postanowiliśmy
nie spieszyć się z pisaniem materiału.
Nie ma sensu stresować się. Utwory powstawały
w trakcie procesu nagrywania i było to
dość czasochłonne. Nagrywaliśmy w studio
przez większość czasu i mieliśmy możliwość
nagrywania i robienia poprawek, jeśli coś nam
się nie podobało. Może to jest jeden z powodów,
przez które zajęło to trochę czasu.
Pandemia nie utrudniła wam prac nad tym albumem?
A może, paradoksalnie, ułatwiła, bo
nagle okazało się, że macie z powodu lockdownu
więcej czasu na twórczą pracę?
Nie, aż do niedawna. Z powodu problemów
zdrowotnych w rodzinie, Magnus zdecydował
się zostać w domu, dopóki nie dostaną szczepionki.
Więc teraz tylko czterech z nas pracuje
w studio nad nowym materiałem.
Założenie było chyba takie, że ma to być materiał
jak najbliższy klasycznemu stylowi
Axewitch, ale powstały tu i teraz, żadna nostalgiczna
wycieczka w przeszłość, zwłaszcza
pod względem brzmieniowym?
Axewitch zawsze był zespołem opartym na riffach/gitarach,
gdzie utwory zbudowane są wokół
motywów napisanych przez Magnusa lub
Andersa. Melodie utworów i teksty, które są
zazwyczaj pisane przez Andersa lub Björna,
są następnie wplatane w muzykę. Kawałki zazwyczaj
nie są zaplanowane tak, aby uzyskać
określony klimat, ale same kształtują się w
trakcie procesu pisania. Nowością jest to, że
zaczęliśmy wkładać więcej pracy w partie wokalne.
Foto: Axewitch
To dlatego nagraliście ponownie "Nightmare"
i "Axewitch" z demo 1982, bo wtedy nie zabrzmiały
jak należy?
Tak, bo uważamy, że te utwory są świetne i
chcieliśmy oddać im sprawiedliwość poprzez
lepsze brzmienie.
Praca w studio w roku 1985 a 2020: dwie zupełnie
inne epoki, zupełnie inne doświadczenia,
nawet dla kogoś takiego jak wy, ze sporym
muzycznym stażem?
Tak, to prawda i do tego fakt, że jesteśmy starsi
i mamy teraz więcej doświadczenia. Byliśmy
nastolatkami, kiedy nagrywaliśmy nasze pierwsze
płyty, a teraz wszystko jest cyfrowe. Nagraliśmy
i wyprodukowaliśmy cały album sami,
co samo w sobie było procesem uczenia się.
Tytuł "Out Of The Ashes Into The Fire" też
nie jest w żadnym razie przypadkowy, ma
symboliczną wymowę i podkreśla wasz powrót
do pełnej aktywności?
Taaak, to chyba oznacza, że tytuł symbolizuje
to, iż wróciliśmy z premedytacją… (śmiech)
Radość z przygotowywania nowej płyty - od
poprzedniej minęło przecież ponad 35 lat, a
więc szmat czasu - psuła wam chyba jednak
świadomość tego, że z racji pandemii nieprędko
zaprezentujecie ten materiał na żywo?
Jest jak jest... Mamy nadzieję, że uda nam się
zorganizować imprezę z okazji wydania płyty,
przynajmniej tutaj, w naszym rodzinnym mieście
Linköping. Plany zostały poczynione
wspólnie z klubem rockowym Hell Yeah, aby
zorganizować imprezę promocyjną gdzieś podczas
tego lata, w zależności od sytuacji. Musimy
po prostu dostosować się do pandemii.
Oczywiście, mamy nadzieję, że dostaniemy
szansę zagrania w Europie i na całym świecie,
kiedy pandemia się skończy.
Płyta ukazała się i co dalej? Nie obawiasz
się, że jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, to wasz
zespół nie przetrwa, bo nie będziecie mieli
dalszej motywacji do działania, nie mogąc
grać koncertów?
Niestety, w takich czasach istnieje ryzyko, że
bez możliwości promowania albumu po pewnym
czasie zainteresowanie nim spadnie, ale
możemy mieć tylko nadzieję, że sytuacja zmieni
się na najlepsze. Postaramy się utrzymać zainteresowanie
Axewitch w oczekiwaniu na lepsze
czasy. Już teraz tworzymy nowe utwory i
jesteśmy bardzo zajęci. W tej chwili nagrywamy
na nowo wszystkie nasze największe hity z
płyt z lat 1981-1985.
Udostępniliście już singlowy utwór "The Pusher",
planujecie pewnie kolejne działania promocyjne
w sieci, ale to jednak nie to samo, niż
wyjść na scenę, szczególnie na festiwalu, pokazać
się publiczności z jak najlepszej strony?
Oczywiście, mamy nadzieję, że dostaniemy
szansę zagrania w Europie i na całym świecie,
kiedy pandemia się skończy. Koncerty na żywo
są tym, co chcemy robić i nic nie może się równać
z graniem dla publiczności.
Plus jest jednak taki, że metalowa publiczność
jest dość konserwatywna i stała w
swych upodobaniach, tak więc wasi fani będą
cieszyć się nową płytą Axewitch i czekać na
powrót koncertów?
To jest to, na co mamy nadzieję. Myślę, że ten
album może spodobać się zarówno tym, którzy
lubią stary Axewitch, jak i tym, którzy wolą
bardziej nowoczesne brzmienie. Jak już wcześniej
wspomniałem, dobry kawałek to po prostu
dobry kawałek...
Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak,
Szymon Paczkowski
Foto: Axewitch
AXEWITCH 47
HMP: Cześć Heimi, jak się masz? Nie ukrywam
że to dla mnie zaszczyt móc z Tobą
pogawędzić. Czy wiesz że "Gold'n'Glory" to
płyta która wciąż jest bardzo popularna
wśród fanów w Polsce? Niemała w tym zasługa
wydawnictwa Pronit która swego czasu
wydała u nas ten album...
Heinz ''Heimi'' Mikus: Cześć, dzięki, mam
się dobrze. Cieszy mnie to co mówisz, swego
czasu dostawaliśmy naprawdę wiele wiadomości
i listów od fanów z Polski!
Rozmawiamy, bo "Gold'n'Glory" doczekał
się naprawdę solidnie wyglądającej reedycji,
którą wydał High Roller Records. Możesz
mi powiedzieć jak do tego doszło? Kto wykonał
pierwszy krok?
Ryzyko
Są takie zespoły, które żyją jedynie w pamięci najzagorzalszych fanów. Z
jakiegoś powodu, w przeszłości nie spłynął na nich splendor chwały największych
i po kilku lepszych i gorszych płytach, formacje te rozpadały się i nigdy już nie
wróciły do świata żywych. O jednej z takich ekip - niemieckim Faithful Breath -
przypomniał niedawno niezawodny High Roller Records, wydając na CD i winylu
wznowienia dwóch klasycznych pozycji tejże grupy: "Gold'n'Glory" i "Skol". Nie
muszę dodawać, że był to świetny pretekst, aby obudzić wspomnienia i porozmawiać
z liderem formacji, Heimim. Dotrzeć do niego nie było łatwo, ale takie
zadania to, to co niestrudzeni reporterzy Heavy Metal Pages lubią najbardziej!
Przy dźwiękach wysłużonego, Pronitowskiego wydania "Gold'n'Glory", udało mi
się zadać kilka pytań wokaliście Faithful Breath, który opowiedział mi o wyboistej
i dość szarej rzeczywistości metalowych Niemiec drugiej połowy lat 80-tych.
High Roller Records.
Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałem podpytać
Cię o kilka kwestii związanych z historią
Faithful Breath. Pamiętasz czas kiedy
pisaliście "Gold'n'Glory"?
Cóż, to co pamiętam z tego czasu to, że całość
napisaliśmy po prostu w sali prób. Nagrywaliśmy
i zmienialiśmy kawałki milion razy, robiliśmy
to na takim czterościeżkowym magnetofonie.
W końcu jednak dotarliśmy do końca i
poczuliśmy, że mamy naprawdę kilka solidnych
numerów na pełny long play.
gdy pierwszy raz usłyszałem takie "Don't
Feel Hate", nie mogłem uwierzyć, że tak klasyczny,
metalowy banger nie jest wymieniany
jednym tchem obok hiciorów Accept czy
Helloween...
No cóż, nasza wytwórnia zrobiła naprawdę
dobrą robotę przy promocji tej płyty. Mieliśmy
sporo wywiadów, występów w radiu, zagranicznych
festiwali i tak dalej. To również
dobrze wpływało na nas, było naprawdę ok.
Wydaje mi się, że to o czym mówisz, spotyka
jednak tylko nielicznych i nie jest to wcale takie
oczywiste.
"King of Rock" to z kolei dla mnie numer,
który spokojnie pasowałby do któregoś z
albumów Scorpions. Wiesz, że "Gold'n'
Glory" i "Love At The First Sting" wydano
w tym samym roku?
To czysty zbieg okoliczności, nie mieliśmy zamiaru
kopiować Scorpions! (śmiech)
Wspomniałeś o Mausoleum Records, które
swego czasu wydało kilka naprawdę mocnych
tytułów jak "Second Attack" od Cross
Fire czy "Shock Waves" Killer. Rozpoczynając
z nimi współpracę liczyliście, że pomogą
Waszemu zespołowi zyskać większą
rozpoznawalność?
Tak, Mausoleum było w tym czasie na topie,
mieli w swojej stajni kilka mocnych ekip, tak
jak wspomniane przez Ciebie CrossFire czy
Killer. Graliśmy z nimi kilka festiwali, świetne
kapele, byliśmy nawet z nimi w Antwerpi kilka
razy, jeszcze zanim podpisaliśmy kontrakt
z Mausoleum. Bardzo dobrze dogadywaliśmy
się z Alfie Falkenbachem i Stonne Holmgrenem,
szefami wytwórni. Nasz ówczesny
manager, Boggi Kopec powiedział, że to
świetna okazja i powinniśmy zdecydować się
na podpisanie kontraktu z nimi. Nie żałowaliśmy.
Historia jest dość prosta. High Roller Records
odezwało się do nas i przedstawiło swój
pomysł, który po prostu bardzo nam się spodobał!
Masz jakieś oczekiwania związane z tym
wydawnictwem?
Nie wydaje mi się, że powinniśmy mieć jakieś
duże oczekiwania. Jeśli fani będą podekscytowani
tą nową edycją, będzie naprawdę wspaniale.
To co jest chyba bardziej istotne dla
mnie to, to żeby cała inwestycja zwróciła się
Foto: Faithful Breath
A pamiętasz samą sesję nagraniową?
Tak, produkowaliśmy "Gold'n'Glory" z Michaelem
Wagnerem i Udo Dirkschneiderem.
Mieliśmy w sumie czternascie dni na nagranie.
Pamiętam, że sama sesja było po prostu
fajną zabawą. Mieliśmy świetną atmosferę,
byliśmy wyluzowani. Wytwórnia Mausoleum
zapewniła w zasadzie wszystko czego potrzebowaliśmy.
Wagner nieźle mnie torturował
przy nagrywaniu wokali, ale jak widać, przeżyłem!
(śmiech) Prawdę mówiąc wciąż jestem
bardzo zadowolony z tej płyty.
Dla mnie "Gold'n'Glory" to zbiór niesamowitych,
metalowych hymnów. Pamiętam, że
Po "Gold'n'Glory" wydaliście kolejny bardzo
dobry album, "Skol". Zespół był wtedy w niezłym
gazie, co?
Plan był taki, że album znów miał produkować
Michael Wagner. Niestety, okazało
się to trudne do wykonania, bo Wagner przeprowadził
się do Stanów Zjednoczonych i produkował
tam album za albumem. Musieliśmy
więc nieco zweryfikować swoje plany. Zrobiliśmy
więc "Skol" z Gerdem Rautenbachem w
jego Dierks Studios. Niestety, mieliśmy też
problemy wewnątrz zespołu. Nasz drugi gitarzysta,
Bubi, chciał odejść. Dostał lukratywną
propozycję z innego zespołu. Co prawda wciąż
był z nami, ale klimat i chemia między nami
nie była już taka sama. W końcu zastąpił go
Thilo Hermann, choć Bubi na "Skol" jeszcze
zagrał.
Wiesz, nie znam do końca sytuacji z przeszłości,
ale z mojej perspektywy zespół wyglądał
naprawdę obiecująco. Powiesz co się
stało, że niedługo potem zmieniliście nazwę
na Risk i zmieniliście styl, porzucając już na
zawsze tożsamość Faithful Breath?
Cóż, zaraz po nagraniu "Skol", Mausoleum
zbankrutowało. Alfie Falkenbach wycofał się
z biznesu, a Holmgren założył wtedy z nowym
partnerem Ambush Records. To w ich
barwach wydaliśmy "Skol". Kiedy zaczęliśmy
promować ten album, scena metalowa wydawała
się być w kompletnym rozgardiaszu. Nie
wiem jak Ci to dokładnie wytłumaczyć, ale
nie wyglądało już to tak prosto i fajnie jak
48
FAITHFUL BREATH
kiedyś, nie było już tak łatwo z taką muzyką
jaką grał Faithful Breath. Plan był taki, żeby
podsumować Faithful Breath za pomocą albumu
live, który koniec końców zrealizowaliśmy
z Noise Records, a potem pomyśleć nad
koncepcją nowych utworów. Mieliśmy już
wtedy na pokładzie Romana Keymera z Angel
Dust i faktycznie nagrywaliśmy dużo demówek.
Szybko okazało się, że muzycznie nie
ma to w zasadzie nic wspólnego z Faihful
Breath. Tak wyszło. Zdecydowaliśmy się więc
zmienić nazwę. Wiadomo, to było wielkie…
ryzyko (śmiech). Ale na całe szczęście materiał
przemówił do właścicieli Steamhammer
SPV, demówki wydawały się po prostu trafić
w swój czas. Wzięliśmy więc głęboki oddech,
pogrzebaliśmy Faithful Breath i rozpoczęliśmy
od nowa, już jako Risk.
Jeśli wierzyć moim źródłom, w latach 90-
tych dałeś sobie spokój z graniem. Dlaczego?
No cóż, zacząłem po prostu pracować w studiu,
nagrywać i produkować zespoły.
Heimi, w obecnych czasach dużo kapel z lat
80-tych powraca na scenę - Cirith Ungol,
Glacier czy Elixir to jedynie kilka przykładów.
Rozważałeś możliwość powrotu Faithful
Breath albo Risk?
Nie, to nigdy nie była dla mnie opcja. Zresztą,
obecnie powrót w oryginalnym składzie jest
kompletnie niemożliwy, bo nasz perkusista,
Jurgen Dusterloh odszedł cztery lata temu.
Więc nie ma takiego tematu i nigdy nie było.
Ale z tego co wiem, to nadal jesteś fanem
Foto: Faithful Breath
heavy metalu?
Jasne! Wciąż słucham metalu i jestem bardzo
mocno związany z tym gatunkiem, przecież to
wciąż duża część mojego życia. To co zawsze
było ekscytujące to, to że heavy metal jest
wszędzie, w każdym zakątku świata. Gdziekolwiek
nie pojedziesz, tam możesz grać
heavy metal i będzie on znany i popularny.
Ekscytujące.
Heimi, wielkie dzięki za Twój czas. Ostatnie
słowo zostawiam Tobie.
Cała przyjemność po mojej stronie. Mam
nadzieję że festiwale i koncerty niebawem
wrócą. Salut w stronę wszystkich fanów w Polsce!
Keep it Heavy and Skol! Trzymajcie się!
Marcin Jakub
Na Srebrny Talon, toż to niemożliwe!
Zamiast trzymać się wiernie informacjom podanym w notce prasowej od
wydawcy, tym razem odważyłem się zakwestionować ją. Gitarzysta Silver Talon,
Bryce Adams VanHoosen, odpowiedział, że faktycznie musi odświeżyć cały materiał
promocyjny, co otworzyło zespół do przedstawiania swoich przemyśleń bez
żadnych zahamowań, specjalnie dla Heavy Metal Pages. Silver Talon łechce na
swoim debiucie "Decadence and Decay" granicę pomiędzy Manticorowską progresją
a power metalem spod znaku Nevermore i porusza tematy, o których wielu boi
się mówić.
HMP: Silver Talon to bardzo młody, ale już
rozwinięty US metalowy zespół. Czy jesteście
wszyscy osadzeni w jednym Stanie
Ameryki Północnej, a może rozsiani po całym
USA i Meksyku?
Bryce VanHoosen: Mieszkamy w Portland,
Oregon. Sebastian (gitarzysta Sebastian Silva
- przyp. red.) pochodzi z Meksyku, ale również
mieszka, wraz ze swoją rodziną, w Oregon.
Niestety, nie posiada obywatelstwa USA,
a nasz kraj traktuje imigrantów z Meksyku
niezbyt dobrze. Doszło nawet do tego, że kiedy
Sebastian wybrał się w 2019 roku w międzynarodową
trasę koncertową swojego innego
zespołu (Unto Others, dawniej Idle
Enforcer na swojej najnowszej koncertówce
"Live By Fire II" nazwał Mexico City światową
stolicą heavy metalu. Sebastian, co Ty
na to?
Sebastian Silva: Zacznę od wyjaśnienia, że
nie pochodzę z Mexico City. Urodziłem się
jakieś 6 godzin jazdy samochodem na północny
zachód, w Guadalajara, Jalisco, Meksyk.
Odwiedziłem Mexico City po raz pierwszy
w 2019 roku. Słyszałem od wielu koncertujących
tam zespołów, że Meksykanie są
niesamowicie energiczni i celebrują heavy
metalowe show jak prawdziwe święto. Ale,
szczerze mówiąc, ja osobiście nigdy dotąd tego
nie doświadczyłem. Byłem jeszcze zbyt młody
w czasach, gdy mieszkałem w Meksyku. Słyszałem,
że są tam organizowane świetne festiwale
i mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości
dostaniemy szansę występowania na
nich. Moim ulubionym zespołem heavy metalowym
z Meksyku jest Transmetal i Luzbel.
Lubię też bardziej mainstreamowe kapele
rockowe, np. Mana i Caifanes. Byłoby super,
gdybym pewnego dnia mógł osobiście doświadczyć,
co dokładnie Olof miał na myśli,
niedługo światło dzienne. Zwłaszcza, że pierwsze
reakcje na promocyjny singiel są bardzo
pozytywne - nie ukrywam, że ich obserwowanie
sprawia nam radość. Z jakiegoś powodu
obawiałem się, że być może ludzie o nas zapomną,
ponieważ niewiele było o nas słychać
po ukazaniu się EP "Becoming A Demon" w
2018 roku. Tak się na szczęście nie stało.
Jesteśmy podekscytowani na samą myśl o możliwościach,
jakie się przed nami pojawią wraz
z "Decadence and Decay".
Czy mogę wam coś wyznać? Ale nie zdenerwujecie
się?
Bryce VanHoosen: No dawaj.
W notce prasowej napisaliście, że "Decadence
and Decay" bazuje na ekscytującej
kombinacji heavy metalowej chwytliwości
oraz gitarowej wirtuozerii; a dalej: "ten heavy
metal zaciska pięści słuchaczy i porywa ich
do head-bangingu za sprawą połączenia mistrzowskiej
przebojowości, wyszukanej melodyki
oraz technicznych zawiłości". Nie łapię
tego opisu, a wręcz obawiam się, że może on
być mylący dla innych odbiorców.
Bryce VanHoosen: (śmiech) To, co zacytowałeś,
to marketingowa przesada. Powinniśmy
odświeżyć nasze materiały promocyjne
(śmiech).
Ale naprawdę nie sądzę, żeby chwytliwość
była jedną z waszych głównych cech, a gitarowa
wirtuozeria to zaledwie środek do celu
(nie główna składowa efektu końcowego).
Raczej apokaliptyczna atmosfera jest tym,
co najbardziej wyróżnia wasz album. Poza
tym, rytmicznie za dużo kombinujecie, żeby
chciało się do tego uprawiać head-banging
albo wymachiwać pięściami.
Wyatt Howell: Yeah, jest ogromna różnica
pomiędzy tym, co my tworzymy, a co tworzyło
powiedzmy Anthrax na swoim debiucie.
Do headbangingu potrzebne byłoby stałe tempo
utrzymujące ten sam ładunek energetyczny,
zamiast co chwila ulegać zmienianie, tak
jak w naszych utworach. Wiesz, my nie gramy
takiej muzyki, przy której chciałoby się wyszumieć,
przy której chciałoby się pędzić na
autostradzie albo dźwigać ciężary na siłowni.
Hands), nie był w stanie powrócić do domu i
utknął w Meksyku. Na szczęście, to zdarzenie
to już przeszłość, jest on teraz z nami w USA
na dobre i obecnie może swobodnie przekraczać
granicę.
Foto: Silver Talon
kiedy nazwał Mexico City "heavy metalową
stolicą świata". Nie mogę się doczekać, kiedy
zobaczę rozentuzjazmowany tłum pełen "La
Raza" (potomków Hiszpanów w Ameryce -
przyp. red.).
Dziękuję Ci Sebastianie za wypowiedź.
Głównym tematem rozmowy jest wasz debiutancki
longplay "Decadence and Decay",
ponieważ ukaże się on już niebawem, 28 maja
2021. Jak się czujecie w momencie oczekiwania
na premierę?
Bryce VanHoosen: Fantastycznie. Z mojej
perspektywy wydaje się, że od momentu rozpoczęcia
nagrań w 2019 minął już kawał czasu
(ponad rok). To wspaniale, że album ujrzy
Jesteśmy dwa miesiące przed premierą, więc
ta muzyka jest jeszcze bardzo świeża i nie w
pełni ją jeszcze "przetrawiłem". Wiecie do
czego mnie ona skłania? Do zamknięcia oczu
i słuchania. Stąd moje pytanie - czy obawiacie
się różnicy pomiędzy waszymi intencjami
a efektem wywieranym na słuchaczach?
Wyatt Howell: Zawsze postrzegałem Silver
Talon jako metodę introspekcji, samoobserwacji,
poprzez przyssanie się do jej specyficznej
atmosfery. A może byłoby trafniej powiedzieć
- jako nieszkodliwą metodę naćpania
się (śmiech).
Bryce VanHoosen: Jak się teraz nad tym zastanowię,
to coś w tym jest. Ale różnica bardziej
pojawia się między naszymi intencjami a
opisem w notce prasowej; niekoniecznie pomiędzy
naszymi wysiłkami a odbiorem. Ustalmy
jasno, że nie próbujemy tworzyć heavy
metalowych hymnów w stylu lat 80., do których
publika śpiewałaby wraz z nami, czy coś
takiego. Zależy nam na kreowaniu atmosfery,
poprzez którą zabieralibyśmy słuchaczy na
wyjątkową podróż, a nie na zwykłą piątkową
domówkę. I jeśli znajdzie się ktoś, kto posłucha
i odpłynie, spędzając trochę więcej czasu
50
SILVER TALON
w swoich myślach, to uważam, że nasza misja
została zakończona z powodzeniem.
Cieszę się, że doszliśmy wspólnie do takich
wniosków i nie zjedliście mnie po drodze
(śmiech). Wasz line-up składa się z 6 osób:
aż 3 gitarzystów (Bryce Adams VanHoosen,
Sebastian Silva, Devon Miller), basisty
(Walter Hartzell), perkusisty (Michael
Thompson) oraz wokalisty (Wyatt Howell).
Podejrzewam, że świetnie odnajdujecie się w
pracy zespołowej. W teorii psychologii wyróżnia
się cztery główne role pełnione przez
osoby pracujące zespołowo (oczywiście, ten
podział jest elastyczny). Czy mógłbym was
prosić o przypisanie każdego członka Silver
Talon do poszczególnych kategorii, które
najlepiej was reprezentują?
Bryce VanHoosen: A) zarządzanie: organizator,
kierownik, wizjoner: Bryce Adams Van
Hoosen (gitarzysta)
B) dbanie o relacje z ludźmi: pośrednik, opiekun,
inspirator: Sebastian Silva (gitarzysta)
C) tworzenie: kreator, opozycjonista, sędzia:
Wyatt Howell (wokalista), Devon Miller (gitarzysta)
D) praca u podstaw: osoba dbająca o detale,
osoba myśląca bez końca o jakieś sprawie, osoba
najbardziej cierpliwie wykonująca powierzone
zadanie: Walter Hartzell (basista), Michael
Thompson (perkusista).
Czym kierowaliście się przy takim wyborze?
Bryce VanHoosen: Jesteśmy trochę elastyczni
w tym podziale, ale wydaje mi się, że tak
to właśnie u nas wygląda. Ja najbardziej udzielam
się w sprawach organizacyjnych i najłatwiej
wychodzi mi określanie wspólnej wizji dla
Silver Talon (tzn. projektuję merch i okładki
albumów, a także odpowiadam za ogólną
wizję, vibe). Sprawy organizacyjne sprowadzają
się akurat do administrowania skrzynką e-
mailową, układania harmonogramu prac
(m.in. takich jak sesje w studiach nagraniowych,
kręcenie video, ustalanie koncertów,
sesji zdjęciowych, wywiadów), rozwijania
naszej obecności w social mediach oraz regulowania
podatków. Wiele spośród tych zadań
jest niepodobnych do wizerunku gwiazd rocka
(śmiech). Ale takie rzeczy muszą być zrobione.
Jestem kierownikiem dosłownie (śmiech),
znaczy się kierowcą vana podczas tras koncertowych.
Sebastian to osoba najlepiej odnajdująca
się w bezpośrednich kontaktach z ludźmi,
ponieważ spędza mnóstwo czasu nawiązując
znajomości z innymi muzykami, również
przy okazji gry na gitarze w kapelach
Unto Others i Cobra Spell. Jest on osobą
promieniującą szczególnie pozytywną aurą,
bardzo charyzmatyczną, a jego słowa skutecznie
zachęcają wszystkich wokół do działania
- do tego stopnia, że sporo jego przyjaciół
skończyło wraz z nim w jednej kapeli. Wyatt
i Devon wyróżniają się kreatywnością. Bardzo
cenię sobie ich opinię odnośnie wszystkiego,
co komponuję. Są najlepsi w udzielaniu konstruktywnego
feedback'u. Wyatt często przychodzi
ze świetnymi pomysłami na liryki i
nieustannie zastanawia się, jak uczynić nasze
utwory jeszcze lepszymi. Devon podobnie, zawdzięczamy
mu mnóstwo harmonii i melodii
akompaniujących. Zarówno Walter jak i Michael
są rzetelnymi ludźmi pracy. Odpowiadają
za sekcję rytmiczną, wobec czego analizują
najdrobniejsze detale utworów w trakcie
procesu rozwijania kompozycji po to, aby dopasować
do nich swoje partie. Trzeba włożyć
Foto: Silver Talon
naprawdę sporo analitycznej pracy, aby partie
basu i uderzenia perkusji perfekcyjnie współgrały
z całym zespołem. Niekiedy wręcz zadziwia
mnie to, jak bardzo można na nich polegać.
Robią zawsze to, co obiecują zrobić. Na
czas i solidnie. To wcale nie jest oczywiste, i
dlatego cieszę się, że mogę pracować z ludźmi,
które są jednocześnie odpowiedzialni i
niesamowicie utalentowani.
Gratuluję. Wszyscy wydajecie się sympatycznymi
muzykami, skoro mieliście okazję
występować przed wspaniałymi zespołami,
jeszcze zanim ukazał się wasz pierwszy
longplay, "Decadence and Decay". W jaki
sposób układaliście koncertową setlistę,
wziąwszy pod uwagę, że na waszym EP "Becoming
A Demon" było tylko 5 autorskich
utworów Silver Talon (nie licząc coveru Sanctuary
"Battle Angels", intro i outro - przyp.
red.)?
Bryce VanHoosen: Jak dotąd graliśmy m.in.
z Evergrey, Unleash the Archers, Savage
Master, Striker, Exmortus, Warbringer, Enforcer.
Podczas naszych pierwszych występów
w 2018 roku wykonywaliśmy pięć własnych
utworów, cover Sanctuary "Battle Angels"
oraz trochę kawałków z repertuaru Spellcaster.
To dosyć naturalny wybór, ponieważ w
tamtym okresie w skład Silver Talon wchodziło
kilka osób właśnie ze Spellcaster. Pamiętam,
że jednego wieczoru w Keokuk (stan
Iowa) w 2018 roku potrzebowaliśmy zaprezentować
dwugodzinny set. Wraz z Sebastianem
udzielamy się w cover bandzie Mercyful
Fate/King Diamond, więc dodaliśmy kilka
numerów Mercyful Fate, King Diamond, a
do tego Judas Priest. Było to nieco stresujące,
ale daliśmy radę.
Wynika stąd, że możecie odczuwać wspólną
misję podsycania i utrzymywania heavy metalowego
ognia, a zatem ktoś mógłby was
przypisać do sceny NWOTHM. Nie jestem
przekonany, czy byłoby to słuszne. Średnio
mi to pasuje do waszego stylu. NWOT
HM jest często kojarzony z odkrywaniem na
nowo heavy metalu lat 80., podczas gdy Silver
Talon ma mocny nowoczesny sznyt. Wystarczy
zwrócić uwagę na wasze bębny, nie
wspominając o zaawansowanej strukturze
całych kompozycji. Co o tym myślicie?
Bryce VanHoosen: Owszem, jesteśmy kojarzeni
z NWOTHM. Nasz wygląd sceniczny
jest bardzo typowy dla zespołów z tamtej epoki,
mamy też czyste wokale. Ale ja też myślę,
że nie bardzo pasujemy do tej szufladki, dokładnie
z tych powodów, które wymieniłeś.
Stosunkowo wielu fanów NWOTHM lubi Silver
Talon, ale pomimo tego większość zwolenników
tej sceny nie jest zainteresowanych
naszą propozycją. Bardzo daleko nam do np.
Iron Maiden, wiesz o co mi chodzi. Nie
staramy się wskrzesić tamtych czasów. Wręcz
przeciwnie, dążymy do stworzenia unikalnej
muzyki w oryginalnej stylice, wobec której
nikt nie miałby wątpliwości, że jest naszym
pomysłem. Przy okazji, bardzo doceniam w
SILVER TALON
51
zespołach z lat 80., że wykazywały się takimi
ambicjami. Iron Maiden nie chciało brzmieć
jak zespół z lat 60., czy cokolwiek w ten deseń
- oni robili swoje, a ich utwory były wówczas
innowacyjne. Analogicznie, Silver Talon stawia
sobie wyzwanie podjęcia muzycznej przygody
w krainie niewyeksploatowanych jeszcze
dźwięków, a to wyrzuca nas poza scenę
NWOTHM, gdzie głównym punktem zainteresowania
jest old school, zaczerpnięty
wprost z przeszłości. Nie zrozum mnie źle, nie
krytykuję tego, ani nie mówię, że sam nie
lubię takiej muzki. Chcę raczej wyrazić opinię,
że NWOTHM nie wynajduje koła na nowo.
Każdy wie, czego może się spodziewać po albumie
wpisującym się w NWOTHM. Przeciwnie
jest z nami, Silver Talon jest zespołem
otwartym na poszukiwania.
Chciałbym jeszcze dopytać o perkusję. Czy
dobrze słyszę, że brzmi ona syntetycznie?
Czy ten zabieg jest celowy?
Bryce VanHoosen: Z całą pewnością tak jest.
Chcemy, żeby perkusja brzmiała tak mocno i
poteżnie, jak to możliwe. Co ciekawe, bardzo
inspirowaliśmy się bębnami z Crimson Glory
"Transcendence" (1988). Myślę, że oni połączyli
maszynę perkusyjną z organiczną perką,
z premedytacją kreując wrażenie, jakby grał
robot. Myśmy nie poszli aż tak daleko. Michael
jest prawdziwą bestią perkusji. Chcieliśmy,
aby wykazał się całym swym kunsztem.
Jednocześnie dbając o maksymalnie dosadne
brzmienie oraz zawrotne tempo, niezależnie
nawet od tego, czy dałoby się coś takiego zagrać
na perkusji akustycznej. Oznacza to, że
perkusja jest elementem futurystycznym. Jak
na ironię, nasze podejście do jej nagrywania i
miksowania było powszechne w latach osiemdziesiątych.
Pomyślmy o Crimson Glory oraz
o albumach Judas Priest "Turbo" (1986),
"Ram It Down" (1988), "Painkiller" (1990)
("Defenders Of The Faith" z 1984 roku nawet
bardziej tutaj pasuje niż "Painkiller" - przyp.
red). Tam bębny są niemal w całości zastąpione
przez sample w celu uzyskania efektu
futurystycznego uderzenia. My chcemy zrobić
podobną rzecz dokładnie z tego samego powodu,
dla którego zespoły heavy metalowe
robiły to w latach osiemdziesiątych - a to jest
ironiczne.
Jesteście otwarci na poszukiwania, chociaż
słyszę u was wiele nawiązań do Nevermore.
Czy takie postawienie sprawy nie byłoby
nadmiernym skrótem myślowym? A może
wręcz świadczyłoby o ignoracji?
Bryce VanHoosen: Oczywiście, ktoś może
wrzucić naszą płytę do jednego koszyka wraz
z albumami Nevermore. Podobnie jak oni,
my również balansujemy pomiędzy mrocznym
i ciężkim heavy/power metalem a progresją
z czystymi wokalami. Ale naszą intencją
nie jest, żeby Silver Talon było drugim Nevermore,
ani nie chcemy celowo wychodzić z
punktu, w którym oni zakończyli. Istnieje kilka
konkretnych elementów naszego brzmienia,
których na próżno szukać w Nevermore,
choćby neo-klasycyzm. Jeff Loomis powiedział
mi, że obaj wydajemy się zainspirowani
dokładnie tymi samymi rzeczami. On uwielbia
Yngwie, Blackmore i wybuchowy rock/
metal lat 80. Ja również. To z pewnością słychać
zarówno w Nevermore, jak i w Silver
Talon. On komponuje na cięższej, bo 7-strunowej
gitarze, mam i ja. Obaj obniżamy strój
gitar, odkąd zorientowaliśmy się, że możemy
tworzyć bardziej interesujące partie, używając
dźwięków znacznie cięższych od tych typowych
dla gitar 6-strunowych.
Jak myślisz, jak wasz debiut skomentowałby
dziś Warrel Dane, gdyby żył (Warrel Dane
zmarł w 2017 - przyp. red.)?
Foto: Silver Talon
Bryce VanHoosen: Mam nadzieję, że przynajmniej
doceniłby, że inspirujemy się jego
dokonaniami. Natomiast tego nigdy się nie
dowiemy i nie ma co gdybać. Inni członkowie
Nevermore oraz Sanctuary wyrazili swoje
uznanie dla Silver Talon. Dodam, że Warrell
stanowił wzór artystycznej duszy w heavy metalu.
Robił swoje. Pisał niezwykle introspektywne
oraz ekspresyjne liryki. Nie miał oporów
przed włożeniem całej pasji, serca i duszy w
swoją sztukę. Nie krępowało go otwarte wyrażanie
siebie oraz własnych przekonań. Jego
głos nie każdemu odpowiadał, ale może to i
lepiej. Podziwiam jego czystą i surową emocjonalność,
zarówno w lirykach, jak i w śpiewie.
Czy to prawda, że Jeff Loomis grał kiedyś w
Silver Talon?
Bryce VanHoosen: Jeff zagrał solo gitarowe
w coverze "Battle Angels" na naszym EP "Becoming
A Demon" (2018). Bardzo mnie cieszy,
że to zarejestrował, zwłaszcza, że nie grał
akurat tego utworu zbyt często, ani Sanctuary
ani w Nevermore. Mamy nadzieję, że ta
współpraca była dla niego równie przyjemna,
jak dla nas. Bardzo szybko dostarczył nam
znakomite solo. Myślę, że przyszło mu to naturalnie
po 25 latach od czasów ukazania się
oryginału. Jestem fanem Sanctuary i Nevermore,
dlatego usłyszenie jego wersji było dla
mnie niezmiernie satysfakcjonujące.
Przyznam, że nie orientuję się, co u niego
słychać po tym, jak w 2018 roku ukazał się
singiel Arch Enemy "Reason To Believe".
Bryce VanHoosen: Był zajęty koncertowaniem
z Arch Enemy. O ile się nie mylę, pracuje
teraz nad swoim trzecim albumem solowym.
Bardzo chciałbym usłyszeć wreszcie jego
nowy stuff! Jeff to wspaniały przyjaciel i mój
gitarowy bohater.
Inną legendą, z którą ostatnio pracowałeś,
jest Andy La Rocque (King Diamond). Pojawił
się jako gość specjalny w utworze Silver
Talon "Resistance 2029". Niestety, nie udało
mi odnaleźć, które dokładnie solo należy do
niego.
Bryce VanHoosen: (śmiech) Yeah, to może
być trudna zagadka, szczególnie jeśli sam nie
jesteś gitarzystą uczącym się od Andy'ego. Co
dodatkowo komplikuje sprawę, mój styl nosi
wiele znamion stylu Andy'ego. Więc wytłumaczę.
Chodzi dokładnie o trzecie solo, po
partii gitary akustycznej oraz niskim zaśpiewie
podczas bridge'u. To specyficzna część, ale
Andy to rozwalił i nagrał perfekcyjne solo ze
swoim charakterystycznym feeling'iem.
Słuchanie tego teraz wydaje mi się surrealistyczne,
biorąc pod uwagę, że zaraz potem
wchodzi moje solo, które jest jakby skromniejszą
wersją jego solówki (śmiech).
Chciałbym się dowiedzieć, jakim człowiekiem
jest Andy La Rocque prywatnie?
Bryce VanHoosen: Twardo stąpającym po
ziemi, a przy tym wyluzowanym! Spotkałem
go w 2019 roku, gdy grał wraz z Kingiem
Diamondem w Portland. Unto Others
(dawniej: Idle Hands) otwierało ich show, a
ponieważ Silver Talon dzieli z nimi część
składu i ogólnie jesteśmy przyjaciółmi, przyszedłem
ze swoim egzemplarzem King Diamond
"Fatar Portrait", z nadzieją na uzyskanie
autografu. Jak tylko poszliśmy na backstage
z Gabe (Gabriel Franco, wokalista i gitarzysta,
przyp. red.), wyświetlił nam się Andy.
Gabe zwrócił się do mnie: "oh, człowieku, daj mi
swój LP!" i poprosił Andy'ego o podpis. Andy
chętnie to zrobił! Dał mi też swoją kostkę i
okazał się naprawdę przyjaznym kolesiem. Sebastian
był świadkiem, że Andy zachowywał
się równie spoko przez całą długość trasy, a
pewnego razu nawet przeprosił, że próba
dźwięku King Diamond przeciągnęła się i
odebrała czas na przygotowania Unto
Others. Absolutny profesjonalista. Zaproszenie
go do zagrania solówki dla nas nie mogłoby
być prostsze - wystarczyło kilka e-maili w
tą i z powrotem, i gotowe. Mam więc najlepsze
wspomnienia i żywię nadzieję na więcej
współpracy w przyszłości. Wspaniały człowiek.
52
SILVER TALON
Skoro mówimy już o gościach zaangażowanych
w "Decadence and Decay", warto zwrócić
uwagę, że okładkę wykonał Gerald Brom.
Czy trudne było dla was wybranie jednego
projektu, który najbardziej pasowałby do
waszej wizji całości?
Bryce VanHoosen: Poszukałem namiaru na
Broma po zobaczeniu jego pracy "Witchhorn",
tej samej, która ostatecznie stała się
okładką naszego albumu. Komponując, potrzebowałem
jakiejś graficznej inspiracji dla
ogólnego charakteru muzyki. Wklepałem w
Google "fantasy art", a ponieważ Gerald
Brom jest legendą w swojej dziedzinie, jego
nazwisko wyskoczyło mi jako pierwsze w
wynikach wyszukiwarki. Przyjrzałem się jego
stronie internetowej, ujrzałem "Witchhorn" i
od razu pomyślałem: "to jest to! Pasuje jak ulał!"
Wysłałem mu e-mail i niespodziewanie otrzymałem
odpowiedź zwrotną z korzystnym dla
obu stron dealem. Spędziliśmy nieco czasu w
2019 i 2020 roku, aby dopasować muzykę do
tej grafiki. Ostatecznie, większość utworów w
ten czy w inny sposób pasują do okładki. To
po prostu najbardziej metalowa i buntownicza
okładka, jaką mogliśmy sobie wymarzyć.
Możemy tam zobaczyć na wpół nagą kobietę
z rogami, dumną ze ścięcia diabłowi głowy.
Kojarzy mi się to z pionierami black metalu
Venom, którzy nigdy nie chcieli być opętani
przez diabła, lecz przeciwnie - chcieli aby to
diabeł został przez nich opętany. Czy zgodzilibyście
się, że czasami warto rozważyć
"zabicie wszystkich królów" ("Killing All
Kings" jest jednym z tytułów utworów zamieszczonych
na Silver Talon "Decadence
and Decay", przyp. red.) po to, aby samemu
stać się liderem? A skoro tak, to żadne wyzwanie
na świecie nie jest czarno-białe ani
pozbawione nadziei?
Bryce VanHoosen: Nigdy nie pomyślałem o
połączeniu tego z Venom. Zabawne! Ale to
tak, zgadza się, absolutnie - czasami nie pozostaje
nic innego, jak tylko obalić stary porządek
na świecie i stworzyć taki nowy ład, w
który chcemy wierzyć. Czasami ktoś musi "zabić
wszystkich królów" po to, aby odzyskać
kontrolę nad własnym życiem i móc wieść je
we właściwy sposób, stając się królem siebie
samego (albo królową, albo jakkolwiek kto
chce). Nasz okładka uosabia dokładnie ducha
takiej przewrotności. Mamy tutaj wiedźmę,
która ścięła głowę demonowi, aby nie pozwolić
mu przejąć nad sobą kontroli. To tak,
jakby pewnego dnia zajęła stanowisko ze
słowami "Yeah, pieprzyć tego tyrana, ja teraz
rządzę". Jest to sedno i główny przekaz naszego
całego albumu. Cokolwiek Ciebie uwiera,
przeszkadza, stoi na drodze, krępuje, nie pozwala
swobodnie oddychać ani podróżować
przez życie - pozbyj się tego i stań się kowalem
własnego losu.
Czy wasz mroczny styl jest odbiciem obecnego
stanu świata, takim jakim go postrzegacie?
Bryce VanHoosen: Zdecydowanie tak. W
tym, co obecnie się dzieje, jest gnostyczny
sens rozumienia świata takim, jaki istnieje
wokół nas, ale uważam to ujęcie za fundamentalnie
błędne. Nie jest to wyrazem mojej
bezmyślnej reakcji emocjonalnej. Od wielu już
lat dzieje się tak, że każdego dnia coraz bliżej
nam do dystopijnego świata opisywanego w
latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
przez Philip K. Dicka. Do świata, w którym
korporacje kierują marionetkowym rządem, a
zwykli ludzie nie mają nic do powiedzenia; w
którym nie liczy się nic innego oprócz szybkiego
zysku; w którym religie są nadużywane
do utrzymywania ludzi w okowach ducha
czasu. Podobnie jak w głównym wątku "Do
Androids Dream Of Electric Sheep?", potrzebujemy
zatrzymać się i zastanawić and fundamentami
naszego świata, niemal kwestionując
i poddając w wątpliwość oficjalnie przyjmowane
fakty naukowe. Dostrzegaliśmy to wyraźnie
podczas tworzenia "Decadence and
Decay", a teraz w latach 2020 i 2021 czuję, że
nasze przeczucia tylko się potwierdzają. Oto
jesteśmy ograniczeni restrykcjami. A nasz Prezydent,
bogacz, multimilioner (wraz z innymi
przemysłowymi liderami) mówi: "Nie ma się
czym martwić, proszę pracujcie i kupujcie potrzebne
Foto: Silver Talon
wam gówno", jakby nic się nie stało. Miliony
osób, masy, ufają mu. Z uśmiechem poświęcają
samych siebie, aby pracować jak niewolnicy.
Więc yeah, podsumowując, świat może
być mrocznym zaułkiem wszechrzeczy - ale
nie jesteśmy pozbawieni nadziei. Pewnego
dnia obalimy demona i "zabijemy wszystkich
królów", pisząc własny zestaw zasad moralnych,
żyjąć własnymi mitami itd.
Czy mógłbym Ciebie jeszcze prosić o
uzupełnienie tej wypowiedzi poprzez
wyjaśnienie znaczenia liryków z "What Will
Be"?
Wyatt Howell: "What Will Be" jest o presji
oraz o odpowiedzialności związanej z samodzielnym
formowaniem własnej przyszłości,
realizacją własnego przeznaczenia i tworzeniem
własnego wyjątkowego świata. Zainspirował
mnie dziwaczny sen o tym, że życie i
śmierć współegzystują równolegle obok siebie,
pomiędzy różnymi stanami świadomości.
Bryce VanHoosen: Yeah, tak właśnie to
zrozumiałem. Idea, że nasze akcje mogą i
powinny kształtować świat wokół nas, aczkolwiek
z zastrzeżeniem, że czasami jesteśmy
zmuszeni do robienia okropnych rzeczy
(zwłaszcza fragment tekstu "my innocence has
blinded me / make what you will / the price is
higher to give in"). Tutaj też powracamy do
cytatu z Philip K. Dick "Do Androids
Dream Of Electric Sheep?": (w wolnym
tłumaczeniu na język polski, przyp.red.)
"Będziesz zobowiązany do zrobienia czegoś
złego, niezależnie gdzie pójdziesz. To podstawowy
warunek przeżycia - bycie zobowiązanym
do gwałcenia własnej tożsamości.
Każde żywe stworzenie musi to zrobić w
pewnym momencie. Oto największy cień,
skaza stworzenia; przekleństwo w akcji, które
jest nierozerwalne z fenomenem życia.
Wszędzie we wszechświecie". Pozostaje dopytać:
co jest gorsze? Podjęcie trudnej decyzji,
której będziesz żałować, czy podjęcie decyzji o
zaniechaniu, a następnie żałowanie, że nie wykorzystało
się pełni potencjału, jaki mieliśmy
w życiu?
Każdy powinien samodzielnie się nad tym
zastanowić. "What will be" z Silver Talon w
przyszłości? Kiedy ukaże się wasza druga
płyta? W jakim muzycznym kierunku podążycie?
Bryce VanHoosen: Tego lata rozpoczniemy
pracę nad drugim albumem. Mamy już zalążki
pierwszych utworów. Będziemy kontynuować
podążanie w techno-okultystycznym odcieniu
"Decadence and Decay", jak również przekręcimy
wszystko na 11, a może nawet na 12
stopni (śmiech). Prawdopodobnie nie zagramy
koncertu w 2021 roku, ale i tak damy
ludziom to, co chcą - więcej nowej muzyki.
Wziąwszy pod uwagę, z jakim odzewem spotyka
się jak dotąd "Decadence and Decay"
(ze strony wytwórni M-Theory Audio, prasy
i ich przyjaciół, bo album oficjalnie będzie
dostępny dopiero 28 maja 2021, a rozmawiamy
dużo wcześniej, przyp. red.), przebicie
tego albumu będzie wyzwaniem, ale bardzo
chętnie je podejmiemy.
Sam O'Black
SILVER TALON 53
Pocztówka z miasta lwa dla polskiej metalowej rodziny
Niniejszym mam zaszczyt i przyjemność przedstawić Wam zespół będący
na dobrej drodze do uzyskania reputacji ikony singapurskiego heavy metalu. Rozmowa
przebiegła jak koleżeńska wymiana zdań. Starałem się wejść w świat Sheikha
Spitfire'a - założyciela Witchseeker, który pełni funkcję kompozytora, basisty
i wokalisty w tym sympatycznym zespole. Jak za chwilę się przekonacie, zapytałem
go o wiele aspektów związanych z okolicznościami powstawania albumu
Witchseeker "Scene Of The Wild", wykraczających daleko poza samą muzykę.
Wprawdzie Sheikh przyznał, że stara się oddzielać swój sceniczny wizerunek od
prywatnego życia, ale udało mi się przełamać lody i nawiązać kontakt z tym prawdziwym,
młodym, szczerym Sheikhem. Siedział w zwykłej koszulce, ze słuchawkami
na uszach, przy biurku w swoim prywatnym pokoju, popijał herbatę, a z
tła dobiegały ciche, stłumione rozmowy domowników (które zauważyłem dopiero
przy okazji odsłuchawiania nagrania, no i cóż, mam przynajmniej nadzieję, że
pochodziły z naszego wymiaru, a nie tam żadne "witch"). Sprawdźmy zatem, co
tam słychać między Malezją a Indonezją.
HMP: Dobry wieczór, Sheikh. Jak się masz?
Sheikh Spitfire: Dzień dobry. Całkiem dobrze.
Mamy teraz północ w Singapurze. Właśnie
wróciłem z pracy. Na zewnątrz jest strasznie
gorąco, jak zawsze u mnie. Wyjątkiem są
Święta Bożego Narodzenia, kiedy robi się nieco
chłodniej.
Wiesz, ja teraz jestem w Islandii. Panuje tu
temperatura około zera w skali Celsjusza i
"Scene Of The Wild". Ukaże się on 26 marca
2021. Gratulacje. Słuchałem go już wielokrotnie
i bardzo mi się podoba. Są tam
chwytliwe utwory i uzyskaliście ostre heavy
metalowe brzmienie. Co powiedziałbyś komuś
w pierwszej kolejności, zanim sam go
posłucha?
Tak jak powiedziałeś, Witchseeker gra heavy
metal. Założyłem ten zespół w 2012 roku jako
jednoosobowy projekt. Nie planowałem w
scenę... (zastanawia się - przyp. red.) Nie byłoby
przesady w stwierdzeniu, że jesteśmy jedynym
znanym mi zespołem singapurskim
grającym tego rodzaju muzykę. To dlatego, że
inne lokalne kapele są bardziej zainteresowane
death metalem, black metalem, ewentualnie
thrash metalem. Mamy też bardzo mocną
scenę hardcore'ową. Heavy metalowców
nie ma wielu, ale są oni bardzo zaangażowani
i oddani sprawie.
Ale macie lokalnych odbiorców, prawda?
Tak. Powiedzmy, że na większości naszych
koncertów pojawia się około od 80 do 100
osób. Myślę, że ma na to wpływ wielkość populacji
Singapuru oraz tutejszy konserwatyzm.
Metal jest tutaj zjawiskiem undergroundowym,
nieakceptowanym powszechnie. Dwa lata
temu mieliśmy kontrowersyjny incydent -
religijni fundamentaliści przerwali nasz koncert.
Cały czas borykamy się z brakiem akceptacji
heavy metalu w Singapurze. Może się to
powtórzyć, fizycznie mogą zakłócić nasz występ,
ale nasz wewnętrzny heavy metalowy
płomień jest nie do ugaszenia.
Czy jest więc tak, że Twoi znajomi nie słuchają
metalu, ale Ty zawsze go uwielbiałeś i
Twoja metalowa pasja była nie do powstrzymania,
kiedy zakładałeś Witchseeker?
Yeah. W wieku 5 lat, będąc jeszcze małym
brzdącem poznającym świat, odnalazłem w
kolekcji płyt swojego ojca debiut Ritchie
Blackmore's Rainbow. Odpaliłem pierwszy
utwór "Man On The Silver Mountain".
Rozwaliło mnie to i pomyślałem "em, wow, co to
takiego?". Nieco później odkryłem Black Sabbath,
Metallikę, Mötley Crüe. Coraz bardziej
ciekawiło mnie to od najmłodszych lat.
Oczywiście wciąż, nieprzerwanie słucham
heavy metalu. Przyznam też, że trochę osób z
mojego otoczenia podziela tą pasję. Bardzo
wielu Singapurczyków uczęszcza na koncerty
największych zespołów rock/metal, jak Metallica,
Scorpions i Guns N'Roses. Zdarzają się
tłumy 50 000 do 100 000 krzyczących fanów,
ale to tylko w przypadku takich największych
i powszechnie znanych kapel.
mamy nawet śnieg za oknem.
Wow, w Singapurze niemal nigdy nie spada
poniżej 25 stopni. Jakość powietrza jest za to
kiepska. Myślę, że wiatr sprowadza smog do
naszych rejonów. To niezdrowe.
Czy wszyscy członkowie zespołu Witchseeker
mieszkają w Singapurze?
Tak. Każdy z naszej czwórki mieszka na stałe
w Singapurze. Jestem prawie sąsiadem gitarzysty
Nicka Stormbringera, dzieli nas jakieś
10 minut pieszo.
Głównym tematem dzisiejszego spotkania
jest Wasz najnowszy album Witchseeker
Foto: Witchseeker
tamtym czasie żadnych występów na żywo.
Miałem 20 lat, chciałem tylko komponować
własną muzykę i wydać w przyszłości własny
album. Po jakimś czasie przekształciło się to w
power trio, następnie w duet, później znów w
trio, a obecnie jest nas czterech. Uważamy
"Scene Of The Wild" za ważny krok dla rozwoju
zespołu, który zabiera nas na wyższy poziom.
Gramy głośny, ponadczasowy i prawdziwy
heavy metal.
Czy jesteście jedynym heavy metalowym
zespołem w Singapurze?
Jak mógłbym przedstawić Tobie singapurską
Chciałbym zapytać zwłaszcza o Twoich kolegów
z Witchseeker. Jak już powiedziałeś,
jesteście kwartetem: Ty w roli basisty i wokalisty,
ponadto skład uzupełniają gitarzyści
Nick Stormbringer oraz Brandon Brandy i
perkusista Aip. Co dobrego powiedziałbyś o
nich?
Gitarzystę Brandona spotkałem już 11 lat temu.
Poznaliśmy się na internetowym forum
muzycznym - byłem wtedy perkusistą, szukałem
gitarzysty, a on odpowiedział. Przez chwilę
tworzyliśmy cover band (Slayer, Anthrax,
Black Sabbath, Sepultura, Mötley Crüe).
Mieliśmy po 17/18 lat i nie stworzyliśmy jeszcze
ani jednego autorskiego utworu. Potem
nasze muzyczne drogi się rozeszły. Wkrótce
po założeniu Witchseeker rozglądałem się na
gitarzystą. Okazało się, że Brandon opuszczał
właśnie inny zespół, więc zaczęliśmy dużo
rozmawiać. Powiedziałem mu: "hey, chcesz spróbować
ponownie? Mam taki pomysł, takie utwory
itd." Odpowiedział: "czemu nie?". Połączyliśmy
siły. Brandon jest zatem pierwszą osobą, która
dołączyła do mnie w Witchseeker. Jest
wszechstronnym muzykiem w tym sensie, że
lubi grać blues, punk, thrash. Idealnie pasuje
do mojej wizji Witchseeker. Około 2014 roku
poznałem perkusistę Aipa poprzez jego
54
WITCHSEEKER
ówczesną dziewczynę, a obecnie żonę. Aip
grał wówczas na perkusji w całkiem innym
zespole. Zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi.
Kiedy dostrzegłem jego agresywny styl gry,
stwierdziłem, że idealnie pasowałby do nas.
Przez dłuższy okres czasu uważałem Witchseeker
za trio: ja, Brandon, Aip. Osobiście
wierzę, że mniej ludzi oznacza mniej problemów.
Podczas pracy nad "Scene Of The
Wild" uznałem jednak, że potrzebujemy drugiego
gitarzysty, zwłaszcza po to, aby sprawnie
wykonywać nowe utwory na żywo. Rozejrzałem
się po okolicy i zauważyłem Nicka
Stormbringera grającego w rockowym zespole.
Wywarł na mnie wrażenie swym technicznym,
progresywnym podejściem.
Nie zauważyłem żadnych progresywnych
elementów na "Scene Of The World". Dla
mnie to po prostu heavy metal, kompozycje
wydają się proste i bardzo konkretne.
Yeah, zgadza się. Sam je tworzyłem. Każdy z
nas ma jednak zaawansowane umiejętności
techniczne, rozwinięty warsztat. Nick siedzi
w progresie, Brandon bardzo lubi bluesa a jednocześnie
thrash, Aip speed, natomiast ja
staram się łączyć wszystko w spójną całość,
lubię melodie i rock'n'roll. Tworzymy czteroosobową
paczkę, starającą się czerpać to, co
najlepsze, z wszystkich naszych inspiracji.
Jak doszło do tego, że nazywacie się akurat
Stormbringer, Sheikh Spitfire, Brandon
Brandy, Aip?
Ow, chcieliśmy, aby każdy z nas miał swoje
oryginalne imię sceniczne. Wraz z rozwojem
sytuacji, będziemy rozwijać również nasze
sceniczne charaktery. Potrzebujemy rozdzielać
nasze życie prywatne od rock'n'rollowego
szaleństwa.
Czy to wyglądało tak, że pewnego dnia
spotkaliście się i powiedzieliście: "ok, teraz
zróbmy burzę mózgów i wymyślmy pseudonimy"?
Nie. To przyszło naturalnie.
Foto: Witchseeker
Foto: Witchseeker
Opowiedz nam proszę o poszczególnych
utworach z albumu "Scene Of The Wild".
Skomponowałem je wszystkie samemu między
połową roku 2018 a początkiem 2019.
Każdy riff, każda melodia, każdy tekst itd. jest
mojego autorstwa. Otwierający płytę utwór tytułowy
to refleksja nad "dzikim" życiem w betonowej
dźungli, w pełnym posłuszeństwie
wobec rządu. Inspiracja przyszła naturalnie z
obserwacji żmudnej codzienności wszystkich
ludzi wokół. Chcę przez to powiedzieć, że fajnie
byłoby od takiego życia uciec, oderwać się
choćby na moment i zabawić się. "Rock This
Night Away" namawia do przeżywania każdego
dnia tak rock'n'rollowo, jakby miał być
ostatnim dniem w naszym życiu. "Lust For
Dust" jest o konsekwencjach nadużywania
narkotyków; wierzę bowem, że jest to powszechny
i ważny problem na całym świecie.
"Be Quick Or Be Dead" przestrzega, abyś był
ostrożony, bo inaczej ktoś niepowołany może
Ciebie obserwować i wyrządzić Ci krzywdę.
"Sin City" wyraża moją fascynację nurtem
New Wave Of British Heavy Metal i przedstawia
singapurskich metalowych buntowników,
dorastających w dziwnym środowisku.
Do napisania "Nights In Tokyo" zainspirował
mnie mój przyjaciel. Odnoszę wrażenie, że ludzie
we współczesnych czasach tylko budzą
się i idą spać ze sobą, a poza tym nie mają czasu
na wspólne życie. Pojawił się stąd trend wykupywania
biletów lotniczych z powrotem następnego
dnia. Pary usiłują w ten sposób zrekompensować
sobie wzajemnie brak czasu, ale
to zbyt mało, aby utrzymywać zdrowe i solidne
relacje. "Screaming In The Moonlight" opowiada
o prawdziwym wydarzeniu - ktoś kogoś
zadźgał nożem w środku nocy, a krew rozbryzgła
po wszystkich ścianach domu. Ofiara została
zamordowana, a sąsiedzi usłyszeli krzyki.
Chyba każdy zgodziłby się z przesłaniem
"Break Away", jak bardzo gówniane jest życie
polegające na nieustannym wykonywaniu
nudnej pracy od rana do wieczora. "Candle In
The Dark" jest jednym z najciekawszych utworów
na naszym albumie. Próbuje przedstawić
głębszą stronę każdego z nas, niż powierzchownie
obserwowny trybik systemu. Wydaje się,
że miejska dźungla zniszczy bezwzględnie każdego,
kto nie będzie się zachowywać zgodnie
z odgórnie narzuconym skryptem. Moja propozycja
jest taka, żebyśmy raczej zachowywali
się i myśleli po swojemu, a kto wie, czy przypadkiem
nie doprowadzi nas to wyżej i dalej w
życiu. Możemy osiągnąć więcej niż zewnętrzny
świat ma nam do zaoferowania. W ostatnim
"Hellions Of The Night" wyraziłem swoje
przekonanie, że nie warto marnować czasu i
marudzić, tylko trzeba dawać rockowego czadu.
Dziękuję za tą szczegółową analizę. Ja również
próbowałem odszyfrować znaczenie każdego
utworu i faktycznie "Candle In The
Dark" wydaje się jednym z najciekawszych.
Podoba mi się, jak eksponujesz gitarę basową
w dwóch fragmentach, w których słychać
tylko Twój głos oraz bas. Dostrzegłem w
tych lirykach jednak jeszcze coś innego.
Brzmi to jak Twoje najbardziej osobiste
oświadczenie, w którym dzielisz się z nami
Twoim wewnętrznym bólem i ujawniasz, że
pomimo różnych dziwnych okoliczności zachodzących
w Twoim otoczeniu na przestrzeni
dłuższego okresu czasu, Ty wciąż
pozostajesz sobą, i nadal wierzysz w swoje
prawdy o życiu i o świecie. Nie jestem pewien,
czy dobrze zrozumiałem Twoją intencję.
Cóż, blisko. "Candle In The Dark" dotyka
mroczniejszej i bardziej wrażliwej strony naszej
psychiki. Zwracam się w nim do każdego,
kto doświadcza trudnych, bolesnych chwil w
życiu, niezależnie od tego, gdzie i co miałoby
to być. Może to być utrata kogoś bliskiego,
śmiertelna choroba, cokolwiek. Bez względu
jednak na to, co życie przyniesie, należy starać
się brać jeden dzień na raz. Zdarza się, że ludzie
doświadczają trudności oraz negatyw-
WITCHSEEKER 55
nych emocji, typu żal i smutek, ale trzeba
wziąść się w garść i dbać o siebie. Niestety
często zdarza się, że odczuwamy takie emocje
akurat w chwili, gdy nie ma nikogo bliskiego
wokół. Podsumowując, podejmuję w tekście
"Cradle In The Dark" wyzwanie zmierzenia się
z bardzo trudnymi, ale powszechnymi zdarzeniami
z prawdziwego życia.
"Hellions Of The Night" jest zaś Waszym
najbardziej energicznym utworem.
"Hellions Of The Night" to udane zakończenie
albumu. To z naszej strony ostatnie wezwanie
do napicia się alkoholu i wspólnego szaleństwa.
Kiedy i gdzie nagrywaliście "Scene Of The
Wild"?
We wrześniu 2019r., w dwóch singapurskich
studiach. Wszystkie instrumenty zostały zarejestrowane
w TNT Studio, natomiast wokale
w 47 Studio. Miksy również odbyły się w
Singapurze, co jest dla nas nowością, dlatego
że debiutancki longplay "When The Clock
Strikes" miksowaliśmy (wraz z masteringiem)
w Stanach Zjednoczonych; pozwoliliśmy
wówczas, aby amerykańscy profesjonaliści
zrobili z brzmieniem to, co uznają za stosowne.
Tym razem zaangażowaliśmy mojego
znajomego, aby pomógł mi z miksem. W efekcie
uzyskaliśmy dokładnie takie brzmienie, jakie
chcieliśmy.
(zastanawia się) OK. Zadam Tobie to
pytanie. Jest w Singapurze jeden artysta,
którego bardzo cenię. JJ Lin jest uznany oficjalnie
za pierwszego globalnego ambasadora
Singapuru, chociaż prawdopodobnie niemal
nikt nie słyszał o nim w Europie (poza
mieszkańcami chińskojęzycznymi). Nie zajmuje
się on heavy metalem, ale bardzo doceniam
jego melodie. W moim odczuciu wyróżnia
go to, że zrealizował videoclipy do
dużej liczby swoich utworów. Zawsze kiedy
mówię "Singapur", myślę "JJ Lin" i widzę w
wyobraźni "videoclipy". Zastanawiam się
teraz, kiedy zobaczę videoclip Witchseeker?
Chcieliśmy to zrobić przy okazji pracy nad
"Scene Of The Wild", ale restrykcje zniszczyły
nasze plany. Wiele osób straciło pracę.
Ludzie z firmy zajmującej się produkcją filmów
nie byli w stanie pomóc nam z videoclipem.
Wciąż czekamy na odpowiednią sposobność.
Mamy nadzieję, że uda się to zrobić w
przyszłości.
Może wielu ludzi nie ma pracy, ale akurat Ty
pracujesz. To dobrze dla Ciebie.
Tak, szczęśliwie mam pracę. Teraz jedną, a
wcześniej kilka. Większość z nas zajmuje się w
tej chwili czym się da, aby tylko mieć źródło
bieżącego utrzymania. Ja np. jestem obecnie
samozatrudnionym kierowcą, ale w zeszłym
roku straciłem etat w firmie. Niestety bezrobocie
jest wciąż obecne w Singapurze i nie poprawia
się to. Staramy się zdobywać nowe
umiejętności, aby odpowiadać na zapotrzebowanie
singapurskiego rynku pracy i w miarę
dobrze sobie radzić.
Foto: Witchseeker
Singapur jest postrzegany w Europie jako
jeden z najbardziej kapitalistycznych krajów
na świecie, ale czyż nie jest to mylny stereotyp?
Nie nazwałbym Singapuru krajem kapitalistycznym,
ponieważ cieszymy się tutaj demokracją.
Standard życia mieszkańców jest całkiem
wysoki, chociaż panuje drożyzna i wielu
znanych mi Singapurczyków wykonuje więcej
niż jedną pracę w tym samym okresie. Czas
płynie w zawrotnym tempie i wszyscy zdają
się nieustannie pędzić. Co się zaś tyczy przemysłu
muzycznego, nie jest źle, coraz więcej
muzyków osiąga sukces, sytuacja ulega ciągłej
poprawie, ale myślę, że jeszcze daleka droga
przed nami, aby rozwinąć pełen potencjał
przemysłu muzycznego.
Czy czujesz się heavy metalowym ambasadorem
Singapuru?
(zastanawia się nad sformułowaniem odpowiedzi)
Nie powiedziałbym tak o sobie. Jestem,
byłem i zawsze będę fanem heavy metalu.
Zdarza mi się dostawać komplementy, np.
ktoś poklepie mnie po ramieniu i podziękuje
za to, że robię heavy metal. Czuję jednak, że
moją prawdziwą inspiracją jest szczera miłość
do takiej muzyki. Nigdy nie mam jej dość. Pamiętam,
że kiedy wystartowałem z Witchseekerem,
myślałem o tym, że nie istnieje inny
heavy metalowy zespół w Singapurze, więc
tym fajniej będzie go stworzyć. Na scenie były
obecne wyłącznie death i black metalowe kapele
śpiewające o szatanie. Zależało mi na rozwinięciu
czegoś o głębszym znaczeniu, z wizją.
Nie nazwałbym tego próbą odrodzenia
heavy metalu, lecz próbą rewolucji singapurskiej
sceny metalowej.
Myślę, że jesteś na właściwej drodze ku temu,
abyśmy wkrótce mówiąc "Singapur" myśleli
"Witchseeker".
Dziękuję.
W takim razie, dlaczego Twój kraj miałby
kojarzyć się z poszukiwaniem wiedźm?
Opowiem Ci o genezie tej nazwy. Jak już
wspominałem, przed założeniem Witchseeker,
grałem na perkusji. Jednym z moich ulubionych
perkusistów jest zaś Chris "Witchhunter"
Dudek (Sodom, - przyp.red.). Grałem
takie utwory z jego repertuaru jak "Obsessed
By Cruelty", "Persecution Mania". Jest on
bestią perkusji (Sheikh powiedział "The Beast
Of Drums" - przyp. red.). Zobaczyłem jego
imię: Chris Witchhunter. Fajnie brzmi,
Witch... Witch Hunter... Witch Seeker... zapamiętałem,
a później nadałem swojemu zespołowi
nazwę Witchseeker. W ten sposób
wyrażam publiczne uznanie dla Chrisa ("a
homeage" - przyp. red.). Wspominam Chrisa
za każdym razem gdy ktoś przywołuje nazwę
Witchseeker (Chris Witchhunter zmarł w
2008 roku z powodu niewydolności wątroby -
przyp. red.). Podoba mi się w Sodom to, że
pomimo ciągłej ewolucji; pomimo tego, że
każda ich płyta jest inna, wyjątkowa i jedyna
w swoim rodzaju, pozostali prawdziwi i wierni
swoim zasadom. Ich surowa bezpośredniość,
dynamika oraz poziom agresji zawsze robą na
mnie wielkie wrażenie. Wyróżniali się niesamowitą
inwencją w swoich czasach.
Wow, to znaczące wyróżnienie. Co powiedziałbyś
na temat Waszego następnego,
trzeciego albumu?
Przystąpiłem już do jego komponowania.
Mam niemal ukończone dwa nowe kawałki.
Obrałem nieco inny kierunek niż to, co słyszysz
na "Scene Of The Wild". Będzie znacznie
mroczniej, pojawią się wręcz elementy
heavy/doom metalu, poruszę wrażliwe tematy
i przedstawię trochę interesujących historii.
Tak się składa, że moja rodzina pochodzi z
Filipin i kiedy ostatni raz zamierzałem ich
odwiedzić, odradzali mi pójście na występ
Iron Maiden z uwagi na potencjalną przemoc
wśród publiczności. Jak odniósłbyś się
do kwestii przemocy na koncertach metalowych
w Twojej części świata?
Yeah, zdarza się. Pamiętam, że Metallica
grała w 2013 roku w Singapurze (video z tego
występu można znaleźć na YouTube; to był
pierwszy koncert Metalliki w Singapurze od
20 lat - przyp. red.). To był pierwszy przypadek,
gdy doświadczyłem przemocy podczas
koncertu. Metallica otwierała z (zastanawia
sie, po czym kontynuuje - przyp. red.) "Fight
Fire With Fire" i wydawało mi się, jakby
wszyscy mieli się zaraz pozabijać. Interweniowała
ochrona. Yeah, a w przypadku mniejszych
koncertów, również dochodzi do przemocy,
ale pozytywnie rozumianej, czyli ludzie
dają się ponieść metalowej agresji, a jednocześnie
wspierają się wzajemnie. Nikt tam nie
zginie, nie przesadzajmy. Metalowa
56
WITCHSEEKER
społeczność w Singapurze tworzy jedną,
oddaną sprawie, undergroundową rodzinę.
Można bezpiecznie na takie koncerty chodzić.
Jedyne zagrożenie pochodzi ze strony religijnych
aktywistów, którzy pojawiają się tylko
po to, aby zakłócać i próbować nam przerwać.
W ich wyobrażeniu metal to muzyka szatańska
(śmiech). Nie potrafię wytłumaczyć Ci jak
wielka jest skala niezrozumienia metalu przez
lokalne media oraz rząd. Zawsze staramy się
robić tak, żeby gig z powodzeniem się odbył.
Kilka razy zdarzyło się jednak odwołać występ
z ich powodu.
Nie chodzi tu wszak o jedną konkretną religię,
bo w Singapurze koegzystuje obok siebie
m.in. buddyzm (33%), chrześcijaństwo (18%),
islam (14%), taoizm (10%) i hinduizm (6.5%).
To działa tak, że kiedy dorastamy, każdy z
nas jest uczony przez rodziców, ile i jakie mamy
religie. Mamy wpajaną akceptację i przyjaźnie
traktujemy siebie nawzajem, bez względu
na rasę, pochodzenie, wyznanie itp. Moi
przyjaciele pochodzą z najrozmaitszych grup i
nigdy nie stanowi to dla nas najmniejszego
problemu. Osobiście, nie ma to dla mnie żadnego
znaczenia. Jesteś cool, to jesteś cool. A
jeśli nie, to powinieneś przyjrzeć się swojemu
postępowaniu, i tyle.
Foto: Witchseeker
Powiem Ci o tym, bo możliwe, że w przyszłości
będziesz latać na koncerty do Europy.
Zdecydowana większość Europy jest świecka
w tym sensie, że nawet jeśli 86% Polaków
deklaruje się jako katolicy, to obecnie praktycznie
nie zdarza się, żeby ktoś wtrącał się
tutaj w przebieg metalowych koncertów. Jestem
pewien, że kwestia religii nie stanowiłaby
najmniejszej przeszkody dla Was w
graniu metalu w Europie.
Yeah, też tak myślę. Mam nadzieję, że w pewnym
momencie sale koncertowe w Europie
będą w naszym zasięgu, a wówczas nie napotkamy
żadnego problemu związanego z religią.
Pojawi się za to na inna trudność - uzyskanie
wizy. Proces jest kosztowny, a poza tym, nie
wiem czy znasz singapurski kontekst? (kiwam
głową przecząco, ale nie odzywam się, żeby
mu nie przerywać wypowiedzi - przyp. red.)
Każdy mężczyzna musi tutaj odbyć obowiązkową,
dwuletnią służbę wojskową. Mam już
to za sobą, ale na tym nie koniec. Każdego roku
otrzymujemy ponowne wezwania do wojska
na dwa tygodnie. W związku z tym, w
sytuacji wylotu na koncert do Europy, musielibyśmy
zapewnić, że żadnemu z nas nie koliduje
to z wezwaniem do wojska.
Czy podczas takiej służby mieszkacie na
specjalnie wyznaczonym terenie wojskowym,
czy też we własnych domach a chodzicie
tylko na kilka godzin zajęć tygodniowo?
Ja, Brandon i Nick poszliśmy do regularnej
służby w tym samym czasie w 2013 roku i
mieszkaliśmy wówczas w kampusie wojskowym.
Przy czym przydzielono mnie do działu
straży pożarnej, więc akurat ja mieszkałem ze
strażakami. Weekendy mieliśmy wolne i mogliśmy
iść w odwiedzinach do naszych rodzin
oraz zajmować się muzyką. Tak się jednak
złożyło, że ja osobiście nie miałem w tym
okresie wiele czasu na komponowanie (wzdycha
głośno - przyp. red.). Yeah, pozytywnie to
wszystko wspominam, ale wolałbym zajmować
się rock'n'rollem. Zrobiliśmy przerwę z
komponowaniem dla Witchseeker w latach
2013-2015, a dokładnie to ja i Brandon, bo
Nick i tak jeszcze wtedy z nami nie grał. Tak
było w kwestii komponowania, bo koncerty
Witchseeker się odbywały. Wznowiliśmy
pracę nad nowymi utworami po ukończeniu
przeze mnie oraz Brandona służby wojskowej,
jakoś w okolicy 2015.
Powróćmy do kwestii Waszych przyszłych
koncertów. Z którymi zespołami, oprócz
Sodom, chcielibyście dzielić scenę?
(wzdycha) Oh, samo zobaczenie Sodom na
żywo, byłoby dla mnie spełnieniem marzeń.
Wspólny występ z nimi widziałbym w kategorii
znaczącego osiągnięcia na miarę całej historii
Witchseeker, wnoszącego nas na kompletnie
nowy poziom. Jestem ich wielkim fanem.
Miałem już natomiast przyjemność pograć
wraz z Destruction. Brałem udział w
pracy ekipy technicznej Destruction w
2017r., kiedy przylecieli do Singapuru. Za
drugim razem, w 2018 roku, otworzyliśmy ich
tutejszy występ. Schmier okazał się równym
gościem; pozostajemy z nim w żywym kontakcie
on-line do dziś. Ogólnie podoba mi się
cała scena "teutonicznego thrash metalu".
Życzę Ci, aby udało Ci się to zrealizować.
Mam nadzieję, że nagrasz wkrótce jeszcze
lepszy album, zawitasz z koncertami do
Europy i wciąż będziesz pluć ogniem.
Oh, zdecydowanie będę pluć ogniem! Też
mam nadzieję zagrać w Europie oraz w
Ameryce, kiedy tylko będzie to możliwe.
Trzymaj się bezpiecznie.
Czy chciałbyś jeszcze coś dodać dla polskich
metalowców?
Drodzy polscy metalowcy, dziękuję Wam za
zainteresowanie naszą muzyką. Jesteśmy
Witchseeker z Singapuru, gramy heavy metal,
taki jaki znacie i lubicie: ciężki, mocny i prawdziwy.
Zobaczymy się na koncercie, kiedy
restrykcje się skończą. Trzymajcie się bezpiecznie.
Stay metal!
Sam O'Black.
Foto: Witchseeker
WITCHSEEKER
57
Byliśmy młodzi i głodni wszystkiego
Fińscy heavy metalowcy z Lord Fist niedawno uraczyli słuchaczy swą
drugą produkcją zatytułowaną "Wilderness Of Hearts", na której, co by nie mówić,
prezentują oni dość nietuzinkowe podejście do uprawianego gatunku. Co ciekawe,
jednocześnie pozostają w jego ramach. Gitarzysta zespołu Niko Kolehmainen opowiedział
nam pokrótce, jak owy album powstawał, dlaczego brzmi właśnie tak
oraz co się działo w ich obozie w ciągu ostatnich lat.
HMP: Cześć! Miedzy Waszym ostatnim
wydawnictwem "Wilderness Of Hearts", a
poprzedzającym go "Green Elyen" nastąpiła
pięcioletnia przerwa. Co żeście robili, gdy
Was w studiu nie było? (śmiech)
Niko Kolehmainen: Cóż, wszystko, co jest
interesujące i to, co nieinteresujące również
(śmiech). Granie w innych zespołach, podróżowanie
po całym kraju w związku z pracą zawodową
oraz studiami itp. Nie rozstaliśmy
się, ani oficjalnie nie zawiesiliśmy działalności,
jednakże mieliśmy roczną przerwę w latach
2016-2017. W sumie to wyniknęła ona
sama z siebie bez jakiegoś wyraźnego powodu.
nam dużo do nauczenia się. Za drugim razem
już tego nie było. Rozwój osobisty przyniósł
nam mnóstwo pewności siebie i po prostu
skutkuje tym, że robisz swoje rzeczy i nie
myślisz zbyt wiele o tym, co robią inni ludzie
lub co myślą o Tobie. To było naturalne, by
zrobić to z jeszcze bardziej emocjonalnym podejściem.
Dzięki "Wilderness of Hearts" staliśmy
się wystarczająco pewni siebie i odważni,
aby zrobić to po swojemu.
sierpnia. Ja i Perttu nagraliśmy większość gitar
rytmicznych w jeden weekend w październiku.
Pekka poszedł nagrać partie basowe
któregoś dnia w listopadzie. Ja i Perttu kontynuowaliśmy
grę z gitarami prowadzącymi i
wokalem przez jeden weekend, może w styczniu.
W sumie wydaje mi się, że spędziliśmy
około pięciu lub siedmiu weekendów na nagrywaniu
i zawsze była to intensywna i ciężka
praca. Kiedy udało nam się zarezerwować czas
na nagrywania, była duża presja, aby wszystko
załatwić. Wiele aranżacji gitarowych i wokalnych
było wciąż nieukończonych, więc wiele
rzeczy wymyśliliśmy podczas nagrywania.
Niektóre z nich okazały się magiczne! Było za
to dużo presji podczas komponowania, aranżowania
i nagrywania na miejscu. Nie mogę
powiedzieć, że jest to miłe uczucie wejść do
studia i wiedzieć, że musisz dziś nagrać trzy
świetne gitarowe solówki, a masz bardzo małe
pojęcie, co zamierzasz zagrać. Chodzi mi o to,
że jesteśmy prawdopodobnie przyzwoitymi
muzykami, ale nie wirtuozami. Właściwie wydaje
mi się, że najbardziej nieoczekiwaną rzeczą
było to, jak dobrze wyszła płyta, ponieważ
"rzuciliśmy się do walki" z niedokończonymi
utworami, a proces nagrywania od czasu do
czasu był dla nas daleki od tradycyjnego.
"Green Eyleen" w pewnym sensie był concept
albumem. Czy tak samo powinniśmy
traktować "Wilderness Of Hearts"?
Faktycznie potraktowaliśmy nasz debiutancki
album "Green Eyleen" jako koncept, więc byłoby
dziwnie nie myśleć tak samo o "Wilderness
of Hearts". "Green Eyleen" miał luźną
historię koncepcyjną, a motywem przewodnim
był burzliwy związek między naszą cenną
Ziemią a szarą masą całej ludzkości, która na
nią nie zasługuje. "Wilderness of Hearts" to
bardziej związek między indywidualnymi ludźmi
a naturą, związek o wiele bardziej emocjonalny.
Tak naprawdę tego nie planowaliśmy,
ale wszystkie elementy po prostu prawie
magicznie trafiały we właściwe miejsca.
Kiedy ponownie rozpoczęliśmy współpracę,
zaczęliśmy dokładnie od miejsca, w którym
skończyliśmy. Jestem bardzo zadowolony z tego,
jak to wszystko się potoczyło i z albumu,
który stworzyliśmy. Muzycznie i emocjonalnie
był to dla nas ogromny krok naprzód.
No właśnie! Jak jako jeden z twórców opisałbyś
progres, który poczyniliście między
tymi dwoma wydawnictwami?
Nagrywając pierwszy album w 2014 roku byliśmy
młodzi i głodni dosłownie wszystkiego…
Chcieliśmy wcisnąć w kompozycję jak
najwięcej fajnych riffów i pokazać całemu
światu, z jakiej gliny jesteśmy ulepieni. Nie
byliśmy zbyt świadomi tego, jak zabrzmi całość
albumu, balansu w komponowaniu utworów,
wykonaniu technicznym, aranżacjach
wokalnych, itp. Dla nas wszystkich był to
pierwszy pełny album i okazał się dobrym
strzałem, ale pokazał też, że jeszcze zostało
58 LORD FIST
Foto: Lord Fist
Wasze teksty dotyczą realnych wydarzeń.
Cóż, nasz wokalista Perttu napisał wszystkie
teksty, więc sam niewiele mogę o nich opowiedzieć.
Ale tak, to nasz najbardziej emocjonalny
album i Perttu zdecydowanie wyciągnął
wiele uczuć z własnych doświadczeń. Pisze o
rzeczach, przez które przeszedł i o ludziach,
których spotkał na swojej drodze... Tak po
prostu pisze, przychodzi mu to całkiem naturalnie.
Czerpie również wiele inspiracji ze swoich
snów i ma piękny, niepowtarzalny dar łączenia
tego wszystkiego razem.
Jak przebiegało nagrywanie? Wszystko szło
jak po maśle, czy może zdarzyło się coś nieoczekiwanego?
Cóż, proces nagrywania był spokojny w tym
sensie, że nie musieliśmy się z tym spieszyć.
Album został nagrany między sierpniem
2018r. a kwietniem 2019r. To długo, ale wynika
to z tego, że szlifowaliśmy nasze partie w
studiu godzinami. Po prostu trudno było zaplanować
sesje nagraniowe. Było nas trzech,
kiedy Eetu dołożył partie perkusji pod koniec
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę
podczas obcowania z albumem "Wilderness
Of Hearts" były charakterystyczne riffy. Co
Was zainspirowało do pójścia tą drogą?
Bardzo się cieszę, że te riffy mają swój własny,
niepowtarzalny charakter. Dla mnie w metalu
to właśnie one są najważniejsze i jako gitarzysta,
moim najwyższym priorytetem jest
pisanie riffów, które ukazują mi jakiś cel. Chcę
się uczyć nowych rzeczy, pisać riffy, małe zagrywki,
których wcześniej nie grałem. Myślę,
że riff powinien być interesujący sam w sobie,
bez innych instrumentów czy śpiewu, tak
staram się pisać. Riff, który nie działa, byłby
bardzo nudny do grania samemu w domu, w
którym piszesz większość tekstu. Melodia jest
bardzo ważna i rzadko piszę riffy, które są
tylko rytmem i czymś atonalnym, zawsze jest
jakaś melodia. Na tym albumie staraliśmy się
stonować partie gitarowe w niektórych utworach,
aby zrobić więcej miejsca na wokale, ale
podświadomie wybrałem fajne riffy jeden po
drugim. Jeśli chodzi o inspirację, Megadeth
jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych
zespołów wszechczasów. Po prostu
świetny riff za kolejnym świetnym riffem, nawet
w zwrotkach, gdzie najważniejszy jest
śpiew. Nie śpiewam, więc chciałbym zagrać
coś znaczącego i fajnego w stu procentach.
Perttu pisze także riffy, które brzmią unikalnie.
Ma świetne ucho do melodii i harmonii.
Często wymyślamy najbardziej unikatowe rzeczy,
kiedy piszemy nasze gitarowe harmonie.
Kawałek "Princess Of The Red Flame" posiada
dość specyficzny wstęp.
Ciekawe! Riff jest taki sam, jak w zwrotce,
więc nie ma tam nic improwizowanego. Druga
gitara daje pewien feedback i również została
zrobiona celowo. Nie zawsze jest łatwo uzyskać
informację zwrotną, jakiej chcesz, kiedy
jej potrzebujesz, ale myślę, że wyszło całkiem
nieźle! Riff jest fajny, ale pomysł na intro z
perkusją, jedną gitarą i feedbackiem… Właściwie
to widzę, że jest to jeden z "heavymetalowych
banałów" na albumie, ale chcieliśmy to
zrobić, ponieważ nie zrobiliśmy tego wcześniej.
Fajne jest też, jak zmienia się tonacja i
przechodzi się od razu do wersetu.
W oczy rzuca się też charakterystyczna
okładka. Kto jest jej autorem?
Samuli, który nagrał i zmiksował album, pracował
z nami także nad naszym pierwszym
pełnym krążkiem "Green Eyleen". Wtedy
(najpóźniej) dowiedzieliśmy się, że jego siostra
Riikka zrobiła kilka okładek albumów
m.in. dla Wandering Midget i Ghastly. Bardzo
nam się spodobały, skontaktowaliśmy się
z nią i wykonała świetną robotę. Przy "Wilderness
of Hearts" naturalnie chcieliśmy z nią
ponownie pracować, zgodziła się i znowu zrobiła
wspaniałą robotę… Bardzo wyjątkowy
styl, który dobrze komponuje się z naszą muzyką.
Myślę, że ważne jest, aby uzyskać oryginalną
grafikę albumu. Jego grafika po prostu
wynosi wrażenia związane z odbiorem płyty
na inny poziom.
Na dzień przeprowadzania tego wywiadu w
sieci dostępnych jest kilka recenzji "Wilderness
Of Hearts". Jesteś zadowolony z bardzo
pozytywnego odbioru Waszej twórczości?
Spodziewałeś się tego, czy było to dla Ciebie
pewnym zaskoczeniem?
Tak, jest dobrze. Bardzo się cieszę, że w wielu
recenzjach został zauważony postęp, jaki osiągnęliśmy
od naszego pierwszego albumu. Ludzie
zauważyli, że pierwsza płyta była bardziej
inspirowana NWOBHM, ale na drugiej
zespół wyostrzył się nasz własny styl. Jeden z
administratorów metalowego fanpage'a umieścił
ten krążek na swojej liście albumów roku i
napisał, że słuchał tradycyjnego heavy metalu
przez wiele lat i nie spodziewał się, że w
swoim życiu kiedykolwiek usłyszy coś nowego
lub zaskakującego w tym stylu muzycznym.
Według niego nasz album, to coś innego niż
wszystko, co słyszał wcześniej. Dla mnie to
największy komplement.
Na zdjęciach promocyjnych jeździcie konno.
Uprawiacie ten sport na co dzień, czy był to
tylko jednorazowy wyskok na potrzeby tej
sesji?
(śmiech) To było tylko do zdjęcia. Nie jesteśmy
zespołem, który przepada za sesjami promocyjnymi.
Po prostu nie jesteśmy takim
typem ludzi. W naszej historii próbowaliśmy
fajnych, poważnych, pełnych tego typu przygód
sesji. Niektóre okazywały się lepsze niż
inne. Tym razem chcieliśmy czegoś nowego i
pomyśleliśmy "weźmy konia, to na pewno
będzie jakieś przeżycie". I faktycznie tak było!
Nagrania miały wkrótce się skończyć, więc zarezerwowaliśmy
rumaka na sesję. Chyba mieliśmy
próbę w sobotę, trochę imprezowaliśmy
po próbach, a w niedzielę trochę na kacu pojechaliśmy
na miejsce sesji. Nasz przyjaciel Jussi
(z zespołów Sonic Poison, Kauhu, Warp
Transmission, itp.) zrobił kilka zdjęć aparatem
pożyczonym od Perttu. Zdjęcie świetnie
łączyło się z tematyką i grafiką albumu i bez
wątpienia wzbudziło pozytywne reakcje ludzi
(śmiech).
Patrząc na cały przebieg Waszej działalności
od samego początki aż po dzień dzisiejszy,
powiedz proszę, jak zmieniało się Twoje
Foto: Lord Fist
podejście do grania?
Cóż, ponieważ od pewnego czasu tak wiele się
dzieje, bycie członkiem zespołu stało się
czymś o wiele bardziej pragmatycznym. Musisz
planować naprzód i to z planem awaryjnym.
Kiedy musisz jechać na próby lub koncerty,
staraj się zrobić w ten weekend jak
najwięcej. Myślę, że tylko doświadczenie i
rozwój sprawiają, że szukasz większej wydajności.
Ale wspólne wymyślanie nowych kawałków
jest równie ekscytujące jak wcześniej.
Może nawet bardziej, ponieważ kiedy zaczynaliśmy,
nie mieliśmy pojęcia, dokąd zaprowadzi
nas ten rodzaj muzyki, a im dalej szliśmy,
to zobaczyliśmy, że zawsze otwierają się
przed nami kolejne drzwi do innowacji. Kiedy
robimy to razem i pozwalamy, aby nasze
instynkty nas prowadziły, następuje coś magicznego.
Tworzymy nowe rzeczy, nawet ze
sobą nie rozmawiając. Oprócz prób zawsze
spędzamy ze sobą czas. Spotykamy się, aby
napić się piwa, posłuchać muzyki, obejrzeć coś
na YouTube… w tym samym duchu co
dziesięć lat temu, kiedy zostaliśmy przyjaciółmi.
Chcemy poczuć tę więź i po prostu
cieszyć się swoim towarzystwem i przyjaźnią.
To bardzo ważna część funkcjonowania zespołu,
która prawdopodobnie utrzymywała
nas razem przez cały ten czas.
Co porabiacie w czasach, gdy granie na żywo
jest niemożliwe?
Planujemy wypuścić teledysk. Ten koń z sesji
zdjęciowej może się jeszcze nam przysłuży
(śmiech)
Wydaje się, że Finlandia jest krajem wyjątkowo
przyjaznym dla metalu. Zarówno dla
zespołów wykonujących ten gatunek, jak i
jego fanów.
Cóż, przyjazna to jest na pewno, ale dla mainstreamowego
metalu. Nie sądzę, żeby scena
undergroundowa miała z tym wiele wspólnego,
ale oczywiście są ludzie, którzy stanowią
części ich obu. Czasami jest trochę zawstydzające,
że metal dla reszty świata stał się pewnego
rodzaju znakiem firmowym Finlandii.
Ale ta reputacja przekonała wiele wspaniałych
zespołów (starych i nowych) do odwiedzenia
Finlandii, co dla wielu kapel koncertujących w
Europie Środkowej może nie wydawać się
zbyt kuszące pod względem geograficznym.
Pytanie proste, ale konkretne. Jakie są Wasze
plany na 2021 rok?
Mam tylko nadzieję, że pewnego dnia zagramy
nasze utwory na żywo. A także zaaranżujemy
i przećwiczymy nowe rzeczy, które jeszcze
bardziej przesuną nasze granice. Myślami
jestem już przy naszym następnym albumie i
nie mogę się doczekać, aż wszyscy go usłyszą!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
LORD FIST 59
HMP: Jakie jest Twoje osobiste podejście do
eskapizmu z perspektywy muzyka mieszkającego
w 2021 roku w Niemczech?
Max Birbaum: Osobiście uważam, że eskapizm
może być jeszcze ważniejszy w tych trudnych
czasach, w których obecnie żyjemy. Nie
możemy wyjść na zewnątrz, nie widzimy
wszystkich naszych przyjaciół, w kilku krajach
Europy rośnie liczba ekstremistów, ludzie coraz
bardziej się od siebie odwracają. Może dawanie
ludziom szansy na ucieczkę od życia
LUNAR SHADOW
Bary, zamglone światła, potłuczone szkło, przyjaźń i dobre czasy
Odnoszę wrażenie, że oderwanie od realiów i ucieczka od codzienności w
świat iluzji jest na ogół postrzegane negatywnie. Nie śpij, bo Ci dziecko zrobią.
Nie wydychaj, a tylko wdychaj. Nie filozofuj, tylko radź sobie przyziemną metodą
z zaklęciem. Prawda nieważna, byle zgadzał się bilans przychodów i wydatków.
Dopóki nie nakręcisz video drżącą dłonią, żadne przeżycie się nie liczy. Pomieszanie
prawdy z iluzją. Nazywanie zdrowego chorym. Zamykanie się w swojej
malutkiej klatce i strach przed odważnym stawianiem czoła niepoznanym zawiłościom
świata. Skąd węże zdychają a cisza krzyczy, pobiegnę w nieznaną czerń
rozpościerającą się pomiędzy gwiazdami, ale zanim to zrobię, pozostawię po sobie
zapis wyjątkowej rozmowy z gitarzystą, wokalistą i liderem Lunar Shadow. Artysta
ten jest już z pewnością myślami daleko w przyszłości, a jednak znalazł czas,
aby opowiedzieć nam o przyczynach swojego eskapizmu, oraz o właśnie wydanym
albumie, który otwiera całkowicie nowy rozdział kreatywnych eksperymentów
również dla tych odbiorców, którzy na co dzień nie słuchają heavy metalu.
Ciebie bardzo ważna, ale słuchacze chcą dobrze
zrozumieć Twoją muzykę. Czy możemy
powiedzieć, że to "indie heavy metal", "progresywny
heavy metal", "atmosferyczny
heavy metal", a może po prostu "własna interpretacja
heavy metalu"?
Widzisz, nie obchodzą mnie gatunki. Nigdy o
tym nie myślę. Wcześniej nazywano nas na
kilka różnych sposobów, od "power metalu",
przez "progresywny metal", aż po "black heavy
metal", czy też "sad Iron Maiden" (mój ulubiony).
Kiedy ludzie mnie pytali, zawsze
otwarcie odpowiadałem "heavy metal" i to
wszystko. Z "Wish To Leave" jest inaczej. Dla
mnie zdecydowanie nie jest to album metalowy,
przynajmniej w moim własnym rozumieniu.
Możesz to nazywać, jak chcesz. "post
metal", "indie heavy metal", "bullshit", jak zechcesz.
Raczej powinniśmy podchodzić do Twojej
muzyki z otwartym umysłem i bez żadnych
oczekiwań co do jej ram. Pierwsze dwie minuty
otwierającego płytę utworu "Serpents
Die" mówią nam: "poczekaj chwilę, nie możesz
pojąć naszej muzyki w kilka sekund,
przestań się rozpraszać, usiądź, posłuchaj,
poczuj". Czy to jest dokładnie to, co chciałeś
osiągnąć poprzez wyciszone intro?
Lubię otwierać wszystkie nasze albumy czymś
cichym. Intro jest ważne, ponieważ chcę zbudować
atmosferę tego, co ma za chwilę nadejść.
Staram się wprowadzać ludzi w odpowiedni
nastrój. Wydaje mi się, że czasami nasza
muzyka nie jest łatwa w odbiorze, ale nie robię
tego celowo. Tak po prostu wychodzi.
przez mniej więcej godzinę nie jest obecnie
najgorszą rzeczą?
Czy uważasz, że oddalanie się od codziennego
życia w nocy jest dobrym rozwiązaniem,
aby zachować większą produktywność
i siłę w ciągu dnia?
Myślę, że to zależy i różni się w zależności od
osoby. Osobiście jestem kimś, kto nie śpi do
późna w nocy, ponieważ lubię noc i ciszę dookoła
siebie. Z tego powodu następnego dnia
niekoniecznie jestem pełen wigoru (śmiech).
Dlaczego zdecydowałeś się ostatnio zakończyć
występowanie na żywo?
To nie była łatwa decyzja. Myślałem o tym
wiele miesięcy. Rzecz w tym, że po prostu nie
lubię jeździć w trasy, i to z kilku powodów.
Naprawdę nie znoszę podróżować, jestem domatorem.
Źle znoszę granie na żywo - np.
Foto: Lunar Shadow
mam trudności ze spaniem przed koncertami.
Szczerze mówiąc, nie sprawia mi to frajdy.
Nie wiem jak to wytłumaczyć. Muzycy tworzą
na ogół zespoły po to, aby jak najwięcej grać
na żywo. Ja tak nie mam. Nie złapałem bakcyla.
Jestem na scenie, gram solo i myślę:
"chciałbym, żeby szybko to się skończyło!" (śmiech).
Zagramy nasz ostatni koncert na festiwalu
Party.San Metal Open Air, a potem zakończymy
naszą dzałalność na żywo. Mieliśmy
już przyjemność zrealizować kilka bardzo fajnych
koncertów z mnóstwem świetnych zespołów,
których jestem fanem, i nie potrzebuję
więcej.
Metal czyni Ciebie wolnym, czy wręcz przeciwnie?
Jeśli chodzi o mój zespół, prawdopodobnie
jestem więźniem metalu. Czuję się nadmiernie
zmotywowany. Naprawdę nie mogę przestać,
nigdy nie jestem w pełni zadowolony z tego,
co robię, kończę album i myślami jestem już
na następnym wydawnictwie daleko w przyszłości.
Nigdy tak naprawdę nie potrafię cieszyć
się tym, co robię. Ale kiedy prywatnie słucham
muzyki, to metal czyni mnie wolnym.
Twój nowy album "Wish to Leave" może
zdezorientować kogoś, kto oczekuje tradycyjnego
heavy metalu. Wiem, że tworzysz muzykę
dla siebie i wolność wypowiedzi jest dla
Na "Wish to Leave" otwieracie całkowicie
nowy rozdział Lunar Shadow. Niektórzy
spośród Twoich fanów postrzegają Lunar
Shadow jako black metal, ale niewiele z tego
stylu pozostało na "Wish to Leave". Jeśli
chodzi o bardziej ekstremalne fragmenty
utworu "The Darkness Between The Stars",
czy są one świadomą deklaracją, że jednak
nie odciąłeś się kompletnie od swoich najmroczniejszych
korzeni?
Lunar Shadow zawsze odzwierciedla to, czego
akurat w danym momencie słucham, ponieważ
te albumy kształtują mnie jako artystę.
Tym razem mamy wiele wpływów muzyki
indie, które znacząco zmieniły rolę gitar i jakichś
tam inne rzeczy. Cóż, tak właśnie chciałem
zagrać. Nie zmieniam brzmienia albumów
Lunar Shadow dla samej zmiany, ale raczej
dlatego, że nudne byłoby pisanie w kółko tego
samego albumu. To nie dla mnie.
"Delomelanicon" to kryminał hiszpańskiego
dziennikarza i powieściopisarza Arturo Péreza-Reverte,
nominowany do nagrody World
Fantasy Award dla najlepszej powieści. Co
tak bardzo Cię zaintrygowało w tej książce,
że zdecydowałeś się stworzyć całą piosenkę
o tym samym tytule?
Muszę Cię tutaj poprawić. Rzeczywiście istniejąca
książka nazywa się "The Club Dumas".
Natomiast "Delomelanicon" to fikcyjna
książka opisywana w tej powieści, napisana
podobno przez samego diabła. Nasz utwór nosił
na początku tytuł "Sower Of Thunder". Potem
przeczytałem tą powieść i od razu polubiłem
słowo "Delomelanicon". Zmieniłem tytuł
już podczas nagrywania. Tekst i tak miał dotyczyć
radzenia sobie z zaklęciem, więc ten termin
pasował idealnie i mogłem uzupełnić nim
koncepcję utworu.
60
LUNAR SHADOW
Co to znaczy, że "Wish to Leave" jest "big
city albumem"?
Kilka utworów i tekstów powstało, kiedy spacerowałem
ulicami Lipska, zarówno za dnia,
jak i w nocy; z przyjaciółmi lub samotnie. Dookoła
beton, ogromne budynki, bary, zamglone
światła. Nasiąkłem taką wielkomiejską
atmosferą i próbowałem przekuć ją w dźwięki.
Rynsztok, potłuczone szkło na chodnikach,
brud, ale też przyjaźń, znajomi i dobre czasy.
Jaka atmosfera panowała podczas sesji nagraniowej
z Marxem Hermannem? Czy
udzielił mu się Twój nastrój, a może celowo
zachował dystans, żeby móc każdego dnia
spojrzeć krytycznie i zadbać o utrzymanie
wysokiego poziomu?
Max Hermann jest znacznie bardziej pozytywną
osobą ode mnie. Musi wydarzyć się wiele,
aby się wkurzył. Ma więcej doświadczenia z
muzyką punk, sam gra garażowy rock. Tak
sobie teraz myślę, że być może "Wish to
Leave" był bliższy jego osobistemu gustowi,
niż poprzednik "The Smokeless Fires"
(2019). Długo pracowaliśmy nad ustawieniem
wszystkich instrumentów, wypróbowywaliśmy
wiele różnych gitar oraz wiele różnych
wzmacniaczy. Pokazałem mu przykłady kilku
piosenek, które bardzo lubiłem i staraliśmy się
stworzyć z nich coś, co brzmiałoby jak Lunar
Shadow. Max dodał kilka świetnych pomysłów
od siebie. Ma on bardzo wyszukany gust
muzyczny i instynktownie wie, jakie detale
mogą wzbogacić utwór. Niekiedy bardzo się
denerwuję, bo nalega, abym zagrał to samo
solo gitarowe po raz 73457345-ty, aby ostatecznie
zachować jedno z pierwszych podejść.
W takiej sytuacji wypija on kieliszek pomarańczowego
likieru z Hiszpanii i jedziemy dalej.
Czy "Wish to Leave" to świadoma próba wyrwania
Lunar Shadow z metalowego podziemia?
To nie tak. Wiem, gdzie jest miejsce Lunar
Shadow na scenie. Wiem, jaki poziom mogę
osiągnąć, a jakiego nie mogę, zważywszy że
nie będziemy koncertować, a ja nie chcę
współpracować z większymi wytwórniami,
które wtrącają się zbytnio w sprawy artystyczne.
Nie nazwałbym więc "Wish to Leave"
próbą wyrwania Lunar Shadow z metalowego
podziemia. Pozostaniemy tam na zawsze, jestem
realistą. Chciałbym natomiast dotrzeć
do nowych słuchaczy, tj. do ludzi, którzy nie
słuchają na co dzień heavy metalu, ale mogą
uznać "Wish to Leave" za interesujący album.
Trzydzieści sześć minut na longplay to nie
dużo, ale "Wish to Leave" bardzo fajnie słucha
się wielokrotnie. Z całą pewnością doskonale
wiesz, jak utrzymać uwagę odbiorcy,
a Twoje melodie zdają się być jedynie narzędziami
do wyrażania uczuć i emocji. Czy
potrafisz wyobrazić sobie ten tłum fanów
machający zapalniczkami nad swoimi głowami?
Moim zdaniem współczesne albumy są często
zbyt długie. Nie potrzebuję koniecznie ośmiu,
dziewięciu, dziesięciu ani większej liczby
utworów. Słuchając takich płyt myślę często
"no dobrze, ale dwa/trzy kawałki mniej i byłoby idealnie".
Wyzwanie polega na wyborze tych
kompozycji, które uważam za najlepsze. Muszę
długo się nad zastanawiać, zamiast nagrywać
wszystko jak leci. Sześć utworów brzmi
dla mnie w sam raz, po trzy z każdej strony.
Foto: Lunar Shadow
Słucham ostatnio dużo hard core'owego
punku i takie albumy są zazwyczaj jeszcze
krótsze (śmiech). A co do zapalniczek - myślę,
że to wyglądało bardzo fajnie, więc dlaczego
przestali to robić? Czy wszyscy rzucili już palenie?
Oby. Wydaje się, że zbyt wielu młodych ludzi
usiłuje utrwalać swe przeżycia koncertowe
na smartfonach. Tymczasem koncerty
są przecież na tyle intensywne, że te telefony
przeszkadzają. Zastanawiałem się, że może
to znak obecnych czasów, i w związku z tym
warto byłoby, aby zespoły robiły przerwy np.
na perkusyjne sola i ewentualnie wtedy każdy
mógłby zrobić sobie zdjęcie muzyków na
scenie? Ewentualnie, dać publiczności piłkę,
tak jak widziałem u Roberta Planta? Lub też
lampki jak w Azji?
Zgadzam się, że smartfony są irytujące. Kompletnie
nie rozumiem motywacji tych ludzi.
Co zrobisz z fatalnej jakości video mojego zespołu?
Jakość będzie fatalna, bo telefon trzęsie
Ci się w dłoni. Naprawdę wolałbym, żeby ludzie
przestali filmować, kiedy gram. To nie
jest w porządku. Przypuszczam, że ma to
związek z trendami mediów społecznościowych,
których użytkownicy odczuwają potrzebę
dokumentowania każdego bezwartościowego
fragmentu swojego życia. Wiesz, "nie nakręciłeś
filmu, nie liczy się". To smutne, że trzebaby
dawać ludziom coś innego, aby przestali
machać dookoła telefonami jak małpy w zoo.
Nie jestem pewien, czy podoba mi się zastępowanie
smartfonów czymś innym, co również
jest błyszczące i denerwujące. Przypuszczam,
że nie znajdzie się złotego kompromisu. Nie
można zabronić filmowania, nie można tego
kontrolować. Chyba będziemy musieli z tym
żyć.
Co musiałoby się wydarzyć, żebyś był absolutnie
pewien, że Lunar Shadow w pełni zrealizował
swój potencjał?
Rob Halford musiałby przybić mi piątkę po
naszym ostatnim koncercie.
Warto umożliwiać ludziom dostęp do Twojej
muzyki w dowolnych fizycznych formatach,
które im odpowiadają. Czy niedawno wydane
winylowe wznowienie Twojego pierwszego
albumu "Far From Light" spotkało się z
ciepłym przyjęciem fanów? Czy planujesz
również przygotować kolorowy winyl "The
Smoking Fires"?
Dostawałem sporo próśb o "Far From Light"
na winylu, więc wydawało się sensowne, żeby
wytwórnia to wydała. Myślę, że ludzie byli zainteresowani,
i na pewno jest na to popyt.
Osobiście nie sądzę, żebyśmy zrobili powtórkę
w kolorze. I tak odszedłem od kolorowego winylu,
co widać na "Wish to Leave", które jest
dostępne tylko na czarnym winylu. Żadnych
wyszukanych kolorów, tylko muzyka się liczy.
Czy masz już jakieś konkretne plany na
przyszłość Lunar Shadow?
Jak to zwykle robię, odpocznę teraz od zespołu.
Potrzebuję zrobić sobie przerwę od muzyki
i od Lunar Shadow. Naprawdę nie mogę
powiedzieć, co się wydarzy. Poczekamy, zobaczymy.
Dziękuję za czas poświęcony przez Ciebie
na rozmowę. Wszystkiego dobrego w przyszłości.
Wielkie dzięki. Bądź bezpieczny, zdrowy i
słuchaj Rush. Wszystkiego dobrego.
Sam O'Black
LUNAR SHADOW 61
Nie interesuje mnie opinia innych
Nawiązując do tytułu warto sobie zadać pytanie czy postawa, jaką prezentuje
Ricky Wagner, gitarzysta i wokalista Rezet jest słuszna. Jedni pewnie powiedzą,
że tak, inni zaś stanowczo zaprzeczą. Sam Ricky doskonale wyjaśnia, skąd
takie przekonanie się u niego wzięło. Oczywiście nie mogło zabraknąć tematu nowego
wydawnictwa Rezet o tytule "Truth In Between" i kilku ciekawych epizodów
z jego przeszłości.
HMP: Właśnie na rynek trafił Wasz piąty
album. Już jakiś czas temu doszliście do momentu,
w którym ciężko jest nazwać Was nowicjuszami.
Czujesz się w pełni usatysfakcjonowany
drogą, którą przeszliście jako zespół?
Ricky Wagner: Mamy swoją pozycję na scenie
i zdecydowanie nie jesteśmy nowicjuszami.
Tworzyliśmy nową falę thrash metalu już
w pierwszej połowie lat 2000 tak samo jak pozostałe
zespoły działające w tamtych czasach
w Niemczech. U nas mamy pozycję taką, jak
Municipal Waste w USA, Violator w Brazylii
czy Gama Bomb w Wielkiej Brytanii.
Założyłem Rezet natychmiast po tym, jak dostałem
gitarę i wziąłem pierwsze lekcje. Byłem
wtedy jeszcze nastolatkiem. Wówczas moją
Zwróciłem uwagę na kawałek "Populate.
Delete. Repeat". Intrygujący tytuł, interesujące
solówki, dość niespodziewane zwolnienie
pod koniec…
Dziękuję. Dla mnie to po prostu kolejny kawałek
Rezet, nic szczególnego. Ale ze względu
na proste riffy i wpadający w ucho refren wiedzieliśmy,
że musi do tego powstać teledysk.
Video do tego kawałka jest również bardzo
ciekawe. Obejrzyj, jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś!
W teledysku jest o wiele więcej koncepcji
niż w samym utworze. Nasz reżyser pracował
wcześniej z tymi tancerkami, tzw. "Calypso
Army" z Hamburga. Lubił ich połączenie
hip-hopu i wojskowego stylu tanecznego,
ale zawsze wyobrażał sobie ich z fajną muzyką
w tle. Wtedy pojawił się Rezet. Poza tym koncepcja
neonu pojawiła się w naszych głowach
dużo wcześniej, więc tak, szczerze mówiąc,
jest ona pewnym spoiwem, które dotyczy tego
albumu jako całości, a nie tylko tego jednego
utworu.
Kawałek "Renegade" wydaje się trochę odstawać
od reszty albumu "Thruth In Beetween".
To bardziej taki rock'n'roll z punkowymi
naleciałościami niż thrash. Może fajnie
by było napisać więcej takich kawałków.
Co Ty na to?
Tak jak poprzednio, jest to dla mnie po prostu
kolejny kawałek. Posłuchaj uważnie
wszystkich naszych płyt. Zauważysz wtedy, że
żaden nasz kawałek nie brzmi tak, jak inne.
Jest to całkiem zamierzone. Daje to możliwość
pokazania wszystkich swych inspiracji. Więc
jest tu metal, tam blues, tam punk, tam muzyka
klasyczna…
W kawałku "Half A Century" gościnny
udział wzięła Sonia Anubis z Burning Witches.
Skąd się ona wzięła na Waszym albumie?
Mieliśmy różne pomysły na gości. Myślę, że
przejrzeliśmy kilka wielkich nazwisk, ale ponieważ
jak zawsze odkładaliśmy wszystko do
ostatniej chwili, większość musiała odmówić,
Także ograniczenia związane z Covidem i tak
dalej. Zapytałem Fernandę z Crypty, wcześniej
Nervosy ponieważ po dwóch wspólnych
koncertach jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi.
Wiesz, co mam na myśli. Ale znowu
dla niej było zbyt późno. Więc nasz gitarzysta
Heiko zasugerował wtedy Sonię, która właśnie
założyła zespół Crypta razem z Fernandą.
Napisałem do niej, a ona się zgodziła bez
żadnego problemu, ponieważ jak się okazało,
była naszą fanką
inspiracją były młode zespoły puszczane na
MTV. Oczywiście te, które miały w swoim
brzmieniu gitarę elektryczną. To na nich początkowo
się wzorowałem ucząc się grać. Ale
szczerze mówiąc, muzyka zawsze była ważną
częścią mojego życia. Już jako młody gówniarz
śpiewałem i tańczyłem do kawałków Michaela
Jacksona lub Jamesa Browna. W jakiś
sposób czuję, że mój związek z muzyką przypomina
coś na kształt małżeństwa. Nie ma tu
zbyt wiele miejsca na wszystkie inne bzdury.
Więc kiedy założyłem zespół, chodziło tylko
o tworzenie muzyki i dobrą zabawę. Następnym
krokiem każdego zespołu jest rozwój.
Wiesz, albo tworzysz na poważnie albo dajesz
sobie z tym spokój. Dowiedziałem się, że ludziom
podobało się to, co robię i udało nam
się zdobyć uznanie. Nie zawsze jednak było
łatwo. Kiedy zaczynaliśmy około 2004 roku,
ludzie myśleli, że jesteśmy bandą pedałów w
Foto: Rezet
obcisłych dżinsach, bo w zasadzie nikt już nie
słuchał thrash metalu. Potem nadeszła ta "nowa
fala thrash metalu" i ludzie zwrócili na nas
uwagę, zostaliśmy dostrzeżeni w całej Europie,
zaproponowano nam wiele umów płytowych
i tak dalej. To po prostu pokazuje, że to
kwestia mody, więc naprawdę nie obchodzą
mnie opinie innych. Nigdy mnie one nie obchodziły.
Najpierw słuchali grunge'u. Potem
na topie zaczyna być death metal, więc zapuszczają
brody. Potem przychodzi thrash i obcisłe
spodnie, a rok później to cały tradycyjny
metal, więc obcinają grzywkę i zamieniają
trampki na kowbojki. Zawsze lubiłem muzykę
a nie te wszystkie gówna dla weekendowych
wojowników. Zawsze podążałem za swoimi
uczuciami. Po prostu wydawałem album po albumie
i jeździłem z trasy na trasę. Z zewnątrz
to może się wydawać łatwe, lekkie i przyjemne,
ale uwierz, że każda "normalna" praca od 9
do 17 jest jak piknik w porównaniu z tym stylem
życia. Ale wracając do pytania, tak, jestem
w pewnym sensie zadowolony z tego, jak się
sprawy potoczyły (śmiech).
Tytuł albumu "Truth In Between" może być
interpretowany na wiele różnych sposobów.
Czy sugerujesz jakąś konkretną interpretację?
Nie. Widzę, że dokładnie ten tytuł zrozumiałeś.
O które stulecie chodzi w tym utworze?
Nie chcemy dużo mówić o tekstach, stąd tytuł
tego albumu. "Half A Century" to hołd dla
Black Sabbath i pięćdziesięciu lat heavy metalu.
Sonia to jedyny gość na tym albumie?
Myślę, że poza nią i nami usłyszysz jeszcze
producenta Eike'a wykonującego dogrywanie i
jego asystenta Denny'ego będącego jednym z
krzykaczy.
"Infinite End" ma wspaniałe intro, które brzmi
jak improwizacja.
Czysta gitara nie jest improwizacją, ale wydaje
mi się, że solo Heiko we wstępie jest w sumie
improwizowane. Jestem raczej typem
człowieka, który lubi mieć wszystko rozpisane,
by potem to odegrać tak samo na żywo i w
studio. Heiko jest ekscentrycznym spirytystą,
gra, jak się czuje w danej chwili. Jest w stanie
pojawić się na próbie w stroju astronauty
NASA lub totalnie nago. Tego nigdy nie przewidzisz.
62
REZET
Kawałek, o którym mówimy to ballada. Czy
uważasz, że zespołowi thrashowemu przystoi
nagrywać takie utwory? Pytam, gdyż
zdanie na ten temat zarówno w środowisku
fanów, jak i muzyków jest bardzo mocno podzielone
Każdy, kto myśli przez bariery, jest dla mnie
w pewnym sensie faszystą. Moim zdaniem to
nie działa, jeśli chodzi o sztukę. Rób to, co
robisz, a ja robię, co chcę. Zero litości dla metalowych
bigotów.
Na albumie mamy również utwór zatytułowany
"The Plague". To opis obecnej na sytuacji
na świecie? W tym kawałku wokal brzmi
nieco inaczej niż ma to miejsce w pozostałych
utworach
Ponownie, nie chcę zbyt wiele mówić o tekstach,
ale tak, to podsumowuje również obecny
stan rzeczy. Ale tak samo jak większość kompozycji
na tym albumie, ma ona wiele znaczeń…
Śpiewam tylko refren, to nasz basista
śpiewa ten utwór, ponieważ on go napisał.
Dlatego też brzmi inaczej. Cóż, on napisał
riffy, cała reszta naprawdę rozwinęła się na
etapie przedprodukcji i podczas samych nagrań..
Foto: Rezet
Przeglądając Wasz profil na Facebooku zauważyłem,
że jak wiele zespołów w obecnej
sytuacji, gracie koncerty online. Czy według
Ciebie to jedynie dostosowanie się do panujących
warunków, czy może przyszłość tej
branży?
Jeśli taka jest przyszłość branży muzycznej, to
już dziś rozwiązuję zespół i zostaję nauczycielem
gry na gitarze. Robimy to teraz, ponieważ
jest to dla nas jedyny sposób na granie na
żywo.
Rok 2020 to dziesiąta rocznica Waszego debiutu
"Have Gun, Will Travel". Co z jego
specjalna edycją, która planowaliście?
Na razie wydaliśmy wspaniałą kolekcję gadżetów
związanych z tym albumem. Mieliśmy
również plany ponownego wydania właściwego
albumu, ale Covid był jednym z powodów,
przez które nie mogliśmy tego zrobić. Chcieliśmy
również zagrać specjalne show związane
z "Have Gun, Will Travel", ale z tego też nici.
Mimo to, wymyśliliśmy świetne nowe gadżety
i pakiety, w tym poprzednie tłoczenia z
2018 i 2016 roku. Ten album został już ponownie
wydany co najmniej cztery lub pięć razy.
Mimo to, ludzie wciąż odbierają nasz debiut
tak, jak na samym początku.
W 2019 ukazał się o Was artykuł w lokalnej
gazecie. Czy często się zdarza, że interesują
się wami media nie związane bezpośrednio z
muzyką metalową?
Cóż, to oczywiście nie był pierwszy ani jedyny
raz. Jestem pewien, że policja również się nami
interesowała. Zwłaszcza na początku.
Mam ochotę poprosić ich o nasze zdjęcia z ich
kartotek (śmiech).
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
HMP: Cześć! Tak więc na początek spytajmy
o… może na przykład o to, czy kiedyś
zostaliście porównani do Toxik?
Nick J. Tragakis: Cześć! Z tej strony Nick,
wokalista Exarsis. Tak, w niezliczonych recenzjach
naszych albumów autorzy sugerowali
inspiracje Toxik. Jest to zespół, który uwielbiamy,
aczkolwiek muzycznie nie możemy
odnaleźć odniesień do tego zespołu. Wokalnie
obaj wokaliści Toxik zainspirowali mnie w ten
lub inny sposób, jednak nie są w Top 5, a nawet
Top 10 wokalnych inspiracji, jeśli chodzi
o Exarsis.
Thrash metal to krytyka
Grecy z Exarsis ponownie wracają z pełnym albumem, tym razem z "Sentenced
to Life" wydanym w 2020 r., w trudnych czasach dla kapel i całego przemysłu
muzycznego. Również w okresie, w którym wolność zadania pytania może
powoli stanąć pod znakiem zapytania, o czym kapela wspomni, odnosząc się do
albumu i jego okładki "New War Order". Poza tym dowiecie się o tematyce najnowszego
albumu, o relacjach pomiędzy członkami i współpracownikami oraz o samej
muzyce, a opowie nam sam wokalista Exarsis, Nick J. Tragakis.
Czy jesteście zadowoleni z waszego poprzedniego
albumu "New War Order", który
wydaliście w 2017 r.? Czy zmienilibyście coś
na nim?
Nie. Zespoły myślą, że mogłyby zrobić jedną
lub dwie rzeczy inaczej po nagraniu albumu,
włączając w to nas, jednak jeśli chodzi o ten
album, to wszystko wyszło perfekcyjnie. Mieliśmy
perfekcyjny skład, który miał za sobą
już parę tras i zagrał to dokładnie. Jeśli chodzi
o kwestie pisania utworów mięliśmy trochę inspiracji
i do tego odbyliśmy trzy trasy promujące
ten albumu, co sprawiło, że był to
nasz najlepiej sprzedający się album jak do tej
pory.
Znowu pracowaliście z Christosem Tsitsisem?
Jak się dogadujecie po tych latach? Czy
doświadczenie z jego poprzednich i obecnych
zespołów/projektów w jakikolwiek sposób
wpłynęło na waszą muzykę na najnowszych
albumach?
Christos nie wrócił jako stały członek zespołu,
jednak na nowych nagraniach zapewnił
sporą część gitar prowadzących. Zawsze się
dgadywaliśmy z Christosem, jest częścią rodziny,
jednak nie ma wpływu na materiał poza
motywami prowadzącymi.
Przy jakiej okazji spotkaliście Panosa Meletisa?
Czy ciężko było mu zacząć grać w
Exarsis?
Znaliśmy Panosa, z tego, że grywał w różnych
ekstremalnych greckich zespołach, oraz że
miał chętkę na zostanie częścią naszej kapeli.
Było to trudne, tak jak dla każdego nowego
muzyka dołączającego do zespołu, ale tak jak
szybko zaczęliśmy z nim grać, tak szybko staliśmy
się zwartą kapelą, taką, która gra ze sobą
od lat. On jest jednym z najlepszych perkusistów
na scenie i nie możemy się doczekać, by
zagrać z nim koncerty.
Jak dużo się zmieniło jeśli chodzi o produkcje?
Z tego co wiem, to wciąż pracujecie z
Mikiem Karpathiou, czy mam rację?
Po raz kolejny pracowaliśmy z Mikiem w D
Studio. Dla nas nie jest on tylko inżynierem,
ale po tych wszystkich latach, wydaje się również
członkiem zespołu. D Studio jest całkiem
istotnym miejscu w grecki thrash metalu,
ponieważ wiele kapel albo gra tam próby,
albo dokonuje nagrań albumów. Jedną z tych
kapel jest Typhus, który również w 2020 roku
zadebiutował długograjem, to ich gitarzysta
pomógł nam z teledyskiem do kawałka
"Mouthtied".
Czy mógłbyś opisać tę jedną rzecz, która
sprawiła, że wasza muzyka jest wyjątkowa?
Powiedziałbym, że to jest wokal (który zdaje
mi się, że część kocha, część nie cierpi) z
thrash/powerowymi riffami i podwójną stopą.
Zgodziłbyś się z moją opinią?
Pewnie, moje wokale są elementem, który
sprawia, że ludzie nas kochają lub nienawidzą.
Nie ma sytuacji pomiędzy. Jednak to kombinacja
inspiracji heavy metalowych zestawiona
z poważną agresją ekstremalnego thrash metalu
w naszej muzyce sprawia, że się wyróżniamy.
Jeśli chodzi o power metalowe riffy, to
tylko nasz najnowszy album zaczął być bardziej
melodyjny. Riffy bazują na naszych
heavy metalowych inspiracjach, z którymi dorastaliśmy.
Foto: Exarsis
Mógłbyś porównać "New War Order" do
waszego najnowszego "Sentenced To Life"?
Wspomniałem już o tym wcześniej, "Sentenced
To Life" jest bardziej melodyjny w porównaniu
do "New War Order". Tym razem
wzięliśmy inspirację od naszych bohaterów
heavy metalu i skupiliśmy się melodiach i refrenach,
które możesz śpiewać z uniesioną
pięścią w górze. Wciąż jest to album szybki i
agresywny, ale w inny sposób. Wróciliśmy do
korzeni i spróbowaliśmy ewoluować wokół
tych inspiracji z heavy metalu, jak to robiły
inne wspaniałe kapele thrashmetalowe. Nie
chcieliśmy jedynie czerpać z thrash metalu z
lat 90.
Jakie wydarzenie zainspirowało Cię bezpośrednio
do napisania "Sentenced To Life"?
Jaki jest jego główny motyw? Czy chodzi o
zmuszanie do wykonywania (często głupich)
rozkazów?
Ponownie, nasz nowy album ma motyw antysystemowy.
Tym razem skupiliśmy się na skorumpowanym
systemie sądowniczym, mówimy
o ustawionych procesach, ale także odnosimy
się do internetowych sądów, jak ten,
przed którym stanęliśmy za grafikę poprzedniego
albumu. Bazując na tym wydarzeniu,
odnosimy się także do braku wolności słowa
artystów, którzy zderzają się z polityczną poprawnością.
Kolejny temat, jakiego dotykamy
i który jest związany z obecnym stylem życia
to zdrowie psychiczne, wzrost liczb zachorowań
na depresję i samobójstw, coraz większego
wśród ludzi poczuciu zdrady, a także o
walce z tymi wszystkimi demonami i wzmocnieniu
swojej siły. To jest odniesienie do tego,
z czym walczyliśmy przez ostatnie 2,5 roku i
tego, gdzie aktualnie jesteśmy.
Jak istotnym jest możliwość swobodnego
wypowiadania się?
Wyobraź sobie, że każdy zespół, który uwielbiasz,
szczególnie taki thrash/death/black metalowy,
jest na cenzurowanym z powodu tekstów
i stylistyki. Heavy metal byłby bardziej
mdły i znacznie mniej ekscytujący. Jedną z
misji tego typu muzyki i powodów, dla których
jest ona unikatowa oraz trwa od pięćdziesiąt
lat, to jest wolność, a także zróżnicowanie
poglądów i wyborów, które niesie ze
64
EXARSIS
sobą. Thrash metal jest krytyką naszego codziennego
życia, sił, które mogą zaistnieć i przede
wszystkim, nas samych. Zawsze celował w
korzenie wszelkiego zła i to się nie zmieni, jak
i my sami.
Zasadniczo, to co sądzisz o obecnych wydarzeniach?
Covid, restrykcje, niepokoje
społeczne (w Polsce np. mamy feministki
uczestniczące w protestach w kwestii prawa
do aborcji lub raczej jego braku)? Czy u was
w Grecji też tak wielu ludzi protestuje?
Kiedy przychodzi do wolności dotyczącej
ludzkości, zawsze musisz ocenić takie sytuacje,
jak te ze sceptycznym umysłem. Ludzie
walczą o swoją wolność i to jest dobre. Jednak
istotnym jest także bezpieczeństwo. Nikt nie
wie, co należy zrobić, by poradzić sobie z pandemią,
jednak w przyszłości dowiemy się, czy
bycie zamkniętym w domu, wraz z innymi
restrykcjami było dobre. Ekonomia w Grecji
się rozpadła, obecnie jesteśmy podczas drugiego
lockdownu. Nie jestem pewien czy ludzie
są w stanie to wytrzymać, już były ciężkie i
dziwne lata, ale wydaje mi się, że ludzie stają
się bardziej wkurzeni wraz z upływem czasu.
Ze względu na to w Grecji miało miejsce wiele
protestów. Nasz rząd podjął decyzje, które
utrudniły nasze życie i nie wiemy, dokąd to
zmierza...
Obecne czasy są całkiem dziwne, nie sądzisz?
Jednak powiedziałbym, że trochę się
tego spodziewaliście, prawda?
Na poprzednich albumach już poruszaliśmy
tematy o wirusach tworzonych w laboratoriach
i o planach "nowego porządku świata" w
pozyskaniu kontroli nad światem, ale nigdy
nie spodziewaliśmy się urealnienia tego.
Definitywnie żyjemy w "nowym porządku
świata" ponad naszymi najdziwniejszymi wyobrażeniami,
zaś ten rok wydaje się być początkiem
bardzo dziwnej dekady, w której cały
świat się zmieni. Planujemy obserwować to
szaleństwo i z pewnością będzie to nieskończona
studnia dla naszych tekstów.
"The Drug… Against My Fears" ma całkiem
ładną progresję z tych bardziej "megadethowych"
klimatów do całkiem szalonego
zakończenia. Lubię ten utwór, możesz powiedzieć
coś więcej na jego temat? Czy jest
trudny do zagrania?
Po pierwsze, jest to nasz najwolniejszy utwór,
który nagraliśmy i jedyny bez refrenu. Wiedzieliśmy,
że to jest szczególny utwór od momentu,
w którym zaczęliśmy grać na próbach
nasze kompozycje. Stąd też wiedziałem, że
muszę napisać tekst w inny sposób, niż ten, w
którym przygotowałem większość naszych
utworów. "Against My Fears" mówi o pokonaniu
własnych demonów i odzwierciedla nasze
uczucia w momentach ciężkich chwil dla zespołu,
jak i dla nas personalnie. Jesteśmy naprawdę
szczęśliwi mając przyjaciół w osobach
Spyrosa Lafiasa z Chronosphere i Lefterisa
z Bio-Cancer, którzy stali przy nas od początku,
śpiewając z nami ten tekst.
Kiedy będziemy gotowi, jako ludzkość, na
wojnie międzygwiezdne?
Nie, wcale nie będziemy! Z pewnością odnosisz
się do utworu "Interplanetary Extermination".
Ludzkość wydaje się wciąż prymitywna
ze względu na proste przekonania. Pomimo
rozwoju technologicznego, wciąż będziemy
łatwym kąskiem dla obcych, w każdym
momencie, w którym zdecydują się odwiedzić
naszą planetę i ją posiąść. Żebyście wiedzieli,
że nie przyjdą w pokoju! Utwór jest małym
hołdem dla Agent Steel, zaś słowa napisałem,
myśląc o starych książkach opowiadających o
inwazjach obcych, postrzegających ludzi jako
pogan bez przyszłości.
Kto wpadł na pomysł tworzenia utworów,
których tytuły są tytułami poprzednich albumów?
Zamierzacie zmienić tę tradycję, czy
zostanie z wami do końca Exarsis?
Ha, to był pomysł Chrisa (basisty). To jest
nieoficjalna tradycja zespołu i zamierzamy ją
kontynuować. Każdy z tych kawałków z nazwami
poprzedniego albumu w swoim tekście
opisuje motywy z utworów z płyty i łączy je w
jedną spójną historię. Jest to nasz sposób pokazania,
że wszystkie punkty łączą się w jakiś
sposób i to, o czym śpiewamy w każdym
utworze jest częścią większego obrazu.
Czy możesz opisać proces tworzenia waszego
najnowszego teledysku?
Był on bolesny, ponieważ musieliśmy rozwiązać
wiele problemów. Pierwszym był skład kapeli.
Nie mieliśmy drugiego gitarzysty. Poza
tym mieliśmy całkowicie nowy skład. Musieliśmy
pracować szybko, żeby mieć intensywność
taką, jaką mamy na koncertach. Poza
tym musieliśmy zarezerwować miejsce, w którym
został nagrany teledysk, sprzęt, światła,
inżynierów, nająć aktorów i wyjaśnić im, czego
oczekujemy, oczywiście cały czas zostając
w kontakcie z reżyserem. A to wszystko z ciągłym
strachem przed zamknięciem projektu
przez restrykcje związane z covidem. Musieliśmy
działać szybko, ale mieliśmy na tyle
szczęścia, by to skończyć. Miało nam to zająć
dwa dni, ale byliśmy w stanie ukończyć to w
ciągu szesnastu godzin!
Co zamierzacie robić w 2021?
Planujemy z obecnym składem tworzyć nowy
materiał i przygotować się na występy tak szybko,
jak to jest możliwe.
Czego spodziewacie się od 2021? Czy w twojej
opinii będzie on gorszy niż 2020?
Myślę, że będzie trochę lepszy, jeśli będziemy
w stanie uwierzyć, że szczepionka jest gotowa
(wywiad był udzielany przed wypuszczeniem
szczepionki - przyp. red.). Nie jestem pewien
czy wrócimy do normalności, którą znamy,
czy też, że powrót będzie łatwy. Dotyczy to
także występów na żywo, festiwali i tras. Jednak
sądzę, że druga połowa roku 2021 będzie
bliżej tej codzienności, którą znaliśmy.
My będziemy czekać i przyglądać się temu.
Czy sentencja z nad sędziego na okładce nawiązuje
bezpośrednio do utworu "The Truth
od No Defence"?
Tak, poza tym utwór nadaje ton obwolucie albumu
oraz motywu lirycznego, nad którym
zdecydowaliśmy się tym razem pracować.
Co sądzisz o grafikach Dana Goldsworthiego?
Czy możesz wymienić jedną z twoich
ulubionych okładek płyt metalowych zespołów?
Poza Exarsis, bądźmy uczciwi
(śmiech).
Ze względu na to, że Andrei Bouzikov nie
chce z nami współpracować, z powodu ostatniego
oskarżenia dotyczącego naszego poprzedniego
albumu, musieliśmy podjąć współpracę
z innym grafikiem. Po intensywnym szukaniu
kogoś, kto byłby w stanie odwzorować estetykę
thrash metalu lat 80., znaleźliśmy Dana.
Nie jest to jego główny styl, ale jest to wspaniały
artysta i udało mu się osiągnąć więcej,
niż oczekiwaliśmy. Naprawdę dobrze mu idą
detale i szkoda, że tak późno zaczęliśmy
współpracować. Co do ulubionego coveru?
Codziennie mam inną odpowiedź na to pytanie,
ale "Rust in Peace" Eda Repki jest niepokonanym
klasykiem i pasuje do naszej estetyki.
Czy mógłbyś wskazać jedną rzecz, której nie
cierpisz w obecnej thrash metalowej scenie?
Pierwsza rzecz, jaka mi przychodzi mi na myśl
to sztuczna, plastikowa produkcja, której o
dziwo nie znajdziemy na płytach młodych
zespołów, ale na albumach klasycznych zespołów,
które zabijają swoje firmowe i rozpoznawalne
brzmienie. Wynika to z nurtu współczesnego
muzycznego biznesu, który podąża
za komercyjnym przepisem na uszczęśliwienie
wszystkich poza mną i mojego zespołu. Jakość
dźwięku, jego osobowość, jak i z proces tworzenia
utworów jest czymś świętym. Kolejną
rzeczą, której nie lubię w obecnej thrashowej
scenie i o której chciałbym powiedzieć, to są
wokale. Za dużo jest wokalistów w młodych
zespołach, którzy mają tendencję do robienia
tego samego, ten sam chropowaty wokal, bez
wyobraźni i ekscytacji, który słyszymy raz za
razem. Nie mówię tylko o umiejętnościach,
ale również liniach melodycznych i melodiach,
które sprawiają, że utwór jest bardziej
interesujący oraz przenoszą go na nowy, wyższy
poziom.
Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą
do was.
Dziękuje bardzo za pytania i zainteresowanie
Exarsis. Chcemy znów zagrać dla oszałamiającej
publiki z Polski, która nigdy nie zawodzi
i z pewnością tam się wybierzemy, tak szybko,
jak tylko skończy się to szaleństwo. Najlepszego!
Jacek Woźniak
EXARSIS
65
HMP: Od premiery "Apocalyptic Rhymes"
minęło w sumie jakieś dwa i pół roku, więc za
kolejny album zabraliście się dość szybko?
Markus "Ulle" Ullrich: Dość szybko po wydaniu
"Apocalyptic Rhymes" nastąpiła zmiana
w naszym składzie i mamy teraz nowego
perkusistę. Znalezienie odpowiedniego faceta
na wolne stanowisko zajęło nam kilka miesięcy,
więc straciliśmy trochę czasu. Muzyka została
napisana już pod koniec 2018 i na początku
2019 roku.
Oldschoolowe wpływy
- Oficjalnie jesteśmy starymi pierdołami - mówi gitarzysta Markus "Ulle"
Ullrich. Jednak na trzecim albumie Septagon jakoś tego nie słychać, mamy za to
świetny speed/thrash metal: starej szkoły, ale potężnie i nowocześnie brzmiący, bo
jak zauważa muzyk, mamy rok 2021, nie 1985.
użyte na sfinansowanie kolejnej produkcji,
artykuły promocyjne etc., ale jest to zdecydowanie
coś, co jesteśmy w stanie sobie mniej
lub bardziej zrekompensować. Dla mnie naprawdę
nie ma sensu wydawanie albumu rok
później i nie rozumiem dlaczego te znane grupy
robią to w ten sposób. Fani nie są teraz w
stanie uczestniczyć w koncertach, więc kiedy
wydawana jest płyta to, przynajmniej mogą
czegoś posłuchać. Jeśli wszystkie kapele przesunęłyby
swoje albumy na 2022 rok, rynek
zostałby dosłownie zalany nowymi wydawnictwami.
Nie wiem, dlaczego ktoś miałby coś
takiego zrobić. Nie rozumiem też, dlaczego
znane formacje zwlekają z wydaniem albumu
tylko dlatego, że chcą promować nowy album
trasą koncertową. Przecież są sławne, fani i
tak będą przychodzić na ich koncerty, nieważne
czy album jest nowy, czy był wydany rok
wcześniej.
Część muzyków nie może pogodzić się z taką
sytuacją, są sfrustrowani i rozgoryczeni,
czemu trudno się w sumie dziwić. Inni podchodzą
do tego bardziej filozoficznie, uznając,
że skoro dotyka to wszystkich muzyków
na całym świecie, to nie ma co rozdzierać
szat, tylko trzeba szukać wyjścia. Myślicie
podobnie, stąd premiera waszego albumu już
teraz, nie na przykład jesienią?
Dla mnie wniosek jest tylko jeden. Jesteśmy w
tym razem, wszyscy jedziemy na tym samym
wózku. Absolutnie nie ma więc co jęczeć i
narzekać, bo to niczego nie zmieni. Wszystko,
co możemy zrobić, to czekać. Jest więcej czasu
na bycie kreatywnym, to jest przynajmniej jeden
pozytywny aspekt. Piszcie nową muzykę,
piszcie więcej muzyki, patrzcie w przyszłość i
miejmy nadzieję, że ta gówniana pandemia
wkrótce się skończy.
"We Only Die Once" to wasza trzecia płyta
- czujecie, że to faktycznie, tak jak często się
słyszy, przełomowe wydawnictwo w waszej
dyskografii? Nie tylko pod względem artystycznym,
ale też choćby takim, że z Cruz
Del Sur Music trafiliście do Massacre Records,
co na pewno da Septagon większe możliwości,
choćby w zakresie promocyjnym?
W czasach, w których większość zespołów ledwo
zarabia, nie wiem nawet czy to stare
określenie "przełom" ma jeszcze sens. Rozumiem
jednak o co ci chodzi, więc powiedziałbym,
że tak. Myślę, że ten album ma wszystko,
czego można było chcieć lub oczekiwać
od trzeciego materiału i myślę też, że zmiana
wytwórni wzmocniła nas bardziej niż tylko
trochę. To była zdecydowanie dobra decyzja i
wszystkie świetne recenzje i fantastyczne reakcje
naszych fanów pokazują, że zdecydowanie
zrobiliśmy właściwą rzecz we właściwym
czasie.
Dzięki pandemii mieliście więcej czasu na
stworzenie i dopracowanie tego materiału,
czy przeciwnie, powstał wcześniej, a te kolejne
lockdowny tylko utrudniły wam pracę, bo
gdyby nie związane z nimi problemy, to "We
Only Die Once" ukazałaby się wcześniej?
Ostatecznie pandemia nie miała na nas aż tak
dużego negatywnego wpływu. Kawałki były
już napisane, potrzebowaliśmy tylko kilku dodatkowych
prób i musieliśmy czekać, aż będziemy
mogli to zrobić. Prawdopodobnie cofnęło
nas to o kilka tygodni, ale to wszystko.
Jedyną rzeczą, która wydarzyła się podczas
pandemii, a także podczas sesji nagraniowych
było to, że Markus Becker napisał kilka dodatkowych
tekstów. Ponieważ robił to w domu,
nie miało to wpływu na sam proces nagrywania.
Foto: Sonja Ullrich
Wiele bardziej znanych zespołów, których
członkowie żyją z muzyki, przekładało premiery
swych nowych albumów nawet o rok,
bo bez koncertów ich wydawanie nie miało
racji bytu. W przypadku takich grup jak Septagon
nie ma chyba takiego przełożenia,
chociaż też cierpicie z racji braku koncertów,
nie mogąc promować najnowszego albumu
live?
Masz całkowitą rację. Nie musimy utrzymywać
się z grania w zespole, więc pandemia nie
jest dla nas tak ciężka, jak dla kapel, które są
niemal nieustannie w trasie. Jasne, my też
planowaliśmy kilka koncertów, niektóre festiwale
też były już potwierdzone. W końcu zarobilibyśmy
pieniądze, które pomogłyby pokryć
nasze koszty i być może mogłyby być
Paradoksalnie, mimo braku koncertów może
to być dobrym rozwiązaniem w tym sensie,
że ludzie mają teraz więcej czasu na słuchanie
muzyki, więc "We Only Die Once" może
dotrzeć do liczniejszej grupy słuchaczy, co
tylko wyjdzie wam na zdrowie, bo jeśli płyta
im się spodoba to może niektórzy ją kupią, a
później pewnie też wybiorą się na wasz koncert?
To jest absolutnie możliwe. Nie wiem, czy to
tak zadziała, ale jest to jakiś promyk nadziei.
Z tego co wiem, ludzie kupili więcej muzyki w
2020 niż w 2019 roku. Hej, to jest przynajmniej
coś. W 2022 roku będzie dużo koncertów,
ale klubów też będzie mniej. Po prostu
czekajmy i miejmy nadzieję.
Też masz wrażenie, że obecnie jest po prostu
wszystkiego za dużo, muzyki również, więc
w tej istnej powodzi nowych zespołów i płyt,
wznowień starszych wydawnictw, etc. gubią
się nawet ci najwięksi pasjonaci, co dopiero
mówić o tych mniej zaawansowanych słuchaczach,
którzy nie śledzą wszystkiego na
bieżąco? Trzeba się trochę nagimnastykować,
żeby wyróżnić się w tej masie, kiedy nie
ma się budżetu na promocję takiego jak Metallica
czy Iron Maiden?
Tak, mam dokładnie takie samo wrażenie. Byłem
fanatycznym kolekcjonerem prawie przez
całe moje życie. Kupowałem mnóstwo nowych
wydawnictw przez cały czas, ale teraz
jest więcej zespołów niż kiedykolwiek, a jakość
w pewnym momencie bardzo się obniżyła.
Wszystko stało się bardziej uproszczone.
Lata temu pomagało brzmieć inaczej niż resz-
66
SEPTAGON
ta, podczas gdy w tej chwili mam wrażenie, że
jest ci o wiele łatwiej, jeśli dajesz publiczności
to, co już zna. Jest tyle rzeczy na rynku, że
wielu fanów nawet nie wie jak to jest spędzać
tygodnie słuchając tylko jednej płyty. To jak
przełączanie kanałów telewizyjnych. Nie chcę
narzekać, po prostu taki jest fakt. W większości
przypadków kapele, które idą z prądem
mają bazę fanów, która rośnie znacznie szybciej.
Nie obchodzi mnie to, muzyka jest sztuką,
gdzie nie ma miejsca dla mainstreamowych
odbiorców. I tak, zawsze trzeba ciężko
pracować, kiedy ma się mniejszy budżet, a mimo
to ciągle chce się konkurować z tymi wielkimi.
Dobrą rzeczą jest to, że praca w studiu
stała się bardziej przystępna cenowo, a ponieważ
przez większość czasu nagrywamy w naszych
domowych studiach, jesteśmy w stanie
zaoszczędzić trochę pieniędzy i musimy płacić
tylko za nagrania perkusji w profesjonalnym
studiu oraz za końcowy mix i mastering.
Wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami,
co na pewno pomaga w promowaniu Septagon,
tym bardziej, że macie konta w wielu
mediach społecznościowych - internet jest
bardzo pomocny, jeśli wie się, co chce się
osiągnąć?
Tak. Czasami jest on trochę denerwujący, ale
na pewno pomaga. Jesteśmy na scenie od bardzo
dawna z różnymi zespołami, więc jest to
dla nas łatwiejsze niż dla zupełnego nowicjusza
czy czarnego konia. Rzecz w tym, że musisz
używać mediów społecznościowych do
promowania swoich rzeczy, ponieważ tak naprawdę
nie ma innej możliwości, żeby to zrobić,
więc jesteśmy w tej samej pułapce co
wszyscy inni.
Ciekawe jest to, że wciąż gracie klasyczny,
można rzec, speed/thrash metal, ale uległ on
pewnym przemianom, bo brzmicie teraz mocniej,
nowocześniej - old school nie oznacza,
że trzeba grzęznąć w jakichś starych patentach,
można i warto szukać nowych rozwiązań?
Też tak to widzę. To oczywiste, że mamy swoje
oldschoolowe wpływy, bo oficjalnie jesteśmy
starymi pierdołami (śmiech). Dla mnie to
różnica. Nie chcemy brzmieć tak, jakby ktoś
zamknął nas w piwnicy w 1985 roku i wyrzucił
klucz. Lubię nowoczesną muzykę i lubię
muzykę oldschoolową. Muzyka, którą piszę
jest pod wpływem starego stuffu, ponieważ na
tym się wychowałem. Nie chcę jednak brzmieć
jak podróbki moich ulubionych kawałków
i nie chcę mieć produkcji, która brzmi jak
wyjęta z 1981 roku. Żyjemy w 2021 roku i
chcę, żeby moja muzyka brzmiała na czasie.
Możesz zachować stare klimaty, a jednocześnie
wymyślić coś świeżego oraz nowego, i zintegrować
pewne elementy, których inni nie
mają. Najzabawniejsze jest to, że wielu "prawdziwych"
fanów oldschoolu tego nie chce.
Chcą w kółko tego samego starego gówna,
nawet jeśli jest o wiele gorsze niż ich dawni
bohaterowie. Liczy się styl i wizerunek, nawet
jeśli muzycy są gówniani, a kawałki nudne jak
cholera. Nie rozumiem tego i szczerze mówiąc
nie obchodzi mnie to.
Potwierdzają to również utwory, które wybraliście
do promocji, "Demon Divine" i
"How To Kill The Boogeyman", ukazujące
jakby dwa oblicza Septagon?
Rzecz w tym, że na albumie jest dziesięć
utworów i żaden z nich nie brzmi tak samo.
Foto: Sonja Ullrich
Gdybyś wybralibyśmy "Ekke Nekkepenn" lub
"Strange Times" jako główne single, pokazalibyśmy
nasze dwie kolejne strony. Chcę powiedzieć,
że zawsze staramy się wymyślać zróżnicowane
utwory. Nazwij to speed czy thrash
metal, w ten sposób masz naszą podstawę. To
nie znaczy, że wszystko brzmi tak samo. Zawsze
staramy się wymyślać coś nowego, nie
tracąc przy tym płynności. Bardzo pomaga
nam fakt, że mamy wokalistę, który naprawdę
śpiewa, więc możemy pracować z większą ilością
melodii i jesteśmy w stanie wymyślić kilka
chwytliwych linii melodycznych. Są tacy, którzy
uważają, że nie jesteśmy prawdziwymi
thrashowcami, ponieważ nasze wokale są bardziej
melodyjne. Cóż, jeśli Forbidden,
Heathen czy Death Angel też nie są thrashowi,
to mogę z tym żyć.
Boogeyman, Ekke Nekkepenn - dawne legendy
i wierzenia wciąż są dobrymi tematami
do tekstów metalowych utworów, tworząc
swoistą odskocznię od tej bardziej współczesnej
tematyki?
Mniej więcej (śmiech). Tak naprawdę musisz
zapytać o to Markusa Beckera, ponieważ to
on napisał te teksty. Jest również trochę historii,
jak w "Gardens Of Madness", ale oczywiście
są też krytyczne tematy społeczne, jak
w "The Rant" czy "Strange Times", dotyczącego
sytuacji w której obecnie żyjemy.
Okładka Markusa Vespera, waszego stałego
współpracownika, odwołuje się chyba jednak
bardziej do utworu tytułowego, stąd
obecność na niej tych postaci - ni to duchów,
ni to zombie - w strojach z różnych epok, mających
chyba dodatkowo podkreślić to, że
śmierć jest nieuchronna niezależnie od czasów,
w których przyszło nam żyć?
Tak. Różne epoki, różne poziomy społeczne,
różne płcie, z bardzo prostym wnioskiem, że
absolutnie nie ma znaczenia kim lub czym
jesteś. W końcu wszyscy po prostu umrzemy,
to wszystko! Więc ciesz się swoim życiem na
tej planecie i staraj się dać z siebie wszystko. I
najważniejsze. Zrób to teraz!
A ten celtycki krzyż w centralnym punkcie,
kojarzący się z okładką LP "Headless Cross"
Black Sabbath - co symbolizuje?
Powiedziałem mu, żeby użył krzyża podobnego
do tego z albumu Black Sabbath, więc sto
punktów dla ciebie! (śmiech). Ma to symbolizować,
że grób jest ostatnim miejscem, do którego
podróżujemy. Tak więc ostatecznie sceneria
wydaje się dość stereotypowa, ale faktyczne
przesłanie nie ma nic wspólnego z zombie
czy klimatami gore. (śmiech)
Od początku dbaliście zresztą o to, żeby
okładki kolejnych płyt Septagon były równie
urozmaicone jak wasza muzyka, mimo tego,
że szata graficzna płyt jest teraz często spłycona
do maleńkiej ikonki towarzyszącej muzyce
w serwisach streamingowych - pod tym
względem też jesteście tradycjonalistami, a
skoro albumy Septagon ukazują się również
na winylu, to nie może być inaczej?
Nie, nie może być inaczej. Wychowaliśmy się
na winylowych płytach i myślimy w tych kategoriach,
a nie pojedynczymi kawałkami.
Wiem, że wielu ludzi po prostu streamuje albumy
i to jest dla mnie w porządku, ja też tak
robię. Jeśli naprawdę podoba mi się jakiś album,
to i tak go kupuję, a gdy fani myślą podobnie,
to nadal powinni mieć możliwość zdobycia
prawdziwego towaru.
Macie już zabukowane terminy pierwszych
koncertów promujących "We Only Die
Once", liczycie, że latem, a najpóźniej jesienią,
zdołacie zaprezentować ten materiał w
koncertowej odsłonie na scenicznych deskach?
Nie sądzę, żeby stało się to latem, ale jest
przynajmniej nadzieja, że być może uda nam
się zagrać koncerty jesienią. Będziemy gotowi,
kiedy wy będziecie!
Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak
SEPTAGON 67
To jednak nie wszystkie wpływy, które można
wyłapać w waszej muzyce. Moim zdaniem
bardzo ważne są nawiązania do twórczości
Voivod, który też chętnie korzystał ze
środków typowych dla thrashu jak i hardcora...
Zgadzam się z Tobą! Voivod to chyba mój
absolutnie ulubiony zespół i to słychać w naszej
muzyce. Jedną z rzeczy, które najbardziej
lubię w tym zespole są lekkość i banalność, z
jaką eksplorują nowe możliwości. Możesz powiedzieć,
że każdy album brzmi inaczej, ale
jednocześnie wiesz, że to Voivod. Są niepowtarzalni
i rozpoznawalni...
HMP: NWOTM to scena, która istnieje od
kilku ładnych lat, obserwujesz tę scenę, jesteś
w niej zorientowany?
Tomáš Skorepa: Zdecydowanie tak! Jest wiele
zespołów NWOTM, co jest świetne. Ale
oznacza to również, że nie jest łatwo poświęcić
uwagę każdemu zespołowi, który jest tego
wart. Nawet jeśli staram się być na bieżąco.
Uważam, że tę scenę łączą mocne więzi,
wszyscy zazwyczaj są naprawdę przyjaźnie nastawieni
i wspierają się nawzajem i jest dokładnie
tak, jak powinno być...
Znaleźć swoje miejsce pod słońcem
W mojej świadomości czeska thrashowa Exorcizphobia pojawiła się nagle.
Niemniej zespół istnieje od 2005 roku, a ich najnowszy "Digitotality" to już
trzeci w kolejności album studyjny. I, jak to sam lider kapeli Tomáš Skorepa
stwierdził, to dopiero przy okazji tej płyty wszystko zadziałało jak należy i być
może w końcu znaleźli swoje miejsce pod słońcem. Ja również podzielam tę opinię,
bowiem krążek zawiera dość świeży i interesujący thrash metal, który jest
wart zapamiętania. Jednak zanim zaczniecie rozglądać się za "Digitotality", zerknijcie
na to co miał do powiedzenia sam Tomáš.
grają specyficzną mieszankę thrashu amerykańskiego
i europejskiego, z tym że u jednych
przeważa jedna u inna druga opcja. U was
na pewno jest więcej amerykańskiego thrashu.
Wydaje się, że w waszej muzyce jest
sporo thrashu w stylu Anthrax ale także
crossoveru z pod sztandaru Suicidal Tendencies....
Muzyka Exorcizphobia jest zdecydowanie
bardziej inspirowana amerykańskim czy kanadyjskim
thrash metalem niż europejskim. Nie
mam nic przeciwko europejskiemu thrash metalowi,
ale ten drugi kierunek jest po prostu
bliższy naszym odczuciom. Ale staramy się robić
to na swój własny sposób. To znaczy, nie
Wyłapałem też pojedyncze brzmienia, które
naprowadziły mnie na Jeffa Watersa i jego
Annihilatora, choć prawidłowości tych skojarzeń
nie jestem pewien...
Zdecydowanie znowu trafiłeś pod właściwy
adres! Jeff Waters i Annihilator to kolejny
ważny wpływ na mnie, odkąd zacząłem grać
na gitarze. Jeff ma naprawdę unikalny styl.
Jest również niesamowitym autorem kompozycji,
a jego poświęcenie dla muzyki metalowej
jest ogromne. Za to wszystko ten facet zasługuje
na wielkie uznanie.
Taki thrash graliście od początku, czy w jakiś
sposób ewoluował? Jak bardzo różnią się
wasze wcześniejsze albumy "About Us
Without Us" i "Something Is Wrong" od
"Digitotality"?
Obecna płyta jest zdecydowanie bardziej dorosła
niż poprzednie. Powiedziałbym, że również
bardziej mroczna i poważna. "Something
Is Wrong" cierpi z powodu naprawdę kiepskiej
produkcji. Poprzedni krążek "About Us
Without Us" nie jest zły, ale jednak czegoś
tam brakuje. Robienie muzyki to proces ewolucji.
Nie chodzi tylko o muzykalność, czuję,
że ogólnie stajemy się również lepsi w działaniach
wokół zespołu. Każdy szczegół, każde
małe doświadczenie pomaga ci poprawić się.
Na "Digitotality" wszystkie te rzeczy po prostu
wpadły na swoje miejsce. Uważam ten album
za nowy, świeży start Exorcizphobii pod
wieloma względami.
Przyznam się szczerze, że od jakiegoś czasu
straciłem tę orientację, ciężko mi jest wskazać,
która z tych młodych kapel jest warta
zapamiętania, a która nie. Jednak słuchając
pierwszy raz waszego albumu "Digitotality"
wiedziałem, że mam do czynienia z kapelą,
którą należy zapamiętać...
Cieszę się, że tak to czujesz! Nie jest łatwo na
tej scenie "znaleźć swoje miejsce pod słońcem".
Pomimo tego, że teraz nie jest możliwe
wsparcie nowej publikacji występami na żywo,
udało nam się dotrzeć z "Digitotality" do
szerszej publiczności niż kiedykolwiek wcześniej
i jesteśmy z tego powodu szczerze szczęśliwi!
Staramy się iść do przodu krok po kroku,
a nowy album jest zdecydowanie ważną częścią
tej drogi!
Wszystkie te zespoły z nurtu NWOTH
Foto: Exorcizphobia
chcemy brzmieć jak wszyscy inni. Ale zdecydowanie
możesz usłyszeć dotyk zespołów,
które miały na nas wpływ. Nie sądzę, żeby dało
się tego uniknąć i osobiście nie widzę w tym
nic złego.
Moja uwaga zwróciło to, że choć jesteście
sprawnymi i dobrymi technicznie muzykami
to staracie się trafić do słuchacza bezpośrednio
bez większych kombinacji...
Dziękuję za komplement Michał! Mimo, że w
tych utworach jest sporo solówek i kilka z nich
jest dość długich, chcieliśmy utrzymać je w
prostej formie. Nie jestem wielkim fanem
"muzycznego ekshibicjonizmu". Staramy się
zrobić całą kompozycję interesującą i bogatą,
ale wszystko musi być na swoim miejscu. Nie
ma potrzeby przesadzać, to w ogóle nie pomaga
w utworze. Chcemy to przekazać jasno jak
słońce.
Czy można powiedzieć, że Exorcizphobia
ma już swój wyrazisty styl?
Ciężko powiedzieć... mam nadzieję, że tak...
Zdecydowanie staramy się brzmieć inaczej niż
każdy inny zespół thrashmetalowy. Ale czy
nam się to udaje? To już zależy od oceny słuchacza.
"Digitotality" powstał dość szybko, mimo
tego jakość muzyki utrzymana jest na wysokim
poziomie. Jak powstawały utwory na
ten album? To był jakiś impuls czy też żmudna
praca?
Rzeczywiście wszystko poszło całkiem dobrze.
Zanim zaczęła się ta cała pandemia, mieliśmy
przygotowane jakieś cztery kawałki. Ponieważ
nie było okazji do grania na żywo, mieliśmy
więcej czasu na przygotowanie reszty utworów.
Cały proces trwałby o wiele dłużej, gdybyśmy
grali tyle koncertów, co zwykle. To pewne.
Kiedy pracuję nad utworami na album,
staram się wnieść jakiś koncept, coś co trzyma
całość razem. "Digitotality" również taki jest.
Można powiedzieć, że jest to album koncep-
68
EXORCIZPHOBIA
cyjny. Miałem tę wizję praktycznie od samego
początku. Więc jest to o wiele łatwiejsze. Musiałem
tylko znaleźć odpowiednie kawałki do
układanki.
"Digitotality" brzmi bardzo dobrze, kto za to
brzmienie odpowiada?
Album został nagrany w Davos Studio w sierpniu
2020 roku, wyprodukowany przeze mnie
i Jindricha "Otyna" Tomanka. To była nasza
druga sesja w Davos i po prostu nie mogę powiedzieć
nic złego. Bardzo mi się podobało, a
współpraca z Otynem była przyjemna i efektywna
jak poprzednio. Jego zaangażowanie w
projekt miało naprawdę duży wpływ na efekt
końcowy.
Obecnie powszechną praktyką jest nagrywanie
w studiach domowych. Wy też nagrywaliście
w domu?
Cóż, kiedy mam już gotowy nowy utwór, robię
demo w domu. Po prostu struktura utworu,
automatyczna perkusja i gitary. Więc reszta
zespołu może się tego nauczyć i przygotować
swoje partie. To naprawdę przyspiesza cały
proces. Ale poza tym, jesteśmy dość staroświeccy.
Zdecydowanie wolimy wejść do studia
i tam zrobić to w całości.
Okładka płyty jest bardzo futurystyczna i
chyba udanie nawiązuje do tematów, które
poruszacie w tekstach. W nich dość krytycznie
podchodzicie do współczesnego społeczeństwa
i kreślicie jego dość ponury obraz...
Projekt graficzny został wykonany przez Martina
Chmelicek z Pen & Ink Designs i jesteśmy
bardzo zadowoleni z tego, jak wyszedł.
Miałem kilka pomysłów na start, którymi podzieliłem
się z Martinem, ale wszystko zależało
głównie od niego. Cieszę się, że mieliśmy
okazję z nim współpracować. Znamy jego prace
zwłaszcza z powodu współpracy z Obscene
Extreme Festival i po prostu uwielbiamy jego
grafiki. Myślę, że tak... Cyfrowa totalność to
już rzeczywistość. Spójrzcie na Chiny. Wygląda
na to, że reżim, który oni stworzyli, powoli
staje się ogólnoświatowy... Nie jestem jakimś
"miłośnikiem teorii spiskowych z blaszanym
kapeluszem na głowie", w zasadzie to, co mnie
najbardziej przeraża, to dobrowolna rezygnacja
z praw i wolności w ogóle. Nie mam też nic
przeciwko nowoczesnym technologiom, uważam,
że to wszystko jest częścią zrozumiałego
i naturalnego procesu ewolucji. Ale widzę problem
w tym, że postęp techniczny powinien
rosnąć na równi z duchowym. A nasza cywilizacja
opiera się na ignorancji i zaprzeczaniu
duchowej części naszego istnienia. Duchowość
jest dla nas w zasadzie słowem wulgarnym. I
proszę nie zrozumieć mnie źle... Kiedy mówię
o duchowości, nie ma ona nic wspólnego z kościołami,
religiami itp. Uważam, że instytucjonalizacja
wiary w coś, co wykracza poza
człowieka, jest jednym z największych oszustw
w historii ludzkości, doskonałym sposobem
na manipulowanie masami i podburzanie
ludzi przeciwko sobie. Cóż, pieprzyć to... To
by była długa rozmowa, więc zostawię to tutaj,
(śmiech)... Ale w tym samym czasie, naprawdę
nie chcę niczego "głosić" lub mówić
ludziom, co powinni myśleć, co jest dobre, a
co złe. To zdecydowanie nie jest to, czego szukam.
Takich facetów jest w dzisiejszych czasach
zbyt dużo. Wszyscy ci samozwańczy specjaliści
i moraliści... Oni wiedzą najlepiej, jak
to wszystko powinno wyglądać. Co jest prawdą,
a co kłamstwem. Co jest właściwe, a co
nie. Ci, którzy uważają, że są dużo lepsi i
mądrzejsi od innych i mają prawo lub jakieś
zlecenie, by pouczać innych, indoktrynować
ich własnymi konstrukcjami myślowymi i poglądami.
Pieprzyć te wszystkie bzdury. Niech
ludzie żyją po prostu swoim życiem...
Jak myślisz czy pandemia zmieniła zachowanie
społeczności na lepsze czy na gorsze?
Gdzie w ogóle wylądujemy przez pandemie
jako ludzkość?
Uff... nie śmiem zgadywać nic konkretnego...
Ale to, że już nigdy nie będzie tak samo, to
raczej pewne. Chciałbym wierzyć, że przyszłość
będzie dobra, ale szczerze mówiąc, obecna
sytuacja na świecie nie napawa mnie optymizmem.
Z innej perspektywy, ostatni rok
przyniósł silny impuls w kwestii "duchowego
wglądu". Wszyscy mieliśmy wspaniałą okazję
do spojrzenia na życie z innej perspektywy,
zastanowienia się nad sobą i pracy z naszym
wewnętrznym, osobistym światem. Widzę, że
wiele osób podchodzi do tego w ten sposób i
może to przynieść coś naprawdę dobrego.
Chciałbym, żeby tak było...
W aktualnych warunkach ciężko jest promować
nowe wydawnictwo, a może wam się
udało wpaść na pomysł, dzięki któremu udanie
popularyzujecie "Digitotality"?
Nie, nie. Sądzę że nie ma nic szczególnego w
naszej promocji. Robi się to w dość zwyczajny
sposób... Staram się rozprzestrzeniać to w internecie
tak bardzo, jak to tylko możliwe.
Ziny, radia, etc. wiesz jak to jest. Jak tak sobie
o tym myślę, to jest jedna naprawdę wyjątkowa
rzecz. Japońska wytwórnia Spiritual
Beast wyraziła zainteresowanie naszym albumem
i jesteśmy tym naprawdę podekscytowani!
To wiele dla nas znaczy, że został wydany
w Japonii i jest oficjalnie dystrybuowany na
terenie Azji Wschodniej! To jak spełnienie
marzeń. No i oczywiście jest to też naprawdę
fajna promocja. Japońska wersja "Digitotality"
zawiera trzy bonusowe utwory, ma nieco
inną okładkę i jest dostępna od 17 lutego jako
jewel box CD. Brak koncertów to dla nas naturalnie
najgorszy aspekt obecnej sytuacji. To
był wielki cios dla całego przemysłu muzycznego.
Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak
ciężko musi być tym wszystkim właścicielom
klubów, inżynierom dźwięku, promotorom,
itd. Nie jesteśmy profesjonalnymi muzykami,
ale i tak, znalezienie środków na prowadzenie
działalności zespołu w dzisiejszych czasach
jest o wiele bardziej skomplikowane.
Teraz zahaczę o waszą historię... przez pewien
czas współpracowałeś z Ericiem Forrestem
byłym muzykiem Voivod. Jak wspominasz
tę współpracę oraz jak oceniasz muzykę
E-Force?
Tak!!! "Phobos Revisited" jesienią 2018 roku
było ostatnią trasą, którą odbyłem z E-Force.
Mam wiele wspaniałych wspomnień i historii
z lat spędzonych z E-Force. Dzięki temu nauczyłem
się bardzo dużo, zdobyłem wiele doświadczenia
i poznałem tak wielu wspaniałych
ludzi. Jestem wielkim fanem Voivod, więc to
było naprawdę niesamowite i intensywne
uczucie dzielić scenę z Ericiem. Mam też
wdzięczność do losu za szansę spędzenia z
nim tyle czasu. Jest dla mnie prawdziwą legendą
rock'n'rolla i jestem dumny, że mogę
nazywać go przyjacielem. W tamtych latach
poznałem i miałem okazję grać z wieloma
innymi wspaniałymi muzykami z zespołu. To
była naprawdę interesująca część mojej muzycznej
podróży.
W 2018 roku straciłeś wsparcie basisty Jana
"Honzy" Erbena, ciężki był to dla ciebie moment?
Zdecydowanie tak było. Za każdym razem,
gdy ktoś odchodzi z zespołu, jest naprawdę
ciężko. Zespół jest jak rodzina, nigdy nie jest
łatwo się rozstać i sprowadzić nowego członka.
Z Honzą założyliśmy ten zespół, więc to
było jeszcze trudniejsze... Honza zrobił bardzo
dużo dla Exorcizphobii i należy mu się za
to uznanie.
Ogólnie takiemu zespołowi jak Exorcizphobia
ciężko jest utrzymać stały, stabilny
skład. W dzisiejszych czasach muzykowanie
to chyba dość czasochłonne i nietanie hobby?
Nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić?
Zespół rzeczywiście przeszedł przez wiele
zmian w składzie na przestrzeni lat. Jestem
naprawdę dumny z tego, że nie ma złej krwi
między mną a żadnym z byłych członków.
Nikt nie został zmuszony do odejścia. W większości
przypadków chodziło o zmianę priorytetów.
Bycie muzykiem to naprawdę specyficzny
sposób na życie, wymagające hobby, jak
to się mówi. Musisz poświęcić wiele rzeczy,
szczególnie tych związanych z życiem osobistym.
Czuję, że obecny skład ma naprawdę dobrą
chemię i wszyscy jesteśmy w pełni oddani
muzyce. To jest naprawdę ważne. Mam nadzieję,
że ten skład będzie trzymał się razem
tak długo jak to możliwe.
Czy wy też nudzicie się w pandemii? Jest
szansa, że pod koniec tego roku usłyszymy
nowy album Exorcizphobia?
To straszne, mówię ci, ostatni koncert graliśmy
jakieś pół roku temu. Szaleństwo. Nikt w
zespole nie był jeszcze tak długo bez koncertu.
Jest kilka ciekawych koncertów w Czechach
zarezerwowanych na lato i jesień, więc
miejmy nadzieję, że sytuacja wkrótce się poprawi.
Nie mamy w planach na ten rok kolejnego
albumu, ale pracujemy nad splitem/EPką
z naszymi braćmi z Heresy z Kostaryki! Muzyka
jest już nagrana, więc nadszedł czas, by
zająć się uciążliwą częścią pozostałego procesu.
Szukanie wytwórni i załatwianie wszystkich
innych szczegółów wokół tego. Jak na
razie wszystko idzie całkiem nieźle, więc wierzę,
że wkrótce będziemy mieli w zanadrzu
kolejne wydawnictwo.
Michał Mazur
Tłumaczenie Joanna Pietrzak
EXORCIZPHOBIA
69
HMP: Wasz, można rzec, powrotny album
"Behind Closed Doors", wydany po blisko
dziesięciu latach milczenia, spotkał się z życzliwym
przyjęciem fanów, zebrał też pozytywne
recenzje, dlatego dość szybko przygotowaliście
jego następcę "Insanity"?
Lars Döring: W tym długim okresie nagromadziło
się całkiem sporo kawałków. Ponieważ
Sebastian dołączył do zespołu dość późno,
wybraliśmy na album "Behind Closed
Doors" utwory, do których teksty i linie wokalne
były dostępne stosunkowo szybko. Sporo
pomysłów nie trafiło na płytę, choć były tej
samej jakości, a jeszcze więcej pomysłów rozwinęło
się po nagraniach. W końcu na "Insanity"
mieliśmy więcej dobrych pomysłów i
utworów niż potrzebowaliśmy. To pozwoliło
nam na nagranie kolejnego albumu w krótkim
czasie. Po długiej przerwie wróciliśmy do rozmów
o "Behind Closed Doors" - wydawało
się, że to najlepsza okazja, żeby wykorzystać
ten moment i od razu wydać kolejny krążek.
Poszło wam sprawnie mimo pandemii i zmiany
perkusisty, bo gra teraz z wami Peter
Schäfer. Godny podkreślenia wydaje mi się
też fakt, że to już drugi album Squealer powstały
z udziałem wokalisty Sebastiana Wernera,
który dobrze zaaklimatyzował się w
zespole?
Z pandemią poradziliśmy sobie bardzo dobrze,
bo studio miało dość duże pomieszczenia,
w których mogliśmy realnie zachować dystans.
Niektóre rzeczy mogliśmy też nagrywać
sami w domu, choć najpierw musieliśmy się
nauczyć, jak pracować bez dobrego technika
Drobne, ale ekscytujące szczegóły
Squealer to jeden z tych niemieckich zespołów, które od wielu lat grają
power/heavy/thrash metal i podobnie jest na najnowszym albumie "Insanity".
Pewnie gdyby nie spóźniony debiut fonograficzny w 1990 roku byliby teraz w zupełnie
innym punkcie, ale panowie nie rozpamiętują przeszłości, tylko grają. Czasem
z zacnymi gośćmi, tak jak na najnowszej płycie, która powstała z udziałem
Bernharda Weissa (Axxis), Zaka Stevensa (Circle II Circle, Savatage) i Rolanda
Grapowa (Masterplan, ex Helloween).
przy sterach. Chórki nagrywaliśmy z kilkoma
wokalistami jednocześnie, dzięki dużej sali
nagraniowej. Sebastian od dawna jest muzykiem.
Jednak wyzwaniem dla niego było napisanie
tekstów i opracowanie melodii. Otrzymał
wsparcie od naszego basisty Manuela
Rotha, który lubi pisać teksty i był w to
szczególnie zaangażowany. Ta współpraca
między nimi układała się bardzo dobrze i w
znacznym stopniu przyczyniła się do powstania
nowego albumu "Insanity". Czasami Sebastian
brzmi łudząco podobnie do Andreasa
"Hennera" Allendörfera. Myślę jednak,
że ma duży potencjał, aby jeszcze lepiej wykorzystać
swój głos w naszej muzyce.
Dla tak doświadczonych muzyków jak wy
nagrywanie kolejnej płyty nie jest chyba jakimś
szczególnym wyzwaniem, dlatego też
kolejny materiał Squelaer powstał bez większych
problemów?
W pisanie muzyki Squealer jest zaangażowanych
całkiem sporo osób. To nie jest tylko jedna
osoba, która pisze utwory i w ten sposób
wyznacza dla zespołu kierunek. Z pewnością
jest to też powód, dla którego każdy z kawałków
wychodzi inaczej. W sumie my - a mam
na myśli Michaela, Manuela i mnie - nagrywamy
mnóstwo pojedynczych riffów i melodii,
które przechowujemy na naszych komputerach.
W przyszłości mogą zostać przetworzone
na kolejne kompozycje. Jest to niestety
bardzo żmudne, czasami, kiedy rozwijasz pomysł,
pozostałe części utworu niemalże wypływają
z ciebie. Czasami w niedzielne popołudnie,
podczas ćwiczeń wpadasz na prosty
Foto: Squaler
pomysł i w ciągu godziny powstaje gotowy
utwór. Jednak w przypadku innych utworów,
czasami potrzebujesz tygodni, aby poskładać
w całość poszczególne pomysły. Dla mnie osobiście
zawsze są takie fazy, w których naprawdę
nic mi nie przychodzi do głowy, a w inne
dni pomysły po prostu buzują.
Kluczowe wydaje się tu odpowiednie przygotowanie
wszystkich utworów przed samą sesją
nagraniową, żeby już w studio nie marnować
cennego czasu?
W studiu eksperymentujemy tylko w niewielkim
stopniu. Utwory są zazwyczaj w pełni zaaranżowane
i każdy zna swoje partie. Mamy
już w głowie co trzeba zagrać, oprócz sytuacji,
kiedy utwór jest bardziej złożony. Tym razem
podkłady również były zaaranżowane, wokaliści
musieli tylko śpiewać. Podkłady zostały
nagrane w ciągu jednego dnia. Kiedy jeszcze
nagrywaliśmy analogowo na dwucalowych taśmach,
mieliśmy oczywiście perfekcyjnie przygotowane
wszystkie solówki, tak że musieliśmy
je po prostu nagrać w studio. Ostatnio jednak
zaczęliśmy stosować inne podejście.
Mianowicie nagrywaliśmy solówki w domu, co
pozwoliło nam trochę poeksperymentować i
wypróbowywać kilka pomysłów, a na koniec
oddać do studia gotowe nagrania. Okazało się
to bardzo skuteczne i będziemy to kontynuować.
Mieliście też komfortową sytuację pod tym
względem, że Pride & Joy Music byli zainteresowani
wydaniem również tego albumu?
Oczywiście. Gdybyśmy musieli szukać nowych
partnerów czy kanałów dystrybucyjnych,
nie bylibyśmy w stanie wydać albumu w
2020 roku. Tak więc w przypadku Pride &
Joy mogliśmy po prostu ustalić terminy i być
tam na czas. Wytwórnia zajęła się resztą.
Chcielibyśmy wyprodukować więcej albumów.
Naszym zdaniem jednak zachodzi duża zmiana
i wciąż nie wiadomo, jak taki zespół jak
Squealer będzie musiał sobie z nią poradzić.
Wszystko zmienia się bardzo szybko. My i
wytwórnia wkładamy dużo czasu i energii w
wydanie albumu. Zostaje on wydany i po krótkim
czasie nie przyciąga już uwagi. W ciągu
ostatnich kilku miesięcy wiele zespołów i artystów
wydało pojedyncze utwory i zaprezentowało
je na platformach streamingowych czy
YouTube. Przypuszczalnie album będzie dostępny
do kupienia dopiero dużo później. Być
może w przyszłości nikt nie będzie miał już
żadnego zapotrzebowania na albumy. W jaki
sposób muzyka będzie wydawana i jak zespoły
będą mogły finansować swoją pracę na rynku?
To będzie ekscytujące.
Power/heavy/thrash metal w waszym wykonaniu
jest z jednej strony dość tradycyjny,
zakorzeniony w dokonaniach niemieckiej
sceny metalowej lat 80., z drugiej zaś pełen
świeżości, tak jakbyście dopiero zaczynali
grać - to wasza recepta na sukces, entuzjazm
i niegasnąca pasja do muzyki?
To nie jest nasza recepta, ale muzyka Squealer
jest wynikiem naszego entuzjazmu i pasji
do niej. Sukces może być oczywiście definiowany
na różne sposoby. Może przejawiać się
w kategoriach czysto finansowych, w przyciąganiu
publiczności lub w opinii krytyków. Z
naszego doświadczenia, szczególnie w przypadku
albumu "Insanity", wynika, że niektórzy
słuchacze mieli problem z mieszanką stylów
reprezentowanych na płycie. Jeśli więc de-
70
SQUEALER
finiujesz sukces w tym kierunku, to z pewnością
odnieślibyśmy większy sukces, gdybyśmy
nie wprowadzili do naszej muzyki nowoczesnych
wpływów. Ale nie chcemy ulegać wpływom
czy zewnętrznym sugestiom, a raczej
produkować i prezentować naszą muzykę tak,
jak uważamy to za słuszne i dobre. Konstruktywna
krytyka jest oczywiście wiele warta i
nie powinna być ignorowana. Jeśli uda nam się
zainspirować ludzi naszym sposobem tworzenia
i produkcji muzyki, to jest to dla nas
sukces. A sukcesem dla nas jest również to, że
możemy udzielić wywiadu dla Heavy Metal
Pages.
Co ważne, a o czym wielu fanów zdaje się
nie pamiętać, zespół powstał w 1984 roku -
tyle, że nie wyszliście wtedy poza etap kaset
demo, a EP "Human Traces" wydaliście dopiero
w 1990 roku, kiedy większość zespołów
zaczynających razem z wami była już na
znacznie wyższym etapie?
W 1984 roku miałem 14 lat, a założyciele zespołu
byli niewiele starsi. Poza tym mieszkamy
w wiejskim regionie. Gdybyśmy mieli po
dwadzieścia lat i dorastali w okolicach Ruhry,
kariera zespołu prawdopodobnie potoczyłaby
się inaczej. Po raz pierwszy wyszedłem na scenę
z Squealer 13 stycznia 1989 roku, krótko
przed moimi dziewiętnastymi urodzinami.
Byliśmy naprawdę młodzi i nie mieliśmy żadnego
kontaktu z dużą sceną muzyczną, ale
świetnie się bawiliśmy. W latach 90. rynek był
już dość mocno zapełniony. Dodatkowo nasze
pierwsze płyty nie były wystarczająco dobre
oraz pojawiły się nowe style, które skierowały
zainteresowanie młodych słuchaczy z dala od
tradycyjnego speed/power/thrash metalu. A
może byliśmy tylko o krok od wielkiego sukcesu
w tamtych czasach? Zawsze łatwo jest szukać
przyczyn w otoczeniu, ale wymaga to również
autorefleksji. I to jest też moja rada dla
młodych zespołów. Słuchajcie uważnie i rozmawiajcie
o problemach, szukajcie możliwości
poprawek i dyskutujcie o nich otwarcie. Jeśli
coś można zrobić lepiej, powinno to być postrzegane
jako wyzwanie, a nie jako obraza.
Często kończy się to rozwiązaniem zespołu.
Ale to nikomu nie pomaga.
Odcinaliście się wtedy od tych wszystkich,
grających lżej, mainstreamowych zespołów i
teraz jest podobnie, Squealer równa się
metal?
Jak już wspomniałem, łatwiej byłoby uprościć
utwory i postawić je w bardziej tradycyjnym
świetle. Może nawet udałoby nam się dzięki
temu sprzedawać więcej płyt, ale nie chcemy
podążać za tłumem i zgubić się w chaosie rynku.
Ta koncepcja jest również reprezentowana
na okładce "Insanity". Nie wybraliśmy kolejnego
powermetalowego obrazu do ustawienia
na półce. Sądzimy, że nadszedł czas, aby
umieścić na okładce samych siebie. Heavy
metal pulsuje w mojej klatce piersiowej. Chcę
to wyrazić swoimi kompozycjami i to jest
właśnie to, co charakteryzuje zespół.
Pamiętasz jeszcze swój pierwszy kupiony w
latach 80. LP? Nie zdziwiłbym się, jakbyś
jeszcze go miał - jeśli nie ten sam, to kolejny
egzemplarz, albo wersję CD...
Nie jestem do końca pewien, czy moim pierwszym
LP było "Piece Of Mind" Iron Maiden,
czy "Kill' Em All" Metalliki, myślę, że to
była Metallica. I oczywiście, wciąż mam oryginały
na mojej półce.
Foto: Squaler
Wielu muzyków chętnie wymienia epokowe
płyty Kreator, Destruction czy Running
Wild, które miały na nich ogromny wpływ.
Podejdźmy do tego inaczej: pokusiłbyś się o
wymienienie najsłabszych płyt niemieckiego
metalu lat 80., takich, których nie warto poznawać,
a tym bardziej mieć, na przykład
"Stronger Than Ever" Digger, komercyjnego
projektu muzyków Grave Digger?
To trudne zadanie. Zazwyczaj nie spędzasz
czasu z kiepskimi albumami. Z pewnością były
takie, które w ogóle do mnie nie przemawiały
i tym samym nie miały na mnie wpływu.
Na przykład Venom w ogóle mnie nie zachęciło,
ale odniosło ogromny sukces. W tej chwili
nie przychodzi mi do głowy żaden zespół,
który w jakikolwiek sposób brzmi jak Venom,
tzn. jest pod ich bezpośrednim wpływem.
Obecne internetowe pokolenie ma co prawda
błyskawiczny dostęp do muzyki, ale jednak
coś traci, bo to bardzo powierzchowny kontakt,
pobieżne słuchanie fragmentów piosenek
czy płyt - za dawnych czasów jednak
bardziej się w to wszystko wgłębialiśmy?
Byliśmy wtedy zdecydowanie bardziej zainteresowani
zespołami. Wczytywaliśmy się w
teksty, godzinami patrzyliśmy na okładki i
czytaliśmy każdy dostępny artykuł na ich temat.
Do dziś zazwyczaj słucham całych albumów
za jednym zamachem. Prawie nigdy nie
słucham playlist. W kręgu moich znajomych
jest przeważnie tak samo. Młodsze pokolenie
ma inne podejście do muzyki, zarówno pod
względem fizycznym, jak i psychicznym. Jak
już wspomniano, pozostaje pytanie, jak my
jako artyści powinniśmy na to zareagować,
aby nadal docierać do młodego pokolenia i
móc kontynuować naszą pracę. Jak zespół,
który nie odbywa regularnych tras koncertowych
i nie zarabia odpowiednich honorariów,
ma sfinansować produkcję, jeśli nie można
uzyskać żadnych dochodów ze sprzedaży?
Dochody z reklam na YouTube również mogą
być generowane tylko wtedy, gdy w atrakcyjny
klip zainwestowano dużo pieniędzy. W dzisiejszych
czasach wszyscy chcą, aby wszystko
było swobodnie dostępne. To się nie sprawdza.
Życie utrudniają nadmierne przepisy o
ochronie danych osobowych i prawnicy, którzy
wykorzystują każdy najmniejszy błąd na
stronie internetowej zespołu lub samodzielnie
wygenerowanego sklepu do opróżnienia kieszeni.
Wszystko, co pozostaje, to mainstream
i kilku idealistów. Jest to dla sztuki smutny
rozwój wydarzeń.
Odnoszę jednak wrażenie, że fani Squealer
czy generalnie takiego grania, są jednak w
większym stopniu tradycjonalistami - wciąż
kupują płyty, a do niedawna chodzili na koncerty,
wspierając tym samym swoje ulubione
zespoły?
Tak z pewnością jest w tym przypadku. Na
szczęście. Niestety, ich średnia wieku jest coraz
wyższa, a bywalców koncertów coraz
mniej. To może się udać tylko wtedy, gdy uda
nam się dotrzeć do młodszej publiczności. To
jest wyzwanie na najbliższe lata.
Gitarzysta Roland Grapow i pianista
Ingmar Klippert wspierali was już wcześniej,
ale na "Insanity" mamy też innych, zacnych
gości, wokalistów Bernharda Weissa
(Axxis) i Zaka Stevensa (Circle II Circle,
Savatage) - skąd pomysł na ich zaproszenie?
Michael napisał wspaniały utwór "Black
Rain" i wpadł na pomysł, żeby do nagrań zaprosić
kilku gości. Ingmar to wieloletni kompan,
który na wielu koncertach wyczarowywał
dla nas na mikserze doskonałe brzmienie na
żywo. Jest wszechstronnym muzykiem i naprawdę
miłym facetem. Towarzyszył nam
również na festiwalu 70000 Tons of Metal i
miksował dla nas. Michael zna zarówno Rolanda
jak i Bernharda od bardzo dawna.
Miał do czynienia z Zakiem wiele lat temu i
miał z nim bliski kontakt w roku poprzedzającym
przyjęcie do zespołu. Nie było więc dla
Michaela trudne, by podekscytować ich naszym
projektem. Michael wykonał dobrą robotę
przy "Black Rain" i zawczasu przygotował
głosy dla Bernharda i Zaka. W końcu
wszystkie elementy układanki pasowały do
siebie idealnie. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że
ci znakomici muzycy przyczynili się do powstania
"Insanity".
"Insanity" to zestaw bardzo zróżnicowanych
i urozmaiconych kompozycji - pewnie macie
niezły dylemat które z nich będziecie grać na
żywo, kiedy już wrócą koncerty?
Nasza agencja bookingowa obecnie planuje
trasę koncertową na styczeń 2022 roku i tak,
właśnie dyskutujemy o tym, które utwory
chcemy zagrać. Niektóre z utworów na "Insa-
SQUEALER
71
nity" wymagają określonych ustawień, strojenia
lub pewnych instrumentów, które komplikują
sytuację grania na żywo. Z pewnością
można to osiągnąć tylko przy dużym wysiłku.
Niektóre utwory mogą też nie działać dobrze
na żywo, tak jest zawsze. Kiedy słucham starych
albumów, zawsze odkrywam jedną lub
drugą kompozycję, przy której myślę: "Wow, to
był naprawdę świetny kawałek, dlaczego nie zagramy
go na żywo?". Rzeczywistość jest taka, że nie
każdy utwór sprawdza się na żywo. Dużo myślimy
o tym, które songi umieścić w programie,
które są łatwe do wykonania, które są dobrze
odbierane przez publiczność z piwem w
ręku lub bez, a które pozwalają nam również
rozbujać się na scenie, tak abyśmy sami mogli
się dobrze bawić. Na pewno nie będziemy w
stanie spełnić każdego życzenia, ale obiecujemy,
że stworzymy setlistę tak, abyśmy się
wspólnie dobrze bawili!
Co jednak w sytuacji, gdy nie nastąpi to tak
szybko? "Insanity" pójdzie w zapomnienie,
bo mając więcej czasu zaczniecie pracować
nad kolejnym albumem?
Tak naprawdę chcieliśmy zagrać sporo koncertów
na początku tego roku, żeby zaprezentować
płytę na żywo. Z powodu Covid-19 tak
się nie stało i musieliśmy przygotować nowe
plany. To naprawdę wielka szkoda, ale dzielimy
ten los z wieloma zespołami. Z drugiej
strony, regularnie wpadam na nowe pomysły i
również nagrywam poszczególne partie lub
wypróbowuję je razem z perkusją. W najgorszym
wypadku "Insanity" przepadnie w pandemii
i będziemy musieli czekać do wydania
kolejnego albumu, żeby zagrać na scenie na
żywo. Ale mamy nadzieję, że tak się nie stanie
i z pewnością patrzymy w przyszłość.
Czyli nikt z was nie zamierza osiadać na
laurach - najlepsza płyta Squealer wciąż
przed nami?
Muzycy zazwyczaj twierdzą, że ich ostatni
album jest najlepszym, jaki kiedykolwiek nagrali,
ale ja bym tak nie powiedział. Z mojego
punktu widzenia, dostarczyliśmy świetny
album i teraz musimy się upewnić, że zostanie
on odpowiednio zauważony. Ale jak wspomniałem
wcześniej, nie odpoczywamy. Zbieramy
już nowe pomysły i myślimy także o nowym
albumie. Jednak, jak już zostało powiedziane,
wyzwaniem pozostaje zmierzenie się z
obecnymi okolicznościami i określenie, w jaki
sposób zespoły w przyszłości powinny dostarczać
muzykę swoim słuchaczom. Obecnie myślimy
o pewnych zmianach i skupieniu się bardziej
na elementach thrashowych oraz melodyjnych
refrenach. Jest duża szansa, że najlepszy
album Squealer jest jeszcze przed nami.
Do tej pory jest jeszcze trochę czasu, aby przejrzeć
poprzednie albumy i odkryć drobne, ale
ekscytujące szczegóły w naszej muzyce.
Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak
HMP: Jak odnaleźliście się w tej niewesołej,
pandemicznej rzeczywistości? Tworzenie
okazało się wystarczającym antidotum na
lockdown, stąd efekt w postaci waszego,
debiutanckiego albumu?
Hans Christian Spies: Przyzwyczailiśmy się
jak prawie wszyscy. Samoizolacja i nadzieja na
poprawę sytuacji...
Czy światowy kryzys spowodowany koronawirusem
ma wpływ również na taki zespół
jak Suicide Of Society - młody stażem i wiekiem,
niezależny i dopiero debiutujący?
Pandemia wpłynęła na wszystkich na świecie,
więc odcisnęła się również na nas. Od połowy
października nie mogliśmy mieć prób. Mając
wydany album chcieliśmy też grać jak najwięcej
na żywo, a jedyne, co mogliśmy zrobić, to
streamowanie występu.
Muzyka na niepewne czasy
- Kochamy thrash metal nie tylko
ze względu na jego ogromną energię,
ale także za to, że ma wiele
twarzy - mówi Hans Christian
Spies i debiutancki album "War Investment"
potwierdza, że niemiecka
formacja szuka w muzyce czegoś
więcej. Do tego jej rzecznik
prasowy ma sporo do powiedzenia
i lubi dzielić się swoimi przemyśleniami,
dotyczącymi nie tylko muzyki.
Nie jest tak, że trochę tę pandemię demonizujemy?
Jasne, nie ma koncertów, zespoły i
muzycy nie zarabiają i to ogromny cios dla
każdej sceny, nie tylko metalowej, ale też
klasyków czy jazzmanów, jednak podczas
obu wojen światowych życie muzyczne też
było przez lata sparaliżowane. Poza tym z
drugiej strony w muzyce dzieje się teraz
naprawdę wiele - nie tylko w sieci, ale też na
rynku płytowym, gdzie premiera goni premierę,
po okresie wiosenno-letniej stagnacji?
Nie sądzę, żebyśmy demonizowali pandemię.
Mam na myśli to, że ludzie umierają, służba
zdrowia pracuje bez przerwy, a nasze życie jest
w niebezpieczeństwie. Również społeczeństwo
jest bardziej podzielone niż kiedykolwiek,
jeśli chodzi o teorie spiskowe. Nie powiedziałbym,
że pandemia mogłaby być porównywalna
z obiema wojnami światowymi. I
tylko dlatego, że były gorsze, nie musi oznaczać,
że niesie to wiele pozytywnych skutków.
Jedyną rzeczą, która może być pozytywna, jest
to, że ludzkość nauczy się czegoś z pandemii,
wyciągnie wnioski z jej przyczyn i wpływu
lockdownu. Ale teraz nie widzę, żeby coś takiego
się działo. Wydaje mi się, że każdy chce
to odcierpieć, a potem funkcjonować tak, jak
wcześniej. Mimo wszystko można się z tego
sporo nauczyć. Czy wynika z tego coś pozytywnego
dla mnie jako fana muzyki? Cóż, z jednej
strony tęsknię za koncertami tak samo
jak każdy fan oraz muzyk, z drugiej strony
podczas lockdownu mogłem słuchać więcej
muzyki, co jest zdecydowanie dobre. Myślę,
że ten zalew nowych wydawnictw jest dowodem
na znaczny postęp, choć większość z nich
miała zostać wydana wcześniej, podczas pierwszego
lockdownu. Zobaczmy, czy kapele będą
w stanie wypuścić więcej materiału, wiedząc,
że cała ta pandemia trochę jednak potrwa.
Ale bez względu na przyczynę, stagnacja
kulturowa nigdy nie jest dobra. Mam nadzieję,
że ten monolog był odpowiedzią na twoje
pytanie.
Wy też nie czekaliście na lepsze czasy i do
przyszłego roku - nie ma co zwlekać, kiedy
płyta jest już gotowa, trzeba podzielić się nią
ze słuchaczami, szczególnie kiedy nie jest się
zespołem formatu Metalliki i nie ma się nic
do stracenia?
Minęło dziesięć lat od naszego pierwszego
koncertu do wydania naszego pierwszego albumu,
więc nie chcieliśmy dłużej czekać. Pomyśleliśmy
również, że jeśli wszyscy inni
Foto: Suicide Of Society
72 SQUEALER
wydadzą swoje albumy krótko po lockdownie,
to nie zwrócimy na siebie tak dużej uwagi.
Thrash był dla was oczywistym i jedynym
wyborem, chociaż power czy klasyczny metal
również ma w Niemczech ogromne tradycje
i jest równie popularny?
Kochamy thrash metal nie tylko ze względu
na jego ogromną energię, ale także za to, że
ma wiele twarzy: Heathen, Forbidden, Anthrax,
Havok, Sodom… Wszystkie brzmią
inaczej, ale wszystkie są thrashowe.
Nie boicie się porównań do tych wszystkich
wielkich zespołów z lat 80., w dodatku z powodzeniem
funkcjonujących do dziś - Kreatora,
Sodom, Destruction, etc.?
Nie, nie boimy się być porównywani do Kreatora,
Sodom, Destruction czy Tankard. W
rzeczywistości jesteśmy zaszczyceni, ponieważ
takie zespoły są naszymi idolami. Poza tym,
kiedy większość tych zespołów zaczynała, porównywano
je do Venom. Myślę, że to tylko
muzyczna ewolucja. Każdy jest pod wpływem
kogoś i stamtąd ewoluuje. Zobaczmy, czy i jak
będziemy ewoluować.
Swoją drogą ktoś będzie musiał ich w końcu
zastąpić, trzeba więc próbować swojej szansy,
czyż nie tak? (śmiech)
Gdybyśmy byli w stanie to zrobić, nie odmówiłbym.
Ale teraz cieszę się z tego, że te zespoły
są nadal aktywne. Myślę, że dopóki będziemy
mogli grać przed fajną publicznością, będziemy
szczęśliwi. Ale uważam też, że w przyszłości
nie będzie tak wielu wielkich zespołów,
za to będzie więcej mniejszych kapel. Wydaje
się, że rynek muzyczny się zmniejsza, choć
pojawia się coraz więcej zespołów i płyt. Ale
nie mam nic przeciwko. Lubię różnorodność.
"War Investment" to wasz pierwszy album.
Macie więc prawo być podekscytowani, bo
do tego dla większości z was to pierwsza płyta
w życiu - może jeszcze nie do końca uwierzyliście,
że stało się to faktem?
Jesteśmy podekscytowani, ale przygotowywaliśmy
się dziesięć lat, aby zdać sobie sprawę,
że coś takiego się wydarzy. Cieszymy się z tego,
że dotychczasowe reakcje były w większości
pozytywne.
Ale młodzi ludzie nie przepadają już za albumami,
nawet jeśli trwają, tak jak wasz, niecałe
40 minut, wolą na swoich playlistach
pojedyncze utwory. Macie inaczej, w tym
sensie jesteście nieco staroświeccy i album,
jako artystycznie zwarta całość, jest dla was
wciąż czymś bardzo ważnym?
Nie powiedziałbym, że albumy są aż tak staroświeckie,
wciąż jest zapotrzebowanie na ich
fizyczne wydania. Planujemy też wydać nasz
album na winylu. Myślę, że jeśli ktoś chce posłuchać
pojedynczych utworów na Spotify, to
jego prawo. Ale rozumiem twój punkt widzenia.
Przemysł muzyczny zmienia się jak wszystko
inne. Ale my nie możemy pozwolić sobie
na pójście do studia i nagranie tylko jednej
kompozycji, za każdym razem, gdy tylko ją
napiszemy. Więc nagrywamy je wszystkie naraz.
Stąd zróżnicowanie waszego materiału, zarówno
krótkie, bardzo intensywne utwory jak
"Industrial Scavengers", dopełnione dłuższymi,
bardziej rozbudowanymi kompozycjami
"Planet Babylon" czy tytułową?
Foto: Suicide Of Society
Kiedy piszemy nowe kawałki, nigdy nie ma
wielkiego planu. To z jednej strony zależy od
inspiracji. Na "War Investment" wpłynął Sodom,
na "Planet Babylon" Kreator, - i
Exodus, podczas gdy "Industrial Scavengers"
był pisany pod wpływem Toxic Holocaust.
Z drugiej strony zależy od tego, kto napisał
dane utwory. Hans napisał "War Investment"
i "Planet Babylon", a Philipp "Industrial
Scavengers". Jest więc zdecydowanie więcej
czynników, które mają wpływ na formę i ostateczne
brzmienie naszych kompozycji.
Nazwę macie niezbyt optymistyczną. Ten
marsz pogrzebowy w utworze tytułowym
można traktować również jako podzwonne
dla ludzkości, szczególnie w kontekście obecnych
wydarzeń?
Interesujące pytanie. To pierwsza taka interpretacja,
z którą się spotykam i bardzo mi się
ona podoba. Myślę, że tak. Ale może stoimy
na rozdrożu i mamy wybór. Czy nadal będziemy
kroczyć ścieżką, którą idziemy od tak dawna
i dla zysków niszczymy ludzkie życie oraz
środowisko? A może nauczymy się czegoś na
własnych błędach, nie zostawimy nikogo w tyle,
pomożemy sobie nawzajem i znajdziemy
najlepsze rozwiązania dla większości ludzi?
Tak czy inaczej, dzisiejsze społeczeństwo musi
zostać unicestwione albo przez naszą wolę
stworzenia czegoś lepszego, albo przez nasz
upór. "Suicide Of Society" to była pierwsza
kompozycja, jaką kiedykolwiek napisaliśmy.
To przerażające, jak nadal jest aktualna.
Nie jest to w sumie nieco dziwne, że thrash
już od wczesnych lat 80. atakuje słuchaczy
zaangażowanymi tekstami, piętnuje to co
złe, nieprawidłowe, etc., a sytuacja na świecie
jak była zła, tak jest - wychodzi na to, że
to taka trochę beznadziejna sprawa i w masowej
świadomości nic się nie da zmienić?
Dużo o tym myślałem. Thrash wydaje się być
muzyką na niepewne czasy. Zaczęło się podczas
zimnej wojny w obliczu strachu przed
konfliktem nuklearnym. Ale myślę, że dopóki
nie zmienimy naszych preferencji, zawsze będzie
miejsce na poruszenie tego rodzaju tematów.
Nieważne, czy mówimy o hip-hopie,
punk rocku, thrash metalu czy czymkolwiek.
Ale nie powiedziałbym, że to przegrana sprawa.
Docieramy do innych ludzi, a inni do nas.
Szczególnie młode pokolenie chce zmieniać
świat, np. Fridays For Future i myślę, że
sprawy powoli zmieniają się na lepsze. A może
to ta pandemia ujawni, co jest nie tak? Pokaże,
że nieszczęście człowieka nie jest jego
własną winą, ale wynikiem wielu czynników
społeczno-ekonomicznych i naturalnych? Zobaczymy.
Jeśli chcemy coś zmienić, przynajmniej
możemy spróbować. Czasami wystarczy
usunąć jedną cegłę, aby zburzyć całą wieżę.
Jak więc widzisz siebie i zespół za powiedzmy
pięć lat? Da się w ogóle coś takiego przewidzieć
i zaplanować, szczególnie w dzisiejszych,
niepewnych czasach?
Nie mamy planu pięcioletniego ani niczego takiego.
Miejmy nadzieję, że nadal będziemy w
stanie grać na żywo i do tego czasu wydamy
więcej muzyki.
Jesteście więc gotowi na podjęcie wyzwania,
jeśli tylko będziecie mieli możliwość szerszego
promowania Suicide Of Society, szczególnie
w wymiarze koncertowym, co dla zespołu
takiego jak wasz jest podstawą?
Myślę, że jesteśmy gotowi. Tak czy inaczej,
brakuje nam grania na żywo i nie możemy doczekać
się powrotu na scenę. Do tego czasu,
bądźcie thrashowi, bądźcie zdrowi i dziękuję
za przeczytanie tego wywiadu.
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
SUICIDE OF SOCIETY 73
HMP: Gratuluję najnowszej EP-ki "Ready
For Boarding".
Stefan Müller: Dzięki. Mamy już gotowe
utwory na pełen czwarty longplay Stormhunter.
Och, dobrze to słyszeć. Czyli Stormhunter
na dobre powraca z nowymi wydawnictwami
po sześciu latach, które upłynęły po ukazaniu
się albumu "An Eye for an I", tak?
Nie powiedziałbym, że powracamy, ponieważ
nigdy tak naprawdę Stormhunter się nie rozpadł.
Cały czas regularnie się spotykamy i muzykujemy.
Wasz ostatni longplay "An Eye For An I"
(2014) był bardzo obiecujący. To trzeci duży
album w Waszej dyskografii, ale pierwszy
nagrany z twórczym udziałem wszystkich
Chcemy pokazać światu,
że wciąż tu jesteśmy
Stormhunter jest porządnym heavy metalowym zespołem z Niemiec. Ich
dyskografia składa się z trzech udanych albumów "Stormhunter" (2009), "Crime
And Punishment" (2011), "An Eye for an I" (2014). Przypomnieli o sobie w grudniu
2020 za sprawą krótkiej, ale ciekawej EP "Ready For Boarding", a na początek
2022 zapowiadają kolejne LP. O najnowszych utworach oraz o towarzyszących im
emocjach opowiedział nam założyciel kapeli, gitarzysta Stefan Müller.
W grudniu 2020 doczekaliśmy się wreszcie
nowych utworów Stormhunter w postaci EP
"Ready For Boarding". Tytuł trafnie wieńczył
zeszły rok, jako że faktycznie mnóstwo ludzi
było gotowych na "boarding" na międzynarodowych
lotniskach, a tymczasem w wyniku
skandalu sanitarnego musieli pozostać w domach.
Czego uczy nas okładka zdobiąca
"Ready For Boarding"?
Podejrzewam, że masz na myśli restrykcje
ograniczające podróżowanie. Wszystkie utwory,
które znalazły się na tej płycie, zostały napisane
znacznie wcześniej i okładka nie ma nic
wspólnego z tym tematem.
Niemniej, czy muzyka stanowi dla Was
sposob na oderwanie się od szarej codzienności?
Na ogół muzyka nadaje barw życiu. Czyni nas
bardziej wrażliwymi, wzmaga ogólną kreatywność
i pozwala robić co chcemy, bez szefa
nad głową.
Właśnie. Słychać u was tą swobodę. Pomimo,
że "Ready For Boarding" trwa zaledwie
siedemnaście minut, ewidentnie nie dusiliście
każdej sekundy, nie przedobrzyliście z gęstością
motywów i wasza muzyka oddycha. Napięcia
nie słychać nawet w szybszych momentach
EP. Czy mógłbyś rozwinąć stwierdzenie,
że ciężko pracowaliście w studiu?
Wypuściliśmy cztery utwory po to, aby dać fanom
znak życia od Stormhunter. Było dla nas
jasne, że potrzebujemy odpowiednio dużo czasu
na nagrania. To nie piekarnia. Nie mieliśmy
żadnego deadline czy czegoś w tym stylu. W
tym sensie zgodziłbym się, że sesja faktycznie
była swobodna.
Czy wspomniana sześcioletnia przerwa pozwoliła
wam również nabrać pewnego dystansu
do twórczości Stormhunter i spojrzeć na
nią jeszcze dojrzalej?
Zrozumieliśmy, że muzyka znaczy dla nas znacznie
więcej niż rozrywka. To nie tylko hobby.
Dźwięki potrafią zmieniać emocje i uczucia w
sposób niemożliwy do wyrażenia za pomocą
słów. Zakres, w jakim utwór wpływa na słuchacza
zależy jednak nie tylko od samego utworu,
ale też od nastroju, w jakim znajduje się słuchacz.
74
muzyków. W okresie jego premiery byliście
perfekcyjnie zgrani i dysponowaliście materiałem
o bardzo wysokiej jakości. Wielu fanów
dostrzegło w tym nagraniu Wasz potencjał.
To był Wasz moment. Mogliście szturmem
wbiec na niemiecką scenę power metalową.
Tak się jednak nie stało i przyszło nam
czekać aż sześć lat na kolejny wasz album.
Dlaczego?
Było to spowodowane naszym życiem prywatnym,
a poza tym pozostali członkowie zespołu
udzielają się również w innych formacjach
(Bitterness, Nuclear Warfare, Bowtome).
STORMHUNTER
Foto: Stormhunter
Cóż, moja interpretacja minęła się z waszym
zamysłem. Oczywiście słowo "boarding" ma
też inne znaczenia, niż tylko odprawę na lotnisku.
Podejrzewam, że wasz motyw do wydania
owej EP był głębszy niż tylko zabawa
dźwiękami w wolnym czasie?
Jak sam zwróciłeś uwagę, minęło sporo czasu
od wydania "An Eye For An I" i chcieliśmy pokazać
"światu", że wciąż tu jesteśmy. Najważniejszym
celem było stworzenie zestawu
świetnych utworów o odpowiednim brzmieniu.
Nie chcieliśmy, żeby "Ready For Boarding"
brzmiało jak jakieś garażowe demo. Przyłożyliśmy
się do uzyskania pożądanej jakości, a
teraz dzielimy się tym z metalowcami, a także
zamierzamy występować na żywo.
Udziela mi się szczery entuzjazm, jaki zawarliście
na "Ready For Boarding". Przyznaj,
jak dobrze bawiliście się w studiu? "Two
Bears (Or Not Two Bears)" - bo więcej piw?
Nagrania nie przebiegały w atmosferze imprezowej.
Ciężko pracowaliśmy, aby uzyskać dobre
nagrania. To zdecydowanie nie była zakrapiana
alkoholem biesiada. Na takie rzeczy
mieliśmy czas po, ale absolutnie nie w trakcie
sesji.
(To ciekawe. Wydaje mi się, że słuchanie muzyki nie
powinno polegać jedynie na uważnym śledzeniu poszczególnych
instrumentów oraz głosu, ale też na wprowadzeniu
się w swoisty trans, podczas którego można
wręcz pozwolić ponieść się własnym myślom i emocjonalnie
odpłynąć na dźwiękowej fali - przyp. red.)
Przechodząc do analizy zawartości EP,
"Crown Of Creation" doskonale nawiązuje
do stylu znanego przez waszych obecnych fanów,
ale też niezwykle sprawnie potrafi
wprowadzić nowych słuchaczy w wasz
świat. Czy mógłbyś ujawnić, w jakich okolicznościach
skomponowaliście ten kawałek?
Ta kompozycja przyszła naturalnie. Grałem
przypadkowe rzeczy na gitarze i nagle z moich
palców wyszła sekwencja, która złożyła się na
główny akord "Crown Of Creation". Nigdy nie
zdarza mi się usiąść i powiedzieć "ok, teraz
wymyślę coś nowego". Pomysły same przychodzą.
Zdarza się też tak, że piszę tekst utworu z
ogólnym wyobrażeniem, jakiego rodzaju melodia
by do niego pasowała, a dopiero później
powstaje partia gitarowa.
Czy można powiedzieć, że tekst "Two Beers
(Or Not Two Beers)" sprowadza się do picia?
Właśnie, że nie. Główny pomysł na tytuł wziął
się z zabawy słowami z szekspirowskiego
"Hamleta". Tekst przywołuje wspomnienia
dwóch festiwali, na których graliśmy. Jeden
odbył się w Belgii, a drugi we Francji. Z zarejestrowanego
wówczas video złożyliśmy teledysk.
Świetnie się bawiliśmy i ten utwór wiernie
to oddaje. A więc śpiewamy o czymś więcej
niż tylko o piciu, bo też o przyjaźni oraz o naszej
heavy metalowej "rodzinie".
O czym konkretnie jest "Sharp Invaders"?
Nasze liryki są dostępne on-line, zachęcamy
wszystkich do zapoznania się z nimi. Tematem
są w tym przypadku korporacje bez skrupułów
wykorzystujące ludzi oraz inne zasoby, w ujęciu
ogólnym.
Na wyróżnienie zasługuje tutaj tempo, w
jakim gra wasz perkusista Andreas Kiechle.
Andreas jest znakomitym, regularnie grającym
perkusistą. Takie tempo nie stanowi dla niego
najmniejszego problemu.
"Antisocial" zdaje się rozpoczynać jak piękna
ballada, ale szybko przeradza się w dynamiczny,
surowy rock'n'rollowy numer (żeby nie
powiedzieć punkowy)…
...Tak, tak, ale to nie jest nasz utwór, lecz cover
francuskiego zespołu Trust. Pochodzi z 1980
roku, więc nie należy w nim się doszukiwać żadnych
odniesień do współczesnych spraw społecznych.
Mieszkałem w młodości we Francji i
Trust należał do jednych z pierwszych hard
rockowych zespołów, jakie usłyszałem.
Wydaje mi się, że "Ready For Boarding" perfekcyjnie
balansuje pomiędzy tradycyjnym
heavy metalem a euro-power metalem. Jak
postrzegasz miejsce Waszej najnowszej muzyki
wśród euro-power metalowych albumów,
które ostatnio się ukazują?
Nie zaprzątam sobie głowy szufladkami. Określamy
swoją muzykę mianem "heavy metal" i
nie staramy się, aby na siłę wpisać się w żaden
konkretny podgatunek. Gramy to, co chcemy.
Bardzo różna muzyka nas inspiruje - rock,
hard rock, heavy metal, thrash, a nawet death
i black metal. Z drugiej strony, nie zmienimy
drastycznie naszego stylu, a przynajmniej nie
zrobimy tego pod nazwą Stormhunter.
Foto: Stormhunter
Wasza miejscowość Balingen jest znana z
festiwalu Bang Your Head. Czy jest szansa,
że wystąpicie tam w 2021 roku wraz z Saxon,
Diamond Head, Phil Campbell oraz wieloma
innymi legendami metalu? Jak myślisz,
czy w ogóle do tej imprezy dojdzie 15-17 lipca
2021?
Oczywiście, byłoby wspaniale tam zagrać. Myślę,
że zostanie to jednak ponownie przełożone
z powodu restrykcji. Udział zapowiedziało już
tak wiele kapel, że trudno byłoby nam dołączyć
do kolejnej edycji.
Mam nadzieję, że wkrótce będę mogł zadać
Ci więcej pytań o duży album Stormhunter,
hm?
Mamy już gotowe utwory na ten album. Noszą
one wszystkie charakterystyczne cechy Stormhunter,
za wyjątkiem dwóch kawałków, które
mogą okazać się zaskakujące dla naszych fanów.
Czekamy w tej chwili na wolny termin w
studiu nagrań. Mamy nadzieję, że ukaże się on
na początku 2022 roku. Bądźcie czujni!
Sam O'Black
dołączenia do nas na stałe. Wprawdzie nie
brał on udziału w komponowaniu "Return Of
The Dragon", ale muszę przyznać, że zagrał
na nim piękne sola gitarowe.
HMP: Cześć Rob. Jak się miewasz tej zimy?
Rob Thorne: Niedawno zmarł mój ojciec. Nie
mogę się po tym otrząsnąć. Odczuwam żałobę
połączoną ze złością na okrutny los. Mój ojciec
odszedł zbyt wcześnie. Mam wrażenie, że
moglibyśmy spędzić wspólnie znacznie więcej
czasu na tym świecie. Aby ująć to bardziej obrazowo
- siedzę przy komuniku, gapiąc się w
okno i wspominając nasze ostatnie wspólne
momenty. Ciężko mi z tym.
Przyjmij wyrazy współczucia i żalu.
Rob Thorne: Cóż, moją tragedię pogłębia
lockdown. Czas dziwnie płynie. Wydaje się,
że dni ciągną się w nieskończoność, chociaż to
zaskakujące, że minął już cały rok, odkąd
świat pogrążył się w chaosie. Izolacja jest uciążliwa.
Kiedy to się skończy? Czy w ogóle się
skończy? Każdy zmaga się w tym na swój
własny sposób. Z mojej perspektywy, widzę
jak ciężko jest moim dzieciom i mojej mamie.
To frustrujące dla Sacred Oath, że wydajemy
nową płytę w kwietniu 2021, a jednocześnie
nie wiemy, kiedy będziemy mogli grać koncerty.
Tyle rzeczy jest dla nas niewiadomych. Inne
problemy w USA jeszcze bardziej pogłębiają
frustrację. Obawiamy się nadejścia nowej
ery. Mrocznej ery. Smutno mi, że moje dzieci
dorastają w tak popierdolonym świecie.
Siedzisz zatem w izolacji, ale w ostatnim
Powrót ducha zaklętego
w żywiołowej naturze ludzkiego życia
Rozmowa z człowiekiem głęboko pogrążonym w żałobie może być przeżyciem
terapeutycznym dla obu stron. Nawet, jeśli nie jesteśmy w stanie udzielić
profesjonalnej pomocy psychologicznej, nasz rozmówca otrzymuje szansę spojrzenia
kardynalnym sprawom prosto w twarz oraz wyrzucenia z siebie tłumionych
emocji. My zaś możemy uczyć się empatii i rozważyć przewartościowanie własnego
światopoglądu. Zapraszamy więc do spotkania z wokalistą, gitarzystą, kompozytorem,
producentem i liderem power metalowego Sacred Oath (Rob Thorne)
oraz z perkusistą zaangażowanym od samego początku istnienia tej kultowej amerykańskiej
kapeli (Kenny Evans). Opowiedzieli oni o kulisach powstania najnowszej
płyty Sacred Oath "Return Of The Dragon" i wyjawili, że smok powrócił nie
tylko dla nich, ale dla każdego z nas. Nic nie dzieje się przypadkowo, ani po nic -
smokowi chodzi o wytrącenie wszystkich ze strefy komfortu, abyśmy bardziej
świadomie korzystali ze swoich zdolności do poszukiwania szczęścia w iluzorycznym
świecie. Nie przegapcie tego!
wywiadzie udzielonym przez Ciebie dla
Heavy Metal Pages, powiedziałeś, że wolisz
komponować nowe utwory, niźli grać koncerty.
Czy podtrzymujesz tą opinię?
Rob Thorne: Tak. Komponowanie nowej muzyki
było zawsze dla mnie najbardziej satysfakcjonującą
częścią bycia muzykiem. Uwielbiam
pracować w studio. Nie zmienia to faktu,
że tęskno mi do występów na żywo; chciałbym
to robić, a nie mogę. Ale jeśli zapytasz, co
wolę? Zawsze wybiorę opcję "tworzenie nowego
albumu". Jak tylko ukończę jeden, od razu
zabieram się za kolejny!
Minęło cztery lata pomiędzy Waszym przedostatnim
"Twelve Bells" i najnowszym
"Return of the Dragon". Co więc złożyło się
na tą przerwę pomiędzy kolejnymi wydawnictwami
Sacred Oath?
Rob Thorne: Fakt. Tym razem sytuacja wyglądała
nieco inaczej niż w przeszłości, ze
względu na naszą dwuletnią trasę koncertową
po wydaniu "Twelve Bells". Przed jej rozpoczęciem
ogłosiliśmy konkurs na dodatkowego,
piątego członka zespołu. Szukaliśmy osoby,
która jednocześnie potrafi dobrze grać na gitarach,
klawiszach oraz śpiewać poboczne partie.
W takich okolicznościach dołączył do Was
Damiano Christian. Co dobrego mógłbyś o
nim powiedzieć?
Rob Thorne: Damiano świetnie wpisał się w
konwencję Sacred Oath. Jest niesamowitym
muzykiem i dobrze się z nim dogadujemy.
Wniósł wiele pozytywnej energii do naszych
występów na żywo. Myślę, że przyczynił się
do sukcesu wspomnianej trasy koncertowej.
Włożyliśmy wiele wysiłku w odpowiednie
wpisanie jego roli w nasze koncerty, tak aby
na nim zyskały. Dodało to zupełnie nowy wymiar
do naszego show, a przy tym zdjęło ze
mnie presję i pozwoliło mi na lepszą interakcję
z publicznością, na głębszym poziomie. Bawiliśmy
się przednio, a reakcje fanów były bardzo
pozytywne. Pracowało nam się na tyle
dobrze, że złożyliśmy Damianowi propozycję
Ostatni występ wydaliście jako "Thunder
Underground - Live From NYC" w maju
2019. Czy jest to dla Was najbardziej niezapomniany
gig?
Rob Thorne: To znakomita impreza. Wprawdzie
mieliśmy wiele niezapomnianych chwil
na tej trasie, ale ostatni wieczór w Nowym
Jorku był bardzo energiczny i dobrze się stało,
że nasz inżynier Alexey Menkov to nagrał.
Co ciekawe, nie planowaliśmy owej rejestracji;
była to z jego strony niespodzianka. Pamiętam,
że kiedy tydzień później dostaliśmy ścieżki,
pomyślałem "całkiem niezłe; możemy to wydać".
Tak też zrobiliśmy.
Następnie powróciłeś do własnego studia.
Co nagrywałeś?
Rob Thorne: Zazwyczaj produkuję we własnym
studio solowe wokalistki i wokalistów.
Bardzo rzadko metal. Może dlatego, że w naszych
okolicach po prostu nie ma obecnie wielu
zespołów metalowych. Tymczasem, moje
obie córki są wokalistkami. Niemałą przyjemność
sprawia mi ich nagrywanie. Moja najstarsza
córka Farrah Hale nagrała w tym roku
singiel "Fighter" wraz z video. Ekscytujące doświadczenie.
Natomiast moja młodsza córka
Rosie skomponowała kilka utworów, które
będziemy nagrywać jeszcze tej zimy. Obie zostały
obdarzone pięknymi głosami, także czuję
się wręcz zazdrosny!
Owe studio jest nieodzowną częścią istnienia
zespołu Sacred Oath.
Rob Thorne: O, tak. Dużo w tym prawdy.
Moje studio jest wspaniałym miejscem do pracy.
Główne pomieszczenie jest przestronne i
zapewnia dobre warunki akustyczne. Mam też
sporo odizolowanych pomieszczeń, w których
nagrywamy. Zawsze dodaję albo wymieniam
sprzęt, starając się pozostać na bieżąco z nowinkami
technologicznymi (ale też nie zbankrutować).
Najbardziej zależy mi na szukaniu
kreatywnych sposobów, aby każdy kolejny
album brzmiał inaczej, niż poprzedni. Przyznam,
że jest to wyzwanie, dlatego, że zawsze
nagrywamy w tej samej przestrzeni i na tej samej
konsoli.
Czy dobrze rozumiem, że nowoczesne brzmienie
"Return of the Dragon" wynika ze
świadomie podjętej przez Was decyzji?
Rob Thorne: Yeah, wraz z Kennym (Kenny
Evans, perkusista - przyp. red.) przyjęliśmy
założenie na samym początku prac nad "Return
of the Dragon", że ten album musi brzmieć
tak nowocześnie, jak to tylko możliwe,
od strony produkcji. Nie powiedziałbym, że
komponowaliśmy na siłę nowocześnie, ale miksowane
zdecydowanie takie było. Ostateczny
efekt brzmi inaczej, niż nasze pierwsze dema,
chociaż wykorzystaliśmy niektóre ciekawe techniki
zarówno na demie, jak i na ostatecznej
wersji albumu. Wszystko fajnie wyszło. Otrzymaliśmy
właściwą kombinację tradycyjnego
stylu muzyki z nowoczesnym brzmieniem.
Kenny, czy chciałbyś coś dodać?
Kenny Evans: Cofnę się nieco w czasie. Zanim
jeszcze ukazało się "Twelve Bells", wydaliśmy
album "Ravensong", który stanowił dla
nas eksperyment dźwiękowy. W tym kontekście,
"Twelve Bells" to efekt świadomego po-
76
SACRED OATH
wrotu do takiego, rzekłbym, surowego-niemalthrashowego
i mrocznego brzmienia, z jakim
byliśmy kojarzeni w latach osiemdziesiątych.
Przy okazji "Return of the Dragon" powiedzieliśmy
"pieprzyć to; używajmy wszystkich dostępnych
nam narzędzi, bez żadnego ograniczania ekspresji
twórczej". Najpierw zarejestrowaliśmy
ścieżki perkusji w kompletnie nowy dla nas
sposób, pozwalając Robowi na odizolowanie
dźwięku na niespotykaną dotąd w naszym
przypadku skalę. Był to punkt wyjścia do ciągłego
unowocześniania wszystkich pozostałych
składowych brzmienia.
Z mojej perspektywy słuchacza, "Return of
the Dragon" ma znacznie "jaśniejsze" melodie,
które kontrastują z mroczniejszym i
agresywniejszym "Twelve Bells".
Kenny Evans: Dla mnie "Return of the Dragon"
nie tylko jest "jaśniejsze", ale też dojrzalsze.
Przyłożyliśmy się do nadania mu bardziej
wysublimowanej i majestatycznej formy. Czy
jest bardziej melodyjnie? No pewnie. Myślę
też, że bardziej ekspresyjnie, emocjonalnie, ale
nie brak tutaj agresji. "At The Hates" jest jednym
z najbardziej gniewnych kawałków w
całym dorobku Sacred Oath. "Empire's Fall"
oraz "Root Of All Evil" nie mogłoby być bardziej
metalowe.
Zastanawiam się, czy może miały na to
wpływ Wasze muzyczne inspiracje? Czy nie
jest przypadkiem tak, że słuchacie obecnie
nieco innej muzyki?
Kenny Evans: Jako perkusista, uważam za
swoich mistrzów: Mickee Dee (King Diamond,
Motorhead, teraz Scorpions - przyp.
red.), Kima Ruzza (Mercyful Fate - przyp.
red.), Scotta Rockenfielda (Queensryche -
przyp. red.) i Garego Samuelsona (wczesne
Megadeth - przyp. red). Ostatnio słuchałem
sporo: Mario Duplantiera (Gojira), Brana
Dailora (Mastodon) i JP Gastera (Clutch).
Wszystkie te inspiracje są słyszalne na "Return
Of The Dragon".
Jak powinniśmy rozumieć słowo "return/
powrót" w tytule "Return Of The Dragon"?
Rob Thorne: Z mojej, lirycznej perspektywy,
"The Dragon/Smok", uosabia dziką, niepowstrzymaną
moc ducha zaklętego w żywiołowej
naturze ludzkiego życia, który odpowiada za
takie zjawiska jak twórcze napięcie, sztuka
wyłaniająca się z chaosu, innowacyjne wizje.
Ale też za konflikt wytrącający nas ze strefy
komfortu. W ostatnich latach, widzimy powrót
tego ducha w globalnej ludzkiej świadomości,
następujący po okresie powszechnie
odczuwanej satysfakcji i zadowolenia. Na samym
początku działalności Sacred Oath,
utożsamialiśmy smoka z dwoma oddzielnymi,
przeciwstawnymi siłami, co znalazło swój wyraz
w takich utworach, jak np. "Two Powers".
Teraz jednak widzę wyraźnie, że smok stał się
jednorodną, złożoną formą mocy wewnątrz
każdego z nas indywidualnie, a także wewnątrz
nas wszystkich jako gatunku ludzkiego.
Kenny Evans: Jako perkusista odpowiem, że
jest to dla mnie próba powrotu do podstaw
muzycznych. Kiedy Sacred Oath powstawało,
chcieliśmy grać muzykę utrzymaną w stylach,
które sami lubiliśmy słuchać. W tamtych
czasach, między 1985 a 1988 rokiem, były to
nazwy takie jak Black Sabbath, Dio, Judas
Priest, Iron Maiden, Mercyful Fate/King
Diamond, Fates Warning, Queensryche, aż
po Slayer i Megadeth. Chodzi mi o to, że nie
reprezentowaliśmy jednego czy dwóch mikronisz,
lecz szerokie spektrum muzycznych ekspresji.
Sacred Oath istnieje już sporo czasu, a
nadal mamy możliwość swobodnego grania tego,
co zechcemy. Chcieliśmy więc "powrócić"
do wyrażania pełnego spektrum istoty Sacred
Oath.
W pewnym sensie Wasze nowe logo wskazuje
na ów powrót do podstaw, prawda?
Kenny Evans: To logo powstało bardzo dawno
temu, zaprojektowałem je już na nasz debiut
"A Crystal Vision" (1987 - przyp. red.).
Wtedy użyliśmy nieco innego projektu, ale
kiedy Sentinel Steel wznowił płytę w 2001
roku, użyliśmy właśnie tego samego, co na
"Return Of The Dragon". Pozostałe płyty faktycznie
były opatrzone innymi grafikami.
Nie wiem, czy można to nazwać zbiegiem
okoliczności, ale pasuje.
Foto: Sacred Oath
Które fragmenty instrumentalne z "Return
Of The Dragon" wymagają szczególnej
uwagi słuchaczy?
Kenny Evans: Wow, trudne pytanie! Uwielbiam
całość. Końcówka utworu tytułowego
jest kurewsko majestatyczna. Najszybsza
część wieńcząca "Empires Fall" podnosi mi
ciśnienie - to stary, dobry Sacred Oath. Swoją
drogą, dostaję gęsiej skórki kiedy Rob krzyczy
"Evil" w "Root Of All Evil", co podpada pod
Mercyful Fate/King Diamond.
Rob Thorne: Mój ulubiony fragment instrumentalny?
Uwielbiam początek utworu tytułowego
z łomoczącymi odgłosami kroków
smoka na tle jazgoczących gitar. W mojej wyobraźni
ukazuje się tutaj prawdziwy smok.
A co z "Return Of The Dragon" będziecie
grać na żywo?
Kenny Evans: Mamy nadzieję, że tej jesieni
będziemy grać wszystko od początku do końca.
Wkrótce rozpoczynamy próby z nadzieją,
że nie będzie ograniczeń w miejscach, do których
polecimy!
Rob Thorne: Yeah, rozmawialiśmy już o wykonywaniu
całości. Nie jestem do końca przekonany,
czy to dobry pomysł. Jest tyle utworów
z naszej przeszłości, które uważam za
konieczne do zaprezentowania naszym fanom,
m.in. "Two Powers", "The Ferryman's
Liar" i "Counting Zeros". Nie wiem, czy wystarczy
nam czasu na to wszystko. Na pewno
zagramy "Hammer Of An Angry God" i "Return
Of The Dragon". Myślę, że będziemy się
raczej musieli dowiedzieć po premierze, które
utwory lubią najbardziej nasi słuchacze.
Czy zgodzilibyście się ze stwierdzeniem, że
spędzacie swoje życie goniąc za marzeniami,
tak jak Rob Thorne śpiewa w kawałku tytułowym?
Kenny Evans: Nigdy nie miałem co do tego
wątpliwości. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło
być inaczej. Mój ojciec był perkusistą, zanim
ja siadłem za garami. Realizuję swój życiowy
potencjał w tej roli, dlatego, że spotykamy
się wręcz z fanatyczną reakcją słuchaczy.
Chciałbym jednak, aby więcej osób nas usłyszało.
Dajemy z siebie wszystko, aby dotrzeć
do jak największej grupy odbiorców. Fajnie, że
ktoś zwraca uwagę na teksty naszych utworów.
Rob Thorne: Czyż nie jest tak, że wszyscy
ludzie na świecie gonią za marzeniami? Żyjemy
w iluzji, lecz kiedy odczuwasz radość w
próbie ich realizacji, to jesteś szczęśliwym
człowiekiem. To wszystko, na czym mi zależy.
Sam O'Black
SACRED OATH 77
Tygrysy z Włoch i z Ghany
Kompilacja "Majors & Minors" jest doskonałym wprowadzeniem nowych
słuchaczy w świat Tygers Of Pan Tang. Przy okazji jej wydania nadarzyła się znakomita
okazja, aby podsumować wciąż żywą historię tego czołowego reprezentanta
NWOBHM oraz podpytać o szczegóły dotyczące przyszłych koncertów. Przed
Wami wspomnienia gitarzysty i założyciela formacji Robba Weira oraz obecnego
wokalisty Jacka Meillea.
HMP: Cześć. Tygers Of Pan Tang to świetny
zespół, który odniósł sukces w dwóch
wcieleniach: klasycznym lat osiemdziesiątych
oraz jeszcze wspanialszym obecnego
stulecia. Jak czujecie się ze statusem żyjącej
ikony hard'n'heavy?
Robb Weir: Cześć. Miałem szczęście uczestniczyć
w obu tych odsłonach Tygersów. To
były dwie kompletnie inne ery. Założyłem zespół
w 1978 roku, czyli - wyobraź to sobie -
bez Internetu, bez komputerów ani telefonów
komórkowych. Pracowaliśmy ciężko, aby zdobyć
uznanie. W tym samym roku udało nam
się zdobyć pierwszy kontrakt z małą firmą
wydawniczą (Neat Records - przyp. red.). Jej
właściciel wybrać się na nasz lokalny koncert i
spodobało mu się to, co zobaczył. Kiedy zakończyliśmy
grać, zwrócił się on do naszego
ówczesnego managera z propozycją rejestracji
kilku naszych utworów. Skorzystaliśmy z okazji
i ostatecznie nagraliśmy dziesięć autorskich
utworów. "Don't Touch Me There" ukazał się
jako siedmiocalowy singiel w 1979 i rozszedł
się w nakładzie 50 000 sztuk. W efekcie, pod
koniec 1979 przeszliśmy pod skrzydła dużej
wytwórni MCA Records. Nasza kariera nabrała
rozpędu. Nie ukrywam, że wpływy oraz
pieniądze dużej firmy znacznie nam pomogły.
Na początku 1980 odbyliśmy aż pięć tras koncertowych
(trwających łącznie cztery miesiące)
po Wielkiej Brytanii wraz z Magnum,
Def Leppard, Scorpions, Saxon oraz Iron
Maiden. Uwielbialiśmy życie w drodze, ponieważ
niemal wszystko mieliśmy zorganizowane
i jedynym naszym zadaniem było wyjście
na 40 minut na scenę i rozkręcenie publiczności.
Niestety bańka pękła w 1983r., ale
tylko po to, aby odnowić się w następnym stuleciu.
Zebrałem nowy skład Tygersów w
2000r. (właściwie to Tygers Of Pan Tang działał
aż do 1987 roku i wydał jeszcze dwa albumy
w innym składzie - przyp.red.). Jako jeden
z głównych, oryginalnych kompozytorów, doskonale
czułem i rozumiałem, o co chodzi w
tym zespole. Oczywiście świat wygląda teraz
kompletnie inaczej, z mediami dostępnymi za
jednym kliknięciem. Wciąż jest to ekscytujące,
ale w inny sposób. Stałem się nieco dojrzalszy
(tylko trochę!) i nadal cieszę się każdą
chwilą koncertowania, komponowania i nagrywania.
To fanastyczne, że dokądkolwiek
się udajemy, występujemy jako główny zespół
wieczoru. Czasami wolimy jednak ustąpić
miejsca innej formacji, zwłaszcza na dużych
festiwalach, po to aby zrelaksować się i chłonąć
atmosferę wokół. Nigdy nie narzekałem
na życie w zespole i nigdy nie będę tego robić.
Tygers Of Pan Tang zakończyło pierwszy
rozdział swojej historii, ponieważ Wasz label
usiłował naruszyć waszą artystyczną
niezależność.
Robb Weir: MCA oczekiwało od nas w
1983r., że będziemy nagrywać utwory innych
ludzi, a nie własne. Podjąłem stanowczą decyzję,
że nigdy w życiu do tego nie dopuszczę.
Kompletnie nie rozumiem, dlaczego duży label
narzuca utwory kogoś innego. Zwłaszcza,
że Tygers Of Pan Tang udowodniło, że doskonale
radzi sobie z komponowaniem takich
albumów, których mnóstwo ludzi chce słuchać.
"Wildcat" uplasował się na 13. miesjscu
list brytyjskich a "Spellbound" na 18. Nasze
zdolności kompozytorskie były dobrze udokumentowane
i potwierdzone w praktyce.
Ale cieszycie się pełną kreatywną swobodą
odkąd powróciliście?
Robb Weir: Wznowiłem Tygers w 2000 z silnym
przekonaniem, że nikt nie będzie mi mówić,
jakiego typu muzykę mam grać. Po tych
wszystkich latach to ja wiem najlepiej, jak powinien
brzmieć Tygers Of Pan Tang! Mam
więc pełną artystyczną kontrolę nad każdym
aspektem naszej twórczości. Tak powinno być
zawsze.
Wokalista Richie Wicks wystąpił z wami
tylko na jednym albumie i został zastąpiony
przez Jacka tuż po wydaniu LP "Noises
From The Cathouse" (2004). Jaka była tego
przyczyna?Robb Weir, utrzymujesz przecież
przyjazne relacje z wszystkimi poprzednimi
członkami zespołu.
Robb Weir: Richie był świetnym wokalistą o
szerokim zakresie. Doskonale wpasował się ze
swoim głosem na "Noises..." Ale patrząc
wstecz, uważam, że ten album odbiega od naszego
stylu. Nie zrozum mnie źle, nie brakuje
mu udanych utworów - choćby mój faworyt
"Master of Illusion" do dziś daje radę. Ale w
pewnym momencie nasz manager pokłócił się
z Richiem, nie udało nam się załagodzić konfliktu
i zasugerowano nam, że Richie powinien
odejść. Wydaje mi się, że może on mieć
do nas żal, ale myśmy nie mieli z tą awanturą
nic wspólnego. W każdym razie, ogłosiliśmy
poszukiwanie nowego wokalisty. Włoska
agencja skontaktowała się z nami, abyśmy
przesłuchali Jacopo Meille ("Jack"), który
wcześniej śpiewał w zespole Mantra. Sprawdziliśmy
ich CD i zaprosiliśmy Jacka do Wielkiej
Brytanii na próbę. Od pierwszych dźwięków
"Take It" wiedzieliśmy, że to strzał w
dziesiątkę. Jak czas pokazał, mieliśmy rację.
Podobno Jonathan Deverill potrzebował "pokonać"
130 konkurentów, aby dołączyć do Tygers
w 1981r., a byliście wówczas rozpoznawani
jedynie w Wielkiej Brytanii. Czy w
tym przypadku też braliście pod uwagę innych
wokalistów?
Robb Weir: Tak. Rozważaliśmy przyjęcie
kilku osób z Wielkiej Brytanii, ale ostatecznie
nie zaprosiliśmy ich na próbę. Jack wywarł na
nas tak silne wrażenie, że zaufaliśmy naszym
uszom, iż to on jest tym właściwym kandydatem.
Lubiliśmy jego CD na tyle, że poprosiliśmy,
aby przyleciał z Florencji pojammować z
nami w UK. Jack odcisnął swoje piętno na
klasycznych numerach Tygersów oraz śpiewa
nowy materiał głośno i dumnie. Teraz już nie
mógłbym wyobrazić sobie naszego zespołu
bez Jacka robiącego burzę na przodzie sceny.
Myślę też, że wszyscy staliśmy się bardziej
dojrzali, odkąd połączyliśmy siły w 2004r., ale
nadal z każdym dniem rozwijamy się. Mamy
jeszcze wiele dobrego do zaoferowania.
Które wydarzenie/wydarzenia w ciągu ostatnich
13 lat (czyli po dołączeniu obecnego wokalisty
- przyp. red.) uważacie za najbardziej
Foto: Tygers Of Pan Tang
78
TYGERS OF PAN TANG
przełomowe dla historii Tygers Of Pan
Tang?
Jacopo Meille: Osobiście wskazałbym na
współpracę z Chrisem Tsangridesem (producent,
- przyp. red.) jako na jedno z najwspanialszych
moich doświadczeń muzycznych.
Wiele się od niego nauczyłem. To on pokazał
mi, jak dać z siebie wszystko co najlepsze podczas
nagrywania. Bez niego nie śpiwałbym tak
jak śpiewam. Poza tym wyjątkowo dobrze
wspominam wyprawę do Japonii.
A w jakich okolicznościach Francesco Marras
zasilił w zeszłym roku szeregi Tygersów?
Jacopo Meille: Nie byliśmy w stanie zorganizować
standardowego przesłuchania (z powodu
restrykcji). Poprosiliśmy kandydatów,
żeby przesłali nam video, na którym grają
utwory "Hellbound" oraz "Don't Stop By".
Zszokowała nas liczba chętnych gitarztystów.
Mój dawny znajomy Alessandro Del Vecchio
(producent, wokalista i klawiszowiec)
napisał mi, żebym koniecznie zwrócił uwagę
na Francesco, ponieważ dysponuje on niesłychanie
technicznym warsztatem oraz talentem.
Miał rację. Wszyscy polubiliśmy Francesco,
bez cienia wątpliwości. Doskonale wie,
jak komponować piosenki oraz jak współpracować
z ludźmi. Jest otwarty na wypróbowywanie
nowych rozwiązań i bardzo zależy mu
na każdym utworze. Osobiście czuję się dumny,
że jest on drugim Włochem w składzie
Tygers Of Pan Tang. Z roku na rok pojawia
się coraz więcej utalentowanych hard'n'heavy
muzyków z naszego kraju.
Wasza nadchodząca składanka "Majors &
Minors" ma za zadanie "kontynuować spóściznę
zespołu ze starannie wyselekcjonowanymi
utworami, które napisaliście i nagraliście
przez ostatnie 13 lat" (zgodnie z notką
prasową). Czy zgadzacie się, że właśnie
ten repertuar oddaje właściwie dorobek artystyczny
Tygers Of Pan Tang z wokalistą
Jackiem Meille?
Jacopo Meille: Szczerze mówiąc, jako kolekcjoner
albumów, nigdy nie interesowały
mnie kompilacje. Zazwyczaj jeśli lubię jakiś
zespół, to wolę kupić jego całą dyskografię. Z
drugiej strony, nigdy dotąd nie doświadczyłem
uczucia wydania składanki odzwierciedlającej
wiele moich lat w tym samym zespole.
Śpiewam w Tygersach niezmiennie od
dłuższego okresu czasu, w którym ukazały się
cztery LP oraz cztery EP. Dołączyłem w
2004r., więc tego listopada stuknie 17 lat. Jestem
dumny zarówno z osiągnięć zespołu, jak
i z własnych osiągnięć jako człowiek oraz wokalista.
To wręcz surrealistyczne, że moje imię
zapisało się w historii Tygersów. "Majors &
Minors" okazuje się najlepszym możliwym
sposobem na wyrażenie mojej miłości oraz poświęcenia
dla Tygers of Pan Tang.
Zastanawiam się przy okazji nad dwoma
sprawami: momentem ukazania się takiej
kompilacji oraz doborem utworów. Wydaje
się, że maj 2021r. to perfekcyjny czas ze
względu na obecną koncertową stagnację.
Wiem jednak, że macie już 20 nowych utworów
ukończonych z myślą o następnym LP,
więc "Majors & Minors" stanie się wkrótce
niekompletne w roli "prezentacji Tygers Of
Pan Tang z Jackiem Meille". Za chwilkę fani
popatrzą na tą składankę i powiedzą: "cóż,
ten zespół ma kilka lepszych kawałków z
Jackiem".
Robb Weir: Tak, to prawda. Nowe kawałki
brzmią świeżo i są perfekcyjnie zrównoważone
jak na współczesny hard rock. Oczywiście, jak
tylko ukaże się kolejny LP, nasz repertuar ulegnie
znaczącej zmianie. Postrzegałem zawsze
karierę Tygerów jak chodzenie pod górę schodami.
Wraz z każdym wydanym albumem
wspinamy się o stopień wyżej. Decydującym
czynnikiem pozwalającym nam na to jest
przychylna nam prasa. Pozytywne recenzje
bardzo nam pomagają. Już teraz mogę jednak
powiedzieć, że nasz nowy materiał wnosi wiele
nowego, po części z uwagi na nowego gitarzystę,
Francesco Marrasa. Jego wkład okazał
się nieoceniony - nie mogę doczekać się
rozpoczęcia sesji nagraniowej. Pragnę, aby
wreszcie wszyscy usłyszeli nasze nowe utwory.
Odnośnie Twojego przypuszczenia, że "wkrótce
Tygers będą mieć lepsze kawałki z Jackiem"...
Czasy się zmieniają. Pierwsze cztery
Foto: Tygers Of Pan Tang
albumy Tygersów z początku lat osiemdziesiątych
są teraz podnoszone przez prasę do
rangi kultowych. To są fundmanety naszego
stylu. Bez nich nie istniałoby coś takiego jak
"brzmienie Tygersów". To one pojawiły się
jako pierwsze. Jack wiele nowego wniósł (wraz
ze swoim niekwestionowanym talentem), ale
w ramach już istniejących podstaw.
Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po otrzymaniu
"Majors & Minors", było spisanie
tytułów moich ulubionych utworów z waszych
ostatnich czterech LP. Dopiero w
drugiej kolejności spojrzałem na wasz wybór.
Największa różnica polegała na tym, że nie
zdecydowaliście się na "If You See Kay" ani
na "I Got The Music In Me" (cover The Kiki
Dee Band), podczas gdy ja tak. Jak trudne
było dla was dokonanie selekcji? Czy zdarzyło
się np. tak, że ktoś upierał się przy którejś
kompozycji, ale pozostali nie zgodzili
się?
Jacopo Meille: Kiedy nasz label Mighty Music
poprosił nas o wskazanie odpowiedniej setlisty,
od razu wiedzieliśmy, że będzie to trudne.
Zmotywowało mnie to jednak do refleksji
i do ponownego wysłuchania ostatnich
czterech LP. Robb od razu wymyślił tytuł
"Majors & Minors", co w pewnym sensie pomogło
nam dokonać selekcji. Z albumu "Animal
Instinct" wszyscy chcieliśmy "Hot Blooded",
ponieważ często graliśmy go na żywo. To
bardzo intensywna piosenka hard rockowa.
Natomiast "If You See Kay" prawie się załapało
- jest moim ulubionym kawałkiem na
"Animal Instinct" (obok "Dark Rider" i "Rock
Candy"). Ale to "Let It Burn" pozytywnie nas
zaskoczyło, kiedy ją sobie przypomnieliśmy.
Nie pamiętaliśmy, jak dobry był ten utwór, ale
po jego ponownym usłyszeniu uświadomiliśmy
sobie, że to idealny reprezentant części
"minor". Wspaniała kompozycja, która nie dostała
dotąd swojej szansy, aby zabłysnąć. Może
dlatego, że "Let It Burn" napisaliśmy tuż
przed wejściem do studia. Co do "I Got The
Music In Me", jestem bardzo zadowolony z
tego, jak mój głos tam wypadł, ale zakładaliśmy
umieszczenie tylko naszych autorskich
utworów na kompilacji. Cieszę się, że o nim
wspomniałeś.
Poza dobrze znanymi piosenkami, "Majors
& Minors" zawiera również nowe "Plug Me
In" i "What You Say", a "Spoils Of War"
otrzymało alternatywny, okiestrowy mix.
Podoba mi się to.
Jacopo Meille: Cóż, chcieliśmy dodać coś
extra. Od początku planowaliśmy umieścić
"What You Say" na regularnym LP, a nie zrobiliśmy
tego tylko ze względu na ograniczenia
dopuszczalnej długości formatu płyty winylowej.
Wszyscy jednak uwielbiamy "What You
Say" do tego stopnia, że chcieliśmy je na "Majors
& Minors", zamiast wybrać w to miejsce
coś innego. Pozwól, że przy okazji sprostuję -
ten kawałek pojawił się wcześniej, dokładnie
na stronie B 7" singla "Only The Brave". Co do
"Plug Me In", wyróżnia go zaraźliwy groove,
wobec czego kojarzy mi się on z wczesnym
Tygersem. Zdaję sobie spraę, że nieliczni to
TYGERS OF PAN TANG
79
wcześniej słyszeli, ponieważ stanowiło to stronę
B 7'' singla "Never Give In". Kiedy miksowaliśmy
LP "Ritual", potrzebowaliśmy zdecydować,
którą wersję "Spoils Of War" wolimy i
padło na tą zorientowaną bardziej na hard
rock. Ale zarówno Robb, ja, jak i nasz perkusista
Craig, lubiliśmy również pompatyczną
wersję orkiestrową. Kiedy więc label zaproponował
kompilację, nie mieliśmy najmniejszej
wątpliwości, że musi ona zawierać orkiestrową
wersję "Spoils Of War".
Podobają mi się wszystkie cztery ostatnie
LP Tygers Of Pan Tang na tyle, że polecam
wszystkim słuchanie ich w całości. Czy rozważaliście
też przygotowanie specjalnej edycji
zawierającej je wszystkie? Podobnie jak
dziesięć lat temu wyszedł limitowany do
1000 egzemplarzy box z waszymi pierwszymi
czteremi albumami studyjnymi, tj. "Wild
Cat" (1980), "Spellbound" (1981), "Crazy
Nights" (1981), "Cage" (1982).
Robb Weir: Nie. Te pierwsze albumy pojawiły
się, a następnie zniknęły (choć oczywiście
nie przepadły) wraz z rozsypaniem się oryginalnego
składu. Jack ma się dobrze i jest regularnym
członkiem zespołu. Wciąż tworzy z
nami następne albumy. Teraz jest czas na nagrywanie
nowych rzeczy, a nie na wznawianie
starszych. W "Majors & Minors" chodzi jedynie
o podsumowanie naszych ulubionych
utworów dla nowych słuchaczy, którzy wcześniej
nas nie słyszeli i nie są pewni od czego
zacząć. Ta składanka idealnie sprawdza się w
takiej właśnie sytuacji. Wewnątrz znalazły się
wysokiej jakości grafiki i zdjęcia oraz osobiste
wspomnienia członków zespołu, ponieważ zależy
nam, żeby fani dostali od nas to, co najlepsze,
a nie jakieś tanie CD ze śmietnika.
Zwykliśmy przykładać wagę do szczegółów.
80 TYGWERS OF PAN TANG
Wasz basista ze "złotych" lat osiemdziesiątych,
Richard "Rocky" Laws powiedział kiedyś:
"moje dni w Tygersach pozostawiły
mnie z permanentnie uszkodzonym słuchem;
niektóre gigi są tak głośne, że odczuwam ból
dopóki nie założę ochraniaczy słuchu". Czy
jest to powszechny problem wśród doświadczonych
muzyków?
Robb Weir: Nasze uszy to nasza kariera w
muzycznym biznesie. Ochrona słuchu jest
kluczowa, niezależnie od tego czy gramy w zespole,
pracujemy w studiu, jesteśmy dziennikarzami
muzycznymi czy didżejami. Wszyscy
kochamy hałas, potrzebujemy dokładnie słyszeć
każdy dźwięk, lubimy kopiące uderzenie
perkusji. Musimy jednak pamiętać o umiarkowaniu.
W zasadzie, słyszymy wszystko dokładniej
wtedy, gdy wzmacniacz jest odkręcony
na 8 zamiast na 11. Mamy dostępne rozmaite
metody ochrony słuchu, więc nie powinno się
zdarzyć, że ktoś głuchnie. Łatwo powiedzieć,
chociaż osobiście nigdy nie używałem żadnej
ochrony słuchu w ciągu moich 43 głośnych lat
na scenie i cieszyłem się w pełni każdą jedną
Foto: Tygers Of Pan Tang
nutą, więc co ja tam do cholery wiem.
Robb Wier, w poprzednim wywiadzie dla
Heavy Metal Pages powiedziałeś, że chciałbyś
zagrać na Islandii. Przykuło to moją
uwagę, ponieważ największą grupą obcokrajowców
na Islandii stanowią Polacy (około
14 000 Polaków wśród populacji 340 000,
czyli 4%). Jestem jednym z nich. Bruce
Dickinson był tutaj, Metallica była, Guns'n'
Roses, Robert Plant, Patti Smith też. Nawet
Judas Priest planowało, ale ostatecznie
to odwołali. Czy chcielibyście do nas przyjechać
np. wraz z Judas Priest? Rob Halford
jest wielkim fanem kotów, więc podejrzewam,
że lubi też tygrysy. Odbywają się tu
całkiem duże festiwale, np. Solstice Festival
i Iceland Airways. Byłoby super, gdybyście
do nas zawitali!
Robb Weir: Jak najbardziej tak. Szczerze mówiąc,
wszędzie chętnie zagralibyśmy, ponieważ
nasz ostatni koncert odbył się 8 marca
2020 w Belgii i nie widzieliśmy się od tego
czasu. Nigdy nie mieliśmy aż tak długiej przerwy
w ciągu mojej 17 letniej kariery w Tygers
Of Pan Tang.
Czy czuliście się bardziej energiczni (żeby
nie powiedzieć podekscytowani) w 2008, ale
bardziej ograniczeni w 2021?
Robb Weir: Nie. Jedyne, o co nam zawsze
chodziło, to tworzenie świetnych utworów
oraz granie ich na żywo. To nas zawsze napędzało.
Teraz nie możemy występować, ale i
tak żonglujemy pomysłami, riffami i melodiami.
Od września 2020 napisaliśmy (ja, Francesco
i Craig) 20 nowych kawałków opartych
o ciężkie riffy. Chcemy nagrać je tak szybko,
jak to możliwe, aby fani wreszcie je usłyszeli.
W tym samym wywiadzie wspomnieliście
również o Rosji. A co powiedzielibyście o
show w Ghanie? Legenda głosi, że Twoi
rodzice (rodzice Robba Weira - przyp. red.)
byli brytyjskimi lekarzami na misji medycznej
w Ghanie, gdzie urodziłeś się w 1958.
Robb Weir: Ta legenda jest prawdziwa. Bardzo
chętnie poleciałbym do Ghany lub do Rosji,
ale w tej chwili nie da rady. Nie słyszałem,
żeby jakiś brytyjski zespół zagrał kiedyś w
Ghanie, co czyni ów pomysł wyzwaniem. Nie
pytałem jeszcze naszego agenta o organizację
występu w ich stolicy Accra, ale właściwie
mógłbym teraz to zrobić. Chętnie wybrałbym
się też na trasę po głównych rosyjskich miastach.
Zobaczymy, co będzie możliwe w 2022r.
Jakie są Wasze dokładne zamiary odnośnie
Ritual Over Europe Tour?
Jacopo Meille: Zostaliśmy zmuszeni do przełożenia
tych imprez na rok 2022r., choć większość
z nich i tak była już raz przekładana.
Możliwe są jednak nasze występy 28 sierpnia
2021r. na Stoneded Festival w UK, a także
we Francji i w Norwegii pomiędzy wrześniem
a październikiem 2021r. Zachęcam do śledzenia
naszej oficjalnej strony internetowej. Mamy
nadzieję, że do nich dojdzie. Problemem
jest fakt, że mieszkam we Włoszech, Francesco
w Niemczech, a pozostali w Wielkiej Brytanii.
Mam nadzieję, że restrykcje zostaną
zniesione do czerwca 2021r.
Co robicie ze swoją kreatywną energią, kiedy
nie możecie w pełni zajmować się muzyką?
Jacopo Meille: Jestem maniakalnym pasjonatem
muzyki. Kiedy nie komponuję, nie nagrywam
ani nie występuję z Tygersami, pracuję
nad innymi projektami, np. Sainted Sinners
z Frankiem Pané (Bonfire) lub moim włoskim
zespołem Damn Freaks. Ponadto uczę
muzyki w szkole muzycznej, pokazuję jak pisać
własne kawałki. Pomaganie młodym zespołom
jest wdzięcznym wyzwaniem. To cieszy,
że ludzie odkrywają dzięki mnie nowe dźwięki
oraz rozwijają własne umiejętności.
Co przyniesie przyszłość?
Jacopo Meille: Chcę kontynuować tworzenie
takiej muzyki, jaką kocham. Pozostaję niewzruszonym
optymistą. Śpiewanie w Tygersach
pokazało mi, że bez względu na wszystko,
jeżeli wierzysz w to co robisz, osiągniesz
swój cel.
Sam O'Black
HMP: Cześć. Jak opisalibyście muzykę Solitary
dla ewentualnych nowych słuchaczy?
Richard Sherrington: Nasza muzyka to definitywnie
thrash metal. Myślę, że w ciągu ostatnich
lat, kiedy tradycyjne podejście do thrash
metalu powróciło, byliśmy w stanie dodać tego
staro-szkolnego klimatu do naszego materiału.
To zabawne, bo taka muzyka nie pasowałaby
do 1994 roku, w którym powstał Solitary.
Sądzę, że tak naprawdę "The Gathering"
Testamentu było czymś, co ponownie
otworzyło drzwi powracającym standardom
thrash metalu, tej specyficznej perkusji i rytmicznym
gitarom grającym tryplety. To był
definitywnie moment, w którym zdecydowaliśmy,
że będziemy pisać riffy takie jak w
1989r. Muzycznie próbujemy tworzyć agresywny
materiał, skupiając się na tym, by był tak
intensywny, jak to tylko możliwe, jednak zawsze
potrzebne jest coś, co przyciągnie uwagę
w kompozycji; coś co sprawi, że utwór stanie
się wyjątkowy.
Brzmiało po prostu morderczo
Solitary jest brytyjską kapelą thrash metalową, która swoją działalność
rozpoczęła w trudnych dla thrash metalu czasach, czyli w latach 90. O historii i
muzyce zespołu, o tym jak pokonywali problemy stojące na jego drodze oraz o najnowszym
albumie "The Truth Behind the Lies", opowie nam wokalista i gitarzysta
rytmiczny Richard Sherrington wraz z basistą Gareth Harrop'em.
Jesteście w przemyśle muzycznym 25 lat, czy
mam rację? Co zmieniło się dla was przez te
wszystkie lata?
Richard Sherrington: Tak, jesteśmy obecni
przez ostatnie 26 lat. Przez ten okres czasu
wiele się dla nas zmieniło. Internet nie istniał,
kiedy zaczynaliśmy. Sprzedaż kaset i pisanie
listów były jedynymi sposobami, dzięki którym
mogliśmy się rozreklamować. Wtedy
głównie chodziło o nagranie dema i zdobycie
kontraktu. Winyle wtedy powoli zaczęły odchodzić
do lamusa. Gdyby ktoś nam powiedział,
że w 2020r. będziemy wydawać album
na winylu, to nie uwierzylibyśmy. Jednak by
być szczerym, nikt nie spodziewał się tego, że
wciąż będziemy istnieć jako zespół, ani tego,
że będziemy nagrywać album z Simonem
Efemeyem. Musieliśmy dostosować się do sytuacji,
w której byliśmy przez te wszystkie
lata. Po 2000r. była to kwestia przetrwania
nas jako zespołu. Mieliśmy duże długi przez
nagranie "Nothing Changes" i promującą go
trasę. Z całym długiem, który musiał zostać
spłacony, nasze szanse na nagranie kontynuacji
tego albumu w rozsądnym czasie zostały
całkowicie zniszczone. Pomimo faktu, że wydanie
"Requiem" zajęło nam kilka lat, sam album
pozwolił nam stać się finansowo stabilnym
podmiotem i prawdopodobnie to pozwoliło
nam przetrwać jako zespół. Zasadniczo
w 2013 roku zbudowaliśmy własne studio, w
którym odbywaliśmy próby. Pozwoliło nam to
zmniejszyć koszty nagrywania dema i ułatwiło
próbowanie nowych konceptów. W tym czasie
zaczęliśmy rezerwować sobie miejsca na małych
festiwalach w Wielkiej Brytanii, zaś nasza
sytuacja zaczęła się naprawdę dla nas rozwijać.
W zasadzie, byliśmy w stanie wypuścić
pięć wydawnictw, licząc od 2014 roku. To
wszystko zaczęło się z koncertówką "I Promise
to Thrash Forever" (2014), następnie
wydaliśmy "The Diseased Heart of Society"
(2017), a rok później nasze pierwsze dwa albumy
jako "Nothing Changes 20th Anniversary
Edition" (zawiera EP "The Human
Condition" i LP "Nothing Changes" - przyp.
red.), przy współpracy z niderlandzkim labelem
Doc Records. Rok potem ukazało się EP
jest to album dopracowany pod każdym
względem. Myślę, że zadziałała ta dodatkowa
przestrzeń, którą daliśmy utworom. Naprawdę
jestem podekscytowany produkcją. Jest
masywna i czuć ciężar. Złożyło się na nią
sporo ciężkiej pracy i pasji. Uważam, że końcowy
rezultat jest wart tych wysokich standardów,
które sobie wyznaczyliśmy w procesie
twórczym.
Richard Sherrington: "The Diseased Heart
of Society" - naprawdę lubię ten krążek, jest
na nim kilka wspaniałych utworów. Kiedy
pisaliśmy ten album, skupiliśmy się głównie
na tym, by dobrze się to grało na koncertach.
Kierowaliśmy się zasadą, że każdy utwór ma
być krótki i przebojowy, co sprawiło, że cały
album utrzymuje podobny charakter. To był
nasz pierwszy raz, kiedy pracowaliśmy z
Simonem, co również dla nas okazało się
przełomowym doświadczeniem. Był to także
moment, w którym sytuacja zaczęła się dla
nas intensywniej rozwijać. Ten album otworzył
nam wiele drzwi. Natomiast mam mieszane
uczucia co do "Requiem". Nagraliśmy sekcję
rytmiczną w roku 2004, jednak kolejne
cztery lata zajęło nam, by dopracować inne
części i wydać cały album. Ale to już inna historia.
Jeśli chodzi o porównanie do tego jak
Foto: Solitary
"XXV". Teraz zaś wydajemy nasz pierwszy album
"The Truth Behind Lies" (2020) za pośrednictwem
Metalville. Rezultatem tych
działań była możliwość zagrania na większości
z największych brytyjskich festiwali, a także
trzy występy w Europie kontynentalnej (licząc
od 2017 roku).
Który album polecacie do rozpoczęcia przygody
z waszym zespołem? Czy byłby to debiut
"Nothing Changes", album "Requiem",
a może najnowszy krążek "The Truth Behind
the Lies"?
Richard Sherrington: Uważam, że zawsze
powinno się zaczynać z ostatnim wydawnictwem
i wracać do początku. "The Truth
Behind Lies" jest sumą naszych poprzednich
wysiłków.
Gareth Harrop: Nowy album "The Truth
Behind Lies" jest z pewnością dobrym startem.
Jest agresywny i jednocześnie chwytliwy,
a sposób w jaki został napisany sprawia, że
śpiewam obecnie, to różnica jest olbrzymia.
To powiedziawszy, był to styl popularny w
tamtym czasie, więc wydawał się prawidłowym
kierunkiem. Album wydaje się zróżnicowany
stylistycznie, bo wiele utworów mogłoby
zostać zawarte na "Nothing Changes", ale
dwa lub trzy położyły fundament pod to, jak
brzmimy dzisiaj. Wciąż mam grymas na twarzy
słysząc wokale na tym albumie.
Gareth Harrop: Nasz pierwszy longplay
"Nothing Changes" był tak naprawdę miksem
pierwotnego thrashu w stylu kapel takich
jak Testament i Slayer, oraz rzeczy typu Machine
Head i Pantera. Jeśli podobają Ci się
nasze nowsze albumy, to możesz wrócić i posłuchać
początkowych zmagań zespołu próbującego
znaleźć swoje brzmienie. Jest na nim
parę klasyków - taki "Within Temptation"
wciąż jest grywany na koncertach, kiedy tylko
mamy na to ochotę.
"The Truth Behind the Lies" został nagrany
SOLITARY 81
przy współpracy z nowym/starym basistą,
Gareth Harropem. Richard, czy mógłbyś
powiedzieć coś więcej o współpracy z nim?
Richard Sherrington: Świetnie jest móc
znowu współpracować z Garethem. Nie widzieliśmy
się od lat, jednak od momentu, w
którym zaczął z nami ponownie grać próby,
czujemy się, jakby nigdy nas nie opuszczał.
Tutaj przekażę pałeczkę Garethowi, jednak
chciałbym podkreślić, że wniósł do nas coś,
czego brakowało na dwóch ostatnich albumach.
Gareth Harrop: Jako nastolatek w latach 90.
zacząłem chodzić na koncerty, a mój przyjaciel
Matt zaczął mnie zabierać na występy kapeli
swojego kuzyna, Richa, o nazwie Solitary.
Zrobili na mnie ogromne wrażenie, chodziłem
więc wszędzie tam, gdzie oni grali. Kiedy
Matt w końcu dołączył do kapeli jako gitarzysta
prowadzący, ja zacząłem prowadzić korespondencję
i zajmować się sprzętem na występach.
Zacząłem trenować w moich własnych
zespołach w salce prób obok Solitary. Pewnego
dnia, po tym jak weszli do studia nagrywać
"Nothing Changes", dostałem telefon. To
byli oni. Mówili, że potrzebują basisty i że
nadałbym się. Ten telefon rozpoczął szalony
okres uczenia się zarówno materiału do nagrań,
jak i wczesnego katalogu ich utworów,
który składał się na godzinny set. Na szczęście
znałem już strukturę utworów całkiem dobrze,
stąd zajęło mi to tylko kilka tygodni, by
wszystko doszlifować, zanim zaczęliśmy nagrywać
bas i jeździć w trasy. Trzy kolejne lata
wypełniły niezliczone trasy, które graliśmy
weekendami, oraz ciągła praktyka po trzy -
cztery razy w tygodniu. W pewnym momencie
okazało się to męczące. Ze względu na
pracę we wczesnych latach 2000 wyprowadziłem
się z Preston, co poskutkowało opuszczeniem
przeze mnie zespołu. Wciąż jednak występowałem,
tym razem w moich własnych
kapelach, a jednocześnie śledziłem poczynania
Solitary. Niespodziewanie pod koniec roku
2018 (podobnie jak 20 lat wcześniej) dostałem
od nich telefon. Wspaniale było powrócić
do sali prób Solitary. Byłem pod wrażeniem
ich nowego studia. Zaczęliśmy grać i
wszystko od razu pasowało. Nasz perkusista
Roy doszedł parę lat wcześniej zanim opuściłem
zespół, tak więc jedyną osobą, z którą do
tamtej pory nie grałem, był gitarzysta prowadzący
Andy. Od razu przeszliśmy do pisania i
nagrywania demówek z nowym materiałem.
Mieliśmy zarezerwowanych kilka letnich festiwali
w Wielkiej Brytanii oraz w Europie kontynentalnej,
tak więc znowu rzuciliśmy się w
wir aktywności, tym razem na jeszcze większą
skalę. Inną różnicą pomiędzy tym okresem a
moim początkiem w Solitary było to, że nie
brałem udziału w pisaniu "Nothing Changes",
perkusja była też nagrana, więc dawniej
wszystko sprowadzało się do nauki. Jednak
tym razem mogłem dodać więcej od siebie do
procesu nagrań i napisać moje własne motywy.
Nowoczesna technologia umożliwia pracę
nad pomysłami w domu i szybkie dzielenie się
nimi z innymi. Jest to użyteczne. Reszta pozostaje
kwestią nauczenia się materiału w sali
prób i dopracowania go.
Co jest w ogóle z basistami w waszej kapeli?
Foto: Solitary
Z tego co czytałem na Metal Archives, pięć
na dziewięć zmian w kapeli dotyczyło stanowiska
basisty. Czy to jest czysty przypadek?
Richard Sherrington: Myślę, że to jest kwestia
tego, że bycie w zespole wymaga dużego
poświęcenia. Ja, Roy oraz Andy, zawszę dążyliśmy
do osiągnięcie tych samych celów, przyzwyczailiśmy
się do bycia w kapeli i byliśmy
przygotowani na wzloty i upadki, tak samo jak
zadawaliśmy sobie sprawę z kosztów utrzymania
grupy. W przeszłości mieliśmy wielu basistów
i pomimo tego, że podobało im się w
Solitary, często przytłaczało ich techniczne
zaawansowanie naszej muzyki lub koszta finansowe,
które musieli ponosić. Granie w lokalnym
barze w piątek wieczorem nie wpływa
na twoją pracę lub życie rodzinne, ale podróż
do Austrii już tak, a to drugie w naszym przypadku
było bardziej prawdopodobne.
Czy moglibyście opisać, jak powstał wasz
najnowszy album? Jak długo nad nim pracowaliście?
Richard Sherrington: Myślę, że zaczęliśmy
myśleć nad pomysłami na album pod koniec
roku 2018, wiedząc, że będziemy nagrywać w
2019r. Pracowaliśmy nad nimi intensywnie
przez sześć lub siedem miesięcy. To najkrótszy
okres czasu, w którym zdołaliśmy napisać
i nagrać cały album. Rok 2019 okazał się dla
nas naprawdę stresujący. Nasz management
powiedział, że musimy mieć album gotowy do
rozesłania po wydawnictwach na początku roku
2020, co wydawało się osiągalne w momencie
zawarcia umowy w roku 2018. Jednak
po tym dostaliśmy parę ofert z letnimi występami
w Europie oraz możliwość zagrania na
festiwalu Bloodstock. W rezultacie przeznaczyliśmy
kilka miesięcy na przygotowywanie
się do nich.
Gareth Harrop: Pre-produkcja wstępnych
wersji utworów zaczęła się zanim ukończyliśmy
komponowanie całego materiału. Rich po
ukończeniu swoich wersji przesyłał je od razu
do Simona, potem my je dostawaliśmy i dopracowywaliśmy.
Ze względu na to, że perkusja
jest instrumentem najbardziej czasochłonnym
i kosztownym do nagrania w stosunku do
ceny całej sesji, zdecydowaliśmy się nagrać ją
w naszym studiu. Z Rayem, Andym i Richem
spędziliśmy nad nią sporą ilość czasu. Kiedy
przyszedł moment na gitary, Simon sprawił,
że gitarzyści używali swoich wzmacniaczy
Engl wraz z kemperami, tworząc w studio naprawdę
potężną ścianę dźwięku. Bas był bardzo
surowy. Grałem przez pełny zestaw Ampeg
podkręcony tak głośno, że aż cały budynek
wibrował. Simon to wszystko połączył i
brzmiało to po prostu morderczo. Masywny
dźwięk gitar z w pełni obecnym basem - nie
muszę chyba wspominać, że nie mogłem być
bardziej szczęśliwy. Simon to legenda; przez
lata zrobił wiele różnych nagrań, które były
moimi ulubionymi. Naprawdę miałem frajdę
mogąc z nim nagrywać. Było coś szczególnego
w sposobie, w jakim nagrywa i miksuje niskie
tony - pomaga on uwydatnić sound tak, by
wszystko brzmiało potężnie, a jednocześnie
naturalnie i "prawdziwie". To jest jedna z tych
rzeczy, którą naprawdę wyróżniają się jego
produkcje. Myślę, że Rich miał najtrudniej w
studiu. Simon zmusił go do poszerzania horyzontów
wokalnych, co oczywiście wiąże się ze
sprzeczkami i stresem. Było parę nerwowych
sesji, ale Rich zawsze dawał sobie z tym radę
i w końcu wszyscy mogli się zrelaksować. Nic,
co jest coś warte, nie przychodzi łatwo.
Czym się różni "The Truth Behind the Lies"
od "The Diseased Heart of Society"?
Richard Sherrington: Uważam, że nowy album
w porównaniu do poprzedniego jest krokiem
naprzód, jeśli chodzi o jakość produkcji
i wykonanie. Utwory na "The Truth Behind
the Lies" są dłuższe. Pomimo tego, że poprzedni
album zawiera dziesięć utworów, ma krótszy
czas trwania niż nasz najnowszy. Obecnie
uznaliśmy, że mamy napisać bardziej zaangażowane
utwory, co jest spoko, ale tylko do
momentu, w którym potrzebuję napisać tekst,
ponieważ trzeba się przebić przez więcej sekcji.
Powiedziałbym, że utwory są bardziej
agresywne, ale również bardziej przystępne.
Simon przymusił mnie do zmiany podejścia
do śpiewu w porównaniu z poprzednim albumem,
a same utwory też są bardziej eksperymentalne.
Gareth Harrop: Nowy album wydaje się być
bardziej albumem dla mnie. Te utwory zostały
napisane razem i pasują do siebie. Naprawdę
lubię przedostatnią płytę, jednak bardziej wydaje
się ona składanką utworów do grania na
żywo. Oba albumy zostały wyprodukowane
przez Simona, ale ten brzmi potężniej oraz
82
SOLITARY
bardziej energicznie, agresywnie, naturalnie i
dynamicznie niż poprzednik.
Czy wasz najnowszy album został stworzony
z jednym motywem przewodnim? A może
jest raczej kolekcją różnych myśli bazowanych
na waszym doświadczeniu i inspiracjach?
Richard Sherrington: Nie jest to album koncepcyjny,
jednak wszystko obraca się wokół
wytrwałości i pokonywania własnych demonów.
Mam to szczęście, że nie zmagałem się z
problemami natury zdrowia psychicznego,
stąd nie pisałem tych utworów z mojego osobistego
doświadczenia. Było to jednak coś, co
chciałem napisać, ponieważ jest to bardzo widoczne
w obecnym społeczeństwie. Utwór tytułowy
stanowi jedyny wyjątek, który napisałem
w całości na temat Brexitu. Zdumiały
mnie otaczające mnie kłamstwa oraz to, jak
rasistowskie i chciwe wyrzutki naszego społeczeństwa
dążyły do powtórki mrocznych dni z
początku roku 1980. Zbliża się okres desperacji.
Czy "Truth Behind the Lies" jest bardziej o
tym, co ktoś czuje niż o tym, co ktoś widzi?
Richard Sherrington: Szczerze powiedziawszy
nie myślałem o tym tak głęboko, jednak
tytuł i grafika pokazują, że to co widzimy powierzchownie,
nie zawsze wydaje się tym,
czym jest. Myślę, że powinieneś zagłębić się w
album by odkryć znaczenie utworów, bo wiele
osób podczas tego zgłębiania się znajdzie rzeczy,
które z nimi współgrają. Prawda kryjąca
się za kłamstwem zarówno zawiera to, co czujesz,
jak i to co widzisz. Chciałbym, aby skłoniło
cię to do zastanowienia się, co kto do ciebie
mówi.
Co sądzicie o tym, że kłamstwo ma zawsze
w sobie ziarenko prawdy?
Richard Sherrington: Z tego co widzę, całym
sensem kłamstwa jest ukrycie realności sytuacji.
Na przykład drugi utwór "The Dark…
The Resilient" jest o kimś odpowiedzialnym za
wypadek, którego skutkiem była sytuacja zagrażająca
życiu poszkodowanej osoby (The
Resilient). Pierwszy wers określa perspektywę
ofiary oraz tego, w jaki sposób ona pokonała
ową sytuację. Drugi wers przedstawia zaś perspektywę
sprawcy (The Dark), to w jaki sposób
chce zaprzeczyć wydarzeniu oraz jego niechęć
do wzięcia odpowiedzialności za swoje
czyny. Refreny określają zaś to, w jaki sposób
obie strony, każda na swój sposób, są prześladowane
przez konsekwencje wypadku.
Gareth Harrop: Myślę, że najbardziej wiarygodne
kłamstwa są częściowo oparte na prawdzie.
A nawet kiedy nie są, to wciąż tkwi w
nich sugestia, co kłamca chciał ukryć, dzięki
czemu kłamstwo łatwo może się zdradzić.
Który utwór z najnowszego albumu jest was
najciężej zagrać?
Richard Sherrington: Nie jestem pewien, ponieważ
jeszcze ich nie śpiewałem ani nie grałem
(ze względu na lockdown). Myślę jednak,
że utwór tytułowy będzie cholernie ciężki. Już
był trudny do grania bez śpiewania, jednak
zobaczymy, jak to będzie wyglądało, kiedy
wreszcie wrócimy do koncertowania. Masa liryków
została napisana podczas pre-produkcji,
kiedy nie graliśmy prób, stąd mogą być
pewne elementy, przy których będę wręcz potrzebował
wspomagaczy. Zobaczymy.
Gareth Harrop: Cały nowy album jak do tej
pory jest najbardziej wymagającym materiałem
do zagrania. Jeśli jednak miałbym wybrać
jeden utwór, to wskazałbym nasz pierwszy
singiel, "Abominate". Są w nim pewne fragmenty,
po których wciąż miewam koszmary
odnośnie ich bezbłędnego wykonywania.
Kto i jak stworzył grafikę na "The Truth
Behind the Lies"?
Richard Sherrington: Udało nam się przekonać
Koota by wrócił z emerytury i stworzył
dla nas okładkę na EPki z okazji 25-lecia
"XXV" oraz na najnowszy album. Odpowiadał
on za wiele okładek brytyjskiego metalu we
wczesnych latach 90. Współpracowały z nim
kapele takie jak Saxon, The Exploited oraz
The Almighty. Na szczęście udało mi się z
nim spotkać i zapytać, czy byłby zainteresowany
powrotem do pędzla. Spodobało się mu
to co robiliśmy i z chęcią przystał na współpracę.
Jeśli chodzi o koncept okładki, wysłałem
mu demo z utworem tytułowym oraz z
Foto: Solitary
wszystkimi lirykami, które napisałem do tamtego
momentu, zaś on po prostu stworzył arcydzieło.
Uwielbiam, że za każdym spojrzeniem
na tą okładkę odkrywa się coś nowego.
Gareth Harrop: Oglądanie szkiców koncepcyjnych
Koota okazało się wspaniałym przeżyciem.
Kilka szkiców, które nam wysłał, wystarczyło,
by wzniecić w nas ekscytację. Niektóre
zamieściliśmy w teledysku do "Abominate".
Rzeczą, która naprawdę wywarła na mnie
ogromne wrażenie, było oko w centrum grafiki,
wyglądające naprawdę niezwykle. Żeby to
uzyskać, dosłownie stworzył on pełny fizyczny
model, który mógł potem odpowiednio
oświetlić i namalować jak prawdziwy obiekt.
Po prostu coś zdumiewającego.
Czy moglibyście wymienić kilka dobrych i
świeżych kapel thrash metalowych?
Richard Sherrington: Szczerze powiedziawszy,
przez to, że graliśmy koncerty przez ponad
dwanaście miesięcy, nie byliśmy w stanie
dokładnie poznać twórczości żadnej nowej
kapeli. Jednak powiedziałbym, że każdy powinien
sprawdzić album zespołu naszych
przyjaciół Sharpnel o tytule "Palace For The
Insane". Jest świetny, to jeden z głównych albumów
na mojej playliście podczas tych lockdownów.
A co sądzisz o najnowszym albumie Xentrix?
Richard Sherrington: Nagrałem wokale
wspierające do dwóch utworów na tej wersji,
na której śpiewał Chris Astley, stąd mam obie
wersje tego albumu. Naprawdę lubię to, co Jay
zrobił z tekstem "World of Mouth" - jest to
mój ulubiony utwór. Szczerze mówiąc, nie byłem
przekonany do oryginalnej wersji tego kawałka
i uważam, że Jay zrobił go lepiej. Jest to
ich najlepiej brzmiący album. Naprawdę cieszę
się, że Den i Stan prowadzili tą kapelę tak
dobrze, że w końcu stała się powszechnie znana
wśród metalowców. Zasługiwali na to.
Szkoda tylko, że tak ze 30 lat za późno. Poza
tym, gdyby nie oni, to pewnie z tobą bym nie
rozmawiał.
Co zamierzacie robić w 2021r?
Richard Sherrington: Obecnie naprawdę
ciężko cokolwiek planować. Szczególnie, że
nie wiemy, jak będzie wyglądał nasz kolejny
rok, jeśli chodzi o koncertowanie na żywo.
Wszystkie występy, które mieliśmy zaplanowane
na 2020r. zostały przeniesione na rok
2021. Zakładając, że powrócimy do jakiejś
"normalności", najprawdopodobniej zawitamy
do Europy. Jeśli nie, to po prostu zaczniemy
pracować nad kolejnym albumem i nagramy
kilka teledysków do utworów z tego albumu.
Gareth Harrop: Będę się modlił do dowolnego
bóstwa, które zwróci na nas uwagę oraz
pozwoli nam wyjść i zagrać kilka koncertów.
Koncertowanie jest częścią tego, kim jestem
jako muzyk. Nie mogę doczekać się powrotu
na scenę.
Jacek Woźniak
SOLITARY 83
HMP: Witam serdecznie z ramienia Heavy
Metal Pages. Jak Twoje samopoczucie we
współczesnym świecie?
Thomas Zeller: Dziękuję, wszystko w porządku.
Żyję i mam się dobrze. Mieszkam z moją
wspaniałą żoną w małej wiosce w południowozachodnich
Niemczech (niedaleko Freiburga).
Jak dotąd wirus mnie oszczędził. Dziękuję za
przeprowadzenie ze mną tego wywiadu.
Najważniejszym powodem moich pytań są
nadciągające dużymi krokami najnowsze reedycje
starych płyt MP. Powiedz na początek,
kto wpadł na pomysł, żeby Dying Victims
wydało kolejne, skoro tak naprawdę dosłownie
chwilę temu Repulsion Records zabierał
się za przypomnienie waszej muzyki?
Thomas Zeller: Obie wytwórnie miały ten sam
Monstrualny penis
Wokalista MP okazał się pierwszoligowym gadułą.
Wyczerpująco i z dbałością o szczegóły przybliżył
żywot grupy, ale też podzielił się kilkoma prawdziwie
archiwalnymi anegdotami. Chyba nie można wyobrazić
sobie lepszych odpowiedzi na przygotowane pytania!
Mam nadzieję, że muzyka MP po tym wywiadzie zyska szersze grono odbiorców,
bo na pewno zasługuje na większą uwagę. Także nie ma co zwlekać - zapraszam
na przepełnioną szczerością i humorem rozmowę z Thomasem Zellerem!
Thomas Zeller: Zostawiamy to profesjonalistom.
Ale oczywiście dostali ode mnie wszystkie
pliki i zdjęcia. I w obu wytwórniach zrobili to
bardzo dobrze!
Naturalnie takie wznowienia są też okazją do
wspomnień. Czy w przypadku tych ostatnich
reedycji mieliście okazję powspominać sobie
tamte sesje, tamten czas w historii MP i czy
są jakieś ciekawe anegdoty, oczywiście nadające
się do publikacji (śmiech)?
Thomas Zeller: Tak, oczywiście że są. Dnia 12
sierpnia 1986r, roku miał miejsce legendarny
występ telewizyjny na niemieckim kanale Sat1
w programie "Music Box". Fani MP do dziś
mają wspaniałe wspomnienia z tego programu.
Koncert był odtwarzany, ale po nim rzecznik
prasowy zespołu, czyli ja, został przesłuchany
przez gospodarza programu, Annette Hopfenmüller,
która była w tym czasie dziewczyną
słynnego niemieckiego piosenkarza Petera
Maffaya. Do tego wywiadu przed występem
należało przeprowadzić próbę dźwięku. Kazano
mi odpowiadać na pytania o czymkolwiek -
co mogłem wymyślić na miejscu - nawet jeśli to
były kompletne bzdury. Chodziło przede
wszystkim o to, by mówić bez przerwy, tak by
inżynier dźwięku mógł wprowadzić wszystkie
niezbędne poprawki. Podczas występu miały
być zadawane te same pytania, a mnie kazano
w międzyczasie wymyślać "prawdziwe odpowiedzi".
Oto, co się stało:
Annette Hopfenmüller: Drogi Thomasie.
Czy mógłbyś mi jeszcze raz wyjaśnić, co oznacza
wasza nazwa MP? Czy jest to skrót od…?
Thomas Zeller: Oczywiście, że jest to skrót.
Nazwa MP to skrót od Monstrualny Penis!!!
Co o tym sądzisz?
Annette Hopfenmüller: (z trudem powstrzymuje
się od śmiechu) Świetny pomysł, to pewnie
dlatego wasz perkusista biega w tych naprawdę
obcisłych spodniach, żeby szczególnie
dobrze było widać ten element. (Tak przy okazji,
Thomas Schneider wyglądał absolutnie
śmiesznie)
Thomas Zeller: Tak, tak właśnie musi być!!! (z
absolutnie poważnym wyrazem twarzy)
Annette Hopfenmüller: Cóż, Thomas, dlaczego
ktoś decyduje się grać heavy metal? (ledwo
może wydobyć z siebie słowa bez śmiechu)
Thomas Zeller: Jakieś dwa lata temu wypiłem
benzynę po pijaku i zatrułem się nią. To musiało
doprowadzić mnie do szaleństwa. Od tamtej
pory gram heavy metal.
Annette Hopfenmüller: A co z pozostałymi
dwoma muzykami? Dlaczego są na pokładzie?
Czy oni również pili benzynę?
Thomas Zeller: Nie, nie pili. Są częścią zespołu
tylko dlatego, że ich do tego zmusiłem.
Koniec próby. Reżyser spektaklu wyszedł ze
swojego pokoju śmiejąc się do łez i mówiąc, że
dźwięk był absolutnie świetny. Powiedział
nam, że już nagrał ten wywiad, że i tak nie da
się opowiedzieć wielu szczegółów ze swojego
życia w 2 minuty, i że te odpowiedzi były najzabawniejsze,
jakie kiedykolwiek słyszał. Nie
przestawał się śmiać i powiedział: "Wyemitujemy
ten wywiad dokładnie w ten sposób. Nie będziemy go
więcej nagrywać"... i tak się właśnie stało. Pomyśleliśmy,
że pomysł jest całkiem zabawny...
Program został wyemitowany kilka razy w ciągu
następnych tygodni. W międzyczasie przestaliśmy
myśleć, że to wszystko jest śmieszne,
ale było już za późno. Sprzedaż płyt znów poszybowała
w górę, ale na scenie wybuchł nowy
skandal. Nie wszyscy mieli takie samo poczucie
humoru jak reżyser programu. W Metal Hammer
ukazał się paskudny list od fana metalu.
Uważał on, że w wywiadzie chciałem się naśmiewać
z fanów metalu i był głęboko urażony.
Dla wielu jednak byłem bohaterem. Cytat z
Metal Hammera; "More fun in Heavy Metal" był
odtąd cytowany za każdym razem, gdy pisano
coś o MP. Z czasem jednak muzycy przestali
uważać to za zabawne, a raczej czuli się tym
skrępowani.
pomysł, jednak niezależnie od siebie. Właściwie
Repulsion Records chciało wydać płytę
rok temu, ale pandemia to uniemożliwiła. I tak
się składa, że oba wydania ukazują się w tym
samym czasie. Nie jest to problem, bo Repulsion
Records sprzedaje tylko w Ameryce Południowej,
a Dying Victims w pozostałej części
świata (śmiech)...
Czym będzie się różnić robota Dying Victims
od tego, co zrobiło Repulsion?
Thomas Zeller: Dying Victims i Repulsion
wykonali wspaniałą i bardzo profesjonalną pracę.
Różnice leżą głównie w książeczce i bonusowych
utworach. Dying Victims ma ich pięć, a
Repulsion wydało płytę z trzema dodatkowymi
kawałkami. W przypadku tej pierwszej dostępny
jest również winyl. Jestem zadowolony z
obu wytwórni.
Czy jako zespół byliście mocno zaangażowani
w ostatnie wznowienia czy oddaliście pole
fachowcom z wytwórni?
Foto: MP
Słuchając dwóch pierwszych albumów MP,
"Bursting Out" i "Get It Now", nie sposób
odnieść wrażenie, że duże piętno na tych numerach
odcisnął chociażby Accept. Domniemam,
że słuchaliście dużo takiego klasycznego
heavy. Co jeszcze kształtowało Was
jako muzyków w tamtym okresie?
Thomas Zeller: Tak, masz rację. Accept miał
na nas największy wpływ. Szczególnie dla naszego
gitarzysty Andy'ego Wolka. Na początku
Andy nawet podobnie wyglądał jak Wolf
Hoffmann. Inne wpływy pochodziły od AC/
DC, Judas Priest, Saxon, i oczywiście Motörhead.
Zanurzmy się w głęboką przeszłość. Może
pytanie banalne, ale na pewno odpowiedź
ważna - jak to się stało, że zająłeś się muzyką
i to akurat jej cięższą odmianą?
Thomas Zeller: Od wydania płyty AC/DC
"Dirty Deeds, Done Dirt Cheep" w grudniu
1976 roku w Niemczech byłem fanem hard
rocka. Trwało to do lata 1977 roku, kiedy to
wraz z najbliższymi przyjaciółmi założyłem
pierwszy hard rockowy zespół Cry. Wcześniej
nie graliśmy na żadnych instrumentach, ale
ćwiczyliśmy dzień i noc. Ja byłem basistą. Czy
wyobrażasz sobie, że w styczniu 1978 roku
mieliśmy nasz pierwszy koncert? Graliśmy na
prywatnym przyjęciu urodzinowym... Później,
w latach 80., stałem się fanem wszystkich
bohaterów "Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu".
Ale, naturalnie... To AC/DC było głów-
84
MP
nym powodem, dla którego zostałem muzykiem.
Ten pieprzony zespół zmienił moje życie!
Chciałbym zapytać o okładki wczesnych albumów.
Wyglądają bardzo oldschoolowo,
dziś może odrobinę kiczowato. Na pewno jednak
wpisują się w klimat heavy metalu lat 80.
Kto był pomysłodawcą i jak mają się do zawartości
muzycznej albumów?
Thomas Zeller: Jeden z moich najstarszych
przyjaciół - Peter Walter - był malarzem okładek
płyt. Oczywiście, dzisiaj powiedzielibyśmy:
"och, co za pieprzone kiczowate gówno", ale w latach
80. tego typu dzieła sztuki były normalne. Peter
zawsze sam wpadał na pomysły. W większości
przypadków nie ma żadnych odniesień
do tekstów.
Co skłoniło zespół do zmiany nazwy w 1992
roku na Melting Point?
Thomas Zeller: Było zbyt wiele zmian w zespole
i wokół niego. Gitarzysta i autor utworów
Paul Samson, który wcześniej pracował z takimi
gwiazdami jak Bruce Dickinson (Iron Maiden)
i Nicki Moore, z legendarnego zespołu
Samson, okazał się prawdziwym błogosławieństwem
dla nowo powstałego kwintetu. W przeciągu
zaledwie kilku miesięcy nowy album
Melting Point został skomponowany i nagrany
w nowo otwartym wówczas L-Sound Studio
w naszym rodzinnym Emmendingen. Był
to pierwszy album z nowym producentem, co
pociągnęło za sobą również zmianę wytwórni.
Szwabska wytwórnia Savage Records, oddział
firmy Online Productions, okazała się być
idealnym partnerem dla MP. Wszyscy zaangażowani
ludzie byli w podobnym wieku co muzycy
i motywacja była wysoka. W październiku
1992 roku "Melting Point" został wydany. W
ten sposób akronim MP nabrał dodatkowego
znaczenia, ponieważ nie postrzegaliśmy się już
jako "projekt", bo pierwotnie skrót znaczył Metal
Project.
Według źródeł MP jest zespołem aktywnym
od 1986 roku. Jednak ostatnią płytą studyjną
jest wspomniany wyżej krążek z 1992 roku.
Jest jakaś szansa na to, żebyście wrócili do
studia i napisali nowy, całkowicie premierowy
zestaw utworów?
Thomas Zeller: W ciągu ostatnich czterech
lub pięciu lat nagraliśmy kilka nowych utworów.
Zrobiłem to z Uwe Ulmem i Andym
Wolkiem - oryginalnymi członkami zespołu.
Nie jestem do końca zadowolony z tego materiału.
Wiem, że utwory muszą być lepsze niż w
latach 80. Nasi fani powinni usłyszeć, że rozwinęliśmy
się po tych wszystkich latach. Ale jesteśmy
na dobrej drodze i mam nadzieję, że w niedalekiej
przyszłości ukaże się nowy album.
Poniekąd może sytuacja epidemiologiczna na
świecie byłaby ciekawym tematem na warstwę
tekstową?
Thomas Zeller: Oczywiście, że tak. Mam swoje
przemyślenia na temat niektórych tekstów.
Zobaczymy, co jeszcze się wydarzy. To jest
straszna sytuacja dla wszystkich ludzi na
świecie.
W 1999 roku nakładem Shark ukazał się album
koncertowy. Rozumiem, że mimo braku
regularnych albumów graliście sporo koncertów.
Graliście chyba wtedy w całości pierwszy
album..?
Thomas Zeller: Tak, ale pozwól, że opowiem
Ci co się wydarzyło od wydania naszego ostatniego
studyjnego albumu "Melting Point". Na
początku 1995 roku nasza firma Online Productions
ogłosiła upadłość, co oznaczało koniec
wytwórni Savage Records. Trudno jest
uwierzyć, że nawet rzekomo oszczędni Szwabowie
zdołali zrujnować młodą firmę w ciągu
zaledwie kilku miesięcy. Zyski, na które liczyliśmy
i których tak bardzo potrzebowaliśmy,
nigdy nie nadeszły. Produkcja "Melting Point"
nie była tania i w dużej mierze została opłacona
przez muzyków i menadżera Waltera Holtfortha.
Po tym, jak organizator trasy koncertowej
na domiar złego zniknął z całym dochodem,
upadku MP nie dało się już zatrzymać.
Mimo to zespół do końca 1995 roku sporadycznie
koncertował, aby spłacić długi. Czasami
nawet graliśmy - głównie klasyki Deep Purple
- jako zwyczajny cover band pod nazwą Burn.
Dnia 11 listopada 1995 roku jako MP daliśmy
swój ostatni, pamiętny koncert, w beznadziejnie
przepełnionej sali koncertowej baru muzycznego
"Blume" w Emmendingen. Po nim zespół
rozpadł się na ponad cztery lata! Oryginalny
gitarzysta Andy Wolk i były basista Interims,
Wolfgang Nübling utworzyli nowy lineup
MP z Klausem Sperlingiem i mną na początku
1999 roku. Początkowo reunion miał
obejmować tylko jeden koncert (Czy to przypomina
ci Led Zeppelin?), ale jak to często bywa,
prawdziwie potężna reakcja naszych fanów
doprowadziła do kolejnych występów i zaczęliśmy
grać z większymi zespołami takimi jak
Chinchilla i Primal Fear. Nagrania z jednego
z tych koncertów z marca 1999 roku, który odbył
się w Backnang w Szwabii, zostały poddane
studyjnej obróbce i wydane jako "live" CD
"Bursting Out, Live & Loud". Wkrótce nowy/
stary zespół przekonał do siebie Axela Thubeauville
z Shark Records i wystarczyła chwila,
by MP powrócił z nowym albumem - w sam raz
na millenium. Nigdy wcześniej recenzje nie
były tak pozytywne, mimo że zespół grał tylko
swoje stare, poprawione utwory. Działalność na
żywo musiała być jednak zredukowana do minimum,
ponieważ Klaus Sperling był oczywiście
nadal w trasie po świecie z Primal Fear. I
tak - wydaje mi się, że zagraliśmy najwięcej
utworów z albumu "Bursting Out". Tytuł
"Bursting Out, Live & Loud" był pomysłem
Axela Thubeauville'a. Zespół po prostu chciał
być "Live & Loud" (dosłownie: żywy i głośny)!
Pewnie brakuje Wam kontaktu z fanami i koncertów.
Zresztą jak każdemu. Ciężko było się
jakoś "przestawić" z uwagi na sytuację z wirusem
czy akurat mieliście jakieś inne zajęcia
oprócz grania muzyki?
Thomas Zeller: Mam stałą pracę jako kierownik
imprez w banku we Freiburgu w południowych
Niemczech od 1982 roku!!! Cały zespół
pracował "półprofesjonalnie" od samego
początku! Więc nie mieliśmy żadnych problemów
finansowych. Dzięki Bogu - ale to jest kurewsko
okropna sytuacja. Jestem totalnie smutny
i, tak, bardzo brakuje mi kontaktu z fanami
- jak wszystkim innym....
Zastanawiasz się czasem, co mogło wpłynąć
na to, że MP nie jest dziś zespołem znanym
szerzej?
Thomas Zeller: Myślę, że nie pracowaliśmy
wystarczająco profesjonalnie! Nie byliśmy gotowi
rzucić naszej normalnej pracy. I to, paradoksalnie,
było najlepsze w tym wszystkim.
Przynajmniej mieliśmy normalny dochód! Ale
nigdy nie mieliśmy prawdziwego menedżera
lub agencji. To jest fakt: trzeba pracować profesjonalnie,
jeśli chce się odnieść sukces!
Z drugiej strony bycie grupą niszową jest w
jakiś sposób dobre. Przynajmniej mało ludzi
może powiedzieć, że się "sprzedaliście"
(śmiech)… A jak Ty oceniasz gdzie jest granica
przejścia na tak zwaną komercję?
Thomas Zeller: Większość naszych koncertów
była wyprzedana. Czasami mieliśmy ponad
1000 fanów w hali. Zdarzało się poprzedzać
takie zespoły jak Nazareth, The Sweet, Victory,
Girlschool, Samson, Axxis i Primal Fear.
Nie miało znaczenia, że należeliśmy do drugiej
czy nawet trzeciej ligi. Myślę, że z lepszym zarządzaniem
i większą wytwórnią na zapleczu,
moglibyśmy odnieść większy sukces.
Patrząc optymistycznie w przyszłość - macie
jakieś plany związane z MP w najbliższych
miesiącach albo latach czy raczej trudno mówić
o czymś bardzo sprecyzowanym?
Thomas Zeller: Jeśli pojawi się szansa na wydanie
nowego albumu, zrobię wszystko co w
mojej mocy, aby wrócić na scenę i zrobić małą
trasę. Jednak myślę, że będziemy musieli trochę
poczekać, aż ta pandemia się skończy...
No dobrze, zbliżając się do końca pytań chciałem
jeszcze poruszyć kwestię boksu "Complete
MP Songs" wydanego w liczbie 300 kopii w
2015 roku. Nadal takie wydawnictwo pozostanie
swoistym rarytasem czy może w jakiejś
przyszłości rozważacie podobny prezent dla
zagorzałych fanów czy maniaków gatunku?
Thomas Zeller: Box z kompletem utworów był
pomysłem GS-Productions w Moskwie.
Wiem, że to było bardzo drogie. Ale tak czy
inaczej - powtórzenie czegoś takiego może być
dobrym pomysłem. Poczekajmy i zobaczmy, co
się wydarzy. Najpierw jednak chciałbym nagrać
nowy album.
Koniec wywiadu zostawiam tobie - proszę o
jakiekolwiek przesłanie, dobre słowo czy cokolwiek
innego dla czytelników Heavy Metal
Pages!
Thomas Zeller: Czy wiesz, że pierwsze reedycje
"Bursting Out" i "Get It Now" zostały wydane
w Polsce? To było około 2006 roku. Jestem
pewien, że znasz Barta Gabriela. Jest on
wielkim zwolennikiem metalu w Polsce. I to on
sprawił, że oba albumy zostały wydane przez
Headbanger Records. Od tego czasu chcę odwiedzić
Polskę. Z zespołem lub bez. Mam nadzieję,
że to się spełni. Moim największym życzeniem
jest, żeby ten pandemiczny koszmar
się skończył. Wszyscy jesteśmy już tym zmęczeni.
To jest chyba najgorsza rzecz, jaka nam
się przytrafiła.
Dzięki serdeczne i życzę dużo zdrowia!
Thomas Zeller: Bardzo dziękuję za zainteresowanie.
Adam Widełka
Tłumaczenie: Joanna Pietrzak
MP 85
Iść własną drogą
Velvet Viper zamilkł na długo, ale po wznowieniu działalności grupy
Jutta Weinhold stała się nad wyraz aktywna, niemal co roku wydając płytę z nowym
materiałem. "Cosmic Healer" na pewno ucieszy zwolenników patetycznego
heavy z "wagnerowskim tonem", a jeśli komuś będzie mało, może też sięgnąć po
wznowienia klasycznych albumów Zed Yago, ale wydanych pod nazwą Velvet
Viper.
i Johannesem bardzo nas zainspirowało i doprowadziło
do powstania szybszych i bardziej
zwartych kawałków, ponieważ wiedzieliśmy,
że będą dobrze sprawdzać się na scenie. Kiedy
biorę gitarę i podkręcam wzmacniacz, często
przychodzą mi do głowy nowe pomysły. W
mojej głowie zawsze jest muzyka, którą wystarczy
odkryć i uporządkować.
wszystko ułatwił, bo z braku innych zajęć można
było skupić się na komponowaniu, pisaniu
tekstów?
Jutta Weinhold: Tak, nie pozostaje nic innego
do robienia. Nie ma koncertów, a moja praca w
szkole muzycznej z chórem gospelrockowym
również została wstrzymana. Piszę więc nowe
utwory i dużo czytam. W tej chwili "Pieśń lodu
i ognia" George'a Martina. Pięć grubych
tomów fantastycznej literatury (na dzień dzisiejszy).
Widziałam "Grę o tron" i podobało
mi się, ale książki są jeszcze lepsze.
Twórcza praca może być tutaj czymś w rodzaju
terapii, stąd istny wysyp nowych płyt?
Jutta Weinhold: Zdecydowanie. Tak mam od
kiedy straciłam prawa do nazwy Zed Yago.
Oto w skrócie smutna historia. Zed Yago założyłam
w latach 1985/86, do tego stworzyłam
jego koncept muzyczny. Mieliśmy w zespole
zasady demokratyczne. Kiedy problemy z ego
zniszczyły kapelę i chciałam kontynuować karierę
z innymi muzykami, niebo się nade mną
zawaliło: nie miałam żadnych prywatnych
praw autorskich do nazwy Zed Yago, więc nie
mogłam jej używać. Nazwa przypadła większości
zespołu, a ja byłam w mniejszości. Co za
tragedia. Straciłam córkę Latającego Holendra
i byłam zdruzgotana. Teraz odnośnie kreatywności.
Poświęciłam cały rok na pisanie,
czego efektem była książka "Córka Latającego
Holendra w poszukiwaniu straconej wyobraźni".
Ta twórcza praca powstrzymała mnie
od zostania alkoholiczką lub ćpunką. To było
moje wybawienie. Wiem, jak pomocna jest kreatywność,
ona zawsze pochodzi z wnętrza i nie
ma nic wspólnego z wpływami zewnętrznymi;
jest więc uzdrawiająca, dzięki czemu możesz
przetrwać zły czas.
HMP: Od momentu reaktywacji zespołu w
roku 2017 w ciągu czterech lat wydaliście już
trzy albumy Velvet Viper z premierowym materiałem.
Uznałaś, że nie ma co robić jakichś
sztucznych przerw, skoro ten metalowy ogień
i twórcza aktywność są wciąż w tobie tak silne,
a zespół nabrał wiatru w żagle?
Jutta Weinhold: Tak, zawsze piszę teksty i
myślę o nowych pomysłach - moja potrzeba
pracy nad wszystkim jest tym, czego potrzebuje
nasza muzyka. I właśnie w tym momencie
przychodzi mi do głowy dobry pomysł na tekst.
Źródła kreatywności są głębokie, zwłaszcza
jeśli chodzi o wyobraźnię, chociaż nie tylko.
Co ciekawe już kiedy rozmawialiśmy krótko
po premierze "The Pale Man Is Holding A
Broken Heart" to wspominałaś, że pracujecie
już nad kolejnym albumem - zmora wielu innych
muzyków, to jest blokada twórcza, jakoś
ci nie dokucza?
Jutta Weinhold: Nigdy nie miałam blokady
podczas pisania i rozmyślaniu o muzyce. To
determinowało moje życie od ponad 50 lat.
Muzyka to nie tylko hobby. Traktuję to poważnie
i to moja praca. Zawsze, gdy odkrywam
jakiś temat, myślę: "OK, muszę to przedstawić
naszym znajomym i fanom". Po co mam szukać z
pasją, jeśli nie mogę pokazać ludziom tego, co
znalazłam? Niestety, moje teksty nie są tak
intensywne, jak bym chciała. Oczywiście zawsze
staram się pisać je uczciwie i z całą odpowiedzialnością
za efekt końcowy, ale czasy
się zmieniają, a my się do nich dostosowujemy.
Holger Marx: Zanim uderzył w nas Covid,
graliśmy regularnie koncerty, a granie z Michą
Foto: Volker Wilke
Wydaje mi się, że bez akcesu Holgera i jego
udziału w tym wszystkim nie byłoby to możliwe
- z takim utalentowanym gitarzystą, a
do tego sympatycznym człowiekiem, pracuje
się szybko i łatwo, co tylko odbija się na jakości
powstałego materiału?
Jutta Weinhold: Tak, Holger był pozytywnym
odkryciem. Spotkałam go w 2015 roku i
od razu poczułam, że razem możemy ponownie
sprowadzić Velvet Viper na scenę. Ma wszystko
o czym wspomniałeś. Jest młody i bardzo
utalentowany. Nawiasem mówiąc, cały zespół
jest o połowę młodszy ode mnie. Holger pilnuje
aktualności muzycznych. To daje mi dostęp
do nowych zespołów i nowych metalowych stylów.
Każdy do kompozycji dokłada własną kreatywność.
To dobrze, bo czerpię z tego inspirację
i wydaje mi się, że nie trzymam się starych
pomysłów.
Holger Marx: Nie wiem, czy jestem sympatyczny
i młody (śmiech), ale Jutta i ja mamy podobne
przemyślenia na temat tego, czym jest
dobra kompozycja i jakie elementy mogą być
częścią naszej muzyki. Nie musimy rozmawiać
o naszym stylu, ani o tym, jaki na przykład rodzaj
perkusji mógłby pasować do danego utworu.
Po prostu to wiemy.
Lockdown, paradoksalnie, chyba wam to
Myślicie, że ten pandemiczny kryzys jest jednocześnie
szansą na jakiś nowy początek,
nie tylko w kontekście muzyki, bo wiele spraw
ulegnie przecież ogromnym zmianom?
Jutta Weinhold: Zobaczymy, co stanie się z
ludzkością, jak sprawy się rozwiną. Mam nadzieję,
że uda nam się opanować chorobę. Cokolwiek
innego byłoby smutnym przebudzeniem.
Literatura mówi: na każdym końcu jest
też początek. Jest w nas cierpliwość i jeszcze
więcej nadziei.
Holger Marx: Obawiam się, że wiele rzeczy w
tej chwili przepada i już nigdy nie wróci. Wiele
osób z branży muzycznej podejmuje różne prace
i tak naprawdę przestaje być muzykami.
Wyrządzone szkody staną się widoczne, gdy
dotrzemy do końca, ale nic nie będzie już takie
jak wcześniej. Przerwa trwa już za długo.
Przy tak sprecyzowanym stylu, jaki reprezentuje
Velvet Viper, pisze się kolejne utwory łatwiej
czy przeciwnie, jest trudniej, bo staracie
się unikać powtórzeń, schematycznych rozwiązań
charakterystycznych dla zespołu?
Jutta Weinhold: Zawsze chcę tworzyć muzykę,
która odpowiada mojej mentalności i koniecznie
musi wyłonić się z niej coś oryginalnego.
To jest dla mnie bardzo ważne. Fakt, że niektóre
rzeczy nieświadomie powtarzają się, to po
tylu latach dotyka każdego.
Holger Marx: Kiedyś bardziej uważałem, żeby
nie tworzyć materiału, który jest trochę podobny
do innych kawałków, ale to automatycznie
prowadzi do bardziej interesujących lub nowatorskich
utworów. Teraz po prostu gramy kawałki
tak, jak powinny brzmieć. Czasami są
one w dziwnych podziałach, jak na przykład
"Sassenach", który jest w metrum 5/8, ale gen-
86
VELVET VIPER
eralnie dość często próbujemy i testujemy różne
rytmy, ponieważ po prostu to jest to, co
chcemy grać. Z tekstami i głosem Jutty nasze
kompozycje i tak są wyjątkowe, choć nigdy nie
są spontaniczne.
"Cosmic Healer" bardzo według mnie zyskał
na tym, że podstawowe ślady nagraliście w
studio na żywo - skąd taki pomysł? To rezultat
znużenia nowoczesną technologią, chęć
powrotu do dawnych czasów i organicznego
brzmienia, kiedy naprawdę trzeba było umieć
grać, żeby zarejestrować płytę?
Holger Marx: Właśnie zdaliśmy sobie sprawę,
że "nowoczesne" sposoby nagrywania z odtwarzaniem
do ścieżki w oprogramowaniu ułatwiają
nagrywanie inżynierowi, ale nie jest to dobre
dla samej muzyki. Czasami kompozycja wymaga
niewielkich różnic w tempie i po prostu brzmi
lepiej, gdy faktycznie grasz utwór od początku
do końca bez kopiowania i wklejania
poszczególnych części. Kiedy dobrzy muzycy
grają razem, kreują specjalny rodzaj energii,
która może się zgubić przy zbyt dużej liczbie
komputerów i edycji.
Ponownie zaprosiliście do studia kilkoro gości,
wokalistów i instrumentalistów, choćby
klawiszowca Axela Rudiego Pella Ferdy'ego
Doernberga - to wszystko w celu podrasowania
poszczególnych kompozycji, nadania im
wyjątkowego charakteru?
Jutta Weinhold: Czasami używamy w tle brzmienia
keyboardu. Tym razem o wykonanie tej
pracy poprosiliśmy Ferdy'ego. O wsparcie przy
chórkach poprosiliśmy dwóch przyjaciół, Holgera
i Johannesa. Po prostu lubię męskie głosy.
Holger Marx: Ferdy zna wszystkie możliwe
brzmienia dla metalu, gra metal od bardzo dawna.
Klawisze mogą wzmocnić atmosferę
utworu i czasami lepiej prezentują harmoniczną
strukturę kompozycji niż w przypadku
wykorzystania samych gitar.
Tworzycie mroczną, monumentalną muzykę,
czerpiącą zarówno z różnych odmian ciężkiego
rocka, jak też i muzyki klasycznej - to atut
o tyle, że efekt końcowy waszej pracy jest
interesujący nie tylko dla fanów tradycyjnego,
ale też power czy epickiego metalu, dzięki czemu
zyskujecie szerszą rzeszę odbiorców?
Jutta Weinhold: Nie myślę za bardzo o tym,
który styl daje nam więcej odbiorców. Piszemy
utwory i jeśli spodobają sie nam, to je produkujemy.
Osobiście nie uważam wielu szuflad w
heavy metalu za zbyt korzystne, ponieważ tak
naprawdę chodzi o podstawową muzykę metalową.
Ale prawdopodobnie tylko ja tak myślę.
Holger Marx: Kiedy twoim głównym celem
jest zdobycie naprawdę dużej publiczności,
prawdopodobnie w ogóle nie grasz heavy metalu.
Ale jest tak wiele różnych gatunków metalu,
od Nightwish do Mastodon, od Volbeat do
Lamb Of God... myślę, że w tej chwili nie ma
jednego stylu, który pomógłby ci komercyjnie
sam z siebie.
Kiedy w połowie lat 80. zaczynałaś na dobre
swoją przygodę z metalem (wcześniejszego
epizodu z Breslau nie liczę, bo tam pojawiłaś
się niejako awaryjnie, zastępując Frau Lehmann),
nie wyglądało to tak samo, scena była
bardziej podzielona i przeciętny fan lżejszego
grania zwykle nie słuchał Zed Yago czy Running
Wild i na odwrót - pod tym względem
jest obecnie zdecydowanie lepiej, na czym zyskują
i fani, i zespoły?
Jutta Weinhold: To samo dotyczy dnia dzisiejszego,
jak już wspomniałam odnośnie muzyki.
Musisz iść własną drogą, niezależnie od
aktualnych wyznaczników. O sukcesie decyduje
wyłącznie społeczność metalowa.
Holger Marx: Musisz przedstawić swoje kompozycje
w wiarygodny sposób. Kiedy ktoś gra
muzykę, którą się tak naprawdę nie interesuje,
ludzie to zauważą. Metal zawsze był muzyką
outsiderów, czasem mniej, czasem bardziej.
Prawdziwi fani metalu zawsze będą słuchać
metalu, to po prostu sposób na życie.
Skąd pomysł na akustyczną wersję utworu
"Götterdämmerung", znanego z poprzedniej
płyty, tylko na gitarę i głos? To jednorazowy
eksperyment, czy może zapowiedź całego albumu
akustycznego?
Jutta Weinhold: Przez rok mieliśmy dużo czasu
by pozostać w formie, mój głos wciąż nie
rdzewieje. Holger i ja zaplanowaliśmy projekt
akustyczny: Acoustic Pilgrimage. Na gitarze
akustycznej gramy kompozycje Zed Yago i
Velvet Viper. To bardzo dobry, znaczący sposób
na spędzenie czasu. Ciekawe jest również,
które utwory można odtworzyć akustycznie, a
Foto: Volker Wilke
które nie. Myślę, że w przyszłości będą dozwolone
małe koncerty klubowe, na których będzie
można celebrować naszą akustyczną pielgrzymkę.
Holger Marx: Wpadliśmy na pomysł bardzo
małych, akustycznych koncertów i nagraliśmy
"Götterdämmerung" głównie po to, by móc ocenić
ten pomysł. Ale potem ta wersja naprawdę
nam się spodobała i skończyła na albumie.
Niezmiennie też dbasz o to, żeby podsuwać
fanom ciekawe teksty i teraz jest podobnie, bo
zabieracie nas tym razem choćby do starożytnego
Egiptu, w towarzystwie tamtejszych
bogów, ale i Kleopatry, w pewnym sensie też
bogini - dla Marka Antoniusza na pewno?
Jutta Weinhold: Tak, wiesz, lubię pisać o legendach,
mitologii, literaturze, poezji i oczywiście
fantazji. To najlepsze tematy dla metalu.
Świetna muzyka wymaga wspaniałych słów.
Dla "Cosmic Healer" pierwszym wyborem była
mitologia egipska. Opowiada on o Izydzie,
matce mężczyzn. Była wielce czczona i była
jedną z najpiękniejszych bogiń. Gdy tylko wymyśliłam
ten tekst, Holger zauważył, co następuje:
"Hej, Jutta, Izyda nie jest obecnie tak silna,
ponieważ na Bliskim Wschodzie robią naprawdę złe
rzeczy. Rozumiesz!". Więc znaleźliśmy alternatywę
jako tytuł kawałka. Mój osobisty stosunek
do życia również całkowicie pasuje do tego
utworu, ponieważ wszyscy mamy więcej siły i
energii, niż myślimy, a to skądś pochodzi.
"Holy Snake Mother" opowiada za to moją historię
Velvet Viper, zainspirowaną samobójstwem
Kleopatry. Uwielbiam opowiadać historie.
Holger Marx: Nakręciliśmy teledysk z Kleopatrą
i naprawdę fajnym wężem, wkrótce będzie
dostępny w YouTube.
Patetyczny "Let Metal Be Your Master" brzmi
z kolei niczym prawdziwa deklaracja - to
miał być utwór tego typu, a do tego też hymn,
idealny na koncerty, do wspólnego śpiewania
z fanami?
Jutta Weinhold: Jesteśmy częścią wszystkiego,
czego kiedykolwiek spotykamy w naszym
życiu. Podjęłam właściwą decyzję w 1985 roku,
przerzucając się z rocka na metal. Do dziś nie
żałuję tej decyzji. Uwielbiam heavy metal, a
"Let Metal Be Your Master" to podziękowania
dla najbardziej lojalnych fanów na świecie.
Holger Marx: Tekst Jutty do tego kawałka jest
tak metalowy, że utwór nie może być niczym
innym niż tym, czym się stał.
Teraz o czymś takim możemy tylko wszyscy
pomarzyć - kiedy zagraliście ostatni koncert i
jak zapatrujesz się na to, że kolejne mogą
odbyć się nawet nie w przyszłym roku, a nawet
jeszcze później? Branża przetrwa taką
kilkuletnią stagnację, skoro to koncerty dawały
muzykom i nie tylko, gros dochodów?
Jutta Weinhold: Powiedziałeś, że możemy
tylko pomarzyć. Ostatni koncert Velvet Viper
odbył się 6 marca 2020 roku na Full Metal Festival
w Niederjossa w Niemczech. Mamy nadzieję,
że wkrótce wrócimy na scenę. Niestety
wszystkie nasze koncerty zostały odwołane i
przełożone.
Holger Marx: Jak wspomniano wcześniej,
wielu zespołów (i klubów, promotorów, serwisów
sprzętowych itp.) już nie będzie, kiedy
koncerty będą ponownie możliwe. Minie dużo
czasu, zanim wyrządzone szkody zostaną zapomniane.
VELVET VIPER 87
Niedawno dyskografia Velvet Viper wzbogaciła
się o dwie kolejne płyty, "From Over
Yonder" i "Pilgrimage". To zremasterowane
albumy, wydane oryginalnie w latach 80. pod
nazwą twego poprzedniego zespołu Zed
Yago - domyślam się, że doszło do tego, ponieważ
przed laty utraciłaś prawa do tamtej
nazwy?
Jutta Weinhold: Tak, straciłam prawa do
nazwy, ale nadal mam wszystkie prawa do
kompozycji. Tak więc w zeszłym roku zdecydowaliśmy
z naszą wytwórnią Massacre Records
wydać remaster obu albumów Zed Yago,
w tym bonusowe utwory. Minęło już ponad
33 lata i wiele osób prosiło mnie o przypomnienie
tych utworów. Dlatego użyliśmy nazwy
Velvet Viper. Alex Krull naprawdę wykonał
dobrą robotę. I mam dobre przeczucie, że moje
kawałki Zed Yago powróciły tu i teraz.
Nie wydaje ci się, że jest to zabieg dość kontrowersyjny,
bo dla starszych fanów, takich
jak ja, owe płyty są nierozerwalnie związane
z nazwą Zed Yago i oryginalnymi okładkami
- nie było szansy na ich reedycję pod poprzednim
szyldem i w dawnej szacie graficznej?
Jutta Weinhold: Nie mogłam użyć nazwy i
nie chciałam też mieć problemów z używaniem
okładek, więc mieliśmy tylko taką szansę, aby
wydać te wszystkie kawałki. Tu chodzi przede
wszystkim o muzykę. Przepraszam tych, którym
te zmiany nie przypadły do gustu, ale nie
było innego wyjścia.
Jak więc doszło do tego, że można było je wydać
pod nazwą Velvet Viper, a Jimmy Durand,
z którym raczej nie darzycie się sympatią,
ujrzał swe nazwisko na płytach twego
obecnego zespołu?
Jutta Weinhold: Oczywiście wszyscy zaangażowani
w obie produkcje są wymienieni z nazwiska.
To był zespół. Nie będę wchodziła w
dalsze szczegóły dotyczące jednego z byłych
muzyków.
Możemy więc zapomnieć o jakimkolwiek pojednaniu,
choćby przy okazji okolicznościowego
reunion z okazji 35-lecia powstania zespołu,
które Zed Yago powinien obchodzić w
ubiegłym roku - koncentrujesz się obecnie na
Velvet Viper, a te reedycje nieodwołalnie
zamknęły temat przeszłości?
Jutta Weinhold: Zmarł nasz perkusista "Bubi
the Schmied", głownie dlatego nie może dojść
do ponownej reaktywacji Zed Yago. Velvet
Viper jest jego następcą, tu i teraz. Wraz z
Holgerem Marxem nadajemy kierunek marszu
Velvet Viper. Na koniec do wszystkich
czytelników i utalentowanych ludzi: muszę to
powtórzyć! Każdy powinien tworzyć muzykę
odpowiadającą jego mentalności. Muzyka powinna
być najważniejsza w twoim życiu. Nie
kopiuj innych zespołów ani utworów. Zawsze
bądź sobą, a osiągniesz to, że ludzie polubią
dokładnie to, co robisz, muzykę, którą grasz.
Tylko w ten sposób rock i metal przetrwają.
Nasza muzyka to coś więcej niż tylko konsumpcja
czy biznes, buduje wartości, które są teraz
praktycznie zagubione w naszym materialnym
świecie. Wspieraj więc lokalne zespoły, chodź
do klubów i poświęć trochę czasu na zrozumienie
ich muzyki i tekstów. Bądźcie zdrowi. Muzyka
jest najlepsza!
Jeśli fani tego będą chcieli
i wytwórnia tak powie
Attika wydała w lutym całkiem fajną płytę po trzydziestoletniej
przerwie "Metal Lands". Wokalista Robert VanMart nie przykłada jednak
wagi do tego, co pisze się o muzyce, gdyż, jak sam przyznaje, nie kupiłby
żadnej płyty, gdyby czytał recenzje. To się nazywa mieć niezależny gust i
robić swoje, nie oglądając się na innych. Szkoda tylko, że nie opowiedział
nam więcej o powrocie Attika. Szczerze mówiąc, lepiej wyjdziecie przeznaczając
pięć minut na sprawdzenie nowego clipu Attika na YouTube, niż
czytając poniższy wywiad, dlatego, że praktycznie nic się z niego nie
dowiecie. Na wspomnianym serwisie znaleźć można m.in. oficjalne lyric
video do tytułowego utworu nowej płyty. Dobrze zaprezentowany tam
został heavy metalowy charakter płyty, chociaż Attika ma bardziej
chwytliwe i ciekawsze nowe kawałki. Jeśli ten klip Wam odpowiada, to
zaopatrzcie się w nową płytę i tyle. W przeciwnym razie, nic straconego.
HMP: Czy jesteś gotowy, aby ponownie
stawić czoła cieniom upadłych imperiów, tak
jak robiłeś to ponad 30 lat temu?
Robert VanMart: Hell yeah, do dzieła.
Attika to klasyczny US metalowy zespół,
który istniał w latach 1983 - 1996, a następnie
powrócił w 2018 roku z Tobą na wokalu oraz
z perkusistą Jeff'em Patelski'm jako oryginalnymi
członkami. Czy czujecie tą ciągłość, że
nowa Attika oraz stara Attika to wciąż ten
sam zespół? Czy w ogóle utożsamiacie się z
tamtym okresem?
To ten sam zespół. Na każdym naszym albumie
grał inny basista, a poza nim obecny skład
jest taki sam jak od 1994 roku (gitarzysta Bill
Krajewski dołączył po przedostatnim "When
Heroes Fall, wydanym w 1991r. - przyp. red.).
Jaki jest Wasz stosunek do krytyki materiału
nagranego przez Was w poprzednim wcieleniu
Attika?
Cóż, zupełnie nie przejmuję się tym, co czytam
o jakiejkolwiek muzyce. Sprawdzam audio
clip, utwór, itp. Gdyby krytyka miała jakiekolwiek
znaczenie, to nie posiadałbym ani
jednej płyty w swojej kolekcji.
To w sumie ciekawe, że zbierasz tylko te płyty,
które otrzymują negatywne recenzje w
prasie. Niektórzy nazywają dwie pierwsze
płyty Attiki "legendarnymi". Co myślisz dzisiaj
o "Attika" (1998) oraz "When Heroes
Fall" (1991)?
Myślę, że dają radę. Zawsze staraliśmy się, aby
teksty naszym utworów nie były ulokowane w
swoim czasie, tak aby się nie przedawniły.
Pure Steel Records wznowił "When Heroes
Fall" w 2019, ale nie (jeszcze?) "Attika". Czy
będziecie może chcieli nagrać te utwory jeszcze
raz, tak aby nowy line-up nadał im
współczesne brzmienie?
Naprawdę nie wiem. Jeśli fani będą tego chcieli
i wytwórnia tak powie, to rozważymy ten
pomysł.
Jak wyglądała Wasza aktywność muzyczna
pomiędzy 1996 a 2018 rokiem? Wydaje sie, że
pozostaliście nie tylko w formie, ale też staliście
się lepszymi kompozytorami i wykonawcami?
Mogę tylko powiedzieć o sobie, że śpiewałem
z rozmaitymi muzykami. Każdy z nich czegoś
mnie nauczył i pozwolił wzbić się na wyższy
poziom.
Dziwne, że Metal Archives o tym milczy.
No dobra, a jak zwerbowaliście nowego basistę
Dana Rubela?
To była prosta decyzja, dlatego że znaliśmy go
jeszcze z lat dziewięćdziesiątych.
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
Foto: Kevin Roberts
88
VELVET VIPER
Nazwiska Waszego gitarzysty Bill Krajewski
oraz perkusisty Jeff Patelski, nakazują
mi zapytać, czy mają oni jakieś szczególne
relacje z Polską?
Myślę, że to tylko polskobrzmiące nazwiska.
Pierwsze show po powrocie jako Attica, zagraliście
podczas Up The Hammer Festival
w 2018r. Czy to był pomysł na tylko jeden
występ, a może od razu mieliście ambitniejszy
plan na regularną działalność?
Byliśmy zaskoczeni, że w ogóle nas zaproszono
na ten festiwal. Nic nie planowaliśmy.
Co ciekawego mógłbyś nam opowiedzieć o
komponowaniu i nagrywaniu "Metal Lands"?
Czy jest to efekt starań każdego z Was?
Jaka atmosfera panowała w studiu? Nagrywaliście
wspólnie na setkę, czy każdy instrument
oddzielnie?
To efekt wysiłku całego zespołu. Wszyscy mają
jednakowy wkład w cały album. Każdy z
nas był obecny podczas nagrań perkusji. Pozostałe
instrumenty nagrywaliśmy oddzielnie, w
miarę jak czas nam na to pozwalał.
Moim ulubionym utworem z "Metal Lands"
jest "Like A Bullet", dlatego że jest jednocześnie
agresywny i mocno zapadający w pamięć.
Odnośnie tekstu tego kawałka, czy
jakaś konkretna laska doprowadziła któregoś
z Was do szału do tego stopnia, że postanowiliście
zadedykować jej cały utwór?
(śmiech) Nie, to czysta fikcja.
Jesteście politycznie zaangażowani w lirykach.
Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem,
że niewiele światowych wydarzeń dzieje się
przypadkowo, dlatego że większość grubych
spraw jest uprzednio planowanych przez polityków
z premedytacją? Czyż nasz świat
nie byłby lepszym miejscem do życia dla każdego,
gdyby nie nadużycia polityków?
Coś w tym jest. Ja to widzę tak: światowi politycy
są bezużyteczni. Wprawdzie potrzebujemy
reguł i prawa do życia w rozwiniętym świecie,
ale nie potrzebujemy płacić ludziom za to,
że walczą między sobą jak dzieci. Swoją drogą,
politycy to okropny wzór do naśladowania dla
dzieci.
Kończycie album kawałkiem "One Wish".
Jakie byłoby Wasze jedno marzenie odnośnie
przyszłości Attika?
Mam nadzieję nagrać więcej płyt. Poza tym,
super byłoby zrobić trasę koncertową, podczas
której moglibyśmy poznać wielu metalowców.
Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla polskich
fanów?
Foto: Kevin Roberts
Dzięki za wywiad i za Wasze zainteresowanie
Attiką. Keep the horns up! Zachęcamy wszystkich,
abyście szepnęli promotorom, ludziom
z radia i z magazynów, że chcecie więcej Attika!
Możliwe, że dzięki Waszej pomocy, będziemy
mogli się zobaczyć na koncercie w
Polsce.
Sam O'Black
ATTIKA 89
Hołd
Marta Gabriel to już uznana marka w świecie heavy metalu. Prawda jest
jednak taka, że Marta bardzo ciężko pracuje, żeby tę markę budować. W dobie
pandemii, gdy wielu artystów po prostu się zatrzymało czekając na lepsze czasy,
wygrywają Ci, którzy mimo przeciwności losu, twardo idą do przodu. I Marta
właśnie idzie, ba, pędzi do przodu. Dopiero co na naszych łamach rozmawialiśmy
o nowym albumie jej macierzystej formacji, Crystal Viper, a już rozmawiamy znowu,
tym razem na temat solowej płyty wokalistki. Płyty, dodam, dość specjalnej,
bo stanowiącej hołd dla kobiecych głosów w heavy metalu. Jeśli chcecie dowiedzieć
się nieco więcej na temat metalowych królowych, kreatywności i o tym, komu
w metalu można więcej - zachęcam do lektury!
HMP: Cześć Marta! Nowa płyta Crystal
Viper, inicjatywa Rock Out Sessions, dołączenie
do Blazon Stone a teraz solowy album!
Wygląda na to że pandemia wykrzesała
z Ciebie nowe pokłady energii twórczej!
(śmiech)
Marta Gabriel: Cześć! I tak i nie, generalnie
nie należę do osób, które lubią siedzieć bezczynnie.
Od kiedy pamiętam, prawie każdą
wolną chwilę spędzałam nad czymś kreatywnym
- zawsze w moim pobliżu znajduje się
albo jakiś instrument albo sprzęt do nagrywania.
Ale fakt, pandemia chwilowo wykluczyła
granie koncertów, więc mam dużo więcej czasu
na inne projekty.
Przyznam szczerze, że urzekł mnie pomysł
płyty-hołdu dla śpiewających, metalowych
dziewczyn. Opowiesz mi skąd wziął się taki
pomysł?
Od dawna wiedziałam, że prędzej czy później
nagram płytę solową, zresztą kilka razy dostałam
już taką ofertę od różnych wytwórni płytowych.
Uwielbiam zarówno grać i nagrywać
własne utwory jak i covery. Jest cała masa
świetnych utworów innych wykonawców, które
chciałabym nagrać, ale nie wszystkie pasują
do Crystal Viper. W pewnym momencie
wszystkie te wątki, czyli płyta solowa, chęć nagrania
coverów, i do tego koncept płyty hołdu
dla moich ulubionych wokalistek, spotkały się
w jednym miejscu, i tak właśnie powstał pomysł
nagrania płyty "Metal Queens".
Bardzo podoba mi się dobór utworów i wykonawców.
Opracowałaś jakiś klucz wg którego
dobierałaś utwory i płyty z jakich pochodzą?
Nie, nie było żadnego klucza ani schematu, po
prostu zrobiłam listę moich ulubionych zespołów
z wokalistkami, a potem listę utworów,
które chciałabym nagrać. Sprawdzaliśmy
po kolei wszystkie utwory: jak zabrzmią z moim
głosem, czy muszę zmieniać tonację czy
mogę śpiewać w oryginalnej, i tak dalej. Drogą
eliminacji doszliśmy do listy 10 utworów, bo
podstawowym formatem miał tu być winyl, a
wersja CD dostała bonus track.
Płyta brzmi świetnie i faktycznie, jest to
swego rodzaju metalowy monolit. Słucha się
jej z wielką przyjemnością! Z tego co wiem,
w nagraniach wspomogli Cię gitarzysta Eric
Juris i perkusista Cederick Forsberg, czyli
koledzy z Crystal Viper. Mam wrażenie że
pod względem współpracowników, osiągnęłaś
bezpieczną stabilizację i masz obok siebie
ludzi, którzy zawsze sprawią że Twój materiał
będzie brzmiał pierwsza klasa!
Tak, obecny skład Crystal Viper to bardzo
dobrzy muzycy, z którymi świetnie się rozumiem.
Płyta "Metal Queens" została nagrana
w prawie takim samym składzie co ostatni
album Crystal Viper - aczkolwiek nie można
powiedzieć, że obie płyty brzmią tak samo,
chyba zresztą jedyne podobieństwo to mój
głos. I Eric i Cederick bez większych problemów
dostosowali swój styl gry właśnie do tego
co było potrzebne płycie "Metal Queens", są
bardzo elastyczni.
Sięgnęłaś na tej płycie po taki hymn jak
"Metal Queen" Lee Aaron. Aaron, podobnie
jak Doro na swoich późniejszych płytach,
odpuściła skóry i łańcuchy na rzecz bardziej
przebojowego, radiowego rocka. Mimo to,
obie panie wciąż są szanowane w metalowym
środowisku. Wobec tego prosty wniosek:
dziewczynom w metalu można więcej?
Nie widzę zbyt dużego związku z płcią. To
trochę tak, jakbyś muzyków Judas Priest po
wydaniu płyty "Turbo" spytał, czy facetom w
metalu wolno więcej (śmiech). Ciężko mi powiedzieć,
czym się kierowały wymienione wokalistki
- czy była to jakaś sugestia ze strony
wytwórni lub producenta, lub może najzwyczajniej
w świecie miały ochotę na taką zmianę.
Moim zdaniem, każdy muzyk i zespół powinien
grać i nagrywać to na co ma ochotę i to
z czym się dobrze czuje (oczywiście pomijam
tutaj kwestię muzyków sesyjnych, wynajętych
do nagrania konkretnego materiału w konkretnym
stylu). Jasne, my jako fani w jakiś
tam mniej lub bardziej świadomy sposób oczekujemy,
że nasi ulubieni wykonawcy będą nagrywać
coś w stylu naszych ulubionych płyt -
połowa fanów zespołu Metallica chciałaby
znowu usłyszeć granie w stylu "Master Of
Puppets", połowa fanów Judas Priest chciałaby
dostać kolejnego "Painkillera" (hej, w sumie
w 2018 roku "Firepower" wcale tak daleko
od "Painkillera" nie był! - przyp. red.), i tak
dalej. Ale trzeba mieć na uwadze, że muzycy
to przede wszystkim ludzie. Mamy do czynienia
z innymi inspiracjami, innymi emocjami,
innymi etapami życia, innym doświadczeniem.
Ciężko wymagać, żeby dany muzyk grał
dokładnie to samo przez 20 czy 30 lat, czy
żeby wokalista, który jest po 50-ce, brzmiał
tak samo jak kiedy miał 20 lat. Kiedy jakiś zespół
który lubię, drastycznie zmienia styl na
taki który mi nie odpowiada, to po prostu słucham
takich płyt rzadziej lub nie słucham ich
wcale, cały czas jednak ciesząc się ich wcześniejszymi
dokonaniami, które lubię. Nie siadam
do komputera i nie wypisuję jak to dany
zespół się skończył (śmiech).
Kolejnym hymnem, z którego bardzo się
ucieszyłem widząc go na playliście, jest "Rebel
Ladies" nieco zapomnianego już Zed Yago…
Tak, między coverami zespołów z moimi ulubionymi
wokalistkami nie mogło zabraknąć
czegoś z repertuaru Jutty Weinhold. Miałam
okazję zobaczyć jej koncert 4 czy 5 lat temu,
nadal jest w świetnej formie!
Pewną niespodzianką jest dla mnie natomiast
umieszczenie na płycie "Reencarnacion"
hiszpańskiej Santy, zwłaszcza, że odważnie
zmierzyłaś się w tym kawałku z językiem, w
którym chyba jeszcze nie śpiewałaś.... Z drugiej
strony, czemu ja się dziwię, skoro kilka
lat temu wyszłaś obronną ręką z potyczki z
językiem węgierskim (śmiech).
Uwielbiam płyty zespołu Santa z Azuzeną na
wokalu. Prawdę powiedziawszy, już od jakiegoś
czasu chciałam nagrać cover tego utworu z
Crystal Viper. Kiedy pracowaliśmy nad EP'ką
"At The Edge Of Time", wybieraliśmy pomiędzy
utworem Quartz, utworem Diamond
Head, i właśnie utworem Santy. Stanęło na
Quartz, bo był bardziej nietypowy, z rototomami
i gitarą akustyczną. Kiedy zaczęliśmy
pracować nad "Metal Queens", nazwa Santa
padła chyba na samym początku.
Muszę przyznać, że spośród gości, świetnie
wypadł Todd Michael Hall z Riot V w coverze
Blacklace. Wiesz, myślałem że skoro jest
to płyta w hołdzie dla kobiet za mikrofonem,
to wokalne popisy faceta mogą efekt nieco
zepsuć. Okazało się jednak, że Todd dał
radę!
Todd jest świetnym wokalistą, i uwielbiam z
nim pracować. Z jakiegoś powodu nasze głosy
naprawdę dobrze brzmią razem - parę lat temu
nagraliśmy wspólnie cover Riot, potem
nagraliśmy cover utworu "Shallow", z filmu
"Narodziny Gwiazdy". Przyjaźnimy się i jesteśmy
w stałym kontakcie, więc kiedy zaczęłam
pracować nad "Metal Queens", napisałam
do niego czy nie miałby ochoty znowu
czegoś wspólnie nagrać. Zresztą myślę, że to
nie był ostatni raz.
Tak swoją drogą, lubisz tę obecną inkarnację
Riot? Ze swojej strony powiem, że jestem
absolutnym ich fanem i naprawdę podziwiam
w jak umiejętny sposób kultywują tradycję
robiąc przy okazji coś naprawdę dobrego
jeśli chodzi o nowości.
Tak, jestem fanką obecnego wcielenia Riot,
zresztą można powiedzieć, że byłam obecna
przy wydarzeniach, które doprowadziły do tego,
że Todd z nimi śpiewa. Jakiś czas temu
grałam gościnnie na gitarze w Jack Starr's
Burning Starr - Todd był wtedy ich woka-
90
MARTA GABRIEL
listą. Zresztą tak się poznaliśmy, Bart (Gabriel,
mąż Marty - przyp. red.) był wtedy producentem
nagrań i Crystal Viper i Burning
Starr. Graliśmy próby w Niemczech, i Bart
spytał Todda czy nie miałby ochoty spróbować
czegoś z Riot, bo akurat szuka dla nich
wokalisty… Jak widać spróbowali, no i wyszło
(śmiech). Kiedy spotkaliśmy się kilka miesięcy
później na kolejnych koncertach Burning
Starr, Todd puścił nam nowe nagrania Riot
(wtedy już Riot V), w tym m.in. "Take Me
Back". Utwór tak mi się wrył w głowę, że jakiś
czas później nagraliśmy akustyczny cover, zresztą
chyba nadal można znaleźć tą wersję na
YouTube.
Nie korciło Cię, żeby do współpracy w którymś
z kawałków zaprosić jednak jakąś wokalistkę?
Tego chyba jeszcze nie próbowałaś?
Zastanawiałam się nad tym kiedy zaczęliśmy
nagrywać "Metal Queens", ale rozważając
wszystkie za i przeciw, stwierdziłam, że mógłby
nie być to najlepszy pomysł. Przyjaźnię się
z kilkoma z wokalistek, których covery nagrywałam,
i przyjaźnię się z kilkoma wokalistkami
innych młodszych zespołów. Nie było
szans, żeby zaprosić wszystkie, bo płyta całkowicie
straciłaby swój charakter i spójność,
pomijając już wszystkie kwestie logistyczne,
no i nie chciałam żeby któraś z nich poczuła
się pominięta.
Na płycie nie mogło zabraknąć czegoś z repertuaru
Doro i Warlock. Padło na "Mr.
Gold", otwieracz z chyba najbardziej przebojowego
ich albumu, "True As Steel". Potrafisz
wskazać swój ulubiony album Warlock?
Bo ja to chyba mam w tym temacie spory
dylemat...
"Mr. Gold" znalazł się na tej płycie z trochę
innego powodu. Wiele lat temu nagraliśmy
ten utwór z Crystal Viper, ale zabrakło i czasu
i pieniędzy, i na składankę "A Tribute To
Warlock" poszła wersja demo. Kiedy wiesz, że
to demo - nie jest tak źle, ale na tle innych
utworów z tej płyty, mocno odstawała jeśli
chodzi o jakość. Nowa wersja "Mr. Gold" która
znalazła się na "Metal Queens" to wreszcie
sprawiedliwe potraktowanie tego utworu - brzmi
tak, jak na to zasługuje. Nie, chyba nie
mam ulubionego albumu Warlock, lubię
wszystkie albumy które nagrali.
Jutta Weinhold, Doro Pesch, Kate de Lombaert,
Leather Leone… Czy te panie, dumnie
stojące na czele metalowych ekip, pozwoliły
Marcie Gabriel uwierzyć w siebie i koniec
końców także stanąć na czele Crystal Viper?
Uwielbiam te wokalistki, i miały ogromny
wpływ na to co robię z Crystal Viper, ale o
tym, że będę wokalistką zespołu heavymetalowego
wiedziałam dużo wcześniej, zanim poznałam
ich twórczość. Jestem muzykiem od 6
czy 7 roku życia, przez lata występowałam jako
pianistka, potem jako nastolatka odkryłam
takie zespoły jak Iron Maiden, Black Sabbath,
Judas Priest i Virgin Steele i to tak naprawdę
wtedy zdecydowałam, że to jest to co
chcę robić w życiu. Nie przypominam sobie
takiego momentu, żebym się zastanawiała "czy
ja też mogę grać heavy metal, w końcu nie jestem
facetem". Tak więc wszystko zaczęło się od zespołów
z wokalistami, i dopiero później, kiedy
zaczęłam się zagłębiać w gatunek, odkrywałam
po kolei zespoły z wokalistkami.
Marta, pogadajmy teraz o…
brakach. Nawet jeśli zaproponowałaś
naprawdę solidny zestaw
metalowych hymnów i
słucha się go naprawdę świetnie,
gdzieś z tyłu głowy kołacze
mi myśl, że takich nazw
jak węgierska Metal Lady, rosyjska
Markiza, japońskie
Show-Ya czy - tu pewne zaskoczenie
- brytyjskie Girlschool
najzwyczajniej w świecie
brakuje. To co, kiedy "Metal
Queens vol 2"? (śmiech)
Jest takie powiedzenie, że "możesz
być najsłodszą pomarańczą na
świecie, ale zawsze znajdzie się ktoś,
kto nie lubi pomarańczy". Nie da
się zadowolić wszystkich, więc
nawet nie próbuję - staram się
być szczera w tym co robię, i
jeśli komuś się podoba to co
gram i nagrywam, to wspaniale.
Tobie brakuje utworów Metal
Lady, Markizy i Show-Ya, komuś
innemu będzie brakowało
nagrań Robyn Danger czy
Messiah Force… Ale wiesz co?
To dobrze. Fajnie, że ludzie
dyskutują o płycie, widziałam
wpisy na swoim Facebooku, że
ludzie sugerują już kolejne utwory, które
chcieliby usłyszeć. Czy będzie "Metal Queens
2"? Na dzień dzisiejszy nie wiem, w głównej
mierze zależy to od tego jak będzie przyjęta
część pierwsza.
Foto: Marta Gabriel
Skoro już wspomniałem taką nazwę jak
Girlschool... Nawet jeśli w heavy metalu
mieliśmy wiele wspaniałych składów z paniami
za mikrofonem, tak heavy metalowych
girlsbandów było i jest wciąż stosunkowo
mało i w zasadzie jedynie Japończykom pod
tym względem nie można niczego zarzucić.
Jak myślisz, jaka jest tego przyczyna? Dziewczyna
z mikrofonem spoko, ale z gitarą czy
za perkusją to już gorzej?
Nie mam pojęcia. Naprawdę. Nie mam żadnej
teorii na ten temat. Dość często jestem pytana
w wywiadach, dlaczego jest tak mało wokalistek,
gitarzystek, i generalnie dziewczyn na scenie
metalowej i rockowej. Faktycznie tak jest,
nie da się tego ukryć - dziewczyna w rockowym
czy metalowym składzie to nadal jakaś
tam egzotyka, i coś rzadkiego. Nie wiem, może
większość dziewczyn nie odczuwa potrzeby
grania, nie jest to coś co sprawiałoby im przyjemność?
Trudno mi powiedzieć, tym bardziej,
że sama jestem tutaj tym odstępstwem
od normy. Stwierdziłam, że chcę być muzykiem,
że chcę grać i śpiewać heavy metal, i robiłam
i nadal robię wszystko co w mojej mocy,
aby tak było.
Ok, girlsbandów nie ma, ale za to dziewczyny
za mikrofonem wciąż są obecne i wydaje
się że ich głos jest aktualnie mocno słyszalny
na scenie heavy metalowej. Takie
bandy jak Midnight Dice, Smoulder czy
Sign of the Jackal wydają się kroczyć ścieżką
wydeptaną przez Metalowe Królowe w latach
80-tych. Śledzisz młode składy z kobietami
na wokalach? Są jakieś bandy którym
szczególnie kibicujesz?
Znasz polski Shadow Warrior? Dają radę
(śmiech). A tak poważnie, to nie rozdzielam
zespołów których słucham i którym kibicuję,
na te z dziewczynami i bez. Nigdy nie zwracałam
uwagi na płeć, i raczej nie zacznę. Dla
mnie liczy się to czy ktoś jest dobrym muzykiem,
i czy gra muzykę, która mi się podoba.
Jakby nie patrzeć, Twoja działalność może
być inspiracją dla młodych dziewczyn które
próbują swoich sił na scenie hard'n'heavy -
osiągnęłaś już naprawdę sporo w tym środowisku.
Są jakieś rady lub wskazówki które
chciałabyś przekazać młodym adeptkom metalowej
sztuki?
Nie poddawać się, ciężko pracować, i być
świadomą swoich wad i słabości, i pracować
nad ich wyeliminowaniem? To są raczej uniwersalne
rady, które nie mają związku z płcią -
ale to są naprawdę ważne rzeczy, i mają duży
wpływ na to czy ktoś wytrwa w swoich muzycznych
planach i działaniach, czy też nie.
Marta, rok 2021 mimo wciąż utrzymującego
się stanu epidemicznego, wygląda dla Ciebie
pracowicie. Masz jeszcze jakieś niespo---
dzianki dla swoich fanów w zanadrzu?
Oczywiście (śmiech). Nie wiem, kiedy będę
mogła zdradzić informacje o kolejnych nagraniach,
wydawnictwach i projektach, ale zapewniam
Cię, że nowy album Crystal Viper,
moja płyta solowa, i nowy album Blazon Stone,
na który nagrałam partie gitary basowej,
to tylko część rzeczy, w które byłam zaangażowana
w tym roku.
Ok, to wszystko co na dziś przygotowałem
dla Ciebie. Wracam słuchać "Metal
Queens" a Tobie zostawiam ostatnie słowo
dla fanów!
Bardzo dziękuję za wywiad i za wsparcie.
Mam nadzieję, że płyta "Metal Queens" się
Wam spodoba. Bardzo zależało nam na tym,
żeby powstał solidny, spójny heavymetalowy
album, a nie po prostu składanka z coverami -
i myślę, że udało się nam osiągnąć ten efekt.
Do zobaczenia na koncertach!
Marcin Jakub
MARTA GABRIEL 91
Nowe życie
Nie od dziś wiadomo, że kariery nawet
największych gwiazd to prawdziwa sinusoida.
Doświadczyła tego również
Suzi Quatro, ulubienica młodej publiczności
pierwszej połowy lat 70. Kiedy
jej single przestały okupować czołowe
miejsca list przebojów nie poddała
się jednak, a od pewnego czasu jest
już nie tylko ikoną glam rocka, ale też
prawdziwą legendą. Najnowszą płytą
"The Devil In Me" Suzi potwierdza, że
w żadnym razie nie powiedziała jeszcze
ostatniego słowa, a do tego zapowiada już kolejny album.
HMP: Wyraziłaś się niedawno, że "The Devil
In Me" to najlepszy album w twojej karierze
("The Devil In Me" is the best album in
my career to date) i trudno się z tą opinią nie
zgodzić. Można jednak zastanowić się, dlaczego,
starając się przecież zawsze nagrać
jak najlepszą w danym momencie płytę, czasem
trafia się w gusta słuchaczy, a czasem
nie?
Suzi Quatro: Nie znam odpowiedzi na to
pytanie... Z każdym nowym dziełem zawsze
starasz się z całych sił... Teraz było to jednak
coś wyjątkowego. Richard (mój syn) i ja zaczęliśmy
stawiać pierwsze kroki przy pisaniu
tego materiału bez żadnej kontroli, nie obowiązywały
żadne reguły, ponieważ wcześniej
nie pracowaliśmy razem... Ten projekt miał
udany, LP "Rock Hard", ale muzyczne trendy
wyglądały już wtedy zupełnie inaczej i
nie zainteresował większej publiczności, nie
wylansował też tak dużego hitu jak choćby
"Can The Can", "Devil Gate Drive" czy "48
Crash"?
"Rock Hard" wypadł w porządku... Celowo
zebraliśmy wtedy ten sam zespół i próbowaliśmy
odtworzyć emocje z pierwszego materiału...
To był hit w wielu krajach, a jego tytułowy
kawałek znalazł się w filmie "Times
Square", więc kiedy wykonuję go na żywo publiczność
z pewnością go rozpoznaje.
Wielu artystów w takiej sytuacji załamuje
się, czasem nawet rezygnuje z grania, ale ty
za bardzo kochasz muzykę, żeby zdecydować
Jedyną rzeczą, która była wtedy "chudsza", to
brak przebojowych singli. Jeśli chodzi o pracę,
to nigdy nie przestałam koncertować. Każda
kariera ma swoje wzloty i upadki... Proponuję
obejrzeć mój dokument "Suzi Q", który odniósł
sukces na całym świecie... Wyjaśnia
wszystko, co musicie wiedzieć.
Wiedziałaś w latach 70., że jesteś bardzo popularna
również w Polsce, czy świadomość
tego faktu pojawiła się nieco później, kiedy w
roku 1980 nagrałaś program dla polskiej telewizji?
Nie wiem, czy coś się zmieniło... Zawsze tam
koncertowaliśmy... Zawsze czułam się tak samo,
bez względu na to, która to była dekada.
Masowa popularność i wysoka sprzedaż
płyt były kiedyś marzeniem każdego młodego
muzyka. Jak jednak oceniasz to wszystko
ze swojej perspektywy, gdzie większość
tantiem autorskich za twoje przeboje zgarniali
obcy kompozytorzy, gdy twoje piosenki
traktowano po macoszemu i nie były lansowane,
a sława okazała się czymś ulotnym?
Sława z pewnością nie była ulotna; wyrobiłam
sobie nazwisko w latach 70. i jestem tu do
dziś, koncertuję po całym świecie, daję 75-80
solowych dwugodzinnych występów, wydałam
mnóstwo albumów, opublikowałam aktualny
materiał i nie mam absolutnie nic nikomu
do udowodnienia. Moje tantiemy nigdy
nie zostały mi odebrane przez innych twórców,
ponieważ to ja napisałam większość
moich albumów, wszystkie strony B i niektóre
single... Jestem ustawiona na całe życie, jeśli
chodzi o pieniądze i nigdy więcej nie muszę
pracować... Jestem w tym biznesie już 57 lat
jako profesjonalna artystka... Wydaję albumy
co kilka lat... Gram trasy koncertowe non
stop, i mam wyprzedane bilety gdziekolwiek
się pojawię... W 2019 w sylwestra grałam dla
14.000 osób... Nie powiedziałabym, że sława
jest ulotna, prawda?
swój plan. Chcieliśmy, żeby był tak przełomowy
jak mój pierwszy album i myślę, że nam
się to udało. Chcieliśmy też pójść o krok dalej
niż na "No Control" i to też nam się udało.
Richard wniósł tu swoją 36-letnią energię i
doświadczenie jego pokolenia muzycznego zawartego
w jego DNA. Od kiedy pamięta, obserwował
swoją mamę, którą była Suzi Quatro.
Ja wniosłam 57 lat w biznesie, 70 lat życia
i swoje doświadczenie życiowe. Może i urodziłam
mojego syna, ale to on dał mi nowe
życie i widzę siebie, jakby po raz pierwszy, jego
oczami.
Miałaś do czynienia z taką sytuacją w roku
1980, kiedy ukazał się, bardzo według mnie
Foto: Suzi Quatro
się na taki krok?
Jestem artystką, muszę tworzyć, komunikować
się i zabawiać... To jest to, kim jestem...
Nie mogę przestać współtworzyć tego biznesu
tak samo jak nie mogę przestać oddychać...
Dopóki oczywiście pewnego dnia przestanę
oddychać! Ale mam nadzieję, że kolejne albumy
i kolejne trasy koncertowe jeszcze przede
mną... Czuję się całkiem dobrze... Nie jestem
osobą z depresją i z każdej sytuacji wyciągnę
to, co najlepsze.
Poza tym nawet w tych chudszych latach
mogłaś liczyć na odzew ze strony swych
wiernych fanów, których dorobiłaś się na całym
świecie?
Jestem bardzo rozczarowany tym, że w
Stanach Zjednoczonych, było nie było ojczyźnie
rock'n'rolla, publiczność jest tak niestała
w swych gustach, podąża wyłącznie za
najnowszymi trendami, szybko zapominając
o niedawnych ulubieńcach. Też tego doświadczyłaś,
ale z drugiej strony zawsze
miałaś wsparcie choćby ze strony niemieckich
czy australijskich fanów, dzięki czemu
nie musiałaś zawiesić gitary na kołku?
Po pierwsze, to nie jest gitara, to jest gitara
basowa... dwie różne rzeczy... (gitara basowa
też jest gitarą - red.). Szczerze mówiąc, nawet
o tym nie myślę. Odniosłam sukces w Ameryce,
zarówno sprzedając albumy, jak i jeżdżąc
w trasy koncertowe, sprzedając je w milionach...
Stałam się sławna dzięki mojej roli w
"Happy Days". To był największy serial komediowy
w USA przez ponad 15 lat... Gusta
idą w górę i w dół, w kółko i w kółko... Jest jak
jest... Jak już mówiłam... Nie mam nikomu nic
do udowodnienia. Dlaczego miałabym w
ogóle rozważać porzucenie mojej gitary basowej...
Odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach
twoja kariera nabrała sporego przyspieszenia,
dlatego po albumie "No Control"
szybko przygotowałaś kolejny?
W ciągu ostatnich kilku lat wydarzyło się kilka
rzeczy. Zaczęło się od "Back To The
Drive" w 2006 roku. Został wspaniale przyję-
92
SUZI QUATRO
ty, był wyprodukowany przez Andy'ego
Scotta, a producentem wykonawczym był
Mike Chapman. W 2011 zrobiłam mój pierwszy
od wielu lat album z Mikiem, "In The
Spotlight". W 2017 roku, nagrałam z moimi
przyjaciółmi, nasz super album "Quatro,
Scott & Powell". W niektórych krajach
wszedł na listy przebojów. "No Control" z
2019 roku odniósł ogromny sukces. Film dokumentalny,
"Suzi Q" to też był ogromny sukces.
A teraz w 2021 roku mam "The Devil In
Me". Myślę, że to nastąpiło po moim rozwodzie,
przed którym miałam kilka trudnych
lat. To było w 1992 roku, wtedy całkowicie
wróciłam do muzyki. To był trudny okres. Ale
przeszłam przez niego silniejsza niż kiedykolwiek,
a od 27 lat jestem związana z niemieckim
promotorem Rainerem Haasem. SPV
podjęło decyzję o wydaniu drugiego albumu.
Powinniśmy być w trasie przez cały rok, ale ta
pandemia i lockdawn... Dlatego po prostu
zabraliśmy się do pracy i zaczęliśmy tworzyć i
nagrywać "The Devil In Me".
"The Devil In Me" to nie tylko jedna z najlepszych
płyt w twojej dyskografii, ale też
swoisty manifest: chciałaś pokazać wszystkim
malkontentom, wysyłającym cię na
emeryturę, że jest na to zdecydowanie zbyt
wcześnie?
Nikt nie próbował mnie wysłać na wcześniejszą
emeryturę. Pracuję cały czas. Nagrywam
cały czas. Jestem znana jako jeden ze stałych
elementów rock'n'rolla... Odpowiadając na
twoje pytanie... to z pewnością nie było moje
doświadczenie.
Czy pandemia przysłużyła się temu materiałowi
w tym sensie, że miałaś więcej czasu
na twórczą pracę, stąd takie zróżnicowanie
tego materiału i jego muzyczne bogactwo?
Oczywiście wszyscy mieliśmy więcej czasu...
Ale ja jestem bardzo kreatywną artystką, zawsze
piszę piosenki, wiersze, książki itd. To co
się stało, to zwolnienie tempa pracy, pozwoliło
na trochę refleksji. Nie było harmonogramu
i pośpiechu, pojawiły się miłe warunki do
tworzenia. I uznałam pandemię, poza jej trudnymi
częściami, za cudownie twórczy czas.
Wciąż piszę materiał na kolejny album. Nie
mogę przestać.
Wydaje mi się, że celowo nie chciałaś się
ograniczać, stąd mamy tu nie tylko przebojowe,
glamowe utwory, za które pokochaliśmy
cię w latach 70., ale też klasycznego
rocka, bluesa, rock'n'rolla czy stylowe ballady,
jak choćby czerpiącą z soulu "My Heart
And Soul"?
Tak, zawsze mówiłam, że nie daję się zaszufladkować,
w żaden sposób. Mam szeroki zakres
doświadczenia i wiedzy muzycznej. Jestem
wykształconym muzykiem co do gry na
fortepianie i perkusji, samoukiem co do grania
na basie... Dorastałam w muzycznej rodzinie,
chłonąc piosenki z epoki mojego ojca i mojego
starszego rodzeństwa, a także mojego młodszego
rodzeństwa... Mam to wszystko w sobie...
I to wychodzi ze mnie.
Jesteś kojarzona z rockowym, gitarowym
brzmieniem, ale na "The Devil In Me" mamy
naprawdę urozmaicone aranżacje, z wykorzystaniem
smyczków, organów, fortepianu,
trąbki, saksofonu czy harmonijki - kiedy można
wzbogacić dany utwór, nie ma warto się
wahać?
Nie ma kontroli nad tym wszystkim... Kiedy
piszesz piosenkę, ona sama sugeruje, jakie inne
instrumenty powinny się na niej znaleźć..
.Jest to dość oczywiste, jeśli jest się kreatywną
osobą.
Przebojowy "Motor City Riders" to hołd dla
twego rodzinnego Detroit, w którym zaczynałaś
razem z siostrami muzyczną karierę?
Tak, w stu procentach. Chciałam napisać taki
prawdziwy utwór-hołd i opisać dokładnie jak
wyglądało dorastanie w Detroit w latach 60...
Wydaje mi się, że to uchwyciłam.
Na przeciwnym biegunie jest z kolei ascetyczny,
surowy "Isolation Blues" - pandemia
tak odcisnęła się na naszym życiu, że nie można
było tego nie dostrzec?
Mieliśmy piosenkę i tytuł... Zakochałam się w
jego pomyśle... Więc zabrałam tę piosenkę w
ustronne miejsce, gdzie mogłam pomyśleć... I
po prostu ją napisałam... Z głębi duszy, dokładnie
to co czułam. Wygląda na to, że uchwyciłam
ten nastrój odczuwany przez wszystkich
i wszyscy się do niego odnoszą. Dla artysty
jest to spełnieniem marzeń.
Koronawirus został z nami na dłużej i nie
odpuszcza - jak widzisz w tej sytuacji dalsze
losy branży muzycznej, bo przecież wielu
artystów bez koncertów długo nie pociągnie,
nie każdy jest na finansowym poziomie
Stonsów czy U2?
Nie mam pojęcia. Nikt nie ma na to odpowiedzi.
Kto wie, kiedy wszystko wróci do normy.
Albo czy kiedykolwiek to się stanie... Tak
długo, jak publiczne zgromadzenia są zakazane,
występy na żywo są również zabronione.
Jest to bardzo smutne dla nas wszystkich z tej
branży. Nie możemy kontrolować tego, co się
dzieje, więc po prostu musimy z tym żyć... Ja
mam to szczęście, że moje życie nie jest zależne
od koncertowania, bo mam komfortowe
warunki do końca życia. Ale wielu ludzi: muzyków,
z ekip obsługujących trasy, dźwiękowców,
montażystów sceny, firm oświetleniowych,
transportowych, itd. ma znacznie gorzej
- to było "ich" życie.
To chyba nie przypadek, że współpracujesz
obecnie z niemiecką firmą Steamhammer/
SPV, bo to z jednej strony solidny wydawca,
z drugiej zaś tamtejszy rynek wciąż jest dość
chłonny, jeżeli chodzi o płyty dostępne fizycznie?
Wszystko co wiem to, że SPV chcieli podpisać
ze mną kontrakt i tak zrobili... na dodatek
robią dobrą robotę. Mam swoją własną firmę
wydawniczą Butterfly/Rak. Jeśli Niemcy kupują
płyty CD w większej ilości niż ludzie w
innych krajach, to jest to dla mnie nowość, ale
cieszę się z tego.
Jako osoba z winylowego pokolenia pewnie
doceniasz fakt, że czarne płyty znowu
wróciły do łask słuchaczy, ale ciekawi mnie
też jak oceniasz te wszystkie nowości typu
streaming, muzykę dostępną w cyfrowej postaci?
To trudna sprawa, bo artyści dostają bardzo,
bardzo mało z powrotem od cyfrowego świata.
Wiele wielkich nazwisk mówiło o tym publicznie.
Ten problem musi zostać nazwany, a
warunki winny być uczynione bardziej sprawiedliwymi
dla artysty.
Wygląda na to, że muzyka nie interesuje, nie
frapuje i nie fascynuje już słuchaczy tak jak
w latach 60. czy 70., albo jeszcze 10-20 lat
temu, stała się tylko rozrywką. Oczywiście
kiedyś też tak było, sama przecież grałaś bardziej
przebojowego rocka, a nie progresywne
suity, wypełniające całą stronę płyty, ale jednak
muzyka jako taka przestała być dla ludzi
czymś bardzo ważnym, a to chyba nie jest
dobre?
Nie wiem, czy się z tym zgadzam. Owszem,
wcześniej świat był "inny". Ale hej, jesteśmy w
erze komputerów. I to by było na tyle. Nie
można zatrzymać postępu... Ja po prostu piszę,
nagrywam i mam nadzieję, że będę koncertować...
Jestem szczęśliwa.
Jak więc myślisz, kto będzie sięgać po "The
Devil In Me"? Twoi fani na pewno, ale może
też i młodzi słuchacze, lubiący na przykład
klasycznego rocka, który od kilku lat jest
znowu modny?
Dostaję odzew od dużo, dużo młodszych słuchaczy.
Wielu z nich to ci, którzy nie zauważyli
mnie za pierwszym razem. To jest
wspaniałe.
Singlowe, opatrzone teledyskami utwory
"My Heart And Soul" i tytułowy "The Devil
In Me" na pewno pomogą w promocji płyty.
Jednak brak koncertów wydaje mi się,
szczególnie dla kogoś takiego jak ty, na scenie
istnego wulkanu energii, prawdziwym
przekleństwem - zamiast grać koncerty z
tym nowym, świetnym materiałem, musisz
siedzieć w domu, więc gorszej sytuacji
wyobrazić sobie nie sposób?
Równoważymy to właśnie teledyskami. Teraz
na YouTube dostępne są trzy i odzew na nie
jest "oszałamiający". Są to "My Heart And
Soul", "The Devil In Me" oraz "I Sold My
Soul". Media społecznościowe są tym, co mamy
teraz do dyspozycji. To jest coś, czego musimy
używać, dopóki nie wrócimy do jakiejś
formy normalności.
Musimy więc wytrwać w zdrowiu i w dobrej
kondycji psychicznej do momentu, kiedy
będziemy już mogli wybrać się na twój koncert,
co będzie dobrą rekompensatą za miniony,
pod każdym względem fatalny, rok?
Tak... Mam nadzieję, że w przyszłości zobaczę
wszystkich na normalnym koncercie, uśmiechniętych
i otoczonych rock'n rollem... To jest
moje marzenie.
Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak
SUZI QUATRO 93
Każdy z nas włożył w to całe serducho
Tak jak Alcoholica przyciąga tłumy metalowców spragnionych doświadczania
coverów Metalliki w wydaniu koncertowym, tak też Ironbound ma w Polsce
duże i jasno zdefiniowane przez jeden zespół grono potencjalnych odbiorców
- mianowicie jest to muzyka idealna dla lokalnych fanów Iron Maiden. Rybnicka
kapela jeszcze nie wypracowała własnego, indywidualnego charakteru, który wyróżniałby
ich twórczość na bardzo gęstej scenie NWOTHM, ale całkiem możliwe,
że ich debiutancki longplay "Lightbringer" przypadnie go gustu lokalnym fanom
Żelaznej Dziewicy. We wprowadzeniu w ten temat z pewnością pomogą Wam
entuzjastyczne wypowiedzi gitarzystów Krzysztofa Całki i Michała Halamody, a
także wokalisty Łukasza Krauze.
HMP: Odpalam Wasz Facebook i czytam:
"Jest seksownie, jest mrocznie, jest krew, pot
i łzy". Czy te słowa dobrze oddają obecny
stan ducha Ironbound?
Krzysztof Całka (gitarzysta): Klimat w zespole
jest bardzo dobry, naładowany pozytywnymi
emocjami, w końcu wydajemy właśnie
naszą debiutancką płytę. Powyższe słowa nawiązywały
do sesji zdjęciowej, którą w tym
dniu odbyliśmy. Były wygłupy, niejednoznaczne
pozycje ze statywami, groźne metalowe
miny. Nie jesteśmy drętwiakami i mamy wielki
dystans do siebie, każdy z nas dobrze się
bawi. Dla nas Ironbound to niezła przygoda i
zabawa, tak więc powyższe słowa mogą śmiało
określać stan ducha, jaki panuje w naszym zespole.
Michał Halamoda: Jest dokładnie tak jak
Krzysiek mówi. Swoją drogą dzień sesji zdjęciowej
był dla nas wyjątkowo wymagający. Żaden
z nas specjalnie urodą nie grzeszy, a koniec
końców trzeba było jakoś wyglądać na
tych zdjęciach (śmiech). Tak więc nasza Pani
fotograf miała pełne ręce roboty. Krew, pot i
łzy to zresztą słowa, które ostatnimi czasy każdy
z nas może wydziarać sobie na czole. Jesteśmy
bardzo podekscytowani premierą naszego
pierwszego albumu, ale z drugiej strony
chcielibyśmy już zakończyć wszelkie dopinanie
spraw powiązanych z wydaniem. Pochłania
to sporo naszego czasu i chcielibyśmy już
przejść do tej części "po wydaniu płyty", mogąc
cieszyć się owocami naszej pracy.
Czy decyzja o utworzeniu Ironbound w 2014
roku na pewno była spontaniczna? A może z
perspektywy czasu widzicie, że dojrzewało
to u Was przez dłuższy okres czasu, przyjaźniliście
się, lubiliście podobną muzykę,
wspólnie wybieraliście się na rozmaite koncerty,
wymienialiście się płytami, narzekaliście
lub zachwycaliście się tymi samymi niuansami
twórczości tych samych muzycznych
ikon? Zresztą, nie jesteście nowicjuszami i
każdy z Was grał (a być może wciąż gra!) już
wcześniej w innych zespołach.
Krzysztof Całka: Plany założenia zespołu
Foto: Ironbound
grającego klasyczny heavy metal rodziły się w
mojej głowie już dużo wcześniej, jednak z
uwagi na ilość różnych zobowiązań ciężko było
wygospodarować czas na kolejny zespół.
Impuls do podjęcia pierwszych, poważnych
kroków w tym temacie pojawił się po pijaku
podczas wspólnego powrotu z koncertu Turbo
w katowickiej Leśniczówce pod koniec
2013 roku (śmiech). Tak jak zauważyłeś, zespół
składa się ze starych przyjaciół, którzy
wypili razem hektolitry wódki i zjeździli
wspólnie masę koncertów. Myślę, że dla każdego
z nas Ironbound jest na dzień dzisiejszy
priorytetem, ponieważ nikt poza Michałem
nie gra już w innym zespole.
Łukasz Krauze: Chciałbym tylko dodać, że w
2013r. razem z Event Urizen grałem support
przed Turbo. Dzięki temu, jak Krzysiek powiedział,
czuję się niczym człowiek, który
podprogowo zainspirował tych młodych ludzi
do założenia Ironbound. To musiało się tak
skończyć, żeby dopiero się zaczęło. (śmiech)
Podobno z rodziną i przyjaciółmi najlepiej
wypada się na zdjęciu. A jak Wy dogadujecie
się wewnątrz zespołu? Kto (i jakie?) ma u
Was atrybuty lidera? Kto najczęściej przejmuje
inicjatywę i motywuje pozostałych, a
kto jest najbardziej ugodowy i najłatwiejszy
w efektywnej pracy zespołowej? Czy zdarzył
się Wam kiedyś niekontrolowany wybuch
emocji kiedy np. spieraliście się o ostateczny
kształt jakiejś kompozycji?
Krzysztof Całka: Myślę, że to powiedzenie
("z rodziną i przyjaciółmi najlepiej wypada się
na zdjęciu" - przyp.red.) do nas nie pasuje. W
zespole znamy się od lat i jesteśmy już niemal
jak rodzina. Tak przy okazji, ja i Adam jesteśmy
braćmi. Co do osoby lidera to przypisuje
się to mnie. Staram się trzymać ten zespół w
ryzach i nadawać jakieś tempo. Oczywiście każdy
z chłopaków ma swój wkład i pomysły.
Łukasz wprowadził w zespole spore rozluźnienie
i stąd na naszym Facebooku pojawiają
się czasem jakieś śmieszne posty i zabawne
akcje. Jeśli chodzi o całokształt wizji zespołu,
to jesteśmy zgodni. Naturalnie, czasem zdarzają
nam się różne drobne rozbieżności w detalach,
ale wojen z tego powodu nie prowadzimy.
Michał Halamoda: Muszę powiedzieć, że klimat
w zespole jest bardzo unikalny i chyba
rzadko komu udaje się w dzisiejszych czasach
nawiązać takie relacje. Jesteśmy bardzo mocno
zżyci ze sobą, faktycznie prawie jak rodzina.
Oprócz samego grania, po prostu bardzo
dużo czasu spędzamy wspólnie. Od wyjazdów,
przez grille, imprezy, itp. Łukasz na
przykład jest naszym świeżym nabytkiem, ale
swoją charyzmą i humorem wpasował się
wprost idealnie w klimat kapeli. Był faktycznie
ostatnim elementem układanki. Oczywiście,
że zdarzają się jakieś tam zgrzyty, ale
jest to raczej popularna rzecz w relacjach międzyludzkich.
Szczególnie jeżeli każdy z nas
ma jakiś inny pogląd czy wizję na dany temat
i próbuje ciągnąć w swoją stronę. Wtedy ważna
jest sztuka kompromisu i wypracowania
wspólnego rozwiązania problemu, co na razie
wychodzi nam całkiem dobrze. W kwestii lidera,
to Krzysiu pełnił te funkcję zanim jeszcze
dołączyłem do Ironbound, a w swojej roli
spełnia się znakomicie. Tak naprawdę nie wyobrażam
sobie nikogo innego, kto mógłby
wskoczyć w jego buty. Wiem, że czasami jest
wykończony sprawami organizacyjnymi,
szczególnie teraz w przededniu wydania płyty,
bo w zasadzie większość jest na jego głowie.
Jednak pomimo tego wszystkiego, Krzysiu niczym
cierpliwy ojciec stara się wysłuchać swoje
rozkapryszone dzieci i spełnić w miarę możliwości
ich oczekiwania, tak że i wilk syty i
owca w ciąży… a przecież mógłby czasem
zwyczajnie przypierdolić (śmiech).
Co dobrego moglibyście powiedzieć o Waszym
poprzednim wokaliście Bartoszu Bieżuńskim?
Dlaczego już Was nie reprezentuje?
Krzysztof Całka: Bartosz był dobrym wokalistą.
Dodał nam skrzydeł po długotrwałych
poszukiwaniach wokalisty. Co się takiego wydarzyło,
że go nie ma już w zespole, jest dla
94
IRONBOUND
nas niewyjaśnione. Bartosz na cztery godziny
przed koncertem (w naszym rodzinnym mieście
Rybniku) po prostu nas powiadomił, że nie
przyjedzie. O tak, po prostu, bez jakiegokolwiek
wyjaśnienia. Dla mnie był to jego koniec
w zespole. Dodam, że nie był to pierwszy jego
taki wybryk, ponieważ bez jakiegokolwiek
uprzedzenia nie pojawił się także rok wcześniej
na koncercie w ramach Wielkiej Orkiestry
Świątecznej Pomocy w Wodzisławiu Śląskim
- tam zagraliśmy koncert instrumentalnie.
Czy tak zachowuje się zaangażowany w
życie zespołu kolega…?
Michał Halamoda: Odejście Bartka z zespołu
było potwornym ciosem dla nas wszystkich.
Faktycznie przed oczami stanęło nam widmo
rozwiązania kapeli, co bolało każdego z nas.
Wiedzieliśmy, ile czasu zajęły nam wcześniejsze
poszukiwania wokalisty i chyba żaden z
nas nie miał już dość determinacji i siły, aby
przechodzić przez ten cały proces od początku.
Prawdopodobnie to byłby powolny upadek
Ironbound. Dla mnie odejście Bartka było
podwójną zdradą. Wiesz, przyjaźniliśmy się
ze sobą przez 17 lat i niejednokrotnie żartowaliśmy,
że niedługo będziemy mieć okrągłą
rocznicę. Gdyby Bartek przyszedł i po prostu
z nami pogadał, albo chociaż pogadał ze mną
w cztery oczy, to wszystko wyglądałoby zupełnie
inaczej. Przecież nie zawiązywał z nami
współpracy pod groźbą śmierci. Mógł zwyczajnie
odejść z zespołu, podziękować za współpracę
i zagrać z nami ten ostatni koncert. Nikt
nie miałby do niego pretensji i prawdopodobnie
utrzymywalibyśmy kontakt po dziś dzień.
Możliwe, że Ironbound również by tego nie
wytrzymało, ale wydźwięk byłby zupełnie inny.
Niestety, Bartek wolał obrać drogę na
skróty i wysłać nam sms-a. Zamiast uczciwie
pogadać, zwyczajnie wsadził nam nóż w plecy
i kilka razy obrócił dla efektu końcowego. Dlaczego
to zrobił? Musiałbyś zapytać jego, bo
my do dzisiaj nie wiemy. Teraz te wydarzenia
nie budzą już takich emocji, a bardziej uśmiech
politowania. W zasadzie to powinienem
Bartkowi podziękować w tym miejscu,
że sprawy potoczyły się, jak się potoczyły.
Gdyby nie tamte wydarzenia, to nie wiadomo
czy Łukasz byłby dzisiaj naszym wokalistą. A
tak mamy świetnego wokalistę, który wniósł
masę nowych pomysłów, energii i humoru do
zespołu. Coś, czego bardzo potrzebowaliśmy.
Do tego mamy już na koncie prawie wydaną
płytę, z której każdy z nas jest mega zadowolony.
Jesteśmy wszyscy naładowani energią i
już myślimy o drugim długograju, który zresztą
powoli powstaje. Tak więc podsumowując,
Bartku, jeszcze raz Ci dziękujemy, że losy
potoczyły się jak się potoczyły.
Czy obecny skład Ironbound jest stabilny?
A może poszukujecie jeszcze dodatkowej
osoby?
Krzysztof Całka: W obecnej, klasycznej formie,
uważamy, że zespół jest kompletny.
Atmosfera w zespole jest bardzo dobra, więc
myślę, że nie ma także obaw o zmiany personalne.
Szukamy natomiast żony dla najlepszego
gitarzysty na świecie - Michała
(śmiech). Dziewczyny, posłuchajcie jego solówek
na płycie i zakochujcie się w nim!
Michał Halamoda: Tak, "Gitarzysta szuka
żony", mógłby być z tego niezły show
(śmiech). A tak na poważnie, atmosfera w kapeli
jest świetna i w mojej opinii nikomu na
razie nie świta myśl o opuszczeniu naszych
szeregów. Choć jak życie pokazuje, mogę się
zwyczajnie mylić. Jednak ja kurczowo będę
trzymał się tej myśli. Tak jak wspominałem,
każdy z nas i wszyscy razem jesteśmy ogromnie
podekscytowani naszym albumem, ponieważ
niezależnie jak zostanie przyjęty, to każdy
z nas dał z siebie sto procent z hakiem i
włożył w to całe serducho. Miejmy nadzieję,
że słuchacze podzielą naszą opinię i będą równie
zachwyceni. Jeżeli chodzi o powiększanie
naszego składu, to ja również nie widzę takiej
konieczności. Czasem może by i przydała się
dodatkowa gitara, żeby podegrać jakieś dodatkowe
partie, ale radzimy sobie świetnie tak jak
jest. Choć w przyszłości kto wie jak będzie…
Jak myślicie, dlaczego śląska ziemia rzekomo
dawno nie słyszała o zespołach inspirowanych
Turbo, Iron Maiden i Saxon? Młodzież
nie była zainteresowana czy brakowało młodych
talentów w tej niszy?
Krzysztof Całka: Śląska scena metalowa od
zawsze kojarzyła mi się z ekstremalnym graniem
(thrash, death czy black metal). Oczywiście,
miałem na ten temat pewną teorię,
która potwierdziła się w trakcie przygody z
Ironbound. Otóż myślę, że wiele zespołów
chcących grać klasyczny heavy metal borykały
się z takim samym problemem jak my, czyli
brak odpowiedniego wokalisty. Tutaj nie wystarczy
"drzeć ryja" do mikrofonu. Wokalista
musi mieć odpowiednią barwę oraz pojęcie o
technice śpiewu. Rola wokalisty w zespole
heavy metalowym to ciężki kawałek chleba.
Mimo tego, że kochamy grać heavy metal, to
kto wie, jak skończyłby Ironbound, gdyby nie
Łukasz Krauze.
Michał Halamoda: Zgadzam się z Krzysztofem
w stu procentach. Niestety brakuje na
scenie typowych wokalistów heavymetalowych.
Tego typu śpiew to ciężki kawałek chleba,
który wymaga ogromnych umiejętności,
ciągłego doskonalenia i rozwoju. Bez poświęcenia
odpowiedniej ilości czasu na szlifowanie
warsztatu, większość młodych wokalistów odbija
się jak od ściany. Dodatkowo, prawda jest
też taka, że okolice miasta, jak i samo miasto
Rybnik, zawsze słynęły z mocno rozwiniętej
sceny death i black metalowej. Thrash przeżywał
swój renesans jakieś 10 lat temu i młode
kapele rosły wtedy jak grzyby po deszczu.
Niestety większość nie przetrwała próby czasu
i dziś pozostali już tylko nieliczni. Wszystkie
te czynniki składały się na trudność znalezienia
odpowiedniego kandydata na stanowisko
wokalisty. Całe szczęści nam się udało.
Wydaje mi się, że Clive Burr jest znacznie
bliższy stylistycznie Adamowi Całce (niż
Nicko McBrain), za to Łukasz Krauze brzmi
bardziej jak Blaze Bayley niż jak Bruce Dickinson.
Czy Waszym świadomym zamiarem
jest kontynuacja spuścizny Iron Maiden,
dlatego że albumy Maidenów wychodzą stanowczo
zbyt rzadko? Im lata lecą, a Wy
jesteście młodzi i gniewni?
Krzysztof Całka: Cała scena NWOBHM, a
w szczególności zespół Iron Maiden, inspiruje
nas od młodzieńczych lat i to słychać w naszej
muzyce. Lubimy, kiedy się nas porównuje
do nich, bo to w końcu nasi idole, daje nam to
mocnego kopa do działania. Po jednym z koncertów
na Słowacji ktoś napisał o nas "Polskie
Iron Maiden". Mimo wszystko Adam zawsze
zostanie Adamem, a Łukasz Łukaszem.
Michał Halamoda: Nie da się tego ukryć, że
Iron Maiden jest dla nas wszystkich ogromną
inspiracją... Pamiętam jeszcze, że mając lat
naście, kiedy stawiałem swoje pierwsze koślawe
kroki jako gitarzysta, oglądałem z rodzicami
fragment "Rock in Rio" (Iron Maiden) i
wtedy też ojciec powiedział mi, że ciężko pracując
i ćwicząc codziennie, może kiedyś będę
tak dobry jak oni. No i cóż… stało się to dla
mnie pewnym wyznacznikiem. Wracając jednak
do sedna, może i staramy się kroczyć tą
samą ścieżką co Iron Maiden, jednak nie
idziemy po ich śladach. Inaczej mówiąc, robimy
pewne rzeczy po swojemu tak jak czujemy,
ale korzystamy z zabiegów powszechnie słyszalnych
w muzyce Iron Maiden, tj. charakterystyczne
galopy sekcji rytmicznej, dwugitarowe
melodie i wysokie, często mocno rozciągnięte
partie wokalne. Każdy z nas jest sobą i
każdy z nas ma swoje inspiracje, co daje nam
razem świetną mieszankę. Mogę na koniec
jeszcze dodać tyle, że muzyka heavymetalowa,
jak i cała muzyka metalowa, jest już bardzo
mocno wyeksploatowanym gatunkiem i bardzo
ciężko o coś nowego. Zawsze ktoś powie
ci "już to gdzieś słyszałem". My po prostu nie
chcemy wyważać otwartych drzwi. Oczywiście,
ludzie będą nas za to różnie oceniać, ale
my i tak będziemy dalej robić swoje.
Rozumiem, dlaczego niektórym możecie kojarzyć
się z poznańskim Turbo, ale najwybitniejszym
przedstawicielem śląskiego metalu
jest zespół Kat. Tak się zastanawiam, czy
przypadkiem nie podążając za mistrzowskimi
wzorcami, chcecie budować własną tożsamość
muzyczną wychodząc od Maidenów,
analogicznie jak Kat zbudował własną tożsamość
wychodząc od Metalliki?
Krzysztof Całka: Coś w tym jest. Jak już
wspomniałem, zespół Iron Maiden jest najbliższy
naszym sercom i to on jest dla nas główną
inspiracją. Sukces Iron Maiden jest imponujący,
więc ciężko nie wzorować się na najlepszych.
Oczywiście, ich sukces był kreowany
w zupełnie innych czasach i my musimy zmierzyć
się z inną rzeczywistością, co uważamy za
wyzwanie.
Michał Halamoda: Niestety muzyka rockowa
czy metalowa nie cieszy się już taką popularnością
jak kiedyś, co działa po prostu na
naszą niekorzyść. Jesteśmy realistami i zdajemy
sobie sprawę, że odniesienie sukcesu na
tym polu to przeogromne wyzwanie i jeszcze
nie wiemy, jaka będzie nasza przyszłość, ale
nadzieja zawsze umiera ostatnia. Oczywiście
ciągle żyjemy marzeniami i usilnie dążymy do
ich realizacji. Zobaczymy jednak co czas przyniesie.
Jakie największe trudności spotkały Was od
momentu wystartowania z Ironbound? W
jaki sposób sobie z nimi radzicie? Czego one
Was uczą? Czego brakuje polskiej scenie
INCURSION 95
metalowej?
Krzysztof Całka: Największym problemem, z
jakim się borykaliśmy, było odnalezienie
odpowiedniego wokalisty. Przez zespół przewinęło
się parę osób, jednak przez długi czas
nikt nie był w stanie stanąć na wysokości zadania.
Czuliśmy bezradność i zwątpienie, czy
uda się w ogóle kogoś znaleźć. Z perspektywy
czasu wiemy, żeby się nie poddawać i robić
swoje, bo w końcu ciężka praca i dążenie do
celu daje swoje owoce.
A które dotychczasowe "wzloty" Ironbound
cieszą Was najbardziej?
Krzysztof Całka: Powoli budujemy swoją pozycję
na polskiej scenie metalowej oraz NWO
THM. Każdy kolejny materiał zostaje ciepło
przyjęty. Wydanie debiutanckiego longplay'a
samo w sobie traktujemy jako sukces. Mamy
nadzieję, że materiał na niej zawarty przypadnie
do gustu słuchaczom i otworzy nam to
kolejne drzwi w naszej karierze.
Michał Halamoda: Gdyby to pytanie padło
za jakieś pół roku, chciałbym, żeby moja odpowiedź
dotyczyła sukcesu naszego albumu.
Jednak na razie, ta kwestia pozostaje w sferze
marzeń. Dla mnie największą dotychczasową
przygodą była trasa ze słowackim zespołem
Eufory i czeskim Power 5. Było to wszystko
nowym i fascynującym doświadczeniem. Jedyne
czego chcę, to więcej.
Czy dobrze widzę, że debiutancki longplay
"The Lightbringer" ukończyliście 27 lutego
2021? Kiedy się on ukaże? W jakiej formie
(CD/LP/MC/digi)?
Krzysztof Całka: Tak jest! 27 lutego odebrałem
płytę matkę od naszego dobrego znajomego
Daniela Azara Arendarskiego ze studia
Lighthouse Audio, który odwalił kawał dobrej
roboty, zajmując się mixem oraz masteringiem
materiału. Premiera naszego debiutanckiego
albumu odbędzie się 30 kwietnia
2021 za pośrednictwem Ossuary Records. W
pierwszej kolejności będzie można nabyć
materiał na CD w klasycznym wydaniu jewel
case oraz dosłuchać albumu na portalach
streamingowych. Wraz z wydawcą planujemy
także wydanie albumu w postaci LP, ale jego
premiera odbędzie się troszkę później.
Foto: Ironbound
Jaka historia kryje się za jego komponowaniem
i nagrywaniem?
Krzysztof Całka: Większa część muzyki oraz
wszystkie tesksty utworów na płycie "The
Lightbringer" zostały napisana przez Michała.
Michał jest niezwykle płodnym muzycznie
człowiekiem. Jeżeli chodzi o samą rejestrację
materiału, to podeszliśmy do tego trochę
mniej standardowo, ponieważ nie wynajęliśmy
studia do tego celu. Zaaranżowaliśmy własną
salę prób na studio. Sam proces nagrywania
trwał przez to troszkę dłużej, ale nie mieliśmy
żadnych ograniczeń czasowych związanych
z rejestracją materiału.
Michał Halamoda: Faktycznie jakoś się tak
poskładało, że większość utworów wyszła
spod mojego pióra. Jak Krzysiek wspominał,
jeszcze szukają dla mnie żony, więc mam czas
na pierdoły (śmiech). Ale tak na poważnie, z
przyczyn oczywistych dysponuję trochę większą
ilością wolnego czasu od reszty chłopaków,
więc korzystam z każdej okazji, kiedy
natrafia się jakiś chwytliwy riff. Z samym procesem
tworzenia bywa różnie. Niektóre piosenki
powstają w ciągu paru godzin, niektóre
zaś ciągną się całymi tygodniami, a nawet miesiącami,
nie mogąc doczekać się swojego finału.
Dużo zależy od weny i nastroju. W studiu
to też jest inna historia. Tak jak Krzysiek powiedział,
nagrywanie ogarnialiśmy w większości
we własnym zakresie, więc możemy w zasadzie
śmiało powiedzieć, że jedyne co nas
blokowało to granice naszej wyobraźni. Nie
musieliśmy się martwić o czas czy pieniądze
wydane na studio. Faktem jest, że rozpoczynając
nagrywanie wchodzimy z prawie gotową
koncepcją, ale całe piękno ujawnia się w spontanicznych
pomysłach, które wiesz, że działają,
powodują u ciebie ciary i napędzają do dalszego
działania. Te właśnie drobne elementy
czy smaczki wynikające z pewnej spontaniczności
powodują, że przenosisz swoją muzykę
na inny poziom.
O czym śpiewacie w utworze "Light Up The
Skies"? Czy ma to cokolwiek wspólnego z
brytyjską komedią dramatyczną o tym samym
tytule? Przyznam, że macie tam bardzo
chwytliwy i angażujący słuchaczy wątek
przewodni.
Michał Halamoda: Stety czy niestety, jest to
przypadkowa zbieżność tytułów. Szczerze to
"Light Up…" był moim kompletnym wymysłem,
jak się okazuje nie byłem jednak pierwszy
(śmiech). Podobnie jak film, tekst nawiązuje
do wydarzeń II Wojny Światowej, ale
sam film nie był inspiracją. W zasadzie cała
koncepcja zrodziła się jakieś dwa lata temu,
kiedy miałem okazję wybrać się z moimi przyjaciółmi
na wycieczkę do Anglii, na pokazy
lotnicze w Duxford "Flying Legends". Moi znajomi
to piloci - fanatycy, bardzo pozytywnie
zakręceni na punkcie latania, pokazów, lotnictwa,
historii lotnictwa, itd. Jeżdżą na tego
typu imprezy prawie wszędzie i widać, że tym
żyją (śmiech). W każdym razie, pojawiła się
okazja, żeby wybrać się na taki wypad. W trakcie
pobytu miałem okazję nie tylko zobaczyć
same pokazy, ale również na przykład pić piwo
w knajpie, gdzie przesiadywali piloci m.in.
Dywizjonu 303. Takie doświadczenia potrafią
być mocno inspirujące, więc żal byłoby tego
nie wykorzystać. W swoich tekstach jednak
staram się nie oceniać w żaden sposób przedstawionych
wydarzeń. Nie są to pieśni pochwalne
ani dziękczynne. Starałem się opowiedzieć
jakąś krótką historię, skupiając się na
emocjach moich bohaterów. Jako autor próbuję
wejść w czyjeś buty i oddać emocje, jakie ta
osoba czuła czy mogłaby czuć. Dlatego też
"Light Up The Skies" opowiada o chęci walki,
ale również o wątpliwościach i strachu, jakie
mogły towarzyszyć ludziom, którzy po prostu
chcieli obronić swoje domy i rodziny. Ta tendencja
zresztą pojawia się we wszystkich naszych
tekstach. Czy jest to polowanie na czarownice,
czy bitwa z udziałem husarii, nacisk
położony jest na warstwę emocjonalną, a same
wydarzenia są tłem akcji.
Co planujecie na przyszłość?
Krzysztof Całka: W normalnych czasach pewnie
planowalibyśmy trasę koncertową promującą
nasz debiut "The Lightbringer", pilibyśmy
dużo wódki podczas spotkań z fanami,
dawalibyśmy autografy na cyckach fanek. Trochę
się rozmarzyłem (śmiech). Tak na serio to,
w najbliższym czasie chcemy skupić się na
promowaniu debiutanckiej płyty i dotarciu do
jak największej liczby odbiorców. W planach
także mamy nagranie teledysku.
Michał Halamoda: Promocja, promocja i
jeszcze raz promocja… trochę jak w Lidlu albo
Biedronce (śmiech). Ale na serio, to priorytetem
jest dopięcie i wydanie płyty, a później jej
promowanie na każdy możliwy sposób. Mamy
szczerą nadzieję, że wszystko za jakiś czas
wróci do normy, a my powrócimy do aktywnego
koncertowania.
Dziękuję za Wasz czas i odpowiedzi.
Krzysztof Całka: Dziękujemy również za
zaproszenie do wywiadu i mamy nadzieję, że
niebawem wrócimy do normalności i koncertów!
Życzę tego nam wszystkim, ponieważ
pewnie nie tylko my jesteśmy już wygłodniali
imprez na żywo. Pozdrawiamy wszystkich fanów
heavy metalu!
Sam O'Black
96
IRONBOUND
HMP: Cześć Wam. Jak prawidłowo powinienem
wymówić nazwę Waszego zespołu,
skoro to jest Natur a nie Nature?
Tooth Log: Normalnie. Tak jak Nature. Brak
ostatniej litery jest zabiegiem estetycznograficznym,
a nie artykulacyjnym. Kiedy szukaliśmy
nazwy dla naszego zespołu, zastanawialiśmy
się, które słowo brzmi najmocniej i najpełniej
oddaje naszą energię. Doszliśmy do
wniosku, że natura jest równie potężna.
Jak widzicie swoje miejsce na scenie NWO
THM?
Tooth Log: (zastanawia się) To zjawisko rozpoczęło
się na początku XXI wieku, a Natur
powstał w 2008 roku. Był to idealny moment
na granie heavy metalu. Kiedy ktoś nas pyta,
co gramy, odpowiadamy zazwyczaj, że "tradycyjny
heavy metal".
Ryan Weibust: Ale nie słyszymy, żeby ktoś
nas klasyfikował do NWOTHM. Pamiętam,
że podczas jednego z naszych pierwszych koncertów,
fan powiedział o nas "old metal" ("stary
metal" - przyp. red.). Z takim określeniem
bardziej się utożsamiamy. Trudno jest opisywać
muzykę słowami. Dobrze jest, kiedy inni
ludzie robią to za muzyków.
Manilla Road rozgrzała publiczność przed naszym występem
Gdy w marcu 2020r ukazał się drugi album
Natur "Afternoon Nightmare", ludzie byli
bardziej zainteresowani zakupem papieru
toaletowego. Teraz Dying Victims Productions
oddaje sprawiedliwość heavy metalowemu
longplay'owi Nowojorczyków, wydając
go po raz pierwszy w formacie CD. Perkusista
Tooth Log oraz śpiewający gitarzysta
rytmiczny Ryan Weibust na co dzień nie
gadają o graniu metalu, tylko po prostu
to robią. Tym bardziej cieszy nas, że
tym razem wyczerpująco odpowiedzi
na pytania o ich twórczy dorobek, koncerty
i inspiracje.
Tooth Log: Ale nie mamy nic przeciwko motocyklistom.
Problem w tym, że z naszym
temperamentem jazda na jednośladzie szybko
by nas zabiła.
Ryan Weibust: Zdarzyło nam się grać na zlotach
harleyowców. Dobrze się wśród nich czujemy.
A jak to jest z drugą częścią zdania - nawiedzone
domy?
Tooth Log: Nawiedzone domy są nam znacznie
bliższe. Zazwyczaj błąkamy się po nich
w wolnym czasie.
Ryan Weibust: Pasuje do klimatu naszych
utworów.
rodem z horroru. Gracie jednak zbyt szybko,
aby nazwać to doom metalem. Druga sprawa,
która was wyróżnia - nie stosujecie ściany
dźwięku, za to sporo synkop oraz dynamicznych
zmian. Tooth, słyszę, że czasami
lubisz zrobić pauzę, po której zrywasz się do
bardzo szybkiej gry. Tak to wygląda z perspektywy
fana. A jak z Waszej?
Ryan Weibust: Myślę, że kiedy zaczynamy
komponować, jammować lub eksperymentować,
wychodzi nam często muzyka brzmiąca
zbyt "happy"/"wesoło". W takiej sytuacji potrzebujemy
dokonać zmian, wprowadzić dysonans
i dodać mroku. Nie pasowałyby do nas
utwory w stylu "oh, we are happy, let's go for
a party". Natur ma mieć złowrogą atmosferę.
Tooth Log: Wprowadzamy też kreatywne napięcie;
iluzję, że za chwilę wydarzy się coś
paranormalnego. Chcemy utrzymywać słuchacza
w niepewności, tak aby się nie nudził. Nawet
dla nas granie utworów bywa przerażające.
Uwielbiamy zmiany dynamiczne. Wydaje
mi się jednak, że łatwiej byłoby mi odnieść się
do inspiracji innymi zespołami, zamiast analizować
naszą twórczość. Na pewno nikogo nie
kopiujemy, ale mnóstwo zespołów grało podobnie
przed nami.
Jestem przekonany, że wypracowaliście swój
własny charakter. Nie przedwczoraj, lecz już
na debiucie z 2012 roku. Na jego następcy nie
zmieniliście drastycznie stylu. Oba longplaye
brzmią w miarę podobnie. Czy dużo eksperymentowaliście
w międzyczasie?
Ryan Weibust: Jedną z naszych dewiz jest,
żeby nie naprawiać czegoś, co dobrze działa.
Prawdopodobnie jedną z największych
zmian, jakie nastąpiły ostatnio w Natur jest
dołączenie do labelu Dying Victims Productions.
W marcu 2021 wznowili oni wasz drugi
longplay "Afternoon Nightmare" na CD
(pierwotnie ukazał się on w marcu 2020 na
winylu oraz w wersji cyfrowej). Jakie nowe
możliwości pojawiają się przez wami w
związku z tą współpracą?
Ryan Weibust: "Afternoon Nightmare" ukazało
się w dziwacznym momencie, kiedy ludzie
na całym świecie byli przejęci innymi
sprawami niż muzyką. Bardziej zależało im na
tym, aby kupić papier toaletowy niż album z
muzyką. Wznowienie poczynione przez Dying
Victims Productions daje nagraniu drugie
"skrzydła". Czujemy się niemal tak, jakby
to było wydawane po raz pierwszy. Wprawdzie
"Afternoon Nightmare" był dostępny
wcześniej na winylu, ale dopiero teraz więcej
osób się o nim dowiaduje i go słucha.
Po wysłuchaniu waszych obu albumów
"Head Of Death" (2012) i "Afternoon Nightmare"
(2020) jestem skłonny zgodzić się z
opinią Crypt Of The Wizard, że "brzmicie
jak motocyklowy gang napierający na imprezę
w nawiedzonym domu". Czy czujecie się
jak gang motocyklowy?
Ryan Weibust: (śmiech) Nikt z nas nie jest
motocyklistą.
Foto: Natur
Foto: Fireforce
Ale gdy rejestrujecie muzykę, korzystacie z
regularnego studia, a nie np. z cmentarza nagraniowego?
Widziałem wasze zdjęcie w
kościele...
Ryan Weibust: Następnym razem zrobimy
więcej zdjęć. To z kościoła pokazuje nas w
miejscu, w okolicy którego wszyscy dorastaliśmy.
Tooth Log: Zdjęcie z przodu okładki "Afternoon
Nightmare" zostało wykonane w tym
samym kościele, do którego należy cmentarz
ukazany na okładce "Head Of Death".
Wasza muzyka jest przepełniona mrokiem.
Doceniam unikalny nastrój oraz atmosferę
Mamy już trochę zróżnicowanych kawałków.
Dobrze bawimy się próbując dopasowywać do
siebie odmienne pomysły. Nasz rozwój polega
na tym, że staliśmy się wraz z upływem czasu
sprawniejsi technicznie i teraz pewniej używamy
instrumentów. Rozumiem jednak, co masz
na myśli mówiąc, że styl pozostał taki sam.
Staramy się wyrazić to samo poprzez naszą
muzykę.
Tooth Log: Zastanawialiśmy się na samym
początku komponowania "Afternoon Nightmare",
czy może by tak zmienić to i owo?
Wymyślaliśmy różne riffy przez wiele lat. Niektóre
z nich wykorzystaliśmy na albumie, in-
NATUR 97
nych nie. Styl pozostał nienaruszony, ale różnice
tkwią w detalach.
Czym jeszcze różnią się wasze dwa longplay'e?
Ryan Weibust: "Head of Death" pisaliśmy
indywidualnie, a nad "Afternoon Nightmare"
pracowaliśmy zespołowo.
Tooth Log: Oba albumy odzwierciedlają moment,
w jakim znajdował się Natur w momencie
ich rejestracji. Podobnie będzie z trzecim
longplay'em. Będziemy nieść pochodnię Natur
najlepiej, jak to możliwe.
Z pewnością w utrzymaniu stylistycznej
konsekwencji pomógł wam fakt, że nie zmieniliście
składu Natur. Świadczy to o tym, że
potraficie pracować zespołowo oraz że jesteście
zgraną paczką przyjaciół. Czy rozważaliście
kiedyś zaproszenie osoby, która zajmowałaby
się wyłącznie śpiewaniem?
Ryan Weibust: Ja śpiewam wszystko, za wyjątkiem
utworu "Metal Henge", w którym słychać
głos Tooth Loga. Zazwyczaj jednak zaczynamy
komponowanie od warstwy instrumentalnej
i to ona jest dla nas najważniejsza.
Wraz z graniem, w mojej głowie kształtują się
melodie wokalne. Są one oparte o gitary. Po
prostu gramy i w trakcie okazuje się, co pasuje
najlepiej. Nie potrafię śpiewać jak Rob Halford
ani jak King Diamond. Ale czuję się pewnie
w roli wokalisty i jestem zadowolony z
efektu końcowego. W przeciwnym razie, nie
wydalibyśmy albumu wcale. Wydaje mi się, że
większość osób zna i prawidłowo ocenia własne
możliwości wokalne. Nie brałem nigdy lekcji
śpiewu. Gdy byłem znacznie młodszy,
próbowałem samodzielnie doskonalić warsztat
wokalny, ale nie udało mi się osiągnąć mistrzowskiego
poziomu. Nie byłem w stanie.
Mierzę siły na zamiary. Stosuję tak szeroki zakres
śpiewu, jak potrafię. Można by trochę zamieszać
w studiu, użyć rozmaitych narzędzi i
technicznych zabiegów (typu pogłos), ale nie
dałoby rady odtworzyć tego na koncertach.
Dla nas ważne jest, żeby album przypominał
możliwie jak najwierniej to, czym Natur jest
na żywo. Nie chciałbym, żeby ludzie zawiedli
się, gdy usłyszą co innego na gigu a co innego
na "Afternoon Nightmare".
Koncerty gracie głównie w nowojorskich
klubach, czy wybraliście się również na
zagraniczną trasę?
Tooth Log: Byliśmy już pięć razy w Europie.
Ryan Weibust: W Niemczech, w Skandynawii
(dwa razy: Szwecja, Dania, Norwegia), w
Londynie i w Pradze. Mamy nadzieję powrócić
do Europy, kiedy tylko będzie to możliwe.
Który z tych występów wspominacie najlepiej?
Tooth Log: (zastanawia się) Najlepiej gra
nam się wtedy, gdy fani szaleją. Wino, rozbite
butelki na podłodze i krew - to są najlepsze
koncerty.
Ryan Weibust: Wolimy występować na
mniejszych imprezach, bo wtedy nawiązujemy
lepszy, bardziej bezpośredni kontakt z ludźmi.
Dominuje tam znacznie lepsza energia.
Foto: Natur
Zdarza nam się otwierać wielkie amerykańskie
festiwale, ale na wysokiej scenie w znacznej
odległości od tłumu jesteśmy totalnie rozłączeni
z publicznością. Afterparty pierwszej
berlińskiej edycji Live Evil (2016) było wspaniałe.
Metalowców rozgrzało przed nami Manilla
Road, więc wszyscy byli w ekstazie, gdy
już weszliśmy na scenę. Przyszło tam bardzo
dużo osób, a jednocześnie perfekcyjnie się z
nimi bawiliśmy. Zależy nam, żeby być blisko
słuchaczy, a nie błyszczeć samotnie w oddali.
Wspomniałeś o Manilla Road i zastanawiam
się teraz, czy jest w Natur coś z metalu
epickiego. Czy inspirowaliście się np.
Omen (obaj muzycy kiwają twierdząco głową
a Tooth Log pokazuje kciuk w górę -
przyp. red.)? Gdybym jednak miał wymienić
nazwy najbliższe Natur, wspomniałbym o
Anvil i Trouble (obaj ucieszyli się po wskazaniu
Omen, Anvil i Trouble - przyp. red.).
Ryan Weibust: Trouble perfekcyjnie balansowali
pomiędzy powolnym doom metalem a
szybszym heavy metalem. Najlepiej łączyli
oba te światy. Często w ich kawałkach zmieniało
się tempo. Uwielbiamy Trouble.
Oprócz gitar, perkusji i wokalu, slyszymy na
"Afternoon Nightmare" klawisze. Czy próbowaliście
kiedyś zrobić coś z organami
Hammonda w stylu Deep Purple i Uriah
Heep?
Tooth Log: Tak. Są tam klawisze. Używamy
takich, jakie są nam dostępne. Hammondów
nie mamy. Trudno je znaleźć. Szukaliśmy metody,
żeby jak najwierniej imitować ich brzmienie
i ostatecznie wyszło tak jak wyszło.
Klawiszy nie ma jednak wiele. To dodatek, a
nie główny instrument.
Ryan Weibust: Czasami zapraszamy znajomego,
żeby zagrał z nami kilka utworów na
klawiszach podczas koncertu. Ale to zależy od
wielkości sceny - czy jest tam dość miejsca na
piątą osobę? Zazwyczaj nie ma klawiszy na
żywo.
Tooth Log, kto jest Twoim ulubionym perkusistą?
Tooth Log: Neil Peart (Rush) jest moim numerem
jeden. Poza tym Uno Bruniusson (In
Solitude) oraz Chuck Biscuits (Danzig,
D.O.A.). Jim Sadist (Nunslaughter) jest nie
tylko perkusistą, ale też niesamowitym showmanem.
On jest jak stand-up comedian. Żaden
inny bębniarz nie zachowuje się tak jak
on. Dostarcza mnóstwa radości swoją obecnością.
Jeżeli jeszcze go nie widziałeś, koniecznie
musisz to zrobić.
Jest taki moment w "Poison King", gdzie pozostaje
sama perkusja i nic poza nią, a następnie
sama gitara ze sporadycznymi uderzeniami
perkusji. Po chwili kawałek rozpędza
się z impetem. Bardzo mi się to podoba.
Czy będziecie stosować więcej tego rodzaju
patentów w przyszłości?
Tooth Log: Tego rodzaju partie nadają naszej
muzyce dodatkowej dramatyczności. Nie zawsze
to się sprawdza, ale w "Poison King" zdecydowanie
pasuje. Przekonujemy się o tym
dopiero wtedy, gdy nagrywamy siebie w akcji
i potem słuchamy. Takie rzeczy nie są wynikiem
kalkulacji, tylko dzieją się spontanicznie.
Nie rozmawiamy o tym. Samo tak wychodzi.
Pozwalamy sobie na swobodną grę zespołową,
a dopiero później patrzymy na siebie nawzajem
i bez słów rozumiemy, że wyszło fajnie.
To najlepszy, organiczny sposób tworzenia,
który z powodzeniem stosujemy od samego
początku istnienia Natur.
Perkusiści zwłaszcza z niemieckiej szkoły
grania power metalu niekiedy przesadzają.
Przytłaczają. Trudno słucha mi się muzyki,
w której mam wrażenie, że występuje dwóch
perkusistów w tym samym czasie. Ty, Tooth
Log, przeciwnie. Wiesz, kiedy czas na pauzę.
Co o tym myślisz?
Tooth Log: Cóż, nasz heavy metal czyni nas
spragnionymi (śmiech). Musimy się napić.
Robię przerwy w trakcie utworów, żeby przechylić
puszkę z energetykiem i dopiero wtedy
uderzyć z podwójną mocą. W międzyczasie
ktoś inny może wypełnić dźwiękiem moją
pauzę. Jak tylko każdy się napije, możemy
wznowić grę. Obaj, czyli ja i Tooth Log, wolimy
napoje energetyczne niż cokolwiek innego.
Wiem, że to nie tylko metafora, bo widziałem
na YouTube.
Tooth Log: (śmiech) Tak. Są powszechnie dostępne
i bardzo dobre.
W efekcie, nawiązując jeszcze do "Poison
King", po napiciu się energetyka zarażacie
nas intensywnością gry. Byłem zawsze pod
wrażeniem, jak skutecznie udawało się Hel-
98
NATUR
starowi akcentować metalową intensywność.
Pod tym względem, końcówka "Poison
King" ma coś wspólnego z Helstarem z okresu
"Remnants of War" / "A Distant Thunder".
Który zespół byłby waszym wzorem
metalowej intensywności?
Ryan Weibust: (zastanawia się) Trudne pytanie.
Nie kierujemy się chęcią zainkorporowania
czegoś, co wywarło na nas wrażenie u innych
muzyków. Koncentrujemy się wyłącznie
na własnych utworach. Mamy do przekazania
jakiś temat i rozwijamy kolejne fragmenty w
oparciu o niego. Nie mówimy: "wow, Helstar
zrobiło to czy tamto, super, też tak chcemy". Staramy
się zbudować własny muzyczny świat, położyć
fundamenty, nadać sens chaosowi. Dodatkowe
harmonie gitarowe mogą wzmocnić
intensywność muzyki. Nie mam jednak konkretnych
wzorców w postaci innych zespołów.
Oczywiście doceniamy muzyków, którzy jako
pierwsi wymyślili coś kompletnie nowego w
metalu, ale grając jesteśmy pochłonięci swoimi
kompozycjami i te legendarne kapele tkwią
jedynie w naszej podświadomości.
A zatem, byłbym ignorantem, gdybym np.
stwierdził, że "Unsolved Mysteries" to
wasza odpowiedź na Overkill "Overkill"?
Ryan Weibust: Utwór "Unsolved Mysteries"
(z "Afternoon Nightmare" - przyp. red.) jest
odpowiednikiem "Mutations in Maine" (z
"Head of Death" - przyp. red.). Oba kończą
album i oba mają swoje własne, niepokojące
intro, podobnie jak Overkill "Overkill".
Tooth Log: Nie pamiętam już, ale to chyba
ostatni nasz kawałek, który ukończyliśmy.
Jakie "nierozwiązane tajemnice" są dla was
najbardziej interesujące?
Tooth Log: (zastanawia się) Jest ich wiele.
Najbardziej przejąłem się morskim potworem
z Rhode Island.
Ryan Weibust: Po rozmowie wyślę Ci link do
filmu o tym potworze z Rhode Island. Powinieneś
go zobaczyć (dziękuję - przyp.red.).
Nie wiadomo jeszcze, czy ta legenda jest prawdziwa,
czy fikcyjna. Trzeba to dopiero ustalić.
Ma to dla nas doniosłe znaczenie, ponieważ
mieszkamy w odległości dwóch godzin
jazdy samochodem od Rhode Island. Kolejny
album rozpoczniemy melodią nawiązującą do
"Unsolved Mysteries".
Foto: Natur
Czy Covid podpada waszym zdaniem pod
kategorię "nierozwiązanej tajemnicy"?
Ryan Weibust: Natur nie jest zespołem zaangażowanym
politycznie. Staramy się raczej
kreować utopijny świat w lirykach, a nie odnosić
się do konkretnych wydarzeń z życia wziętych.
Co chcielibyście powiedzieć o utworach,
które stworzyliście już po ukazaniu się
"Afternoon Nightmare"?
Ryan Weibust: Mamy trochę pomysłów, ale
nie ukończyliśmy jeszcze żadnego nowego kawałka.
Mieszkam obecnie w Austin (Texas),
pozostali w Nowym Yorku. Dołączę do nich
tego lata i wtedy będziemy komponować.
Wiesz, mieliśmy tego roku wiele niezależnych
od nas zakłóceń.
Widzę, że na Twojej ścianie wisi gitara,
Ryan. Czy to dokładnie ta sama, którą nagrywasz
i z którą występujesz?
Ryan Weibust: Nie. Używam jej wyłącznie w
domu do ćwiczeń. Bardziej profesjonalną trzymam
w Nowym Yorku.
Na zakończenie powiedzcie proszę, jak fani
mogą kontaktować się z Nature?
Tooth Log: Bardzo ostrożnie! Mogą do nas
napisać e-mail lub zadzwonić.
OK. Bardziej chodzi mi o waszą obecność w
social mediach. Widziałem już waszą stronę
na Facebook-u. Czy jesteście też aktywni na
innych serwisach jak Twitter lub Instagram?
Ryan Weibust: Jesteśmy tam, ale mało aktywni.
Nie lansujemy się. Irytuje mnie w innych
zespołach, kiedy bez przerwy wrzucają mnóstwo
rozmaitych, nudnych postów. Natur robi
wszystko we własnym zakresie. Nie mamy
agencji reklamowej. Robieniem szumu wokół
zespołu byłoby raczej zadaniem agenta, a nie
muzyka.
Może Dying Victims Productions pomoże
wam z tym w przyszłości?
Ryan Weibust: O tak, oni dobrze promują.
To porządny label z wieloma świetnymi zespołami.
Tooth Log: Od dzisięciu lat przyjaźnię się z
ich właścicielem, Florianem Grillem. Jest on
naszym zaufanym metalowym sojusznikiem.
Cieszę się, że w końcu możemy razem działać.
Powiedzcie jeszcze proszę, gdzie w zasadzie
możemy zakupić "Afternoon Nightmare"?
Tooth Log: Mam setki egzemplarzy obu
albumów a także singla "Spider Baby" (2010)
we własnym domu, więc najlepiej napisać do
nas e-mail w tej sprawie: natur666@gmail.
com
Ryan Weibust: Wydaje mi się, że Cryptic Of
The Wizard sprzedaje winyle w Europie. Nie
jestem pewien, jak wygląda dystrybucja online,
możliwe że da się to znaleźć na Bandcampie
(czasami jest tam dostępne). Zazwyczaj
zabieramy egzemplarze na nasze koncerty,
więc można też kupić przy okazji show.
Jesteście mile widziani w Polsce. Ostatni
call-to-action dla czytelników HMP?
Tooth Log: Wrzućcie dwie kostki lodu do
energetyka i czekajcie. Wkrótce będziemy z
powrotem w Europie.
Sam O'Black
Foto: Natur
NATUR 99
HMP: Powstaliście na początku lat 80., ale
wtedy Incursion nie wyszedł poza etap nagrań
demo - mieliście zbyt dużą konkurencję,
czy też inne powody sprawiły, że nie zdołaliście
wtedy podpisać kontraktu, przebić się?
Maxx Havick: Nie udało nam się znaleźć odpowiedniego
wokalisty. To przeciwieństwo do
zbyt dużej konkurencji! Na południu Florydy
było wielu "podobnie myślących" ludzi, a Michael
był jeszcze w szkole średniej, więc nie
przyszło nam do głowy, żeby spróbować przenieść
się do Tampy, gdzie tamtejsza scena na
pewno dobrze by nas przyjęła.
Reaktywowaliście się dwa lata temu i niedawno
wydaliście debiutancką EP-kę "The
Hunter". Trochę wam z nią zeszło, ale koniec
końców jest już dostępna, co pewnie bardzo
was cieszy?
Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że jest już dostępna
na winylu, CD i wszystkich platformach
streamingowych. Covid był powodem opóźnienia,
ale teraz, kiedy rozwiązaliśmy wszystkie
te problemy, jesteśmy naprawdę zadowoleni,
że jest już wydana.
Czyli bez względu na wiek, dorobek czy staż
każde takie nowe, muzyczne dziecko raduje
tak, jakby było się nieopierzonym małolatem,
a waszym przypadku dochodzi do tego jeszcze
fakt, że to debiut Incursion, możecie
wreszcie pochwalić się czymś więcej niż kaseta?
To była dla nas długa droga, ale jesteśmy mile
Szczęśliwy zespół
W latach 80. ubiegłego wieku nie zdołali wydać płyty, nawet singla
czy MLP, ale w końcu doczekali się. Wraz z nimi zaś wszyscy fani surowego,
tradycyjnego metalu, łączącego NWOBHM z amerykańską szkołą gatunku.
Gitarzysta Maxx Havick już zapowiada, że koncepcyjna EP "The Hunter" z
materiałem sprzed lat to tylko początek, bo Incursion usilnie pracuje nad debiutanckim
albumem o roboczym tytule "Blinding Force".
zaskoczeni reakcjami ludzi. Gdyby to było w
innym czasie, moglibyśmy dać kilka koncertów
i dać słuchaczom szansę, by zrozumieli,
kim jesteśmy jako zespół grający na żywo. W
obecnej sytuacji jesteśmy jednak wdzięczni ludziom,
że angażują się w to, co robimy.
Może to właśnie jest najwłaściwsza metoda
na bycie ciągle młodym? (śmiech). Dlaczego
zaczęliście od EPki, nie korciło was, by otworzyć
oficjalną dyskografię długogrającym
materiałem?
To była szansa, by zobaczyć, w jakim punkcie
jesteśmy jako muzycy, a także sprawdzić, kto
może polubić to, co robimy. Mercyful Fate,
Armored Saint, Jag Panzer, Iron Maiden,
Znowhite i wiele innych zespołów zaczynało
od EP-ki i zawsze myśleliśmy, żeby zrobić to
samo.
Wykorzystaliście wyłącznie starsze utwory.
Miało być to symboliczne pożegnanie się z
przeszłością, zaprezentowanie tego materiału
w brzmieniu i formie, jakie marzyły
wam się już w latach 80.?
Podczas gdy większość zespołów nie ma tak
długiego okresu czasu pomiędzy napisaniem
utworów, a zaprezentowaniem ich publiczności,
nie jest niczym niezwykłym to, że nowy
zespół, który jeszcze nie napisał kilku własnych
utworów, wchodzi od razu do studia, dostaje
kontrakt i ma możliwość zaprezentowania
się światu. Być może jest to nowe spojrzenie
na karierę zespołu, ale Raven powstał w
1974 roku, a swój pierwszy album wydał dopiero
w 1981. Twisted Sister ma za sobą
dziesięć lat oczekiwania od
powstania do wydania
pierwszego albumu.
Jesteśmy tacy
jak oni.
"The Hunter" to
materiał koncepcyjny
- skąd pomysł
na taką właśnie
opowieść i zawarcie jej
w sześciu utworachrozdziałach?
Byliśmy fanami Rush
i Iron Maiden, którzy
są znani z dłuższych
utworów i od kiedy
usłyszeliśmy Mercyful
Fate "Satan's Fall" oraz
Venom "At War With Satan",
to zainspirowało nas, żeby spróbować
napisać coś dłuższego, gdzie wszystkie
kompozycje byłyby połączone ze sobą. Byliśmy
aktywnym zespołem grającym na żywo w
wielu klubach punkowych i byliśmy przekonani,
że publika nie będzie tolerować ponad
dwudziestominutowych suit, więc napisaliśmy
je jako pojedyncze kawałki.
Teraz początkującym zespołom, nawet jeśli
zaczynały grać wiele lat temu, jest trudniej o
tyle, że młoda publiczność jest bardzo
niecierpliwa, a ogrom dostępnej muzyki
sprawia, że utwory odsłuchiwane są przez
nią fragmentarycznie. Z kolei nasi rówieśnicy,
przyzwyczajeni do celebrowania muzyki -
poznawania całych płyt, w większości "wyrośli"
już ze słuchania czegokolwiek. Paradoksalnie
więc: świetnych zespołów jest coraz
więcej, tylko mało kto o nich wie, a jeszcze
mniej ludzi ich słucha - jaka jest wasza
metoda, żeby dotrzeć do potencjalnych
słuchaczy, zainteresować ich dźwiękami
Incursion?
Tak, to prawda! To jest proces uczenia się.
Mamy nadzieję, że teraz, kiedy EP-ka jest dostępna
w formie fizycznej, uda nam się dotrzeć
do tych, którzy wolą słuchać płyt w całości.
Jesteśmy również świadomi świata, w
którym ludzie słuchają platform streamingowych
i YouTube. Strona NWOTHM - Full
Albums na YouTube dała nam ogromną ilość
wyświetleń. Jesteśmy też na około dwudziestu
playlistach na Spotify i dostaliśmy sporo
recenzji EP-ki. Staramy się po prostu znaleźć
fanów tego rodzaju muzyki i mamy nadzieję,
że kiedy nas usłyszą, to się do nas przekonają.
Czyli teraz nadeszła pora swoistego eksperymentu,
na ile wasze gusta są zbieżne z
tym, czego oczekują słuchacze, przede
wszystkim tacy, którzy nie mieli jeszcze okazji
was słyszeć, choćby na koncertach, kiedy
jeszcze mogły być organizowane?
Chyba tak, ale jesteśmy dość pewni tego, kim
jesteśmy jako twórcy, a Steve Samson, który
jest teraz w zespole, wnosi inną perspektywę
pisania utworów. Piszemy tak, jak piszemy i
jeśli możemy dotrzeć do ludzi, którym podoba
się to, co piszemy, to jest to obopólna korzyść.
Nie przewiduję, żebyśmy próbowali robić
coś, czego nie uwielbiamy grać.
"The Hunter" miał pokazać prawdziwe oblicze
Incursion i potwierdzić, że wciąż najbardziej
kręci was tradycyjny heavy metal lat
80.?
W rzeczy samej. Kończymy etap pisania pierwszego
albumu (wstępnie zatytułowanego
"Blinding Force") i jesteśmy szczęśliwie zespołem
grającym tradycyjny heavy metal.
Brzmienie tej EP jest jednak potwierdzeniem,
że pod tym względem nie cofnęliście
się do lat 80., bo to byłaby już zbytnia przesada,
taka nadmierna stylizacja na old
school, a do tego nie warto powielać sprawdzonych
rozwiązań, zwłaszcza gdy pojawiają
się inne możliwości?
Jesteśmy bardzo zainteresowani brzmieniem
tego, czym jesteśmy, zespołu, który gra na instrumentach
przy pomocy wzmacniaczy i żywej
perkusji. Wszyscy wiemy, że technologia
może zrobić niesamowite rzeczy, by brzmieć
jak z innej epoki, ale to nie jest nasze podejście.
Początkowo próbowaliśmy nagrywać na
taśmę, ale nie mogliśmy tego zrobić, więc poszliśmy
za Chrisem i Jorgiem, którzy mają
ogromną wiedzę i doświadczenie jak sprawić,
żeby zespół brzmiał tak jak brzmi i zrezygnowaliśmy
z jego "naprawiania".
Ale większość ludzi i tak słucha muzyki z telefonów,
przez słabe słuchawki czy na komputerowych
głośniczkach - będą w stanie wychwycić
i docenić wasze starania o odpowie-
100
INCURSION
dnie brzmienie tego materiału, nie będzie
tak, że praca Chrisa Shorta pójdzie, po części,
na marne?
Nie nagrywaliśmy z myślą, że "słuchacze nie
usłyszą naszego wysiłku". Nagrywaliśmy w
taki sposób, żebyśmy mieli przyjemność z tego,
co usłyszymy później. Tak jak z naszych
tekstów. Kiedy nas usłyszycie, przedstawimy
wam utwory w taki sposób, w jaki naprawdę
chcemy, żeby brzmiały. Mamy nadzieję, że
pokochacie je tak bardzo jak my; chcieliśmy,
żeby brzmiały w określony sposób.
Początkowo wydaliście "The Hunter" samodzielnie
i tylko w wersji cyfrowej, ale zainteresowanie
tym materiałem No Remorse
Records musiało was bardzo ucieszyć, bo to
firma specjalizująca się w takim właśnie graniu,
dzięki której będziecie mogli dotrzeć do
większej liczy fanów?
Oczywiście! Byliśmy gotowi z nagraniem i
oprawą graficzną na długo przed majowym
wydaniem cyfrowym. Wysłaliśmy je do prawie
wszystkich wytwórni, które zajmują się
muzyką NWOTHM. Zainteresowały się nami
dwie wytwórnie, ale chciały wydać to tylko na
CD. Byliśmy bardzo zainteresowani wydaniem
"The Hunter" na winylu. No Remorse
początkowo nie zgodziło się na wydanie winylu,
ale namyślili się i zaproponowali układ,
który okazał się korzystny dla obu stron.
Dzięki temu okładka autorstwa samego
Phila Lawvere zyska odpowiednią ekspozycję
w 12" formacie?
Jego praca przy tym projekcie jest niesamowita!
Jesteśmy wdzięczni, że dał nam szansę,
zanim jeszcze skończyliśmy nagrywać. Posiadanie
tej grafiki na winylu jest naprawdę niesamowite.
Jesteście teraz w szczególnym momencie:
niebawem ukaże się oficjalne wznowienie
"The Hunter", pracujecie nad wspomnianym
już, debiutanckim albumem, który ma ukazać
się jeszcze w tym roku - nie mogło być lepiej,
mimo tego, że o koncertach w pandemicznych
realiach nie ma mowy?
Covid zmienił możliwości koncertowania dla
wszystkich. Wpłynęło to również na nas osobiście.
Buddy, nasz perkusista, zaraził się wirusem,
ale przeżył i nie ma żadnych nawrotów
choroby, ale ciągle jesteśmy bardzo ostrożni.
To wpłynęło na nasz harmonogram nagrań,
nie mamy jeszcze planu, kiedy możemy rozpocząć
ten proces.
Ci którzy pamiętają was z dawnych lat podchodzą
pewnie do zespołu z ogromnym sentymentem,
ciekawi mnie jednak, jak reagują
na was młodzi ludzie, obecne pokolenie fanów
metalu?
Ogólnie rzecz biorąc, reakcja jest pozytywna.
Najbardziej reagują na nas ludzie, którzy słyszą
nas po raz pierwszy, co jest świetne.
Wszyscy jesteśmy zaskoczeni reakcją i wsparciem.
Nie jesteśmy jeszcze w miejscu, w którym
chcielibyśmy być, ale wszystko zmierza w
dobrym kierunku.
Czyli wciąż macie dla kogo grać, a chęć sprawdzenia
się w zupełnie odmiennej niż lata
80. rzeczywystości jest dla was dodatkową
motywacją, tym większą, że kolejnej szansy
od losu już raczej nie dostaniecie, to sytuacja
typu: teraz, albo nigdy?
Wszyscy jesteśmy zdrowi i nie widzimy
potrzeby podejmowania muzycznych kompromisów.
To wszystko dzieje się według nas
dokładnie tak, jak powinno. Teraz musimy
skupić się tylko na tworzeniu muzyki, z której
będziemy dumni, a pewnego dnia będziemy
mogli myśleć o wyjściu na scenę i dodaniu
nowego wymiaru do tego, kim jesteśmy. Nie
możemy się doczekać, żeby zobaczyć co będzie
dalej!
Wojciech Chamryk, Sara Ławrynowicz,
Kacper Hawryluk
Metal zdolny odmienić sposób bycia, myślenia i postrzegania
O korzyściach wynikających z aktywnego udziału w globalnej metalowej
społeczności opowiedział nam jeden z pionierów południowoamerykańskiej sceny
heavy metalowej, psycholog kliniczny, podróżnik, gitarzysta, wokalista i lider
heavy/speed metalowego Revenge, Esteban "Hellfire" Meija.
HMP: Zespół Revenge został utworzony w
2002 roku w jednym z najpiękniejszych miast
Południowej Ameryki, Medellin. Wydaje się
ono wspaniałym miejscem do życia wśród 2
milionów przyjaznych mieszkańców, z dostępem
do znakomitych restauracji oraz urokliwych
parków. Czy nie jest przypadkiem
tak, że Wasza muzyka dobiega do nas z nieba
na ziemi?
Esteban "Hellfire" Meija: Yeah! (śmich) Medellin
to super miejsce do życia, zwłaszcza że
mamy tu wiele zespołów metalowych tworzących
godną uwagi scenę ekstremalnego metalu.
Ostatnio Kolumbia zmaga się z poważnymi
wewnętrznymi problemami, ale to fakt, że
postęp technologiczny, są tego kluczowymi
przyczynami. Kolumbia doświadczyła znacznej
przemiany odkąd zaczynaliśmy w 2002
roku, zarówno na płaszczyźnie technologicznej,
jak i kulturalnej oraz społecznej. Sta-rzejemy
się a to też wpływa choćby na brzmienie
mojego głosu. Kiedy teraz o tym pomyślę,
uznaję, że Revenge znacznie zmienił się z wymienionych
względów, ale czujemy się z tym
komfortowo i jesteśmy zadowoleni, że tak się
wszystko potoczyło. Pozostaliśmy jednocześnie
wierni speed heavy metalowemu stylowi.
Właśnie. Lata upływają, a Wy pozostajecie
wierni metalowej sztuce. Osiem albumów
studyjnych składają się na Waszą imponującą
dyskografię. Jak się z tym obecnie czujesz?
Znakomicie. Zdołaliśmy wiele dokonać na kolumbijskiej
scenie w ciągu 19 lat. Mało tego,
udało nam się też dotrzeć ze swoją muzyką do
innych części świata. Pomimo wielkich różnic
kulturowych i społecznych, okazuje się, że
wielu ludzi na innych kontynentach ma identyczny
do nas gust muzyczny. Mieliśmy także
możliwość koncertowania w innych krajach.
Rozmawiając z fanami, za każdym razem odnajdujemy
wspólny język oraz wspólny punkt
zainteresowania. Wierzymy w nasze metalowe
ideały.
Jaki status posiada Revenge? Czy jesteście
uznawani za najlepszy speed metalowy zespół
XXI wieku w Kolumbii?
Cieszymy się znaczącym miejscem na kolumbijskiej
scenie metalowej. Świadczy o tym fakt,
że jesteśmy słuchani i powszechnie znani
wśród tutejszych metalowców, którzy kupują
nasze albumy i przychodzą w naszych koszulkach
również na gigi innych zespołów. Istnieje
tutaj sporo heavy metalowych oraz speed
heavy metalowych grup, ale nie będzie przesady
w stwierdzeniu, że Revenge jest jednym
z pionierów tego zjawiska w całej Ameryce Południowej.
Każdego dnia staramy się wspierać
inne zespoły. Jako właściciel Rata Mutante
Records produkuję i wydaję od niedawna albumy
heavy/thrash metalowców z całego kraju.
akurat Medellin jest fantastycznym miejscem
dla metal maniaków.
Czy Revenge jest Waszym akt buntu?
To bardzo interesujące pytanie, ponieważ
skłania do refleksji nad moim odwiecznym poglądem,
że tworzenie muzyki metalowej jest
aktem buntu w najczystszej postaci. Tak się
jednak składa, że akurat w naszym przypadku
było inaczej. Dwadzieścia lat temu byliśmy
czwórką nastolatków przepełnionych pozytywną
energią i chęcią zrobienia czegoś, co nie
kojarzyło się absolutnie z niczym w naszym
kraju. Old schoolowego speed heavy metalu
tutaj się po prostu nie grało i mało kto postrzegał
to jako akt buntu.
Foto: Revenge
Upraszczam sobie niekiedy pogląd na historię
heavy metalu, uznając, że heavy metal
odzyskał swą popularność po fali grunge'u w
momencie, gdy Iron Maiden powróciło z
Brucem Dickinsonem na "Brave New
World", zaś Judas Priest z Rob'em Hal-fordem
na "Angel Of Retribution". A jak to
wyglądało z Waszej, południowoamerykańskiej
perspektywy? Czy czuliście, że tłumy
poszły za grunge'm pod koniec ubiegłego stulecia,
a sam heavy metal odzyskał swoją zasłużoną
pozycję w kolejnej dekadzie?
Mogło tak być. Ja również tak to widzę. Z
lokalnej perspektywy, cóż, za każdym razem,
gdy w Południowej Ameryce ukazuje się nowy,
dobry album metalowy, dostajemy kopa
do działania i umacniamy wiarę w nasze możliwości.
Dorobek muzyczny legend kolumbijskiej
sceny takich jak Kraken (hard'n'heavy -
przyp. red.) lub Masacre (death metal -
przyp. red.), które stanowią prawdziwy trzon
kolumbijskiego metalu, jest czymś, co motywuje
nas do działania i kontynuowania łojenia
heavy metalu. Wiele zespołów z Medellinu
odwołuje się do ich spuścizny.
Podejrzewam, że Revenge ma długą i zawiłą
historię. Na potrzeby tej rozmowy wspomnij
po krótce, które wydarzenia uważasz za
przełomowe?
Cóż, zmiany są nieuniknione wraz z upływem
czasu. Roszady w składzie zespołu, a także
Jeśli chodzi o metalowe albumy, wyzwaniem
dla Ciebie mogło być stworzenie następcy
Revenge "Spitting Fire" (2017), ponieważ był
to jak dotąd Wasz najbardziej udany krążek.
Czy odczuwałeś pewnego rodzaju presję,
aby trzy lata później, za sprawą "Trust In
Metal" (2020) wznieść się na jeszcze wyższy
poziom?
Fakt. Każdy nasz album stanowi dla nas takie
wyzwanie. Każdego roku staje się to więc coraz
trudniejsze. Najnowszy album "Trust In
Metal" pod wieloma względami bije na głowę
"Spitting Fire". Ważne jest dla nas, aby kolejne
płyty Revenge miały wyjątkowe i odróżniające
je cechy, a także odmienną dynamikę.
Zamiast ścigać się sami ze sobą, sięgamy po
rozwiązania muzyczne, których nie spotkasz
na naszych poprzednich wydawnictwach. Nie
minął jeszcze rok od premiery "Trust In Metal",
a mogę już powiedzieć, że jestem naprawdę
zadowolony z efektu końcowego, jaki
udało nam się tutaj uzyskać. Fani odnajdą na
"Trust In Metal" charakterystyczną dla Revenge
speed metalową chłostę, na którą składa
się sporo niezwykle ostrych momentów.
Zgadza się, jednak wydaje mi się, że nad-
102
REVENGE
miernym uproszczeniem byłoby zaszufladkowanie
"Trust In Metal" w kategorii speed
metal. Znaczna część Waszego najnowszego
albumu nie jest aż tak szybka. W żadnym
razie nie stanowicie południowoamerykańskiego
klona Exciter. Wręcz przeciwnie,
udało Wam się już dawno wypracować własny,
niepowtarzalny styl. Chciałbym to jednak
usłyszeć od Ciebie. Czy uważasz szybkość
za kluczowy element Twojej muzyki? A
może jest tak, że lubisz bawić się kontrastem
w swoich utworach po to, aby szybsze momenty
nabrały jeszcze większego impetu?
Zgodzę się z tym. "Trust In Metal" ma dwa
dobrze uzupełniające się oblicza: oprócz speed
metalu, sporo tutaj klasycznego heavy metalu.
Niektóre kawałki pędzą na złamanie karku od
początku do końca, ale są też i takie, które w
całości wpisują się w konwencję klasycznego
heavy metalu. Zależało nam na nadaniu odpowiedniej
dynamiki i zaprezentowaniu szerokiego
spektrum metalowych motywów jako
sposobu na uniknięcie monotonii. Wierzymy,
że nie wolno nam odejść od speed metalowej
konwencji, ponieważ to ona nas najlepiej charakteryzuje.
To jest to, co najbardziej kochamy
w metalu. Jesteśmy przekonani, że speed
metal jest najważniejszą częścią tożsamości
Revenge.
Jaka historia kryje się za tym albumem, której
fani nie byliby w stanie odgadnąć za pomocą
jego słuchania? W jakich konkretnie
okolicznościach to powstawało?
Otóż sesja "Trust In Metal" okazała się najbardziej
skomplikowaną i najtrudniejszą w naszej
historii. Niektóre utwory zostały napisane
już w 2019r., a inne na początku roku 2020.
Nadciągały wówczas restrykcje kowidowskie.
Ledwo co zabraliśmy się do nagrywania, a musieliśmy
przerwać. W związku z tym, odbyły
się dwie, a nie jedna sesja. Całość zajęła nam
sześć miesięcy. Doszło nawet do tego, że musieliśmy
część dokończyć wbrew rozporządzeniom.
"Hellish Hammer" oraz "Fuel To The Fire"
są w moim odczuciu najagresywniejszymi
utworami na "Trust In Metal". Tkwi w nich
swego rodzaju niesforna wulgarność (żeby
Foto: Revenge
Foto: Revenge
nie powiedzieć barbarzyństwo), która wymyka
się chłodnej intelektualnej ocenie. Te
dźwięki momentalnie dodają nam adrenaliny
i wytrącają nas z ewentualnego znudzenia
czy też zobojętnienia na bodźce zewnętrzne.
To bardzo angażujące doświadczenie. Nasuwa
się pytanie, czy speed metal ma moc
oczyszczania naszych dusz i czynienia nas
istotami bardziej empatycznymi?
Jak już wspomniałem, pracuję jako psycholog
kliniczny i podpisałbym się pod takim podejściem.
Absolutnie tak. Bardzo często zdarza
się, że po zakończeniu koncertu podchodzą
do nas fani, chcą zrobić sobie z nami zdjęcie
lub dostać autograf na swoich egzemplarzach
płyt. Wiele razy mieliśmy też okazję usłyszeć,
jak nasza muzyka odmieniła ich życie, dodała
im energii, uczyniła ich bardziej empatycznymi,
poskromiła ich brutalność lub powstrzymała
przed popełnieniem przestępstwa. Metal
to nie tylko świetna muzyka, ale też potężne
medium, zdolne odmieniać nasz sposób bycia,
myślenia i postrzegania całego świata. Zaryzykuję
też stwierdzenie, że metal to dobre
lekarstwo na depresję.
Jako psycholog kliniczny pracujesz z nieletnimi
świadkami wojen oraz przemocy w strefach
Kolumbii objętych konfliktami, a także z
osobami uzależnionymi. Czy metal może
pełnić funkcję terapeutyczną?
Muzyka znakomicie sprawdza się w psychoterapii.
Rozpoczynam obecnie wstępną fazę
badań naukowych nad użytecznością heavy
metalu w zapobieganiu negatywnych nastrojów
u osób z rozdwojeniem jaźni. Jest to jeszcze
eksperyment, ale bardzo przyszłościowy.
O ile każdy z nas jest inny, myślę, że metal
jest bardzo obiecującym sposobem na terapię.
Kilkakrotnie udało mi się już pomóc pacjentom
za sprawą heavy metalu (psychoedukacja
i przewodnictwo teraputyczne).
W takim razie, jak powinniśmy interpretować
okładkę "Trust In Metal"? Wygląda
ona tak, jakbyśmy, pełni zaufania do metalu,
stali razem dzierżąc w dłoniach miecze wymierzone
przeciwko jakimś abstrakcyjnym
wrogom.
Popatrz, zaufanie do metalu to złożona sprawa.
Oznacza ono, że nie tylko wierzymy w
swoją metalową tożsamość, ale też, że dzisiaj,
bardziej niż kiedykolwiek dotąd, potwierdzamy
naszą gotowość do kontynuowania wzmacniania
pozytywnych wibracji świata oraz
wzmacniania samej sceny metalowej. Ręce
trzymające miecze to motyw, którym Revenge
reprezentuje scenę. Wzywamy do trzymania
się razem, zjednoczeni w metalu, tak długo,
jak to możliwe. W tle widać potwory wzięte
z okładek naszych poprzednich albumów.
Są one świadkami spotkania metalowców oraz
zawieranego przez nich paktu. Jest to scena
rytualna. Dokładnie to chcieliśmy przekazać.
Jak zarekomendowałbyś komuś, aby spróbował
zaangażować się w jakieś muzyczne
przedsięwzięcie?
Zapraszam i polecam przetestowanie muzyki
jako jedno z głównych źródeł rozwoju umiejętności
społecznych. Muzyka metalowa tworzy
magiczną przestrzeń, która nie jest namacalna,
ale którą bardzo mocno odczuwamy.
Szczególnie w obecnych czasach wiele osób
zmaga się z samotnością, ludzie są często po-
REVENGE 103
zbawieni przyjaciół i wspierającej sieci społecznej.
Udział w heavy metalowym przedsięwzięciu
błyskawicznie usuwa ten problem.
Metalowcy tworzą świetną grupę na całym
świecie, w której każdy ma wiele ze sobą
wspólnego - wszyscy jej członkowie bez końca
mogą dzielić się swoimi wspomnieniami z
koncertów i wymieniać się nazwami zespołów
oraz albumów.
Czy mógłbyś opowiedzieć o swoim przykładowym,
międzynarodowym doświadczeniu
w zastosowaniu tej koncepcji?
Rok temu wybrałem się w turystyczną podróż
do Japonii. Spotkałem tam metalowca, z którym
utrzymywałem kontakt przez Internet
już dziesięć lat, chociaż nigdy wcześniej nie
widzieliśmy się osobiście. Przegadaliśmy aż 8
dni o metalu, koncertach, albumach; pokazał
mi też kilka lokalnych sklepów z CDs oraz
winylami. W pewnym momencie powiedział
mi, że zanim mnie poznał, nie radził sobie z
dynamiką własnego życia i miewał myśli
samobójcze. Ale właśnie dzięki temu, że miał
z kim dzielić się pasją do metalu, zaczął kolekcjonować
LPs oraz CDs zespołów z całego
świata; w konsekwencji teraz czuje się dobrze
i przede wszystkim nadal żyje. Jeśli to nie jest
terapeutyczny efekt związany z heavy metalem,
to ja nie wiem co innego mogłoby nim
być.
Czy zgodziłbyś się z poglądem, że świat
bardziej ceni konsekwencję i wytrwałość
wbrew przeciwnościom losu niż perfekcję?
Może tak być, ale nie wiem. My, jako muzycy,
w ogóle nie jesteśmy zainteresowani
dążeniem do perfekcji, ponieważ uważamy, że
nie istnieje coś takiego jak muzyczna perfekcja.
Natomiast pracując na co dzień jako psycholog
kliniczny, można powiedzieć, że zmagam
się z ludzkimi niedoskonałościami. To
jest istota problemów moich pacjentów. Inaczej
jest z muzyką - jesteśmy metalowcami i
chcemy wieść żywot metalowców tak długo,
jak to możliwe. Nie moglibyśmy być bardziej
wytrwali w tym względzie.
Co dobrego chciałbyś dodać o ludziach, których
spotkałeś w swojej muzycznej karierze?
Są zajebiści. Totalnie. Spotkałem metalowców
w ponad dwudziestu różnych krajach i
wszędzie miałem wiele okazji do dzielenia się
metalem. Utrzymuję z nimi bardzo dobre
relacje i nie ukrywam, że Revenge wiele na
tym zyskuje. Moje trzy największe pasje w
życiu to heavy metal, turystyka i psychologia.
Mam niesamowitą możliwość podróżowania
dookoła świata i spotykania najrozmaitszych
ludzi. Wiele świetnych wspomnień.
Foto: Revenge
A jak konkretnie czujesz się z obecnym
składem Revenge? Zależy mi zwłaszcza na
Twojej opinii na temat nowego basisty
Camilo Hernandez?
Bardzo dobrze się dogadujemy. Camilo jest
bratem naszego perkusisty Daniela Hernandeza
(Daniel "Hell Avenger" Hernandez bębni
w Revenge już od 2009 roku - przyp. red.).
Oznacza to, że Camilo wie wszystko o Revenge
od dawna. Myślę, że odegrał on znaczącą
rolę na "Trust In Metal" i mam nadzieję,
że pozostanie z nami przez wiele lat. Nasz
poprzedni basista Jorge "Seth" Rojas (który
grał na wszystkich poprzednich albumach
Revenge - przyp. red.) również wnosił do zespołu
mnóstwo pozytywnej energii. Nasze
drogi rozeszły się z jego prywatnych przyczyn
i doskonale to rozumiemy.
Czy to prawda, że kolumbijscy fani są niewiarygodnie
wręcz entuzjastyczni, przychodzą
na koncerty z flagami i zawsze wykupują
wszystkie albumy ze stoiska z merchem?
Dokładnie tak jest. Powiedziałbym wręcz, że
otrzymujemy nie mniejsze wsparcie ze strony
fanów, co ze strony oficjalnych promotorów.
Wszyscy dzielą się wzajemnie naszymi materiałami
zarówno podczas, jak i po występach.
A zanim jeszcze wejdziemy na scenę, każdy
widz otrzymuje od kogoś z publiczności naszą
koszulkę i inne gadżety. Jesteśmy z tego
powodu szczęśliwi i czujemy wdzięczność za
wsparcie okazywane nam nie tylko przez
Kolumbijczyków, ale też przez reprezentantów
innych krajów, w których graliśmy:
Argentyna, Paragwaj, Ekwador, USA i Peru.
Z jakimi największymi zespołami dzieliliście
jak dotąd scenę?
M.in. z Onslaught, Sabbath, Heaven & Hell
z wielkim Dio, Kreator, Destruction, Primal
Fear, Voivod, Suffocation, Cannibal Corpse
oraz Exciter. Uwielbiamy dzielić scenę z
zespołami, których sami jesteśmy wieloletnimi
fanami.
Zbliża się dwudziestolecie Revenge. Jak
zamierzacie je uczcić? Czy planujecie opublikować
jakieś specjalne wydawnictwo z tej
okazji? Może jakieś wyjątkowe koncerty?
Obchody dwudziestolecia Revenge to ambitny
projekt. Planujemy wydać rocznicowy album
w specjalnej oprawie graficznej. Wyruszymy
w trasę po pięciu kolumbijskich miastach,
zwieńczoną huczną imprezą w Medellinie.
Zaczynamy już to przygotowywać, dlatego
że czas pędzi szybko i musimy włożyć
wiele wysiłku w realizację tych planów. Mamy
nadzieję, że ten rocznicowy album spotka się
z zainteresowaniem na całym świecie.
Bardzo dziękuję za inspirującą rozmowę.
Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla polskich
fanów?
Dziękuję za wsparcie, jakie otrzymujemy od
Was przy okazji wydawania każdego albumu.
Myślę, że tylko kilka zinów na świecie przeznacza
odpowiedni czas na gruntowny research
i formułowanie tak interesujących pytań dla
zespołów, jak robi to Heavy Metal Pages. Ta
konwersacja naprawdę była dla mnie przyjemna.
Dziękuję wszystkim fanom za Wasze
wsparcie oraz zainteresowanie kolumbijskim
metalem. Mam nadzieję, że pewnego razu
będziemy mogli do Was zawitać i zagrać dla
Was na żywo. Revenge działa na pełnych
obrotach, wkrótce damy Wam znów o sobie
znać. Zapraszamy na naszą stronę na Facebooku
"Revenge Speed Metal". Możecie nabyć
nasz materiał od Rata Mutante Records.
Stay metal and trust in metal!
Sam O'Black
104
REVENGE
HMP: Cześć Anton. Fajnie, że możemy dzisiaj
porozmawiać o Hot Breath. Czy dobrze
mnie słychać?
Anton Frick Kallmin: Tak, dzięki.
Super. Przedstawmy zatem Hot Breath czytelnikom
polskiego magazynu "Heavy Metal
Pages". Jest to hard rockowy zespół ze Szwecji,
który wydaje właśnie swój pierwszy
longplay "Rubbery Lips".
Zgadza się, z tym że opublikowaliśmy jeszcze
w 2019 roku EP "Hot Breath", a ja przed
przystąpieniem do Hot Breath udzielałem się
w innych zespołach hard rockowych: Honeymoon
Disease i Hypnos.
Hot Breath został założony przez wokalistkę
i gitarzystkę Jennifer Israelsson oraz perkusistę
Jimmy'ego Karlssona. W jakich okolicznościach
do nich dołączyłeś?
Kiedy Honeymoon Diseases się rozpadł, dla
Jimmy'ego i Jennifera było jasne, że chcą
kontyunować współpracę i stworzyć nowy zespół.
Zapytali mnie oraz gitarzystę Karla Edfeldta,
czy chcemy dołączyć? Chętnie zgodziliśmy
się. Pierwszą próbę odbyliśmy w dokładnie
tym samym składzie, który mamy obecnie.
Nie istniało Hot Breath, zanim nasza
czwórka połączyła siły. Można więc powiedzieć,
że wspólnie założyliśmy Hot Breath i
jesteśmy jego oryginalnymi członkami.
Zmartwychwstały Lemmy nie znał
ani słowa po angielsku
Gothenburg słynie z nietuzinkowego, luzackiego
poczucia humoru. Nie oznacza to jednak,
że tamtejszy hard rock'n'rollowy zespół, odziany
w jednakowe czerwone kurtki, gra bezrefleksyjne,
napisane na kolanie piosenki kabaretowe. Wręcz przeciwnie.
Ich najnowszy, pierwszy longplay "Rubbery Lips" prezentuje zestaw
dziesięciu utworów, przemyślanych do granic absurdu. Włożyli w nie
wiele serca i artystycznej pasji. Stworzyli album, na którym każdy jeden
dźwięk jest absolutnie konieczny, i który wiele straciłby, gdyby cokolwiek z
niego usunięto. Tymczasowo są uziemieni w domach i nie mogą występować na
żywo, ale co chwila wypuszczają fajne teledyski i z ekscytacją patrzą w przyszłość.
Są zgrani, napaleni i gotowi na wejście z impetem na hard rockową scenę. Przeprowadzenie
wywiadu z basistą Antonem Frick Kallmin było dla mnie niesamowitą
przyjemnością i cieszę się, że Anton też był zadowolony z tej konwersacji. Po
jej ukończeniu znalazłem na swojej skrzynce wiadomość "Thank you!! Enjoyed
your questions, you really put the (sic!) into checking out Hot Breath and Rubbery
Lips. Respect!" Yeah, Hot Breath zasługuje na uwagę, ze względu na perfekcyjną
jakość tworzonej muzyki.
Jest to obecnie najważniejsza sprawa dla Hot
Breath. Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy
mogli promować go grając koncerty, chociaż w
tej chwili nie jest to jeszcze możliwe. Niektóre
zespoły robią streaming ze swoich występów
on-line. My również zrobiliśmy coś w tym stylu,
ale nie wydaje mi się, żeby to była właściwa
metoda występowania na dłuższą metę,
dlatego że ludzie nie dostają w ten sposób
pełnego doświadczenia i omija ich "the real
deal". Poza tym, mamy mnóstwo innych planów
i pomysłow, ale nie wiemy, czy dojdzie
do ich realizacji. Cóż, wiele rzeczy chcielibyśmy
zrobić, i jesteśmy przekonani, że wiele rzeczy
moglibyśmy zrobić, jeśli sprawy potoczą
się zgodnie z naszymi nadziejami. Dla przykładu,
mogę wskazać na już zabookowany występ
w lokalnym szwedzkim festiwalu Muskelrock
pod koniec maja 2021. Był on już
przekładany z maja 2020, i w tym roku również
słyszymy, że prawdopodobnie nie dojdzie
on do skutku. Niektórzy mówią, że w ogóle
nie będzie żadnych gigów w Szwecji latem
2021. Też mi się tak wydaje. Natomiast naszymi
zamiarami, o których wiem, że się udadzą,
są: opublikwanie kolejnego videoclipu
oraz wypuszczenie nowego merchu.
Chciałbym Ci szczerze pogratulować "Rubbery
Lips", bo słuchałem go wielokrotnie, i
naprawdę doceniam jakość, zwłaszcza biorąc
pod uwagę, że jesteście stosunkowo młodym
zespołem. Czy odliczasz dni do oficjalnej
premiery 9 kwietnia 2021?
Yeah, dziękuję. Obecne czasy nie są zabawne,
ale każde wydanie singla to jak małe święto
dla mnie. Zawsze czekam z niecierpliwością -
w piątek nowy singel, w kolejnym miesiącu
nowy singel, a głównym prezentem świątecznym
jest cały album! A więc tak, odliczam
dni do premiery "Rubbery Lips". Odczuwam
szczerą satysfakcję, że ludzie dostaną możliwość
usłyszenia nas z płyty, ponieważ ja z niej
jestem w pełni zadowolony, a każdy głos, że
komuś ta muzyka też przypadła do gustu, to
dla mnie extra bonus. Sama praca w studiu
była niesamowitym doświadczeniem, świetnie
się bawiliśmy. Wiesz, to trochę tak, jak spotykasz
nową dziewczynę, zakochujesz się, i
cały świat oglądasz przez różowe okulary, czujesz
się znakomicie. Taki też jest obecny stan
ducha wewnątrz Hot Breath. Niezmiernie
cieszymy się istnieniem tego zespołu, jesteśmy
zgrani i gotowi na wejście do Twojego odtwarza
płyt z impetem! Nie mogę się doczekać
premiery. Ale jeśli zadasz mi to samo pytanie
tuż przed premierą piątej płyty, kto wie, możliwe
że zachowywalibyśmy się niczym stare
małżeństwo czy coś w tym stylu (śmiech).
Teraz jesteśmy podekscytowani i napaleni.
W jakim stopniu utwory zawarte na "Rubbery
Lips" są efektem improwizacji w studiu,
a w jakim efektem dłuższej ewolucji początkowych
pomysłów?
Nie zmienialiśmy wiele w studio. Bardzo przykładaliśmy
się do komponowania, znacznie
wcześniej przed sesją nagraniową. W każdy
jeden dźwięk włożyliśmy wiele namysłu. Spędzaliśmy
mnóstwo czasu analizując każdy detal.
Zdarzało się, że przeznaczaliśmy do pięciu
spotkań, dyskutując tylko o jednym motywie.
Jest to coś, czego prawdopodobnie nie słychać
na płycie, ale gdybyś uczestniczył w naszych
próbach osobiście, na pewno byłoby to dla
Ciebie jasne. Nigdy nie mówiliśmy: "OK, może
być, lećmy dalej". Zawsze eksperymentowaliśmy
z rozmaitymi wariantami, nagrywaliśmy pró-
To świetnie, że od początku tworzycie zgrany
zespół. Które pomysły, zdarzenia, plany
związane z Hot Breath, nakręcają Ciebie teraz
najbardziej?
W czasach przedkowidowych graliśmy sporo
koncertów i mieliśmy wiele planów odnośnie
kolejnych tras. Latem 2020 szykowaliśmy się
do supportowania znacznie większego zespołu,
ale nie mogę zdradzić jego nazwy, dlatego
że nie doszło to wtedy do skutku. Wszystkie
występy zostały anulowane, zanim podaliśmy
oficjalną informację, kto zagra, a niewykluczone,
że powrócimy jeszcze do tematu, i
wówczas będzie nam miło podać taką informację
oficjalnie. Początkowy plan był taki, żeby
nagrać dużą płytę studyjną po zakończeniu
tej trasy, ale ponieważ doszło do zamieszania
z koroną, skoncentrowaliśmy się na dopracowywaniu
kompozycji i rejestracji longplay'a
"Rubbery Lips" nieco wcześniej. W konsekwencji,
album ukazuje się 9 kwietnia 2021.
Foto: Hot Breath
HOT BREATH 105
by na telefonach, słuchaliśmy wszystkiego w
domu, aby na kolejną próbie przyjść z nowymi
spostrzeżeniami i znów dyskutować o każdym
detalu od nowa. Zależało nam na zbudowaniu
efektu końcowego, z którego bylibyśmy
w pełni zadowoleni. Kiedy dziś słucham
"Rubbery Lips", przypominam sobie,
jak ta praca przebiegała przed nagrywaniem...
Więc kiedy już weszliśmy do studia, czuliśmy
się pewnie i stosunkowo łatwo było nam wykonać
swoje zadanie. Byliśmy perfekcyjnie
przygotowani i wiedzieliśmy doskonale, co i
jak. Wydaje mi się, że nasz gitarzysta Karl
mógł improwizować z niektórymi solami gitarowymi,
chociaż i on przyszedł w pełni świadomy,
co chce zagrać. Nagrywaliśmy w znakomitym,
świetnie wyposażonym Svenska
Gramofonstudion, gdzie mieliśmy do dyspozycji
sporo najwyższej jakości sprzętu, który
moglibyśmy dotknąć, wypróbować i użyć.
Stąd mogły wynikać improwizacje Karla z solami
gitarowymi. Zupełnie inaczej było w
przypadku moich wcześniejszych zespołów,
kiedy wchodziliśmy do studia spontanicznie i
w związku stresowaliśmy się. Wprawdzie materiał
był niemal ukończony, ale nie w pełni.
Musieliśmy dopracować go w pośpiechu, bo
przecież nie moglibyśmy pozwolić sobie na
tkwienie tam wiecznie. Mieliśmy np. dwa tygodnie,
po których upływie potrzebowaliśmy
uzyskać pełen album. Szaleństwo. Tym razem,
z Hot Breath, było inaczej. Dostępny
nam czas wykorzystaliśmy w najlepszy możliwy
sposób.
Ile czasu zajęła Wam sama sesja nagraniowa?
Żebym teraz Ciebie nie skłamał... cztery... e,
osiem dni... Myślę, że to było dokładnie osiem
dni (śmiech). Bardzo krótko!
Czy wspomniane Svenska Gramofonstudion
jest popularnym studiem, w którym
wiele innych hard rockowych zespołów nagrywa
swoje płyty?
Yeah, bardzo popularnym. Czy znasz zespół
The Soundtrack Of Our Lives?
Nie znam.
Oni tam nagrywali. Poza tym The Hives,
szweddzcy death metalowcy Vampire, The
Dudesons... Wiele rozmaitych zespołów. To
studio jest ogromne. Stół mikserski mają dokładnie
ten sam, który David Bowie używał
podczas nagrywania "Heroes", a Rolling Stones
podczas sesji "Black And Blue".
OK, czyli dobre miejsce do rejestracji wszystkiego
począwszy od pop, aż po death metal.
Yeah, praktycznie uniwersalne. Brzmienie
tam uzyskiwane jest świetne... wiesz, zwłaszcza
w przypadku perkusji: naciskasz przycisk,
ustawiasz mikrofon, grasz, i po dwóch minutach
uzyskujesz niesamowity efekt. Znakomite
studio.
Czy mógłbyś rozwinąć kwestię Waszych
kolejnych wideoklipów?
Pierwotny plan zakładał osobne video dla
każdego singla, a mamy ich cztery. Zrobiliśmy
już dwa video: jedno proste, zrobione przez
nas samych, do utworu "Bad Feeling", i drugie
komiksowe do "What You're Looking For, I've
Already Found". Ostatniej soboty ukończyliśmy
montowanie ostatniego video do "Right
Time", które ukaże się w następny piątek (rozmawialiśmy
w czwartek 4 marca - przyp. red).
Foto: Hot Breath
Chcieliśmy zrobić również video do naszego
ostatniego singla "Who's The One", ale doszliśmy
do wniosku, że zaczekamy z tym, i w przyszłości
zainwestujemy w nie znacznie większy
budżet. Naszym zdaniem "Who's The One" ma
bardzo głęboki, wyjątkowy charakter, więc
chcemy podejść do sprawy z większym rozmachem.
W mojej opinii, oba Wasze dotychczasowe
video wyglądają zabawnie, i nie da się ukryć,
że trochę w nich żartowaliście. Tymczasem
znalazłem taką informację w Internecie, że
podobno jedną z głównych różnic pomiędzy
Waszym miastem Gothenburg, a stolicą
Szwecji Stockholm, jest słynny gotenburski
humor, podczas gdy mieszkańcy Stockholmu
wydają się na ogół bardziej spięci i poważni...
(śmiech) cieszę się, że to powiedziałeś
(śmiech). Wiesz, mamy wielu dobrych znajomych
zarówno w Gothenburgu, jak i w
Stockholmie. Sam mieszkałem przez rok w
stolicy, zanim przeniosłem się do Gothenburgu.
Dobrze czuję się w obu, ale wiesz co?
Jest między oboma miastami pewnego rodzaju
rywalizacja, którą można porównać do Los
Angeles i San Francisco (czy też do Warszawy
i Krakowa - przyp. red). Wiele krajów ma taką
szczególną parę. Zgodziłbym się, że ludzi w
Gothenburgu cechuje niepowtarzalne poczucie
humoru, wierzę w to i zgodzam się z tym.
Jednocześnie mieszkańcy Stockholmu również
są wesołymi ludźmi z humorem, ale musiałbyś
ich dobrze poznać, aby odkryć ich z tej
strony. W Gothenburgu możesz przejść się
ulicą, zagadać do kogoś przypadkowego, i po
dwóch minutach wygłupiacie się w najlepsze.
W Stockholmie tak to nie działa.
Otrzymałem od szefa trzy zdjęcia przedstawiające
Hot Breath, i na każdym z nich nosicie
podobne czerwone kurtki. Czy stanowią
one kluczowy element Waszego nowego
image'u?
Howlin' Pelle z The Hives mawiał coś bardzo
mądrego - najlepszym sposobem, aby dać
innym znać, że tworzycie zespół, jest ubieranie
się wszystkich muzyków tak samo.
Sprytne, a przy tym tanie. To dlatego mamy
te czerwone kurtki. Zamierzamy rozwinąć ten
pomysł w przyszłości.
Cool. Prosta sprawa, a wyróżnia Was to
wśród innych zespołów. Nie znam innego
bandu, w którym wszyscy nosiliby czerwone
kurtki.
Yeah, więc jest coś, co udało nam się osiągnąć
(śmiech). Powiem Ci, że od samego początku
Jennifer namawiała nas, żeby coś w tym stylu
wymyśleć. Dużo z nią o tym rozmawiałem.
Wyobraź sobie, jedziemy do Niemiec, a tam
wszyscy wiedzą że to Hot Breath, bo widzą
nas w czerwonych kurtkach (śmiech). W tej
chwili przywykliśmy już do nich na tyle, że
naturalnym było ich założenie do sesji zdjęciowej.
Będziemy w nie odziani również na
nadchodzącym, najnowszym video do "Right
Time". Ludziom to odpowiada, a wręcz zdarzyło
nam się usłyszeć pytanie, czy można je
nabyć w ramach merchu? (śmiech). Może
więc powinniśmy rozważyć przygotowanie ich
dla fanów? Póki co, mamy tylko cztery sztuki,
które sami nosimy. Poważnie, jest to ważny
element naszego image'u.
Niektóre zespoły zwykły podawać melodię
jako najważniejszy składnik dobrego utworu
muzycznego. Ale w Waszym przypadku,
uważam, że inne kluczowe czynniki jakości
są nie mniej istotne: rytm, energia, autentyczność
i humor. Czy zgodziłbyś się, że to te
cztery elementy, a nie melodie, są najważniejsze
w Hot Breath?
Zgadzam się. Rozumiem, dlaczego niektórzy
wskazują na melodię, ale nam to nie wystarczy.
Potrzebujemy też innych elementów, żeby
wszystko razem nabrało odpowiedniego
wydźwięku. Dla mnie, jako basisty, bardzo
ważny w kompozycji jest wyrazisty, dynamiczny
rytm. Kocham utwory, w których bas i
perkusja mają wiele do zaoferowania. Posłużę
się analogią. Hot Breath jest dla mnie jak
Titanic, gdzie perkusja i bas reprezentują pasażerów
marznących w chłodzie na znacznie
niższych piętrach, zaś gitary pasażerów stołująch
się w pierwszej klasy powyżej. Wokal
Jennifer to cztery kotły buchające parą. To by
się nie trzymało kupy, gdyby chodziło jedynie
o fajne gitary i melodie. Wszystko musi do-
106
HOT BREATH
brze współpracować - rytm, dynamika, a nade
wszystkim humor. Wszystkie te składniki są
nieodzowne.
Wyczuwam w Waszej muzyce unikalny stosunek
wobec perfekcji. Antoine de Saint
Exupéry napisał kiedyś, że "doskonałość
osiąga się nie wtedy, kiedy nie można już nic
dodać, ale raczej wtedy, gdy nie można nic
ująć". Na ile, Twoim zdaniem, pasuje to do
Hot Breath?
Yeah, bardzo ciekawe pytanie. Mógłbym opowiedzieć
Ci o wielu przypadkach związanych
z powstawaniem "Rubbery Lips", kiedy dyskutowaliśmy,
które motywy należy wyrzucić,
a którym pozwolić pozostać. Osobiście bardzo
lubię, gdy mogę dodać swój pomysł do nagrania,
ale też zdarza mi się pytać pozostałych:
"może powinniśmy pominąć tą część?". Zazwyczaj,
gdy zadaję takie pytanie, ktoś inny odpowiada,
że warto to jednak zostawić, i wówczas
dochodzi do twórczego konfliktu. Ostatecznie,
uważam, że nie pozostało na "Rubbery
Lips" nic, co można by ująć. Pozostawiliśmy
te elementy układanki, wobec których czuliśmy,
że naprawdę muszą koniecznie tam być.
Zwróć uwagę, że wszystkie nasze utwory są
krótkie, poza jednym trwającym pięć minut.
W jednym z moich poprzednich, heavy metalowych
zespołów, mieliśmy kawałki po sześć/
siedem minut, więc musiałem się przestawić
na zaakceptowanie krótszych form w Hot
Breath, co było dla mnie zdrowym wyzwaniem.
Widziałem zatem oba podejścia. Swoją
drogą, znam wiele zespołów, w Szwecji i nie
tylko, które obracają się w już dawno ogranych
dźwiękach, tak jakby mówili "yeah,
musimy teraz napisać piosenkę, więc potrzebujemy
refrenu, zwrotki, podwójnego refrenu, sola i zakończenia".
Powstaje trywialna muzyka. Nie zrozum
mnie źle. Nie chcę przez to powiedzieć,
że jesteśmy lepsi ani specjalni, ale naprawdę
przeznaczamy niesamowitą ilość czasu na
dopracowywanie każdego jednego motywu w
każdym jednym utworze. Myślę, że "Rubbery
Lips" wiele na tym zyskało.
Może nie będzie to oczywistym wyborem,
ale zastanawiałem się dzisiaj, który kawałek
jest moim ulubionym z zestawu "Rubbery
Lips" i wyszło mi, że prawdopodobnie "Adapted
Mind". Co mógłbyś powiedzieć o historii
kryjącej się za "Adapted Mind"?
Cool. Karl przyszedł z tym riffem na próbę
zespołu, ale zazwyczaj jest tak, że ktokolwiek
przyniesie jakiś pomysł na próbę, ogrywamy
go wspólnie i ostatecznie wychodzi coś, co
może w pewnym stopniu przypominać początkową
ideę, ale jednak jest w znacznej
mierze efektem ewolucji i zmian dokonywanych
przez każdego z nas. Kiedy zaczęliśmy
grać ten początkowy riff, od razu wiedzieliśmy,
jak powinna tutaj wyglądać współpraca
perkusji z gitarami, że będziemy podążać za
jednym wzorem. Fajnie było to rozwijać
(Anton nuci tutaj poszczególne motywy, żeby
wyjaśnić co w jakiej kolejności powstawało,
odwołując się ponownie do Titanica - przyp.
red). Przez pewien czas zamierzaliśmy rozpocząć
cały album właśnie od "Adapted
Mind", ale to się zmieniło. Kilkakrotnie bywało
tak, że coś sobie planowaliśmy, a po kilku
miesiącach dochodziliśmy do wniosku, że jednak
zrobimy to inaczej. Fajnie obserwować,
jak pomysły ewoluują.
Widziałem Twoje zdjęcie z Czech ze zmartwychwstałym
Lemmy'm. Jak czujesz się będąc
prezentowanym w magazynie poświęconym
muzyce metalowej?
(długi śmiech) To było dziwne spotkanie, bo
Lemmy nie znał ani słowa po angielsku.
Oczywiście mowa o sobowtórze. Był on "legendą"
małego czeskiego miasteczka. Odpowiadając
na pytanie, cieszę się na myśl o prezentacji
Hot Breath w czasopismie metalowym.
Ostatecznie, podziały na gatunki mają
niewielkie znacznie, każdy słucha to co lubi, a
nie szufladek. Osobiście słucham bardzo różnej
muzyki, łącznie z black i death metalem.
Myślę też, że wielu metalowców lubi styl, w
jakim obraca się Hot Breath, i na odwrót:
wielu hard rockowców przepada za ekstremalnym
metalem. Heavy metal, classic rock, hard
rock, art rock, speed, thrash - to tylko nazwy
kategorii, a jedyne co się liczy, to czy mamy
do czynienia z dobrymi dźwiękami, czy z kiepskimi.
Dla mnie normalną sprawą jest np., że
puszczę sobie coś Abba, a zaraz po tym Bathory.
W skrócie, odpowiadając skromniej:
Foto: Hot Breath
cieszę się, że metalowy magazyn pokazuje
Hot Breath. Dzięki za przeznaczenie czasu
na przeprowadzenie z nami wywiadu; widzę
że osłuchałeś się z "Rubbery Lips", fajnie.
Z pewnością warto zapoznać się z "Rubbery
Lips". Powiedz jeszcze proszę, co planujecie
robić w 2021 roku? Powiedziałeś już o wideoklipie,
o trasie koncertowej, a czy może
pracujecie nad drugim longplayem?
Więc głównym planem na 2021 rok jest, o ile
świat na to pozwoli, wyruszenie na trasę koncertową
po Europie. Będziemy grać tak dużo
gigów, na ile będzie to możliwe. Czujemy
pewien niedosyt, ponieważ nie występowaliśmy
wiele razy przed 2020, a teraz mamy
wiele znakomitych utworów do zaprezentowania.
Może się zdarzyć i tak, że będzie trzeba
zaczekać aż do 2022. Ponieważ jesteśmy teraz
uziemieni w Gothenburgu, zaczęliśmy komponować
nowe kawałki, myślę że powstały już
trzy lub cztery szkice. Trochę zbyt wcześnie,
żeby o nich opowiadać. Niewykluczony jest
mini album, z dodatkowym coverem, ale nie
wiadomo jeszcze.
Byłoby fajnie, gdybyście przyjechali zagrać
w Polsce.
Oh, naprawdę bym chciał. Możemy napić się
Żubrówki. Poczekaj, muszę Ci pokazać. Mam
tutaj, w swoim pokoju, prawie pustą buetlkę
po Żubrówce. Dostałem ją od pewnego polskiego
zespołu. O, i to również, bimber. Pracuję
na co dzień z Polakami, i oni dali mi ten
bimber. Fuckin' awesome.
To raczej negatywny stereotyp, że Polska
jest kojarzona z alkoholem.
Oczywiście, nie myślę, że wszyscy Polacy nie
robią nic innego poza piciem wódki. Analogicznie
jest ze Szwecją: za granicą postrzegają
nas jako Vikingów bawiących się nago w śniegu.
(śmiech) Ech, raczej jako miłośników przyrody,
lasów i ekologii.
Yeah, jest coś w tym, kolego. Faktycznie wielu
Szwedów uwielbia lasy i tego typu środowisko.
Ale musisz też przyznać, że wielu Polaków
lubi Żubrówkę, przecież prawda?
Tak, lubią. Osobiście nigdy nie piję, ale Żubrówka
jest polskim napojem.
Więc wyjaśnione.
Czy chciałbyś dodać jeszcze coś dla czytelników?
Mam nadzieję, że jak najwięcej osób zauważy
nasz album i polubi go, a jak zrobimy koncert
w Polsce, to sporo osób się na nim pojawi.
Dziękuję za rozmowę.
Również dziękuję.
Sam O'Black
HOT BREATH
107
Muzyka to nasza pasja!
Witchbound mógł pozostać zespołem jednej płyty, bowiem po wydaniu
"Tarot's Legacy" problemów Niemcom nie brakowało. Zdołali je jednak przezwyciężyć,
poszerzyli skład o wokalistkę i w końcu wydali powrotny materiał "End
Of Paradise". Według mnie nie jest on tak udany jak debiutancka płyta, ale fani
Stormwitch pewnie i tak go sprawdzą, skoro w składzie są perkusista Pete Lancer,
czyli Peter Langer i gitarzysta Steve Merchant, to jest nasz rozmówca Stefan
Kauffman.
Pracowaliście we dwóch z Martinem Winklerem
- taki twórczy duet to chyba najlepsza
opcja, szczególnie jeśli zna się tę drugą osobę
od lat, więc jego niespodziewana śmierć musiała
być dla was ogromnym ciosem?
Jasne, że to był szok dla nas wszystkich. Martin
był nie tylko bardzo utalentowanym gitarzystą,
ale także świetnym autorem tekstów,
producentem muzycznym, aranżerem i inżynierem
nagrań. Na początku nie wiedzieliśmy,
czy bez niego Witchbound będzie miało jakąkolwiek
przyszłość. Ale zainwestowaliśmy już
tyle czasu, pracy, serca i duszy w nowy album,
że postanowiliśmy to kontynuować.
Skład firmujący obie płyty Witchbound uległ
też innym, znaczącym zmianom: najważniejsza
jest taka, że rozeszły się wasze drogi z
Thorstenem Lichtnerem, a na jego miejsce
przyjęliście doświadczoną wokalistkę Natalie
Pereira dos Santos - uznaliście, że otwierając
nowy etap w historii zespołu warto to
zaakcentować taką właśnie zmianą?
Zmiana wokalisty nie była zamierzona. Thorsten
odszedł pod koniec 2016 roku, ponieważ
nie mógł pogodzić rosnących zobowiązań zespołu
ze swoją pracą. Potem szukaliśmy zastępstwa
i zdecydowaliśmy się na Natalie, bo
przekonała nas swoim wokalem i osobowością.
Oczywiście musieliśmy przearanżować
niektóre utwory, ale postrzegaliśmy to jako
szansę i wzbogacenie dla zespołu oraz naszego
stylu muzycznego.
Po dwóch latach przyjęliście jednak kolejnego
śpiewaka Tobiasa Schwenka, co zostało
zapewne spowodowane tym, że taki duet
daje wam znacznie większe możliwości co do
bogactwa i aranżowania, nader zróżnicowanych,
partii wokalnych?
Ta decyzja miała również związek z utratą
Martina. Martin zaśpiewał wiele wokali
wspierających, a także główne w dwóch utworach
z pierwszego albumu ("Jester's Day" i
"Stranded"). Na "Tarot's Legacy" było wiele
głosów i chórków, a w nowych utworach jest
jeszcze więcej wokali. Poprosiliśmy więc Tobiasa,
który już wcześniej pomagał nam jako
wokalista na kilku koncertach, by dołączył do
nas jako drugi głos. To dało nam jeszcze większą
gamę i różnorodność w partiach wokalnych.
HMP: Mogło wydawać się, że "Tarot's Legacy"
pozostanie jedynym albumem Witchbound,
uznaliście jednak, że rzecz warta jest
kontynuacji, stąd wydanie drugiej płyty
"End Of Paradise", którą zapowiadaliście już
po premierze debiutu?
Stefan Kauffman: Tak, zaczęliśmy pisać i
pracować nad nowymi utworami wkrótce po
wydaniu pierwszego albumu. Niestety ukończenie
drugiej płyty zostało opóźnione przez
pewne nieprzewidziane wydarzenia, takie jak
zmiany w składzie, tragiczna śmierć naszego
gitarzysty Martina Winklera oraz pandemia
koronawirusa.
Wymagało to chyba zupełnie odmiennego
podejścia, bo jednak debiut Witchbound powstał
na podstawie materiału demo i ogólnych
zarysów konceptu Haralda Spenglera,
które tylko dopełniliście swoimi pomysłami -
teraz stworzyliście materiał na album od początku
do końca?
Utwory na "Tarot's Legacy" powstały głównie
w 2005 roku, kiedy Harald zebrał nas razem
do pracy nad swoim projektem, który później
miał się przekształcić w zespół Witchbound.
Na nowy album Martin Winkler i ja skomponowaliśmy
wszystkie utwory albo sami, albo
wspólnie. "End Of Paradise" jest więc nieco
inny niż debiut. Ale też z racji tego, że utwory
na debiut Witchbound komponowałem
głównie razem z Haraldem, różnice nie są
zbyt duże.
Jakie było główne założenie, kiedy zaczęliście
komponować? Co chcieliście osiągnąć, do
czego dążyliście?
Zawsze staram się pisać melodyjne utwory z
chwytliwymi refrenami, których nie da się od
razu zapomnieć. Niemniej jednak staram się
wprowadzać wiele urozmaiceń, na przykład
poprzez zmiany harmonii. Myślę, że tytułowa
kompozycja "End of Paradise" jest tego dobrym
przykładem.
Foto: Lisa Schwenk
Co jest dla ciebie bardziej ekscytujące: komponowanie
utworu, nadawanie mu jak najpełniejszej
formy, czy jego rejestrowanie i
dopracowywanie w studio, kiedy nabiera już
ostatecznego kształtu?
Myślę, że obiete rzeczy są ekscytujące. Czasami
napisanie kawałka jest łatwe, ale bywa też,
że ciężko walczę, aby znaleźć odpowiednie
melodie i teksty. Praca w studio również bywa
ciężka i wyczerpująca. Ale lubię, kiedy utwór
stopniowo nabiera kształtu i w końcu brzmi
tak, jak sobie wyobrażałem, albo nawet okazuje
się lepszy.
Dwoje wokalistów w składzie może też
sprawiać problemy, gdyby każde z nich
chciało brylować kosztem drugiego, śpiewać
więcej, być tym ważniejszym frontmanem,
ale udało się wam chyba uniknąć tego niebezpieczeństwa,
z korzyścią dla efektu końcowego?
Na szczęście Natalie i Tobias bardzo dobrze
się rozumieją i uzupełniają. Na przemian
udzielają się na równi jako główni wokaliści
czy jako głosy wspierające i oboje są słyszalni
we wszystkich utworach. Myślę, że to jest cecha,
która sprawia, że nowy album jest bardzo
wyjątkowy.
W głosach Natalie i Tobiasa słychać wiele
emocji, co oznacza, że bardzo zaangażowali
się w proces rejestrowania tego materiału,
dodali do niego wiele od siebie?
Tak, Tobias i Natalie zainwestowali dużo
czasu i pracy w aranżacje wokalne, co można
usłyszeć na nowym albumie. Starali się jak
najlepiej zaimplementować teksty utworów.
Na przykład, kompozycja "Torquemada" jest o
okrucieństwach hiszpańskiej inkwizycji, a Natalie
zaśpiewała histerycznym głosem, który
powinien brzmieć jak kobieta skazana na
śmierć na stosie jako czarownica.
Warto być szczerym w tym co się robi, bo to
zawsze się opłaca: nawet gdy komuś coś się
nie spodoba, to jest w stanie docenić takie
podejście?
108
WITCHBOUND
Zawsze staram się być szczery, także jeśli chodzi
o muzykę. Myślę, że jeśli oszukujesz fanów,
to w końcu to zauważą i stracą zainteresowanie.
Myślę, że uczciwość w biznesie muzycznym
koniec końców opłaca się.
Najgorsza jest chyba obojętna reakcja? Bo
negatywne, aby tylko konstruktywne, opinie
też coś wnoszą, pozwalają bowiem spojrzeć
artystom na to co robią z innej perspektywy?
Jest takie powiedzenie, że negatywna reklama
to też reklama. Ale oczywiście lepiej jest, jeśli
komuś podoba się nasza muzyka. Z konstruktywną
krytyką też mogę żyć, ale obojętność
zawsze jest zła. Problem z obojętnością polega
również na tym, że w dzisiejszych czasach jest
tak wiele zespołów i nowych wydawnictw, że
nawet nie znasz ich wszystkich i nie jesteś w
stanie przesłuchać wszystkiego. Dlatego też
wiele dobrych, mniejszych zespołów niestety
przepada, zwłaszcza jeśli nie mogą grać koncertów,
jak to ma miejsce obecnie.
Was to chyba jednak nie dotyczy, bo "Tarot's
Legacy" została przyjęta bardzo ciepło, nie
tylko z racji waszych związków ze Stormwitch,
co też musiało mieć wpływ na powstanie
kolejnej płyty Witchbound?
Tak, mieliśmy w większości pozytywne opinie
na temat naszego debiutanckiego albumu.
Szczerze mówiąc, nie wzbogaciliśmy się na
nim, ale też nie oczekiwaliśmy tego. Na pewno
będziemy szczęśliwi, kiedy pojawi się nowy
album i będziemy mogli zdobyć nim nowych
fanów.
Praca nad "End Of Paradise" była dla was
swoistą odskocznią od pandemii, pozwalała
przestać myśleć o tym, co dzieje się dookoła?
Tak, pracując nad nowym albumem mogłem
odwrócić swoją uwagę od pandemii i dobrze,
że miałem jakieś zadanie i cel w tym trudnym
czasie. Niestety z powodu pandemii nie udało
nam się jeszcze wystąpić w nowym składzie. Z
drugiej strony mogliśmy wykorzystać ten czas
na intensywną pracę nad nowym albumem.
Staraliśmy się więc wykorzystać ten czas jak
najlepiej.
Rok temu mogło wydawać się, że to kwestia
raptem kilku tygodni i będzie po wszystkim.
Tymczasem wszystko wskazuje na to, że
koronawirus pozostanie z nami na dłużej, a
Foto: Lisa Schwenk
rynek koncertowy czeka dalsza hibernacja -
uznaliście, że w tej sytuacji nie ma co zwlekać
z premierą "End Of Paradise", chcieliście
podzielić się tą płytą ze słuchaczami, dać im
trochę radości?
Pierwotnie drugi album powinien był zostać
wydany dużo wcześniej. Ale zmiany w składzie
i śmierć Martina opóźniły nasze plany.
Zastanawialiśmy się, czy jest sens wydawać
nowy album teraz, bez koncertów na żywo.
Ale sądzimy, że wielu fanów będzie z tego zadowolonych,
zwłaszcza w tych trudnych czasach.
Chcemy również dać fanom trochę nadziei
i odwagi z naszym nowym albumem.
Tak jak zespół nie poddał się mimo wszystkich
ciosów losu, tak i my wierzymy, że razem
przetrwamy ten globalny kryzys.
W warstwie tekstowej znowu jest bardzo
różnorodnie, bo mamy tu zarówno historię z
czasów starożytnego Egiptu ("Battle Of
Kadesh") jak też hiszpańskiego inkwizytora
z XV wieku ("Torquemada"), zaś utwór tytułowy
można też chyba odebrać jako nawiązanie
do obecnych czasów, symbolicznego
końca pewnej, pod wieloma względami faktycznie
cudownej, epoki?
W przeciwieństwie do debiutanckiego albumu,
który dotyczył głównie tematyki średniowiecznej
i historycznej, nowe teksty bardziej
złożone. To tematy historyczne i aktualne, aż
po science fiction ("Interstellar Odyssey").
Apokaliptyczny utwór tytułowy "End Of Paradise"
pasuje oczywiście do obecnej pandemii.
Jednak napisałem ten utwór kilka lat temu
i miałem na myśli globalne problemy takie
jak terror, wojny, rasizm, katastrofy naturalne
i zniszczenie środowiska. Te rzeczy nadal istnieją,
ale z powodu koronawirusa zeszły teraz
na dalszy plan.
Trudno teraz liczyć na szybki powrót do sytuacji
sprzed marca ubiegłego roku, pewnie
więc nie będziecie mogli zagrać trasy promującej
"End Of Paradise", nie ma mowy o letnich
festiwalach. Jak więc zamierzacie promować
tę płytę, żeby dotrzeć do kolejnych
słuchaczy?
Oczywiście szkoda, że nie możemy promować
nowego albumu występami na żywo. Ale nasza
wytwórnia El Puerto Records oraz wiele
fan- i webzinów bardzo dobrze wspierają nas
w promowaniu nowego albumu. Media społecznościowe
również oferują wiele możliwości.
Mamy jednak nadzieję, że publiczne koncerty
będą znów możliwe, być może od jesieni tego
roku i że będziemy mogli zaprezentować nowy
album na żywo.
Plusem jest tu chyba to, że nie jesteście uzależnieni
od tych odwołanych koncertów, muzyka
jest dla was pasją, ale macie inne źródła
utrzymania, dzięki czemu Witchbound ma
szansę przetrwać te trudne czasy?
Mamy swoje normalne prace, więc na szczęście
nie musimy utrzymywać się tylko z naszej
muzyki. Jednak obecna sytuacja nie jest łatwa
dla nas i innych podobnych zespołów, ponieważ
mamy więcej wydatków niż dochodów,
również w związku z produkcją nowego albumu.
Zazwyczaj zespoły radzą sobie lepiej z powodu
przychodów z występów na żywo i zarobków
ze sprzedaży merchu w czasie koncertów.
Mamy jednak nadzieję, że ta faza wkrótce
się skończy i uda nam się wyjść przynajmniej
na plus. Do tego czasu postrzegamy to jako
ważną inwestycję dla zespołu i jego przyszłości.
I żeby nie zapomnieć: muzyka to nasza
pasja!
Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak,
Szymon Paczkowski
Foto: Lisa Schwenk
WITCHBOUND
109
OK. Przyznaję, mea culpa. Pewnie coś przeoczyłem,
czegoś nie doczytałem, coś mi umknęło…
Mniejsza z tym, mam tylko nadzieję,
że się nie pogniewasz. Jak długo tworzyliście
ten materiał?
Jeśli się nie mylę, założyliśmy zespół w maju
2018 roku i nagraliśmy pięć utworów na EPkę
w październiku 2019 roku. Przez cały ten czas
musiałem nauczyć się grać z innymi chłopakami,
ponieważ grali już ze sobą w swoich wcześniejszych
zespołach. Musieliśmy również nauczyć
się pisać "długie" kompozycje, trwające
pięć, sześć lub siedem minut, nie nudząc
wszystkich (słuchaczy i nas), ponieważ wywodzimy
się z hardcore punka i przyzwyczailiśmy
się do pisania krótszych kawałków.
Przede wszystkim dobra zabawa
Olivier Voyou to, pomimo swej małomówności dość wesoły gość. W niektórych
momentach jego humor jest widoczny aż nadto. Jest to też człowiek o szerokich
muzycznych horyzontach. Bo na przykład taki botswański death metal to
ja słyszałem, ale etiopski rock'n'roll to nawet dla mnie coś zupełnie egzotycznego.
HMP: Witaj. Pomimo, że język francuski
jest w czołówce najpopularniejszych języków
na świecie, nie oznacza faktu, że jest on
znany przez wszystkich. Miło by było, jakbyś
zatem zechciał nam w skrócie powiedzieć,
o czym opowiadają Wasze teksty?
Olivier Voyou: Nasze teksty dotyczą legend
o fikcyjnych lub nie do końca fikcyjnych kobietach,
które walczą ze sobą w nieprzyjaznym
dla nich średniowieczu. Chodzi o umocnienie
własnej wartości i odmowę kłaniania
się bogom, królom i komukolwiek innemu.
Jestem w stanie jak najbardziej zrozumieć
argument mówiące za pisaniem tekstów i
śpiewaniem w języku francuskim, jednak z
drugiej strony może to Wam nieco utrudnić
wyjście na szerszą skalę poza granice Francji.
A śmiem przypuszczać, że macie takie
ambicje. Czyż nie?
Nie mamy żadnego "planu kariery". Śpiewamy
po francusku, ponieważ to lubimy, a z moich
doświadczeń związanych z graniem w zespołach
śpiewających po francusku zauważyłem,
że nigdy nie przeszkodziło to w graniu na całym
świecie. Ludzie za granicą postrzegają to
jako coś egzotycznego i świeżego. I to jest w
tym najfajniejsze.
Wasz kraj ma niewątpliwe tradycje, jeśli
chodzi o heavy metal. Pewnie czerpiecie wiele
inspiracji z dokonań Waszych rodaków.
Każdy członek Meurtrieres jest muzycznym
maniakiem, więc czerpiemy inspirację z wszelkiego
rodzaju doskonałej muzyki, czy to francuskiego
heavy metalu, etiopskiego rock'n'
rolla, amerykańskiego free jazzu czy angielskiej
muzyki industrialnej. Jednak zdecydowanie
lubimy francuski heavy metal i takie zespoły
jak Sortilege, H Bomb, High Power
czy Marecages.
Wasze pierwsze EP zatytułowane po prostu
nazwą zespołu ukazało się pierwotnie jako
wydawnictwo całkowicie niezależne. Czy
uważasz, że młode zespoły są w stanie odnaleźć
się w takiej formule?
Jestem zdezorientowany twoim pytaniem, ponieważ
nasza EP-ka została wydana przez wytwórnie
płytowe, Gates of Hell Records oraz
Armee de la Mort Records Czy to był dobry
ruch? Zdecydowanie tak, ponieważ Bri, Enrico
i Shaxul są osobami oddanymi muzyce i
wykonali niesamowitą robotę, promując płytę.
Nie można też zapomnieć o Crystal Blade i
Nameless Grave, którzy wydali kasetową
wersję EP-ki.
Co powstało pierwsze? Muzyka czy teksty?
W Meurtrieres muzyka jest zawsze na pierwszym
miejscu. Flo Spector (pierwsza gitara)
lub ja (druga gitara) zazwyczaj przynosimy
riffy i razem konstruujemy kompozycję, a potem
wokal.
Ale z tego, co mi wiadomo, to właśnie Ty
odegrałeś w tym procesie znaczącą rolę.
U nas tak to już wygląda. Zazwyczaj coś mówię,
a inni odpowiadaja: "Wow, świetny pomysł".
Wspomniałes o hardcore punku. Słuchając
Meurtrieres trochę trudno mi uwierzyć, że
wywodzicie się z takiego muzycznego środowiska.
Niektórzy członkowie zespołu otarli
się także o scenę black metalową. I ten etiopski
rock'n'roll, którego tak namiętnie ponoć
słuchacie… Skąd zatem pomysł, by założyć
zespół grający klasyczny heavy metal?
Jak wspomniałem wcześniej, jesteśmy miłośnikami
muzyki, więc nic dziwnego, że można
nas spotkać w zespołach blackmetalowych,
punkowych czy sludge. Heavy metal to dla
nas wszystkich nastoletnia miłość, która przypominam
nam czasy nastolatków. Minęło dużo
czasu, odkąd myśleliśmy o utworzeniu takiego
zespołu, ale na początku musieliśmy trochę
lepiej opanować nasze instrumenty.
(śmiech)
Może teraz kolej na pełny album, bo przypuszczam,
że trochę materiału Wam się
uzbierało.
Pracę trochę się opóźniły, bo ostatnio przytrafiły
nam się zmiany w składzie i musieliśmy
to ogarnąć. Ale teraz bierzemy się ostro do
roboty.
Macie zaplanowane jakieś koncerty promujące
Wasze EP?
Niestety nie. Pandemia wszystko popsuła.
Ostatni koncert graliśmy jakoś na początku
roku 2020. I uwierz mi, naprawdę tęsknimy
za graniem na żywo.
Skoro nie ma możliwości grania na żywo, to
sobie chociaż poteoretyzujmy. Ja Waszym
zdaniem powinien wyglądać prawdziwy metalowy
show?
Żadnej sceny, granie prosto na parkiecie z ludźmi
wpadającymi na siebie, mających aktualnie
najlepszy czas w swym życiu. Chaos i energia.
A przede wszystkim, dobra zabawa! (no
tak, w końcu to hardcore'owcy - przyp. red).
Dzięki za rozmowę.
En garde!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Syzmon Paczkowski
Foto: Meurtrieres
110
MEURTRIERES
Wygląda na to, że większość utworów, które
znalazły się na "The Golden Age of Black
Magick" kręci się wokół okultystycznej tematyki.
Czy zatem Waszym założeniem było
stworzenie concept albumu?
Nie było tego w planach. Teksty "Stoned at
The Acropolis", "Tonight We Ride" i "Steel
Flesh Bone" nie mają kompletnie nic wspólnego
z tytułem płyty.
HMP: Witaj Jason. Pozwolisz, że już na samym
początku zapytam Cię o najnowsze
wydawnictwo Ignitor. Jego tytuł to "The
Golden Age of Black Magick". Czy Ty, lub
któryś z członków zespołu praktykuje czarną
magię i bawi się w różne dziwne, czasem
niebezpieczne rytuały?
Jason McMaster: Tytuł nie jest dosłowny.
Idea wiary w coś wcale nie musi oznaczać, że
jest to rzeczywiste. Inspiracją do tego tytułu
były problemy ze zdrowiem psychicznym,
które mogą mieć realny wpływ na zaburzenie
Źródło szczęścia w urojeniach
Zacznę trochę nietypowo. W sumie pierwotnie tego nie planowałem, jednak
Jason McMaster z zespołu Ignitor zmusił mnie do pewnych przemyśleń na
temat ludzi psychicznie chorych. Otóż warto tu zadać pytanie czy ludzie, którzy
znaleźli się w stanie permanentnych urojeń, braku zdolności rozróżniania świata
realnego od swoich, często szalonych imaginacji oraz niekiedy prawdziwego obłędu
mogą w owym stanie być szczęśliwi? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna.
Chociaż temat ten jest motywem przewodnim nowego albumu Ignitor o
wdzięcznym tytule "The Golden Age of Black Magick", to jednak nie zdominował
on całej naszej rozmowy. W sumie to dobrze, bo rock'n'roll to przede wszystkim
dobra zabawa, a nie egzystencjalne rozkminy.
Otwierający całość utwór nosi tytuł "Secrets
of the Ram". W centralnym punkcie okładki
albumu naszym oczom ukazuje się złota czaszka
tytułowego barana. Jakie jest znaczenie
tego zwierzęcia w Waszej twórczości?
W niektórych kulturach baran był symbolem
siły. Zwierzę to było otoczone szczególną
czcią, która objawiała się między innymi tworzeniem
złotych posągów. Tajemnice, które
skrywały się w wierzeniach tych kultur, niezależnie
od tego, czy są rozsądne, czy nie, tworzą
interesujące powiązania z okultyzmem. A
OK. Zatem zostawmy już w spokoju warstwę
liryczną, a pomówmy o muzyce. Ignitor
jest kapelą, która od samego początku zdaje
się być oddana idei starego dobrego rock'n'
rolla. Idealnym przykładem jest kawałek
"Countess Apollyon". Interesuje mnie jednak,
czy nie zastanawiałeś się przypadkiem
nad pójściem w bardziej ambitne rejony? A
może wręcz przeciwnie, jesteś zatwardziałym
zwolennikiem tej formuły i nawet nie
chcesz słyszeć o jej zmianie?
Jak słusznie zauważyłeś, zespół ten zaczynał
od tej formuły. Zawsze staramy się pisać
utwory, który wpasowują się w ten wzorzec.
Moglibyśmy w każdej chwili dodać jakieś dziwne
ozdobniki, ale wydaje się, że nie jest to,
czego oczekują nasi słuchacze. Zresztą nawet
my sami, jako twórcy nie mamy do tego przekonania.
Takich rzeczy możesz oczekiwać od
kapel power metalowych, jednak nie szukaj
tego w Ignitor. To po prostu nie nasz styl.
Za to na "The Golden Age of Black Magick"
znajdziemy sporo odwołań do NWOB
HM. Weźmy chociażby "Hell Shall Be Your
Home" czy wspomniany już przez Ciebie
"Steel Flesh Bone". Nie odkryję Ameryki
stwierdzeniem, że dziś obserwujemy odrodzenie
klasycznego heavy metalu. Śledzisz
może poczynania jakichś młodych grup uprawiających
ten gatunek?
W naszym zespole są starzy wyjadacze. Trudno
nam nadążyć za nowymi kapelami grającymi
metal. Jest tak wiele podgatunków. Skupiamy
się na naszym sposobie pisania, a nie
na wymyślaniu nowego metalowego stylu.
Wspieramy zaś wszystko, co jest szczere i niezależne.
Powiedzieć, że cokolwiek nowego
wpływa na nasze pisanie, nie byłoby prawdą.
Uważam, że "Tonight We Ride" mogłby być
prawdziwym hitem w latach 80. Tęsknisz za
tamtymi czasami?
Nie tęsknię za latami 80. Po prostu tworzę to,
co ma dla mnie sens. Jeśli kawałek brzmi dobrze,
to nie próbuję na siłę go zmieniać.
zdolności w ocenie różnic między tym, co istnieje
w rzeczywistości, a tym, co istnieje tylko
w głowie danej osoby. Mam tu na myśli na
przykład sytuację, gdy dziecko ma wyimaginowanego
przyjaciela. Ale spójrzmy na to nieco
szerzej. Fakt, że dana osoba ma urojenia,
może być źródłem jej szczęścia. Często ludzie
ci są szczęśliwi, gdy nie są faszerowani lekami,
za to są przygnębieni i otumanieni, gdy biorą
psychotropy i inne medykamenty. Tytuł dotyczy
wyczarowania nowej istoty z mocy własnego
umysłu. Niektórzy mogą nazwać to czarną
magią. Jeśli wyimaginowany przyjaciel, w
tym przypadku demon, został zniszczony
przez lekarza podającego pacjentowi lekarstwa,
powoduje to, że pacjent tęskni za swoim
"przyjacielem".
Foto: S. Miller
stąd już jeden krok do metalowej estetyki.
Facet z okładki "The Golden Age of Black
Magick" wykonuje jakiś dziwny rytuał...
Gdybym Ci zdradził szczegóły, byłbyś w niebezpieczeństwie.
Powiem tylko, że ten facet to
kapłan, który potrafi odczytać Twoje najgłębsze
pragnienia…
Na okładce Waszej poprzedniej płyty,
"Haunted by Rock & Roll", widzimy gramofon
ustawiony w centralnym punkcie. "The
Golden Age of Black Magick" jak na razie
jest dostępny na CD oraz jako mp3. Jakieś
szanse na winyl?
"Haunted by Rock & Roll" jest dostępny na
winylu. "The Golden Age of Black Magick"
też się ukaże na LP, ale nie ma jeszcze ustalonej
daty.
Czy myślisz, że w dobie muzyki cyfrowej fizyczne
formaty zapisu dźwięku mają jeszcze
rację bytu?
W moim świecie, tak. Stwierdzić, że śledzę
statystyki sprzedaży płyt winylowych i CD,
byłoby rozminięciem się z prawdą, ale wiem,
że w tej chwili wzrost sprzedaży płyt winylowych
jest faktem. I to faktem bardzo ekscytującym.
Słuchanie muzyki z Internetu jest może
wygodne, ale brakuje w tym odpowiedniego
rytuału. Chcę, aby właśnie ten rytuał był jednym
z powodów dla porządania dźwięku, czytania
nut, tekstów i wpatrywania się w sztukę.
Ostatnimi czasy zmieniliście wytwórnię. Jak
znaleźliście się pod skrzydłami Metal On
Metal?
112
IGNITOR
Metal on Metal wykazało duże zainteresowanie
twórczością Ignitor, więc nasz wybór był
oczywisty. By wydać album z takim zespołem
jak Ignitor, potrzeba zaangażowania. Trzeba
uwierzyć w ten materiał. Płyty wydawane z innych
powodów potem tylko się kurzą na półkach.
"The Golden Age of Black Magick" to drugi
album Ignitor nagrany dokładnie w tym samym
składzie, co poprzednik. Czy uważasz,
że wreszcie po wielu latach męczarni ze zmianami
w składzie odnaleźliście stabilizację?
W życiu nigdy nic nie wiadomo, ale na chwilę
obecną odpowiem krótko: tak.
Po nagraniu świetnej płyty fajnie by było ją
promować na żywo. Myślisz, że są jakieś
szanse na powrót koncertów w 2021 roku?
Jeśli szczepionka będzie skuteczna, a ludzie
będą nosić maseczki, to nie widzę większych
przeszkód.
Powiedz mi zatem, jakie Twoim zdaniem są
niezbędne składniki idealnego metalowego
show?
Zapełniona widzami sala oraz miks nowych i
starych fanów. Dobre oświetlenie i nagłośnienie.
Żadnych bójek. Publiczność i zespół śpiewają
z radością razem refreny, mimo, że finalny
efekt takiego śpiewania bywa różny. Wszystko
to oczywiście przy dużej ilości decybeli
OK, padł już ten nieszczęsny temat koronawirusa,
więc zapytam Cię jak spędziłeś ten
tak zwany lockdown?
Komponowałem nowe utwory. Słuchałem głównie
nowego AC/DC, starego repertuaru Bathory
i Angel Witch. Oczywiście tylko z winyli!
HMP: Witaj Igor! Blazing Rust swój pierwszy
album "Armed To Exist" wydał w 2017
roku. Co tak właściwie zmieniło się w zespole
od tego czasu?
Igor Arbuzow: W ciągu ostatnich kilku lat
przytrafiły się nam pewne zmiany w składzie,
ale na szczęście były one związane tylko ze
stanowiskiem basisty. Eric Strom, który dołączył
do zespołu podczas nagrywania "Armed
to Exist", odszedł tuż przed sesjami nagraniowymi
do kontynuacji tego albumu. Musieliśmy
zatrudnić muzyka sesyjnego w trybie awaryjnym,
żeby skończyć album. Na szczęście
był to nasz dobry przyjaciel Dmitrij Pronin,
który szybko opanował nasz materiał. Teraz
za bas jest odpowiedzialny Viktor Kozin i nie
możemy się doczekać grania koncertów z nim
w składzie.
Przypuszczam, że Wasze doświadczenie
zdobyte przy realizacji debiutu bardzo Wam
pomogło podczas prac w studio nad Waszym
nowym wydawnictwem "Line Of Danger".
Jasne. Pomogło i to bardzo. Tym razem poszliśmy
znacznie dalej niż poprzednio. Podczas
gdy przy pracy nad "Armed to Exist" nadal
używaliśmy profesjonalnego studia nagraniowego
do nagrywania perkusji, tym razem
nagraliśmy wszystko "na taśmę" (oczywiście,
było to nagranie cyfrowe) w naszym własnym
studiu, będącym jednocześnie naszym miejscem
prób. Nazywamy je ironicznie Deaf
Enough Studio. A z naszym gitarzystą Sergem
Iwanowem na czele udało nam się osiągnąć
najlepszą jakość, na jaką nas na ten moment
stać.
Optymiści grający pesymistyczną muzykę
Wbrew pewnym opiniom, rosyjska scena klasycznego
heavy metalu wciąż żyje i ma się
całkiem dobrze. Jednym z przedstawicieli
młodego pokolenia kapel uprawiających
ten gatunek jest pochodzący z St. Petersburga
zespół Blazing Rust. W zeszłym
roku zespół wypuścił na rynek swój drugi
album zatytułowany "Line Of Danger".
Z tej to okazji wokalista Igor Arbuzow
opowiedział nam trochę o tym albumie
oraz o realiach w Rosji i ich wpływie
na muzykę metalową.
Ile trwało, zanim poskładaliście Wasze pomysły
do kupy?
Cóż, napisałem demo, które z czasem stało się
utworem "Let it Slide". To było wkrótce po
tym, jak skończyliśmy poprzedni album. W
przypadku innych kawałków połączenie
wszystkich naszych pomysłów zajęło prawie
rok. Roman ma w telefonie dosłownie setki
riffów. Mieliśmy więc kilka sesji odsłuchowych,
aby dowiedzieć się, które z nich ewentualnie
wykorzystać. Potem zaczęło się sklejanie
wszystkiego do kupy, ale najbardziej ekscytujące
dla mnie jest nagrywanie. Wtedy widzisz,
jak konkretne utwory nabierają ostatecznego
kształtu.
Moim ulubionym kawałkiem zdecydowanie
jest utwór tytułowy. To najbardziej chwytliwy
utwór na albumie.
Ten kawałek był naprawdę spontaniczny. Pamiętam,
jak Roman grał swoje riffy i szybko
zorientowałem się, który z nich powinien być
refrenem, przejściem i zwrotką. Nie miałem
więc nic innego do roboty, jak tylko ułożyć te
riffy we właściwej kolejności i melodia przyszła
natychmiast. Stworzenie rdzenia utworu
zajęło dosłownie około 15-20 minut.
Jeden z Waszych utworów nosi tytuł "The
Son Of Lucifer". Nie boicie się, że niektórzy
mogą to odczytać jako satanistyczną deklarację?
Tacy ludzie byliby strasznymi ignorantami.
Jeśli choć raz spojrzysz na tekst, nie zobaczysz
tam niczego związanego z czczeniem Szatana.
Sam Lucyfer jest tam dość metaforyczną postacią.
Nawet nie mówimy tam o TYM Lucyferze.
Więc jedynymi, którzy mogą uważać
nas za satanistów, są ci, którzy nie słuchali
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Cała przyjemność po mojej stronie.
Bartek Kuczak,
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
Foto: Blazing Rust
BLAZING RUST 113
114
tego utworu.
Jak w ogóle podchodzicie do Waszych tekstów?
Mają one dla Was jakieś szczególne
znaczenie, czy może stanowią bardziej dodatek
do Waszej muzyki?
Większość z nich ma mocne przesłanie. Niektóre
są po prostu zabawne i nie należy ich
brać do końca na serio. Dla mnie główną rolą
tekstów jest to, że dają możliwość przekazania
emocji związanych z muzyką.
Na początku kawałka "Race With Reality"
słyszymy męski głos mówiący coś po rosyjsku.
Nie ma tam nic ważnego. To tylko przypadkowa
audycja z telewizora. Kolejny nudny
program polityczny. O ile pamiętam, rozmawiają
o stosunkach politycznych między Japonią
a Rosją.
Powiem Ci, że okładka albumu jest dość
interesująca.
Autorem okładki jest Augusto Peixoto z Portugalii.
Połączyło nas Pure Steel Records.
Myślę, że wykonał świetną robotę! To jest
chwytliwe, a to jest nasze główne wymaganie.
No właśnie, "Line Of Danger" został wydany
właśnie przez Pure Underground Records
będącą częścią Pure Steel Records.
Nie udało się Wam znaleźć żadnej wytwórni
w Rosji? Może po prostu powiedzieliście
sobie "pieprzyć ograniczenia, podbijamy
świat!"
Cóż, myślę, że wydawanie albumów w swojej
ojczyźnie jest bardzo ważne. Niestety, nie
udało nam się to z naszym poprzednim albumem
"Armed to Exist". Ale tym razem Nick
Mamajew z Kattran Records polubił naszą
płytę tak bardzo, że we wrześniu 2020 roku
wydał ją na winylu. Ale oczywiście nie chcemy
trzymać się wyłącznie rosyjskiej publiczności.
Zwłaszcza, że większość tutaj nie chce słuchać
żadnych angielskich tekstów śpiewanych
przez naszych lokalnych artystów. Cały czas
jesteśmy w kontakcie z Pure Steel, który jest
obecnie naszym pomostem do międzynarodowej
publiczności. Zespoły śpiewające po angielsku
nie są tu szanowane. Niemniej jednak
jest ich dużo. Muszę powiedzieć, że sprzedajemy
więcej płyt i gadżetów fanom z zagranicy.
Więc tak, wygląda na to, że jesteśmy tam
bardziej potrzebni. Mamy jednak pewną sympatyczną
grupę zwolenników w Moskwie i
Sankt Petersburgu, które są największymi
miastami Rosji.
Na Waszym profilu na Facebooku utrzymujecie,
że chcecie przywrócić złotą erę heavy
metalu z lat 80. Powiedz mi jak wówczas
BLAZING RUST
wyglądała ta scena w Rosji będącej wówczas
częścią ZSRR. Arię zna chyba każdy
fan metalu, ale było u Was przecież więcej
kapel.
Aria była niesamowita. Byłem wielkim fanem
tego zespołu, dopóki nie wywalili swojego drugiego
wokalisty Arthura Berkuta bez konkretnego
powodu. Ale w latach 80. był też
Master, który jest pochodną Arii, ale jest
szybszy i bardziej thrashowy. Black Coffee
był wtedy wielkim zespołem, może nawet bardziej
popularnym niż Aria. Muzycznie byli
mieszanką AC/DC, Rainbow i prawdopodobnie
Mötley Crüe. Ale tylko ich pierwsza EPka
i kilka pierwszych albumów ma sens. Później
kontynuowali działalność jako jednoosobowy
zespół z niekończącą się karuzelą zmieniających
się członków. A to miało bardzo negatywny
wpływ na ich muzykę. Kruiz i Shah wyglądali
niesamowicie na radzieckiej scenie
thrashmetalowej. Ale to są zespoły z Moskwy.
Ruch metalu w ZSRR w tamtych czasach był
wyjątkowy i bezprecedensowy. Wiele zespołów
z innych stron kraju też było świetnych.
Ale nie mieli szansy na porządne nagranie, ani
nawet na zakup jakichkolwiek dobrych instrumentów
muzycznych i sprzętu. Na przykład
istniał zespół hardrockowo-heavymetalowy
Southern Cross, który pochodzi z syberyjskiego
miasta Omsk, skąd pochodzę. Koncertowali
w całym ZSRR, ale ich dwa albumy z
1988 i 1990 roku nigdy nie zostały oficjalnie
wydane. Sprawdź je!
Sprawdzę. Nie wątpię, że jesteście wielkimi
fanami heavy metalu, ale Wasi członkowie
udzielają się w kapelach uprawiających inne
podgatunki metalu.
Tak, bliźniacy Dowżenko, Roman i Dmitry,
są w zespole Pyre, który gra death metal na
swój oldschoolowy sposób. Oczywiście bardzo
lubią ekstremalne gatunki metalowe. Właściwie
Blazing Rust początkowo powstał z ich
dawnego zespołu Drama. Właściwie był to
zespół blackmetalowy. Obecnie pracuję nad
drugą częścią mojego projektu alternatywnoprogresywnego
o nazwie Circle Story. Jak
więc widzisz, jesteśmy raczej metalowcami o
otwartych umysłach. Jednak metal lat 80-tych
jest tym, co nas łączy, ponieważ na tej muzyce
wszyscy się wychowaliśmy. Kochamy heavy
metal!
A może by tak wykorzystać elementy tamtych
podgatunków w muzyce Blazing Rust?
Kto wie. Myślę, że w pewnym momencie będziemy
musieli doświadczyć pewnych muzycznych
zmian. Jednak wszystko to powinno
przyjść naturalnie. Nie chcemy podążać za żadnymi
trendami i paść ofiarą mody. To nie w
naszym stylu.
Jaki był rok 2020 dla Blazing Rust?
Cóż, przynajmniej udało nam się wydać nasz
drugi album w Rosji i poza nią. Uważamy, że
to spore osiągnięcie. To był trudny rok dla nas
i naszych rodzin. Nie chcę wchodzić w szczegóły.
Nowy rok zaczniemy w naszym studiu
nagrywając kilka coverów na różne składanki.
A potem, jeśli pandemia będzie się utrzymywać,
będziemy ciężko pracować nad nowym
materiałem. Miejmy nadzieję, że latem uda
nam się zagrać kilka koncertów. Ale kto wie.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
HMP: Diamond Chazer to młoda kapela.
Istniejecie zaledwie trzy lata. Mimo to, jak
na tak krótki czas macie dość bogatą dyskografię.
Skąd czerpiecie inspirację do działania?
Stiven Giraldo: Cóż, szczerze mówiąc, ciągle
wpadam na nowe pomysły. Inspirację czerpię
głównie z moich zainteresowań, takich jak
słuchanie muzyki, oglądanie filmów lub czytanie
książek. Kiedy słucham muzyki, zwracam
szczególną uwagę na moje ulubione riffy i
próbuję znaleźć inspirację do swoich własnych,
a czytając książkę lub oglądając dowolny
film, zaczynam myśleć o tekstach, które
pasowałyby do naszego stylu. Ciągle myślę o
komponowaniu muzyki. Następnie przedstawiam
moje pomysły reszcie zespołu i razem
nad nimi pracujemy.
Wasz pierwszy singiel "Stranger Things"
zdobył dość spora popularność nawet poza
granicami Waszego kraju.
To było niesamowite, wielu ludziom się to podoba,
a nawet tym, którzy nie są wielkimi fanami
metalu.
Fajnie się zaczyna ten kawałek. Dość specyficznie
wykorzystałeś syntezator i automat
perkusyjny. Czego użyłeś, by uzyskać taki
efekt?
Mojego keyboardu! (śmiech) Szczerze mówiąc,
to nie było takie wymyślne. Spędziłem
sporo godzin, próbując uzyskać efekt, który
miał za zadanie naśladować to brzmienie z lat
osiemdziesiątych.
Następnie ukazała się EPka pod tytułem
"Chained In Tokyo". Skąd u Was ta fascynacja
Japonią?
Zawsze lubiłem ten kraj. Głównie dlatego, że
dorastałem oglądając filmy o samurajach i
niektóre japońskie anime. Potem kiedy zacząłem
korzystać z Internetu zacząłem również
odkrywać japońską mitologię i tradycje. Jako
maniak heavy metalu wiem, że historycznie w
latach osiemdziesiątych Japonia była najlepszym
miejscem na koncerty. Poza tym czujemy
się bardzo zainspirowani tamtejszymi zespołami.
Początkowo wspomniana EPka ukazała się
jedynie w formie kasety magnetofonowej w
bardzo małym nakładzie. Da się ją jeszcze
dostać?
Cóż, początkowo rzeczywiście została wydana
jako kaseta w limitowanym nakładzie przez
Repulsion Records. Ale ponieważ kolekcjonerzy
stale byli nią zainteresowani, została ponownie
wydana na CD przez kolejną wytwórnię
(Metal Force Records). Teraz czekamy
na wydanie winylowe, które wkrótce uka-
Pracujemy w sposób demokratyczny.
Ciągle myślę o komponowaniu
Kolumbia to kraj, który powszechnie kojarzy się z kawą, telenowelami
oraz kokainą. Ci, którzy nie przepadają za używkami albo romantycznymi do porzygu
tasiemcami, ale za to lubią klasyczny heavy metal, również znajda tam coś
dla siebie. Diamond Chazer to jeden z przedstawicieli młodego pokolenia tamtejszej
sceny. O swej fascynacji Japonią, muzyką syntezatorową oraz krótkiej historii
swojego bandu opowiedział nam klawiszowiec Stiven Gilardo.
że się nakładem Awakening Records. Niestety
na tę chwilę wersja kasetowa jest niedostępna.
Podoba mi się intro w kawałku "Tokyo Rendezvous".
Intro zostało napisane przeze mnie oraz naszego
byłego gitarzystę. Chcieliśmy brzmieć
"azjatycko", więc natchnienia szukaliśmy w
samurajskich filmach z lat siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych. Miało to na celu nadanie
pewnej atmosfery już na samym początku
szwedzkiej sceny heavymetalowej, która wraz
z francuskimi zespołami heavymetalowymi z
lat osiemdziesiątych są naszą największą inspiracją,
w szczególności ich melodie i melancholia.
Jak wspomniałeś, prace nad albumem
trwają. Czego możemy po nim oczekiwać?
Poprzez ciężkie, kołyszące dźwięki usłyszycie
Pochodzicie z Kolumbii. Wydaje mi się, że
mimo rozwoju Internetu i łatwości dostępu
do muzyki, metalowa scena tego kraju ciągle
dla przeciętnego Polaka ciągle jest czymś
egzotycznym. Jakie zespoły poleciłbyś na
początek?
Kolumbia zawsze była znana z ekstremalnego
metalu, ale wspomnę o kilku rodzimych zespołach
heavymetalowych, które osobiście
bardzo lubię. Są to Hellbreaker, Nightmare,
Sorceress, Snow Blind, Acid Moon, Tyger
Tank, Axe Steeler, Steelhammer, Heavy
Madness, Adrenaline, Hellroar, White
Thunder, Hex Crow, ADS i tak dalej!
Może znasz jakieś polskie kapele?
Znam kilka kapel takich jak Kat, Lord Vader,
Fatum, Stos, Open Fire, Shadow Warrior i
Crystal Viper.
Używacie instrumentów klawiszowych w
sposób dość nietypowy dla heavy metalu.
Nie boisz się, że dla niektórych fanów może
to być trochę kontrowersyjne?
Ten pomysł miałem już w głowie zanim zacząłem
na poważnie z Diamond Chazer. Ponieważ
w moim kraju nie ma zbyt wielu zespołów
grających tradycyjny heavy metal z
klawiszami, zdecydowałem się wypełnić tą
lukę. Naprawdę lubię brzmienie tego instrumentu,
bo nadaje naszej muzyce trochę dodatkowej
melancholijnej atmosfery i bardzo,
ale to bardzo wyjątkowego charakteru.
Na rynku dostępna już od pewnego czasu
jest Wasza składanka zatytułowana "Chasing
Diamonds", która zawiera m. in. utwory
z Waszego EP oraz singla "Diamond Chazer/Poltergeist".
Skąd pomysł na ten krok?
Zamierzaliśmy zebrać wszystkie nasze nagrania
w jedną kompilację, ponieważ wszystkie
nasze płyty były wydane w niskim nakładzie.
Wiem, że wiele osób szukało ich i nie mogło
ich nigdzie dostać. Drugi powód to sentyment.
Były to nasze pierwsze kompozycje i
mamy do nich przeogromny sentyment. Aktualnie
piszemy trochę bardziej złożone utwory.
Na tej składance możemy usłyszeć trzy nowe
kawałki. Nie myśleliście o wydaniu ich w
formie osobnego EP?
Nie. Właściwie to "Zero to Hero" i "The Whip"
miały znaleźć się na naszej pierwszej EP-ce,
ale zdecydowaliśmy się zachować jej krótką
formę. Następnie zagraliśmy je z myślą o naszym
pierwszym pełnym albumie. Jednak ten
pomysł też odrzuciliśmy, gdyż to co przygotowujemy
na nasz pierwszy longplay trochę
odbiega stylistycznie od tych utworów.
Jednym z tych wspomnianych powyżej niepublikowanych
kawałków jest Wasza wersja
utworu Gotham zatytułowanego "Sword
And Chains". Skąd w ogóle ten wybór?
Gramy ten utwór już od jakiegoś czasu na
naszych próbach. Był to również hołd dla
Foto: Diamond Chazer
całe spektrum muzycznej eksploracji. Spodziewajcie
się chwytliwych refrenów, melodii
stworzonych wręcz do wspólnego śpiewania,
tripowych pasaży oraz ciężkich riffów. Chcemy
zaproponować wam heavymetalową wycieczkę
inspirowaną synthwave, psychodelicznym
rockiem, hard rockiem, a także speed
metalem.
Jednym z tematów Waszych tekstów jest
wolność. To słowo ma naprawdę bardzo szerokie
znaczenie i może być bardzo rożnie
rozumiane. Jak Ty je definiujesz?
To możliwość wyboru, którego nie będziesz
żałował. To także perspektywa dokonania
wszystkiego, czego tylko zechcesz. To również
możliwość nieskrępowanej wypowiedzi oraz
swoboda dryfowania w odmętach swego
własnego świata.
Czy Wasz zespół posiada osobę lidera, który
ma ostateczne słowo, czy może panuje u
Was pełna demokracja?
Chwalicie się tym, że często uatrakcyjniacie
swoje koncerty.
Zwykle używamy kolorowego dymu i przebieramy
się w różne stroje w zależności od utworu,
który akurat gramy. Mamy też kilka "choreografii"
dla naszych kawałków, aby nasze
koncerty były bardziej ciekawe wizualnie.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Dzięki za możliwość zaprezentowania naszej
kapeli! Long Live Heavy Metal!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
DIAMOND CHAZER 115
Łączy nas specyficzne poczucie humoru
Jeden z kawałków na nowym albumie Forsaken Age "Heavy Metal Nightmare"
nosi tytuł "Time Warrior". Jest to historia gitarzysty heavy metalowego z lat
osiemdziesiątych. Gościu ze swoich czasów przenosi się w przyszłość i próbuje
ocalić heavy metal od zapomnienia. Fajny pomysł na tekst, prawda? Puśćmy jednak
wodzę fantazji, że opisana sytuacja nie jest fikcją, a całkowitą prawdą. Pomyślmy,
czy metalowiec, który przybył by w nasze czasy bezpośrednio z roku
1985 byłby zadowolony z tego, w którym miejscu jest jego ukochana muzyka? Czy
może raczej złapałby się za głowę… Myślę, że nie jest tak źle skoro istnieją takie
kapele, jak chociażby Forsaken Age.
HMP: Hej. Wasz nowy album to "Heavy
Metal Nightmare". Skąd w ogóle pomysł na
taki tytuł?
Chrissy Scarfe: Cześć. Tytuł albumu to tytuł
pierwszego kawałka, który w ogóle napisaliśmy
z myślą o tej płycie. Jest to moja bardzo
osobista historia. Dotyczy ona naszego przyjaciela,
który niestety odebrał sobie życie.
Chciałam pokazać wpływ jego śmierci na
metal przy życiu. Tak więc motywy liryczne w
każdej kompozycji są zupełnie inne. To ja napisałam
większość tekstów, oprócz "Running
in the Dark" (Tam Cramer) i coveru "Ride
On", którego autorem jest Jimmy McCarthy.
Od Waszego debiutu "Back From Extinction"
upłynęło dziewięć lat. Kiedy zaczęliście
tworzyć "Heavy Metal Nightmares"?
Pierwszym singlem promującym Wasze nowe
wydawnictwo był utwór "Raven's Cry".
Skąd ten wybór?
Wybraliśmy "Raven's Cry" na pierwszy singiel
z kilku powodów. Prezentuje on nasz nowy
styl oraz ma dodatkową atrakcję w postaci
głosu Tima "Rippera" Owensa. Ogólnie czuliśmy,
że ten kawalek przyciągnie uwagę ludzi
i zachęci ich do zapoznania się z pełnym albumem.
Fajny zwiastun tego, co miało nadejść.
Jak w ogóle udało się zachęcić Tima do gościnnego
udziału w tym kawałku?
W 2012 roku graliśmy z Timem podczas jego
trasy po Nowej Zelandii. Pozostawałam z nim
w kontakcie za pośrednictwem mediów społecznościowych.
Tim wspomniał, że chętnie podejmie
współpracę z różnymi zespołami jako
gość. Skorzystaliśmy więc z okazji, aby taka
legenda miała swój wkład w nasz album. Jesteśmy
tym faktem bardzo zaszczyceni.
"Iron Overlord" zaczyna się dość charakterystyczną
przemową…
"Iron Overlord" to opowieść o wywozie ludzi
pociągami do obozów koncentracyjnych podczas
holokaustu. Intro to deklamacja cytatu
Simona Wiesenthala, który przeżył pobyt w
takim obozie.
wszystkie bliskie mu osoby. Spoczywaj w pokoju,
Big Steve.
Jest to dość poważna tematyka. Nie jest to
jedyny utwór, na tym albumie, w którym się
ona pojawia.
Każdy kawałek ma swoją indywidualną historię.
Nie znajdziesz tu czegoś takiego, jak jedna
ogólna koncepcja albumu jako całości. "Hail
and Farewell" opowiada na przykład o żołnierzu
z II Wojny Światowej, który pisze list do
swojej matki. "Time Warrior" to opowieść o gitarzyście
z lat osiemdziesiątych, który udał się
w podróż w przyszłość, aby utrzymać heavy
Foto: Forsaken Age
Wydaliśmy EP-kę w 2014 roku, nie zaczęliśmy
pisać albumu aż do 2018 roku ze względu
na zmiany w składzie. Kiedy już mieliśmy stały
skład, pisanie przychodziło dużo łatwiej i
mogliśmy nagrać nasze pierwsze demo, a albumu
niedługo potem.
Riff "Hail And Farewell" bardzo mi przypomina
twórczość Black Sabbath, zwłaszcza
z okresu, gdy za mikrofonem tego zespołu
stał Ronnie James Dio. Przypuszczam jednak,
że nie jest to Wasza jedyna inspiracja.
Owszem. Nie jesteś pierwszą osobą, która ma
takie skojarzenia, chociaż szczerze mówiąc nie
pisaliśmy tego utworu z takim założeniem.
Nasze inspiracje pojawiają się w pozostałych
kawałkach. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami
Saxon, Judas Priest, Iron Maiden, Dio,
Accept, Motörhead i oczywiście Black Sabbath.
Mamy też własne, indywidualne gusta
muzyczne. Lee (Scarfe, basista, prywatnie
mąż Crissy - przyp. red.) uwielbia Venom,
Mayhem, Deicide, Obituary czy Mortician.
Ogólnie siedzi w bardziej ekstremalnych klimatach.
Aidan (MacNaughton, gitarzysta) i
ja kochamy zarówno folk metal, jak i black
metal. Silnie inspirują mnie również wczesne
zespoły hard rockowe, takie jak Uriah Heep i
Led Zeppelin. Billy (Freeman, gitarzysta) jako
nastolatek zaczął słuchać glam rocka, a następnie
jego gust ewoluował w stronę metalowych
zespołów, takich jak Annihilator i Diamond
Head. Tam (Cramer, perkusista) jest
zagadką. Jego wpływy są tak różnorodne, że
trudno to opisać, ale jego ulubionym zespołem
jest Y & T. Za to Adam Freeman, który
niedawno zastąpił Tama na perkusji, wciąż
rozwija swoje zainteresowania, odkrywając
świat klasycznego metalu. Jest on wielkim
fanem Thin Lizzy.
Ciekawym motywem są te dłonie na okładce
albumu.
Bardzo chcieliśmy mieć okładkę prostą i przej-
116
FORSAKREN AGE
rzystą, by przykuć uwagę za pierwszym razem.
Motyw, o którym wspominasz jest luźno
oparty na temacie tytułowego utworu. Adam,
nasz perkusista, dopracował ten pomysł i wykonał
finalną wersję tej grafiki. Jeśli chodzi o
projektowanie, można śmiało go nazwać czarodziejem.
Potrafi luźny i mało konkretny pomysł
przekształcić w coś, co się spodoba nam
wszystkim.
Przez większy okres Waszej działalności
pracowaliście jako zespół całkiem niezależny.
Teraz jednak trafiliście pod skrzydła
wytwórni Pure Steel Records.
Zdecydowanie uważamy, że wsparcie wytwórni
jest dla nas zaletą. Mają dobrych ekspertów
od marketingu. Potrafią załatwić recenzje czy
wywiady oraz dbają o to, by nasza muzyka docierała
do jak największej liczby osób na całym
świecie. Daje to nam więcej czasu i możliwość
skupienia całej energii na muzyce.
Zauważyłem duży przedział wiekowy pomiędzy
poszczególnymi członkami zespołu
(23-50 lat). Pomaga Wam to we współpracy,
czy może bywa raczej źródłem konfliktów?
To bardzo pomaga. Wszyscy jesteśmy pasjonatami
naszej muzyki, ale nasz wachlarz
wpływów z pewnością przyczynia się do niektórych
nieszablonowych pomysłów, jeśli chodzi
o tworzenie. Wszyscy mamy bardzo różne
osobowości, łączy nas jednak bardzo specyficzne
poczucie humoru. To naprawdę pomaga
w ogólnej dynamice. Przy pisaniu muzyki mamy
wspólny styl, który pozwala każdemu na
osobisty wkład. Oprócz muzyki wszyscy mamy
swoje mocne strony, takie jak kreatywny
umysł Billy'ego, magia Adama w projektowaniu,
moje szalone zdolności organizacyjne i
przywództwo Lee. Lee zawsze myśli o koncertach,
patrzy na wszystko z szerszej perspektywy,
a najlepsze pomysły przychodzą mu do
głowy, kiedy jest w toalecie lub pod prysznicem.
Co najważniejsze, wszyscy jesteśmy
przyjaciółmi i chcemy ten stan utrzymać.
Tworzyliście kiedyś cover band zwany
Twisted Metal.
O rany, to bardzo zamierzchłe czasy (śmiech).
Grał tam Lee, Tam i ja, ale zespół przestał istnieć,
gdy powstał Forsaken Age, ponieważ
chcieliśmy skupić się na naszej oryginalnej
muzyce. Skład Twisted Metal, który pierwotnie
stworzył Forsaken Age, to Lee, ja, Tam,
Denni Bryant i Warren Davies. Myślę, że
ostatni koncert Twisted Metal miał miejsce
chyba w 2011 roku. Wciąż gramy jeden lub
dwa covery, "Breaking the Law" oraz "Denim
and Leather" to kawałki, po które sięgamy do
chwili obecnej
Wszyscy członkowie Forsaken Age wydają
sie byc ludźmi bardzo oddanymi klasycznemu
heavy metalowi. Czy ta muzyka definiuje
Wasz styl życia również poza sceną?
Absolutnie! Kochamy wszystko, co jest związane
z heavy metalowym stylem życia. Wszyscy
uwielbiamy kolekcjonować winyle, to najlepszy
sposób na słuchanie muzyki! I jeśli tylko
jest to możliwe, uwielbiamy podróżować,
aby zobaczyć nasze ulubione zespoły, zwłaszcza
do miejsc takich jak Wacken. To doświadczenie,
które powinien przeżyć każdy metalowiec.
Moim zdaniem jest spore prawdopodobieństwo,
że jeśli raz tam pojedziesz, nie będziesz
mógł przestać. To miejsce jest dla nas
jak dom. Ja i Lee byliśmy również po drugiej
Foto: Forsaken Age
stronie barykady jako promotorzy z Chaos
NZ. Wraz z przyjaciółmi mieliśmy wizję koncertów,
ponieważ wtedy u nas nie było ich
zbyt wiele. Skończyło się na tym, że sprowadziliśmy
wiele międzynarodowych zespołów,
takich jak Nightwish, Absu, Marduk, Goatwhore,
Inquisition, i wielu innych. Jednak
aby nadążyć to wymagało dużo pracy, a ponieważ
wszyscy mieliśmy własne zespoły oraz
pracowaliśmy na co dzień, więc zdecydowaliśmy
się zrezygnować z tej funkcji. Wtedy Valhalla
Touring rozpoczęło się w miejscu, w
którym my zakończyliśmy. Ben z Valhalli
wykonuje naprawdę świetną robotę.
Jak się u Ciebie zaczęła ta fascynacja? Pamiętasz
swój pierwszy heavy metalowy album?
Dla mnie był to występ Motörhead w programie
telewizyjnym The Young Ones. Moim
pierwszym albumem metalowym był Iron
Maiden "Piece of Mind", słuchałam go na
okrągło. Lee miał już wtedy szpulę magnetofonową
z "Kill 'Em All" od swojego kuzyna,
ale kupił "Powerslave", ponieważ podobała
mu się okładka. Pierwszym albumem Billy'
ego, który skierował go w stronę metalu, był
"Blizzard of Oz". Natomiast "Rust in Peace"
to album, który wprowadził Adama w metalową
podróż.
Nowa Zelandia to kraj, który jeśli chodzi o
metal jest trochę na uboczu. Zresztą można
to też wywnioskować z Twoich wypowiedzi.
Jak wygląda u Was metalowa społeczność?
Na naszej scenie metalowej w 2020 roku zdecydowanie
panowała cisza, ale było za to wielkie
poczucie wspólnoty. Ludzie wspierali małe
kluby, które nie były w stanie działać, kupując
specjalnie wyprodukowane gadżety i przekazując
darowizny, aby pomóc im w kosztach
stałych. Wszyscy wiemy, że bez takich miejsc
nie ma prawdziwej muzyki. W tej chwili na
pewno czujemy, że łączymy się ponownie bez
żadnych ukrytych ograniczeń i było to widoczne
na ostatnim festiwalu Smashfest (niestety
przegapiliśmy tegoroczny festiwal z powodu
zobowiązań zawodowych), ale wszystkie
filmy, zdjęcia i anegdoty pokazują, że wszyscy
świetnie się bawili i mogli znowu zobaczyć
znajomych, których nie widzieli przez ten rok.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
FORSAKEN AGE 117
HMP: Czekaliście na debiutancki album aż
10 lat, ale z drugiej strony mieliście dzięki temu
pewność, że nie popełnicie falstartu, mieliście
czas na dopracowanie materiału, choćby
ponowne nagranie trzech utworów z EP
"Wield Revenge"?
Mina Walkure: To nie było tak, że czekaliśmy
10 lat na album jako taki, czy też, że
mieliśmy pomysły na udoskonalenie tego materiału.
Niestety, to oczekiwanie było spowodowane
wieloma zmianami w składzie i innymi
podobnymi problemami. Materiał był już
gotowy od dawna. Większość utworów została
napisana niedługo po wydaniu EP-ki, ale ciężko
było zacząć nagrywanie tego materiału.
Nie chcę się poddać!
Od jakiegoś czasu hiszpańska scena tradycyjnego metalu rośnie w siłę, a
tamtejsze młode zespoły bez kompleksów idą w ślady weteranów z Barón Rojo,
Obús czy Zarpa. Kramp z Madrytu jest jednym z nich, proponując na debiutanckim
albumie "Gods Of Death" świeże spojrzenie na klasyczny heavy lat 80. Do tego
wokalistka Mina Walkure zapewnia, że nie jest to ostatnie słowo ze strony jej
zespołu, mimo ustawicznych problemów ze składem i pandemii.
zmiany na stanowisku gitarzystów, ostatnią
w ubiegłym roku, była też roszada na stołku
perkusisty - to wszystko też miało pewnie
wpływ na pewne zakłócenia waszej działalności,
bo jednak każda nowa osoba w składzie
musiała opanować materiał, zgrać się z
wami, etc.?
Tak, zgadza się, zmiany w składzie wydają się
przekleństwem. Tym razem nie zmieniliśmy
perkusisty, Alberto wciąż jest w zespole, ale
to Cederick nagrał perkusję na album, jeśli o
to ci chodzi. Po albumie, właściwie to w międzyczasie,
skład ponownie się zmienił, było
trochę problemów w przypadku gitar. Szczerze
mówiąc, zmiany w składzie były trudniejsze
do przełknięcia wcześniej; byliśmy wtedy
trochę zdesperowani, a to oznaczało, że zespół
ciągle pracował od zera, nie będąc w
stanie nagrywać, grać na żywo czy cokolwiek
innego. Ale teraz jesteśmy w punkcie, w którym
każdy, kto dołączy do zespołu, wie, czego
się od niego oczekuje.
Chyba za bardzo nie kombinujecie przy pisaniu
nowych utworów, nie silicie się na jakieś
eksperymenty - tworzycie tak jak robiono to
kiedyś, powiedzmy w przedinternetowych
czasach, a takie podejście jest chyba najzdrowsze
i najrozsądniejsze, szczególnie
przy muzyce jaką wykonujecie?
Nie mam problemów z pisaniem nowych
utworów. Czasami mam więcej inspiracji, czasami
wcale nie mam pomysłów, to się po prostu
dzieje. Słuchając naszych kawałków, można
usłyszeć mnóstwo eksperymentów, zwariowane
struktury, "dziwne" wykorzystanie melodii,
dodatkowe instrumenty, nietypowe podejście,
nawet teksty. Jest pewne intro, w którym
nagrałam siebie 30 razy, za każdym razem
innym głosem (śmiech). Ale mam własny,
osobisty styl i cieszę się, że każda kompozycja,
nawet najbardziej szalona, ma w sumie
sens. To naprawdę super! Jeśli masz na myśli,
że próbuję szukać pomysłu na utwór to nie robię
tego. Muzyka przychodzi naturalnie.
118
Decyzja o włączeniu trzech kawałków z EP-ki
miała na celu wyłącznie zadośćuczynienie
sprawiedliwości, bez żadnych zmian w utworach,
może poza jakością nagrania.
KRAMP
Foto: Kramp
Nie dążyliście więc do jak najszybszego wydania
albumu za wszelką cenę, bo nie byliście
na to od razu gotowi; woleliście zadebiutować
materiałem dopracowanym w stu procentach,
który zniesie próbę czasu i nie będzie
za rok czy dwa generować opinii: "kurczę,
chyba jednak trochę za bardzo pospieszyliśmy
się z tą płytą"?
Gdybym mogła, wydałabym ten album wiele
lat wcześniej (śmiech). Ale było ciężko. Te lata
były dla nas bardzo trudną, ale też cenną lekcją,
która pomoże pracować szybciej i lepiej
przy naszych kolejnych płytach. W każdym
razie, pożądany rezultat jest zawsze taki sam:
sto procent gotowości do grania na czas (gra
słów zamierzona). Przy okazji mam nadzieję,
że nasze kompozycje są właśnie tego rodzaju
materiałem. Kiedy piszę muzykę, nie wybieram
pierwszego lepszego szajsu, który akurat
mi wpadnie. Mam ogromną bibliotekę pomysłów,
w której je ukrywam, ponieważ uważam,
że nie są wystarczająco dobre. Wstępna selekcja
utworów jest procesem krytycznym, ponieważ
zanim pokażę je światu, a nawet reszcie
zespołu, muszę być pewna, że podobają mi
się i nie będę nudzić się ich graniem i słuchaniem.
Niemniej przy tak skrupulatnym procesie
jest miejsce na błędy, ale zawsze podejmuję
wyzwanie! Nieustannie pracuję, co oznacza,
że jeśli sprawy nie idą gładko lub szybko, to
nie z braku materiału. Ale oczywiście, kiedy
już masz wymyślone utwory, które mają stworzyć
kompletny album i jego podstawę, która
ma sens, jest dużo dodatkowej pracy, która
może być pomocna. Cederick pracował "w
pośpiechu" przy "Gods Of Death", więc nie
pozwoliło to nam pracować z nim przy przedprodukcji,
tym bardziej, że już nagraliśmy nasze
partie. Będziemy więc potrzebować więcej
czasu na przygotowanie tego wszystkiego do
następnego albumu.
W tak zwanym. międzyczasie mieliście też
11 utworów, które przygotowaliście na "Gods
Of Death" to tradycyjny metal w chemicznie
czystej postaci - byliście zbyt młodzi by
to pamiętać, albo nawet nie było was jeszcze
na świecie, gdy takie granie święciło największe
triumfy, ale w żadnym razie nie przeszkadza
to wam w kultywowaniu tych najlepszych
tradycji?
Magia heavy metalu polega na tym, że ona
nigdy nie zniknęła. Jasne, że lata 80. były
wielką eksplozją dla wielu świetnych zespołów,
ale w latach 90. również działało kilka
niesamowitych kapel, które wciąż stawiały
opór. Nawet w następnych dziesięcioleciach
istniały grupy, które walczyły o to brzmienie,
nie zmieniając stylu i z pomysłem na granie
innym niż mój. I o to chodzi: możemy spojrzeć
w przeszłość, cieszyć się muzyką i uczyć
się na niej. W moim przypadku to oczywisty
wpływ, to moja główna pasja i życie, więc nasz
styl jest bardzo naturalny.
Jak myślisz, co jest takiego szczególnego w
metalu lat 80., że nie dość, iż jest aktualny do
dziś, to wciąż inspiruje młode zespoły, takie
jak wasz?
Lata 80. były bardzo ważną dekadą dla tej
muzyki. Wszędzie był heavy metal. Nie mówię
tylko o wielkich zespołach i ich najlepszych
płytach, ale o filmach, grach wideo, programach
telewizyjnych, a nawet animowanych
kreskówkach dla dzieci! Nie mówię o słabym
pseudo-metalu, mówię o prawdziwym heavy
metalu, ponieważ dzisiaj problem polega na
tym, że bardziej komercyjne zespoły próbują
dopasować się do niemetalowego profilu. Nie
chcę się poddać! Chcę robić to, co chcę, i to
właśnie robię.
Nagrywaliście z Cederickiem Forsbergiem,
który zajął się też miksem i masteringiem
"Gods Of Death" - domyślam się, że nie był
to przypadkowy wybór?
Nie był to przypadkowy wybór. On jest najlepszy,
był pierwszą opcją, jeśli chodzi o wszystko
związane z brzmieniem dla Kramp. Nawet
w przypadku EP-ki, ale w tamtej chwili
nie było to możliwe. Jest bardzo profesjonalny,
zna się na brzmieniu, zna Kramp, pracuje
z pasją i bardzo łatwo oraz przyjemnie jest
wiedzieć, że twoje "dziecko" jest w tak dobrych
rękach. Jednak nie nagrywaliśmy z nim,
ponieważ my byliśmy w Hiszpanii, a on w
Szwecji, gdzie nagrał perkusję oraz dodatkowe
gitary i chórki.
Po hiszpańskim zespole spodziewałbym się
prędzej coveru Barón Rojo, Obús czy Zarpa,
wy jednak nagraliście "Child Of The Damned"
Warlord, cyfrowy singel, który będzie
też jednym z bonusów na japońskiej wersji
CD - skąd ten właśnie wybór, epicki czy generalnie
amerykański metal lat 80. to jedna z
waszych większych inspiracji?
Cóż, każdy z tych zespołów brzmi jak Kramp
(śmiech). Prawdę mówiąc, a wręcz założę się,
że nie można zliczyć wielu hiszpańskich zespołów
z tym konkretnym brzmieniem. Poza
tym, nie lubię śpiewać po hiszpańsku. Warlord
bardziej pasuje do tego, co prezentuje sobą
Kramp. Amerykański power metal i epickie
zespoły z lat 80., które często współpracowały
z tymi samymi wytwórniami, są moim
zdaniem najlepszym porównaniem dla stylu
Kramp.
Ale lubicie też chyba inne kapele, na przykład
europejskie, słyszę w waszej muzyce
również wpływy nurtu NWOBHM?
Mam ogromną listę zespołów z całego świata,
które uwielbiam. Kocham tradycyjny heavy
metal, w tym NWOBHM. Nie wydaje mi się,
żebym mogła wskazać dobrze brzmiący album
NWOBHM, ale pewne charakterystyczne elementy
zawsze tam były. Wiele osób stawia
Saxon obok naszego zespołu, co jest zaszczytem.
Niemniej nie wydaje mi się, żeby był on
najlepszą kapelą z nurtu NWOBHM oraz był
zbliżony do naszego brzmienia, ale oczywiście
są tu i tam pewne wspólne szczegóły. Najbardziej
oczywistym przykładem może być Iron
Maiden, ale mogę powiedzieć, że największy
wpływ na mnie mają ich bardzo długie kompozycje
(typu "Powerslave", "Seventh Son Of
A Seventh Son"), w odróżnieniu do pierwszych
dwóch płyt, które mają więcej tego
czystego, metalowego dźwięku. To naprawdę
zależy... gdyby dla przykładu umieścić jeden
kawałek Kramp obok utworu Ethel the Frog,
nie byłabym w stanie dostrzec wyraźnych podobieństw
(śmiech). Ale weźmy też więcej
przykładów europejskich kapel, jak Judas
Priest (z tym Anglicy by się nie zgodzili -
przyp. red.) czy innych potężnych brzmień,
takich jak Running Wild, Grave Digger czy
Heaven's Gate.
Wykrusza się ta stara gwardia - my jeszcze
Foto: Kramp
mieliśmy i teoretycznie wciąż mamy szansę
posłuchać na żywo gigantów rocka z lat 70.,
80. czy nawet 60., ale każde nowe pokolenie
fanów już ją traci. Wyobrażasz się co będzie,
gdy te wszystkie zespoły w rodzaju Deep
Purple, Black Sabbath, UFO czy nawet Iron
Maiden w końcu przestaną istnieć?
Szczerze mówiąc, to trochę męczące. Uwielbiam
tych wszystkich muzycznych dinozaurów,
ale mamy 2021 rok i jest dużo świeżej
krwi walczącej w ich imieniu. Oczywiście, jeśli
mogę, pójdę zobaczyć Iron Maiden, ale kocham
muzykę do tego stopnia, że szukam nowych
opcji, nowych koncertów, nowych zespołów,
którymi można się cieszyć. Te zespoły
też musiały zacząć swoją działalność. Czasy
były na pewno inne, ale nie zdobyły popularności
w ciągu dwóch dni. Kto wie, co się wydarzy
w przyszłości? Nie wiem nawet, czy w
najbliższych latach będzie można zagrać koncerty,
bo nikt nie był przygotowany na pandemię.
Może to zmieni całą koncepcję muzyki
na żywo, promocji płyt, prób, a nawet zespołów
lub projektów. Jednak jestem pewna,
że muzyka nigdy się nie skończy.
Może jest to jednak szansa dla takich zespołów
jak wasz? Oczywiście czasy mamy
już diametralnie inne, trudno zrobić tak spektakularną
karierę jaka stała się udziałem
wyżej wymienionych grup ale z drugiej strony
przykłady Hammerfall czy Sabaton potwierdzają,
że można zaczynać od zera i stać
się powszechnie znanym zespołem?
Cóż, kariera Hammerfall jest prawie tak stara
jak ja (śmiech). Mieli dużo czasu na rozwój i
karierę. Chciałabym zobaczyć młodych ludzi
zajmujących ich miejsce i jestem pewna, że tak
się stanie, ponieważ nie możemy ciągle używać
tej samej pary wygodnych butów. Kto
wie, czy po ich zużyciu następna para nie będzie
jeszcze wygodniejsza w użyciu? Nie
wiem, co przyniesie przyszłość, ale jestem tu,
by walczyć. Mam nadzieję, że inne zespoły
mają tego samego ducha i może razem uda
nam się coś zmienić.
Tradycyjny metal cieszy się ogromną popularnością
w Niemczech czy w krajach skandynawskich,
a jak wygląda sytuacja w Hiszpanii,
dorobiliście się już fanów, macie dla
kogo grać?
Na pewno mamy fanów w Hiszpanii. Ale jeśli
porównasz ich liczbę z wymienionymi krajami,
to te na pewno wygrywają. Nic dziwnego,
że większość egzemplarzy naszych płyt sprzedaliśmy
poza Hiszpanią. Jednak udało nam się
tu znaleźć dobre możliwości. Hiszpania to
ogromny kraj z 47 milionami mieszkańców,
więc oczywiście jest gdzieś wśród nich ktoś,
kto uwielbia Kramp. I nawet jeśli ich liczba
nie jest tak duża w porównaniu z innymi krajami,
kogo to obchodzi?! Dzięki internetowi
łatwo jest dotrzeć do ludzi z każdego miejsca
na świecie.
Nie zamierzacie więc zaniedbywać swej
ojczyzny, jednak bardziej rozpoznawalni jesteście
poza jej granicami?
Może znają nas w Hiszpanii ale wolą nas ignorować?
Kto wie? (śmiech). Prawdą jest, że nie
zobaczysz nas w większości hiszpańskich gazet,
przynajmniej tych dużych, podczas gdy
możemy mieć swoje miejsce w magazynach z
Wielkiej Brytanii, Niemiec, Japonii, Polski…
Teraz pewnie jesteście skoncentrowani na
jak najefektywniejszym promowaniu "Gods
Of Death" - co zaplanowaliście na najbliższe
miesiące, skoro o koncertach nie ma mowy
i pewnie jeszcze szybko nie wrócą? Kolejny
teledysk, koncert w sieci, a może coś ekstra,
na co dotąd nikt jeszcze nie wpadł?
Nie widzieliśmy się od marca! Dlatego nie możemy
nagrywać razem teledysków, być na próbach,
czy robić czegokolwiek innego. Naszą
jedyną opcją jest więc zwiększenie aktywności
w mediach społecznościowych, bycie aktywnym,
praca z domu. Jestem bardzo wdzięczna
za możliwość udzielania wywiadów na odległość.
Jak powiedziałam wcześniej, wiele się
zmienia, co jest wymuszone sytuacją i jestem
pewna, że pojawią się nowe sposoby radzenia
sobie z promocją płyt i utrzymywania aktywności
muzycznej. Mam nadzieję, że napotkam
na kilka takich pomysłów, ponieważ teraz
jest średnio… Chcemy robić różne rzeczy,
chociażby streamować koncert, ale większość
jest poza naszymi, bardzo zdezynfekowanymi,
rękami.
Życzę wam więc powodzenia i dziękuję za
rozmowę!
Dzięki za pytania! Trzymajcie się zdrowo!
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,
Sara Ławrynowicz
KRAMP 119
Grom z Bałkanów
Południowy region Europy raczej próżno nazywać zagłębiem heavy metalu.
Mimo pięknych tradycji w postaci Jugosłowiańskich, Węgierskich czy Czeskich
bandów, nowych zespołów grających klasyczny heavy metal jest tam jak na lekarstwo.
Mimo to, czasem zdarza się jakiś rodzynek, który wyskoczy z nienacka i potrząśnie
solidnie sceną. Takim rodzynkiem jest pochodzący z Belgradu Kamenolom.
Powstały w 2018 roku kwartet póki co nie wydał ani jednej płyty, jednak
zdążył już uraczyć fanów ośmioma singlami, które zdobywają w regionie coraz
większą popularność. Nie dziwię się, bo to naprawdę porządny kawał prawdziwej,
metalowej stali a Kamenolom to zespół, którego zwyczajnie możemy Serbom zazdrościć.
Na spytki wziąłem wokalistę i gitarzystę, Rastko Rasicia, który otworzył
przede mną nieco inny, bardziej nowoczesny, heavy metalowy świat, niż znałem
go dotychczas.
HMP: Cześć Rastko, dzięki że znalazłeś
czas na ten wywiad! Z tego co zdążyłem wyczytać,
Wasz zespół powstał na gruzach formacji
Rune w 2018 roku. Opowiesz mi nieco
więcej na ten temat? Co się stało że Rune
przestało istnieć?
Rastko Rašić: Cześć, dzięki za zaproszenie!
Na wstępie muszę sprostować: to nie jest tak,
że powstanie Kamenolom było związane z
rozpadem Rune. Historia wygląda nieco inaczej.
Rune przestało działać, ze względu na
zbyt duże różnice pomiędzy mną a resztą
chłopaków. Inicjatywa po prostu się posypała,
umarła śmiercią naturalną. W międzyczasie
namawiałem mojego kumpla z dzieciństwa,
Dzoniego, żeby wrócił do grania na bębnach.
Mówiłem mu, że będziemy grali covery Hammerfall,
a on się zajarał. Mój plan więc zadziałał!
Jak tylko skończyliśmy nagrywać ścieżki
bębnów do tych coverów, porzuciliśmy cały
ten pomysł i po prostu wystartowaliśmy z
nową kapelą, razem z Crvenim i Kecem.
Szybko okazało się, że do tego co gramy, potrzebny
jest wyścigowy gitarzysta, więc Laza
zastąpił Keca. Nazwa zespołu została taka jaka
miała być dla projektu z coverami Hammerfall,
wiesz, potrzebowaliśmy czegoś brzmiącego
ciężko i zarazem mocarnie, więc nazwa
wydawała się idealna!
Ok, rys historyczny mamy za sobą, pogadajmy
więc już konkretnie o Waszych muzycznych
aktywnościach. Powiedz mi na początek,
dlaczego zdecydowaliście się zamiast
wydawania całej płyty, na publikację pojedynczych
numerów w różnych odstępach
czasu? Muszę przyznać że to dość niekonwencjonalne
podejście na heavy metalowej
scenie.
Tak, powód jest dość pragmatyczny. Stwierdziliśmy
że w dzisiejszych czasach, gdzie jest
zalew różnej muzyki, a lokalne sceny i uwaga
odbiorcy są dość specyficzne, lepiej będzie
przedstawić zespół wpuszczając pojedyncze
kawałki do sieci. Jeśli wrzucilibyśmy od razu
cały album, możliw,e że wiele osób w ogóle by
go nie usłyszało. Nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek
przeoczył którykolwiek z numerów. Tak
więc uznajmy, że najpierw zdecydowaliśmy się
zbudować swoje grono odbiorców i myślę że
za jakiś czas będziemy mogli zaatakować
czymś w nieco bardziej tradycyjnym formacie.
Wasze kawałki jak i otoczka jest zorientowana
dość mocno w kierunku słowiańskiej
mitologii, co również jest dość nieoczywistą
tematyką wśród heavy metalowych bandów.
Powiedzmy, że to chyba bardziej działka folk
metalowców. Nie baliście się że ktoś przypnie
Wam łatkę z napisem "folk metal" albo
"pagan metal"?
Cóż, jesteśmy Słowianami, więc siłą rzeczy takie
wątki nie są dla nas żadnym taboo. Nasze
kawałki to nie tylko słowiańska mitologia, bo
mamy też numery traktujące o historii Serbii -
np. numer "Povratak" to opowieść o losach
serbskiej armii podczas pierwszej wojny światowej.
Jak już, to wspólnym mianownikiem
naszych utworów są heroizm, walka, starzy
bogowie - wszystko to, co może dać słuchaczowi
solidnego kopa, tak aby mógł odnieść
się do bohatera i samemu postawić się na jego
miejscu a nie tylko słuchać z boku. Co do generalizowania,
wiesz, nie bardzo jesteśmy fanami
szufladkowania samych siebie, ludzie zawsze
będą próbowali zdefiniować jakiś podgatunek
i to jest oczywiście jak najbardziej normalne,
ale my nie myślimy w tych kategoriach
kiedy robimy swoje kawałki.
Kiedy słuchałem Waszego materiał za pierwszym
razem, słyszałem dużo Manilli
Road, Grand Magus czy Manowara. Trafiłem?
Tak, dlaczego nie? Ale ja dodałbym do tego
zestawu znacznie więcej. Każdy z naszej
czwórki ma swoje ulubione zespoły i muzyczne
smaki, a materiał, który aktualnie przygotowujemy
wykorzystuje jeszcze więcej inspiracji
niż mogłoby się wydawać.
Twój głos, przypomina mi czasem wielkie
głosy Jugosłowiańskiej sceny metalowej:
Mladena Vojcica czy Alena Islamovica. Lu-
Foto: Kamenolom
120
KAMENOLOM
bisz Divlje Jagode i Bijelo Dugme?
Ała, prosto we flaki! (śmiech) No nie jest to
komplement, który chciałem usłyszeć
(śmiech). Powiedzmy, że nie jesteśmy zbyt
wielkimi ich fanami. Nie wdając się w szczegóły,
to były oczywiście wielkie zespoły Jugosłowiańskiej
sceny rockowej i należy im się
szacunek. I tyle.
Ok, porozmawiajmy zatem nieco szerzej o
Waszych utworach. Pierwszy kawałek który
zrobił na mnie piorunujące wrażenie, to szybkostrzelna
"Sloboda", z bardzo melodyjnym
refrenem...
"Sloboda" oznacza "Wolność", więc to po prostu
szybki, optymistyczny numer, który traktuje
na temat ideałów wolności i potrzebie
walki o taką wolność. Fajnie, że lubisz ten kawałek!
"Grom Peruna" to również jeden z moich ulubionych
kawałków. Riffy brzmią tu jak gromy
z nieba!
Tak, użyliśmy tutaj motywu gromowładnego
Boga jako sprawiedliwego sędziego. To historia
o tym że sprawiedliwość przyjdzie po każdego
z nas, więc lepiej być przygotowanym
aby stawić temu czoła. Ten numer jest chyba
najbardziej politycznym kawałkiem jaki mamy,
mówiąc całkowicie szczerze.
Wspomniany już przez Ciebie "Povratak"
brzmi z kolei jak nowoczesny track Iron Maiden,
zwłaszcza biorąc pod uwagę intensywną
sekcję rytmiczną.
Hmmm, nikt jeszcze nie odniósł tego numeru
do Iron Maiden, wydaje mi się, że warstwa
tekstowa jest bardziej Ironowa niż sama muzyka.
Ale cóż, Maiden to potężny zespół,
więc grając heavy metal ciężko ustrzec się pewnych
nawiązań (śmiech).
Wasz materiał brzmi naprawdę bardzo dobrze.
Gdzie nagrywacie i kto produkuje tak
dobry stuff?
To zawsze czysta przyjemność zareklamować
mojego dobrego przyjaciela Milosa Mihajlovica
Pileci i jego Blaze Studio. To na pewno
jeden z najlepszych producentów jacy są w
Serbii i jestem pewien że nawet gdyby to nie
był mój kumpel, i tak pracowalibyśmy u
niego.
Wasza produkcja brzmi dość nowocześnie,
choć Wasze granie jest jednak stosunkowo
staroszkolne. Nie chcieliście pójść tropem
innych kapel i nadać swoim numerom bardziej
oldschoolowego brzmienia?
No ten old school jest naturalny, bo po prostu
tak lubimy. Ale hej, żyjemy w latach 20-tych
XXI wieku, więc dlaczego nie wykorzystać
tych wszystkich dobrodziejstw technicznych
w naszym brzmieniu? Nie chcieliśmy robić
dokładnej kopii heavy metalu z lat 80-tych.
Stroimy się nieco niżej niż standardowo, więc
ta nowoczesna produkcja pasuje zdecydowanie
lepiej do tego, co siedzi nam w głowach a
później przelewane jest na instrumenty.
Tak swoją drogą, znacie nurt NWOTHM?
Zapala mi się lampka kontrolna, że to coś jakby
kopia NWOBHM. Lubię NWOBHM, więc
niechaj to będzie odpowiedzią na Twoje pytanie.
Foto: Kamenolom
Wydaje mi się, że to jednak zbyt duże uproszczenie,
ale niech Ci będzie (śmiech). Słuchaj,
mimo iż znam kilka kapel z tradycyjnej
rockowej sceny Bałkańskiej, nie bardzo orientuje
się jak wygląda sytuacja jeśli chodzi o
młode zespoły. Istnieje coś takiego jak Nowa
Fala Bałkańskiego Heavy Metalu?
Wiesz co, kiedy my zaczynaliśmy, nic takiego
nie istniało, a już na pewno jeśli chodzi o
heavy metal śpiewany w ojczystym języku.
Mamy całkiem dobrze rozwiniętą scenę nowothrashową
i masę świetnych kapel blackowych,
ale heavy… Wybacz, nie pomogę Ci.
Wasz region został zapamiętany jako niezbyt
stabilny politycznie - na przestrzeni lat
wiele się zmieniło, kraje powstawały i przestawały
istnieć, były krwawe starcia w Bośni
i Kosowie. Czy ta sytuacja ma jakiś
wpływ na Waszą muzykę?
Sytuacja jest stabilna na tyle na ile może być,
mówiąc szczerze. Konflikty zbrojne były dawno
temu i wiesz, zawsze znajdzie się ktoś kto
rozleje trochę złej krwi wśród krajów byłej Jugosławii.
Tak naprawdę to całe podżeganie do
wojny wychodzi od skorumpowanych polityków,
którzy wciąż starają się rysować obraz
konfliktu, tak by ludzie nie skupiali się na ich
oszustwach i złodziejstwie. Ale to jest temat,
który moglibyśmy rozbroić przy okazji kilku
piwek albo rakiji po koncercie, kiedy sytuacja
z pandemią wróci w końcu do normalności.
Ok, bardzo dobry pomysł! Jak tylko skończy
się pandemia, przylatuję do Serbii! Rastko,
jakie są Wasze plany na przyszłość? Pełny
album?
No tak, następne wydawnictwo to będzie zdecydowanie
album, zawierający wszystkie kawałki,
które już opublikowaliśmy oraz kilka
nowych. Chcemy aby to co wypuścimy, miało
jakieś 60 minut muzyki. Kończymy robić nowe
kawałki, rozglądamy się za wytwórnią, która
zadba o realizację fizyczną. Więc spodziewajcie
się sporo dobroci od nas w niedalekiej
przyszłości!
I tym sposobem pierwszy wywiad Kamenolom
dla Polskich fanów dobiegł końca.
Ostatnie słowo dla Polskich maniacs?
Pozdrowienia od Serbów! Mamy nadzieję, że
niebawem wrócimy do grania na żywo i będziemy
mogli promować nasz pierwszy album.
Póki co sprawdźcie nasze kawałki na bandcamp
i cóż, niechaj ogień płonie!
Marcin Jakub
KAMENOLOM 121
Przezwyciężaj wytrwale trudności
bezwzględnego świata
Rzecz tyczy się rockowej magii. Podobno zaprzedali duszę Ritchie'mu
Blackmore'owi w zamian za umiejętność gry na instrumentach, a teraz śpią z mieczem
pod poduszką każdej nocy, bo za dnia potrzebują do przetrwania naturalnego
światła słonecznego. Barłożę, bajam, mieszam... Hej, pięcionogi wędrowniku!
Nie oglądaj się na innych; musisz przecież dzielnie kontynuować walkę o swoje
metalowe wartości. Pobudka. Surówka wzywa na obiad, pizzy dziś nie będzie.
Skoro dwóch Szwedów wraz z jedną Kanadyjką nagrywają cztery fajne utwory pod
czujnym okiem jędrnych powiek czarodzieja, to i Ty jesteś w stanie realizować
swoje nieziemskie marzenia i pasje, bez względu na ograniczenia w czasie i przestrzeni.
Upadły anioł zje Ciebie, albo to Ty zjesz jego, popijając lemoniadą z pokruszonych
paszportów, które dodają ponoć energii południowo-wschodnio-azjatyckich
piramid. Nie powiedziałbym, żeby ta wizja była w pełni ukształtowana,
ani nawet rozkwitnięta; dopiero okaże się, do jakich sekretnych miejsc i fal dźwiękowych
nieznanych obecnej epoce rozwoju gatunku ludzkiego, ona nas doprowadzi.
Cnota duszy wróży piekło, zrzućmy jej kajdany i podejdźmy do źródła, u
którego rozgrzewa się już Reptile Anderson wraz z P.J. "The Butcher" La Griffe.
HMP: Słucham właśnie Waszej EP "Desert
Warrior" i zastanawiam się, czy czujecie magię
podczas grania?
Reptile Anderson: Tak. Czasami nachodzi
nas ochota na pogranie sobie na gitarze, basie
lub na perkusji, i nagle orientujemy się, że robienie
tego w ramach Sandstorm nabiera
Foto: Macbeth
Foto: Sandstorm
kompletnie nowego dla nas wymiaru. To coś
większego i znacznie bardziej doniosłego, niż
tylko gra na instrumencie. To uczucie ogarnia
nas w sposób nie do opisania, bardziej lub
mniej intensywnie, np. podczas koncertów
jest to zdecydowanie bliższe magii, niż podczas
prób. Powiem tak. Technicznie, następuje
forma magicznej transformacji za każdym
razem, gdy chwytamy instrumenty z zamiarem
rockowego hałasowania, tyle że czasami
jest ona bardziej, a czasami mniej uświadomiona.
W jakim stopniu Wasz przekaz jest fantastyczny,
a w jakim rzeczywisty?
Reptile Anderson: Nasze teksty mają przede
wszystkim sprawdzać się jako składnik utworu,
ale też pasować do heavy metalowej stylistyki.
Zazwyczaj jest tak, że jeśli czytasz teksty
utworów, to nie jesteś w stanie w pełni
zrozumieć, o co w nich chodzi, dopóki nie posłuchasz
przy tym całego kawałka. W naszym
przypadku, teksty absolutnie nie miały być
czystą abstrakcją. Nasz przekaz dotyczy wytrwałości,
przezwyciężania trudności bezwględnego
świata i walki o swoje wartości.
Hmm... Czy wobec tego powinniśmy dać
spokój temu pięcionogiemu potworkowi z
okładki "Desert Warrior", pozwolić mu
zostać zjedzonym przez diabła i nie przejmować
się abstrakcją?
Reptile Anderson: A może wręcz przeciwnie:
to Ty jesteś tym wojownikiem, i nie pozostało
Ci nic innego, jak tylko kontynuować walkę?
Sypiaj tylko z mieczem pod poduszką!
Czy nie spotkałeś przypadkiem żadnego reptilianina
podczas podróży w czasie? W
końcu nosisz pseudonim Reptile... Czy Ludzie
- Jaszczurki wyglądają tak samo, a może
kompletnie inaczej, niż przedstawiają to teoretycy
konspiracyjni?
Reptile Anderson: Yeah, są całkowicie inni.
Przypominają raczej dinozaury czy coś w tym
stylu. Nie starają się ukryć swojej prawdziwej
tożsamości. Szczerze wierzę w to, że pochodzą
z naszej planety. Są zimnokrwiści i potrzebują
światła słonecznego do przetrwania.
Dlaczego Wasz wokalista i gitarzysta
Stevie Whiteless nosi pseudonim "Broke"?
P.J. "The Butcher" La Griffe: Legenda głosi,
że Stevie złożył w ofierze swoją duszę wraz z
całym swym majątkiem Ritchiemu Blackmore'owi,
w zamian za tajemną wiedzę i umiejętność
mistrzowskiej gry na gitarze... W konsekwecji,
Stevie "broke" się na amen.
A czy "The Butcher" odnosi się do cięcia
krwawiącego mięcha na scenie? Podążycie za
Ozzym Osbournem w tym względzie? A
może to dopiero zwiastun początku Waszej
black metalowej przyszłości?
Reptile Anderson: Myślę, że ten pseudonim
ma za zadanie podkreślać bezkompromisowe
umiejętności i surową energię gry P.J. na per-
122
SANDSTROM
kusji. Nie planujemy organizowania festiwalu
pizzy mięsnej na scenie, odkąd zniechęcono
nas uporczywym dodawaniem do niej ananasu.
Nie zmienia to faktu, że pozostajemy pod
wpływem inspiracji najlepszych mistrzów.
Dawniej np. uskutecznialiśmy eksplozje na
scenie, ale z tym naprawdę trzeba być bardzo
ostrożnym, zwłaszcza w przypadku produkcji
na małą skalę.
O ile udało mi się dowiedzieć, Wasza perkusistka
pochodzi z Edmonton (Kanada), zaś
dwóch pozostałych muzyków ze Szwecji. Co
jeszcze dobrego moglibyście o składzie Sandstorm
powiedzieć? Co czyni Was zgranym
zespołem?
Reptile Anderson: Zgadza się. Nasz zespół
jest złożony z dwóch Szwedów oraz jednej
Edmontonianki, co jest wybuchową mieszanką.
Poznaliśmy się wszyscy w 2017 roku w
Vancouver (Kanada), tak to się zaczęło. Obecnie,
w czasach "pandemii", mamy problem z
wizą - to jest bieżący problem dotykający
wszystkich. Niemniej jednak, wierzymy, że
wszystko się ułoży i metal przeważy szalę
ziemskiego losu.
Na "Desert Warrior" znalazły się zaledwie
cztery utwory. Jakość ponad ilość?
Reptile Anderson: Z całą pewnością. Każdy z
nich jest wysokiej jakości, mocnym utworem.
Myślę, że te cztery kawałki to w sam raz. Pracujemy
w tej chwili nad kolejnym wydawnictwem,
które będzie dłuższe.
Czym chcielibyście się podzielić z nami w
sprawie kreacji "Desert Warrior"?
Reptile Anderson: O ile pamiętam, materiał
ten został skomponowany latem 2019r., i zarejestrowany
w dalszej części tego samego roku.
Większość pomysłów nawiedziła nas podczas
długich przechadzek wokół miasta, a
ogrywaliśmy je samotnie w domu oraz wspólnie
podczas spotkań zespołu. Przed wejściem
do studia opracowaliśmy demo.
Co moglibyście powiedzieć o studiu?
P.J. "The Butcher" La Griffe: Nagrywaliśmy
wraz z czarodziejem Josh Wellsem w małym,
ale dosyć dobrze wyposażonym studio w Vancouver.
Uporaliśmy się ze wszystkim w zaledwie
kilka dni, ale jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani
z końcowego efektu. Mastering
został dokonany przez Josha Stevensona.
Wciąż eksperymentujecie i szukacie swojej
muzycznej tożsamości, czy też starożytnie
brzmiący epic heavy metal jest dokładnie
tym, co chcecie wykonywać również w przyszłości,
na Waszych kolejnych płytach?
Reptile Anderson: Nie powiedziałbym, żeby
nasza wizja była już w pełni ukształtowana.
Dopiero okaże się, jakiego rodzaju utwory będą
nam wychodzić w przyszłości, i w jakim
kierunku to wszystko podąży. W pewnym
sensie będziemy kontynuować, ale to nas prawdopodobnie
doprowadzi do sekretnych miejsc
i fal dźwiękowych nieznanych obecnej epoce
rozwoju gatunku ludzkiego.
Co powiedzielibyście na pomysł zorganizowania
sesji Q&A live streaming? Niektóre
zespoły robią obecnie tego typu rzeczy i jest
to świetna okazja do otworzenia się na bezpośredni
kontakt z fanami. Czy chcielibyście
spróbować?
Reptile Anderson: Ok, nie widziałem tego
Foto: Sandstorm
wiele, ale brzmi ciekawie. Zobaczymy, czy uda
nam się znaleźć kogoś, kto pomógłby nam to
zorganizować.
Jaką rolę pełnią filmy gatunku horror w
Waszych źródłach inspiracji?
Reptile Anderson: Osobiście nie oglądam
horrorów, ale moja teściowa opowiadała mi
właśnie dziś historię o tym, że jakaś para utknęła
na wyspie w Południowo - Wschodniej
Azji i zgubiła paszporty. Później zapili i zaczeły
się dziać dziwne rzeczy. Myślę, że to zagrożenie
dla utraty ludzkiego życia jest inspirujące.
No jest. "Desert Warrior" zostało wydane
przez Dying Victims Productions. Czy
sprawdzaliście inne albumy przez nich promowane?
Mi np. bardzo spodobał się debiut
Significant Point (przedstawiony w poprzednim
wydaniu HMP - przyp. red.).
P.J. "The Butcher" La Griffe: Też go lubimy.
Poza tym: Crypt Dagger, Toronto, Witchseeker.
Nasi znajomi z Time Rift (Portland),
wydali ostatnio u Dying Victims znakomity
album zatytułowany "Eternal Rock".
Co zamierzacie osiągnąć w następnych latach?
Reptile Anderson: Ukończymy wkrótce
utwory na nasz kolejny album. Rozpoczynamy
w tej chwili nagrywanie demo, a zaraz po
nim wchodzimy do studia. Mamy nadzieję na
granie koncertów w niedalekiej przyszłości, w
Szwecji, w Niemczech, i gdziekolwiek ludzie
będą chcieli nas zobaczyć.
Bardzo Wam dziękuję za ten wywiad. Nie
możemy się doczekać, żeby usłyszeć więcej
Waszej muzyki.
P.J. "The Butcher" La Griffe: Dzięki! Cała
przyjemność po naszej stronie.
Sam O'Black
SANDSTROM 123
Może przeżyjesz wystarczająco długo, aby przekazać swą opowieść
Servants to the Tide to całkiem nowy zespół, grający epic doom metal na
najwyższym poziomie. Ich debiutancki album przykuwa natychmiast uwagę słuchacza
i utrzymuje go w skupieniu, aż do wieńczącego całość fortepianowego outro. Założyciel,
lider i multiinstrumentalista Leonid Rubinstein nie może się doczekać możliwości
zagrania na żywo dla polskiej publiczności, dlatego warto właśnie teraz sprawdzić
jego nietuzinkową muzykę. Miałem przyjemność porozmawiać z nim osobiście poprzez
komunikator popularnego serwisu społecznościowego. Poniższy wywiad jest więc
spontaniczny i na luzie, ale jednocześnie treściwy. Leon opowiedział nam szczegółowo
o kulisach jego muzycznej wędrówki, o desperacji żeglarzy zdanych na kaprys natury
podczas sztormu, a także o inspiracjach wizualnych związanych z poruszającą okładką
jego płyty, która reprezentuje walkę na śmierć i życie na morzu.
HMP: Cześć Leon. W której części Niemczech
teraz jesteś?
Leonid Rubinstein: Hej, w północnej (Schleswig-Holstein).
Mieszkam tutaj w niewielkim
miasteczku obok Hamburga.
Cool, to nieopodal granicy z Danią. Dzwonię
do Ciebie, ponieważ chciałbym przedstawić
Servans to the Tide polskojęzycznej
publiczności. Co chciałbyś powiedzieć polskim
metalom na początek?
Yeah, tworzysz, i wychodzi Ci to znakomicie.
Kiedy założyłeś zespół Servants to the
Tide?
W zimie 2018r. Miałem kilka dni wolnego pomiędzy
Świętami Bożonarodzeniowymi a Sylwestrem,
i zabrałem się wówczas za komponowanie
epic doom metalu i nagrywanie go na
własny użytek. Już wcześniej starałem się kilkukrotnie
skompletować zespół w takim stylu,
ale dotąd nie udawało mi się znaleźć odpowiednio
dobrych muzyków, którzy byliby skłonni
obrać tą konkretnie ścieżkę. Zdecydowana
większość znanych mi osób była bardziej zainteresowana
albo nowoczesnymi dźwiękami
typu metalcore/melodeath, albo thrashem. Byłem
w międzyczasie zaangażowany w zespół
doomowy Sickness Unto Death, ale oni poszli
później w innym kierunku, podczas gdy
mi zależało na doom metalu. Trochę pomogłem
im podczas koncertów, i wcale nie uważam,
żeby byli kiepskim zespołem, tylko innym.
Tymczasem ja starałem się złożyć w całość
nowe kompozycje samodzielnie - gitary,
basy, klawisze, wszystko robiłem w tym okresie
sam. Wkrótce nadeszła potrzeba dołączenia
perkusisty i wokalisty. Uznałem, że łatwiej
jest założyć kompletnie nowy zespół, niż szukać
już istniejącego, do którego mógłbym
wnieść swoje doomowe pomysły.
A zatem, muzyka była pierwsza, a dopiero
potem skład Servants to the Tide.
Dokładnie. Miałem już gotowe pół debiutu ze
ścieżkami perkusji zaprogramowanymi na
komputerze, zanim zwerbowałem wokalistę, a
następnie perkusistę.
To ciekawe. Jak ich znalazłeś?
Nasz wokalista Stephan (Stephan Wehrbein -
przyp. red.) śpiewał dotąd w całkiem niezłym
heavy/power metalowym zespole Screaming
Souls. Dzieliliśmy scenę kilka lat wcześniej (ja
wówczas działałem z Craving). Pamiętam, jak
wszedł na scenę w celu dokonania sound-checku
i zaintonował melodię Savatage (zdaje się,
że było to "Gutter Ballet" lub "Edge of Thorns").
Zrobił to wybornie! Pozostaliśmy w kontakcie,
i cały czas miałem przeczucie, że być
może będziemy w przyszłości robić wspólnie
muzykę. Zobacz, jak się sprawdziło (śmiech).
Cześć! (prawidłowo wymówione). Doceniam
wsparcie z Polski i bardzo chciałbym powrócić
do Waszego kraju w celu zagrania koncertów,
tak szybko jak to możliwe.
Powrócić? Czy miałeś już okazję tutaj wystąpić?
Może wraz z innym zespołem?
Tak. Byłem w Polsce z moim poprzednim zespołem
Craving. Graliśmy w Warszawie i w
Poznaniu. Mam bardzo pozytywne wspomnienia
z tych dni.
Cieszy mnie to. Jesteś zawsze mile widziany.
Zapraszamy Ciebie wraz z Servants to
the Tide.
Dzięki!
Craving to bardziej okolice black metalu,
wybacz, ale nie mam pojęcia o tym gatunku.
Foto: Servants To The Tide
Tymczasem Servants to the Tide gra co innego:
melancholijny, podniosły, melodyjny i
epicki doom metal, tak bardzo lubiany przez
fanów Atlantean Kodex, While Heaven
Wept, Solstice and Candlemass.
Właśnie, w tym dokładnie kierunku zmierza
muzyka Servants to the Tide. Craving to
bardziej black/death/folk - fajnie było, nie powiem,
ale tradycyjny metal (zwłaszcza heavy
metal, epic doom, ale też thrash i speed metal)
jest tym, co lubię najbardziej. To super sprawa,
że mogę tworzyć dokładnie taką muzykę,
jakiej sam chciałbym słuchać.
A perkusista?
Lucas (Lucas Freise - przyp. red.) bębnił w
melodeathowym zespole Catalyst. Pomyślałem
o nim w pierwszej kolejności, kiedy rozglądałem
się za muzykiem, który miałby zająć
się nagraniami ścieżek utworów na prawdziwym
zestawie perkusyjnym. Moim zdaniem,
wykonał fantastyczną robotę na debiucie Servants
to the Tide, niezależnie od tego, że najlepiej
sprawdza się w nowocześniejszym graniu.
Czy szukasz jeszcze dodatkowego/dodatkowych
muzyków, którzy mogliby Was wesprzeć
na koncertach?
W tej konkretnej chwili nie, z przyczyn oczywistych.
Jest zbyt wcześnie, aby o tym mówić.
Nie wydaje mi się, żebyśmy potrzebowali składu
na koncerty, dopóki faktycznie nie będziemy
ich mogli grać. Jednakże, jak tylko sytuacja
się odmieni, powrócimy do regularnej działalności
z planowanymi w kalendarzu występami.
Naprawdę, bardzo chciałbym to zrobić.
Wówczas będzie kompletnie inna sytuacja i z
pewnością rozejrzę się za dodatkowymi osobami,
którzy uzupełniliby nasz skład na żywo.
Rozumiem. Porozmawiajmy więc o Waszej
aktywności studyjnej. Wasz debiut został
zmiksowany i zmasterowany przez Michaela
Hahna z Rosenquartz Studio w niemieckim
Lübeck. Jak pamiętasz tą sesję?
Powiedziałbym, że poszło łatwo i płynnie.
Mieliśmy już wszystko uprzednio nagrane - ja
zrobiłem bas, gitary i klawisze we własnym
domu, Lucas nagrał perkusję u siebie w salce
prób, poza tym wybrałem się zeszłego lata na
weekend do Mönchengladbach w związku z
wokalami Stephena. Także miałem już wszystko
zaaranżowane, wraz z próbnymi miksami,
i studio doskonale wiedziało, co robić. An-
124
SERVANTS TO THE TIDE
dreas (Georg Libera z Eird) wykonał wspaniałą
pracę przygotowując utwory do miksu. Michael
podsyłał mi po jednym utworze dziennie,
odsłuchiwałem, udzielałem opinii oraz
uwag. Jako, że ma on doświadczenie z innymi
doom metalowymi zespołami, doskonale wiedział,
o co mi chodzi, i do jakiego efektu końcowego
dążę. Wobec tego, prosiłem go tylko o
niewielkie zmiany jego pierwszych wersji.
Osobiście udałem się do studia tylko jeden
raz, aby przedyskutować ogólne aspekty (takie
jak brzmienie gitar), i ta jedna sesja odbyła
się w pozytywnej i twórczej atmosferze. Wszystko
było zmiksowane, zmasterowane i gotowe,
po nieco ponad tygodniu.
O ile dobrze zrozumiałem, nagrywaliście w
domu oraz w salce prób, w różnych odstępach
czasu pomiędzy grudniem 2018 a latem
2020, zaś zmiksowaliście to latem 2020r.
Zgadza się?
Tak, z tym że miksy to była raczej jesień
2020r.
Czy zatem mógłbyś zarekomendować Michaela
Hahna jako uzdolnionego producenta
z właściwym podejściem? Tylko do doom
metalu, czy również do innej muzyki?
Zdecydowanie go polecam. Współpraca była
łatwa i bezproblemowa. Jestem bardzo zadowolony
z brzmienia, jakie dla nas ostatecznie
uzyskał. Wiem, że robił też inne dobre płyty,
jak np. Iron Angel. Brzmienie jest bardzo
ciężkie, ostre i surowe, więc nie wiem, czy on
w ogóle zgodziłby się, aby miksować Nightwish
lub Wintersun, ale do tradycyjnego,
ciężkiego metalu, jest idealną osobą.
Zgodzę się, że Wasz album brzmi znakomicie.
Warto wspomnieć o gościach, takich jak
Paul Thureau, Luc Francois i Jeff Black. Domyślam
sie, że wszyscy jesteście dobrymi
Foto: Servants To The Tide
kumplami i mieliście
frajdę gościć ich?
O, tak! Paul to mój zaufany
przyjaciel od lat.
Pozwoliłem mu nagrać
słowną narrację na zakończenie
"On Marsh
And Bones" i uwielbiam,
w jaki sposób to
zrobił. Podobnie Luc,
równy gość. Miałem
przyjemność dzielić z
nim kilkakrotnie scenę.
Chciałem trochę gardłowych
wokaliz na
wieńczącym płytę "A
Servant to the Tide", i
Foto: Servants To The Tide
wolałem nowoczesne
podejście niż old
schoolowe, death metalowe
growle. Uwielbiam,
jak to wyszło.
Jeff jest zaś osobą, z
którą nie miałem jeszcze
okazji pograć, ale
żywię prawdziwą i
szczerą nadzieję, że będziemy
mieć kiedyś
zaszczyt wspólnego wystąpienia
Servants to
the Tide z jego niesamowitym
Gatekepper.
Nasz album kończy się
partią fortepianu, którą
sam początkowo nagrałem,
ale ponieważ nie czuję się wystarczająco
pewnie z klawiszami, czułem, że czegoś w mojej
wersji brakuje. Jeff jest nie tylko dobrym
gitarzystą, ale także bardzo utalentowanym
pianistą. Zaoferował mi nagranie tego fragmentu
wraz z jego własną interpretacją. Przeszło
to moje najśmielsze oczekiwania. Dostaliśmy
perfekcyjne,
emocjonujące zakończenie,
którego potrzebowałem.
Skoro jesteśmy już
przy samej muzyce,
zauważmy, że Servants
to the Tide przykuwa
uwagę od samego
początku debiutanckiego
albumu. "Departing
From Miklagard"
jest akustycznym
intro, które
wprowadza słuchacza
w odpowiedni nastrój,
zachęcający do epickiej
podróży. Wydaje
się, że doom metal nie
jest tylko o melodiach,
riffach, łomocie, krzyczeniu
i machaniu
łbem. To jest coś więcej
- kompletnie pochłaniające
artystyczne
przeżycie. Czy
wobec tego czujesz się
bardziej artystą niż
rock'n'rollowo - metalowym
muzykiem?
Szczerze mówiąc, nie
dostrzegam różnicy pomiędzy
byciem artystą,
a byciem muzykiem.
Muzyka to sztuka, więc w pewnym sensie każdy
muzyk uczestniczy w tworzeniu sztuki,
czyż nie? Jeśli ludzie słuchając mojej muzyki
czują się, jakby wybierali się w podróż, i jeśli
naprawdę pochłania ich ona, to nie mam pytań.
Osiągnąłem zamierzony cel i efekt. Mam
nadzieję, że tak właśnie będzie!
Tak, dlatego że świadomie przyłożyłeś się do
osiągnięcia takiego efektu, i zastosowałeś
odpowiednie muzyczne rozwiązania wywołujące
takie nastroje. A nie każda muzyka
jest aż tak nastrojowa, jak Twoja.
I nie widzę powodu, żeby zawsze miała być.
Niektóre zespoły, taki jak np. Exodus lub
Forbidden, byłyby po prostu nudne, gdyby
starały się stworzyć podniosłą atmosferę
(śmiech). No ale spoko, mówimy teraz o epickim
doom metalu, i w tym kontekście cieszę
się, że udało mi się osiągnąć taki efekt.
Na Waszym debiucie pojawiło się bezpośrednie
nawiązanie do Morza Północnego w
utworze "Northern Sea", ale ja zauważyłem
również coś mniej oczywistego: mianowicie
gitary na początku "Your Sun Will Never
Shine For Me" pobrzmiewają echem farońskich
melodii (Tyr "Eric The Red").
Naprawdę? Nie zdawałem sobie z tego sprawy
(śmiech). Będę musiał to sprawdzić, jako że
nie potrafię teraz sobie przypomnieć niczego z
muzyki farońskiej. Co się zaś tyczy Tyr, nie
mieli oni dużego wpływu na mnie. Lubię
"Hold The Heathen Hammer High", ale to jest
w zasadzie jedyny znany mi ich utwór.
Pokażę Ci więc po wywiadzie, o który dokładnie
fragment mi chodzi (od 0:11 do 1:03 -
przyp. red.). Czy masz jakieś szczególne doświadczenia
związane z morzem?
Na ogół nie żegluję, ale zdarzyło mi się to raz
robić przez tydzień, i myślę, że nie było źle.
Odkąd pamiętam, morze zawsze było dla
SERVANTS TO THE TIDE 125
mnie atrakcyjne. Urodziłem się w Leningradzie,
nad Morzem Bałtyckim, i dorastałem w
Dolnej Saxonii, nieopodal Morza Północnego.
Wybrzeża kojarzą mi się z uczuciami związanymi
z domem rodzinnym, a utwór "North
Sea" dobrze to oddaje.
Podpowiedz mi proszę, czy dobrze kojarzę,
Leningrad to jest to samo co St Petersburg?
Tak, miasto odzyskało swoją poprzednią nazwę
po rozpadzie Związku Radzieckiego.
Wasz album brzmi spójnie, niesamowicie
masywnie i w 100% wpisuje się w ramy
doom metalu. Poziom jest wyrównany, ale to
właśnie "North Sea" jest moim ulubionym
kawałkiem. Bardzo epicki i progresywnie zaawansowany.
Bardzo dobre fragmenty akustyczne,
klawisze, efekty specjalne imitujące
fale morskie, znakomita atmosfera oraz dynamiczne
urozmaicenia w późniejszej części.
Mam nadzieję, że usłyszę więcej takich kompozycji
z Waszej strony w przyszłości.
Jest to mój ulubiony utwór, więc cieszę się, że
Ty również go uwielbiasz. Piszę właśnie materiał
na drugi album. Nie jestem jeszcze pewien,
jak to się rozwinie, ale bardzo chciałbym
zrobić więcej taki rzeczy, jak "North Sea". Wychodzi
więc na to, że znów pojawi się sporo
epickiego doomu.
Jeszcze odnośnie debiutu: wspominałeś o zaakcentowaniu
zakończenia całego albumu...
ale nie jest on konceptem, prawda? Czy mi
coś uciekło?
Nie, to nie jest koncept. Oczywiście niektóre
utwory mają wspólny temat ("North Sea" i "A
Servant To The Tide", jak również "Returning
From Miklagard" i "A Wayward Son's Return"),
ale to mimo wszystko oddzielne utwory,
nie układające się we wspólny koncept.
Foto: Servants To The Tide
Co dokładnie spowodowało,
że na premierę
czekamy do marca
2021r?
Wprawdzie mógłbym
wydać album bezpośrednio
po jego ukończeniu
jesienią 2020r. (samodzielnie
poprzez Internet),
ale chciałem
zrobić to w odpowiedni
sposób, wraz z wytwórnią.
Dostaliśmy pozytywny
odzew od No
Remorse, więc przeznaczyliśmy
czas na odpowiednie
przygotowania.
A żeby zrobić to
porządnie, naprawdę
musieliśmy przygotować
wiele aspektów -
od negocjacji kontraktu,
po sprawy typu oddzielny
mastering wersji
winylowych. To
wszystko zajmuje czas.
Żadni z nas Guns'n'
Roses, nie mieliśmy
tłumów umierających z
tęsknoty za naszym
kolejnym wydawnictwem,
a więc mogliśmy
sobie pozwolić na to,
aby bez ciśnienia wyznaczyć
datę premiery
na przyszłość i zyskać w ten sposób odpowiednio
dużo czasu, zamiast śpieszyć się.
Czy jesteście zadowoleni z No Remose Records?
Jak dotąd, bardzo zadowoleni. Naturalnie, jest
jeszcze zbyt wcześnie, aby udzielić bardzo wyczerpującej
odpowiedzi na to pytanie, ale póki
co, No Remorse robi wszystko profesjonalnie,
odpowiedzialnie i z pasją, a to bardzo ważne.
Wystąpiliście do nich z propozycją, czy to
oni Was zauważyli pierwsi?
Myśmy. Po prostu skontaktowaliśmy się z kilkoma
wytwórniami, które cenimy, i które wydawały
się idealne dla nas. No Remorse znajdowało
się na tej krótkiej liście, więc naprawdę
cieszymy się, że odpowiedzieli.
Cieszę się, że macie odpowiednią wytwórnię
od samego początku. A powiedz jeszcze proszę,
co dokładnie miałeś na myśli, mówiąc
"oddzielny mastering wersji winylowych" -
czy brzmienie winylu bardzo będzie się różnić?
Album został zmasterowany oddzielnie, aby
pasować do fizycznych właściwości płyty winylowej,
co jest powszechną praktyką. Nie
miałem jeszcze okazji usłyszeć wydania winylowego,
więc nie wiem jeszcze, jak to zabrzmi
(śmiech), ale nie powinno jakoś znacząco różnić
się od CD, dlatego że mix jest ten sam.
Być może zaskoczę Cię teraz, ale kiedy zobaczyłem
okładkę Waszego debiutu, przyszła
mi na myśl Manilla Road (pokazuję okładki
"Open The Gates" oraz "The Deluge" -
przyp. red). Czy to przypadkowe podobieństwo?
Tak, przypadkowe, ale pochlebia mi to. Jestem
wielkim fanem Manilla Road, chociaż
nigdy nie zżynałem z ich okładek. Jeśli już
miałbym wskazać jakąś okładkę, która przypomina
naszą, byłoby to prawdopodobnie Fates
Warning "Awaken The Guardian". Nasza
grafika to dziewiętnastowieczny obraz
francuskiego malarza morskiego Theodore'a
Gudina pt. "Redding van de bemanning
van de Columbus" (co w wolnym tłumaczeniu
oznacza "Ratowanie Załogi Kolumba" -
przyp. red.). Zakochałem się w tym obrazie od
pierwszego wejrzenia. Nie potrafię wyobrazić
sobie niczego lepiej oddającego beznadzieję,
którą musi odczuwać załoga żeglująca na
otwartym morzu podczas sztormu, kompletnie
zdana na kaprys natury. Uwielbiam tego
rodzaju motywy. Spójrz też na While Heaven
Wept "Vast Oceans Lachrymose", z tym
że tutaj widzimy również zwiastun bezpiecznego
portu, oświetlonego promieniami światła
przełamującego sztorm. Totalna desperacja.
Żyjesz tym, gdy służysz falom (w oryginale
to zabrzmiało ciekawiej: "It's what you
live through, when you, ultimately, serve the
tides" - przyp. red.). I może przeżyjesz (a może
nie?), wystarczająco długo, aby przekazać
swą opowieść światu.
Czy widziałeś originał w Rijksmuseum?
To zabawne, ale kiedy wybrałem się do Rijksmuseum,
nie widziałem akurat tego obrazu.
Na pewno postaram się go odnaleźć następnym
razem, gdy będę w Amsterdamie.
Mógłbym powiedzieć dokładnie to samo.
Rijksmuseum jest olbrzymie..
Jest, jest. Mieszkałem w Amsterdamie w latach
2014-2016.
Ah cool! Byłem w stolicy Królestwa Niderlandów
kilkukrotnie, a tego jednego razu, gdy
wstąpiłem do Rijksmuseum, byłem kompletnie
zajęty... ogólnie wszystkim dookoła. Azjatycka
kolekcja z niższych pięter jest zdumiewająca
(8000 obiektów z 50 różnych krajów
azjatyckich - przyp. red.), i oczywiście te wszystkie
klasyczne holenderskie obrazy ze Złotej
Ery Rembrandta wprawiają w zachwyt. Naprawdę
potrzebuję pójść tam ponownie, aby
odnaleźć to, czego nie udało mi się zobaczyć
za pierwszym razem.
Zawsze warto tam wracać. Na zakończenie
powiedz jeszcze proszę, jak widzisz swoją
muzyczną przyszłość, oraz przyszłość Servants
to the Tide?
Cóż, po pierwsze, chciałbym podkreślić, że jestem
dumny z naszego pierwszego albumu.
Nie mogę się doczekać na reakcje metalowej
społeczności. Chciałbym zobaczyć, co słuchacze
o tym myślą. Rozpocząłem już komponowanie
drugiej płyty, i mam nadzieję, że nabiorę
twórczego rozpędu. Poza tym, bardzo
mi zależy na skompletowaniu składu gotowego
do koncertowania, po to aby choć trochę
występować na żywo, kiedy tylko będzie to
wszystko miało ręce i nogi.
Wasz debiut jest z pewnością wart dostrzeżenia
i ciepłego przyjęcia przez społeczność
prawdziwych metalowców. Życzymy Wam
wszystkiego dobrego i mamy nadzieję, że
drugi album utrzyma lub przewyższy poziom
pierwszego (wyzwanie!). Bardzo dziękuję za
rozmowę. Było mi przyjemnie poznać Twój
punkt widzenia.
Bardzo dziękuję za Twój czas.
Sam O'Black
126
SERVANTS TO THE TIDE
(Nie)SCHEMAtyczność doom metalu
Od daty premiery debiutanckiej EP -ki "Miasto nierzeczywiste" Schemy
minęło kilka lat, ale warto było czekać na długogrający materiał warszawskiej formacji.
"Pierwsze zauroczenie" jest bowiem perfekcyjnym zaakcentowaniem, że
doom metal wcale nie musi być nudny, rozwleczony i oczywisty - nie tylko dlatego,
że zespół wziął na warsztat i odczytał na nowo ponadczasowy utwór "Nim
wstanie dzień" Agnieszki Osieckiej i Krzysztofa Komedy z filmu "Prawo i pięść".
HMP: Dość długo musieliśmy czekać na to
wasze albumowe "Pierwsze zauroczenie",
zważywszy, że zespołowi "stuknęło" właśnie
20 lat?
Qba: Prawda jest taka, że przez te wszystkie
lata grania (i niegrania), nigdy priorytetem nie
było nagrywanie. Zawsze najważniejszy był
sam akt grania i tworzenia. Pierwsza myśl o
nagraniu pojawiła się, co ciekawe, kiedy przestaliśmy
grać. Kiedy dopadła nas rzeczywistość
i każdy zajął się swoim życiem, a część
graniem w innych projektach, stwierdziłem na
jednej z imprez, gdzie się spotkaliśmy, że
chciałbym mieć te utwory na starość i może je
nagrajmy. Panowie przyklasnęli i tak zabraliśmy
się za nagranie EP-ki "Miasto nierzeczywiste".
W miarę szykowania się do tego nagrania,
znowu spotkaliśmy się na próbach i znowu
muzyka zaczęła z nas wypływać. Szybko
okazało się że EPka to za mało…
Filip: Nigdy nie traktowałem Schemy jako
przedsięwzięcia, które ma się zamknąć w jakiś
określonych ramach czasowych. Zawsze też
na pierwszym miejscu stawiałem satysfakcję
czerpaną z samego procesu zespołowego grania:
próby, spotykanie się, towarzyszący temu
klimat. To było istotne dopełnienie mojego
codziennego życia, nie czułem, że muszę coś
komuś udowadniać. Oczywiście z czasem materiał
był tak dojrzały, że trzeba było zamknąć
ten etap, żeby w ogóle myśleć o pójściu dalej.
W ten sposób w roku 2016 powstało "Miasto
nierzeczywiste". "Pierwsze zauroczenie"
miało pojawić się dość szybko po nim, ale życie
zdecydowało inaczej. I oto jesteśmy w roku
2021 - może nieco później niż było planowane,
ale za to zadowoleni z efektu.
Ale tak jak mówisz, kiedy zaczęliśmy znowu
grać, to wstąpił w nas nowy duch. Pojawił się
zarys nowego utworu "Latarnik", do tego "Katedralny
pył", który tak naprawdę powinien
był znaleźć się na EP-ce, tak ewoluował, że
nagle przestał do niej pasować. Znowu wciągnęło
nas granie i komponowanie, zwłaszcza
kiedy w zespole pojawił się gitarzysta Tomek
i jego świeże pomysły. Płyta skrystalizowała
się sama, kiedy podliczyliśmy ile minut materiału
już mamy.
Filip: Idea Schemy jest we mnie tak głęboko
zakorzeniona, że nigdy nie myślałem na poważnie
(choć głośno mogłem to rozważać) o
jej zakończeniu. Byłem raczej gotowy na jej
przekształcenia lub okresy nieaktywności - i
czas pokazał, że miałem rację. Jeśli idea jest
wystarczająco mocna i wyraźna, to w końcu
nadchodzi stosowna konfiguracja czasu i ludzi,
żeby ją realizować. Pomijając trudności,
które zawsze towarzyszą wszelkim twórczym
przedsięwzięciom, mogę śmiało powiedzieć,
że począwszy od przygotowań do "Miasta...",
aż do dziś zespół konsekwentnie realizował
kolejne wynikające z siebie cele. Widzę to
jako proces.
Długo pracowaliście nad tym materiałem, bo
mamy tu przecież i starsze utwory, to jest
"Katedralny pył" i "Latarnik", samo nagrywanie
też chyba nie przebiegało bezproblemowo
i trwało długo, ale w końcu dopięliście
swego?
Qba: Sam proces nagrywania płyty to trzy lata,
ale tak jak mówisz niektóre utwory sięgają
Nie było jednak tak, że byliście aktywni
przez cały ten okres, bo zdarzały się wam
nawet kilkuletnie przerwy, ale chęć grania w
końcu zwyciężyła i znowu zaczęliście regularne
próby?
Qba: Zaczynaliśmy jako dzieciaki, które po
prostu jarały się graniem wspólnie muzyki.
Wraz z naszym dorastaniem dorastała muzyka,
ale nadal nie przenosiło się to na granie
koncertów czy nagrywanie. Zwyczajnie nikt
nie odczuwał potrzeby. To jednak doprowadziło
do tego, że z czasem ważniejsze stały się
inne sprawy w życiu. A to nie odbyła się próba,
bo ktoś musiał gdzieś jechać, albo zostać w
pracy dłużej itp. Wszystko w końcu rozmyło
się naturalnie. Do grania wróciliśmy przez
dwa bodźce. Z jednej strony wspomniana
przeze mnie chęć dokończenia i zamknięcia
wszystkiego w formie nagrania naszych kompozycji.
Z drugiej Filip pewnego razu napisał
tekst do "Latarnika", którym się z nami podzielił,
i który od razu zainspirował naszego
Foto: Schema
basistę Kubę do napisania muzyki. Najpierw
chłopaki we dwóch spotykali się akustycznie
w mieszkaniu Kuby i z czasem każdy tam po
kolei dołączał. Kiedy ja przyjechałem do mieszkania,
to jasne się stało, że na meblach nie
mogę długo grać.
Filip: Nawet kiedy nie graliśmy prób, spotykaliśmy
się towarzysko i zawsze rozmowy prędzej
czy później schodziły na granie. W ten
sposób temat nigdy nie został porzucony i w
sprzyjającym momencie okazało się, że dawne
przeszkody (kto spamiętałby dziś, jakie?)
zniknęły i wszyscy znów są gotowi grać. Domowe
próby u Kuby zebrały trzon zespołu,
do którego - już w salach prób - czasowo powrócił
znakomity (choć bardzo skromny) gitarzysta,
Szymon. W tym składzie nagraliśmy
"Miasto nierzeczywiste". Potem dzięki konsekwentnym
i niestrudzonym poszukiwaniom
Kuby miejsce Szymona zajął Tomek, którego
drugie imię to solidna firma. Dzięki niemu,
mimo odejścia nieodżałowanego Miłosza,
mogliśmy nagrać "Pierwsze zauroczenie".
Wydanie EP-ki "Miasto nierzeczywiste"
zmotywowało was do bardziej wytężonego
działania, właśnie wtedy pojawiła się myśl,
że waszym kolejnym krokiem powinien być
album?
Qba: Wydanie EP-ki pierwotnie miało być zakończeniem
wszystkiego. Stworzyliśmy te kilka
utworów przez lata i chcieliśmy je po prostu
nagrać, żeby mieć coś dla siebie na starość.
pamięcią do początków istnienia zespołu.
Nagrywanie trwało tyle, bo po prostu przerywało
nam życie. Nikt z nas nie zajmuje się
muzyką profesjonalnie. W czasie nagrywania
np. naszemu basiście urodziło się dziecko, co
z oczywistych powodów było większym priorytetem,
a ja z Tomkiem w tym samym czasie
nagraliśmy płytę z zespołem Pale Mannequin.
Jednocześnie fakt, że nie mamy wydawcy
ani jakichś terminów sprawiał, że woleliśmy
zrobić to wolno, ale dobrze. Mimo że kiedy to
się działo, to szlak mnie trafiał, to teraz kiedy
na to patrzę, myślę że to zrobiło nam to dobrze.
Dopieściliśmy tą płytę i to słychać. Naprawdę
jestem zadowolony z rezultatu, a przy-
SCHEMA 127
znam że rzadko mi się to zdarza. (śmiech)
Filip: Zawsze mówimy, że gdybyśmy nagrali
to szybko, to nie byłby to doom metal
(śmiech). Okazało się, że to najkrótszy czas, w
jakim byliśmy w stanie to zrobić, tak chcieli
bogowie. A jeśli chodzi o łączenie starego z
nowym, to tworzenie jest też swego rodzaju
medytacją nad tym, skąd się wyszło, bo u początków
zawsze kryje się podstawowy nerw,
który zdecydował o ogólnym kierunku i charakterze
podjętej twórczości. Środki wyrazu
mogą się zmieniać, ale nerw pozostaje ten sam
i wciąż definiuje twórczą osobowość.
"Pierwsze zauroczenie" pokazuje z jednej
strony waszą fascynację doom metalem, ale
jest też dowodem na to, że chcecie zerwać ze
schematycznością i pewną przewidywalnością
tej stylistyki?
Qba: (śmiech) SCHEMAtyczność... Nie skłamię,
kiedy powiem, że cześć z nas nie słucha
już doom metalu na co dzień. Ja osobiście siedzę
w muzyce afro-amerykańskiej z funkiem
na czele, a nasz gitarzysta Tomek to maniak
prog-rocka. To wszystko wpływa na nasze brzmienie.
Podstawą jest doom, smutek i ciężar,
bo od tego wyszliśmy i ta muzyka nadal sprawia
nam ogromną frajdę, ale na koniec każdy
chce przekazać coś swojego, indywidualnego,
coś co trafia do niego. Kiedyś poszedłem z
naszym wokalistą Filipem na koncert symfoniczny
gdzie grali "Symfonię pieśni żałosnych"
Góreckiego i ten porażający utwór zdecydowanie
miał na nas jakiś wpływ. Schema
na pewno nie chce być schematyczna!
Filip: Nie myślałem tak chyba o tym od
samego początku, ale szybko dostrzegłem, że
nazwa zespołu ma przekorny wydźwięk i bardzo
mi się to spodobało. Schema, mimo pozornego
sugerowania swą nazwą powielania
schematów, zawsze była miejscem spotkania
muzycznych osobowości, które nigdy nie grały
pod dyktando. Nie było narzucania jakiejkolwiek
dyscypliny, każdy rozumiał doom metal
po swojemu, w naszej muzyce nie istniały rzeczy
nie do pomyślenia. Zresztą programową
nieschematyczność Schemy można dostrzec
lepiej wtedy, kiedy pozna się inspirację dla
nazwy zespołu. Schema
(?????) to starogreckie słowo
oznaczające "zewnętrzny kształt,
postać". Św. Paweł używa
go w swoim słynnym (i bardzo
doomowym!) zdaniu "Przemija
postać (= schema) tego świata".
W Schemie nigdy nie traktowaliśmy
muzycznych form
jako czegoś niezmiennego i nienaruszalnego.
Doom, hard rock, a czasem nawet
coś z jazzu - utwór ma być
spójny i do tego ciekawy, bez
ograniczania jego formy do
najbardziej typowych rozwiązań,
przerabianych wcześniej
przez inne zespoły setki czy
tysiące razy?
Qba: W zasadzie już wszystko
powiedziałeś (śmiech). Nie istnieje
coś takiego jak ustalona
forma dla mnie. Wszystko jest
zależne jedynie od emocji,
które chce przekazać. Oczywiście
poruszamy się w pewnej
Foto: Schema konwencji, gdzie raczej na pewno
można się spodziewać
przesterowanych gitar, ale to nie znaczy, że
mają one być zawsze.
Filip: W zasadzie odpowiedziałem na to pytanie
przy okazji pytania poprzedniego. Mogę
jeszcze dodać, że różnorodność, a szczególnie
zasada kontrastu, pozwala na głębszy dialog
emocjonalny - zarówno twórcy ze sobą, jak i z
jego odbiorcą. Wiedział to już Kochanowski,
który siedząc pod swoją lipą skonstatował, że
wie się, co to zdrowie dopiero, kiedy się zachoruje
(śmiech). Żeby poczuć, jak przytłaczający
jest muzyczny ciężar, trzeba też momentów
ukojenia, liryzmu czy wręcz ciszy. Nie jesteśmy
w tym Kolumbami, ale zastosowanie tak
rozumianego kontrastu wyszło nam, moim
zdaniem, na nowym albumie całkiem nieźle.
Przyznam, że kiedy zobaczyłem na okładce
pięć tytułów, pomyślałem, że to kolejny,
krótszy materiał. Szybko okazało
się, że niekoniecznie, bo
aż trzy z tych utworów trwają
ponad 10 minut, a całość to
ponad trzy kwadranse muzyki
- to przypadek, czy takie było
założenie?
Qba: To nie przypadek. Powiem
nawet, że zdziwiony jestem,
że mamy na tej płycie
utwory poniżej 10 minut
(śmiech). To jest muzyka w pewnym
stopniu medytacyjna,
taka która wymaga chwili skupienia
i raczej nie odniesie zamierzonego
skutku, kiedy słucha
się jej w biegu. W dzisiejszym
świecie, gdzie utwory powyżej
4 minut to już rzadkość,
a zawarte w nich emocje są
mocno powierzchowne, my
chcemy przekazać te głębsze.
Każdy utwór jest przygodą, na
którą zabieramy słuchaczy i jeżeli
z nami wyruszą, to się nie
zawiodą.
Filip: No dobra, przyłapałeś
mnie wreszcie na schematyczności
(śmiech). Ogłaszam Foto: Schema
wszem i wobec, że z mojego punktu widzenia
im utwór doom metalowy dłuższy, tym lepszy.
I podpisuję się obiema rękami pod tym,
co Kuba powiedział właśnie o medytacyjności
naszej muzyki. Jeśli ktoś szuka refleksji nad
życiem, niech siada (choć do biegów długodystansowych
też może się nadać) i słucha.
Wybranie na singiel znanego utworu to
zwykle dobre rozwiązanie. Jednak w waszym
przypadku nie dość, że "Nim wstanie dzień"
trwa blisko 11 minut, to jeszcze z oryginalnej
muzyki Krzysztofa Komedy praktycznie nic
nie zostało - to bardziej wasz utwór do tekstu
Agnieszki Osieckiej niż cover?
Qba: Tak, coverem tego nie można nazwać,
bo zupełnie nie pracowaliśmy z oryginalną
muzyką Komedy. Wzięliśmy na warsztat sam
tekst Osieckiej, który jest przejmujący. Wykonanie
Edmunda Fettinga jest wspaniałe,
ale bynajmniej nie wykorzystuje w pełni potencjału,
jaki drzemie w tych słowach. To tekst
wprost stworzony do ciężkiej muzyki. I
jakże cały czas aktualny…
Filip: Ten numer to poszukiwanie nowej formy
dla wzruszającego wiersza Osieckiej. Konkurować
z mistrzem Komedą nawet nie próbowaliśmy,
lepiej od niego byśmy tego nie zrobili.
Dobry tekst, taki jak Osieckiej, ma jednak
to do siebie, że potrafi błyszczeć w różnych
oprawach muzycznych. W świecie radiowych
hitów 11-minutowy singiel to zapewne
samobójstwo, ale to nie nasz świat, więc nie
boli nas o to głowa. W moim odczuciu "Nim
wstanie dzień" to swego rodzaju manifest naszego
stylu, doskonale więc nadaje się na singiel.
Jesteście fanami filmu "Prawo i pięść" oraz
oryginalnej wersji w wykonaniu Edmunda
Fettinga, czy też bliższe są wam te nowsze,
choćby Katarzyny Nosowskiej czy Strachów
na Lachy?
Qba: Ja osobiście lubię wersje koncertową
Bassa Astrala i Igo. Oni bliżej są monumentalności,
jaką ten tekst ma dla mnie.
Filip: I Nosowska i Strachy zmierzyli się z
Komedą, którego zwyczajnie trudno przewyż-
128
SCHEMA
szyć. Oryginał podoba mi się znacznie bardziej,
jest w swej prostocie znacznie głębszy i
prawdziwszy. Irytacja brakiem nowych, nieobliczonych
na komercyjny zysk, prób muzycznego
odczytania świetnego tekstu Osieckiej
był istotnym impulsem, który skłonił mnie do
wzięcia go na warsztat. Singiel można pobrać
całkowicie za darmo z naszego profilu Bandcamp.
Chyba nie przypadkiem "Nim wstanie
dzień" zamyka płytę, bo po sporej dawce
mroku i pesymizmu wcześniejszych utworów
daje jakąś nadzieję, ma mimo wszystko
pozytywną wymowę?
Qba: Na tym nam zależało, żeby pozostawić
słuchacza z nadzieją. Cała płyta jest trochę takim
katharsis, przez które trzeba przejść, żeby
te wszystkie negatywne emocje z siebie usunąć.
Wtedy doczekamy się nowego i lepszego
dnia.
Filip: Kuba zaproponował taki układ i dobrze
zrobił. Dodam tylko, że nie odbieram swoich
tekstów jako pesymistyczne. Bardziej widzę je
jako oswajanie świata, który, choć fascynujący,
często jawi się też jako niezrozumiały i
groźny. "Nim wstanie dzień" na pewno pozostawia
słuchacza z jasnym sygnałem, że światło
przenika ciemność.
Drugi singiel "From Whence Doom Comes"
to wasz hołd dla Aarona Stainthorpe'a,
wokalisty My Dying Bride - czyżby mieli oni
aż tak duży wpływ na Schemę?
Qba: My Dying Bride miało ogromny wpływ
na nas osobiście i przez to na Schemę. To jest
zespół, z którym każdy z nas zetknął się za
młodu, i z którym nie rozstał się do dziś. Ja
osobiście przez lata czerpałem bardzo wiele z
ich muzyki. To połączenie melancholii z ciężarem,
ten zmieniający się wokal Aarona od
growlu do melorecytacji. Znam wiele dobrych
zespołów doom metalowych, ale tylko My
Dying Bride przez te wszystkie lata niezmiennie
pozostaje na szczycie.
Filip: W moim przypadku mieli oni wpływ
decydujący. Wyczarowany przez nich świat
dźwięków i obrazów odcisnął się bardzo mocno
na mojej wrażliwości muzycznej. A jak już
przed chwilą powiedziałem, medytacja nad
ko-rzeniami zawsze towarzyszy u mnie procesowi
twórczemu. Nagranie numeru stanowiącego
swego rodzaju spłatę zaciągniętego u My
Dying Bride długu było jednym z moich priorytetów.
Aaron słyszał ten utwór, pochwaliliście mu
się stworzeniem czegoś takiego, czy nie
mieliście śmiałości? (śmiech)
Qba: Wysłaliśmy mu i napisał, że mu się podoba.
Pytanie na ile to uprzejmość angielska,
a na ile prawda (śmiech). Ale poprosił nas o
wysłanie mu CD, więc może faktycznie nie
ma wstydu.
Filip: Wymieniłem z Aaronem ładnych parę
maili w tej sprawie. Wyraził zainteresowanie i
wdzięczność. Chcę wierzyć, że podoba mu się
to, co nagraliśmy.
Foto: Schema
Okładka miała nawiązywać do tytułu płyty,
a do tego być nieoczywista, stąd wykorzystanie
przez was obrazu "The Pride of Dijon"
Williama Johna Hennessy'ego, tym bardziej,
że ten wiktoriański klimat pasuje do doom
metalu jak ulał?
Qba: Dokładnie. Jak nasz wokalista Filip podesłał
nam ten obraz, to w zasadzie było przesądzone.
Poza za oczywistym skojarzeniem z
pierwszy zauroczeniem, to jeszcze wygląd tego
jegomościa jest taki mefistofeliczny. A kiedy
zaczniemy się wpatrywać głębiej w ten obraz,
to się okazuje, że oni nie patrzą na siebie
wcale. Do tego ich miny są raczej znudzone
niż zachwycone. To wszystko tak pięknie kontrastuje
z sielankowością tła. Uwielbiam, gdy
w obrazie można odnaleźć takie zgrzyty, które
na pierwszy rzut oka są niezauważalne.
Filip: To kolejny przykład na ożywcze działanie
kontrastu. Obraz jest romantyczny, ale
podszyty melancholią, zieleń ogrodu podbita
jest mrokiem, postacie milczą, ale nie jest to
beztroskie milczenie. Skłania do refleksji podobnie
jak nasza muzyka.
Macie więc debiutancki album, pojawiają się
promujące go utwory, ale co dalej? Z racji
pandemii o koncertach możecie tylko pomarzyć,
z kolei profesjonalny teledysk kosztuje,
co dla niezależnego zespołu jest sporym
obciążeniem - co planujecie, żeby "Pierwsze
zauroczenie" nie przepadło w powodzi nowych
płyt, odbiło się wśród słuchaczy jakimś
szerszym echem?
Qba: Najbardziej zależy nam, żeby ten materiał
dotarł do ludzi, którzy takiej muzyki słuchają.
Nie ma się co oszukiwać, że jest to muzyka
niszowa i nie dla każdego. Ale jednocześnie
nieskromnie uważam, że jeżeli już
ktoś słucha metalu, to jest to kawał naprawdę
dobrej i autentycznej muzyki. I dobrze, żeby
dowiedział się o istnieniu tej płyty. Mamy
nadzieje, że takie rzeczy jak ten wywiad pomogą
nam w tym. A co do koncertów, to tak
jak mówisz, na te chwilę są one w sferze marzeń,
ale jak świat się uspokoi i wstanie w końcu
nowy dzień, to bardzo chcielibyśmy zagrać
coś premierowego. Na pewno będziemy do
tego dążyć!
Filip: Nowy dzień nadchodzi, choć może się
to teraz wydawać bardzo odległe. A kiedy
nadejdzie, sceny zadrżą pod walcem Schemy
(śmiech). Nowy album to decydujący krok w
historii zespołu, ale będę się upierał, że naszym
debiutem było "Miasto nierzeczywiste".
Nie zaczynamy więc od podstaw, raczej
konsekwentnie budujemy swoją pozycję.
Tylko w ten sposób zyskuje się trwałe miejsce
na scenie.
Wojciech Chamryk
SCHEMA 129
Własne "Masters Of Reality"
Co prawda Australijczycy z Raven
Black Night nie grają jeszcze na poziomie
pierwszych płyt Black Sabbath,
ale na ubiegłorocznym CD "Run With
The Raven" udowadniają, szczególnie w
"Water Well" i "Castle Walls (Tears Of Leonidas)",
że są pojętnymi uczniami Tony'
ego Iommiego. Metal w ich wydaniu jest
też niekiedy bardziej epicki, niczym u
Manilla Road, nie unikają też odniesień
do rocka lat 60., szczególnie mistrza gitary Hendrixa,
jest więc naprawdę nieźle. Jim Petkoff opowiada,
dlaczego jego zespół do tej pory wydał zaledwie
trzy albumy oraz zapowiada kolejne, bo lockdown
sprzyjał twórczej pracy.
skrzydła, bo mało kto, poza nielicznymi
fanami, zdaje sobie sprawę z tego, że wciąż
istniejecie, skoro o zespole przez lata jest
cicho?
Jak wspomniałem wcześniej, zawsze jamujemy,
nawet podczas niedawnego lockdownu
mieliśmy próby. Jeśli spojrzysz na nasze oficjalne
wydania, ja i Rino ciągle tam byliśmy.
Zagraliśmy wiele koncertów i tras koncertowych,
festiwale w całej Australii. Doprowadziło
to do zaoferowania nam koncertów w
Niemczech, takich jak Headbangers Open
Air, wtedy musieliśmy znaleźć kogoś innego
zamiast Matta i Joe, co zaowocowało dodatkowymi
występami na Hells Pleasure oraz
Hard and Heavy, zagranymi w składzie: ja na
próby przez cały rok, mieliśmy występ z Paulem
DiAnno jako support, ale potem gdzieś
zniknął. No ale cóż, takie jest życie.
Niejako z założenia nastawiacie się więc na
mniejszy zasięg tego co robicie, szczególnie
po falstarcie współpracy z Metal Blade przy
okazji poprzedniego albumu "Barbarian Winter",
kiedy okazało się, że z takim wydawcą
jest wam po prostu nie po drodze?
Powiem tak, kiedy stworzyliśmy ten zespół,
chcieliśmy po prostu zrobić razem kilka kawałków
i grać je na żywo. Scena była trochę
inna niż dzisiaj, mieliśmy z tego dużo frajdy.
Potem, dostawaliśmy oferty z Sydney, Melbourne,
a nawet z Hobart na Tasmanii. Gdy
więc wróciliśmy z Europy i nagraliśmy "Barbarian
Winter", niektórzy myśleli, że spoczniemy
na laurach, ale to nie była prawda. Ja
i Rino zawsze staraliśmy się dotrzeć do jak
największej grupy odbiorców, czy to przez
nagrania, czy przez koncertowanie. Oczywiście
dzisiejsza sytuacja trochę to skomplikowała.
Mieliśmy kilka zaplanowanych imprez z
okazji wypuszczenia "Barbarian Winter", a
oferta od Metal Blade była świetna. Jesteśmy
wdzięczni, że mogliśmy wydać chociaż jeden
album z tak legendarną wytwórnią, ale okoliczności,
muzyczne klimaty i niektóre złe recenzje
nam nie pomagały (śmiech). Wciąż
sprzedajemy fizyczne kopie, które firmowała
Metal Blade. Wydajemy też wersję "Run
With The Raven" z SAOL/CMM. Sporo się
nauczyliśmy od Jaya, Waltera, Roberta i całego
zespołu, jeśli chodzi o prezentację, marketing,
używania sieci i generalnie wiedzy o
europejskiej scenie metalu, sięgamy więc
gwiazd.
HMP: Wygląda na to, że nie przepadacie za
nagrywaniem płyt i jest to już stan permanentny,
skoro przez ponad 20 lat istnienia
wydaliście raptem trzy albumy?
Jim Petkoff: Komuś z zewnątrz może wydawać
się, że był to jakiś przemyślany plan, aby
wydawać albumy w tak długich okresach czasu,
ale tak naprawdę doszło do tego z powodu
zaistniałych okoliczności. Ze współzałożycielem
zespołu Rino Amorem próbujemy co
dwa tygodnie nowe pomysły lub znowu uczymy
się naszych utworów z nowymi muzykami.
Przez ten czas nasze kompozycje mogą się
rozwijać. Natomiast życiowe doświadczenia,
które wkraczają do naszej muzyki to coś jak
ciągła podróż, czasami jak walka o przetrwanie
w naszym metalowym środowisku w Australii,
gdzie naprawdę ciężko pracujemy,
szczególnie, że gramy epicki doom metal.
Myślę, że zawsze byliśmy w większym centrum
zainteresowania za oceanem, zwłaszcza
w Europie, a teraz jeszcze w innych krajach.
Nasz każdy materiał: "Choose The Dark",
"Barbarian Winter" i "Run With The Raven"
zawiera więc wiele historii, które wplatają
się w muzykę, nasze dema też w pewnym
stopniu utrwalają miniony czas. W idealnym
świecie, wydawanie nowego albumu co rok lub
dwa lata byłoby świetną sprawą, ale sprowadza
się to również do finansów.
Nie jest jednak tak, że taki sposób funkcjonowania
niejako na starcie podcina wam
Foto: Raven Black Night
gitarze, mój brat Big Tom na basie i Dimitiros
z greckiego zespołu Zenith na perkusji.
Na naszych demach grali także inni perkusiści,
którzy na początku zwrócili naszą uwagę.
W Europie zagraliśmy wiele koncertów z
Chrisem z greckiego Agatus na basie. Kiedy
nagrywaliśmy album "Barbarian Winter"
mieszkał wtedy w Australii. Przez ponad rok
majstrowałem przy nim, zanim Metal Blade
go wypuściło, po czym dużo graliśmy w Australii.
Nie potrafiłem zabrać nas z powrotem
do Europy, ale byłem aktywny w sieci. Po
zagraniu paru występów, zaczęliśmy robić demo
do "Run With The Raven". Co ciekawe,
niektórzy mieli spory wkład w ten album, inni
już niekoniecznie. Czasami ludzie też odchodzą.
Mieliśmy perkusistę, z którym robiliśmy
Fakt, że jesteście zespołem australijskim też
pewnie nie ułatwia wam życia, szczególnie w
kwestii koncertów, nawet w ojczyźnie, gdzie
wszędzie jest piekielnie daleko?
Tak, to prawda, ale takie zespoły jak AC/DC
czy Rose Tattoo musiały to zrobić i dzięki
temu przetrwały i osiągnęły sukces. Przed wirusem
przewijało się sporo nowych zespołów
metalowych, hardcorowych, progresywnych,
które dobrze sobie radziły poza oceanem, nawet
niektóre thrashowe zespoły zostały zauważone.
Airbourne są świetni, ustawili się.
Kiedy więc założyliśmy zespół, graliśmy gdzie
się dało w naszym rodzinnym mieście Adelajdzie.
Rozkoszowaliśmy się tym stylem życia,
graliśmy z death, black, gothicmetalowymi
zespołami, podczas gdy hardrockowe zespoły
zazwyczaj grały covery albo coś innego.
Podróżowanie po kraju i za granicą było dla
nas wyzwaniem. W Atenach graliśmy na
świetnym festiwalu Up The Hammers, zarządzanym
przez Manolisa i jego zespół. Byliśmy
zaskoczeni jak wiele osób nas kojarzy. Mamy
nadzieję, że gdy sytuacja się polepszy, to
rozwiniemy się jeszcze bardziej. Mamy zaplanowane
kilka występów, więc bądźcie gotowi!
Chcemy być zespołem na skalę światową!
Jak więc dochodzi do tego, że zaczynacie pracować
nad kolejną płytą? Pojawia się coraz
więcej pomysłów, więc skrzykujecie się i zaczynacie
intensywne prace nad następnym
materiałem?
Ja, Rino i najczęściej nasz basista spotykamy
się co tydzień albo z gotowymi utworami, albo
już zaczętymi kompozycjami i pozwalamy im
na naturalny flow. Niektóre utwory robimy latami,
w końcu to Kruk (raven (z ang.) - przyp.
130
RAVEN BLACK NIGHT
red.) nami rządzi! Zawszę lubię mieć więcej
materiału, niż potrzebujemy.
Wiadomo nie od dziś, że dobry riff to klucz
do sukcesu udanej kompozycji. Ciekawi
mnie jednak ile musisz odrzucić tych mniej
udanych lub zbyt do czegoś podobnych, by
wpaść na ten właściwy?
Mieliśmy szczęście, że używamy sporej ilości
dobrych riffów, podczas gdy odrzucamy zaledwie
kilka. Niektóre z nich znowu się pojawiają,
ale z innym podejściem, ponieważ słuchamy
także innych gatunków muzycznych niż
metal i czasami to pomaga nam spojrzeć na
riffy z innej perspektywy.
Nie pomylę się chyba za bardzo obstawiając,
że to Tony Iommi i pierwsze, klasyczne wcielenie
Black Sabbath miało na was największy
wpływ, co potwierdza choćby "Water
Well", musicie też cenić nieodżałowanego
Marka Sheltona i Manilla Road?
Dokładnie. Kiedy nagraliśmy album z pierwszym
składem, ja byłem bardziej zafascynowany
hard rockiem i blues rockiem. Rino słuchał
doom albo punka i przy okazji kochał
Kiss. Joe był bardziej za progresywnym graniem,
w stylu Rush. Natomiast Matt lubił
death metal, eksperymentalny metal, był też
trochę funkowy. Ale to z twórczością Black
Sabbath spotkaliśmy się najwcześniej i zawsze
wplatałem trochę stylu Dio czy Iana
Gillana. Lubię też Tony'ego Martina, Ray'a
Gillena i Glena Hughesa. "Water Well" muzycznie
jest podzielony na połowę, na mnie i
na Rino, mieliśmy tam różne podejścia do
muzyki Black Sabbath, a solówki brzmiały
jak ukłon w stronę Tony'ego Iommiego. Jeśli
chodzi o Manilla Road to jestem wdzięczny,
że ludzie zaznajomili mnie z Markiem Sheltonem
i jego muzyką. Dopiero co poznałem
ten zespół i muszę to nadrobić. To smutne, że
Mark umarł, grał do samego końca. Przedtem
byłem z nim w kontakcie, niektórzy chcieli,
żeby zagrali koncert w Australii z okazji ich
czterdziestolecia. Szkoda, że tak się nie stanie,
to byłoby świetne.
Wielu muzyków w czasie komponowania czy
sesji nagraniowej przestaje słuchać jakiejkolwiek
muzyki, żeby mimowolnie czegoś nie
zapożyczyć, nie zainspirować się za bardzo.
Myślisz, że ma to sens, skoro wena może
przyjść w każdej chwili i zawsze jest możliwość,
że wykorzysta się jakiś zasłyszany
wcześniej pomysł czy patent?
Słucham muzyki codziennie, gdy jeżdżę autem,
siedzę w domu, podróżuję, relaksuję się,
czytam, i tak dalej. Ona zawsze mnie otacza,
więc jakieś subtelne zapożyczenia mogą mieć
miejsce. Ale czasami lubię też ciszę i spokój i
to twoje serce lub dusza mogą być kanałami,
przez które wszechświat wysyła muzykę. Sporo
moich najlepszych utworów pojawiło się ot
tak, gdy to gitara grała mną, albo gdy melodia
pojawiała się w mojej świadomości, czy to z
przeszłego lub nadchodzącego życia. Kto wie?
Foto: Raven Black Night
Rozwinęliście pomysł z wcześniejszych płyt
i na "Run With The Raven" mamy aż kilka
instrumentalnych miniatur "Sheeba - Slight
Return", który odbieram jako wasz ukłon w
stronę Hendrixa czy wręcz psychodeliczny
"Ancient Rivers" - uznaliście, że fajnie wzbogaci
to zawartość płyty, doda jej kolorytu?
Tak, od czasów naszego pierwszego dema z
2000 roku zawsze zamieszczaliśmy jakiś instrumentalny
albo ukryty kawałek. "Sheeba -
Slight Return" jest ukłonem w stronę Jimiego
Hendrixa, który jest moją największą inspiracją
i to pod wpływem jego muzyki zacząłem
grać na gitarze. Oczywiście muszę też wspomnieć
o wpływach hard rocka i metalu, "Voodoo
Chile" ma jedne z najlepszych riffów jakie wymyślono.
Chcieliśmy też pokazać trochę delikatniejszą
stronę, tak jak Black Sabbath robi
to na "Laguna Sunrise", i tak dalej. Z "Ancient
Rivers" i "Ancient Call" chcieliśmy uzyskać trochę
więcej kolorytu, trochę jak na tych albumach
z lat 60. i 70.
"Run With The Raven" to materiał o kilkanaście
minut krótszy od waszych poprzednich
płyt - uznaliście, że czasem większą
sztuką jest wyrazić się w bardziej zwartej
formie niż w kolosach pokroju "Blood On
My Wings" czy "Barbarian Winter"?
Masz rację, że nasze kompozycje poszły trochę
w bardziej mainstreamowe brzmienie. Nigdy
też nie piszemy specjalnie długich utworów,
by je po prostu mieć. Kiedy zaczynaliśmy,
niektórzy metalowcy narzekali, że za często
używamy tego samego riffu, ale potem zrozumieli.
Bez urazy, ale nie jesteśmy zespołem,
który gra funeral doom metal. Choć niektóre z
naszych nowych utworów są długie i epickie,
to takie nasze "Masters Of Reality".
(śmiech!)
To za każdym razem bardzo indywidualny,
organiczny proces, czy też z takim doświadczeniem
macie już wypracowane pewne
schematy kompozytorskie i aranżacyjne, co
niewątpliwie ułatwia pracę?
Działamy wielotorowo. Czasami mogę mieć
całą kompozycję, a Rino może mieć jakieś
drobne sugestie i na odwrót. Czasami możemy
mieć utwory lub riffy, które nie mają zastosowania
na ten moment, ale mogą się przydać za
parę miesięcy, ale zazwyczaj jest to organiczna
praca.
Wiecie od razu, który utwór sprawdzi się na
scenie i zagości w waszym repertuarze na
dłużej, czy też nie da się tego przewidzieć i o
wszystkim decyduje konfrontacja z publicznością,
albo nawet to, jak wam się gra dany
numer na żywo?
Do dziś, gramy sporo kawałków na żywo.
Przechodziły jakieś małe poprawki, ale te,
które mają być na albumie, wybierają się
same. Dobrze jest też, żeby utwory odpoczęły
przez jakiś czas i żeby się odświeżyły. W
końcu nie zrobiliśmy jeszcze naszego "Stairway
To Heaven" albo "Smoke On The Water",
by się o to martwić. Czasami niektórzy nasi
perkusiści i basiści grali kawałki w swoim
stylu, ale ich charakter zawsze pozostawał taki
sam.
Nie należycie więc do tych zespołów, które
dopracowują swoje kompozycje w studio tak
bardzo, że potem nie są w stanie zagrać ich
jak należy, bo wykorzystano w nich zbyt
dużo nakładek, dodatkowych instrumentów,
etc.?
Nie, większość utworów jest już napisana
zanim wejdziemy do studia, ale muszę przyznać,
że czasami przesadzam, gdy chcę zrobić
epicką melodię w jakimś kawałku. Natomiast
na żywo, to już jest zmasowany atak na zmysły
doommetalowe. Niektóre zespoły wolą pisać
w studiu, a my chcemy zachować pewien
balans.
Czyli określenie true metal jest adekwatne
również w tym przypadku, nie tylko w kontekście
czystości sylistycznej? (śmiech)
Wielki Lemmy mawiał: "Jesteśmy Motörhead i
gramy rock and roll!" To prawda, ale "prawdziwy
metal" ma w sobie to coś, to jest nastawienie
umysłu lub jakiś ruch ludzi, którzy lubią
utwory, solówki, czysty śpiew, i tak dalej.
W obecnej sytuacji i tak nie moglibyście koncertować,
może więc dzięki tej pandemicznej
sytuacji wasza kolejna duża płyta ukaże się
szybciej niż w roku 2028?
Proszę, tak! Chcemy wypuścić aż dwa albumy
w ciągu dwóch-trzch lat, jeśli będzie to możliwe!
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,
Sara Ławrynowicz
RAVEN BLACK NIGHT 131
Greccy fani idą o krok
dalej
Doba jest stanowczo za krótka
dla metalowca, który chce
nadążyć za tym, co dzieje się
na dzisiejszej scenie. Chcąc rzetelnie
śledzić samo zjawisko New
Wave of Traditional Heavy
Metal, trzeba by odsunąć na
bok gro codziennych obowiązków
(nie wspominając o wysypianiu
się). Stąd myślę, że pokaźną
ilość wyświetleń na youtubie, a już tym bardziej wyprzedanie całego nakładu płytowego
w ciągu kilku miesięcy można poczytywać już za konkretny sukces zespołu.
Takowy odnotowała minionej zimy grecka "Horda Czarnych Dusz". Epicpowerowy
projekt facetów wywodzących się głównie z doomowych kręgów sceny.
Płyta "Land of Demise" faktycznie wywiera na słuchaczu bardzo pozytywne wrażenie
i aż prosi się, aby nie zostawić jej przemilczanej. W związku z powyższym
miałem wielką przyjemność porozmawiać z gitarzystą i mózgiem tej ekipy - Johnem
Tsiakopoulosem. Pogadaliśmy trochę o ostatnich wydawnictwach, a także o
tym, czy w obecnych czasach można w ogóle wyżyć z heavy metalu i jak to jest, że
Grecja jest tak silnie zakorzeniona w epickich "kultusch"?
Do tematu "Lonely Road" jeszcze wrócimy.
Zostając natomiast przy "Land of Demise",
to spotkało się ono z pozytywnym odbiorem
ze strony fanów. Na kanale "NWOTHM
Full Albums" na youtube album znalazł się
w top 16 najczęściej słuchanych płyt listopada
(obok takich nazw jak Eternal Champion
czy Megaton Sword), a jego pierwsze limitowane
wydanie zaliczyło sold out po 3 miesiącach.
Chyba możemy mówić o sukcesie -
nawet w kategoriach komercyjnych. Jak na to
reagujecie?
Jesteśmy głęboko zaszczyceni, że znaleźliśmy
się na tej liście wśród takich nazw i naprawdę
doceniamy wsparcie, jakie otrzymaliśmy od
Andersona na kanale NWOTHM Full Albums.
Wyprzedaż albumu była zupełnie niespodziewana.
Podobnie jak oferta winylowa,
którą otrzymaliśmy od Alone Records kilka
tygodni po premierze. Jesteśmy bardzo zadowoleni
z tego rezultatu. Czasami aż trudno
nam w to uwierzyć. Jesteśmy niezmiernie
wdzięczni wszystkim ludziom, którzy wsparli
nas kupując limitowaną edycję CD, nasz merchandise
czy nadchodzące winylowe wersje
albumu. Dzięki nim mogliśmy kontynuować
pracę nad nowym materiałem i odnaleźć utraconą
wiarę w ten zespół.
Myślisz że w dzisiejszych czasach młody
zespół grający w niszy klasycznego heavy
może odnieść sukces komercyjny? Przebić się
do mediów mainstreamowych albo stać się
źródłem zarobku muzyków?
Klasyczny heavy metal nie jest komercyjnym
gatunkiem jak na dzisiejsze standardy. I myślę,
że to jest w porządku. Czy chciałbyś zobaczyć
Eternal Champion występującego w
tym samym secie z Cardi B czy Kanyem
Westem? Wiem, że ja bym nie chciał. Więc,
jeśli zgodzimy się, aby utrzymać rzeczy w
obrębie społeczności heavy metalu i komercyjnego
sukcesu w jej obrębie, to tak - w zależności
od szczęścia, lokalizacji i tego, jak wiele
jesteś gotów poświęcić, jest szansa. Mała, ale
jest. To również sugeruje, że media głównego
nurtu są poza zasięgiem. Chyba, że jakiś zespół
postanowi spalić biblię albo mieć nagich
ludzi na scenie, bo broń Boże zobaczymy sutka,
a wtedy może będzie przerwa w dostawie
mainstreamowych mediów. Co do bycia głównym
źródłem dochodu, to nie. Bardzo niewiele
zespołów utrzymuje się z muzyki. I mówimy
tu o zespołach z przyzwoitą ekspozycją.
Nie o gigantach rocka i metalu.
HMP: Minęło 5 lat od Waszego ostatniego
wydawnictwa (splitu z Dexter Ward). Co
działo się przez ten czas w obozie Black Soul
Horde?
John Tsiakopoulos: Zespół był właściwie zawieszony
od 2016 lub 2017 roku. Ja i Jim,
którzy jesteśmy w zasadzie odpowiedzialni za
muzykę i teksty, trochę oddaliliśmy się od siebie
przez kilka lat. Obaj byliśmy zaangażowani
w inne projekty, które wymagały dużo
naszego czasu i wysiłku. To, plus codzienne
życie, praca i tym podobne rzeczy, które również
zbierają swoje żniwo spowodowało że zespół
pozostawał w oczekiwaniu. Ale w tym
czasie miałem już napisane utwory na "Land
Of Demise". A ponieważ jestem kimś kto lubi
doprowadzać sprawy do końca, chciałem nagrać
i skończyć album, i po prostu wypuścić go
na rynek, żeby ludzie mogli go posłuchać. Nienawidzę
mieć materiału, który siedzi w ciemności.
Chyba, że to gówno. W takim przypadku
po prostu go usuwam. Zadzwoniłem więc
do Jima, porozmawialiśmy o tym i zdecydowaliśmy
się nagrać album. I oto jesteśmy.
Foto: Black Soul Horde
Chciałbym żebyś opowiedział o zmianie
wytwórni. A dokładniej o nie kontynuowaniu
współpracy z No Remorse Records i wydaniu
"Land of Demise" oraz "A Lonely
Road" samodzielnie. Skąd taka decyzja?
To dość proste. No Remorse miało bardzo
napięty grafik wydawniczy. My z kolei byliśmy
gotowi na wydanie płyty. Niestety harmonogramy
się nie zgadzały i postanowiliśmy
działać na własną rękę. Nie jestem zbyt cierpliwy
jeśli chodzi o wydawanie nowej muzyki.
Uważam, że kiedy jest ona gotowa, musi się
ukazać. Myślę, że traci ona część swojej esencji
i energii, jeśli przegapisz to okno i będziesz
siedział nad nią miesiącami, aż zostanie
wydana. Do tego czasu ekscytacja powoli zanika.
Przynajmniej ja tak jestem skonstruowany.
Jim jest nieco spokojniejszy w takich
sprawach, podobnie jak Costas. "A Lonely
Road" było akustyczną interpretacją dwóch
piosenek z albumu. Nie był to nowy materiał,
ale raczej świeże i zupełnie inne podejście do
naszej muzyki. Myślę, że zawsze było przeznaczone
do wydania w formie cyfrowej.
Czy macie swoich ulubieńców wśród utworów
na "Land of Demise"? Do moich należy
"Stone Giants" - śmiem twierdzić że jesteście
autorami jednego z moich ulubionych
"otwieraczy płytowych" minionego roku - a
konkurencja była spora.
Wow, stary! To wiele znaczy! Dziękujemy!
"Stone Giants" to zdecydowanie mocna piosenka
i dlatego też wybraliśmy ją jako pierwsze
lyric video z albumu. Co do ulubionych
utworów, to każdy z nas ma swoje własne. Ja
mogę powiedzieć za siebie, że "Into the Badlands"
i "Soulships" są nieco wyżej w moich
preferencjach. Ale prawdę mówiąc, naprawdę
lubię cały album. A rzadkością, która zdarza
mi się raz na jakiś czas, jest to, że mogę go słuchać
jako fan, a nie jako facet, który go napisał,
nie mówiąc już o tym, że mogę go słuchać
w całości po nagraniu, zmiksowaniu i
zmasterowaniu. To dla mnie wyjątkowe.
132
BLACK SOUL HORDE
"Stone Giants" to też dobry przykład bardzo
ciekawie napisanego tekstu. Skąd czerpiecie
inspiracje? Czy oprócz literatury, filmów i
całego świata fantasy, tworzycie też własne
historie?
Tak, zdecydowanie. Szczególnie na tym albumie.
Jim jest odpowiedzialny za wszystkie teksty.
Na tym albumie czerpał inspirację z życia
w ogóle. Pojechał do Meteory, która jest
wspaniałym miejscem w Grecji, budzącym respekt
i zachwyt. Ogromne kamienie sięgające
dziesiątek metrów wysokości, a na szczytach
niektórych z nich znajdują się klasztory. Myślę,
że to właśnie tam wpadł na pomysł historii
tej piosenki. Widział te kamienie jako
części upadłych gigantów.
Bardzo szybko poszliście za ciosem publikując
EP "A Lonely Road". Czy planowaliście
to dużo wcześniej?
Nie, nie było żadnego planu. Ale wiecie, co się
mówi o bezczynnych rękach.
Skąd pojawił się pomysł na nowe aranżacje
"A Neverending Journey" i "The Frail And
The Weak"?
W tym czasie pracowałem nad własnym albumem
z akustycznymi i orkiestrowymi interpretacjami
piosenek, które napisałem dla
Speedblow, jednego z moich innych zespołów.
Wysłałem go Jimowi, wiesz, żeby zobaczyć
co myśli i pogadać o tym. Zażartował (a
może nie nie jestem zbyt pewny), że może
powinienem zrobić to samo z niektórymi piosenkami
z tego albumu. Pomyślałem, że czemu
nie? Podobało mi się "...Journey", a Jimowi
"...Frail", więc zrobiliśmy oba i pomyśleliśmy,
że wydamy je jako akustyczną EP-kę, darmową
dla wszystkich.
Czy zdecydujecie się na wydanie go w
formie fizycznej?
Byłoby super, gdybyśmy pewnego dnia mogli
wydać je na 7", ale obawiam się, że nie jest to
możliwe w przewidywalnej przyszłości. Jednak
los pozwolił, że oba utwory pojawią się
jako bonusowy materiał na specjalnej edycji
CD "Land Of Demise", która ukaże się pod
koniec kwietnia. Tak więc znaleźliśmy jakiś
kompromis.
Pozwolę sobie wejść na nostalgiczny w dzisiejszych
czasach temat - mianowicie koncerty
(śmiech) jak dotąd jednym z najbardziej
prestiżowych festiwali, w których udziałem
możecie się pochwalić jest Wasze rodzime
Up The Hammers. Jak wspominacie ten gig?
Mamy zarówno miłe, jak i pijackie wspomnienia.
Jeśli o nas chodzi, to Up the Hammers
jest jednym z najlepszych heavy metalowych
festiwali na świecie i byliśmy zaszczyceni, że
mogliśmy być jego częścią dwukrotnie, wśród
takich zespołów jak Angel Witch, Lonewolf,
Wretch i Storm Warrior. Dzielenie sceny z
Angel Witch było spełnieniem moich marzeń,
ponieważ był i nadal jest to jeden z moich
głównych wpływów przy pisaniu dla Black
Soul Horde. Prawdę mówiąc, występy na żywo
nie były w naszych planach, kiedy zabieraliśmy
się za ten album. Nigdy nie sądziliśmy,
że otrzyma on taki odzew, jaki otrzymał i
byliśmy raczej nastawieni na to, że po prostu
wydamy go i pójdziemy dalej. Ale teraz sprawy
mają się inaczej i były rozmowy o zrobieniu
kilku ekskluzywnych lub starannie wyselekcjonowanych
koncertów, jeśli i kiedy koncerty
powrócą.
Czy macie jakieś koncertowe marzenia?
Konkretny festiwal lub artystów u boku
których szczególnie chcielibyście wystąpić?
Keep It True byłoby spełnieniem marzeń.
Up The Hammers też jest na tej liście.
Artyści, z którymi chcielibyśmy wystąpić... O
rany. To nie jest łatwe. Cirith Ungol,
Helloween, Blind Guardian, The Night
Eternal, Enforcer, Unto Others to tylko niektóre
z opcji, które pierwsze przychodzą na
myśl. Ale lista jest ogromna.
W Waszym kraju macie cenione wytwórnie i
festiwale, zasłużone kapele, a do tego publiczność
bardzo entuzjastycznie nastawioną
na ten rodzaj grania. Myślę sobie, że chyba
niewiele jest krajów, w których fan tradycyjnego,
podziemnego heavy metalu mógłby
odnaleźć się lepiej niż w Grecji. Zgadzacie
się? Jak to wygląda z Waszej strony?
To prawda. Publiczność heavy metalowa w
Grecji jest bardzo oddana i wspiera zarówno
festiwale, jak i zespoły. Wiele innych krajów
jest również bardzo przychylnych temu gatunkowi,
ale fani Greccy czasami naprawdę
idą o krok dalej. Mimo to, bycie w greckim zespole
heavy metalowym nie oznacza automatycznie,
że będzie ci się dobrze powodzić.
Musisz pracować, udowodnić swoją wartość i
znosić przeszywające, osądzające spojrzenia
ludzi na ulicy za to, że nie jesteś normalny lub
- z metalowego punktu widzenia - za to, że
jesteś nowym dzieckiem na scenie.
Jak sądzisz, z czego to wynika? W czym tkwi
na przykład specyfika tak silnego kultu kapel
w stylu Manilla Road w Grecji?
Naprawdę nie potrafię powiedzieć. Może dlatego,
że nie mieliśmy okazji zobaczyć wielu
koncertów i zespołów w latach 80-tych, bo
wtedy wszystko było inaczej, teraz cenimy
sobie te wszystkie możliwości. Może to stało
się częścią DNA metalowca. Epiki zawsze dobrze
sobie tutaj radziły. Może ze względu na
rozbudowaną mitologię, którą mamy jako
kraj, element epicki jest bliższy naszemu
sercu.
Wasz kraj nie wydał jednak na świat zespołów,
które zdobyłyby rynek komercyjny,
choć fani podziemia z pewnością dobrze
znają i cenią takie nazwy jak Vavel czy
Northwind. Wymieńcie kilka - dajmy na to 5
- grup, które wg Was są najlepszymi i
najważniejszymi w historii heavy metalu
reprezentantami sceny Greckiej.
Tak. To dlatego, że kraj jako kraj nie wspiera
ciężkiej muzyki. Promocja i możliwości są tu
znikome. Przemysł muzyczny, kiedy jeszcze
był przemysłem, w Grecji zawsze szedł w
kierunku greckojęzycznych zespołów i muzyki
lub bardziej popowych i elektronicznych
stylów muzycznych. Plus tradycyjna muzyka
grecka. Wszystko co ciężkie było i nadal jest
undergroundem, a przynajmniej nie mainstreamem.
Niektóre zespoły, które przychodzą
mi do głowy i są reprezentantami naszego
gatunku to Spitfire, Vice Human, Battleroar,
Innerwish i Sarissa.
Będąc w temacie klasyków metalu, opowiedzcie
o swoich inspiracjach, które miały
największy wpływ na muzykę Black Soul
Horde - szczególnie w okresie, w którym
tworzyliście materiał na "Land of Demise".
Cóż, zawsze byłem fanem epickiego metalu i
power metalu. Uwielbiam też NWOBHM.
Więc zdecydowanie wczesny Blind Guardian
i Helloween, Angel Witch, Cirith Ungol,
Grim Reaper, może trochę Manowar, ale
także zespoły z nowej fali heavy metalu jak
Enforcer, White Wizzard i Holy Grail. Do
tego dochodzi Rage z okresu "Black in Mind"
i oczywiście Iron Maiden. To wszystko to tylko
kilka z wpływów, które pamiętam. Album
napisałem prawie 5 lat temu. Od tego czasu
kilka ciężarówek Jagermeistera i piwa również
zrobiło swoje.
Jakie są plany na przyszłość Black Soul
Horde? Chcecie ruszyć w trasę gdy sytuacja
epidemiczna się uspokoi? A może zaczynacie
pracę nad kolejną płytą?
Najbliższe plany obejmują wydanie "Land Of
Demise" na winylu oraz specjalną edycję CD,
która będzie zawierała również split EP, który
zrobiliśmy z Dexterem Wardem w 2015 roku,
akustyczną EP-kę "A Lonely Road" oraz
niepublikowany utwór z czasów "...Tales".
Chcemy zagrać kilka koncertów na żywo i mamy
nadzieję, że kiedy pandemia się skończy,
będziemy mogli to zrobić. Jeśli chodzi o nowy
album, będziecie pierwszymi, którzy się dowiedzą,
że skończyłem materiał na niego i że
powinniśmy rozpocząć nagrania w maju, jeśli
wszystko pójdzie dobrze. Ale to wszystko, co
mogę na razie powiedzieć. Bardzo tajemnicze,
prawda? (śmiech)
John, to wszystko ode mnie. Dziękuję Ci za
świetną rozmowę! Jakieś ostatnie słowa do
czytelników Heavy Metal Pages?
Dziękuję Ci za możliwość przeprowadzenia
tego wywiadu. Miałem wielką frajdę robiąc go.
Mówiąc w imieniu naszej trójki z Black Soul
Horde, życzymy Wam, abyście wszyscy byli
bezpieczni i zdrowi. Wytrzymaliśmy tę gównianą
burzę przez ponad rok i musimy ją przetrwać.
Mamy nadzieję, że zobaczymy Was na
jakimś koncercie lub festiwalu gdzieś w przyszłości.
Pozostańcie wierni sobie i słuchajcie
heavy metalu. Salute!
Piotr Jakóbczyk
Tłumaczenie Joanna Pietrzak
BLACK SOUL HORDE 133
Podróż w głąb brzmienia analogowego
Pomimo istnienia od 1989 roku (jak prawi Encyclopaedia Metallum),
Wizards of Hazards to zespół o którym prawdopodobnie nie mieliście szansy usłyszeć,
aż do minionego roku, gdy wydali debiutanckie EP "Blind Leads the Blind" i
długograja "End of Time". Panowie z Helsinek grają do bólu tradycyjny heavy/
doom metal, który na pewno przypadnie do gustu fanom Cathedral, Reverend
Bizarre czy oczywiście Black Sabbath. Zachęcam do zapoznania się, bo mam
wrażenie że ten materiał trochę przepadł w istnej klęsce urodzaju, z którą mamy
do czynienia w ostatnich latach - a szkoda. O tworzeniu nastroju przez oprawę
sceniczną, sile analogowego brzmienia i różnorodności inspiracji muzycznych
opowiedział mi frontman grupy - Ville Willman.
waliśmy i tworzyliśmy piosenki jako trio. Ale
projekt Wizard wciąż żył i po tym, jak Amir
dołączył kilka lat temu, zaczął nabierać kształtu.
Potem wszystko potoczyło się dość szybko.
Zdecydowaliśmy o zmianie nazwy, ponieważ
dookoła było zbyt wielu "czarnych czarodziejów".
Nie chcieliśmy aby nas mylono lub oskarżano
o kopiowanie kogokolwiek. Pomysł wejścia
do studia stał się bardzo kuszący. Dowiedzieliśmy
się, że Astia-studio w Lappeenranta
w Finlandii oferuje usługi w zakresie nagrań
magnetofonowych i skontaktowaliśmy się z
Anssi Kippo, który następnie poprowadził nas
w niesamowitą podróż w głąb brzmienia analogowego.
Anssi prowadził badania uniwersyteckie
na temat tego, jak dźwięk analogowy
może wpływać na ludzi. Byliśmy pod ogromnym
wrażeniem tego, co ten dźwięk może zrobić
w porównaniu do nagrań cyfrowych. Potem
pojawił się Jaakko Tarvainen i oto jesteśmy -
z nowym wydawnictwem pod flagą Inverse
Records.
i Iron Maiden, rządzących światem muzycznym
między innymi dzięki ogromnym scenografiom.
Kiedy tworzysz muzykę z pewnym
skupieniem, starasz się przekazać słuchaczom
odpowiedni nastrój i jest to łatwe dzięki książeczkom
z albumami lub zdjęciom na stronach
internetowych. Ale jeśli chodzi o występy na
żywo, uważamy, że powinno być też coś dla
oka, co wprawi ludzi w taki nastrój. Oczywiście
możemy występować w koszulkach i to też
robiliśmy, ale jest fajniej, gdy włożysz trochę
wysiłku w koncert na żywo. Uważamy, że publiczność
również doceni ten mały wysiłek - albo
się pośmieją. Nie ma to znaczenia, dopóki
ludziom się to podoba. A tak między nami -
tajemnica polega na tym, że pośpiesznie zamówiliśmy
te sukienki z imprezowego sklepu
internetowego na cholernie gorący letni koncert,
ale jakoś udało nam się zagrać w tym całym
pocie. Więc każdy może zdecydować, czy
stroje są dla mnichów, druidów czy rycerzy, o
ile pamiętają, że jesteśmy Czarodziejami.
HMP: Historia waszego zespołu sięga schyłku
lat 80. i nazwy Black Wizard. Działaliście
pod nią ćwierć wieku, a jednak trudno znaleźć
o niej jakiekolwiek informacje. Opowiedzcie
co nieco o tym czasie działalności.
Ville Willman: To prawda, jako Black Wizard
nie byliśmy zbytnio aktywni we wcześniejszych
latach. Koniec lat 80' i lata 90' upłynęły
nam na jammowaniu i komponowaniu
piosenek dla przyjemności. Około roku 2000
nagraliśmy na demo kilka utworów aby określić
kierunek, w którym chcielibyśmy podążać.
Jednak każdy miał wtedy swoje własne sprawy,
rodziny, kariery i inne projekty muzyczne, a
czas po prostu płynął. Od czasu do czasu zagraliśmy
kilka koncertów ale głównie jammo-
A jak to się stało że powstało Wizards of
Hazards?
Nagraliśmy piosenkę "Wizards of Hazards" i
stwierdziliśmy, że taka nazwa pozwoliłaby na
zachowanie tożsamości zespołu, a jednocześnie
nie byłaby mylona z innymi zespołami.
Do tego zawsze są jakieś szalone zagrożenia
(ang. hazards - zagrożenia - przyp. red.) kiedy
jesteśmy w trasie, więc uznaliśmy, że nazwa
powinna odzwierciedlać również tę stronę zespołu
(śmiech).
Foto: Wizards Of Hazards
Mam parę pytań co do Waszego wizerunku.
Zacznijmy od logo. Czym jest ten enigmatyczny
symbol?
Zostało wyrwane z logo Volkswagena
(śmiech). Nie, oczywiście żartuję. Logo zostało
ukształtowane z alchemicznego symbolu
arsenu tak, że wraz z cieniem tworzy literę W.
Nasz basista ma oko do tego rodzaju wizualnych
rzeczy - zrobił także okładki naszych albumów
i strony internetowe.
Na scenie zakładacie habity zakonne. A może
to błędne skojarzenie i jesteście pogańskimi
druidami?
Dorastaliśmy w erze takich zespołów jak Kiss
Opisujecie swoją muzykę, jako inspirowaną
wpływami hard rocka i heavy metalu lat 70-
tych, 80-tych i 90-tych. To bardzo szerokie
pojęcia. Moglibyście powiedzieć coś bardziej
szczegółowego o Waszych inspiracjach?
Z lat 70-tych można wymienić tych wielkich,
do których odwołują się wszyscy. Z lat 80-tych
lista też jest całkiem łatwa do ułożenia. Jeśli
chodzi o lata 90. to już trudniej jest powiedzieć,
który rodzaj muzyki był dla nas inspirujący,
ponieważ przechodziliśmy od heavy do
thrash, death i black metalu, grindcore'a i industrial
metalu, a nawet przez okres punka.
Niemniej wytyczną dla Wizards Of Hazards
zawsze były nagrania z epoki analogowej, kiedy
sam album był arcydziełem, dziełem sztuki,
które można było odkrywać godzinami. Obecnie
wydaje się, że na przykład teksty nie mają
znaczenia, ponieważ nikt nie ma czasu, aby ich
naprawdę słuchać. To smutne i wcale nie tak
dalekie od prawdy.
Podobno utwory na "End of Time" powstawały
na przestrzeni dwóch różnych stuleci.
Trudno w to uwierzyć, bo album brzmi bardzo
spójnie. Uchylcie więc rąbka tajemnicy -
które z utworów należą do poprzedniego, a
które do obecnego stulecia?
Cóż, większość piosenek na "End of Time" została
napisana w latach 2000-2010. Jedynie
"Boots of Lead" pochodzi z lat 90-tych, ze starych
rzeczy, które nadal mamy i miejmy nadzieję,
że pewnego dnia je nagramy. "Horn of
Plenty" i "Stoning" powstały kilka lat temu, ale
nie są to najnowsze utwory, jakie mamy. W zasadzie
wszystko na tym albumie można uznać
za raczej stare.
134
WIZAEDS OF HAZARDS
Więc można ten album potraktować jako
kompilację utworów wymyślonych na przestrzeni
lat, a ostatecznie zaaranżowanych
tuz przed jego nagraniem?
Tak, można tak powiedzieć. Oczywiście na
próbach przed wejściem do studia coś dodawaliśmy,
czasem ucinaliśmy niektóre fragmenty,
ale piosenki są głównie w takiej formie, w
jakiej zostały skomponowane lata temu.
Po raz kolejny odniosę się do Waszego opisu
płyty, a dokładniej jej tekstów. Piszecie że:
"Historie stojące za tekstami są inspirowane
starymi wierzeniami i opowieściami z mrocznych
czasów" . Z jakich konkretnie historii
czerpaliście natchnienie pisząc teksty?
W końcu ktoś zaczął wczytywać się w teksty,
dzięki za to! Och, ciężko jest wskazać którykolwiek
konkretny. Możesz nas zapytać, czy
to Kalevala, a my odpowiemy, że tak. Możesz
zapytać, czy inspirują nas teksty innych zespołów,
a powiemy, że tak. Możesz zapytać, czy
to pochodzi ze średniowiecznych pism, filmów
Nordic Noir, poezji Roberta Burnsa czy z samego
życia, a odpowiedź pozostaje ta sama. Z
pewnością można znaleźć proste odniesienia
do starych historii, takich jak Don Kichot,
Alicja w Krainie Czarów i Flecista z
Hamelin, ale nie ma jednego konkretnego.
Intryguje mnie szczególnie "Children of the
Damned", które zdaje się nawiązywać do tematów
chrześcijańskiej eschatologii.
Oprócz nazwy sama piosenka nie ma żadnego
związku z Biblią czy chrześcijaństwem. Jest to
po prostu taka pobudka skierowana do nas
wszystkich w zachodniej cywilizacji, aby otworzyć
oczy na cierpienia dzieci na całym świecie.
Żyjemy w bańce, w której łatwo zapomnieć, że
nie każdy z nas ma tyle szczęścia…
Przechodząc do warstwy muzycznej, muszę
przyznać, że "End of Time" to bardzo wciągający
materiał. Jak na doom metal to po pierwsze
bardzo chwytliwe, a po drugie na swój
sposób… "wesołe" kompozycje. Poczytuję to
jako zaletę tego albumu. Czy taki był cel?
Nie mogę powiedzieć, że to był cel. Próbowaliśmy
uchwycić nasze brzmienie na żywo, energię
i atmosferę, która nas otacza zawsze gdy
gramy razem. Jesteśmy bardzo, bardzo zadowoleni
ze sposobu, w jaki zrobił to Anssi Kippo
- po prostu cholernie doskonale. Jeśli daje ci
to poczucie radości, też w tym jesteś!
Czy czujecie się jeszcze jak debiutanci? Macie
za sobą konkretne doświadczenie jako muzycy,
a jednak trudno mówić o jakiejś rozpoznawalności
w kontekście Black Wizard.
Tak, jako zespół jesteśmy debiutantami i jest
to trochę dziwne, ale z drugiej strony też odświeżające.
Przez lata wszyscy robili mniejsze
lub większe rzeczy przy innych projektach, ale
wydaje się, że ta saga dopiero się zaczęła. Mamy
dużo materiału czekającego na włączenie
do naszego repertuaru i miejmy nadzieję, że
dostaniemy nowe szanse, aby zagrać go na płytach,
a także na scenie.
Tradycyjny doom ma się obecnie całkiem nieźle.
Jesteście na bieżąco z tą sceną? Słuchacie
nowości?
Słuchamy wszelkiego rodzaju zespołów, chociaż
głównie tych starszych, i nie ograniczamy
się do żadnej sceny. Na przykład u naszego gitarzysty
goszczą teraz płyty winylowe kilku
Szwedów, takich jak nowszy Candlemass,
Witchcraft i Horisont, a regularnie od czasu
Foto: Wizards Of Hazards
do czasu bywa tam The Sword i Kadavar, a
nawet Wolfmother. Najczęściej jednak są to
stare rzeczy z lat 70. i 80. Ciekawie było zobaczyć,
z jakimi zespołami były powiązane
"End of Time" i "Blind Leads The Blind"
(EP), zanim się ukazały. Miło widzieć, że więcej
zespołów ponownie wydaje winyle, mam
nadzieję, że my zrobimy to również w najbliższej
przyszłości.
Być może znacie polski zespół Evangelist?
Łączy Was całkiem sporo. Też grają doom
metal, są bardzo tajemniczy, a na swoich
rzadkich koncertach ubierają zakonne habity.
Do tego podobnie jak Wy, wypuścili w tym
roku bardzo dobrą płytę!
Szczerze mówiąc, musiałem ich wygooglować i
można było znaleźć prawdziwą armię "ewangelistów",
dopóki nie doszedłem do tych właściwych...
Wysłuchałem i mam wielki szacunek
dla chłopaków za ich muzykę i nastawienie!
Może któregoś dnia pojedziemy w trasę po
Polsce w naszych trzepoczących płaszczach…
Ville, muszę Cię spytać o Twoje inspiracje
wokalne. A to dlatego że momentami mam
wrażenie jakby w zespole Wizards of Hazards
śpiewał Blaze Bayley z Iron Maiden!
Nie zdziwiłoby mnie gdybym nie był pierwszym
który wpadł na takie porównanie.
Prawidłowo, nie jesteś pierwszym który to wymyślił,
chociaż były porównania do wszelkiego
rodzaju mistrzów wokalnych, co zaskakuje i
zawstydza mnie. Podobieństwo do Blaze'a to
szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ tak
naprawdę nie słuchałem zbyt często jego utworów.
Jeśli chodzi o inne inspiracje wokalne, to
są dziesiątki wspaniałych wokalistów z różnych
gatunków, których uwielbiam słuchać i
którzy mnie zainspirowali. Oprócz oczywistych,
takich jak Ozzy, Dio i Gillan, jest też
na przykład Tom Jones, Shirley Bassey i
Marvin Gaye. Jednak jeśli chodzi o Wizards
Of Hazards, nie chcę brzmieć jak ktokolwiek
inny: chodzi tylko o to, co wydobywa ze mnie
muzyka i jak lubi śpiewać ukryty we mnie Czarodziej.
Jakie plany na przyszłość? Praca nad kolejną
płytą? Trasa koncertowa? Ten cholerny Covid
musi się przecież w końcu uspokoić.
(śmiech)
W najbliższej przyszłości planujemy ponownie
udać się do studia, aby nagrać więcej oldschoolowej
ciężkiej muzyki, która czeka w naszych
szufladach: jest tam dużo nowego i starego
materiału - nieskończenie wiele dobra. A
potem kto wie, co przyniesie przyszłość; będziemy
mieć otwarty umysł i grać dla tych,
którzy lubią to co oferujemy.
Wielkie dzięki za interesującą rozmowę -
ostatnie słowa na zakończenie?
Rock on hard and stay healthy!
Piotr Jakóbczyk
SHES OF ARES 135
HMP: Nieźle musiałem się naszukać, nim
trafiłem na wasz zespół w sieci - wygląda na
to, że wśród thrashowych kapel z USA nazwa
Monarch była i jest dość popularna?
Casey Trask: Właściwie nie natknęliśmy się
na żaden thrashmetalowy zespół o tej samej
nazwie. Jest za to zespół doomowy z Francji i
psychodeliczno-rockowy z naszego miasta San
Diego w Kalifornii. Na pewno wyróżniają nas
muzyka i oprawa wizualna, poza tym nigdy się
tym nie martwiliśmy, wszystkim życzymy powodzenia
i sukcesów.
Nie obawiacie się, że wybór akurat tego
szyldu nieco was ograniczy, bo ludzie będą
najzwyczajniej w świecie mylić wasz zespół
Czekając na zielone światło
Monarch byli na fali wznoszącej,
mieli plany i nadzieje na ich realizację,
ale od marca ubiegłego roku
są w takiej sytuacji co niezliczone
rzesze muzyków z całego świata.
Dobrze przynajmniej, że przed
pierwszym lockdownem zdołali niemal
w całości nagrać drugi album "Future Shock", by później już tylko ten materiał
dopracować. Gitarzysta Casey Trask nie bez powodu ma podstawy do optymizmu,
bo ta płyta faktycznie może być dla Monarch punktem zwrotnym.
Cóż, większość z nas była w tym czasie w
liceum, a zespół tak naprawdę zaczął działać
kilka lat wcześniej, kiedy mieliśmy 15 lat. Byliśmy
po prostu niezorganizowanymi dzieciakami,
którzy rozstali się na kilka lat po tym,
jak nasz ówczesny gitarzysta/wokalista Aaron
Chipp-Miller opuścił grupę. W tamtych czasach
pojawiło się wiele pomysłów na pierwszy
album, ale kiedy się rozstaliśmy, po prostu
wszystko zostało wstrzymane. Zespół nie
był niczym poważnym, dopóki znów się nie
spotkaliśmy i zaczęliśmy współpracę z
niesamowicie utalentowanym gitarzystą/wokalistą
Mattem Smithem. Zebraliśmy kompozycje,
które mieliśmy z dawnych czasów,
każda z nich została nieco zmodyfikowana
nam to świetny pomysł na to, co musimy zrobić
w następnym roku i udało się.
Udział w Wacken Metal Battle USA chyba
sporo wam dał w sensie popularności, szczególnie
wśród tych najbardziej aktywnych fanów
metalu, chodzących na koncerty i kupujących
płyty, czego nie można przecenić?
Tak to było więcej, niż mogliśmy sobie kiedykolwiek
wymarzyć. Jesteśmy bardzo wdzięczni,
że dano nam tę szansę. Prawdopodobnie
zyskaliśmy setki, jeśli nie tysiące nowych
fanów i po prostu mogliśmy grać te kawałki, w
które włożyliśmy tak wiele, dla tak licznych,
nowych ludzi. Nic nie może tego zastąpić.
Zespołów metalowych jest tyle, że naprawdę
trudno je zliczyć, więc każda szansa
szerszej promocji jest dla nieznanej grupy na
wagę złota?
Tak, nawet nie próbowałbym policzyć ich
wszystkich (śmiech). Sama liczba zespołów na
Wacken 2019 była niesamowita. Mieli tam
ogromne tablice z harmonogramem, gdzie
były dosłownie setki zespołów. Ale jeśli wtedy
ktoś po raz pierwszy usłyszał naszą muzykę,
to już był sukces. To jakbyśmy znaleźli największą
sieć, na jaką byłoby nas stać i zamieścili
w niej informacje o naszej muzyce, która
pocztą pantoflową rozejdzie się po niej całej,
dzięki czemu ludzie, jak przypadnie im do gustu,
zaakceptują ją.
z tymi innymi, nawet jeśli już nie grają?
Nasza nazwa została wybrana bardzo dawno
temu przez członków, których już nie ma w
zespole. Nadal są dobrymi przyjaciółmi, ale
myślę, że to tylko flaga, którą niesiemy i to z
dumą. Według mnie jest tak wiele zespołów,
nazw i ludzi na świecie, że w pewnym momencie
możesz mieć taką samą nazwę lub pomysł,
jaki miał już wcześniej ktoś inny. Za to liczy
się to, co z tym zrobisz, jaką nadasz wyjątkowość
swojej muzyce. Jedno słowo może znaczyć
wiele rzeczy dla różnych ludzi.
Powstaliście w roku 2008, zapewne na ówczesnej
powrotnej fali popularności thrashu,
ale werwy starczyło wam wtedy tylko na EP
"Dawn To Night" - granie w innych zespołach
było bardziej absorbujące, Monarch był
początkowo tylko takim niezobowiązującym
projektem?
oraz dostroiliśmy gitary nieco niżej.
Foto: Monarch
W ostatnich latach ta sytuacja uległa jednak
zmianie: debiutancki album "Go Forth...
Slaughter", zwycięstwo w Wacken Metal
Battle USA 2019 - czasem bywa tak, że pewne
sprawy muszą poczekać, ale kiedy już
się za nie zabierzemy, to efekty potrafią zadziwić?
Tak, byliśmy absolutnie podekscytowani tym,
że wygraliśmy Wacken Metal Battle USA.
W tamtym czasie "Go Forth... Slaughter" był
naszym jedynym krążkiem, ale byliśmy mocno
zaangażowani w pisanie następnego albumu,
więc tak właściwie inne utwory zdobyły
nam ten tytuł: kompozycje, których ludzie
jeszcze nie słyszeli, co było naprawdę fajne.
Braliśmy udział w tym konkursie już rok
wcześniej i awansowaliśmy do drugiej rundy,
ale to nie był nasz czas. Jednak przyniosło
Mogliście więc spoglądać w przyszłość z pewnym
optymizmem, bo pracowaliście już
nad drugim albumem "Future Shock". Marzec
2020 roku zmienił jednak wszystko - to
był ogromny cios dla całego świata, muzyki
metalowej również, ale nie załamaliście się,
kontynuowaliście prace nad nową płytą?
Do tego czasu album był już prawie nagrany.
Straciliśmy wtedy naszego basistę Alexa Pickarda,
ale mogliśmy ponownie nagrać partie,
które potrzebowaliśmy w naszych domowych
studiach i wysłać całość bezpośrednio do
Seana Tolleya z Clarity Recordings w El
Cajon w Kalifornii. Od tamtej pory było to
tylko tam i z powrotem, z miksami i wszystkimi
drobniejszymi szczegółami, więc nie było
potrzeby dalszej pracy w studiu.
Najgorsze w tej sytuacji byłoby chyba odpuścić,
dać sobie na wstrzymanie, co akurat
dla Monarch mogłoby być ogromnym ciosem,
bo na coś takiego może pozwolić sobie
grupa już znana, z dużą bazą fanów, etc.?
Cóż, wszyscy jesteśmy dość dobrymi przyjaciółmi,
zwykle widujemy się codziennie. Kilku
z nas pracuje nawet razem w szkole muzycznej,
więc zachowujemy ostrożność podczas
prób, dzięki czemu wszyscy jesteśmy zdrowi.
Na pewno nie ma odpoczynku; aktualnie pracujemy
z naszym nowym basistą Gabe Mendezem
nad naszym starszym repertuarem, a
także nad kilkoma nowymi kompozycjami.
Pandemia nie utrudniła wam więc rejestrowania
"Future Shock", obyło się bez problemów,
udało się ze wszystkim wstrzelić pomiędzy
kolejne lockdowny?
Byliśmy już w punkcie, w którym praktycznie
skończyliśmy nagrywanie, ale nawet teraz
możesz nagrać dźwięk studyjnej jakości w
swoim domu. Nagranie perkusji było najtrudniejsze,
ale zadbaliśmy o to w pierwszej kolejności,
zanim to wszystko się wydarzyło. W
136
MONARCH
rzeczywistości trudniej byłoby się spotkać,
gdy nie było pandemii, ponieważ mieliśmy
napięty harmonogram pracy, moglibyśmy
wchodzić do studia i nagrywać tylko w weekendy.
Praca zdalna jest, zdaje się, czymś, do czego
będziemy musieli w najbliższych latach
przyzwyczaić się, nie tylko w kontekście
muzyki. Jasne, da się to wszystko ogarnąć,
trudno jednak funkcjonuje się w takiej sytuacji
zespołowi, pozbawionemu nie tylko
możliwości koncertowania, ale też przeprowadzania
prób?
Wszyscy wciąż się spotykamy, staramy się też
spotykać na próbach, mniej więcej raz w tygodniu.
Trzymamy się na dystans, ale brak koncertów
to zdecydowanie coś, do czego można
się przyzwyczaić. Myślę, że ostatecznie wszystkim
wyjdzie to na dobre. Ludzie będą tęsknić
za występami, a my będziemy tęsknić za graniem,
ale to przyniesie nowy głód i da nam
czas, aby usiąść na sekundę i zaakceptować to,
że wszystko jest poza naszą kontrolą oraz znaleźć
sposób, aby jak najlepiej wykorzystać
nasz czas.
Kiedy ostatni raz graliście na żywo i jak myślisz,
ile potrwa ta sytuacja, że znowu będziecie
znowu mogli stanąć na scenie i dać
czadu?
Właściwie jesteśmy w stanie zagrać kilka małych
prywatnych imprez, co zapewniłoby nam
świeżość. Dorzucimy też fajne covery, żeby
zobaczyć, co możemy z nimi zrobić, a mogą to
być "Detroit Rock City" i "I Stole Your Love"
Kiss, "Fast As A Shark" Accept, "Welcome
Home" King Diamond, "Ram It Down" Judas
Priest, "Shattered" Pantery, "Moonchild" i
"The Clairvoyant" Iron Maiden. Któregoś
dnia chcielibyśmy wydać album z coverami,
może to być dla każdego coś fajnego, na co
czekamy, a dla nas będzie świetną zabawą.
Trudno powiedzieć, kiedy znowu będziemy
mogli grać prawdziwe koncerty, myślę, że wielu
ludzi odpowiedzialnych za kluby jest teraz
przestraszonych i nie winię ich za to. Jestem
pewien, że chcą się otworzyć, ale ich odpowiedzialność
za koncert oraz za bezpieczeństwo
uczestników jest prawdopodobnie o wiele
większa. Chcę wrócić go grania, ale przede
wszystkim chcę, żebyśmy wszyscy byli zdrowi.
Pewnie tęsknicie za tym podwójnie, tym bardziej,
że "Future Shock" to materiał stworzony
do prezentacji na żywo?
Cóż, zabawne jest to, że gramy te kawałki na
żywo od kilku lat. Myślę, że zanim będziemy
gotowi do powrotu i zagrania koncertu, będziemy
mieli kilka kolejnych nowych utworów
do zagrania. Zawsze staramy się utrzymywać
tempo i dążyć do wspólnego celu. Fajnie jest
mieć do wyboru kilka kompozycji więcej, ale
myślę, że wszyscy tylko czekamy na zielone
światło aby ruszyć z występami.
Wielu muzyków twierdzi, że nagrywanie
płyt jest OK, lubią to, ale jednak dopiero
możliwość koncertowania z nowym materiałem
daje im najwięcej frajdy. Teraz nie ma
o tym mowy, a tak, jak można sobie wyobrazić
koncert muzyki klasycznej czy jazzowy
z rygorami, dystansem i z miejscami
siedzącymi, to już metalowy nie bardzo - nie
masz poczucia, że metal został przez pandemię
odcięty od swej esencji, życiodajnych korzeni?
Foto: Monarch
Zawsze myślałem, że nagrywanie jest naprawdę
fajne, to jak malowanie obrazu: próbujesz
nadać mu porządek, ale zachowujesz charakter
i osobowość, o ile dobrze znasz swoje
utwory. Perfekcyjne wykonywanie niektórych
riffów przez Matta podczas nagrań staje się
męczące, ale on sprawia, że jestem lepszy jako
muzyk (śmiech). Społeczność jest zdecydowanie
największą atrakcją w metalowej kulturze
i tak, jesteśmy teraz odcięci od grania, ale
wszyscy cierpimy razem. Jednak internet trzyma
nas wszystkich zjednoczonych i czekających.
Śledzę świetne grupy na Facebooku, na
których ludzie nieustannie dzielą się nowymi
zespołami. I o ile potrafisz przesiewać całe ich
ego i negatywne nastawienie, znajdziesz tam
kilku niesamowitych ludzi i zespołów, które są
po prostu w to zaangażowane z miłości do
metalu. Jestem dumny z bycia częścią tej społeczności.
"Future Shock" to wasze kolejne samodzielne
wydawnictwo - nie szukaliście wydawcy,
chcecie być dla siebie i sterem, i okrętem,
decydować samodzielnie o wszystkim?
Na razie wydaje nam się, że poradzimy sobie
z większością ciężkich obowiązków; po prostu
nie natknęliśmy się na ofertę, która byłaby dla
nas wyjątkowa. Chcemy mieć pewność, że jeśli
nawiążemy z kimś profesjonalną relację wymagającą
naszej ciężkiej pracy, będzie to koniec
końców korzystne dla obu stron.
Słyszy się jednak, że wsparcie wydawcy pozwala
dotrzeć do liczniejszych odbiorców,
zapewnia lepszą promocję - dacie radę wypromować
się sami?
Zwróciliśmy się do Asher Media o pomoc w
promocji nowego albumu i to wyszło nam bardzo
dobrze, wieści o nas z pewnością rozprzestrzeniły
się. Spotkaliśmy Johna Ashera w
Niemczech na festiwalu w Wacken, tam wyraził
zainteresowanie pomocą w promocji naszej
płyty. Wcześniej pomógł naszym znajomym,
którzy potwierdzili, że jest świetny w
tym co robi, więc jesteśmy wdzięczni za pomoc,
jakiej nam udzielił. Zobaczymy, co stanie
się po wydaniu płyty, mieliśmy kilka innych
ofert, ale to jest coś, o czym wszyscy będziemy
musieli porozmawiać, gdy nadejdzie
właściwy czas.
Wydacie ten album również na winylu - chyba
nie tylko dlatego, że warto w 12" formacie
wyeksponować okładkę, autorstwa Marca
Sasso?
O matko, tak, chcę tę okładkę na dwunastu
calach (śmiech). Oczywiście niesamowite
dzieło Marca Sasso będzie wyglądało doskonale
na winylu, ale myślę, że bylibyśmy głupcami,
gdybyśmy w dzisiejszych czasach nie
zrobili wersji winylowej, a to z powodu ogromnego
odrodzenia się ich popularności, nie
wspominając o doskonałej jakości dźwięku.
Nasi kumple z Glory Or Death Records pomogli
nam w ich wydaniu.
Skoro Marc pracował wcześniej dla Cage, to
wasz kontakt był ułatwiony, a fakt, że ma
też na koncie współpracę z Dio czy Halfordem,
tym bardziej was rajcuje?
Tak, spotkałem Marca kilka razy w Nowym
Jorku, gdzie mieszka, podczas trasy koncertowej
z innymi zespołami, w których gram,
Cage i The Three Tremors. Jest fajnym, normalnym
gościem i wszystko, co wymyśla, jest
po prostu niesamowite. Tak naprawdę nie
mieliśmy nawet żadnych poprawek; pierwszą
rzeczą, którą wysłał, było to, co widzicie na
okładce. Po prostu od razu powiedzieliśmy:
"To wszystko!". Zatrudniliśmy również Stana
Deckera, który pracował dla Ross The Bossa
i chyba Primal Fear. Zleciliśmy mu wykonanie
zabójczego projektu koszulki "Sonic Reaper".
Bardzo podoba mi się to, co robi z kolorem.
Co więc planujecie na najbliższe miesiące,
żeby o Monarch i "Future Shock" usłyszało
jak najwięcej fanów metalu?
Codziennie docieram do nowych fanów, wysyłając
im muzykę i wchodząc z nimi w interakcję.
Spróbujemy również nagrać materiał
wideo. To naprawdę inspirujące, to co robią
teraz niektóre zespoły, kiedy nie mogą grać na
żywo. Nasi przyjaciele z Immortal Guardian
są mistrzami w promocjach wideo. Mamy zaplanowane
wideo, które wkrótce wyjdzie w
momencie ukazania się nowego albumu i szczerze
mówiąc, po prostu nie możemy się doczekać,
aż wszyscy usłyszą cały album. Tak
ciężko pracowaliśmy nad tymi utworami i
mieliśmy mnóstwo frajdy z ich tworzenia, dlatego
fajnie będzie dzielić się nimi z każdym,
kto będzie chciał ich posłuchać.
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,
Joanna Pietrzak
MONARCH 137
Odpowiednia nazwa
Po wydaniu debiutanckiego albumu thrashers z Insane trochę zwolnili
obroty, ale pandemia zmotywowała ich do intensywniejszej pracy. Jej efektem jest
udany album "Victims", potwierdzający, że Szwecja nie tylko tradycyjnym czy
death metalem stoi. Odpowiadają gitarzysta Erik i śpiewajacy gitarzysta Gustaf.
138
HMP: Zakładając zespół kilkanaście lat temu
nawet nie mogliście przypuszczać, że jego
nazwa - bardzo popularna wśród metalowców,
bo Insane mieliśmy w latach 90. i w
Polsce - stanie się jeszcze bardziej aktualna
w odniesieniu do obecnych, szalonych czasów?
Insane: Jeśli chodzi o nazwę… Nie, szczerze
mówiąc, nie mieliśmy pojęcia, jak idealnie Insane
pasuje do tego świata. Właściwie ma to
znaczenie w większości aspektów naszego życia,
także w okresie przedpandemicznym. Nowa
era zimnej wojny, trwająca między Wschodem
a Zachodem i niekończące się wojny
wstrząsające naszym światem oraz coraz bardziej
widoczne zagrożenie globalną katastrofą
z powodu problemów środowiskowych, broni
jądrowej, metalcore'u lub Donalda Trumpa...
Tak, Insane całkiem dobrze pasuje do naszego
współczesnego świata. Może podobnie myślały
inne zespoły o tej samej nazwie?
INSANE
Myślisz, że pandemia koronawirusa nie dość,
że przewartościuje wszystko, to stanie się
początkiem czegoś nowego, również w branży
muzycznej, którą już teraz widzimy w
wersji, której jeszcze rok temu sobie nie wyobrażaliśmy?
Świat bez koncertów? Niemożliwe!
A tu proszę, nie tylko możliwe, ale i
boleśnie realne?
To dość trudne pytanie. Wydaje mi się, że
niektóre zespoły będą częściej transmitować
występy na żywo itp., a może też będzie więcej
streamowanych koncertów, nawet jeśli będziemy
mogli znowu grać na żywo. Myślę też,
że większość ludzi jest naprawdę zirytowana i
dotknięta obecną sytuacją, co doprowadzi do
jeszcze bardziej prawdziwych koncertów i
miejmy nadzieję, że dzięki temu pozyskamy
jeszcze bardziej oddaną publiczność chodzącą
na koncerty. Przynajmniej przez kilka pierwszych
lat, zanim ludzie znów się nie rozleniwią.
Ale mogę być niewłaściwą osobą by to
oceniać, ponieważ tak naprawdę nie przejmowałem
się transmisjami na żywo i takimi rzeczami,
nie jestem więc na bieżąco z tym tematem.
Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że koncertowe
życie jak najszybciej wróci do normy,
a jeśli "pandemiczny" sposób rozpowszechniania
muzyki zniknie, to nic nie się nie stanie.
Należy również wziąć pod uwagę fakt, że sto
Foto: Insane
lat temu świat cierpiał na grypę hiszpankę. W
końcu świat tak naprawdę nie zmienił się tak
bardzo z powodu tej pandemii, więc może za
kilka lat ten cały covidowy też szum zniknie,
kto wie?
Sam uzmysłowiłem to sobie jakoś pod koniec
marca ubiegłego roku, kiedy okazało się, że
pierwszy lockdown na pewno nie będzie
ostatnim i nie ma najmniejszych szans, że po
dwóch tygodniach wrócimy do świata, jak
znaliśmy wcześniej. Miałeś podobnie, czy w
twoim przypadku wyglądało to inaczej?
Mam podobne odczucia. Minęło trochę czasu,
zanim zdałem sobie sprawę, jak naprawdę zła
jest sytuacja. Byłem całkowicie pewien, że możemy
planować koncerty na jesień 2020 roku.
Ale kiedy dotarło do mnie, że tak nie jest, popadłem
w depresję. Było to również blisko
końca nagrań "Victims", więc nie mieliśmy w
ogóle nic zaplanowanego, co było naprawdę
smutne. Nie mieszkamy w tych samych miastach,
więc kiedy nie mamy planów, rzadko
się spotykamy. Właściwie jedynie raz zebraliśmy
wszystkich, aby zrobić małą uroczystość z
okazji wydania "Victims". Było to kilka tygodni
temu i po raz pierwszy od września 2020
roku.
Plusem w waszej sytuacji było i jest jednak
to, że możecie w takiej sytuacji zająć się pisaniem
i komponowaniem - mogło być i tak,
że "Victims" właśnie by się nie ukazała, gdyby
nie pandemia, skoro od premiery debiutanckiego
albumu "Evil" minęło pięć lat, bo nieoczekiwanie
zyskaliście więcej czasu, który
skwapliwie wykorzystaliście?
To częściowo prawda. Mieliśmy bardzo mało
zabukowanych koncertów na ubiegły rok i zaplanowaliśmy
nagrać album w ciągu 12 miesięcy.
Na początku były pewne problemy z
lockdownem, który opóźniał proces pisania,
ale kiedy faktycznie zebraliśmy się razem, pracowaliśmy
naprawdę ciężko przez kilka miesięcy,
a potem jesienią weszliśmy do studia.
Więc fakt, że nie graliśmy żadnych koncertów,
ułatwił nam to, żeby mieć czas na próby
i pisanie nowych utworów, ale myślę, że i tak
byśmy to nagrali. Miejmy nadzieję, że nagranie
i wydanie następnego albumu nie zajmie
nam więcej niż pięć lat.
Wraz z wiekiem trudno więc wykrzesać w
sobie ten entuzjazm nastolatka, dla którego
pierwsze demo było niewyobrażalnym osiągnięciem,
ale wciąż próbujecie, bo muzyka
jest dla was wciąż bardzo ważna?
W pewnym sensie tak. Na początku wszystko,
co robiliśmy, było związane z zespołem.
Wszyscy spotykaliśmy się codziennie w szkole,
rozmawialiśmy o zespole i snuliśmy najróżniejsze
plany. Nawet jeśli teraz jesteśmy tak
samo oddani i entuzjastycznie nastawieni do
muzyki, jak i do zespołu, musimy też ogarnąć
nasze życia, czego nie było, kiedy w 2012 roku
pisaliśmy "Hollow Death". Ale z drugiej
strony fajnie jest mieć zespół w dzisiejszych
czasach, ponieważ to przywilej, żeby spotykać
się, pisać muzykę, organizować i grać koncerty
oraz po prostu spędzać wolny czas słuchając
muzyki - w przeciwieństwie do naszego
normalnego życia. Tak długo, jak będziemy
się tak czuć, myślę, że będziemy dalej walczyć
i szerzyć thrashmetalowy atak.
W samej Szwecji jest od licha metalowych
zespołów, a co mówić o reszcie Europy czy
świata - liczycie, że znajdzie się wśród nich
miejsce również dla was, że zdołacie przebić
się w tym tłoku, nawet w takiej lokalnej
skali?
Fakt, mamy dużo zespołów. Myślę, że tak było
od zawsze i uważam to za dobre. Według
mnie jako fana fajnie jest zagłębić się w zasoby
muzyki metalowej i znaleźć nowe skarby
do słuchania. Obecnie wydaje się, że thrash
nie jest tak popularny, przynajmniej nie w
Szwecji, więc myślę, że trochę się wyróżniamy,
zwłaszcza że gramy thrash już od tak dawna.
Ale oczywiście trudno jest przedrzeć się
do większej publiczności. Naszym celem jest
tworzenie muzyki, której chcemy słuchać, a
jeśli napotkamy ludzi, którzy ją doceniają, będziemy
za to bardzo wdzięczni oraz cieszyć
się, że możemy im ją dać. Oczywiście skłamałbym,
gdybym powiedział, że nie chcemy występować
na większych scenach i sprzedawać
więcej płyt, ale wiem też, że tak naprawdę jest
kilka osób, które nas wspierają i to wystarczy!
Metal jest w Skandynawii dość popularny,
ale klasyczny thrash wciąż chyba trafia do
tych największych maniaków, nie jest szerzej
rozpoznawalny, tak jak choćby grupy
grające black, co jednak pewnie w niczym
wam nie przeszkadza?
Jak wspomniano powyżej, myślę, że masz całkowitą
rację. Jest kilka klasycznych szwedzkich
zespołów thrashmetalowych, takich jak
Hypnosia, Merciless, Mezzrow, Agony, ale
ogólnie rzecz biorąc, thrash metal nie jest u
nas czymś wielkim. Myślę, że Szwedzi bardziej
interesują się heavy metalem i death metalem,
a jeśli chodzi o thrash, polegają na starych
zespołach. Odpowiadając na twoje pytanie,
nie przeszkadza nam to. Tak długo, jak
będzie podobało się nam grać thrash, będziemy
to robić.
Stabilny skład też jest niewątpliwym atutem
i bardzo ułatwia pracę na każdym etapie
powstawania nowego materiału?
Absolutnie. Od 2014 roku jesteśmy w zespole
z tymi samymi ludźmi i to jest jeden z powodów,
dla których zaczęliśmy wypracowywać
bardziej efektywny sposób pisania muzyki
i organizowania funkcjonowania zespołu.
Wszyscy mamy szczególną rolę do odegrania,
zarówno muzycznie, jak i praktycznie, co
sprawia, że bycie w zespole jest pozbawione
rutyny.
Hołdujecie klasycznej szkole thrashowego
grania, czerpiąc zarówno od zespołów amerykańskich,
jak i europejskich - ograniczanie
się to początek końca, niezależnie od tego, co
się gra?
Kiedy stworzyliśmy zespół, byliśmy bardzo
przywiązani do amerykańskich zespołów. Wydaje
mi się, że młodsze zespoły często zaczynają
od Metalliki i Anthrax. Ale kiedy poznaliśmy
niemieckie zespoły, a także bardziej ekstremalną
muzykę, zdaliśmy sobie sprawę, że
możemy tworzyć inny rodzaj thrash metalu
niż ten, który próbowaliśmy grać przez pierwsze
lata. Obecnie staramy się łączyć ze sobą
wpływy różnego rodzaju, myślę, że to jeden z
powodów, dla których wiele starych zespołów
brzmi tak interesująco i wciąż żyje w porównaniu
z wieloma nowymi zespołami. Osobiście
wolę wczesne materiały takich zespołów
jak Possessed, Mercyful Fate, Sodom, Kreator
itp. Ich propozycje wydają się o wiele
bardziej dziwne, straszne i agresywne niż wiele
innych rodzajów metalu. Myślę, że w ten
Foto: Insane
sposób próbowali dowiedzieć się, do czego
chcieli dojść, a muzyka tworzona w tego typu
trybie kreatywności jest wciągająca i interesująca,
a do tego ma osobisty charakter.
Wynika to pewnie z waszych muzycznych
fascynacji, tym bardziej, że kiedy zaczynaliście
grać rodzima scena nie miała zbyt wielu
zespołów grających w takiej stylistyce?
W okolicach 2009 roku było w Szwecji wiele
zespołów grających thrash metal. Trochę się
spóźniliśmy, ale była taka "scena" z zespołami
takimi jak Entrench, Raging Steel, Elimination,
Immaculate itp., którą poznawaliśmy w
naszych pierwszych latach. Niestety większość
z tych zespołów jest dziś nieaktywna. Dla
nas to było naprawdę inspirujące widzieć inne
zespoły grające ten rodzaj muzyki, ponieważ
w naszym rodzinnym mieście od wielu lat nie
było zespołów thrashowych, więc byliśmy bardzo
podekscytowani, kiedy zaczęliśmy koncertować
i spotykać te wszystkie starsze zespoły.
Mieliśmy okazję dzielić scenę z niektórymi
z nich i nadal jesteśmy bliskimi przyjaciółmi
Entrench.
Czujecie, że "Victims" to płyta dla was przełomowa,
początek nowego rozdziału w historii
zespołu?
W pewnym sensie tak myślę. Jesteśmy naprawdę
dumni z tego albumu i wydaje się, że jest
to płyta, którą próbowaliśmy nagrać przez
długi czas. Rozwinęliśmy się jako muzycy oraz
ludzie, co umożliwiło nam pisanie utworów,
które próbowaliśmy napisać wcześniej, ale nie
udało się. W porównaniu z naszą pierwszą
płytą "Evil" pracowaliśmy razem znacznie intensywniej
przez cały proces twórczy. Tym razem
właściwie napisaliśmy kawałki wyłącznie
na tę płytę. Mam nadzieję, że płyta spodoba
się ludziom i wygląda na to, że wzbudziła trochę
więcej uwagi niż "Evil", myślę więc, że to
dobry znak.
Liczycie, że Dying Victims Productions
wam w tym pomoże, sami nie zdołalibyście
wypromować "Victims" tak efektywnie, dotrzeć
na przykład do polskich mediów?
Myślę, że Dying Victims z pewnością nadało
temu albumowi dodatkowego smaczku.
Cieszymy się, że możemy z nimi współpracować.
To świetna wytwórnia z wieloma fajnymi
wydawnictwami i jesteśmy zaszczyceni, że
możemy w niej być.
Było warto, choćby z racji kilku wersji nowej
płyty: nie tylko cyfrowej, ale wydanej też na
CD i w dwóch edycjach winylowych? Będzie
też kaseta, zważywszy wasz zauważalny
sentyment do tego nośnika?
Jesteśmy kolekcjonerami płyt i wydawanie
muzyki w fizycznych formatach jest dla nas
całkowicie naturalne. Zawsze myślimy o naszej
muzyce w kontekście tego, jaki format zamierzamy
wydać. Utwory napisane na LP to
jedno, a kawałki napisane na demo, EP itp. to
co innego. Pisząc materiał na LP uważamy, że
ważne jest, aby stworzyć coś zróżnicowanego
na obu stronach, co sprawia, że ważne jest,
aby dokładnie zaplanować listę utworów. Zauważyłem,
że nie ma zbyt wielu ludzi, którzy
myślą w ten sposób (poza naszymi przyjaciółmi
z różnych zespołów), ale tak jak mówiłem
wcześniej, tworzymy muzykę dla siebie,
więc uważam, że dlatego nie myślimy zbyt dużo
o cyfrowej promocji i wydawnictwach. O
wiele ciekawiej jest słuchać prawdziwych płyt.
Będzie też wersja kasetowa. Nie jest jeszcze
oficjalnie ogłoszona, ale planujemy jej wypuszczenie
latem tego roku. Miej więc oczy
szeroko otwarte, jeśli lubisz kasety tak samo
jak my!
Co teraz, kiedy "Victims" jest już wydana?
Będziecie czekać bezczynnie na koncerty, czy
też przygotujecie coś nowego, choćby materiał
na jakiś split czy EP-kę, które kiedyś tak
chętnie wydawaliście?
W tej chwili pracujemy nad kilkoma projektami
z naszymi innymi zespołami i czekamy, aż
będziemy mogli wyruszyć w trasę. Ale mamy
kilka pomysłów, których nie umieściliśmy na
"Victims" i w ciągu ostatnich miesięcy powstało
kilka nowych riffów, więc myślę, że powoli
zaczniemy pisać następny album. Ale naprawdę
nie możemy się doczekać, aby zacząć promować
"Victims" i miejmy nadzieję, że wkrótce
nam się to uda.
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,
Joanna Pietrzak
INSANE 139
Jest on bardzo osobisty
Bułgaria nie jest krajem, który bezpośrednio kojarzy się z muzyką metalową.
Jednak czasami na moim radarze pojawiają się warte uwagi kapele z tego
kraju. W tym wypadku jest to kapela, którą najpewniej przypisał bym do nurtu
power/thrash. Myślę jednak, że basista zespołu Mosh Pit Justice, Mariyan Georgiev,
pomoże mi lepiej określić grany przez nich gatunek muzyki. Opisze również
to, co inspiruje zarówno ich, jak i niedawno wydany piąty album "The Fifth of
Doom".
HMP: Cześć. Czy mógłbyś opisać swój
sposób grania?
Mariyan Georgiev: Mieszamy amerykański
thrash z US power metalem i pewnymi akcentami
klasycznego heavy metalu. Możesz również
dostrzec parę wpływów bułgarskiej muzyki
ludowej. Ogólnie gramy thrash z duża ilością
melodii oraz harmonii.
Czy zgodziłbyś się, że gracie coś w stylu
mieszanki Forbidden, Artillery oraz Hexx?
(śmiech) Można tak powiedzieć. Dorzuć trochę
Metal Church, Sanctuary oraz Helstar
do tego i dostaniesz przepis na naszą muzykę.
Nie za bardzo skomplikowana receptura, ale
wciąż interesująca dla słuchacza.
Czy mógłbyś opowiedzieć nam krótko o waszym
poprzednim albumie, wydanym w roku
2019 i zatytułowanym "Fighting the Poison"?
Czy był udany?
"Fightinig The Poison" jest naszym najcięższym
i najbardziej thrashowych albumem, w
którym jesteś w stanie poczuć klimat V10 (silnik
dziesięciocylindrowy ułożony w literę V -
przyp. red.). Znalazło się na nim trochę bardziej
politycznie zaangażowanych liryków i
wewnętrznych poglądów oraz nadziei. Album
był całkiem dobrze przyjęty przez małą, acz
lojalną rzeszę fanów. Swoją drogą, chcę podziękować
każdemu z osobna za wsparcie, które
nam do tej pory daliście. Jesteście najlepsi!
Co pomogło wam wydać kolejny album, zatytułowany
"The Fifth of Doom" już rok później?
"The Fifth of Doom" został wydany z pomocą
naszych przyjaciół (fanów), którzy wsparli
nas przy opłacie nagrań i projektu okładki.
Proces komponowania przebiegł stosunkowo
łatwo. Nie brakowało nam pomysłów, dlatego
tak szybko wydaliśmy ten album.
Czy mieliście jakieś problemy z nagraniem
lub produkcją tego albumu? Jak przebiegał jego
proces produkcji?
Nie, wszystko przebiegło płynnie. Znamy się
od trzydziestu lat i graliśmy ze sobą w innych
zespołach i projektach, więc nie było żadnych
problemów, gdziekolwiek byśmy nagrywali.
Dobrze się bawiliśmy podczas pracy nad tym
albumem, było świetnie.
Foto: Mosh Pit Justice
Czy powiedziałbyś, że ludzie są predestynowani
do cierpienia? Jeżeli tak to dlaczego?
Być może jesteśmy predestynowani do cierpienia
w naszym życiu. Przechodzimy przez bezgraniczne
epizody bólu i cierpienia, jednak jesteśmy
również zaprojektowani do pokonywania
ich i zdrowienia po nich. Poza tym wciąż
jest wystarczająco miłości, radości i dobrych
chwil, które sprawiają, że warto żyć.
Co zainspirowało "Voices Below"?
"Voices Bellow" zostało zainspirowane przez
sen, w którym słyszałem śpiewający chór dusz
zapraszających mnie głęboko do podziemi.
Mocno surrealistyczne uczucie. Swoją drogą,
jest to jeden z moich ulubionych utworów na
albumie.
Czy ten album jest bardziej osobisty niż
wasze poprzednie?
Tak, jest on bardzo osobisty. Wszyscy straciliśmy
swoich ojców. Wspomniany utwór został
napisany by uczcić ich pamięć. Chcieliśmy
zrobić coś, co pozwoli nam o nich pamiętać.
Czy "Down We Bleed" ma pozytywne przesłanie?
Czy uważasz, że walka do końca zawsze
ma sens?
Myślę, że walka do końca ma sens, jednak zależy
też od powodu, dla którego walczysz. Jeśli
walczysz w czyjejś wojnie… wtedy to nie ma
sensu. Ale jeśli walczysz by chronić ludzi, których
kochasz lub za swoją ziemię - tak, powinieneś
walczyć do końca.
Czy "The Fifth of Doom" jest albumem koncepcyjnym?
Nie jest konceptem, ale ma powtarzające się
motywy.
Co sądzisz o "Riders of Doom" Deathrow?
Czy słyszałeś ten album? Czy motyw jeźdźców
apokalipsy jest czymś, co inspiruje
wiele kapel?
(śmiech) Oczywiście, że lubimy Deathrow! I
tak, uważamy, że motyw apokalipsy jest często
obecny w wielu metalowych utworach. "The
Four Horsemen" Metalliki czy "Sceptic Apocalypse"
Agent Steel od razu przychodzą na myśl.
Sami używaliśmy motywów bibilijnych na
"The Fifth of Doom".
Jak myślisz, czy bułgarska scena nie jest tak
popularna, jak być powinna?
Cóż, jest wiele dobrych zespołów z Bułgarii,
jak chociażby The Outer Limits, The Revenge
Project czy Vrani Volosa.
Co sprawiło, że wzięliście goryla za swoją
maskotkę?
A co jest bardziej potężnego niż agresywny goryl
noszący thrasherską katanę (śmiech)? Myślę,
że pasuje dobrze do naszej muzyki. Nazywa
się Apeshit, tak swoją drogą (śmiech).
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuje wam za okazję do pokazania się w
waszym magazynie. Wszystkiego najlepszego.
Pozdrawiamy z wybrzeży morza czarnego!
Jacek Woźniak
140
MOSH PIT JUSTICE
HMP: Cześć. Czego nowy słuchacz może
spodziewać się po waszej muzyce?
Javier Trapero: Nowi słuchacze mogą znaleźć
w naszej muzyce odniesienia do staroszkolnego
thrashu, zmieszanego ze współczesnymi,
bardziej technicznymi i szybszymi elementami
nowej szkoły. To wszystko razem tworzy muzykę
melodyczną, coś jak thrash na pograniczu
z progresywnym metalem.
Co chcecie przekazać waszą najnowszą muzyką?
"The Beginning of the End" jest idealną ścieżką
dźwiękową do zobrazowania obecnej pandemii.
Pracowaliśmy nad tą EPką od wczesnego
2019r. i od tamtego czasu chcieliśmy wyrazić
muzyką apokalipsę lub coś zbliżonego do
niej. Spróbowaliśmy podzielić się cząstką tego,
co czujemy, widząc wszystkie światowe problemy
dwudziestego pierwszego wieku. Myślimy,
że rok w rok zbliżamy się do momentu kulminacyjnego
w społecznym, ekonomicznym i
ekologicznym kontekście. Być może nadchodzi
czas, w którym my wszyscy pójdziemy do
diabła (metaforycznie bądź nie). Tak więc możesz
usłyszeć w naszych utworach wiele nienawiści,
bezsilności, mroku oraz oczywiście parę
przełomowych zmian w kompozycjach, które
doskonale pasują do tego, jak odbieramy rozwój
świata.
Niedawno wydaliście wspomnianą EPkę
"The Beginning of the End". Co sądzicie o
reakcji na nią fanów i prasy?
Jest wspaniała. Pomimo aktualnej sytuacji z
globalną epidemią, jesteśmy zadowoleni z tego,
jak wyszedł nowy materiał. Z Noble Demon
Records wspierającym nas, jesteśmy w
stanie z naszą muzyką osiągnąć nowe granice.
Dostajemy recenzje z całego świata i jesteśmy
świadkami niezwykłego odbioru EPki na platformach
streamingowych.
Czym się różni wasz najnowszy album w porównaniu
do waszego poprzedniego długograja,
"Take the World"?
Uważam, że jest o wiele bardziej techniczny i
skoncentrowany niż "Take the World". Na
"The Beginning of the End" dodaliśmy zdecydowanie
techniczne i progresywne elementy.
Sądzimy, że w końcu znaleźliśmy to brzmienie,
którego szukamy od momentu powstania
naszej kapeli.
Czy jesteście zadowoleni z "Take the World"?
Czy chcielibyście coś zmienić na tym
albumie?
Uważam, że był to wspaniały album przejściowy.
Pomógł nam wyrobić sobie markę na meksykańskiej
scenie metalowej oraz otworzył
nam drzwi do międzynarodowych festiwali i
koncertów, pozwalając nam iść dalej oraz rozwijać
się.
Czy powiedziałbyś, że Tulkas przykłada
większą uwagę do basu niż inne zespoły?
Zawsze wierzyliśmy, że bas jest (zwykle) po
prostu niedocenianymi instrumentem w kulturze
metalowej, szczególnie w thrash metalu.
Bas jest niedocenianym instrumentem
Takie zdanie na temat pozycji basu w muzyce
metalowej ma Javier Trapero, wokalista meksykańskiego
thrash metalowego zespołu Tulkas.
W tym wywiadzie przeczytamy także o
tym, co chcą przekazać swoją muzyką, w jaki sposób
przebiegały prace nad albumem oraz jak dużą estymą
darzą "...And Justice For All".
Zawsze poświęcaliśmy basowi dużą rolę, co
słychać we wszystkich naszych utworach od
początku kariery. Uważamy również, że jest to
jedna z tych rzeczy, która sprawia, że nasza
muzyka jest wyjątkowa.
Foto: Tulkas
Jak duży wpływ ma Twoim zdaniem chciwość
na nasz świat?
Ma wielki wpływ. Chciwość jest jedną z głównych
sił, które obecnie rządzą światem. Większość
obecnie istniejących problemów na planecie
czerpie swoją genezę z żądzy siły, pieniędzy,
itd.
Czy "Beginning of the End" nie powinien
otwierać tego albumu?
Chcieliśmy żeby kolejność utworów na EPce
odzwierciedlała to, w jaki sposób nasza muzyka
ewoluowała. Dla nas "The Beginning of
the End" jest tym utworem, w którym dajemy
więcej elementów nowego stylu Tulkas, bardziej
technicznego i progresywnego. Stąd
uznaliśmy, że to będzie idealne zakończenie
albumu.
Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że głównym
tematem albumu mogłaby być teza:
człowiek nie jest w stanie być niezależny od
sił mocniejszych od siebie?
To nie jest tylko to, że człowiek nie jest w stanie
być niezależny, ale głównie to, że człowiek
często nie chce być niezależny. Przez całą historię
ludzkość tworzyła bogów, religie, instytucje
oraz rządy dla siebie, by zrzucić winę na
coś innego. Nie chcemy być niezależni, bo to
by znaczyło, że tylko my jesteśmy odpowiedzialni
za zniszczone społeczeństwo i śmierć
planety.
Dlaczego "Conquer Evil" nie znalazł się na
waszej EPce?
"Conquer Evil" od początku był singlem, zaś
wszystkie utwory na EPce łączy wspólny koncept,
którego "Conquer Evil" nie ma. Od strony
muzycznej, ten singiel jest bliższy do "Take
The World" niż do "The Beginning of the
End".
Czy mógłbyś opisać jak powstał teledysk do
tego utworu?
Nagraliśmy w naszym kraju dwa koncerty. Jeden
to był nasz występ w Mexico City, zaś drugi
na międzynarodowym festiwalu w León.
Chcieliśmy tym teledyskiem pokazać oraz podzielić
się energią i tym, czego ludzie mogą
spodziewać się na naszych występach.
Dlaczego wasza interpretacja "The Shortest
Straw" znalazła się na najnowszej EPce?
Dla nas, "… And Justice For All" jest jednym
z najwspanialszych albumów, nawet bez żadnego
basu. Jednak gdybyśmy mieli taką możliwość,
to skupilibyśmy się bardziej na basie i
zagrali trochę szybciej. Nie oddalibyśmy tego
za nic na świecie. Poza tym uważamy, że "The
Shortest Straw" jest utworem idealnie pasującym
do "The Beginning of the End" pod
względem kompozycji i tekstu.
Czy możesz powiedzieć trochę więcej o grafice
na Waszej EPce? Kto stworzył ją, gdzie i
jak?
Okładka została stworzona przez Antonio
Nolasco, niezwykłego meksykańskiego grafika.
Do tej pory stworzył dla nas wszystkie nasze
obwoluty (single, EP i LP). Na "In The Beginning
of the End" chcieliśmy zaprezentować
wszystkie elementy społeczeństwa, które
trzymają nas w nieustannym kryzysie.
Jak ciężko jest stworzyć w Meksyku muzykę
z jakością, jaką przedstawiacie na swoich albumach?
W Meksyku są wspaniałe studia nagraniowe
jak i producenci muzyczni, nawet jeśli nie są
znani poza jego granicami. Od naszego pierwszego
materiału pracowaliśmy z Erikiem
Monsonizem, hiszpańskim producentem.
Wszystkie nasze nagrania zostały zrealizowane
w Meksyku.
Jacek Woźniak
TULKAS 141
Od punka do thrashu
- Nie mamy biznesplanu. Po prostu gramy thrash metal - mówi Doyle
Fascinator i drugi album Skeleton Pit potwierdza to w całej rozciągłości. "Lust To
Lynch" nie jest do tego tylko łojeniem na najwyższych obrotach, bo nie brakuje na
tej płycie utworów, z "The Evil Horde" na czele, potwierdzających, że zespołowi
nie brakuje też pomysłów na dłuższe i efektowniejsze utwory.
HMP: Kiedy zaczynaliście grać nazwa Pissdolls
wydawała się wam odpowiednia, ale z
czasem ten szyld chyba przestał wam odpowiadać,
stąd pojawienie się poważniejszej
nazwy Skeleton Pit?
Patrick Options: Tak, nadszedł w pewnym
momencie odpowiedni czas na dokonanie
zmiany. W tym celu muszę zagłębić się nieco
bardziej w historię. Założyliśmy zespół jako
nastolatkowie, mieliśmy wtedy jakieś 16 lat.
Nawiasem mówiąc, mieliśmy już skład, który
gra do dzisiaj. Oczywiście nie mieliśmy wówczas
żadnego stylu. Jak każdy młody zespół
graliśmy kawałki, które lubiliśmy. Utwory
Metalliki, Motörhead, Misfits i tym podobnych.
Zdecydowanie już wtedy mieliśmy pewien
punkowy sznyt. Myślę, że z tej postawy
narodziła się również nasza nazwa. Wiele
osób zawsze kojarzyło nazwę Pissdolls z zespołem
punkowym. Kiedy znaleźliśmy nasz
styl jako zespół, było dla nas jasne, że thrash
metal i nazwa Pissdolls nie pasują do siebie.
Chcieliśmy mieć nazwę, która bezbłędnie pokaże,
że jest to zespół thrashmetalowy. Myślę,
że poradziliśmy sobie bardzo dobrze i wciąż
uwielbiam nazwę Skeleton Pit.
W okresie komponowania i nagrywania debiutanckiego
"Chaos At The Mosh-Reactor"
mieliście chyba nieco inne podejście do
tworzenia, będące efektem waszych, stricte
podziemnych, korzeni. Przy okazji tworzenia
materiału na "Lust To Lynch" doszły też
do głosu wasze inne fascynacje, stąd nieco
odmienne, bardziej dojrzałe oblicze Skeleton
Pit niż przed pięciu laty?
Doyle Fascinator: Myślę, że w ciągu tych pięciu
lat dojrzeliśmy nie tylko jako zespół, ale
także jako ludzie. Oznacza to, że w tym czasie
uderza w ciebie wiele wpływów. Nawet najmniejsza
zmiana ma na ciebie wpływ i na muzykę,
którą słuchasz lub tworzysz. Oczywiście
już nie skupiamy się wyłącznie na imprezach i
gorzale. Mamy nowe tematy, którym możemy
poświęcić czas. Mimo to na nowym albumie
Foto: Skeleton Pit
znów pojawiają się stare tematy, ale nieco sparafrazowane.
Generalnie ukończenie nowych
utworów było długim procesem. Nie powiedziałbym,
że jakoś wpłynęły na nas inne rzeczy,
ponieważ pragnienie grania mocnego
thrash metalu nie zmienia się zasadniczo, nawet
w ciągu tych pięciu lat.
Old school thrash metal to wasz w pełni
świadomy wybór, już od najmłodszych lat
wiedzieliście co i jak chcecie grać, zafascynowani
thrashowymi gigantami z lat 80.?
Doyle Fascinator: Pamiętam nawet całkiem
dobrze swoje pierwsze spotkanie z thrash metalem.
To było, kiedy pewnego wieczoru jako
nastolatek wróciłem do domu pijany i włączyłem
metalowy kanał telewizyjny. Testament
grał "Practice What You Preach". Ciężkość,
wokale, rytm i szybkość. Od razu się zakochałem.
Zawsze lubiłem szybki punk i hardcore,
ale to otworzyło mi nowy świat. Po takim doświadczeniu
wchłaniasz wszystko, co możesz
dostać. Tak więc moje własne brzmienie stawało
się coraz bardziej wyrafinowane i twardsze.
Thrash metal jest nadal moim ulubionym
stylem.
Fakt, że nie zamierzaliście się zbytnio spieszyć
z pracami nad następcą "Chaos At The
Mosh-Reactor" był dla was sporym ułatwieniem,
wszystko zostało dopracowane co do
najmniejszych szczegółów, bo ponad pięć lat
to sporo czasu?
Patrick Options: Proces pisania i nagrywania
utworów nie był dużo dłuższy niż zwykle.
Ostatecznie od pierwszego pomysłu do gotowego
albumu minęło około dwóch lat. Wcześniej
odnieśliśmy spory sukces z "Chaos At
The Mosh-Reactor" i zagraliśmy wiele koncertów.
Cieszyliśmy się tym wszystkim, ale
oczywiście w tym samym czasie mieliśmy już
nowe pomysły na kolejne kawałki. Po prostu
zajęło nam trochę czasu, zanim podjęliśmy
decyzję o nagraniu nowego albumu. Oczywiście
pięć lat to dużo czasu, ale jesteśmy w pełni
zadowoleni z nowych utworów i uważam, że
wskoczyliśmy na wyższy poziom. Jeśli nie czujesz
dużej presji, czasem lepiej jest poczekać
trochę dłużej, aż pomysły się rozwiną.
Seryjna praca typu "płyta co rok, bo tak każe
kontrakt/wytwórnia" nie sprawdza się zdecydowanie.
Dlaczego więc wciąż tyle firm i zespołów
wpada w taką pułapkę, nie dostrzegając,
że same wpędzają się w kłopoty,
zmuszając swych podopiecznych do wydawania
słabych płyt, których potem nikt ani
nie kupi, ani nie posłucha? Toż w dzisiejszych
czasach to już nawet nie głupota, ale
biznesowe samobójstwo popełniane z pełną
premedytacją! (śmiech) Z obecnym wydawcą
nie macie, domyślam się, takich problemów
- są zbyt długo w tym biznesie, by pozwalać
sobie na takie błędy, tym bardziej, że
Niemcy słyną z solidności?
Doyle Fascinator: Zgadza się. Jesteśmy w
szczęśliwej sytuacji, że nie musimy co roku
wydawać albumu. Mogę mówić tylko za siebie,
ale uważam, że pisanie każdego roku nowego
albumu dobrej jakości jest wręcz nierealne.
Może to dobrze, że nie musimy zarabiać
na muzyce. Możemy się nie spieszyć i pozwolić
kompozycjom odpowiednio dojrzeć.
Współpraca z wytwórnią zawsze była świetna.
Niestety nie wszystkie zespoły są w takiej sytuacji.
Przynajmniej mam wrażenie, że pod
presją czasu niektóre płyty po latach straciły
na jakości. Ale w końcu każdy musi sam zdecydować,
co jest dla niego dobre. Szanujemy
całą wykonaną pracę, bo wiemy, ile trudu za
nią stoi. Z drugiej strony czasami "diamenty
powstają pod naciskiem". W przeszłości zawsze
pracowaliśmy z niemieckimi wytwórnia-
142
SKELETON PIT
mi, i zawsze dobrze się nam układało. Nie
wiemy, czy w innych krajach jest inaczej.
Wciąż dopracowujecie wspólnie utwory podczas
prób, tak jak powszechnie czyniono to
kiedyś, kiedy nie było internetu, plików, etc.,
a przynajmniej czyniliście tak do momentu
pojawienia się koronawirusa?
Doyle Fascinator: Szczerze mówiąc, nie napisaliśmy
wiele nowego materiału na nowy album
w sali prób. Tym razem Patrick i ja zdigitalizowaliśmy
wiele pomysłów i fragmenty nowych
utworów, a także pozwoliliśmy utworom
rozwijać się za pomocą komputera. Oczywiście
była to mieszanka pracy w sali prób i domowym
studio. Nagrania na nowy album ze
względu na Covid zostały przeprowadzone
bez większych, zespołowych spotkań. Generalnie,
to był szalony rok dla naszej kapeli.
Obecnie nie możemy nawet spotykać się na
próbach.
Patrick Options: Ale w końcu się udało.
Udało nam się zagłębiać w szczegóły i wielokrotnie
nagrywać wszystkie kompozycje.
Dzięki udanej przedprodukcji mieliśmy znacznie
więcej czasu na słuchanie powstającego
materiału i zmiany w utworach i ich aranżacjach.
W zasadzie jesteśmy grupą przyzwyczajoną
do prób, ale w przyszłości połączymy te
obie metody.
Takie podejście wydaje mi się idealne zwłaszcza
dla zespołów metalowych czy rockowych,
gdzie zespołowa praca przekłada się
później na poziom samego materiału czy dobre
przygotowanie do sesji nagraniowej?
Doyle Fascinator: Tak, próby z zespołem są
niezastąpione. Niezwykle ważne jest również,
aby grupa pozostawał na fali, a jej duch był
wciąż obecny. Wiele pomysłów na muzykę, a
nawet na występy na żywo, pojawiają się, gdy
wspólnie gramy na próbach. Nasz zespół tworzy
nasza trójka i każdy ma swoje pomysły.
Czy to chodzi o riffy, prezentację, sprzęt czy
wykonanie. To właśnie tworzy zespół. Więc
niech żyje sala prób! (śmiech)
Uwinęliście się więc z nagraniem nowej
płyty naprawdę szybko, bo mieliście konkretną
wizję tego materiału, a do tego byliście
tak dobrze przygotowani, że wszystko poszło
jak z płatka?
Patrick Options: Myślę, że jednym z powodów,
dla których wszystko poszło tak dobrze,
było to, że mieliśmy okazję nagrać gitary i
wokale w naszym własnym domowym studio.
Stanowiło to pewne odprężenie. Presja nie była
tak duża, znajdowaliśmy się w znajomym
środowisku i byliśmy wyluzowani. Wyszło
nam świetnie i myślę, że to powód, dlaczego
nam się udało. Następnie zatrudniliśmy Marcela
Kühna do miksowania i masteringu.
Wszystko więc było dobrze zaplanowane i
otrzymaliśmy dokładnie taki rezultat, jakiego
chcieliśmy. Cały proces tworzenia nowego albumu
był świetną zabawą.
Nie bez podstaw obstawiam, że zależało
wam na konkretnym, mięsistym i pozbawionym
cyfrowego posmaku brzmieniu - za dużo
już tych syntetycznych, pozbawionych mocy
dźwięków na metalowych płytach?
Doyle Fascinator: Niekoniecznie. Myślę, że
to absolutnie zależy od gatunku, jaki grasz.
Najważniejsze, żebyś był zadowolony z brzmienia.
Dopiero wtedy odnajdujesz się w tym,
co robisz. W ogóle jest nie możliwe, abyś zadowolił
wszystkich. Jeden pokocha twoje brzmienie,
drugi go znienawidzi. Kogo to obchodzi?
Nie możesz uszczęśliwić wszystkich.
Ciesz się i buduj swoje brzmienie tak, jak
chcesz go słyszeć. W sumie wolimy bardziej
analogowe brzmienie.
Tęsknisz za czasami, kiedy technik uruchamiał
taśmę, a zespół, bądź pojedynczy muzyk,
zaczynał grać i wszystko było w jego
rękach, a nie możliwościach komputerów?
Doyle Fascinator: Dziś nie jest inaczej. Tylko
wtedy, gdy dostarczasz coś wspaniałego, możesz
uszczęśliwić swoich fanów. Nawet zespoły,
które używają dużo więcej technologii
niż my, muszą grać dobre występy, aby uszczęśliwić
swoich fanów. Myślę, że szczególnie
na żywo nie można wiele ukryć. Musisz dawać
Foto: Skeleton Pit
wszystko na tacy i zniszczyć tę pierdoloną scenę.
To jedyny sposób. Ale oczywiście korzystamy
z nowszych technologii.
Nie jesteście więc, mimo młodego wieku,
niewolnikami nowoczesnych technologii?
Jakby co dalibyście sobie radę w każdej sytuacji,
nawet w 100 % studio analogowym?
Patrick Options: Nie mogę tego ocenić. Jeszcze
nie nagrywaliśmy w pełni analogowym
studiu. Obrana przez nas droga - do tego momentu
- zawsze się sprawdzała. Jednak byłoby
to dla nas trudne, ponieważ wszyscy jesteśmy
bardziej muzykami scenicznymi niż muzykami
studyjnymi, ale myślę, że moglibyśmy to
zrobić. Po prostu trzeba ćwiczyć jeszcze więcej.
Co istotne "Lust To Lynch" jest płytą znacznie
intensywniejszą, bardziej urozmaiconą
od debiutu - tym większa szkoda, że nie będziecie
mogli prezentować tego materiału na
żywo, przynajmniej w najbliższych miesiącach?
Doyle Fascinator: To totalna katastrofa.
Szczególnie rozczarowujące jest to, że jako
zespół nie mamy jak świętować wydania nowego
albumu. Nie mieliśmy nawet okazji wykonać
na żywo ani jednej nowej kompozycji.
W każdym razie, narzekanie jest bezużyteczne.
Po prostu oszczędzamy energię i w odpowiednim
momencie eksplodujemy na
oczach naszych fanów. Jesteśmy zdecydowanie
zespołem grającym na żywo, tam możemy
najlepiej wyładować naszą energię. Myślę,
że jest to również zauważalne podczas naszego
występu. Chcemy tylko jak najszybciej
ponownie zobaczyć spoconych fanów thrashu.
Też macie tak, jak wiele innych zespołów:
nagrywanie płyt jest fajne, ale dopiero w trasie
ma się największą frajdę z grania nowych
numerów, bo dochodzi do tego interakcja z
publicznością, przepływ energii, a do tego
imprezy, więc nie możecie się już tego doczekać?
Patrick Options: Jak najbardziej. Nagrywanie
jest w porządku, ale z pewnością nie jest naszą
ulubioną czynnością. Po prostu nasze miejsce
jest na festiwalowej scenie. Nie możemy się
doczekać, aby ponownie zagrać na żywo. Widzieć
ludzi, czuć fanów, odczuwać poziom
głośności i oczywiście towarzyszące temu imprezy.
Po koncercie kilka piw z fanami i wymiana
pomysłów. Ogromnie za tym tęsknimy.
Z dnia na dzień radzenie sobie z tą sytuacją
staje się coraz trudniejsze. Mamy tylko nadzieję,
że wkrótce powróci jakaś normalność.
Do tego czasu szykujemy się w domu, żeby
znów się zabawić.
W thrash metalu też będzie powoli następować
zmiana warty, starsze zespoły, tak
jak niedawno Slayer, będą odchodzić, jak
więc widzisz przyszłość Skeleton Pit za 10-15
lat?
Doyle Fascinator: Trudno powiedzieć. Myślę,
że staramy się umocnić swoją pozycję na
scenie thrashmetalowej, zarówno w kraju, jak
i za granicą. Mamy nadzieję, że w przyszłości
będziemy mogli grać więcej za granicą. Chcemy
również sprawdzić, czy możemy wyruszyć
w jakieś trasy. W przeciwnym razie zobaczymy,
co się stanie. Nie mamy biznesplanu.
Po prostu gramy thrash metal.
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski
SKELETON PIT 143
HMP: Cześć John! Cieszę się, że znalazłeś
chwilę na zapoznanie się z treścią pytań. Dla
wielu osób będzie to okazja do poznania muzyki
Leviathan, a myślę, że warto, ponieważ
gracie ciekawe rzeczy. Chciałbym od razu
zapytać o przepis na to, w jaki sposób utrzymać
skład zespołu przez długi czas?
John Lutzow: Cześć. Dziękuję za skontaktowanie
się ze mną i danie mi okazji udzielenia
tego wywiadu. Jeśli chodzi o utrzymywanie zespołu
razem lub jakiekolwiek relacje w tej
sprawie, sprowadza się to do otwartej komunikacji.
Gdy stworzyliśmy Leviathan zawsze
uważaliśmy, że znalezienie dobrych ludzi jest
lepsze niż posiadanie najlepszych muzyków.
Ponieważ jestem teraz jedynym pozostałym
członkiem (z pierwszego składu), łatwiej jest
funkcjonować jako zespół, kiedy jest się bardziej
studyjnym projektem, niż gdybyśmy
spotykali się w jednym mieście. Perkusista
mieszka na Hawajach, drugi gitarzysta, z którym
pracuję, mieszka w Północnej Kalifornii,
a Raphael w Sao Paulo w Brazylii.
Pytam, ponieważ tak naprawdę nową osobą
w szeregach grupy jest wokalista Rafael Gazal,
z którym nagraliście dwie ostatnie płyty.
W czym przekonał Ciebie i chłopaków Rafael,
że to akurat on stał się następcą Jeffa
Warda?
Jestem bardzo szczęśliwy, że znalazłem Raphaela.
Jest niesamowitym muzykiem i fenomenalnie
utalentowanym wokalistą. Nie była
to trudna decyzja, by uznać go za najlepszego,
który zastąpi Jeffa Warda. Po naszych koncertach
w 2010 roku, Jeff tak naprawdę nie
angażował się na tyle, jak było to wymagane
do funkcjonowania na tym poziomie. Wciąż
pomagał, śledząc wokale na kilku albumach,
ale nie było muzyki w jego sercu. Poza tym,
Pokora, zapał i pasja
Nie spodziewałem się, że otrzymam tak wyczerpujące i ciekawe odpowiedzi.
John Lutzow okazał się szalonym gadułą i prawdziwym maniakiem technologii.
To nie przypadek, że człowiek tak bogaty intelektualnie tworzy tak pokręconą
muzykę. Jeśli twórczość Fates Warning czy Dream Theater powoduje u was
szybsze bicie serca, to na pewno Leviathan na dłużej zagości w odtwarzaczu. Myślę
też, że po przeczytaniu tego wywiadu wyjątkowość tej formacji i sympatia do
niej wzrośnie o kilka punktów. Dlaczego? O tym poniżej…
on i ja oddaliliśmy się od siebie i ostatnio mamy
bardzo różne poglądy polityczne i ideologiczne,
które uniemożliwiają spotkanie się
osobiście.
Leviathan istnieje już, z przerwą, trzydzieści
dwa lata. To szmat czasu. Powiedz John, co
uważasz za swój największy sukces z formacją?
Leviathan był moim życiem odkąd skończyłem
dziewiętnaście lat. Coś takiego, co pochłonęło
tyle czasu, pieniędzy i duszy, po prostu
staje się częścią ciebie. Uważam, że to, co
zrobiliśmy na naszym albumie "Deepest Secrets
Beneath", jest naszym największym sukcesem.
Otrzymaliśmy świetną prasę z głównych
wydawnictw, takich jak Guitar, Guitar
World, Hit Parader, Modern Drummer,
RIP, Rolling Stone itp. Nasza sprzedaż albumu
"Deepest Secrets Beneath" była świetna
(chociaż nigdy nie zarobiliśmy na nim ani grosza).
Ten sukces zapewnił nam kontrakt z
Century Media i wydanie albumu "Riddles,
Questions, Poetry & Outrage", który dał
nam możliwość zaprezentowania utworu na
płycie poświęconej Judas Priest. Czad! Niestety,
nasza relacja z Century Media pogorszyła
się i doprowadziła do naszego upadku.
Wyewoluowaliście z power metalu na jego
progresywną odmianę. Wasze płyty, jak np.
"Beholden To Nothing, Braver Since Then"
czy też ostatnia "Words Waging War" stały
się bardzo złożone. Postawiliście na klimat i
bogactwo instrumentalne. Ta zmiana przyszła
naturalnie czy jednak od początku miałeś
chęć grania czegoś bardzo, hmm, intelektualnego?
Ewolucja naszego brzmienia między pierwszą
EP a albumem "Words Waging War" została
zapoczątkowana przez zmianę autorów muzyki.
Ron Skeen i jego tekściarz napisali wszystkie
kawałki na EP. Kiedy wyszło "Deepest
Secrets Beneath", zmiana warty była w toku.
Zacząłem pisać większość materiału. Sześć z
dziewięciu utworów na tym albumie. Sześć z
dziewięciu kawałków na albumie "Riddles,
Questions, Poetry and Outrage" i jedenaście
z piętnastu kompozycji na "Scoring the Chapters".
Ron stał się bardziej managerem Leviathana
niż gitarzystą czy twórcą. Był trochę
starszy od reszty z nas. Kiedy Leviathan rozwiązał
się w 1998 roku, Jeff Ward, Trevor
Helfer, Derek Blake i ja planowaliśmy kontynuować
bez Rona. Pomyśleliśmy, że musielibyśmy
zmienić nazwę grupy, ponieważ Ron
nadal był właścicielem znaku towarowego Leviathan.
Frustracja związana z próbami znalezienia
motywacji w muzyce po tym, jak biznes
muzyczny skopał nam tyłki, była wielka. Naprawdę
zniszczyła naszą motywację i nadzieję,
że damy radę zwyciężyć. Doprowadziło to
do tego, że wszyscy przez chwilę szliśmy w różnych
kierunkach. Derek i ja pracowaliśmy
razem przy projektach pobocznych i koncertach
akustycznych, ale nie pisaliśmy nic cięższego
przez wiele lat. Wracając do pierwotnego
pytania, obecne brzmienie i styl Leviathan
jest kierunkiem, w którym zawsze chciałem
iść. Jeśli porównasz materiał, który napisałem
na "Deepest Secrets Beneath", "Riddles,
Questions, Poetry and Outrage" lub "Scoring
The Chapters", nie ma aż tak wielu różnic
między nowszym materiałem, który teraz
publikujemy. Jestem produktem moich wpływów,
jak każdy twórca. Są one widoczne w
moich kompozycjach.
Poruszyłem już kwestię ostatniej płyty.
Przyznam, że album "Words Waging War"
mi się podobał. Wcześniej nie trafiłem na
Waszą muzykę, dopiero niedawno zapoznałem
się z kilkoma rzeczami. Czy praca nad
tym krążkiem różniła się jakoś znacząco od
prac nad poprzednimi?
Główna różnica między "Words Waging
War" a kilkoma ostatnimi albumami, które
wyprodukowałem, sprowadza się do miksu.
W przeszłości sam zajmowałem się nagrywaniem
i produkcją we własnym studiu. Obejmowało
to miksowanie, które okazało się błędem,
który staram się przezwyciężyć. Z każdym
dniem jestem coraz lepszy w produkcji w
moim studio, ale ograniczenia są oczywiste.
Chciałem spróbować wrócić do jakości produkcji,
jaką mieliśmy w latach 90-tych. Wymagało
to współpracy z prawdziwym studiem i
Foto: Leviathan
144
LEVIATHAN
inżynierem. Skontaktowałem się z naszym
starym producentem, Jimem Morrisem z
Morrisound. Bardzo chciałbym z nim pracować,
ale nie stać mnie na jego stawki. Następnie
sięgnąłem do następnego, bardziej logicznego
wyboru. Kevin Clock, właściciel Colorado
Sound. To jest studio, w którym została
nagrana większość naszego starszego materiału.
Kevin zmiksował i opracował oba albumy
Titan Force, które uwielbiam. Byłem
więc niesamowicie wdzięczny, że zgodził się
współpracować z Leviathanem. Pracował w
ramach mojego budżetu i dostarczył coś, z
czego jestem niezwykle dumny. Brzmienie
"Words Waging War" jest dokładnie takie,
jakie powinno być.
Czy wobec tego możesz zdradzić jak rozplanowujecie
tworzenie nowych utworów Leviathan?
Używacie do tego specjalnego klucza,
a może stawiacie na naturalny rozwój pomysłów
i burzę mózgów?
Będąc maniakiem technologicznym, polegam
na narzędziach usprawniających tworzenie
moich kompozycji. W latach 90-tych zaczęliśmy
grać razem z technologią "click track" i sekwencerami,
aby zapewnić brzmienie naszego
albumu podczas występów na żywo. Wymagało
to zaprogramowania utworu na midi syntezatorze.
Obecnie piszę riffy organicznie na
gitarze lub klawiszach, jak każdy, kto bierze
swój instrument i zaczyna grać. Kiedy mam
kilka wartościowych pomysłów, zapisuję je jako
notację w moim oprogramowaniu DAW.
Na tym etapie nie ma znaczenia, w jakim tempie,
tonacji czy metrum się znajdują. Po jakimś
czasie, gdy mam wystarczająco dużo pomysłów,
zaczynam składać je w szkielet utworu.
Zaletą pisania i komponowania w ten sposób
jest to, że surowe dane są już w komputerze.
Mogę nimi manipulować w dowolny sposób.
Następnie rozwijam utwór jako przed
produkcję z zaprogramowanymi bębnami, basem,
gitarą, klawiszami, wokalami itp. Modyfikuję
kompozycję, aż uzyska odpowiednią
płynność. Następnie przygotowuję pliki dla
perkusisty, aby zastąpić bębny z midi jego
prawdziwymi pomysłami. Udostępniamy pliki
przez Dropbox lub dysk Google. Odzyskuję
perkusję, dokładam bas i gitarę rytmiczną, a
następnie wysyłam pliki do Raphaela. On dodaje
swoją magię. Później dopieszczamy utwory
warstwami i dźwiękami, aż otrzymam jakościowy
wstępny miks. Ostatnim krokiem
jest wysłanie poszczególnych utworów do Kevina,
aby mógł miksować. Po wybraniu miksu
spotykam się z nim w studiu i finalizuję wynik.
Muzyka, jaką proponujesz z Leviathan, skojarzyła
mi się z dokonaniami Fates Warning
czy też Dream Theater. Pobrzmiewają też
echa starego, dobrego rocka progresywnego.
Jeśli mógłbyś się chwilę zastanowić to co jest
Twoją inspiracją do pisania własnej muzyki?
Wspomniałem o tym wcześniej. Ludzie są
produktami naszego środowiska. Rozwijamy
naszą kreatywność, ucząc się z jak największej
liczby różnych wpływów. Posiadanie bardzo
eklektycznych gustów muzycznych pomaga
poszerzać nasze możliwości. Jestem niezmiernie
dumny, że kojarzę się z legendami, takimi
jak Fates Warning czy Dream Theater, ale
myślę, że Leviathan stworzył unikalne brzmienie
i pod każdym względem rozwijamy się
bardziej niż inne zespoły progresywno-metalowe.
Ponieważ jesteśmy stosunkowo nieznani
i nie ograniczamy się do sukcesu, mogę tworzyć
muzykę, która nie musi pasować do zatwierdzonej
struktury. Najprawdopodobniej
jest to dobra a zarazem zła rzecz.
Zdarza Ci się czasem korzystać z jakichś
niewydanych pomysłów, kiedy kreujesz nowe
kawałki Leviathan?
Jeśli chodzi o stare pomysły, to tak, wiele
kompozycji, które nigdy wcześniej nie zostały
wydane, w ostatnich latach zostało przerobionych
i wykorzystanych na albumach Leviathana.
John, jak starasz się nie zwariować w tym
trudnym okresie związanym z pandemią?
Paradoksalnie ten nadmiar wolnego czasu,
jaki dostaliśmy w kontekście lockdownu, może
przyczynić się do powstawania nowych
rzeczy. Zdarza Ci się siadać częściej do tworzenia
czy może wręcz przeciwnie - robisz sobie
dłuższe przerwy?
Praca nad nowym materiałem sprawia, że jestem
skupiony na czymś, więc nie daję się zbytnio
wciągnąć w piekło, jakim jest współczesne
życie. Polityka i pandemia mogą być naprawdę
inspirujące lub druzgocące. Spędzanie
czasu z moją żoną i synem daje mi poczucie
bezpieczeństwa. Jestem zagorzałym fanem
motocrossu, więc jazda na torze, utrzymuje
mnie w formie fizycznej. Lockdown nigdy nie
spowodował u mnie żadnej przerwy. Pracuję
w IT, więc w lutym ubiegłego roku obciążenie
pracą wzrosło drastycznie, ponieważ większość
świata zaczęła pracować zdalnie. Chciałbym
odpocząć. Następny album, który chcemy
wydać w 2022 roku, jest prawie w połowie
ukończony. Piszę razem ze starym przyjacielem
z Kalifornii. Mamy zamiar wydać nowy
materiał na winylu, jako gadżet kolekcjonerski
z okazji naszego 30-lecia. Numerowany
winyl plus płyta CD zawierająca wszystkie
niewydane dema z lat 90-tych oraz koszulkę.
Spoglądam w dyskografię Leviathan i widzę,
że wydaliście tylko jedną płytę koncertową
"Leviathan Ressurected" z 2010 roku. Jesteś z
niej zadowolony? Myślałeś może nad tym,
żeby po dziesięciu latach znów sportretować
grupę nagraniami na żywo?
Mamy nadzieję, że znajdziemy organizatora
koncertów, który w 2022 roku zaprosi nas do
Europy na kilka występów. Jeśli znajdziemy
kogoś, kto pomoże nam finansowo, zarezerwujemy
tyle koncertów, ile będzie to możliwe
logistycznie. Jeśli nie zdołamy wrócić do Europy,
możemy zarezerwować występ w nowym
miejscu należącym do Kevina Clocka i zarejestrować
wersję na żywo albumu, który planujemy
na rok 2022. To album koncepcyjny o
długości 44 minut. Ten materiał jest świetny,
aby zademonstrować moc perkusji Kyle'a i
głosu Raphaela oraz naszego nowego sposobu
pisania muzyki.
Chciałbym zapytać o tematykę tekstów. Poruszacie
dość poważne zagadnienia dotyczące
spraw społecznych, etyki, moralności…
Jakie, według Ciebie, utwory Leviathan z
całej kariery zasługują na szczególną uwagę
i skąd akurat taka tematyka?
Teksty zawsze były dla mnie najważniejszym
elementem muzyki. Jednymi z moich najbardziej
znaczących i osobistych materiałów są
utwory, które napisałem na "Words Waging
War", poświęcone mojemu synowi, Leviemu.
Również kawałek z naszego albumu "Can't Be
Seen By Looking", który napisałem dla mojej
żony Dany, ma duże znaczenie emocjonalne.
Natomiast utwór "Turning Up Broke" z "Scoring
The Chapters" jest jedną z moich ulubionych
kompozycji wszech czasów.
John, a prywatnie jesteś fanem muzyki? Szukasz,
kolekcjonujesz muzykę?
Jestem kolekcjonerem muzyki i filmów. Miałem
szczęście pracować w jednym z najfajniejszych
sklepów z płytami w latach 90-tych.
Stamtąd udało mi się zdobyć wiele rzadkich
pozycji. Wciąż posiadam ponad 700 płyt CD
i 1200 DVD.
Trochę nawiążę do poprzedniego pytania.
Ciekawi Cię to, co wychodzi współcześnie
czy raczej hołdujesz starym, klasycznym
brzmieniom?
Szczerze mówiąc, nie obserwuję zbyt wielu
nowych grup. Głownie kupuję nowe wydawnictwa
znanych zespołów, takich jak Fates
Warning, Dream Theater itp. Większość
grup, które nadal obserwuję, to zespoły lub
artyści, których śledziłem wiele lat temu.
Artyści tacy jak The Beatles, Queen, Black
Crowes, Counting Crows, Jellyfish, Peter
Gabriel, Tori Amos, Shawn Colvin, Martin
Sexton, Ellis Paul. Rzeczy w tym stylu.
Dobrze, wróćmy jeszcze do ostatniej płyty
Leviathan. Możesz pokrótce opowiedzieć jak
przebiegała sesja i czy możemy spodziewać
się wydania później jakichś odrzutów?
Z perspektywy efektywności, moje pisanie nie
kończy się na niczym, co mógłbym nazwać
odrzutami. Rozwijam pomysły, edytuję je lub
pracuję nad nimi, aż zabrzmią dobrze. Wszystkie
moje niewydane kompozycje albo zostały
wydane, albo nie są już warte by do nich
wracać.
Nasi czytelnicy często sami tworzą swoją
muzykę. Jakich rad udzieliłbyś dla młodych
adeptów tak skomplikowanych dźwięków,
jak twórczość Leviathan?
Radziłbym, aby dowiedzieć się jak najwięcej o
komputerach i technologii. Jest to wymóg,
jeśli chcesz pisać i produkować własne materiały
na poziomie porównującym z dużymi
studiami. Nauka teorii muzyki jest również
dużą korzyścią. Pokora, zapał i pasja również
idą z tym w parze.
Masz może swoje ulubione modele gitar,
których chętnie używasz? Pewnie są te, które
są niezastąpione w studio, a pewnie i takie,
bez których nie wyobrażasz sobie grać koncertu…
W 2010 roku sam zrobiłem swoje gitary. Zależało
mi na zbudowaniu czegoś niestandard-
LEVIATHAN 145
owego. Miałem już kilka unikalnych siedmiostrunowych
Carvinów (obecnie Kiesel). To
sprawiło, że pomyślałem: "hej, mógłbym zbudować
własną gitarę i zaoszczędzić pieniądze".
Za cenę jednego Carvina mogłem kupić materiały
i z pomocą stolarza, który pozwolił mi
korzystać ze swojego warsztatu, zbudowałem
dwie gitary elektryczne typu neck thru body z
siedmioma strunami dokładnie tak, jak chciałem.
Kupiłem całe drewno na eBay'u. Mogłem
w konstrukcji zastosować to z gatunku egzotycznych,
którego nie kupiłbym w markowej
firmie budowlanej. Niektóre z moich innych,
cenionych instrumentów, to wydanie kolekcjonerskie
Takamine Sante Fe z 1994 roku
ze stalowymi strunami akustycznymi. Ta gitara
została zmodyfikowana przy użyciu elektroniki
Fishman i Seymour Duncan. Uwielbiam
nylonowe struny akustyczne Cordoba
GK Studio. Ta gitara jest jedyna w swoim rodzaju.
Posiada pełny system ghost midi, pakiet
elektroniczny piezo i K&K Trinity z wewnętrznym
mikrofonem i przetwornikami.
Mam też elektryczną obudowę typu hollowbody
firmy Ibanez Artstar z tym samym systemem.
Używam tych gitar midi z moim Rolandem
GR-20. Do obróbki gitary używam
Fractal Ax-FX II.
A właśnie - koncerty. Dobrze wiemy, jaka
jest teraz sytuacja, ale zawsze miło powspominać.
Słuchaj, czy są jakieś miejsca na
świecie, w których uwielbiasz grać sztuki?
Niemcy zawsze byli największymi fanami Leviathan.
Odkąd byłem dzieckiem, miałem
dziwny związek z tym krajem. Wydaje mi się,
że w Niemczech jest miasto o nazwie Lutzow.
Następnym razem, gdy będę w Europie, pojadę
tam i rozejrzę się za moimi przodkami.
Bardzo chciałbym też grać w Japonii. Może
kiedyś…
Czy mógłbyś zdradzić jakieś anegdoty z
tras? Chyba, że nie nadają się do publikacji…
(śmiech)
Nie mam do opowiedzenia żadnych szalonych
historii. Leviathan zawsze był skromny i poważny
na swoich trasach. Nie jesteśmy zapalonymi
imprezowiczami. Po koncertach woleliśmy
oglądać filmy, żeby się zrelaksować, niż
się nawalić i niszczyć pokoje hotelowe. Kiedy
byłem nastolatkiem, pozbyłem się tego dzikiego
nastawienia gwiazdy rocka.
Ukrop, antyczne ruiny i femme fatale
Możliwe, że poniższa rozmowa z gitarzystą i kompozytorem Fortress Under
Siege będzie Waszym pierwszym kontaktem z grecką sceną progresywnego
heavy metalu. Jak się jednak dowiecie, kolebka Zachodniej Cywilizacji ma coś ciekawego
do zaoferowania nie tylko w ramach epickiego true metalu.
HMP: Gratulę wydania Waszego trzeciego
longplay'a "Atlantis". Co działo się z Fortress
Under Siege podczas sześcioletniej
przerwy po poprzednim krążku "Phoenix
Rising"?
Fotis Sotiropoulos: Najważniejszym wydarzeniem
była praca nad "Atlantis". To kompletnie
nowe zadanie dla Fortress Under Siege,
ponieważ zmieniliśmy skład. Oprócz
mnie, z oryginalnego line-up'u pozostał jedynie
klawiszowiec Georgios Georgiou. Pozostali
są nowi, aczkolwiek zdążyliśmy się już
zgrać na greckich koncertach. Nie będziecie
czekać aż tak długo na następcę "Atlantis",
ponieważ mamy już cały kolejny album w fazie
przedprodukcji.
Czy mógłbyś wyjaśnić, jak dokładnie doszło
do owej zmiany składu?
Zaczęło się od tego, że nasz wokalista Alex
"Hanibal" Balakakis odpóścił zaraz po premierze
"Phoenix Rising". Jego miejsce zajął
natychmiast Nick Roussakis, ale wkrótce dały
o sobie znać różnice wizji rozwoju muzycznego.
Udało nam się wprawdzie skomponować
wspólnie jeden utwór, ale na dłuższą metę
nie bylibyśmy w stanie pogodzić naszych gustów
muzycznych. Nick zdecydował więc, że
nie widzi swojej przyszłości w Fortress Under
Siege. Tak było lepiej dla każdego z nas.
Następnym wokalistą został zaś Mike Livas,
który był bliski ukończenia z nami całej płyty,
ale też nie było między nami odpowiedniej
chemii. Uznaliśmy wówczas, że nie akceptujemy
kompromisu w jakości naszej muzyki i
potrzebujemy zrobić wokale ponownie. Tasos
Lazaris przeszedł z funkcji naszego ówczesnego
drugiego gitarzysty na stanowisko wokalisty.
Dodatkowo skład uzupełnił nowy członek,
Themis Gourlis, na gitarze rytmicznej.
Nowy album i nowy label. Jak doszło do
Waszej współpracy z Rock of Angels Records?
Kiedy rozesłaliśmy nasz materiał do kilku wytwórni
rozsianych po całym świecie, okazało
się, że wszystkie są zainteresowane podpisaniem
z nami kontraktu. Oferowane przez
nich warunki były jednak niesatysfakcjonujące
i nie zaakceptowaliśmy żadnej propozycji.
Natomiast kiedy podjęliśmy już decyzję, że
najlepiej zrobić wszystko samemu, Rock of
Angels Records zaskoczyło nas dokładnie
taką ofertą, jakiej od początku chcieliśmy.
No dobrze, John, czas kończyć. Tradycyjnie
poproszę o słowo dla czytelników Heavy
Metal Pages i fanów dobrej muzyki metalowej
w Polsce…
Jedno słowo? Nadzieja. Myślę, że ludzkość i
planeta potrzebują teraz nadziei bardziej niż
czegokolwiek. W kilku słowach - "opuść świat
lepszy niż go zastałeś". To jeden z moich ulubionych
cytatów i mój życiowy cel.
Dziękuję za czas i odpowiedzi. Życzę zdrowia
i mam nadzieję do zobaczenia szybko na
koncertach!
Dzięki za daną mi okazję, żebym mógł podzielić
się szczegółami o sobie i Leviathanie.
Adam Widełka,
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski,
Sara Ławrynowicz
Foto: Fortress Under Siege
146
LEVIATHAN
Umowa była korzystna dla obu stron. Poszliśmy
za ciosem.
Album nazwaliście "Atlantis". Czy wierzycie,
że mityczna Atlantyda istniała w rzeczywistym
świecie?
Jedynym źródłem pisanym wspominającym o
bogatym i fantastycznym mieście Atlantis,
które rzekomo zatonęło, są dwa dialogi Plato
"Timaeus" oraz "Critias", ale nie mają one
wartości historycznej. Spotkaliśmy się także z
innymi współczesnymi teoriami oraz interpretacjami,
ale na tą chwilę wszystko wskazuje na
to, że Atlantis była krainą mitologiczną, a nie
rzeczywistą.
Skąd zatem taki a nie inny wybór tytułu?
Nazwa "Atlantis" faktycznie może być myląca
dla wielu odbiorców, ponieważ utwór tytułowy
nie dotyczy helleńskiej mitologii. Słowem
tym posłużyliśmy się jako alegorią tych wszystkich
rzeczy, które ludzie bardzo pragną
przez całe życie, ale nie udaje im się ich zdobyć
lub osiągnąć. Chodzi o rozmaite ambicje,
które ludzie starają się realizować, no ale nie
udaje im się. Można to też rozumieć jako symbol
femme fatale, czyli pięknej kobiety, która
kusi, mami, uwodzi i stawia wysokie wymagania
swoim wielbicielom, ale ostatecznie każdego
z nich doprowadza do zguby.
Czy do napisania utworu "Seventh Son" zainspirowała
Was nowela Orsona Scotta
Carda?
Zupełnie nie. Siódmym synem jest tu Theseus,
starożytny król Aten. Legenda głosi, że
wybrał się on w podróż na Kretę, aby zostać
oddany w ofierze Minotaurowi (Minotaur -
pół człowiek pół byk, zrodzony ze związku
żony sędziego zmarłych w Hadesie - Minosa,
z bogiem mórz i żeglarzy Posejdonem; Minotaur
sam miał być złożony w ofierze, ale Minos
do tego nie dopóścił i uwięził go na Krecie;
następnie Minos zarządał, żeby 7 młodzieńców
i 7 panien było cyklicznie przesyłanych
Minoaturowi w ofierze - przyp. red).
Jaką rolę pełnią dwa krótkie instrumentale na
Waszym najnowszym albumie?
Te motywy były oryginalnie częściami następujących
po nich utworów: "The Silence of Our
Wrods" i "Spartacus". Pierwotnie stanowiły ich
uwerturę (po prostu intro - przyp. red). Po
głębszym zastanowieniu zaprezentowaliśmy je
jako osobne kawałki, tak aby wszystkie kompozycje
były zwarte.
Foto: Fortress Under Siege
A jak wygląda Wasze komponowanie?
Dosłownie wszystkie dotychczasowe pomysły
muzyczne wychodzą ode mnie. Nie oznacza
to jednak, że pozostali mają zabronione wnoszenie
swoich propozycji, ani nic z tych rzeczy.
Nawet gdyby nasi znajomi, spoza
Fortress Under Siege, przyszli do mnie z
czymś ciekawym, na pewno wziąłbym to pod
uwagę. Warunkiem jest jednak, aby spełniało
to wysokie standardy jakości, jakich się trzymamy.
Widziałem dwa video promujące "Atlantis":
do utworów "Love Enforcer" oraz "Atlantis".
Czy będziecie może mieć ich więcej?
Istnieje również video do "Seventh Son". Nie
wydaje mi się, żebyśmy zrobili więcej video.
Ciekawe, że Waszym producentem jest
Fotis Bernardo, ponieważ brał on wcześniej
udział w nagraniach Rotting Christ oraz
Septicflesh, podczas gdy Wy gracie coś kompletnie
innego. Jak doszło do Waszej współpracy?
Jest on po prostu naszym dobrym przyjacielem,
a także znakomitym profesjonalistą,
znającym bardzo szerokie spektrum metalowej
sceny. Perfekcyjnie przeprowadził nas
przez wszystkie studyjne zawiłości w Devasoundz
studio. Zmiksował całość, a następnie
zarekomendował George'a Neratzisa do masteringu.
Ten drugi profesjonalista wykonywał
wcześniej fantastyczną robotę dla Pain Of
Salvation, Abbath, Dark Funeral i Gus G.
Dlaczego zdecydowaliście się użyć obrazu
Yiannis'a Koutrikas'a na okładce "Atlantis"?
Ponieważ jest on jednym z najlepszych greckich
artystów. To bardzo znana i ceniona
postać w naszym kraju. Jesteśmy dobrymi
znajomymi i wspólpracujemy również poza
zespołem. Prowadzę własną galerię sztuki.
Kiedy zobaczyłem jego dzieło, od razu pomyślałem,
że świetnie pasuje do idei naszego
utworu "Atlantis". Jest to dokładnie femme
fatale, o której Ci wcześniej wspominałem,
reprezentantka alegorii Atlantis. Zrobiłbyś dla
niej wiele, ale nie podołasz, niezależnie jak
bardzo się starasz.
Chciałbym jeszcze zapytać o "A Tribute to
Iron Maiden's Somewhere In Time", na którym
wykonaliście "Heaven Can Wait". Dlaczego
wybraliście akurat ten numer?
Ponieważ akurat ten dostaliśmy do opracowania.
Prawdopodobnie wolelibyśmy jakiś inny,
i przyznam, że dziennikarz magazynu, do
którego miał być dołączony ten tribute, próbował
odpowiednio skontaktować się z nami
w sprawie wyboru utworu, ale nie udało mu
się nas zastać, i w konsekwencji zagraliśmy to,
co pozostało do zagrania z ich puli.
Grecja kojarzy się z epickim true heavy metalem.
Tymczasem Wy gracie progresywny
heavy metal. Jak to działa?
W rzeczywistości mamy obecnie bardzo silną
power-prog'ową scenę w Grecji. Bardzo zależy
nam na takiej muzyce. Polecam sprawdzić w
szczególności zespoły Wardrum oraz Need,
ponieważ reprezentują one światowy poziom.
Bartek Kuczak, Sam O'Black
FORTRESS UNDER SIEGE 147
Nie odnajdujemy satysfakcji w powtarzaniu się
Rozmowa z trzema muzykami tworzącymi Adamantis - zespół grający
europejski power metal w stylu lat dziewięćdziesiątych z silnym wpływem tradycyjnego
heavy metalu.
HMP: Cześć. Spotykamy się dzisiaj, aby
przedstawić Adamantis czytelnikom polskiego
magazynu "Heavy Metal Pages".
Wasza dyskografia składa się z dwóch power
metalowych albumów: EP "Thundermark"
(2018) oraz LP "Far Flung Realm"
(2020).
Jeff Taft: Yeah, Adamantis jest zespołem grającym
power metal w stylu lat dziewięćdziesiątych.
Kiedy ludzie nas słuchają, dostrzegają
mocne wpływy Blind Guardian, Running
Wild, Gamma Ray. Te wpływy ujawniają się
w niemal każdym naszym utworze.
Ukazał się właśnie Wasz atmosferyczny
teledysk do kawałka "Voron (The Ravensong)".
Gdzie to kręciliście? Dostrzegłem jedno
ujęcie z Islandii.
Evgeny Gromovoy: Te ujęcia pochodzą z
Massachusetts. W zeszłym tygodniu napadało
tutaj mnóstwo śniegu, więc mieliśmy perfekcyjne
widoki do zrobienia atmosferycznego video.
Zaprosiliśmy do udziału lokalnego aktora.
Pojawiły się tam też pojedyncze ujęcia z
Norwegii oraz z Islandii. W zeszłym tygodniu
opublikowaliśmy krótki teaser w mediach społecznościowych,
aby dać ludziom znać, że coś
nadchodzi. Cały pomysł został dopracowany
dwa miesiące temu (rozmawialiśmy 3 marca
2021 - przyp. red), kiedy wykonaliśmy nagrania
video wraz z aktorem. Produkcja nie zajęła
nam wiele czasu, uporaliśmy się z nią raz dwa.
Ale pierwsze zalążki pomysłu na to video pojawiły
się już trzy lata temu.
Jeff Taft: "Voron (The Ravensong)" był jedną
z naszych najstarszych kompozycji spośród
tych, które ukazały się na "Far Flung Realm".
Pracowaliśmy nad nią już w 2018 roku. Tekst
utworu został napisany w Hiszpanii w grudniu
2018.
Evgeny Gromovoy: Pamiętam, że zależało mi
zawsze na ukazaniu fal morskich rozbijanych
o klif. Jak już zabieraliśmy się za produkcję,
uznałem, że chcę mieć te fale na samym początku.
Poszczególne pomysły pojawiały się
powoli, przez dłuższy okres czasu.
Foto: Adamantis
Jakie pomysły, wydarzenia, plany związane
z Adamantis są dla Was najbardziej ekscytujące
w tym momencie?
Jeff Taft: Z całą pewnością wskazałbym na
album "Far Flung Realm". Początkowo nie
planowaliśmy go w winylowej odsłonie. Chcieliśmy,
ale Adamantis był w momencie premiery
"Far Flung Realm" niezależny, bez wytwórni,
więc nie widzieliśmy takiej opcji. Myśleliśmy,
że może uda się to zrealizować znacznie
później. Na szczęście Cruz del Sur Music
szybko zainteresowało się Adamantis i od
razu usłyszeliśmy od nich, że jak najszybciej
powinniśmy zrobić winyl. Byliśmy podekscytowani,
odkąd zobaczyliśmy, jak to wygląda w
tym dużym formacie.
Jest to specjalna, limitowana edycja z fajnym
plakatem. Jak już wspomnieliśmy,
Adamantis wydał dwa albumy: EP "Thundermark"
oraz LP "Far Flung Realm". Ten
pierwszy posłuchałem tylko jeden raz, i zauważyłem,
że longplay jest od niego tak ze
trzy razy szybszy i znacznie dynamiczniejszy.
Chciałbym zapytać, jak postrzegacie
swój rozwój pomiędzy 2018 a 2020 rokiem?
Jeff Taft: Oba albumy powstały w kompletnie
różnych okolicznościach. W momencie rejestracji
"Thundermark" byliśmy już całkiem
ograni na lokalnej scenie Massachusetts. Zrobiliśmy
je po to, aby rozszerzyć nasz zasięg i
otworzyć sobie drzwi do klubów również w
innych miejscach. W przypadku "Far Flung
Realm" myśleliśmy znacznie ambitniejszymi
kategoriami - chcieliśmy wydobyć to, co najlepsze,
z kreatywnego potencjału Adamantis.
Zwłaszcza, że mamy nowego wokalistę. Chcieliśmy
więc rozwinąć nasz zespół za pośrednictwem
całkiem nowych utworów. Włożyliśmy
w ich aranżację znacznie więcej namysłu.
"Thundermark" brzmi bardziej jak heavy metal,
podczas gdy "Far Flung Realm" bardziej
jak power metal, więc z pewnością różnica
nie sprowadza się tylko do nowego wokalisty,
ale też do zmian w warstwie instrumentalnej.
Zgadza się?
Jeff Taft: Yeah, zdecydowanie można tak powiedzieć.
Myślę jednak, że elementy tradycyjnego
heavy metalu wciąż są obecne na "Far
Flung Realm". Słychać to chociażby w utworze
"The Siege Of Arkona".
Czy uważacie, że znaleźliście już pełnię
swojej muzycznej tożsamości na "Far Flung
Realm"?
Evgeny Gromovoy: Nie sądzę, żeby jakikolwiek
zespół powiedział: "oh, to jest to" (Jeff
śmieje się). To dlatego, że każdy muzyk ewoluuje.
Wszyscy w Adamantis są doświadczeni
na tyle, aby zdawać sobie sprawę, że niekoniecznie
to, co kręci nas dzisiaj, będzie nas również
pochłaniało za ileś lat wprzód. To nie jest
nasz koniec, tylko nasz początek. Im bardziej
wzajemnie rozumiemy się w Adamantis, tym
bardziej komfortowo czujemy się eksperymentując
z nowymi dźwiękami i poszerzając ramy
stylistyczne. Dla mnie to jest podróż, której
"Thundermark" stanowił początek, a "Far
Flung Realm" jest kolejnym etapem. W przyszłości
możecie się spodziewać wielu elementów
stylistycznych już obecnych na naszych
dotychczasowych albumach, ale też nowych
inspiracji. Adamantis nie posiada jasnych
struktur, w których ramach musimy koniecznie
się obracać, czy coś w tym stylu.
Jeff Taft: Nie jesteśmy ludźmi, którzy odnajdywaliby
satysfakcję w powtarzaniu się. Mamy
poczucie, że możemy zrobić wiele rzeczy
inaczej w przyszłości. Widzimy wiele przestrzeni
do dalszego rozwoju, będziemy chcieli
eksplorować inne wymiary, przesuwać granice
istoty Adamantis. Zawsze staramy się iść naprzód.
Nie mówimy "to jest Adamantis, nie
ma tu miejsca na nic innego".
Dla mnie, jako słuchacza, "Far Flung Realm"
jest dosyć wymagające w odbiorze, ponieważ
ten album jest znacznie intensywniejszy niż
typowy, tradycyjny heavy metal. Czy Wy
również uważacie te utwory za trudne do wykonywania?
Evgeny Gromovoy: Z mojej perspektywy perkusisty,
tak, ale sprawia mi to wiele frajdy.
Ćwiczę wraz z perkusistą Blind Guardian.
Nauczył mnie on wiele tricków, nie tylko jak
komponować partie bębnów, ale też jak nadać
im odpowiedniej mocy, a także innych aspektów
power metalu. W dłuższej perspektywie
widzę znaczny postęp w swojej grze. Uwielbiam
ten szybki, techniczny, a przy tym kreatywny,
power metalowy styl. Nie postrzegam
tego jak problem, lecz pozytywnie.
Jeff Taft: Dla mnie również jest to bardzo wy-
148
ADAMANTIS
magające. Zwłaszcza z uwagi na tempo. Gramy
zdecydowanie szybciej niż większość
heavy metalowych zespołów. Niemniej, mam
pozytywny stosunek wobec muzycznych wyzwań.
Tak jak powiedział Evgeny, sprawia mi
to wiele frajdy. Czuję, że zawsze chciałem
właśnie tak grać. Fajnie jest przekonywać się,
na co mnie stać, stylistycznie i technicznie.
Wymagające granie, ale jest to część naszej
muzykalności. Czujemy przy tym, że rozwijamy
się i coraz lepiej wychodzi nam przekuwanie
szalonych pomysłów w dźwięki.
Czym chcielibyście się z nami podzielić odnośnie
studyjnej rejestracji "Far Flung
Realm"?
Jeff Taft: Zaczęliśmy od perkusji w grudniu
2019, zaś gitary i bas nagraliśmy w styczniu
2020. Mieliśmy dostępną salę do ćwiczeń w
piwnicy Evgeny'ego. Rejestrację wokali przełożyliśmy
o kilka miesięcy z powodu "pandemii".
Pracowaliśmy z tym samym inżynierem
dźwięku (do rozmowy dołączył w tym momencie
wokalista Jeff Stark, wymieniliśmy się
krótko uprzejmościami, a Jeff Taft powtórzył
mu swoją odpowiedź na ostatnie pytanie -
przyp. red).
Jeff Stark: To interesujące, że kiedy dołączyłem
do Adamantis i zgrałem się z pozostałymi
muzykami, nagle ogłoszono "pandemię".
Dostałem więc extra czas na pracę nad strukturami
wokalnymi wszystkich utworów, doprowadziłem
je do perfekcji i tak minęło kilka
miesięcy. Wymieniałem się pomysłami z kolegami
on-line. Dzięki temu opanowałem je lepiej
i jak już wszedłem do studia, czułem się pewnie
i swobodnie. Wprawdzie nie wiadomo,
co przyniesie przyszłość, ale nagrywanie wokali
było dla mnie pozytywnym doświadczeniem.
Widziałem, jak wszyscy w Adamantis
przykładają się i jak bardzo każdemu zależy
na nagraniu możliwie jak najlepszej płyty.
Zdaję sobie sprawę, że niektóre inne zespoły
mają przestój, ale w naszym przypadku - ukazuje
się nowy album, jest fajnie.
Jeffie Stark, czy brałeś udział w pisaniu tekstów
utworów?
Jeff Stark: Część spośród nich tak. Może połowę
lub odrobię więcej. Resztę napisali pozostali.
Jakie historie kryją się zatem za tymi tekstami?
Jeff Taft: Wiele rozmaitych - autorefleksje,
sny, tajemnicze przepowiednie. Inspirowaliśmy
się m.in. nowelami Stevena Eriksona. W
utworze "The Siege Of Arkona" nawiązaliśmy
bezpośrednio do słowiańskiej mitologii.
W ogóle ten ostatni, "The Siege Of Arkona"
zdaje się być Waszym najfajniejszym kawałkiem.
Jeff Taft: (śmiech) mamy tyle różnych utworów
na "Far Flung Realm", a Ty mówisz: "o,
ten jeden lubię".
Evgeny Gromovoy: Adamantis składa się z
bardzo utalentowanych muzyków. Ciężko jest
nam zaakceptować każdy pojedynczy pomysł,
ponieważ tak wiele dobrych powstaje. Każdy z
nas jest bardzo zaangażowanym kompozytorem,
sypiącym całą masą świetnych pomysłów,
a każdy pomysł jest lepszy od poprzedniego.
Jeff Taft: "The Siege Of Arkona" to znakomity
utwór. Pamiętam, jak Evgeny przyszedł z tym
do nas, nagrał jak nuci tą melodię, i od razu
Foto: Adamantis
pokazał nam, jak to powinno się rozwijać.
Wszystko doskonale tam do siebie pasuje.
Ostatni kawałek "Voron (The Ravensong)"
odwołuje się do kruka, który symbolizuje nie
tylko śmierć, ale też moc uzdrawiania, a więc
może w pewnym siebie dawać nadzieję, że
przyszłość niekoniecznie musi być zła. Dlaczego
użyliście rosyjskiego/ukraińskiego
słowa "voron" jako główny tytuł, zaś angielski
odpowiednik "raven" ujęliście w nawiasie?
Evgeny Gromovoy: Dobre pytanie. Opowiem
Ci. Zostało to oparte o rosyjską folkową piosenkę
"Black Raven", w której kruk krąży wokół
umierającego żołnierza, a ten prosi kruka,
aby poleciał do jego domu i powiedział, wyczekującej
na jego powrót z wojny, żonie, że
mąż nie tyle umiera, co zaczyna nowe życie z
nową kobietą. Tą kobietą jest ziemia. Żołnierz
będzie żyć, ale w innej formie, z nową towarzyszką
- ziemią. Nie należy już do swojej doczesnej
żony, lecz do ziemi. Kiedy usłyszałem
"Black Raven", wywarło to na mnie na tyle silne
wrażenie, że postanowiłem stworzyć własną
interpretację. Tematem jest tutaj nie tylko
śmierć, ale też rodzina i jej filozoficzny kontekst.
Najpierw stworzyłem melodię, a następnie
uświadomiłem sobie, że wiem, jaka dokładnie
aranżacja będzie do niej pasować. Jest
tam pewien nordycki aspekt estetyczny, który
bardzo lubię. Myślę, że słowo "voron" celniej
reprezentuje przesłanie tego utworu, niż "ravensong".
Widziałem w jednym wywiadzie, jak opowiadaliście,
że image jest dla Was bardzo
ważny. Teraz chciałbym zapytać, na ile ważne
jest dla Was poczucie przynależności do
metalowej społeczności?
Jeff Taft: Myślę, że jest to kluczowa sprawa w
tworzeniu zespołu metalowego. Nie tylko z
punktu widzenia pracy zespołowej, ale też ze
względu na wymianę pozytywnej energii pomiędzy
metalowcami, która stymuluje nas do
tworzenia i rozwoju muzycznego. Nawiązywanie
nowych kontaktów pełni witalną rolę.
Przyjaźnimy się z innymi zespołami, i w ten
sposób cała scena metalowa rośnie w siłę.
Trzymamy się razem i wzajemnie zarażamy
kreatywnością. Metal jest nierozerwalnie
związany z opowiadaniem historii, które są
tym ciekawsze dla odbiorców, im bardziej jest
się osadzonym w metalowej społeczności.
Dziękuję za tą wypowiedź. Zamierzacie
wydać nowe EP pod koniec 2021, prawda?
Jeff Taft: Eee... Skąd o tym wiesz? (wszyscy
się śmieją).
Evgeny Gromovoy: Kto Ci o tym powiedział?
(śmiech).
Już nie pamiętam, ale widziałem to w jakimś
wywiadzie.
Evgeny Gromovoy: To sekret! Ale skoro już
padło takie pytanie, przyznam, że pracujemy
nad nową EP, którą chcemy wydać pod koniec
2021. Myślę, że nie powinniśmy jeszcze o tym
mówić. Sami nie wiemy, co tam się dokładnie
znajdzie.
Jeff Taft: Nie wiemy, które i ile utworów pojawią
się na tym wydawnictwie.
Evgeny Gromovoy: Aczkolwiek mamy już
pierwsze szkice kompozycji. Będzie epicko,
mrocznie, progresywnie. Wykorzystamy trochę
elementów folkowych.
Czy nie macie nic przeciwko, jeśli o tym napiszę?
Evgeny Gromovoy: Możesz napisać. Nie ma
specjalnego powodu, abyśmy za wszelką cenę
utrzymywali to w tajemnicy. I tak ukaże się to
pod koniec tego roku. Jesteśmy już doświadczeni
w nagrywaniu wbrew obowiązującym
restrykcjom.
Jeff Taft: Yeah, eksplorowaliśmy już nowe
metody pracy zespołowej, więc damy radę i
tym razem. Niemal całą zawartość "Far Flung
Realm" skomponowaliśmy samotnie w domu,
ale później ogrywaliśmy to wspólnie.
Powodzenia i dziękuję za rozmowę.
Evgeny Gromovoy: Dzięki. Chcielibyśmy
jeszcze dodać, że ukazała się specjalna, limitowana
edycja winylowa "Far Flung Realm" z
pysznym plakatem. Mamy nadzieję, że ludzie
będą śledzić poczynania Adamantis, ponieważ
ciężko pracujemy już nad kolejnym EP.
Jesteśmy skoncentrowani na rozwijaniu z pasją
nowych utworów, które wyróżniają się jakością
i pomysłowością. Nie odnowiliśmy
jeszcze kontraktu z Cruz del Sur Music, ale
zachodzi duże prawdopodobieństwo, że będziemy
kontynuować pod ich szyldem. Dzięki
za wywiad.
Sam O'Black
ADAMANTIS 149
HMP: Gaia Epicus miała różne okresy: początkowo
był to projekt typowo solowy, w
okresie drugiego i trzeciego albumu miałeś
pełny, regularnie funkcjonujący skład, by od
roku 2008 znowu działać w pojedynkę, tylko
z udziałem gości podczas sesji nagraniowych
- samemu pracuje ci się lepiej, to optymalne
rozwiązanie?
Thomas Chr. Hansen: Właściwie to od samego
początku, od 1992 roku, wszystko zaczęło
się od zespołu i przez trzy pierwsze albumy
miałem pełny skład. Wcześniej też miałem
zespół, ale nie było to nic poważnego. W
ciągu tych lat muzycy przychodzili i odchodzili,
styl muzyczny i nazwa zespołu zmieniały
się wiele razy, ale od 2001 roku jest to
Siódme odrodzenie
Dla Thomasa Chr. Hansena metal jest czymś więcej niż tylko muzyką.
Gra go od blisko 30 lat, a Gaia Epicus jest obecnie jego solowym projektem. Nie z
wyboru, ale z konieczności, bo jak tłumaczy ciężko znaleźć na stałe kompetentnych
i zaangażowanych muzyków, chcących grać power metal. Z drugiej strony
dzięki temu na "Seventh Rising" wsparli go gościnnie Tim Ripper Owens czy Mike
Terrana, dzięki czemu płyta zdecydowanie zyskała.
mogłoby wyglądać inaczej, ale teraz najlepiej
pracuje mi się samemu, mimo, że jest to dużo
pracy. Mimo wszystko wciąż dążę do posiadania
pełnego składu, ponieważ to ułatwia sprawę,
szczególnie jeśli chodzi o koncerty, ale
także nagrywanie. Wiele razy musiałem odrzucać
świetne oferty koncertowe i propozycje
tras, ponieważ nie miałem muzyków gotowych
do działania.
Po "Dark Secrets" miałeś nieco dłuższą przerwę,
ale już po wydaniu "Alpha & Omega"
wszystko wróciło na właściwe tory, bo minęły
dwa lata i proszę, wydałeś niedawno siódmy
już album Gaia Epicus?
Powiedziałbym, że wszystko jest już na dobrej
drodze (śmiech). Ale tak, znalazłem więcej
czasu i inspiracji, by znów stać się bardziej
aktywnym. Gaia Epicus to zespół, który
przez lata doświadczył wielu niepowodzeń i
myślę, że większość kapel po prostu by się
poddała. Dla mnie muzyka jest wielką pasją i
nawet jeśli byłem przez długi czas bardzo
zmęczony i pozbawiony inspiracji, nigdy nie
myślałem, że przestanę grać lub komponować
muzykę. Już siedem albumów, kto by pomyślał?
(śmiech)
Pandemia była tu pomocna w tym sensie, że
podczas lockdownu miałeś nieco więcej czasu
na dopracowanie materiału i nagranie "Seventh
Rising"?
Tak, absolutnie! Dało mi to dużo więcej czasu
na dokończenie albumu, ponieważ miałem
przerwę w pracy z powodu koronawirusa.
Tytuł w żadnym razie nie jest tu przypadkowy,
podkreślasz fakt, że to siódmy album
Gaia Epicus?
Tytuł jest oczywiście związany z tym, że jest
to nasz siódmy album, ale jest również związany
z kilkoma utworami, które są o podnoszeniu
się po ciężkich czasach. Więc to coś jak
Feniks odradzający się z popiołów, nowy początek.
Można powiedzieć, że ten album jest
siódmym odrodzeniem.
ten sam styl i muzyka. Nigdy nie chciałem, żeby
Gaia Epicus stała się solowym projektem,
ale tak się po prostu stało, a głównym powodem
jest to, że bardzo trudno jest znaleźć ludzi,
którzy są dostępni i potrafią grać power
metal. Ludzie, których spotykam mogą być
bardzo utalentowani, ale zazwyczaj są już w
innych zespołach, nie są uzdolnieni w kierunku
power metalu lub nie chcą dać z siebie
stu procent w graniu muzyki. Od samego początku
byłem główną siłą napędową, która robiła
wszystko: komponowała muzykę, ćwiczyła,
rezerwowała koncerty itd., więc mam długie
doświadczenie w działaniu "solo". Myślę,
że w przypadku niektórych zespołów najlepiej
sprawdza się kilku szefów, ale dla innych, takich
jak mój, najlepiej sprawdza się, gdy to ja
jestem szefem. Gdybym od początku był przyzwyczajony
do pracy w inny sposób, wszystko
Foto: Gaia Epicus
Nie jest czasem tak, że określony skład ma
pewien graniczny potencjał, zasób pomysłów
czy energię tylko na jakiś czas, potem
zwykle wszystko zaczyna się psuć, więc może
faktycznie lepiej decydować o wszystkim
samodzielnie i tylko dobierać sobie odpowiednich
współpracowników?
W moim rozwoju jako muzyka i kompozytora
najlepiej pracuje mi się samemu, ponieważ w
ten sposób mogę robić rzeczy dokładnie tak,
jak chcę i wiem, że wszystko zostanie zrobione,
w dodatku będzie to zrobione dobrze.
Kiedy komponuję utwory, piszę także partie
takie jak perkusja, bas, czasami klawisze/fortepian,
a to wszystko po to, by moja wizja kompozycji
stała się rzeczywistością. Kiedy jednak
przychodzi czas nagrywania, daję perkusiście
pewną swobodę, by tworzył własne partie perkusyjne
i nadał im swój sznyt. Chyba, że chodzi
o coś bardzo specyficznego, co chciałbym,
aby zachował w danym nagraniu. Praca samemu
dało mi oczywiście więcej wolności i możliwość
współpracy z kilkoma wspaniałymi
muzykami.
Jesteś obecny na metalowej scenie od wczesnych
lat 90. Nie masz czasem obaw, że w
końcu wypalisz się, jeśli cały czas będziesz
pracować tak intensywnie, jak do tej pory, bo
wydajesz zwykle długie albumy, to nie są
płyty trwające po pół godziny czy maksymalnie
40 minut?
Jeśli spojrzysz na minione lata robię muzykę
od dłuższego czasu, ale jeśli chodzi o faktyczne
tworzenie czy granie muzyki, to nie byłem
aż tak aktywny. Największe nazwiska w
historii metalu, czy też mniejsze, jeśli wolisz,
muzykę traktują jako swoją pracę od 30-40
lat, więc nie sądzę, abym był w jakimkolwiek
niebezpieczeństwie. (śmiech)
Czujesz się bardziej wokalistą czy gitarzystą?
Łączenie tych dwóch funkcji pozwala ci
spojrzeć na komponowanie z nieco innej perspektywy,
bo sam wiesz najlepiej co i jak zrobić,
żeby efekt końcowy był optymalny?
Właściwie to widzę siebie jako perkusistę, bo
tak zaczynałem swoją przygodę z muzyką i to
właśnie za perkusją czuję się najlepiej. Mimo,
że nie grałem na niej zbyt wiele przez ostatnie
20 lat, tylko od czasu do czasu, i to gitara oraz
wokal były moim głównym zajęciem, ale nadal
uważam się za perkusistę. Kiedy zespół powstał
w 1992 roku, miałem być perkusistą, ale
wydarzyły się różne rzeczy i zamiast tego wylądowałem
z gitarą. Natomiast gdybym nadal
był perkusistą i nie wziął do ręki gitary, nie sądzę,
że byłbym tu, gdzie jestem dzisiaj, mając
na koncie siedem albumów. Gram też na basie
i trochę na klawiszach i myślę, że razem z grą
na gitarze i perkusji daje mi to dużo więcej
wolności i świadomości, jeśli chodzi o komponowanie
muzyki.
Zespół, własna wytwórnia, a do tego jesteś
150
GAIA EPICUS
też przecież od wielu lat fanem ciężkiej muzyki
- jak ważny w twoim życiu jest heavy
metal i czy wyobrażasz sobie codzienną
egzystencję bez niego?
Mimo, że słucham wielu różnych rodzajów
muzyki, heavy metal jest moim absolutnym
faworytem. Nie słucham teraz tak dużo muzyki
jak kiedyś, ale świat bez metalu byłby okropnym
miejscem.
W czasie nagrywania "Seventh Rising"
wsparło cię tylko trzech gości, ale dwóch z
nich to prawdziwe gwiazdy metalu, co nie
zdarzało się wcześniej, może poza udziałem
Rolanda Grapowa - od razu miałeś wizję, że
w "Gods Of Metal" powinien zaśpiewać też
ktoś bardzo znany, taki jak Tim "Ripper"
Owens?
Ci muzycy, których wymieniłeś, to być może
największe nazwiska, z którymi pracowałem,
ale pracowałem też z innymi, którzy są znani
z grania w znanych zespołach. Kiedy napisałem
"Gods Of Metal" wiedziałem, że ten utwór
musi mieć gościnnego wokalistę, po prostu
dlatego, że nie potrafię śpiewać w taki sposób,
w jaki chciałbym, żeby ten wokal był wykonany.
Pomyślałem o Robie Halfordzie, ale nawet
nie próbowałem się z nim skontaktować,
jestem pewien, że to by się nie udało. Więc
kto inny, jak nie sam Ripper pasowałby idealnie
do tej piosenki? Poprosiłem go, zgodził się
i dostarczył dokładnie to, czego chciałem.
Teraz gościnny udział kogoś znanego nie jest
już czymś tak wyjątkowym jak choćby w latach
70. czy 80., ale to jednak coś, mieć na
swojej płycie byłego wokalistę Judas Priest,
Iced Earth czy Malmsteena?
Tak, jestem bardzo zaszczycony, ale uhonorowany
również współpracą z wszystkimi innymi
gościnnymi muzykami, z którymi pracowałem.
Bez moich gości nie mógłbym nagrywać
moich albumów w taki sposób, w jaki to robię.
Wiele zespołów zapomina niestety, że partie
perkusji to swoisty kręgosłup każdej płyty,
podpierając się triggerami, syntetycznym
brzmieniem czy wręcz automatem perkusyjnym.
Ty jednak zawsze przywiązywałeś dużą
wagę do tego aspektu, a na "Seventh Rising"
udziela się legendarny Mike Terrana -
podczas pierwszego odsłuchu tego materiału,
nie mając jeszcze pojęcia kto gra, od razu
zwróciłem uwagę na to, że robi to świetnie,
na czym cały materiał bardzo zyskał - o taki
efekt właśnie ci chodziło?
Rozglądałem się za tym, jakiego perkusistę
tym razem namówić do współpracy i z jakiegoś
powodu, którego teraz nie pamiętam, pomyślałem:
"dlaczego nie skontaktować się z Mike'm
i zobaczyć, co się stanie?". Nie spodziewałem się,
że cokolwiek z tego wyjdzie, ale on odebrał
mój telefon i od razu się dogadaliśmy. Zaczęliśmy
prowadzić długie rozmowy o muzyce,
ale także ogólnie o życiu. Mike usłyszał
dema moich nowych kawałków, sprawdził też
kilka utworów z moich albumów, a ponieważ
też miał dużo wolnego czasu z powodu pandemii,
zgodził się nagrać ten album. Większość
rzeczy, które gra, jest oparta na moich
zaprogramowanych pomysłach perkusyjnych,
ale sam również dodał swoje akcenty i pomysły
tu i tam - jestem zaszczycony, że wziął
udział w nagrywaniu tego albumu i wspaniałą
przyjaźnią z nim.
Chyba nie przepadasz za graniem solówek,
stąd tym razem obecność Lukky'ego Sparxxa?
Sugerowałeś mu to i owo, czy miał wolną
rękę podczas rejestrowania swoich partii?
Nie chodzi o to, że nie lubię solówek, ale nie
jestem typowym gitarzystą solowym, po prostu
nie potrafię grać takim szybkim i zawiłym
stylem. Gram solówki, ale są one prostsze.
Zawsze mówię gitarzyście prowadzącemu, jakie
solówki lubię, potem to od niego zależy,
jakie pomysły nagra. Następnie mówię, co mi
się podoba, a co nie. Zachowuję jedno, usuwam
drugie, zaczynam od tej części, a kończę
na innej, i tak dalej. Mają więc swobodę w wymyślaniu
pomysłów, a ja tylko formuję te pomysły
w najlepsze solo do danego utworu, tak
jak ja to widzę.
Twórcza swoboda podczas nagrań wydaje
mi się bardzo istotnym aspektem powstawania
każdej płyty, niezależnie od tego, w jakim
stopniu dany materiał został wcześniej
dopracowany, aranżacyjnie i nie tylko, bo
przecież zawsze może pojawić się jakieś
nowe, znacznie lepsze rozwiązanie?
Powiedziałbym, że co najmniej 95% wersji demo
trafia na ostateczne nagranie, ale może się
zdarzyć, że w trakcie sesji nagraniowej wyskoczą
mi jakieś pomysły i jeśli uznam, że brzmią
lepiej, to pójdę w tym kierunku.
Kiedyś bywały sytuacje, że zespół ogrywał
jakiś nowy utwór w studio, albo grał go
wręcz po raz pierwszy, a czujny realizator
włączał nagrywanie, dzięki czemu nie trzeba
było go powtarzać - z racji charakteru składu
Gaia Epicus taka opcja nie wchodzi w grę,
ale przyznasz, że brzmi to kusząco?
Kiedyś mieliśmy magnetofon w sali prób,
nagrywał on gdy "jamowaliśmy" lub próbowaliśmy
nowe utwory. Tęsknię za próbami z zespołem
przygotowującym się do nagrania nowego
albumu, ponieważ w ten sposób możesz
usłyszeć utwór z prawdziwym zespołem. Na
moich ostatnich trzech albumach zrobiłem dema
w domu, a potem je nagrałem, bez testowania
utworów z zespołem. To działa również
w ten sposób.
Uznałeś, że nie ma co czekać z wydaniem
"Seventh Rising", skoro płyta jest już gotowa,
bo o koncertach, póki co i tak nie ma
mowy?
Nagrywam, a potem wydaję, nigdy nie ma czekania
na odpowiedni moment. Jak już jest zrobione,
to jest zrobione, wydaję to i przechodzę
do następnego rozdziału. Mam nadzieję, że
wkrótce uda mi się zebrać nowy skład i zagrać
kilka koncertów po zakończeniu pandemii koronawirusa.
Rynek metalowy jest dość ustabilizowany, a
do tego niesamowicie zatłoczony, ale to cię
nie zniechęca, liczysz, że fani zainteresują się
Gaia Epicus, choćby z tego powodu, że mają
teraz więcej czasu na słuchanie muzyki w
domowym zaciszu?
Rynek jest stale zalewany nowymi nagraniami
i ciężko jest za tym nadążyć, a także ciężko
jest zespołom wyróżnić się na tle innych. Gaia
Epicus nie jest znaną marką, ale mam kilku
fanów, którzy są ze mną od pierwszego albumu
z 2003 roku i wciąż pojawiają się nowi.
Ciężko jest dziś rozwijać się jako zespół, chyba,
że jesteś w dużej wytwórni, która będzie
cię promować i wysyłać na duże trasy koncertowe.
Jestem pewien, że w 2020 roku ludzie
słuchali więcej muzyki niż wcześniej, ale też
więcej zespołów wydało muzykę, bo mieli na
to czas. Dobrą rzeczą w fanach metalu jest to,
że są lojalni i chcą płyt CD, LP, DVD itd...
chcą prawdziwych rzeczy, a nie tylko plików
cyfrowych i myślę, że to pomoże wielu zespołom,
ponieważ zwraca to z powrotem więcej
pieniędzy niż streaming, który nie daje nic!
Zawsze wierz w muzykę! - mawiali wielcy
jazzmani lat 60. i 70. i nie ma co kryć, że w
heavy metalu ta zasada również ma zastosowanie,
bo jest czymś na kształt uniwersalnej
maksymy?
Tak! Metal jest bardzo specyficzny i jest dla
niektórych ludzi jak wspólnota, a nawet styl
życia. Muzyka metalowa łączy ludzi. Często
można ich zidentyfikować po koszulkach z
nazwą ich ulubionego zespołu i w ten sposób
nawiązać kontakt z nowymi ludźmi. Metal
jest silnym i ważnym stylem muzycznym.
Ciekawe jest również to, że scena metalowa
jest nie tylko bardzo zróżnicowana, ale sam
metal stał się już zjawiskiem ponadczasowym,
czymś więcej niż tylko kolejnym podgatunkiem
rocka i czystą rozrywką?
Najprawdziwsza prawda, metal stoi na własnych
nogach!
Pandemiczne ograniczenia i brak koncertów
dały się we znaki rzeszom muzyków, nie
tylko metalowych, ale Gaia Epicus chyba na
tym etapie nie dotknęły. Ale co dalej? Obawiasz
się, że jeśli ta sytuacja potrwa dłużej,
to twój zespół również nie przetrwa, bo to
wszystko działa na zasadzie naczyń połączonych,
a bez zamykanych klubów, plajtujących
promotorów, agencji koncertowych,
firm nagłośnieniowych czy festiwali scena
będzie znacznie słabsza?
Mam nadzieję, że pandemia szybko się skończy
i wszystko wróci do normy, a właściwie
myślę, że będzie to nowa normalność. Miejmy
nadzieję, że czegoś się nauczyliśmy i zrobimy
wszystko, co w naszej mocy, żeby to się nie
powtórzyło. Gaia Epicus nie została przez to
dotknięta, więc nie martwię się, czy będzie to
trwało dłużej. Znacznie gorzej jest z tymi, dla
których jest to jedyny dochód.
Trzeba więc liczyć na to, że nie będzie tak
źle, w myśl starej zasady "co cię nie zabije, to
cię wzmocni?"
Żyję według tej zasady i mogę powiedzieć, że
jest ona prawdziwa.
Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak,
Szymon Paczkowski
GAIA EPICUS 151
Zdefiniowany porządek w świecie chaosu
Mogło wydawać się, że ten włoski zespół nie przetrwa trudnego okresu
po wydaniu trzeciego albumu. Muzycy przemogli się jednak i wrócili do gry, a obecnie,
w mocno przemeblowanym składzie, przygotowali nie tylko nowy, udany album
"Chaos Lord", ale też poprzedzające go, dwie EP-ki, na które trafiło sporo premierowych
kompozycji. Dario, Marco i Simone wyjaśniają dlaczego zaczęli przywiązywać
wagę do krótszych wydawnictw oraz jak widzą muzyczny rynek po pandemii,
nie pomijając oczywiście kwestii związanych z "Chaos Lord".
HMP: Po wydaniu trzeciego albumu "Razorblade
God" mieliście kilkuletni okres zastoju,
naznaczony zmianami składu i brakiem kolejnych
wydawnictw. Ale tak od roku 2007, a
już od premiery kolejnego albumu "When Lightning
Strikes" na pewno, wszystko znowu
weszło na właściwe tory?
Dario Beretta: Tak. Fakt jest taki, że począwszy
od wydania "Razorblade God", doszło
do kilka sytuacji, które nałożyły się na siebie i
musieliśmy skupić się na zupełnie czymś innym.
Nie będę kłamać: gdyby ten album był
wielkim hitem oczywiście sprawy potoczyłyby
się inaczej, ale tak nie było, więc rozpoczął się
okres, w którym musieliśmy się dostosować,
przypasowywać i dodatkowo rozwijać. Ale
myślę, że wróciliśmy dużo silniejsi i faktycznie
wyprodukowaliśmy nasz najlepszy materiał w
Co napędza was do działania na tym etapie
funkcjonowania Drakkar? Pracujecie w
swoim tempie, bez żadnego pośpiechu i kiedy
nowy materiał - EP lub album - jest już gotowy,
nagrywacie go, to cała filozofia?
Marco Rusconi: Tak. Jeszcze przed "Chaos
Lord" zawsze myśleliśmy o pisaniu muzyki
tylko wtedy, gdy byliśmy w odpowiednim nastroju,
by to robić oraz kiedy czuliśmy, że mamy
nowe, świetne pomysły. Z racji, że nie
utrzymujemy się z muzyki, a tym samym nie
mając gwarancji wydania kolejnych płyt na
podstawie umowy, piszemy nową muzykę i
decydujemy się na nagranie następnego albumu
tylko wtedy, gdy czujemy, że jest na to
czas.
Dario Beretta: Oczywiście teraz to się trochę
zmieniło, dzięki Patreon (platforma crowdfundingowa
- red.). Posiadanie strony Patreon
oznacza, że musimy stale dostarczać naszym
subskrybentom nowe, interesujące materiały,
więc od teraz z pewnością będziemy publikować
kolejne rzeczy szybciej, ale to dobrze. Mamy
silny skład, co do którego czujemy się pewni,
wszyscy jesteśmy zaangażowani, a nasza
społeczność Patreon jest nam bardzo oddana
i aktywnie nas wspiera, co sprawia, że praca
nad nowym materiałem jest dla nas łatwiejsza
i jeszcze bardziej satysfakcjonująca.
Istotne wydaje mi się to, że od początku
funkcjonowania zespołu mieliście wsparcie
Czy te wszystkie szufladki mają jakikolwiek
sens? Owszem, pod pewnymi względami
ułatwiają poruszanie się w gąszczu setektysięcy
zespołów, ale czy nie jest tak, że lepiej
po prostu czegoś posłuchać i samodzielnie
wyrobić sobie opinię na temat tego materiału,
niezależnie od tego, czy jest to tradycyjny
heavy, speed czy thrash metal?
Marco Rusconi: Jasne, ale czasami kategoryzowanie
i dzielenie zespołów według gatunku
jest nieuniknione. Musimy zawsze brać pod
uwagę, że w metalu są gatunki, które są oddalone
od siebie o lata świetlne i, że wielu fanów
interesuje się tylko niektórymi z nich, a innymi
nie. Co więcej, potrzeba kategoryzacji jest
z pewnością czymś, co ludzie robią w każdym
aspekcie swojego życia, aby mieć coś na kształt
dobrze zdefiniowanego porządku w świecie,
który czasami wygląda zbyt chaotycznie!
Simone Pesenti Gritti: Podgatunki są szybkim
sposobem na przefiltrowanie informacji,
ale z drugiej strony mogą spowodować całkiem
sporą niepotrzebną pracę. Każdy może
podejść do "Chaos Lord" i wyrobić sobie własną
opinię, a w efekcie zyskać satysfakcję z czegoś,
co innym mogło przynieść zupełnie inne
wrażenia. To jest magia muzyki. Co więcej,
myślimy również o procesie pisania: mamy
swoje podstawy ale także całe niezbadane tereny
do poznania.
Spotykam się czasem z czymś takim, że ktoś,
najczęściej młody człowiek, mówi na przykład:
to black, tego nie słucham. Albo: słucham
tylko ekstremalnego metalu, słodkie
power pitolenie mnie nie interesuje. Wydaje
mi się, że tacy ludzie ograniczają się na własne
życzenie, nie wiedząc przy tym co tracą,
bo tak naprawdę muzyka jest tylko dobra lub
zła, niezależnie od stylistyki?
Marco Rusconi: Cóż, w ostatnich latach,
szczególnie w obliczu masowego rozprzestrzeniania
się mediów społecznościowych na
całym świecie, powstała nowa moda: trzeba
koniecznie być "prawdziwym" metalowcem i
unikać wszystkiego, co takie nie jest. Osobiście
uważamy, że jest to bardzo dziecinne podejście,
które uniemożliwia słuchania wspaniałej
(zupełnie nowej) muzyki. Nawet nie tak
dawny nowy trend odrzucania zespołów, które
weszły do "mainstreamu" lub odtrącanie
wszystkiego, co zostało wyprodukowane po
latach 80., wydaje nam się naprawdę śmieszny.
Każdego roku jest okazja, aby posłuchać
nowych świetnych zespołów i nowych świetnych
płyty.
Simone Pesenti Gritti: Kiedy uwalniasz
umysł od barier, jesteś na dobrej drodze.
ciągu ostatnich 10 lat.
Foto: Drakkar
wydawców. Mniejszych lub większych, ale
zawsze. Teraz jest podobnie, bo "Chaos
Lord" firmuje Punishment 18 Records - jakie
nadzieje wiążecie z tą firmą, zdoła wypromować
nazwę Drakkar nieco szerzej, nie tylko
wśród fanów power metalu?
Marco Rusconi: Mamy wielką wiarę w umiejętności
Corrada, Seby, Moniki i wszystkich
innych z Punishment 18. Biorąc pod uwagę,
że ostatnie dwa albumy naszego "siostrzanego"
zespołu Crimson Dawn również zostały wydane
pod szyldem tej wytwórni, mamy nadzieję,
że będziemy mogli kontynuować tę
współpracę także w wypadku naszych kolejnych
albumów.
Chwytliwa, zapadająca w pamięć nazwa to
w takiej sytuacji niewątpliwy atut. Pamiętam
jednak, że gdzieś na wysokości waszego
debiutu "Quest For Glory" miałem z nią niejaki
problem, bo w pierwszej chwili pomyślałem,
że to powrotny album istniejącego w
latach 80. belgijskiego Drakkar, znanego z
LP "X-Rated" - w czasach przedinternetowych
takie sytuacje zdarzały się dość często,
ale teraz chyba nikt już was nie myli, mimo
tego, że Belgowie od kilku lat są znowu aktywni?
Dario Beretta: Kiedy tworzyliśmy zespół, nie
było w internecie strony Metal Archives, na
której można szukać nazw zespołów i sprawdzić,
czy są już one zajęte! Więc tak, wtedy
było dość powszechne, że kilka zespołów dzieliło
się tą samą nazwą. Osobiście nie wiedzie-
152
DRAKKAR
liśmy o istnieniu belgijskiego zespołu Drakkar.
I szczerze mówiąc, dopiero po ponownym
uaktywnieniu się tej kapeli, kilka lat
temu, niektórzy zaczęli nas mylić. Jednak to
nie jest wielka sprawa. Jedna minuta w Google
powie każdemu, kto nie jest tego pewien, co
jest naszym produktem, a co nie!
Marco Rusconi: Jest na ten temat zabawna
historia. Byliśmy kilka lat temu w Austrii z
Crimson Dawn grając na "Doom Over Vienna"
i miałem na sobie koszulkę Drakkar z
okładką "Run With The Wolf". W pewnym
momencie podszedł do nas członek innego zespołu
doomowego, który przyjechał z Belgii.
Powiedział: "Świetny t-shirt i świetny zespół" i
zaczęliśmy rozmawiać o Drakkar, ale po kilku
minutach zdaliśmy sobie sprawę, że rozmawiamy
o dwóch różnych zespołach! Na szczęście
w ostatnich latach, wraz z rozwojem mediów
społecznościowych, trudniej już o pomyłki.
Przed "Chaos Lord" wydaliście dwie EP-ki:
od razu założyliście, że będą to materiały o
specjalnym charakterze, z utworami, które
nie trafią na ten album, taki ukłon w stronę
fanów i kolekcjonerów?
Marco Rusconi: Zdecydowanie tak. Osobiście
nienawidziłem zespoły, które zmuszały
mnie do kupowania EPek, na których mogłeś
znaleźć dokładnie te same kawałki z następnego
albumu! Co więcej, wraz z decyzją o
otwarciu naszego kanału Patreon ten proces
został wzmocniony, ponieważ co jakiś czas
musimy gwarantować naszym subskrybentom
nowy niepublikowany materiał, często w limitowanej
edycji i zaprojektowany dokładnie
tak, aby zapewnić, że niektóre utwory (być
może nie wszystkie) są dostępne tylko na tych
specjalnych wydaniach. A tak przy okazji, sam
jestem wielkim kolekcjonerem!
Kiedyś, szczególnie w latach 80., takie wydawnictwa
były na porządku dziennym; praktycznie
każdy zespół, począwszy od Iron
Maiden, a skończywszy na grupach podziemnych,
miał w dyskografii 12"EP czy
MLP z niepublikowanym na albumach materiałem
studyjnym i koncertowym. Staraliście
się nawiązać do tych dawnych czasów,
pokazać ciągłość tradycji nie tylko w obrębie
obranej stylistyki?
Marco Rusconi: Mniej więcej. Nadal z wielką
przyjemnością wspominam niesamowitą serię
12" wyprodukowaną przez Iron Maiden...
oczywiście wyprodukowanie EP-ki jest dla nas
znacznie trudniejsze, ponieważ w przeciwieństwie
do albumów, dla których mamy wytwórnię,
zdecydowaliśmy się wyprodukować te EPki
jako wydania własne, aby znacząco skrócić
czas wydawania… Oznacza to również, że stać
nas jedynie na ograniczoną liczbę egzemplarzy.
Dario Beretta: Niedawno oczywistą stała się
potrzeba, aby zespoły zawsze miały nowy materiał.
Jeśli chcesz, aby projekt odniósł sukces
oraz chcesz zachować grono swych fanów,
oczywiste jest, że nie możesz po prostu wydawać
albumu co trzy lata, nie mówiąc już o
sześciu. Jest to prawdziwe w przypadku 100%
zespołów, które muszą zarabiać muzyką na
życie, ale myślę, że dotyczy to również, w
mniejszym stopniu, zespołów takich jak my.
Nie mamy złudzeń, że po czterdziestce zostaniemy
kolejnym Iron Maiden, ale chcemy,
aby nasz zespół prosperował, cieszył się dobrą
reputacją i był postrzegany jako coś więcej niż
Foto: Drakkar
tylko hobby, a dlatego ciągły przepływ wydawnictw
jest teraz tak ważny. Wszystko to
spowodowało wielki powrót formatu EP-ki,
który został prawie porzucony, gdy zaczynaliśmy
działalność pod koniec lat 90. Coraz
więcej zespołów korzysta więc teraz z okazji,
by wypuszczać nową muzykę i osobiście mi się
to podoba. Zwłaszcza, że EP-ki dają szansę na
wypuszczenie kilku rzeczy, które mogą być
nieco "na boku" w porównaniu z resztą twojej
twórczości, coś osobliwego, co może nie pasować
do albumu.
Epoka wizualna stała się obecnie czymś jeszcze
ważniejszym niż w latach 80. czy 90.,
kiedy to w programach stacji muzycznych
królowały teledyski. Staracie się za tym
nadążyć, przygotowując choćby teledysk do
utworu tytułowego?
Dario Beretta: Stworzyliśmy "live" wideo do
utworu tytułowego, ponieważ potrzebowaliśmy
go do promocji albumu. Skorzystaliśmy z
okazji, gdy graliśmy na włoskim festiwalu metalowym
(ostatni koncert, zanim uderzył w
nas Covid…), aby zrobić ten materiał, bo wiedzieliśmy,
że przyda się. Będąc szczerym, osobiście
nie jestem wielkim fanem teledysków,
ale nie możesz wydać albumu i ich nie mieć.
Marco Rusconi: Nie mamy środków finansowych,
takich jak bardziej znane zespoły, ani
wsparcia finansowego wielkich wytwórni, takich
jak Nuclear Blast czy Metal Blade. Wydatki
na profesjonalne teledyski są przerażające
(tysiące euro), więc zawsze staramy się
zrobić wszystko, co w naszej mocy, korzystając
z dostępnych zasobów.
Fakt, że od ponad roku nie możecie zajmować
się muzyką w 100 %, bo o koncertach nie
ma przecież mowy, frustruje was, czy przeciwnie,
motywuje do jeszcze bardziej wytężonej
pracy?
Simone Pesenti Gritti: Bez wątpienia jesteśmy
zespołem grającym na żywo, ale jesteśmy
też jak perpetuum mobile, ciągle pełni inicjatywy
i pomysłów na nowy materiał. To dlatego,
że jeszcze przed pandemią podążaliśmy
pewną ścieżką, poprowadzoną przez pomysł
Dario na kanał Patreon. Bardzo pomogło to w
utrzymaniu kontaktu i więzi między nami a
fanami oraz w aktywności zespołu, który mógł
pracować nad różnymi projektami.
Marco Rusconi: Jeśli masz prawdziwą wolę
do tworzenia muzyki, nic cię nie powstrzyma!
Dotyczy to wszystkich muzyków na całym
świecie, co może być jakąś minimalną pociechą,
bo wszyscy jesteście w tej trudnej sytuacji
i musicie koncentrować się na tym, by
dotrzeć do słuchaczy w inny sposób?
Marco Rusconi: Jest to zdecydowanie sytuacja,
która negatywnie wpływa na każdego artystę
na całym świecie, nie tylko na muzyków.
Jednak, skoro nie zarabiamy na życie muzyką,
raczej należymy do szczęśliwców. Jest tak wiele
profesjonalnych zespołów, które w ostatnich
latach aby przetrwać polegały wyłącznie
na występach na żywo, i które były stale w
trasie… z pewnością dla nich problem jest
znacznie ważniejszy niż dla undergroundowych
zespołów, takich jak my.
Kolejne lockdowny inspirują do twórczego
działania czy przeciwnie, zabijają kreatywność,
bo ta depresyjna sytuacja i poczucie
beznadziei są na dłuższą metę trudne do
zniesienia?
Marco Rusconi: Szczerze mówiąc, nie zawsze
jest łatwo skupiać się na muzyce. Niektórzy z
nas są w domu bez pracy od ponad roku i czasami
te zmartwienia generują depresję i dlatego
trudno jest poświęcić się zespołowi we
właściwy sposób. Musisz umieć używać muzyki
w taki sposób, aby uniknąć smutku i depresji,
nawet jeśli czasami nie jest to tak łatwe,
jak się wydaje.
Dario Beretta: Dla mnie wymyślenie nowej
muzyki nigdy nie stanowiło problemu. Pisanie
utworów jest tak ważną częścią mojego życia,
że nigdy nie mogłem z tego zrezygnować i na
szczęście jest to coś, nad czym mogę popracować,
nawet jeśli utknąłem w domu. Oczywiście
trudno nam wszystkim nie ulec temu
uczuciu lęku. Ale uważam, że moja główna inspiracja
do pisania muzyki nie zmieniła się.
Dobre pierwsze recenzje bardzo udanego
albumu "Chaos Lord" pewnie więc wiele dla
was znaczą, są potwierdzeniem, że nie tylko
nie zanotowaliście regresu, ale też ciągle stać
was na coś więcej?
Marco Rusconi: Od samego początku nagrań
"Chaos Lord" czuliśmy, że tworzymy coś wielkiego...
na szczęście recenzje to potwierdzają.
Jednak szczerze mówiąc, byliśmy pod wrażeniem
tego, jak bardzo wszystkim podoba się
ten album! To z pewnością pomoże, gdy zdecydujemy
się poświęcić naszym kolejnym nowym
utworom.
GARAGEDAYS 153
Marzycie już nieśmiało o tych wszystkich
koncertach, które zagracie, kiedy pandemia
wreszcie się skończy?
Dario Beretta: Tak, oczywiście. Wszyscy tęsknimy
za sceną. Nie ma wątpliwości, że
Drakkar zawsze był zespołem realizującym
się na żywo.
Simone Pesenti Gritti: Chcę wyruszyć w
trasę! Może za granicę! Możemy teraz tylko o
tym marzyć, ale moim marzeniem jest aby zagrać
na tylu scenach, ile zdołamy.
Marco Rusconi: O, tak! Nie możemy się doczekać!
Dostrzegam tu jednak pewien minus, bo
może być ich tak dużo na raz, że ta koncertowa,
popandemiczna bańka po prostu pęknie,
bo fanów nie będzie na te wszystkie
imprezy stać, albo nie będą w stanie być na
wszystkich, bo daty będą się na siebie nakładać?
Marco Rusconi: Jeśli chodzi o zespoły undergroundowe,
muszę powiedzieć, że jest inny
problem. W ciągu ostatniego roku wiele obiektów
zostało zmuszonych do zamknięcia swoich
drzwi i zbankrutowało, obecnie wiele z
nich jest zamkniętych na stałe. Kiedy znów
będzie można organizować imprezy na żywo,
niestety mogą pojawić się setki zespołów, które
chcą zagrać na scenie "jak najszybciej", ale
nie będzie gdzie, bo niewiele klubów przetrwało.
W każdym razie, na razie jest za wcześnie,
aby myśleć w ten sposób…
Dario Beretta: Podzielam obawy Marco.
Chodzi mi o to, że jesteśmy zespołem o podziemnej
pozycji z długą historią, więc może
będziemy mieli więcej szans. Ale czuję, że
przeżyjemy kilka lub więcej ciężkich lat,
zwłaszcza młode zespoły, nawet gdy pandemia
się skończy. Prawdopodobnie będzie duże
zapotrzebowanie na koncerty ze strony
fanów, ale niewiele miejsc będzie w stanie
sprostać temu zapotrzebowaniu.
Myślicie więc, że najważniejsze będzie przede
wszystkim to, że koncerty wrócą, a kwestia
wyboru spośród licznych imprez, może
nawet liczniejszych niż przed marcem 2020,
będzie najmniejszym problemem dla słuchaczy
spragnionych muzyki na żywo?
Marco Rusconi: Jak już powiedziałem, tak.
Innym dobrym pytaniem jest to, czy w przyszłości
nadal będą dozwolone wielkie festiwale
z udziałem dziesiątek tysięcy ludzi, czy też takie
wydarzenia przestaną istnieć na zawsze.
Zobaczymy. Trzymajcie kciuki.
Dario Beretta: Nie sądzę, by imprezy masowe
były zakazane, kilka tygodni temu widzieliśmy
wydarzenie w Barcelonie z udziałem
kilku tysięcy ludzi. Ci ludzie przed wejściem
zostali przetestowani pod kątem Covid. Więc
mogą pojawić się nowe ograniczenia i zasady,
których jeszcze nie możemy sobie wyobrazić,
i myślę, że sam przebieg koncertu może się
trochę zmienić, ale mam nadzieję, że zawsze
będą chętni na muzykę na żywo!
W rock 'n'rollowym stylu
Kojarzona z thrashem wytwórnia Punishment 18 Records coraz częściej
podpisuje kontrakty z lżej grającymi zespołami. Jednym z nich jest Animal House,
wykonujący melodyjny power metal i debiutujący za sprawą albumu "Living in
Black and White". Udział w jego powstaniu mieli również goście, między innymi
wokalista Visions Of Atlantis Michele Guaitoli oraz gitarzysta Rhapsody Of Fire
Roberto De Micheli.
HMP: "Living in Black and White" - tytuł
waszego nowego albumu nie jest chyba w żadnym
razie przypadkowy, podkreślacie, że
szczególnie w obecnych czasach nic nie jest
jednoznaczne?
Animal House: Niestety wydanie naszego
pierwszego albumu miało miejsce w tym trudnym
i bolesnym okresie. Ale tematyka tekstów
na naszej płycie dotyczy bardzo introspekcyjnych
i sytuacyjnych wątków. Wewnętrznych
rzeczywistości, których wszyscy doświadczyliśmy
lub moglibyśmy doświadczyć w
ciągu życia. Treści poruszane w utworach nie
wywodzą się z aktualnego, smutnego czasu,
choć mogą być wiązane z chwilą obecną.
Metal kojarzy się zwykle z dość konserwatywnym
podejściem, ale u was wygląda to jednak
inaczej: z jednej strony jesteście bowiem
tradycjonalistami, gracie przecież heavy/
power w dość klasycznej formie, ale też pokazujecie,
że mamy rok 2021, nie 1984, co musi
znaleźć odbicie choćby w warstwie tekstowej?
Wszyscy członkowie zespołu dorastali w miłości
do tych historycznych zespołów z lat 80.
Jednak, jak można docenić na tym albumie,
chcieliśmy, aby brzmiał jak płyta z 2021 roku,
a nie z 1984 roku. W konsekwencji, nawet teksty
kawałków muszą odzwierciedlać problemy
ludzi ostatniej dekady.
Pandemia utrudniła, czy może paradoksalnie,
ułatwiła wam w jakiś sposób prace nad
"Living in Black and White"?
Mogę powiedzieć, że spowolniło to nas tylko
w niektórych sytuacjach, ale generalnie dzięki
nowym technologiom i fachowej pracy Michele
Guaitoli (Temperance, Visions Of
Atlantis, Overtures) mogliśmy nagrać i wydać
album zgodnie z zaplanowanym harmonogramem,
nie rezygnując z możliwości zaoferowania
naszym słuchaczom najwyższej jakości.
Myślisz, że to, czego doświadczamy na całym
świecie od ponad roku, znajdzie szersze
odbicie w tekstach, nie tylko metalowych,
utworów? Pierwsze przykłady, również albumów
o pandemicznej wymowie, zdają się
potwierdzać, że tak faktycznie będzie, bo w
ostatnim stuleciu ludzkości czegoś takiego
po prostu nie było?
Na pewno! Heavy metal zawsze był prawdziwą
i szczerą muzyką, a w tekstach zawsze
odzwierciedlał całą swoją prawdziwą naturę.
Więc to normalne, że tak będzie w nadchodzących
latach: wiele cierpienia, myśli i refleksji
zostanie wyrażonych i opowiedzianych, a
każdy zespół nada swój aspekt tej smutnej
chwili życia na świecie.
Czy to nie paradoks, że w XXI wieku, przy
tak rozwiniętych technologiach i poziomie
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,
Joanna Pietrzak
Foto: Animal House
154
DRAKKAR
medycyny mogło dojść do czegoś takiego?
Może to natura daje nam ostateczny sygnał,
żebyśmy przyhamowali, że to ostatni
moment na opamiętanie się?
Ciężko odpowiedzieć na to pytanie w kilku
zdaniach. Mogę tylko przedstawić moją krótką
osobistą opinię. Historia zawsze uczyła nas
o doskonałości człowieczeństwa, każdego dnia
potrafiliśmy tworzyć i budować wspaniałe
rzeczy oraz ulepszać standardy życia. Z drugiej
jednak strony, ludzie mogą być także
twórcami śmierci i zniszczenia, zawsze spragnionymi
władzy i podbojów. Wszystko to ze
szkodą dla planety, która nas gości i która
dała nam życie. Uważam, że wszyscy powinniśmy
zatrzymaćsię i poważnie pomyśleć o
tym, jaka będzie nasza przyszła ścieżka, a dotyczy
to również właścicieli banków oraz
międzynarodowych korporacji.
Jakby rok temu ktoś powiedział mi, że koncerty
staną się czymś wyjątkowym, z racji
tego, że w kolejnych lockdownach praktycznie
się nie odbywają, bardzo bym się pewnie
zdziwił. Teraz nikogo to już nie zaskakuje,
każe jednak zastanowić się nad przyszłością
rocka czy metalu, stylistyk opartych
przecież na występach na żywo, na interakacji
z publicznością?
Nie wyobrażam sobie rocka czy heavy metalu
bez występów na żywo! Ja sam przegapiłem
wiele wydarzeń, na które czekałem od lat i
prawdopodobnie już nigdy nie dostanę takiej
szansy. Koncerty są duszą tej muzyki, ludzie
są żywą częścią muzyki, dlatego nie widzę
innego wyjścia, jak najszybszy powrót do normalnego
toku festiwali i wydarzeń muzycznych
na całym świecie!
Mieliście okazję zagrać jakiś występ online,
czy to nie dla was, bo to substytut prawdziwego
koncertu?
Jesteśmy zespołem, który żyje, by grać na scenie
przy ogniskach i rzekach piwa! Jednak pracujemy
nad podobnym pomysłem. Prawdopodobnie
w przyszłości opublikujemy internetowy
koncert prezentujący naszą debiutancką
płytę, w którym wezmą udział goście z tej sesji,
jak: Michele Guaitoli, Paolo Crimi i Roberto
De Micheli!
Co jednak, jeśli ta sytuacja potrwa jeszcze
przez dłuższy czas, nawet dwa-trzy lata?
Scena przetrwa bez koncertów, tylko z ogromem
płyt, coraz częściej dostępnych tylko w
cyfrowej formie? Taki zespół jak Animal
House ma szanse w tej ogromnej konkurencji?
Masz rację, bez koncertów liczba wydawnictw
znacznie wzrośnie, a co za tym idzie pójdziemy
w kierunku rynku z coraz większą
liczbą płyt. Ale jestem pewien, że w końcu, tak
jak we wszystkim, społeczeństwo będzie mogło
nagrodzić grupy, które pracowały najlepiej
i które były w stanie przedstawić najlepszą
propozycję. W tym przypadku z pewnością
jesteśmy wśród tych ostatnich ze względu na
doświadczenie, produkt i pasję, którą wnosimy.
Faktem jest jednak, że dziś nikt nie wie,
jak będzie działał rynek muzyczny ani jak się
zmieni.
Nie kalkulowaliście: skoro płyta była gotowa
uznaliście, że nie ma co czekać z jej premierą,
bo tworzycie przede wszystkim dla
ludzi, a nie ma nic bardziej frustrującego niż
świadomość, Foto: Chalice że materiał, zamiast dawać im
Foto: Animal House
radość, kurzy się gdzieś i czeka na wydanie,
bo może będzie lepiej?
Frustrujące jest to, że nie jesteśmy w stanie od
razu wyjść na scenę i zagrać naszych kawałków
z pełną głośnością. Co do reszty: dzięki
dostępnej technologii oraz środkom, nowa
płyta może być obecnie sprzedana bez problemów.
Pocztą, cyfrowo, przez dystrybutorów
itp. W takim układzie nie uważam za sensowne
czekać tylko na określone chwile z wydaniem
płyty heavymetalowej, teraz na rynku
nie ma dobrych ani złych momentów.
Jesteś więc optymistą, czeka nas bardzo powolny
powrót do normalności, ale w końcu
wszystko wróci do stanu poprzedniego?
Z pewnością powróci normalność, ale będzie
inna od tego, co już znaliśmy, ponieważ pandemia
z pewnością bardzo zmieniła ludzi.
W pracach nad "Living in Black and White"
wsparli was Michele Guaitoli, Roberto De
Micheli i Paolo Crimi - uznaliście, że akurat
te utwory potrzebują pewnego urozmaicenia,
stąd obecność w nich owych gości?
Współpraca zaczęła się bardzo naturalnie.
Paolo Crimi brał już udział w nagrywaniu
pierwszej wersji "Bintars", więc miło było go
mieć z powrotem na nowej płycie. Michele
miksował nagrania na nową płytę, więc chcieliśmy,
aby w jednym utworze użyczył swojego
wspaniałego głosu. Roberto De Micheli był
naszym wielkim przyjacielem od wielu lat i
zawsze obserwujemy jego doskonałą pracę.
Nie chcieliśmy więc przegapić okazji, musieliśmy
zaangażować go w "Eyes Of Revenge".
"Living in Black and White" to tylko osiem
utworów, tak jak za dawnych dobrych czasów,
kiedy na stronę winylowej płyty trafiało
zwykle 4-5 utworów. Pod tym względem też
jesteście tradycjonalistami?
Wywodzimy się ze starej szkoły, ale w przypadku
"Living in Black and White" zdecydowaliśmy
się postawić na prostą i bezpośrednią
płytę w rock 'n' rollowym stylu!
Zwykle przy pisaniu materiału na płytę ma
się jednak więcej utworów, pojawia się więc
problem z czego zrezygnować na wczesnym
etapie, co dopracowywać z myślą o płycie - to
ważna kwestia, można nawet rzec, że być,
albo nie być dla danego albumu?
Zawsze bardzo trudno jest wybrać, które elementy
wstawić, a które nie. Jako kompozytorzy
jesteśmy bardzo produktywni i dlatego
taka sytuacja często się zdarza. W przypadku
"Living…" nie było to trudne, ponieważ kawałki
układały się w naturalny sposób.
Myślę, że muzyka jest dla was zbyt ważna,
byście patrzyli na nią tylko przez pryzmat
popularności, gralibyście więc nawet dla
garstki ludzi. Każdy zespół ma jednak marzenie,
żeby dotrzeć do jak największego grona
słuchaczy - jaki macie na to patent w tych
pandemicznych czasach?
Zasadniczo na każdej platformie staramy się
promować kawałki z albumu i wizerunek zespołu.
Poza tym kręcimy nowy teledysk, który
ukaże się w czerwcu. Będzie bardzo piękny i
głęboki. Zagrają go aktorzy i osadzą się w naszej
obecnej chwili. Później zrobimy również
występ online na żywo, starając się jak najbardziej
zaangażować publiczność. Tak jak już
wspomniałem w tym spektaklu wezmą udział
też goście z płyty!
Liczycie, że Punishment 18 Records pomoże
wam w wypromowaniu nazwy Animal
House, a z każdym kolejnym wydawnictwem
będziecie coraz bardziej rozpoznawalni,
więc za kilka lat znowu będziemy mieli
powód do rozmowy?
Promocja działa bardzo dobrze i na pełnych
obrotach. Każdego dnia działamy razem z ekipą
z Punishment 18. To ważny wysiłek zespołowy,
który na tym się nie kończy, ale będzie
kontynuowany w nadchodzących miesiącach.
Jeśli natomiast mówimy o nowej płycie,
to mogę tylko przewidywać, że niektóre
utwory są już napisane i na pewno zachowają
nasz mocny i bezpośredni styl w manierze
Animal House!
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski
ANIMAL HOUSE 155
Początek podróży do korzeni
Pandemia i związane z nią restrykcje sprawiły, że kapele wypadłszy z
rytmu "płyta-trasa-płyta" znalazły czas na nierealizowane wcześniej plany. Chris
Boltendahl i Axel "Ironfinger" Ritt nagrali właśnie płytę z prostym, topornym
heavy metalem i nie zawahają się go użyć na przyszłorocznych koncertach.
HMP: Wasz nowy zespół jest utrzymany w
stylu, który idealnie pasuje do grania na żywo.
Wydaliście go jednak w czasie, gdy
wszystkie koncerty zostały odwołane. Myślisz
o "Hellryder" jako o projekcie studyjnym?
Axel "Ironfinger"Ritt: Hellryder na pewno
nie jest projektem studyjnym. Wręcz przeciwnie,
nadciągający debiutancki krążek "The
Devil is a Gambler" został wydany właśnie
po to, żeby móc grać go live. Choć wydaje się
to ryzykowne, ryzyko jest wkalkulowane. Jako
że obecnie trasy planuje się z niemal rocznym
wyprzedzeniem, pierwsze koncerty planujemy
dopiero na 2022 rok i mamy nadzieję, że do
tego czasu pandemia przestanie siać grozę.
Skąd pomysł, żeby wraz z nowym zespołem
Ty, jako hard rockowy gitarzysta?
Axel "Ironfinger"Ritt: W rzeczywistości inicjatorami
byliśmy obaj, ja i Chris. Wydaje mi
się, że Chris pierwszy z trzy lata temu powiedział
"trzeba kiedyś obrać kierunek starego Motörhead",
a ja od razu to podchwyciłem. Później
rozpoczęliśmy pierwsze działania, projekt logo
i tym podobne, ale Grave Digger nie pozwalał
nam znaleźć czasu na rozwinięcie tego
pomysłu. Dopiero pandemia nam to umożliwiła.
Jak długo zajęło Wam pisanie kawałków do
Hellryder? Podejrzewam, że prosty styl
sprawił, że szybciej, niż na "typową" płytę
Grave Digger?
Axel "Ironfinger"Ritt: Zdecydowanie szybciej.
Napisałem muzykę w niecałe dwa tygodnie,
niemal po kawałku dziennie. Szacuję, że
Chrisowi napisanie tekstów i linii melodycznych
zajęło tyle samo czasu. Później praca w
studio i przedprodukcja zajęła nam niecały
miesiąc. Do tego tyle samo na końcową produkcję,
co oznacza, że cały album był gotowy
w niecałe trzy miesiące. W Grave Digger tyle
czasu zajmuje nam samo pisanie kawałków.
"Harder Faster Lauder" to jakiś hołd dla
Wacken Open Air?
Axel "Ironfinger"Ritt: Pasowałoby idealnie,
no nie? Może rzeczywiście Chris pisząc ten
kawałek miał na myśli wszystkie trzy główne
sceny Wacken. Oczywiście będziemy kiedyś
ten numer grać na festiwalu Wacken, który
obaj świetnie znamy.
Zaciekawił mnie Wasz image. Zarówno w
klipie do "Hellryder", jak i na zdjęciach promocyjnych
jesteście ubrani w czarne garnitury.
Axel "Ironfinger"Ritt: Kiedy zastanawialiśmy
się nad image zespołu, najpierw rozważaliśmy
zwykły pomysł na "znoszony" look, który
przecież praktykuje tysiące kapel. Byłem tak
znużony tym outfitem, że wpadliśmy na pomysł
wizualnego przeciwstawienia muzycznej
zawartości zespołu. Pomysł spadł na nas jak
grom z jasnego nieba i się przyjął. Przyjmiemy
tę koncepcję jako integralną część image'u zespołu.
wrócić do korzeni heavy metalu? Jest w nich
coś, za czym tęsknisz szczególnie?
Axel "Ironfinger"Ritt: Są badania, które mówią,
że muzyka, którą przyswoisz do wieku
około dwudziestki, odciśnie piętno na całym
twoim życiu. Wszystko, co przyjdzie później,
koniec końców zawsze będziesz odnosić do
tych emocji, które muzyka wyzwalała w Tobie
w młodości. Dlatego właśnie większość fanów
za najlepsze uznaje najstarsze płyty danej kapeli,
co często nie jest prawdą. Było się wtedy
młodszym, miało się więcej włosów i mniej
tłuszczu na brzuchu (śmiech). Chcieliśmy napisać
płytę, której nadamy naturalny bieg,
wolny od oczekiwań, na które każdy się nastawia
przypadku płyt Grave Digger.
Kto był inicjatorem Hellryder? Zgaduję, że
Foto: Hellryder
Określiliście styl Hellryder jako "dirty kick
ass heavy metal" i rzeczywiście czerpiecie z
początków heavy metalu. Jestem jednak nieco
zaskoczona, bo nastawiałam się raczej na
coś w stylu korzeni Grave Digger, nawiązanie
do"Heavy Metal Breakdown", a dostaliśmy
raczej coś w stylu Motörhead czy nawet
Saxon. Co było punktem zaczepienia?
Axel "Ironfinger"Ritt: Po raz pierwszy po
długim czasie znów napisałem kawałki prosto
z trzewi. Miałem jasną wizję, że podstawa płyty
powinna mieć barytonowy nastrój brzmienia
instrumentów i po prostu pozwoliłem tym
pomysłom się rozwijać. To było prawdziwe
dobrodziejstwo. Fajny riff, dobry hook, a potem
niezbędne wykończenie kawałków w
przedprodukcji. Cały proces produkcji był całkowicie
luzacki i bardzo efektywny. Wspaniale.
Czyli nie użyłeś niewykorzystanych kawałków
Grave Digger?
Axel "Ironfinger"Ritt: Nie, wszystkie kawałki
są zupełnie nowe!
Chris, Twoje poprzednie poboczne projekty,
jak "Digger" czy "Hawaii" to była jeszcze inna
bajka. Jak porównujesz pracę nad nimi do
pracy jak obecnym projektem - Hellryder?
Domyślam się, że "dirty kick ass heavy metal"
jest Ci bliższy niż "Stronger than Ever"?
Chris Boltendahl: Zarówno Digger, jak i Hawaii
nigdy nie były pobocznymi projektami
Grave Digger, ale zespołami, które stworzono
z tego, co Grave Digger pozostało. To zespoły,
które powstały w zamroczeniu i których
żywot nie był długi. To, co doprowadziło to
powstania tych kapel można by nawet nazwać
desperacją. Hellryder nie ma z tego rodzaju
zespołem nic wspólnego. Hellryder to kapela,
która zrodziła się z miłości do tego rodzaju
muzyki, i z którą wiążemy masę kreatywności
i koncertów. "Dirty Kick Ass Heavy Metal"
to tylko metafora nieskrępowanej energii
Hellryder. Hellryder to początek długiej podróży...
do korzeni hard rocka i heavy metalu!
Jak sądzicie, "rock'n'roll" to do dziś nie tylko
muzyka, ale też styl życia?
Axel "Ironfinger"Ritt: Bez wątpienia, choć
muzyka w tym kontekście straciła swoją siłę
uderzeniową. Dzisiejsze dzieciaki są tak rozproszone
grami, smartfonami i youtuberami,
że tylko niektóre z nich odnajdują w muzyce
długotrwałą drogę. Jest to zrozumiałe, nie
trzeba uczyć się grać dziesięć lat na instrumencie,
żeby go opanować, podczas gdy studia
ekonomiczne lepiej zadbają o finanse.
Rock'n'roll, który znam, i którego nauczyło
mnie życie, jest już martwy.
Katarzyna "Strati" Mikosz
156
HELLRYDER
Glejt od Roba Halforda
Takie rzeczy też się dzieją! Finalista American Idol nagrywa świetną, klasycznie
heavymetalową płytę z nutą Dio i Judas Priest. I nie, nie jest to produkt
wytwórni. Tego rodzaju płyty po występie w talent show James już nagrywał. Tym
razem jest to płyta, jaką wokalista sam chciał nagrać. Pierwszą osobą, która posłuchała
demówek i "zatwierdziła" je był sam Rob Halford.
HMP: Klasyczny heavy metal w ogóle nie
jest mainstreamową muzyką. Wybierając się
do American Idol, brałeś pod uwagę, że pokazanie
swojej pasji do tego rodzaju metalu
może się w ogóle nie udać?
James Durbin: Mówiąc szczerze, idąc do
American Idol, nastawiałem się tylko na
świetne doświadczenie. Fakt, że kawałek "You'
ve Got Another Thing Coming'" Judas Priest
był na liście, to cud. Producent show nie wiedział,
jak ten numer znalazł się na ich liście!
Tak widocznie miało być. Naprawdę pragnąłem
zaśpiewać coś, co mogłoby nakreślić jurorom,
jaki rodzaj płyty chciałbym nagrać. Zabawne,
że nagrałem ją dopiero dziesięć lat później.
Zaśpiewałeś na scenie z Judas Priest. To na
pewno było dla Ciebie jak spełnienie marzeń.
Dla wielu osób z publiczności I przed
telewizorami to był pierwszy kontakt z Judas
Priest a może i z heavy metalem. Spotkałeś
się z ludźmi, którzy mówili, że poznali heavy
metal lub Priest właśnie dzięki Tobie?
Do dziś niektórzy mi to mówią nawet teraz,
dziesięć lat później! Bardzo mnie to cieszy, a
im jestem starszy, tym więcej czuję pokory.
Taki moment zdarza się raz w życiu. Dużo o
tym myślę. To był również pierwszy występ
Richiego Faulknera z zespołem w ogóle! Rzeczywiście
ostatnio udzielałem wywiadu gościowi
w wieku 20, może 21 lat, który jest największym
i najbardziej oddanym metalowi facetem,
jakiego spotkałem, zwłaszcza jak na jego
wiek, a poznał metal właśnie dzięki mojemu
występowi z potężnym Priest. Było to w
zasadzie wprowadzenie go w metal jako gatunek
i w metalową społeczność. To mnie rozwala!
W Polsce w drugiej edycji programu Idol finalistą
był chłopak, który ówcześnie był fanem
tego rodzaju muzyki. Niestety po rozpoczęciu
muzycznej kariery zmienił gust i
tworzy zupełnie inne rzeczy. Wspaniałe jest
to, że udział w programie i późniejsze działania
nie wpłynęły na Twoją pasję do heavy
metalu.
Będę szczery. Na moich solowych krążkach
popłynąłem daleko od metalu. Zrobiliśmy kilka
mainstreamowych, rockowych płyt, jeden
album z alternatywnym popem, jeden w stylu
americana i garść innych EPek oraz pobo-cznych
projektów z muzyką od country, przez
pop punk, po klasyczny rock. Zawsze kochałem
metal, nawet jeśli w tamtym momencie
życia nie była to muzyka inspirująca moją
twórczość. Obecnie różnica jest taka, że jestem
teraz bardzo zainspirowany tworzeniem
metalowej muzyki, to mój priorytet. Odnalazłem
gałąź, czy też podgatunek metalu, który
naprawdę lubię pisać i tworzyć. W połączeniu
ze wsparciem, jakie mam od Frontiers Music,
od rówieśników i moich niesamowitych fanów
sprawia to, że jestem ogromnie wdzięczny, że
znów tworzę metal.
Jak udało Ci się nawiązać współpracę z tak
świetnym i znanym basistą, jakim jest Barry
Sparks?
Barry skontaktował się ze mną pod koniec
2019 roku, kiedy zaczynałem rozmawiać z
Frontiersem. Chciał dołączyć do tego, co zamierzałem
zrobić. Jestem zaszczycony, że
mam w zespole talent jego kalibru, który
wniósł do albumu swoją wiedzę.
Kto był głównym kompozytorem utworów
na "The Beast Awakens"? Domyślam się, że
nawet jeśli nie Ty, to Twoje "tak" grało ważną
i decydującą rolę?
Każdy kawałek na tej płycie był napisany w
100% przeze mnie. Wszystko zaczęło się od
numeru tytułowego "The Beast Awakens". Po
napisaniu głównego riffu i stworzeniu demo
do kawałka, pokazałem do czego jestem zdolny
nie tylko Frotniersowi, ale też sobie samemu,
że mogę napisać taki album, którego
naprawdę pragnę, i że to jest dokładnie to, co
chcę zrobić. Kiedy napisałem utwory, uderzył
covid i wszyscy wylądowaliśmy na kwarantannie.
Nagle okazało się, że znalazł się czas na
pisanie kawałków i tekstów. Zbierałem pomysły
na riffy albo grając na gitarze, albo śpiewając
melodie i przekładając je na gitarę.
Chciałem znaleźć riffy, które będą na tyle melodyjne,
żeby mogły stanowić bazę dla całego
utworu. Z mojego fanowskiego doświadczenia
wiem, że to sprawia, że tych klasycznych metalowych
utworów do dziś nie da się zapomnieć
i są tak samo znaczące dziś, jak wtedy,
gdy były wydawane. Są stworzone wokół czegoś,
co zapada w pamięć - zarówno linii wokalnych,
jak i gitarowych riffów. Znajdziesz to w
każdym utworze na "The Beast Awakens". Każdy
kawałek ma jakiś cel. Wszystkie są tutaj z
jakiegoś powodu - żeby opowiedzieć konkretną
historię.
Dokładnie, a płyta brzmi jak "best of" wszystkiego,
co najlepsze w heavy metalu i hard
rocku lat 80. Wiele współczesnych zespołów
próbuje przywołać ten klimat na swoich płytach,
ale niewielu udaje się napisać tak dobre
kompozycje. Poza tym, wielu tego typu płytom
brakuje chwytliwości i przebojowości.
Twoja płyta jest chwytliwa, ale w bardzo dobrym
tego słowa znaczeniu. Nie ma tam
cienia kiczu.
Oglądałem z moją żoną, Heidi, dokument o
Quincym Jonesie. Quincy powiedział coś w
rodzaju, że "jest tylko 12 minut do wykorzystania.
Wszyscy kompozytorzy mają tylko 12 minut". Myślałem
o tym sporo, gdy pisałem kawałki. Wydaje
mi się, że na moją korzyść działa fakt, że
jest to moje pierwsze podejście do napisania
tego rodzaju metalowej płyty. W przypadku
kapel, które odnalazły już swoje brzmienie,
uchwycenie istoty ich pierwszych prac może
być trudniejsze, bo one już to zrobiły i być
może wcale nie chcą robić tego ponownie. W
zasadzie wiem to z własnego doświadczenia.
Na Twojej płycie słychać wiele inspiracji.
Nie sposób nie zauważyć oczywiście Judas
Priest. Słychać to w całym "By the Horns",
który - od riffów i sekcji rytmicznej, po wokale
- brzmi jak hołd dla Judas Priest, ale też
w kawałku tytułowym "The Beast Awakens",
w którym akcentujesz literę "r" dokładnie
jak Rob Halford.
Wiele wokalistów w świecie rocka i metalu
podkręca swoje "r" - od Roba Halforda przez
Freddiego Mercury'ego, Tobiasa Forge'a po
Gerarda Waya. Myślę, że jest to coś, co może
wzmocnić konkretne słowo. Myślę, że każdy
wokalista inspirował się różnymi niuansami
swoich ulubionych wokalistów. Fajnie jest wypróbowywać
nowe rzeczy i sprawdzać, czy pasują.
Rob Halford był jedną z pierwszych
osób, które w ogóle słyszały utwór "The Beast
Awakens". Jak tylko wypuściłem demo i cały
album, dostały od niego "glejt". Czegóż można
chcieć więcej?
Dwie kolejne inspiracje, jakie u Ciebie słychać
to Ronnie James Dio i Manowar. Takie
kawałki jak "Riders of the Wind" i "The Sacred
Mountain" brzmią jak skrzyżowanie
obu wykonawców. W "Riders of the Wind"
nawet pierwsze wejście perkusji na i zwolnienie
brzmi jak hołd dla Dio.
Ronnie James Dio to zdecydowanie jedna z
moich największych inspiracji jeśli chodzi o
tworzenie mojej własnej marki metalu. Jest
niezrównanym wokalistą. Odkryłem jego muzykę
w szkole średniej i nawet nagrałem cover
"Holy Diver" wraz z moim pierwszym zespołem,
Leviathan. Manowar nigdy nie słuchałem,
aż do czasu, gdy sam byłem w studiu,
żeby nagrać końcowe wokale.
Jak sądzisz, jak potoczyłaby się Twoja kariera
jako wokalisty bez udziału w American
Idol?
Nie lubię się zastanawiać na d tego typu sprawami,
ponieważ to jest ścieżka, jaką obrałem,
a tu doprowadziła mnie ciężka praca. Każdy
konkurs wokalny jest szansą i trampoliną. Od
ciebie zależy, ile włożysz w to pracy, wysiłku i
pasji. Nie wydaje mi się, żeby do osiągnięcia
tego celu istniała jakaś dobra lub zła droga.
Dzięki Ci za Twój czas na wywiad dla
Heavy Metal Pages!
Bardzo to doceniam. Dzięki za gościnę i za
wspaniały wywiad. Keep the metal, keep the
magic!
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski
DURBIN 157
Równowaga jest kluczem
Grecki Black Fate pokusił się o bardzo udany album "Ithaca". Zawiera on
ambitny progresywny power metal, wtłoczony w znakomicie skrojone kompozycje.
O albumie, muzyce i wszystkich innych elementach z nimi związanymi opowiada
znakomity gitarzysta Gus Drax...
Progresywny power metal czy też progresywny
metal od dawna wykorzystuje podobne
patenty, ale ich nieograniczona możliwość interpretacji
pozwala na ciągłe tworzenie niesamowitej
muzyki. Jak myślicie przyjdzie taki
dzień, że nowe propozycje z tego gatunku będą
tylko ciężkostrawnymi odbiciami najlepszych
dokonań ich największych poprzedników?
Progresywny metal wciąż ewoluuje dzięki zespołom,
które chcą podejmować ryzyko i próbować
różnych rzeczy, zarówno w kwestii pisania
muzyki, jak i brzmienia. To nigdy nie
przestanie się dziać, a gatunek ten będzie ewoluował
szybciej lub wolniej. Ale to nie jest jedyny
czynnik na to wpływający. Jest to również
rola fanów, którzy muszą być gotowi zaakceptować
zmiany i ewolucję oraz przyjąć je.
To także pomaga gatunkowi ewoluować.
Kompozycje na "Ithaca" to zestawy najlepszych
cech ambitnego i melodyjnego power
Nagromadzona w nich ilość pomysłów, tematów
muzycznych, emocji i zagrywek poszczególnych
instrumentalistów oszałamia.
Nie macie obaw, że wraz z następnymi albumami
wpadniecie w pułapkę jeszcze większych
technicznych zawiłości i intensywności
w muzyce? Przegięcie w tym kierunku raczej
nigdy się nie sprawdza... no chyba, że
jest się Dream Theater...
Myślę, że w tym wypadku równowaga jest kluczem.
Zawsze stawiamy kompozycję na pierwszym
miejscu. Czasami utwór prosi o trochę
więcej techniki i wtedy po prostu bardziej zagłębiamy
się w techniczne granie. W innych
kawałkach kluczem jest prostota. Nigdy nie
gramy technicznie tylko dlatego, że tak możemy.
Intensywność waszej muzyki można przetrzymać
dzięki jej niezwykłej melodyjności i
nie są to błahe popowe melodie, ale poru-szające
często sprzeczne uczucia, dojrzałe melodie...
Dziękuję. Melodia jest jednym z najważniejszych
czynników w naszej muzyce.
Niebagatelną rolę w tym wypadku odgrywa
śpiew Vasilisa Georgiou. Jego barwę i umiejętności
umieściłbym gdzieś między Ray'em
Alderem a Roy'em Khanem. Posiadanie wyśmienitego
wokalisty wiele ułatwia w promocji
zespołu ale w dzisiejszych czasach nie jest
to gwarancją uzyskania sukcesu. Dzisiaj chyba
publiczność, szczególnie ambitnego power
metalu i progresywnego metalu, prze-sycona
jest ogromną liczbą znakomitych wo-kalistów...
Moim zdaniem obecnie jest bardzo trudno
znaleźć znakomitych wokalistów. Zwłaszcza
tak czysto śpiewających jak Vasilis. To rzadkość,
a posiadanie takiego wokalisty robi
ogromną różnicę dla każdego zespołu.
158
HMP: Powiem tak, jestem oszołomiony zawartością
waszego nowego albumu. Dzięki
"Ithaca" od razu zestawiłem was z takimi kapelami,
jak Pyramaze, Conception, Evergrey,
Pagan's Mind, itd... ale moje pytanie
jest takie, dlaczego do tej pory was nie słyszałem?
A może słyszałem tylko wasze
wcześniejsze płyty nie były tak dobre? Opowiedz
proszę o wszystkich waszych wcześniejszych
albumach...
Gus Drax: Cóż, przede wszystkim bardzo
dziękuję za miłe słowa. Bardzo się cieszę, że
podoba Ci się "Ithaca". Moim zdaniem jest to
nasze najlepsze dzieło, ale to nie znaczy, że nasze
poprzednie płyty są złe. Z każdym albumem
chcemy robić kolejne kroki i doskonalić
się w każdym aspekcie. Pod względem pisania
kompozycji, produkcji, oraz pod każdym innym
względem. I tym właśnie jest "Ithaca".
Wielkim krokiem naprzód w stosunku do
"Between Visions and Lies", który był moim
pierwszym albumem z zespołem. Moim zdaniem,
"Between..." jest wciąż świetnym krążkiem
oraz udoskonaleniem w stosunku do
"Deliverance of Soul", który z kolei był pierwszym
albumem, na którym zaśpiewał Vasilis.
"Uncover" był ogólnie pierwszym wydawnictwem
grupy, ale nie pierwszym jej dziełem,
przed nim były jeszcze dwa dema. To był wtedy
zupełnie inny czas dla produkcji płyty. Każdy
nasz album reprezentuje zespół w danym
okresie. Atutem, który moim zdaniem robi
wielką różnicę na "Ithaca" jest produkcja Steve'a
Lado. Album brzmi fantastycznie i pozwala
utworom zabłysnąć.
BLACK FATE
Foto: Black Fate
metalu. Jak długo dochodziliście do kunsztu
budowy takich kompozycji, a może po prostu
tak macie i to wasze naturalny sposób pisania
muzyki?
To jest po prostu nasz naturalny sposób pisania.
To jest to, co wychodzi nam naturalnie.
Kilka elementów progresywnych, niektóre elementy
power metalu, trochę etnicznych...
Wiele różnych rzeczy odgrywa ważną rolę w
naszym komponowaniu muzyki.
Na jakich wokalistach wzorował się Vasilis
Georgiou i gdzie szkolił swój głos?
Vasilis zawsze był fanem takich wokalistów,
jak Roy Khan, Geoff Tate, Ray Alder, Daniel
Gildenlow, Tony Harnell, James Labrie
ale także śpiewaków z spoza rocka i metalu,
jak Michael Jackson, George Michael i
wielu innych.
Natomiast fani gitarowego rzemiosła z pewnością
będą zafascynowani Twoimi umiejętnościami
Gus, a masz je nie najmniejsze,
ale także łatwo odnajdujesz się w różnych
konwencjach, chociażby w thrashowym Suicidal
Angels...
Cóż, dziękuję. Lubię wiele różnych stylów muzycznych
i zawsze staram się doskonalić jako
muzyk i próbować nowych, jaki i nieznanych
mi rzeczy.
Klawisze w stylu, w którym gra Black Fate to
normalna sprawa, jednak ich brzmienia preferowane
przez Themisa Koparanidisa są
przeważnie wyrafinowane i wybrane ze smakiem
oraz co najważniejsze nie drażnią ego
metal-maniaka...
Rzeczywiście. Themis ma świetny gust zarówno,
jeśli chodzi o dźwięki jak i pomysły na orkiestracje.
On naprawdę sprawił, że nasze
kompozycje brzmią lepiej. Z jego orkiestracjami
nasze utwory weszły na zupełnie nowy poziom.
Równie kunsztowne są jego orkiestracje, długo
czasu poświęca ich aranżacji?
Nie za bardzo, on jest naprawdę szybki zarówno
w pisaniu jak i nagrywaniu.
Robota basisty Vasilisa Liakosa i perkusisty
Nikosa Tsintzilonisa nie rzuca się od razu w
uszy ale bez ich wyobraźni i umiejętności całość
muzyki Black Fate nie zabrzmiała by tak
jak powinna...
Całkowicie się zgadzam z tobą! Obaj wykonują
fantastyczną robotę, a nasza sekcja rytmicz-
na jest bardzo ważna. Black Fate nie byłby taki
sam bez nich. Ich styl gry i umiejętności są
głównym aspektem naszej muzyki.
Ostatnio dość modne jest posiadanie domowego
studio przez muzyków, ba nawet budowanie
przez nich takich już w pełni profesjonalnych.
Niestety z promo nie dotarły do
mnie informacje, gdzie i z kim nagrywaliście,
o co proszę was teraz...
To prawie tak samo jak u nas. Tylko perkusja
i gitary akustyczne zostały nagrane w Fabric
Music Studio. Reszta została nagrana w naszych
domowych studiach, a album został zmiksowany
i zmasterowany przez Steve'a Lado.
Nie mam też informacji co do treści utworów,
ale że progresywny metal lubi tzw. koncepcyjne
albumy, a tytuł "Ithaca" kojarzy mi
się z Odyseją" Homera, to wyobrażam sobie,
że ten album to też jedno wielkie opowiadanie?
Mam rację? O czym opowiada ten album?
"Ithaca" nie jest albumem koncepcyjnym, jeśli
chodzi o przekazanie treści "Odysei" w kontekście
naszej muzyki. Mamy kilka utworów,
które są powiązane razem. Natomiast historii
"Odysei" używamy jako symboliki i metafory.
Itaka dla Odyseusza była czymś więcej niż
tylko miejscem. Chciał tam wrócić, aby odnaleźć
swoją miłość, całe swoje życie. Jest to coś,
z czym człowiek może się identyfikować na co
dzień w normalnym życiu. Dokładnie tak jak
Odyseusz, człowiek może cieszyć się z powrotu
do domu i rodziny po ciężkim dniu i ogólnie
w ten sposób radzić sobie z naszymi codziennymi
problemami i życiem.
Lubicie tak zbudowane albumy, które przez
czas swojego trwania opowiadają jedną całą i
intrygującą opowieść?
Tak, naprawdę lubię albumy koncepcyjne i
niektóre z moich najbardziej ulubionych płyt
w ogóle to właśnie takie koncepty jak "Scenes
From a Memory" czy Operation: Mindcrime.
Dla mnie "Ithaca" pod względem muzycznym
też stanowi całość, dlatego trudno mi wyróżnić
którąś z kompozycji. Po prostu chłonę muzykę
z tej płyty w całości a często zapętlam
ją i słucham kilka razy pod rząd. Zdaje sobie
jednak sprawę, że w zasadzie każdy utwór z
tego krążka może byś singlem, przebojem...
Czym się kierowaliście, że na singiel i video
wybraliście kawałek "Maze"?
Potrzebowaliśmy teledysku, który oddałby
ideę całego albumu, a jednocześnie był "hitem".
"Maze" był świetnym wyborem, bo choć
nie pokazuje wszystkich elementów albumu,
to ma ich naprawdę większość i daje dobre wyobrażenie
o tym, czym jest album i zespół.
Moim zdaniem ma jeden z najlepszych refrenów,
riffów i solówek na płycie, a środkowa
część utworu jest przejmująca.
Natomiast parę miesięcy przed wydaniem
albumu wypuściliście singiel "Nemesis" tym
razem z liryc video...
Najpierw wypuściliśmy "Savior Machine", a potem
lyric wideo do "Nemesis". Wybraliśmy te
dwa utwory i "Maze" jako single z albumu, ponieważ
czuliśmy, że są to trzy różne kompozycje,
które uzupełniają się wzajemnie i dają całkiem
dobre pojęcie o albumie.
Dzięki "Ithaca" nabrałem ochotę na poznanie
waszych poprzednich płyt. Jednak, żeby je
zdobyć nie będzie łatwo. Może pomyślicie o
ponownym wydaniu tych albumów przez waszego
nowego wydawcę?
Wiem, że "Between Visions and Lies'' i "Deliverance
Of Soul" można dość łatwo znaleźć.
Ze znalezieniem tych dwóch albumów nie powinno
być problemu. Nie mogę jednak powiedzieć
nic o poprzednich wydawnictwach.
Czas między albumami "Between Visions &
Lies" i "Ithaca" to sześć lat. Obiecajcie mi, że
na następny wasz krążek nie będziemy czekali
aż tak długo...
Mogę ci to obiecać. Natomiast jeżeli jesteś niecierpliwy
albo Wasi czytelnicy polecam sprawdzić
Sunburst, kapelę, w który ja i Vasilis
również działamy.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Sara, Ławrowska, Szymon Paczkowski
Stawianie sobie wyzwań
Royal Hunt istnieje od końca lat osiemdziesiątych
i nieprzerwanie wydaje zajmujące albumy
studyjnie. Muzycznie niezmiennie jest to połączenie
klasycznego rocka, muzyki progresywnej
i klasycznej, także fan zespołu ma również
zachowany komfort ciągłości odbioru.
Co prawda mam wrażenie, że tak jakby, zwolennicy
szeroko pojętego progresywnego grania,
lekko zapomnieli o Royal Hunt, ale mam
nadzieję, że najnowszy krążek "Dystopia" to
zmieni. Niniejszym, nie tylko zapraszam do zapoznania
się z najnowszym dziełem Duńczyków
ale także z wywiadem, który udzielił nam lider tej
grupy Andre Andresen.
HMP: NorthPoint Production to wasza wytwórnia,
która powstała do promocji i wydawania
płyt Royal Hunt i artystów związanych
z tym zespołem?
Andre Andresen: North Point Productions
zaczęło się jako rozszerzenie działalności mojego
studia, w którym powstają są wszystkie
nasze albumy. Zaczęliśmy od dostarczania naszym
poprzednim wytwórniom dodatkowych
zdjęć, EPK i innych wizualizacji, utrzymywaliśmy
naszą obecność w mediach społecznościowych,
i tym podobne. Później przeszliśmy
do dystrybucji cyfrowej, jednocześnie tworząc
własną platformę. Potem wprowadziliśmy PR
i ostatecznie przejęliśmy faktyczną produkcję
i dystrybucję fizyczną (za pośrednictwem różnych
firm dystrybucyjnych). W ten sposób
staliśmy się wewnętrzną marką, kontrolującą
wszystkie aspekty działalności mechanicznej,
wydawniczej, licencyjnej i handlowej, ściśle
współpracując z naszym managementem
(Michaelem Raitzinem z Majestic Entertainment)
i Warner Chappell Publishing.
Czy w planach macie rozszerzenie działalności?
Jesteście otwarci na wszystkich artystów,
czy też ograniczycie się do zespołów ze
sceny hard'n'heavy?
My zawsze rozszerzamy działalność, ale w
tym momencie skupiamy się na projektach
Royal Hunt.
Mógłbyś wyjaśnić... Czy kondycja współczesnego
show bussinesu jest tak zła, że zespoły
będą zmuszone wziąć swoje sprawy w
swoje ręce, czy wręcz odwrotnie, bo powstały
tak dogodne warunki, że prowadzenie wytworni
i biznesu stało się bardzo łatwe i warte
jest podjęcia ryzyka przez zespoły i muzyków?
Jeden i drugi aspekty wchodzą w grę. Oczywiście
nie mogę mówić za całą społeczność,
ale w naszym przypadku był to naturalny postęp.
Dzisiejsze wytwórnie płytowe mają mnóstwo
zespołów i naturalnie mogą poświęcić jedynie
tylko tyle i aż tyle czasu każdemu zespołowi,
więc zaczęliśmy od zrobienia kilka
dodatkowych zadań i tak przez pewien okres
czasu przejęliśmy cały projekt.
Muzyka Royal Hunt zrodziła się z twojej
fascynacji i miłości do Deep Purple i zespołów,
które tworzą jego najbliższą rodzinę, to
jest Rainbow, Whitesnake, Gillan itd. Do
tego scaliłeś ją ze swoistym spojrzeniem na
muzykę progresywną, heavy metalową, symfoniczną
i neoklasyczną. Ten sam szkielet
muzyczny możemy odnaleźć także na najnowszym
albumie Royal Hunt "Dystopia"...
To jest właśnie brzmienie Royal Hunt, połączenie
klasycznego rocka, muzyki progresywnej
i klasycznej.
Mimo, że zawsze opierasz swoja muzykę na
tych samych podstawach, to każda płyta,
każdy utwór Royal Hunt jest zawsze świeży
i zawsze niesie ze sobą nową przygodę. Jak
to robisz?
Wszyscy kochamy naszą pracę, uwielbiamy
tworzyć i wykonywać muzykę. Myślę, że stawianie
sobie wyzwań jest kluczem i elementem
parcia do przodu (przynajmniej w moim
wypadku). Za każdym razem, gdy zaczynamy
pracę nad nowym albumem, nieustannie szukamy
sposobów, aby coś ulepszyć. To po prostu
sprawia, że proces tworzenia muzyki jest
przyjemny. Nigdy nie próbowaliśmy powtórzyć
naszych wcześniejszych dokonań (nawet
tych udanych), zawsze zaczynamy od zera,
znajdując nowe sposoby wyrażania naszych
muzycznych pomysłów. I nie zapominajmy o
najważniejszej części. Mam ogromne szczęście
pracować z grupą niesamowicie utalentowanych
facetów: Andreasem Passmarkiem, Jonasem
Larsenem, DC Cooperem i Andreasem
Habo Johanssonem, wszyscy wnoszą
swoje własne "rzeczy", które rozprzestrzeniają
się na te utwory. Zawsze jest to coś nieoczekiwanego,
ale niezaprzeczalnie wspaniałego.
Jedną z cech muzyki Royal Hunt są krótsze
instrumentalne formy utrzymane w konwencji
symfoniczno-rockowej z niesamowitym
filmowym klimatem. Przynajmniej na "Dystopia"
takie są utwory z serii "Inception"...
"Dystopię" postrzegam w pewnym sensie jako
ścieżkę dźwiękową do sztuki teatralnej, filmu,
opery rockowej (kilku recenzentów zwróciło
uwagę na "prawie kinowe" brzmienie i klimat
albumu). W końcu to album koncepcyjny mocno
zainspirowany "451 stopniami Fahrenheita"
Raya Bradbury'ego, więc możesz pozwolić
sobie na pójście nieco dalej w lewo lub
w prawo z takim utworem muzycznym, a więc
włączenie "przerw", czyli małych fragmentów
instrumentalnych, między utworami wydaje
się być bardzo odpowiednie.
Wśród utworów z nowego albumu znalazła
się kompozycja "I Used to Walk Alone",
która odbiega od muzycznego stylu Royal
Hunt. Bardziej pasuje ona do zespołów typu
Within Temptation, Nighwish, Epica,
Amaranthe. Dlaczego wybrałeś taką formę
tego utworu, jaką rolę spełnia na płycie?
To wszystko jest częścią historii. W tej konkretnej
kompozycji masz dialog/duet między
postacią męską i żeńską, a Mark Boals i Alexandra
Andersen wykonali tam świetną robotę.
Foto: Evergrey
Tak przy okazji... Może to dobry pomysł na
założenie pobocznego projektu, który byłby
utrzymany w stylu wspomnianych zespołów
160
ROYAL HUNT
z kobietami za mikrofonem. Ten scena zdaje
się bardziej popularna niż progresywny rock/
metal...
Nie sądzę, żeby w tej chwili scenie brakowało
zespołów symfoniczno-rockowych z wokalistką
za mikrofonem… poza tym, będąc tak zajęty,
jak teraz z Royal Hunt, po prostu nie miał
bym czasu na więcej projektów pobocznych.
"I Used to Walk Alone" to jest jedyny utwór
na płycie, na którym nie śpiewa DC Cooper,
facet, który ma niesamowity talent i głos. Jak
dla mnie jest nierozłącznym elementem Royal
Hunt...
Na pewno jest olbrzymią częścią brzmienia
Royal Hunt. To jest bardzo, bardzo utalentowany
facet i naprawdę błyszczy na tym albumie.
Jednak na "Dystopia" Coopera wspomagają
inni wokaliści. Są to Mats Leven, Mark
Boals, Henrik Brockmann, Kenny Lubcke
oraz Alexandra Andersen. Niestety wersja
promo, którą otrzymałem nie posiada opisu i
nie zdołałem rozszyfrować, który z wokalistów
kiedy i gdzie śpiewa. Jedynie ustaliłem,
że na "The Art of Dying" śpiewa Mats Leven,
a na -"I Used to Walk Alone" Alexandra
Andersen. Mógłbyś pomóc ustalić kto i
w jakim utworze wspomaga DC Coopera?
Mieliśmy zaszczyt współpracować z Matsem
Levenem ("The Art of Dying"), Markiem Boalsem
i Alexandrą Andersen ("I Used to
Walk Alone"), Kennym Lubcke ("Hound of
the Damned") oraz Henrikiem Brockmannem
("Snake Eyes"), podczas gdy DC Cooper
wystąpił jako główny bohater na całym albumie.
W ustaleniu faktu, że w "The Art of Dying"
śpiewa Mats Leven pomogło mi wideo do tego
utworu. Dlaczego wybraliście właśnie tę
kompozycję na wasz singiel i wideo?
Wygląda na to, że wszyscy zaangażowani w to
przedsięwzięcie czuli, że ta konkretna kompozycja
była lub jest najbardziej reprezentatywna
dla brzmienia i nastroju tego albumu. Dyskutowaliśmy
na ten temat wiele razy i po jakimś
czasie wybrano właśnie "The Art of Dying".
W zasadzie każdy album Royal Hunt to
osobna historia. Wcześniej już trochę zdradziłeś
o czym jest "Dystopia", więc proszę,
rozwiń ten temat. A także powiedz jak dobieracie
tematy do płyt Royal Hunt?
"Dystopia. Part 1" to pierwsza część albumu
koncepcyjnego, zainspirowana wspaniałą książką
Raya Bradbury'ego - "451 stopni Fahrenheita".
Ogólnie, inspiracja opowiadania
może pochodzić zewsząd, może to być książka,
którą czytasz, nagłówek w gazecie, który
przykuwa twoją uwagę, film, który oglądasz, a
nawet czyjeś zdanie, które zdarzyło Ci się
podsłuchać przy zakupie artykułów spożywczych.
Tak naprawdę nie ma to znaczenia, ponieważ
najważniejsze jest to, jak długo, takie
wydarzenia rozpalają w twojej głowie, muzyczny
temat, dźwięk, tytuł utworu lub po prostu
budują nastrój dla niepisanej kompozycji.
W dzisiejszych czasach sporo muzyków
swoje płyty nagrywa w studiach domowych
lub przez siebie zbudowanych w pełni profesjonalnych
studiach. O czym na początku
wywiadu wspomniałeś. Opowiedz nam o
Foto: Evergrey
tym miejscu...
Mam stale rozwijające się i znacznie wyposażone
studio, które działa od dziesięcioleci w
różnych miejscach Kopenhagi. Wszystkie nasze
albumy zostały nagrane właśnie tam, podczas
nagrywania wszyscy tam czujemy się
komfortowo i mamy mnóstwo czasu na eksperymentowanie
(ponieważ przez te lata zebrałem
naprawdę sporo sprzętu) z różnymi
dźwiękami, aranżacjami, itp. Bardzo wyzwalająca
jest praca, gdy masz ochotę pracować i
nie masz żadnych ograniczeń czasowych.
Rok 2020 z powodu pandemii pozbawił zespoły
bardzo ważnego elementu promocji jakie
są koncerty. Czy ta okoliczność wymusiła
na wytwórniach, zespołach i muzykach
inne sposoby na promocję muzyki? Zauważyłeś
jakieś zmiany w tym temacie?
Brak możliwości odbycia trasy koncertowej
jest zdecydowanie najgorszą częścią obecnej
sytuacji. To druzgocący cios dla wszystkich
zaangażowanych, muzyków i ich ekip, promotorów,
wypożyczalni sprzętu nagłośnieniowego
i oświetlenia, firm autobusowych, klubów i
sal koncertowych… lista jest nieskończona.
Nie zaczęliśmy jeszcze nawet liczyć "ofiar", ale
już teraz wygląda na to, że ostateczny rezultat
tej niefortunnej sytuacji będzie znacznie
poważniejszy, niż przewidujemy w tej chwili.
Jak jestem ogromnym zwolennikiem muzyki
Royal Hunt, to niestety za bardzo nie przepadam
za waszymi okładkami. Po prostu nie
bardzo lubię elektronicznie przetworzonych
obrazów w Photoshopie. Co kryje się za wyborem
takiej estetyki waszych okładek?
Oczywiście nie jestem artystą czy grafikiem,
ale mam dość jasną wizję tego, co powinno
znajdować się na okładce. Na tym kończą się
moje umiejętności i kwalifikacje. Mogę tylko
opisać ogólną ideę obrazu profesjonalistom,
ale nie jestem zaangażowany w żaden techniczny
aspekt tego, "jak to się robi". Jestem bardzo
zadowolony ze sposobu, w jaki wyglądają
nasze okładki, odzwierciedlają główny motyw
muzyczno-liryczny albumu i po prostu są dla
mnie spoko.
Macie swoja wytwornię, więc liczę, że zachować
dwu - trzy letni cykl wydawniczy, ale
bardziej liczę, że na nowo zaczniecie koncertować
i promować tak swoja muzykę. No i
może tym sposobem znowu traficie do Polski...
Ja też mam taką nadzieję. Dzięki za wywiad.
Jeśli jesteście zainteresowani dodatkowymi informacjami
o nas albo chcecie kupić "Dystopię",
wbijajcie na naszą stronę.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
ROYAL HUNTL 161
HMP: Słucham Waszej nowej płyty i po raz
kolejny mam podobne wrażenie. Jak to robicie,
że Wasze linie wokalne są tak rozpoznawalne?
Niezależnie od stylu utworu czy stylu
płyty, kiedy słucham nowego utworu Evergrey,
po kilku pierwszych taktach wiem już,
jak zabrzmi linia wokalna.
Johan Niemann: Wszyscy mamy swoje dziwactwa,
sposoby robienia rzeczy i podejście do
muzyki. Jest to oczywiście uwarunkowane wychowaniem
muzycznym, upodobaniami i niechęciami.
Niezależnie od stylu płyt Evergrey, zawsze
słychać, że to Evergrey. Wiadomo, że na tę
rozpoznawalność wpływają charakterystyczne
linie wokalne i głos Toma Englunda, ale
też inne czynniki.
Oczywiście, głos Toma to główna rzecz, która
czyni nas wyjątkowymi. Kolejną rzeczą jest
sposób, w jaki aranżujemy utwory. No i oczywiście
każdy z nas ma swój indywidualny
dźwiękowy odcisk palca. Zastąp jednego z nas
i to już nie jest to samo.
Zwyciężać przegrywając
Obecny Evergrey to zupełnie inny Evergrey niż 15 lat temu. Basista Johan
Niemann przyznaje, że na dawne płyty zespół patrzy z dumą, choć nie z nostalgią.
Teraz liczy się Evergrey ten tu i teraz. Przeczytacie o nim w naszej rozmowie.
Właśnie, Jonas po swoim powrocie nagrał już
więcej płyt z Evergrey niż zdążył nagrać, zanim
odszedł. Jak Jonas oraz Henrik postrzegają
granie w Evergrey i swój udział w tworzeniu
koncepcji zespołu przed odejściem i po
powrocie?
Na to pytanie tylko oni mogą odpowiedzieć.
Jednak moim zdaniem są oni tak samo ważni
jak zawsze. Jeśli nie bardziej. Oboje mają teraz
większe role.
Pod względem brzmienia i ciężaru Wasza
nowa płyta nawiązuje nieco do "Monday
Morning Apocalypse", a kawałek "Leaden
Saint" dodatkowo kojarzy się z kawałkiem
"Still in the Water". Nadanie płycie ciężaru i
brzmienia zbliżonego do "Monday Morning
Apocalypse" było celowe?
Jakiekolwiek podobieństwo do tego albumu,
czy jakiegokolwiek innego jest czysto przypadkowe.
Nie staramy się niczego odtworzyć. Te
kawałki potrzebowały pewnego brzmienia i
klimatu. Następna płyta może wymagać czegoś
innego.
Podzielę się osobistą refleksją. Przyznaję się,
że najbardziej lubię Wasze pierwsze płyty,
zwłaszcza od "Solitude, Dominance, Tragedy"
do "The Inner Circle". Zawsze mi się
podobało połączenie dynamicznych, heavymetalowych
riffów z nastrojem. Na nowych
płytach bardzo brakuje mi kawałków w
rodzaju "The Great Deceiver" czy "Nosferatu".
Ja też uwielbiam te płyty. I były one bardzo
ważne dla ewolucji zespołu. Ale to było dawno
temu, a teraz jesteśmy innymi ludźmi. Możemy
patrzeć na tamte płyty z dumą, ale nie z
nostalgią.
Muzyka Evergrey zawsze była melancholijna,
jednak od kilku płyt ten aspekt stał się
jeszcze bardziej widoczny, stał się niemal
wyróżnikiem Evergrey. Zauważyliście, że
pójście tą drogą - jeśli chodzi o muzykę i klimat
- przyciągnęło do Evergrey zupełnie nowych
fanów, wywodzących się z innych niż
"metalowych" kręgów?
Właściwie to tak. Wydaje się, że mamy teraz
nieco szerszą publiczność. Ale to nie jest coś,
do czego świadomie dążymy. Nadal po prostu
piszemy muzykę przede wszystkim dla siebie.
Wielokrotnie czytałam, że teksty Toma są o
nim, o jego odczuciach, emocjach. Wydaje
się, że jego dusza czy psychika to niewyczerpane
źródło inspiracji. Próbuję się postawić w
jego roli i myślę, że może udałoby mi się
napisać jeden czy dwa teksty, nie więcej
(śmiech). Jak Tom dba o ubogacanie doświadczeń
i życia wewnętrznego tak, żeby wciąż
mieć inspiracje na nowe teksty?
Bardzo dobre pytanie. Pisanie muzyki może
być bardzo terapeutyczne, a jeśli piszesz zarówno
muzykę, jak i teksty, masz podwójną
okazję, by wyrzucić z siebie różne rzeczy. To
może być bardzo uzdrawiający proces.
Wielu muzyków próbuje pisać "od siebie" lub
"o sobie", lecz w wielu przypadkach teksty
wychodzą pretensjonalne i kiczowate. Tego
nie da się powiedzieć o tekstach kawałków
Evergrey.
Wydaje mi się, że jest to połączenie talentu,
ciekawości i ciężkiej pracy. Potrzeba dużo pracy,
żeby napisać ponad dwanaście albumów
pełnych tekstów.
Doświadczenie pandemii i lockdownu odcisnęło
jakieś piętno na tekstach na nowej
płycie?
Jestem pewien, że tak jest. Nie potrafię wskazać
konkretnych utworów czy wersów, ale pojawiają
się tematy związane z zagubieniem i
frustracją.
Bardzo ciekawy jest tytuł płyty i słowa
tytułowego utworu. Jak sądzisz, nadaliście
tymi słowami pozytywne znaczenie "poddawaniu
się"? To odważne, zwłaszcza że wciąż
zewsząd słyszymy: "nie poddawaj się!".
To kwestia perspektywy. Poddanie się niekoniecznie
musi być czymś negatywnym. Jeśli
znajdujesz się w niezdrowej sytuacji i jedynym
sposobem na uratowanie siebie jest poddanie
się i odejście, to jest to właściwa rzecz do zrobienia.
Zwyciężasz "przegrywając".
Foto: Patric Ullaeus, Giannis Nakos
Oglądałam wywiad z Tomem, który przeprowadziła
Floor Jansen. Tom przyznaje się
w nim, że około 10 lat temu miał gorszy okres
jeśli chodzi o pisanie muzyki. Muszę przyznać,
że z wszystkich płyt Evergrey zawsze
najmniej lubiłam "Torn" i "Glorious Collision".
Teraz myślę sobie, że być może na ich
powstanie miał właśnie gorszy nastrój
Toma? Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz
te płyty?
Były one niezbędne, aby móc wyrzucić pewne
162
EVERGREY
tematy z systemu i ruszyć dalej. Czy nam się to
podoba, czy nie, były one ważne dla kontynuacji
zespołu.
Domyślam się, że tego rodzaju kryzys nie jest
niczym rzadkim w świecie muzyki. Do gorszych
nastrojów przyznają się Marco Hietala
czy Alissa White-Gluz, ale pewnie jest
wielu innych muzyków, którzy w ogóle nie
mówią o tym publicznie. Muzycy jako ludzie
pracujący pod presją czasu wydania płyty dla
wytwórni, czy zmęczeni trasami są szczególnie
narażeni na depresję i zaburzenia nastrojów,
niż inne grupy ludzi? A może zmęczenie
życiem "płyta-trasa-płyta-trasa" to po prostu
odpowiednik zmęczenia w "zwykłej" pracy,
jaką uprawia większość ludzi?
Myślę, że ogólnie rzecz biorąc kreatywni ludzie,
tacy jak muzycy, pisarze, artyści są bardziej
wrażliwi i podatni na wzloty i upadki życia.
I również, tak jak niesamowite jest koncertowanie,
podróżowanie i nagrywanie, jest to
również ciężka praca. To jest praca. Ale zamiast
wracać do domu po długim dniu w robocie,
spędzasz tygodnie bez swoich bliskich. To
jest bardzo obciążające dla związków i życia
rodzinnego.
Wydaliście płytę w samym środku pandemii.
Wydając ją, braliście pod uwagę, że w 2021
nadal nie będzie możliwości grania koncertów,
żeby ją promować?
Kiedy to nagrywaliśmy, nie mieliśmy o niczym
pojęcia. Mogliśmy się tylko domyślać. Albo
mieć nadzieję. Ale jesteśmy muzykami w zespole.
Robimy jedyną rzecz, którą umiemy robić.
A to jest robienie muzyki. Jeśli komuś
nasza muzyka przynosi ulgę, nawet tylko na
chwilę, to znaczy, że wykonaliśmy naszą pracę.
A biorąc pod uwagę odzew, jaki otrzymaliśmy,
myślę, że zrobiliśmy to dobrze.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie Joanna Pietrzak,
Szymon Paczkowski
EVERGREY 163
HMP: Albumy koncepcyjne w szeroko rozumianym,
ambitniejszym rocku nie są żadną
nowością, ale wasz długogrający debiut zaskoczył
mnie nietypowym tematem, bo to de
facto portret jednej dzielnicy Wrocławia.
Dlaczego wybraliście akurat Nadodrze, a
nie na przykład ścisłe centrum miasta, Krzyki
czy Kozanów? Mieszkacie tam, przynajmniej
część z was, lub tam dorastaliście, więc
ten wybór nasunął się niejako sam?
Filip Kozak: Powodów jest wiele. Po pierwsze,
szkic albumu powstał właśnie na Nadodrzu,
przy ulicy Jana Ursyna Niemcewicza
20/20. Utwory powstawały więc pod silnym
wpływem tamtejszych miejsc. Po drugie, część
z nas wciąż tam mieszka, część pracuje lub
pracowała przez kilka lat. Po trzecie zaś, jest
LESS IS LESSIE
Muzyczny portret pewnej dzielnicy
Wrocławski zespół Less Is Lessie proponuje na swym debiutanckim albumie
nie tylko szeroko rozumianą muzykę progresywną w formie klasycznego konceptu,
ale też bardzo ciekawy temat. "The Escape Plan" opowiada o wrocławskim
Nadodrzu, dzielnicy z długą i barwną historią. Jak mówi lider grupy Filip Kozak
to ucieczka od szarej codzienności i hałasu ulicy. Bez dwóch zdań warto wybrać
się na ten muzyczny spacer, co czego zachęca nie tylko bardzo dopracowana, efektowna
muzyka, ale też artystyczna oprawa płyty.
Nadodrzu prestiżu. Jest troszkę hipsterstwa,
ale większość nowych zjawisk to oddolne inicjatywy.
Myślę, że takiego miksu kulturowego
nie znajdzie się w innych częściach Wrocławia.
Smutne jest jeszcze to, że obecnie miasto
wyprzedaje luki w zabudowie deweloperom,
którzy wstawiają tam swoje styropianowe pudełka.
ko to tanie jak barszcz i od lokalsów.
Dobrze odbieram, że wybraliście też akurat
Nadodrze, bo jest ono dobrym miejscem wytchnienia
od wielkomiejskiego zgiełku, chociaż
nie jest przecież peryferyjną dzielnicą
Wrocławia, stąd też ten tytułowy "The Escape
Plan"?
Niezupełnie. Nadodrze jest bardzo trudną
dzielnicą do mieszkania. Wszędzie panuje
spory bałagan. Powiedziałbym, że tego zgiełku
jest tam całkiem sporo. My jednak proponujemy
ucieczkę od szarej codzienności i hałasu
ulicy czy podwórka i zagrzebanie się w historię
i muzykę. Czyli tak naprawdę wsłuchanie
i przyjrzenie się głębiej niż zwykle.
Można określić tę płytę mianem nietypowego
przewodnika audio po Nadodrzu, bo zabieracie
słuchaczy w miejsca wam bliskie lub
według was ciekawe, fundując im spacer od
Wyszyńskiego do Reymonta, niemal aż do
Portu Miejskiego?
Zdecydowanie tak. Taka była koncepcja.
Nie marzył się wam, choćby znacznie krótszy
do płyty, film ilustrujący tę wędrówkę?
Właściwie to mamy taki film przygotowany.
Jest nawet odrobinę dłuższy od płyty i będzie
odtwarzany na dużym ekranie w czasie koncertów.
Aktualnie przygotowujemy pokaz specjalny
z jednym z wrocławskich kin, ale więcej
powiemy gdy sytuacja epidemiczna się trochę
unormuje. Zawsze staramy się dostarczać obraz
razem z muzyką. Bardzo lubimy koncerty
z bogatą warstwą wizualną, a nie tylko zawierające
podrygujące postacie na scenie.
(śmiech)
164
to taki kawałek Wrocławia, w którym warstwy
historii i znaczeń odłażą niczym płaty farby
na kamienicach, odsłaniając znaki naszych
czasów, ale też czasów przedwojennych oraz
powojennej Polski.
Można w sumie powiedzieć, że to taka wrocławska
Praga, dzielnica o specyficznym klimacie
i charakterze, z zabytkami i bogatą historią,
gdzie nowe budownictwo sąsiaduje z
domami sprzed wielu lat. Sporo się też tam
obecnie dzieje pod względem różnych inicjatyw
mieszkańców, a do tego, mimo niedużej
w sumie odległości od Starego Miasta, jest
to swoista enklawa ciszy, spokoju?
Trudno tutaj mówić o ciszy i spokoju. Na pewno
jest niepowtarzalny koloryt, masa nowych
inicjatyw i biznesów, często artystycznych.
Ale myślę, że próżno szukać na
LESS IS LESSIE
Foto: Less Is Lessie
Było to szczególnie widoczne w pierwszej
połowie lat 90.: tam rodzący się kapitalizm, a
na Nadodrzu życie miało inny rytm: pamiętam
choćby na Pomorskiej zakład RTV z zabytkowymi
już wtedy lampami na wystawie,
prowadzony przez starszego pana, albo księgarenkę
w bocznej uliczce, do której mało kto
zaglądał i długo po zmianie ustroju nie przetrwała
- chcieliście pokazać klimat tego
miejsca, jego nietypowość i unikalność, nawet
w kontekście innych dzielnic miasta?
Mamy niestety pecha i prawie każda przestrzeń,
którą pokażemy na klipie wideo zaraz
potem zostaje przebudowana lub zburzona -
tak było z Przejściem Świdnickim i z kominami
EC Wrocław. Teraz wyburzono Szkołę
Rzemiosł Artystycznych przy ulicy Drobnera,
a niedawno dowiedzieliśmy się, że Dworzec
Nadodrze idzie do remontu. Bardzo nam zależało,
żeby na materiale filmowym w teledyskach
pokazać właśnie te staromodne już sklepy,
warsztaty i jadłodajnie. To dzięki nim na
Nadodrzu mieszka się lepiej. Usługi są tanie
jak barszcz i wysokiej jakości. Na jednej ulicy
masz najlepszy chleb we Wrocławiu, a zaraz
obok najsmaczniejsze ryby i sery, że o owocach
i warzywach już nie wspomnę, a wszyst-
Która perspektywa odbierania tego materiału
wydaje się wam ciekawsza, typowego turysty
czy poszukującego czegoś uciekiniera?
To zależy ile masz czasu. Na pewno w wypadku
naszej płyty zyskuje typ poszukiwacza.
Tak jak odwiedzając nadodrzański obiekt musisz
pogrzebać w starych zdjęciach i porozmawiać
z mieszkańcami, żeby dowiedzieć się co
tam kiedyś było i z jakimi wydarzeniami się
wiązało, tak w "The Escape Plan" też możesz
szperać. Cytatów muzycznych i tekstowych
jest co najmniej kilka.
Od początku założyliście, że pomiędzy
głównymi utworami pojawią się te krótsze
przerywniki -interludia, również z głosem lektora,
żeby całość materiału była jeszcze bardziej
spójna?
Najpierw powstały utwory, które inspirowane
były poszczególnymi miejscami. Na przykład
"The Great Escape" wymyśliłem wracając ulicą
Wyszyńskiego z dużego centrum handlowego,
a "Blackout" spacerując między ulicami Niemcewicza
i Jagiellończyka. Pomysł na zrobienie
z tego trasy wpadł nam do głowy gdy spacerowaliśmy
z Weroniką po Toruniu podczas naszego
udziału w 13 Festiwalu Rocka Progresywnego
im. Tomasza Beksińskiego. Wtedy
właśnie założyliśmy, że utwór będzie miejscem,
a interludium drogą do kolejnego punktu.
Musieliście mieć sporo zabawy dokonując
tych różnych nagrań w terenie, a do tego
nadały one płycie swoistego, dźwiękowego
autentyzmu, bo po co na przykład samplować
głosy ptaków, skoro na Nowowiejskiej
nagraliście piegżę, a na Kurkowej jerzyki?
To prawda. Moim zdaniem zdecydowanie lepiej
brzmi płyta z autentycznymi nagraniami
niż np. kupionymi samplami. Zwłaszcza, że
nagrywaliśmy dźwięk czterokanałowo i mogliśmy
potem decydować jak skomponować
docelowe stereo. Zdarzały się też wpadki, np.
szliśmy w upragnione miejsce, w którym
dźwiękowo nic się nie działo i trzeba było szybko
zmieniać koncepcję. Innym razem telefon
komórkowy działał za blisko mikrofonu i cała
sesja szła do kosza. Czasami też przeszkadzał
wiatr. Nagrania sampli zajęły nam dobre kilka
miesięcy.
Macie w składzie skrzypaczkę, ale to wam
nie wystarczyło, stąd gościnny udział trębacza,
akordeonisty i harmonijkarza - aranżacje
miały być jak najbardziej urozmaicone, to
miał być rock progresywny w najbardziej nieoczywistym
ujęciu?
Nie mieliśmy na celu koniecznie komplikować,
chociaż lubimy być muzycznie zaskakiwani.
Poprosiliśmy znajomych Wojtka Kowala
(akordeon), Radka Śniadowskiego
(trąbka) i Emila Madalińskiego (harmonijka),
żeby poimprowizowali wokół podobnego
motywu muzycznego na interludiach. Pojawił
się pomysł, że te improwizacje będą grane za
każdym razem na innym instrumencie, czasem
gwizdane albo jak w jednym miejscu grane
na dzwonkach tramwajowych. To była
przy okazji dobra zabawa i ciekawa forma
wciągnięcia w projekt kogoś z zewnątrz.
Zaprosiliście też dwoje gościnnie śpiewających
wokalistów, Anę Nguyen w "Fast And
Furious" i Michała Wojtasa w "Blue Steel
(Less Is More)" - szczególnie chyba udział
Michała, znanego przecież z Amarok, przysłużył
się kompozycji w której śpiewa, bo to
nie tylko finał opowieści, ale też singel, w
dodatku z tekstem autorstwa jego żony?
To prawda. Z Michałem i Martą zaczęliśmy
korespondować po Festiwalu w Toruniu, na
którym dzieliliśmy scenę. Zagrali oczywiście
fenomenalnie. Od słowa do słowa, Michał posłuchał
kilku szkiców i stwierdził, że napisze
wokal do "Blue Steel". Dla nas brzmiało to jako
spore wyzwanie, bo już w wersji instrumentalnej
sporo się działo. Gdy dostaliśmy nagrany
wokal od Michała z tekstem Marty byliśmy
pod mega wrażeniem. Bardzo fajnie wpasował
się w ten numer. Z Aną było bardzo podobnie.
Ana jest wokalistką i aktorką. Często
pracuje z naszym gitarzystą Emilem przy różnych
projektach. Zaproponowaliśmy jej zaśpiewanie
"Fast And Furious", a ona zrobiła to
tak, że kapcie nam spadły. Moim skromnym
zdaniem, bardzo dobrze się stało, że ci Państwo
wsparli nas na tej płycie.
Wybieranie singlowych utworów z takiego
zwartego materiału ma sens, szczególnie
przy obecnym podejściu większości słuchaczy
do dłuższych kompozycji? Nie jest czasem
tak, że rzucacie te przysłowiowe perły
przed wieprze, bo jednak wątpię, by statystyczny
użytkownik streamingu doczekał
do rozwinięcia tej, długiej przecież, kompozycji?
Myślę, że obecnie nawet z krótkimi numerami
trudno przykuć uwagę kogokolwiek. Gramy
muzykę niszową i wierzę, że z czasem trafimy
do słuchaczy, którzy właśnie czegoś takiego
szukają. Dla nas ważniejsze jest robienie czegoś
w co się wierzy niż trafianie do każdego.
Inaczej nie biegalibyśmy z mikrofonem po
Foto: Less Is Lessie
Nadodrzu.
Kto według was powinien więc sięgnąć po
"The Escape Plan", jak wyobrażacie sobie
idealnego odbiorcę muzyki Less Is Lessie?
Z czystym sumieniem polecamy płytę słuchaczom,
których interesują koncept-albumy i z
reguły słuchają płyt jako całości, od początku
do końca. Nie zmienia to faktu, że utworów z
płyty można słuchać osobno i mamy tutaj,
moim zdaniem, kilka ciekawych piosenek i instrumentali.
Coś jednak mówi mi, że fani progresji
docenią te kompozycje najbardziej.
Ciekawą muzykę dopełnia efektowna książeczka
- plan. Odnoszę jednak wrażenie, że
jeśli ktoś nawet odnajdzie się w czasie tej
wycieczki, to może pogubić się w opisie płyty,
bo nie zamieściliście w nim typowej listy
utworów - to też zabieg celowy, żeby słuchacz
jeszcze bardziej zagłębił się w dźwięki?
Zdecydowanie. Powiązaliśmy numery z nazwami
utworów jedynie w tagach na płycie.
Na mapie zostawiliśmy same nazwy aby sprowokować
przynajmniej do jednego odsłuchu
po kolei i podróżowania palcem po mapie.
Zdjęcia ilustrujące ten plan też zapewne nie
trafiły tam przypadkowo; warstwę lirycznowokalno-instrumentalną
płyty miał dopełnić
również obraz, bo jednak przede wszystkim
jesteśmy wzrokowcami?
Tak. Zdjęcia pochodzą z dziewięciu miejsc, do
których odnoszą się utwory. Najczęściej dotyczą
charakterystycznych form występujących
w tych lokalizacjach. Zdjęcia dodatkowo opisaliśmy
współrzędnymi, aby można było pozwiedzać
również wirtualnie. Autorem fotografii
jest Szymon Sztajer.
W dobie pandemii taka muzyczna podróż
wydaje się jeszcze bardziej interesująca, ale z
waszej perspektywy cała związana z nią sytuacja
chyba już niekoniecznie, bo o koncertach
nie ma przecież, przynajmniej na tę
chwilę, mowy?
Zgadza się, próbowaliśmy zorganizować koncert
z nowym materiałem już trzykrotnie w
roku 2020 - niestety bez powodzenia. Za
każdym razem rozbijaliśmy się to o lockdown,
to o inne obostrzenia. Na ten moment planujemy
koncert premierowy w okolicach wakacji
2021, ale nikt nie wie jak to się wszystko dalej
potoczy.
Zakładam jednak, że kiedy już sytuacja
wróci do stanu chociaż przypominającego to,
co było jeszcze przed rokiem, będziecie chcieli
promować "The Escape Plan" live, nawet
jeśli z racji stopnia złożoności tego ambitnego
albumu nie zdołacie dotrzeć do szerszej
publiczności i będą to tylko okazjonalne występy?
Z racji tego, że mamy nieco większe wymagania
techniczne przy występach live niż inne
zespoły (duży ekran, dobra widoczność, ciemne
pomieszczenie itd.) staramy się grać rzadziej,
ale za to w dobrych warunkach. Jeśli sytuacja
pandemiczna się uspokoi, to na pewno
chcemy zagrać kilka koncertów wyjazdowych
w ciągu roku.
Zadebiutowanie takim albumem daje na pewno
dużo satysfakcji - pewnie jest jeszcze za
wcześnie na to pytanie, bo przecież ledwo co
go wydaliście, myślę jednak, że planujecie
już powoli kolejne kroki i czego byście na
przyszłość nie wymyślili, to formułę takiego
właśnie konceptu na "The Escape Plan" wyczerpaliście,
będziecie musieli stworzyć coś
nowego, równie nieoczywistego?
Tworzenie "The Escape Plan" było, muszę
przyznać, dość wyczerpujące, ale cały czas wymyślamy
też nowe rzeczy. Póki co brzmi to
wszystko raz jak Archive, innym razem jak
Massive Attack, ale wszyscy są bardzo zaangażowani
w proces twórczy i kto wie dokąd
nas te pomysły zaprowadzą.
Wojciech Chamryk
LESS IS LESSIE 165
Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie
wyszło. Powróciliście do boju w 2015 roku,
pełni nowych sił i doświadczeń.
Zawsze chcieliśmy, aby do tego doszło, ale nigdy
nie mieliśmy na to czasu, ponieważ wszyscy
byliśmy zajęci innymi projektami oraz naszym
życiem codziennym. Przez lata otrzymywaliśmy
prośby o album, ale nigdy nie starczało
nam determinacji, aby zacząć nagrania
od nowa. Chciałem, aby wszyscy z oryginalnego
składu byli na nowo zaangażowani, nawet
jeśli nie byłaby to bezpośrednia współpraca
(jak to w przypadku naszego dawnego
wokalisty), więc po krótkim spotkaniu między
mną a Dimitrisem i Steliosem w 2015 roku
zdecydowaliśmy się nagrać wszystko ponownie.
Początkowo nie tylko bez wokalisty, ale też
bez żadnego pomysłu na to, kto w ogóle miałby
nim być (śmiech).
HMP: Witaj George. W pierwszej kolejności
chciałbym Tobie oraz Twoim kumplom z
kapeli pogratulować naprawdę świetnego
albumu.
George Apalodimas: Cześć Bartek! Wielkie
dzięki za miłe słowa! To wspaniałe uczucie,
że "Damned for All Time…" wreszcie wyszło
na światło dzienne. Opinie o tym wydawnictwie
są bardzo pozytywne, co tym bardziej
mnie cieszy!
Zacząć od nowa
Sacred Outcry to dość ciekawy grecki band, którego historia jest dość zawiła.
Zawiła jest również historia ich pierwszego długogrającego albumu "Damned
for All Time…", na którym usłyszymy materiał skomponowany w większości około
dwudziestu lat temu. Jednakże jak głosi stare polskie porzekadło "co się odwlecze
to nie uciecze". Grający w Sacred Outcry na basie George Apalodimas opowiedział
nam dość sporo o pierwszym długograju swej kapeli oraz wytłumaczył,
dlaczego sytuacja z aktualnym wokalistą jest nie do końca jasna.
Co prawda "Damned for All Time…" jest
Waszym pierwszym pełnym albumem, jednak
w Waszym wypadku słowo "nowicjusz"
nie przejdzie mi przez gardło. Historia Sacred
Outcry rozpoczęła się w roku 1998, jednak
niespodziewanie zakończyła się sześć
lat później. Co było powodem pożegnania
się zespołu ze sceną w 2004 roku?
To prawda. Wtedy dopiero wyrabialiśmy sobie
markę. W latach 2001-2002 weszliśmy do
studia, aby nagrać "Damned for All Time…".
Byliśmy bardzo młodzi i brakowało nam doświadczenia
dosłownie we wszystkim. Zarówno
sam proces nagrania, jak i jego efekty bardzo
różniły się od naszych ówczesnych wyobrażeń.
Straciliśmy zbyt dużo czasu i pieniędzy
na ponowne nagranie niektórych partii.
Często wynikało to z naszego niedoświadczenia
i złych decyzji z niego wynikających.
Spowodowało to kłótnie, rozczarowanie i
ostatecznie straciliśmy ten "ogień", którego
niewątpliwie potrzebujesz, by zrealizować takie
nagrania.
I tu pojawia się postać znanego wszystkim
fanom mainstreamowego metalu Yannisa
Papadopoulosa (wokalista m.in. Beast in
Black - przyp. red.). Muszę przyznać, że jego
wokale idealnie wpasowują się w klimat Waszej
twórczości. Paradoksalnie jednak znacznie
różnią się od tego, co prezentuje w swojej
macierzystej formacji. Jak doszło do Waszej
współpracy?
Zawsze na swoim albumie chciałem mieć potężny
wokal i przez te wszystkie lata zastanawiałem
się, kto mógłby u nas śpiewać, gdybyśmy
jednak ponownie zdecydowali się na
nagrania. Słyszałem śpiew Yannisa już w
2013 roku i byłem nim oszołomiony, więc
zacząłem uważnie śledzić jego karierę. Gdy w
2017 roku ukazał się "Berserker", debiutancki
album Beast in Black, skontaktowałem się
z nim i wyjaśniłem mu, jaka jest wizja i idea
naszego zespołu. Spodobały mu się próbki,
które mu wysłałem, więc od tego momentu
wszystko poszło bardzo łatwo. Myślę, że wykonał
fenomenalną robotę przy albumie i jestem
naprawdę szczęśliwy, że mieliśmy niewątpliwą
przyjemność razem pracować.
Właściwie jaka jest rola Yannisa w Sacred
Outcry? Wszędzie figuruje jako muzyk sesyjny,
a nie oficjalny członek zespołu. Czy
jeżeli powstanie kolejny album Sacred Outcry,
to Yannis również na nim będzie śpiewał?
Priorytet Yannisa to Beast in Black i nie ma
co do tego wątpliwości. Jednak naprawdę
świetnie się nam razem pracowało. Jest on też
naszym dobrym przyjacielem. Mimo to nie
chcieliśmy używać jego nazwiska jako chwytu
marketingowego. Miał kilka świetnych pomysłów
na album, a nawet nowy materiał został
napisany z myślą o jego wokalach, więc zawsze
będzie mile widziany, jeśli tylko zechce.
Jeśli Yannis z jakiegoś powodu nie będzie mógł
lub chciał z nami współpracować na stałe,
to mam dla niego jeszcze kilka innych opcji,
ale na obecną chwilę jest za wcześnie, żeby o
nich mówić. Zobaczmy, co przyniesie przyszłość
Porozmawiajmy o sesji nagraniowej "Damned
For All Time…". Jak już wspomniałeś,
jego historia jest dość nietypowa.
Album powstał ponad dwadzieścia lat temu.
Spędzaliśmy dużo czasu w studiu, próbując
opracować własne brzmienie i wszystko dopracować.
Po 2015 roku, kiedy zdecydowaliśmy
się zacząć od nowa, poskładanie wszystkiego
razem zajęło nam około czterech lat, z
kilkoma ogromnymi przerwami spowodowanymi
przeszkodami związanych z codziennym
życiem. Musieliśmy też zaaranżować orkiestrację
od podstaw, bo to jedyny "nowy" dodatek
do naszych kompozycji.
Jest to bardzo zróżnicowany materiał. Zaczyna
się akustycznym intro "Timeless".
Następny "Legion Of The Fallen" brzmi jak
późniejszy Blind Guardian, "Sacred Outcry"
to czysty klasyczny heavy w stylu lat 80.…
OK, rozumiem, że od czasu gdy tworzyliście
166
SACRED OUTCRY
ten materiał upłynęło dwadzieścia lat. Może
jednak pamiętasz, czy takie zróżnicowanie
stylistyczne poszczególnych utworów było
Waszym celem?
Tak, jednym z naszych głównych celów, kiedy
komponowaliśmy, było zachowanie na albumie
możliwie jak największej różnorodności
tak, aby nie był to album monotonny. Każdy
utwór brzmi inaczej niż poprzedni czy następny.
Nie znosimy powtórzeń. Jednocześnie
utrzymaliśmy jednorodność albumu i mamy
nadzieję, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty.
Każdy słuchacz, nawet ten wymagający,
znajdzie tu coś dla siebie, ale jeśli spodziewasz
się albumu pełnego podwójnej stopy, możesz
być rozczarowany.
Utwór, który uważam za szczególnie intrygujący
"Where Ancient Gods are Still Hailed".
Posiada on wspaniałą melodię oraz
przepiękne partie gitar.
"Where Ancient Gods are Still Hailed" to wyjątkowa
kompozycja, która powstała w studiu
już w 2001 roku. Opiera się ona na dwóch oddzielnych
pomysłach Dimitrisa, które staraliśmy
się rozwinąć w pełne utwory, ale w pewnym
momencie doszliśmy do wniosku, żeby
spróbować połączyć je w jedną całość. Zaaranżowaliśmy
utwór, napisałem tekst w pierwszej
surowej formie, następnie wróciliśmy do studia,
aby zdecydować, jakie schematy perkusji
będą najbardziej do niego pasować. Kolejnym
krokiem było dopracowanie drobnych szczegółów.
Siedemnaście lat później, kiedy aranżowaliśmy
orkiestrację, chcieliśmy sprawić,
aby ten utwór miał bardzo "nieziemski" klimat,
który dodatkowo podkreślałby liryczny
motyw. Możesz posłuchać tego kawałka za
darmo. Wystarczy, że odwiedzisz nasz Bandcamp.
Daje to dobre wyobrażenie o tym, co
dzieje się za kulisami oraz lepiej pokazuje nasz
sposób myślenia w trakcie naszego procesu
twórczego.
Partia klawiszy na końcu tej kompozycji to
coś pięknego. Planowaliście to już podczas
tworzenia, czy może ten pomysł zrodził się
dwie dekady później podczas nagrywania?
To klawiszowe outro pojawiło się po tym, jak
skończyliśmy prace nad orkiestracjami i było
dość późnym dodatkiem. Poszedłem do domu
Johna, klawiszowca, aby dokończyć i wyeksportować
pliki z orkiestracjami. Podczas rozmowy
oraz odsłuchiwania tego utworu zaczął
krótką improwizację. Obaj pomyśleliśmy wtedy,
że to idealnie by pasowało do zakończenia
"Where Ancient Gods are Still Hailed". Postanowiliśmy
sprawdzić, jak to brzmi gdyby kawałek
ten kończył się tą klawiszową miniaturką.
Tak więc outro, które słyszysz na albumie,
to tak naprawdę improwizacja. Co ciekawe
jest to jedyny raz, kiedy John to zagrał. Zrobił
to na tyle świetnie, że wystarczyło jedno podejście.
W balladzie "Scared to Cry" słychać wyraźne
wpływy muzyki dawnej. Jesteś miłośnikiem
tego gatunku? Czy podczas nagrywania
sięnęliście po jakieś dawne instrumenty?
Tak, oczywiście, bardzo lubię ten styl muzyczny
i czuję się bardzo szczęśliwy, że mogliśmy
napisać taki utwór. "Scared to Cry" zostało
napisane przez naszego oryginalnego wokalistę
Vagelisa, który jest również odpowiedzialny
za gitary akustyczne na albumie. Pierwszy
szkic orkiestracji do niego był zupełnie inny,
bardziej pompatyczny i epicki, ale nie tego
szukaliśmy, kawałek wymagał innych "emocji",
więc wywaliliśmy efekt naszej 5-6 godzinnej
pracy (śmiech). Następnie użyliśmy skrzypiec,
wiolonczeli, altówek oraz harfy, aby uzyskać
to dodatkowe średniowieczne brzmienie.
Pod koniec mamy również zwykłą sekcję dętą
oraz użyliśmy bardzo dyskretnego fortepianu,
aby podkreślić melancholię w środkowej części.
Do tego wszystkiego dodaliśmy 12-strunową
gitarę i chórki Yannisa. Uwielbiam finalny
efekt. Byłoby fantastycznie, gdybyśmy mogli
użyć więcej starodawnych instrumentów w
przyszłych nagraniach. Niedawno wydaliśmy
również wersję instrumentalną, jeśli chcesz
sprawdź ją, działa zaskakująco dobrze jako
podkład muzyczny!
"Lonely Man" zawiera w sobie sporo progresywnych
patentów (szczególnie w tych wolniejszych,
balladowych częściach). Co ciekawe,
w pozostałych kompozycjach na płycie
nie zauważyłem tego typu motywów.
"Lonely Man" zaczynał swą historię jako improwizacja
w studiu, która przechodziła w balladę
"Crystal Tears", jednakże nie chcieliśmy
mieć na albumie dwóch podobnych kompozycji.
Nigdy tego kawałka nie dopracowaliśmy,
więc przez kilka lat pozostawiliśmy go w pierwszej,
bardzo surowej wersji, zanim ponownie
do niego wróciliśmy i nadaliśmy mu bardziej
tradycyjny power metalowy kierunek. Tylko
intro oraz fragmenty balladowe są tym, co zostało
z pierwotnego szkicu kompozycji. Chcieliśmy
jednak wykorzystać to niespodziewane
przejście, które podobało się wielu ludziom.
Nam w sumie też i trochę szkoda, gdyby się
zmarnowało.
Najdłuższą kompozycją na albumie jest wielowątkowy
utwór tytułowy. Nie myśleliście,
by stworzyć więcej takich kawałków?
Jestem naprawdę wielkim fanem takich długich
eposów i mam nadzieję, że będziemy
mieć jeden taki utwór na każdym albumie.
Moglibyśmy podzielić tą kompozycję na kawałki
i napisać trzy lub cztery oddzielne utwory,
ponieważ ma ona wiele różnych nastrojów,
riffów i pomysłów, ale naprawdę podobało mi
się wyzwanie polegające na złożeniu w całość
tak ogromnej kompozycji, jednocześnie starając
się, aby wszystko było interesujące i spójne.
Jest ona napisana w formie suity, więc używamy
wielu różnych pomysłów i motywów w
krótkich odstępach czasu. Są ludzie, którzy
wolą bardziej tradycyjne podejście z wyraźnymi
"punktami zaczepienia", takimi jak refren,
przerywnik, itp., ale dla mnie to działa lepiej,
gdy utwór nieustannie ewoluuje i rozwija się w
kierunku pewnego rodzaju crescendo. Nie możesz
jednak mieć na albumie więcej niż jednej
kompozycji tego typu, ponieważ łatwo można
się zgubić (śmiech).
Kto śpiewa partie chóru w tym utworze?
Niestety, koszt wynajęcia tradycyjnego chóru
przekracza nasze możliwości finansowe, więc
najczęściej korzystaliśmy z bibliotek VST. Jest
kilka punktów na albumie, gdzie potrzebowaliśmy
dodatkowej warstwy kobiecego wokalu,
aby uzyskać bardziej realistyczny efekt. Partie
te były śpiewane przez moją żonę Sapfo.
Co z warstwą liryczną Waszej twórczości?
"Damned For All Time" raczej trudno uznać
za concept album.
Masz rację. Uwielbiam pisać teksty i mam niezliczone
historie, które chcę "opowiedzieć",
więc nawet jeśli teksty mają teraz ponad dwadzieścia
lat, to każdy song opowiada inną historię.
Utwór tytułowy mówi o Elricu z Melnibone
(postać stworzona przez Michaela
Moorcocka - przyp. red.). Uniwersum Moorcocka
jest ogromnym źródłem inspiracji i
oczywiście w przyszłości będę wracał do jego
twórczości. Drugi album będzie jednak już
pełnym konceptem.
Co robiliście podczas kilkunastoletniej przerwy
w Waszej działalności?
Wszyscy byliśmy zaangażowani w muzykę w
takiej czy innej formie. Stelios, perkusista, był
zdecydowanie najbardziej zajęty, ponieważ
przez te wszystkie lata grał w kilku innych zespołach,
teraz poza Sacred Otcry gra także w
Dexter Ward i On Thorns I Lay. Gitarzyści
Stelios i Dimitris grali również przez jakiś
czas w deathmetalowym zespole Mortal Torment.
Stelios i ja graliśmy razem w kilku zespołach,
głównie lokalnych. W 2010 roku wydaliśmy
blackmetalowy album "Miasma" z naszym
innym zespołem, The Eternal Suffering,
w którym gram na basie i zajmuję się
wokalami. Dimitris odkrył również nowy kierunek
muzyczny, tworząc solowy deathmetalowy
projekt, który prawdopodobnie wkrótce
powinien ujrzeć światło dzienne.
Czyli nie mieliście żadnego problemu z ponownym
odnalezieniem się na scenie.
Naprawdę chcieliśmy wydać ten album, więc
nigdy nie przestaliśmy się martwić o odbiór
naszej muzyki lub o to, co mogliśmy zrobić
inaczej. Jedyną trudną kwestią było to, że dzisiejsza
scena jest teraz zupełnie inna, więc niektórym
ludziom trudno jest nas umiejscowić.
Jesteśmy zbyt "powermetalowi" dla fanów tradycyjnego
heavy metalu i zbyt "oldschoolowi"
dla fanów power metalu, ale ogólnie wydaje
się, że album podoba się ludziom.
Bardzo Ci dziękuję za rozmowę.
Cała przyjemność po mojej stronie, dziękuję
za wspaniałe pytania i zainteresowanie zespołem.
Zachęcamy do śledzenia nas na Bandcampie
lub Facebooku, aby otrzymywać
wszystkie najnowsze aktualizacje i dziękuję
wszystkim za wspaniałe wiadomości i kontakt.
Mam nadzieję, że rok 2021 będzie lepszy
dla wszystkich. Proszę uważajcie na siebie
i bądźcie zdrowi i bezpieczni!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
SACRED OUTCRY 167
HMP: Legendry idzie jak burza, prawie co
roku dostarczacie kolejną dawkę solidnego
heavy metalu. W zespole musi panować ciągła
atmosfera pracy i weny twórczej?
David Lackner "Vidarr": Zespół i ja mamy
tendencję do rozpoczynania pisania i myślenia
o następnym albumie jak tylko jeden zostanie
ukończony, więc tempo wydawania jest rozsądnie
szybkie, ale nie jest to pośpiech.
Jak traktować Wasze ostatnie EP? To zapowiedź
czegoś większego, materiał promocyjny,
a może rodzaj "uroczystego rozpoczęcia"
współpracy z Golden Core Records?
Malkontenci mogliby powiedzieć, że covery
równie dobrze mogłyby się znaleźć jako bonusy
do pełnych albumów, a utwór tytułowy
zostać opublikowany jako singiel. Czy będzie
on miał swoje rozwinięcie w przyszłości?
Wydając EP-kę chcieliśmy po prostu zrobić
coś, by nagrać kilka coverów i zrobić nowy
Prog-rock jest inspiracją od
samego początku"
Epickie trio Legendry z Pensylwanii
jest unikalnym tworem, który hołdując
tradycyjnemu graniu zachowuje swój
bardzo oryginalny sznyt. Nie bez znaczenia
są tu z pewnością szerokie inspiracje
(nie tylko muzyczne) zespołu, a szczególnie
lidera grupy. Wgłębiając się w działalność Vidarra
znajdziemy przeszłość blackmetalową, twórczość literacką
czy malarstwo. Wszystkie te pasje stanowią źródło tego,
czym jest Legendry. Panowie wypuścili w minionym roku bardzo ciekawą EP-kę,
a za sprawą Golden Core Records możemy cieszyć się powrotem na półki sklepowe
pierwszych dwóch wydawnictw zespołu. Stworzyło nam to okazję by porozmawiać
z Vidarrem o nowym materiale, planach na przyszłość i wielu smaczkach
które towarzyszą starannie zbudowanej otoczce wizerunkowej Legendry.
utwór, który nie jest związany z tradycją
Earthwarriora. Na naszych pierwszych
dwóch albumach zamieściliśmy covery, najpierw
kluczowego utworu Manilla Road, "Necropolis",
a następnie bardziej mrocznego
"Swords of Zeus" autorstwa Lords of the
Crimson Alliance. Zawsze lubiłem covery, w
sensie doceniania inspiracji i nadawania rzeczom
unikalnego wydźwięku, ale nie znaleźliśmy
miejsca, by umieścić je na koncept albumie
takim jak "The Wizard and the Tower
Keep". Tak więc, w zeszłym roku złożyłem
nowy sprzęt do nagrywania w mojej piwnicy i
zabraliśmy się do pracy! Traktuję EP-kę jako
rodzaj samodzielnego dzieła. Być może zagramy
niektóre z tych utworów na koncertach,
jak tylko powróci muzyka na żywo.
Jak układa się współpraca z GoldenCore?
Czy macie już kolejne wspólne plany?
Praca nad EP-ką z Neudim i Golden Core
była bardzo fajna. Ma on uznanie dla oldschoolu,
a nasze rozmowy doprowadziły do
niektórych wyborów projektowych na CD i
12" wydanych w formie starych logotypów
ZYX z lat 70-tych i "wkładek reklamowych".
Co do przyszłych planów - zobaczymy!
Reedycja Waszych pierwszych albumów
bardzo cieszy, biorąc pod uwagę że ostatnimi
czasy naprawdę trudno było je zdobyć. Jednak
fani mają często ambiwalentny stosunek
do podwójnych wydań płytowych. Skąd
taka decyzja? Wypłynęła od Was czy od wytwórni?
Tak, myślę, że reedycja dwóch pierwszych albumów
to świetna sprawa. To była raczej decyzja
wytwórni, żeby wydać je jako podwójny
album. Pomysł był taki, aby zaoszczędzić fanom
trochę pieniędzy i połączyć oba albumy
razem z nowymi i niepublikowanymi grafikami
i historią zespołu aż do wydania "Dungeon
Crawler". Dołączona książeczka jest całkiem
obszerna.
Jak z perspektywy czasu patrzycie na swoje
pierwsze płyty? Czy gdybyście nagrywali je
dzisiaj, zrobilibyście coś inaczej?
Oczywiście, jest wiele rzeczy, które zrobiłbym
w inny sposób, ale tak czy inaczej, gdybym nagrał
je dzisiaj, byłyby to inne albumy. Każdy
z dwóch pierwszych albumów jest naznaczony
ograniczoną wiedzą na temat nagrywania zespołu
i ograniczoną ilością dobrej jakości
sprzętu. Te ograniczenia nadają muzyce pewną
jakość, która sama w sobie jest wyjątkowa.
Macie swoich ulubieńców wśród utworów
tamtego czasu? Numery z których jesteście
szczególnie dumni?
Powiedziałbym, że z "Mists of Time", moimi
ulubionymi utworami byłyby "Metal, We Ride",
"Phoenix on the Blade" i "Winds of Hyboria".
Nie graliśmy tych utworów już od dłuższego
czasu, ale "Phoenix on the Blade" jest jednym
z tych, do których mamy tendencję powracać
i dodawać do setów. Na "Dungeon
Crawler", pierwsze trzy utwory: "Dungeon
Crawler", "Quest for Glory" i "Rogues in the
House", to kolejny pakiet, który lubimy grać
po kolei, ale znowu, ostatnio skupiamy się
głównie na nowszym materiale.
W poprzednim wywiadzie dla naszego magazynu
wspominałeś że Waszym celem jest
nagranie albumu w sposób analogowy. Jak
blisko realizacji tego marzenia jesteście?
Hah! Zdecydowanie nie bliżej. Koszt tej metody
prawdopodobnie utrzyma ją daleko poza
naszym zasięgiem. Jednakże, nagrywanie "na
żywo" w bardziej naturalny sposób jest czymś,
co zrobiliśmy z ostatnim albumem i będziemy
to kontynuować, myśląc o następnym.
Foto: Legendry
Pomówmy o coverach z "Heavy Metal Adventure".
Zacznijmy od "Broadsword" Jethro
Tull - ten utwór świetnie odnajduje się w
uniwersum epickiego heavy, a jednak był to
chyba dosyć nieoczywisty wybór?
Też tak myślę, chociaż Jethro Tull to mój absolutnie
ulubiony zespół. "Broadsword and
the Beast" nie jest do końca moim ulubionym
albumem (to byłoby zarezerwowane dla
"Songs from the Wood i Minstrel in the
Gallery"), ale utwór "Broadsword" jest jednym
z tych, które zawsze chciałem zagrać. Pozmienialiśmy
trochę rzeczy dodając kilka minut sekcji
instrumentalnej na końcu. Zawsze uważa-
168
LEGENDRY
łem, że ten utwór na to zasługuje.
A propos rozwijania sekcji instrumentalnej -
patrząc na całość Waszej twórczości widzę
sporo inspiracji prog rockiem. Za przykład
niech posłuży "The Conjurer" z Waszej drugiej
płyty. Mimo zasadniczo surowego,
speedowego brzmienia, lubicie "pokombinować"
w kompozycjach.
Tak, prog-rock jest wielką inspiracją od samego
początku. Zespoły takie jak King Crimson,
Camel, czy Wishbone Ash są kluczowe
dla naszego brzmienia. Kiedy piszemy piosenki,
zawsze staramy się dodać jakieś elementy,
których się nie spodziewamy, a przynajmniej
takie, które nie są banalne. W "The Conjurer",
rozszerzona instrumentalna część utworu była
rodzajem narracji, którą wymyśliliśmy, gdzie
okultystyczne eksperymenty zaklinacza idą
źle i dochodzi do jakiejś katastrofy.
Odwołując się do Twojej przeszłości, paradoksalnie
w całej gamie inspiracji które słyszę
w muzyce Legendry, właściwie nie znajduje
black metalu, pomimo że to przecież kawał
Twojej wcześniejszej działalności muzycznej.
Czy intencjonalnie odseparowałeś
ten temat od tego co robisz obecnie?
Myślę, że nawet kiedy skupiałem się na formacie
black metalowym, styl mojej twórczości
rzadko był całkowicie black metalowy, może
za wyjątkiem wokalu. Myślę, że tak naprawdę
jest więcej dróg do muzycznej eksploracji, a ja
skupiam się bardziej na progresywnych elementach
i opowiadaniu historii.
Po raz drugi (a właściwie trzeci) sięgacie po
repertuar Manilla Road. Trudno się dziwić,
bo Wasza muzyka zdaje się od początku mocno
hołdować zespołowi Sharka. Jeszcze trochę
i może zbierzecie materiał żeby nagrać
pełen tribute album (śmiech).
(śmiech) Myślę, że "Metal" będzie naszym
ostatnim nagranym coverem Manilla Road,
ale możemy nauczyć się innych do grania na
żywo! Kilka razy w przeszłości graliśmy
"Street Jammer", ale prawdopodobnie nigdy go
nie nagramy.
Pewnym zwieńczeniem tej fascynacji jest
udział gościa specjalnego na "Heavy Metal
Adventure". Opowiedzcie o współpracy z
Philem Rossem. Jak na siebie trafiliście?
Znaliście się wcześniej?
Pierwotnie poznaliśmy się, kiedy Legendry
grało koncert z Manilla Road na ich trasie z
okazji 40-lecia zespołu, a rozmowę kontynuowaliśmy
trochę później, kiedy Phil skontaktował
się ze mną w sprawie produkcji naszego
merchu. Jedna rzecz doprowadziła do
drugiej i kiedy razem z Kickerem znaleźliśmy
się w potrzebie zatrudnienia basisty, zapytałem
czy Phil byłby zainteresowany. Nagrał
swoje partie zdalnie i miał swój wkład w proces
miksowania. Dodatkowo, wydrukował koszulki
"Heavy Metal Adventure" i longsleeve'y,
które wydaliśmy wraz z EPką.
Więc jak rozumiem Phil nagrał partię do
wszystkich podstawowych utworów? Zmierzam
do pytania o obecny skład Legendry.
Metal Archives przedstawia Was wciąż jako
trio - Vidarr, Kicker i Evil St. Clair.
Tak, Phil grał na 4-strunowym basie we
wszystkich utworach, a ja dodałem do wszystkich
utworów również bas piccolo (gitara basowa
z lekkimi strunami, nastrojona na tę
samą oktawę co zwykła gitara - coś, czego
zawsze używał Manowar). Oczywiście, skład
wpisany w Metal Archives jest niedokładny.
Kicker i ja działaliśmy jako duet podczas sesji
"Heavy Metal Adventure", w międzyczasie
przeprowadzając próby na nowego basistę.
Piszemy i próbujemy z nowym basistą już od
kilku miesięcy i w najbliższej przyszłości
ogłosimy coś na ten temat.
Wracając do coverów - wielu muzyków,
zwłaszcza tych z kręgów epickiego heavy
metalu, wymienia pośród swoich inspiracji
muzykę filmową. Myślę sobie czasem, że
gdybym miał wskazać najbardziej heavymetalową
rzecz, która nie jest heavymetalem, to
bez wahania wskazałbym na soundtrack do
"Conana Barbarzyńcy", z naciskiem na "Anvil
of Crom". To wręcz książkowe intro do
epic metalowego albumu!
Zawsze moim marzeniem było odtworzenie
"Anvil of Crom" w heavy metalowej formie.
Naprawdę nie uważam go za "intro", ale za
pełny utwór zawarty na tej EP-ce. Na tym nagraniu,
oprócz gitar elektrycznych i basu piccolo,
zagrałem na wielu ścieżkach melotronu,
a nawet na bębnie taiko, aby uczynić utwór
bardzo gęstym i epickim. Tworzenie go było
świetną zabawą.
Twórczość Howarda to chyba jedna z Waszych
podstawowych inspiracji tekstowych.
Czy są inne rzeczy które mają na Was tak
silny wpływ?
Rock progresywny z lat 70-tych był głównym
źródłem inspiracji przez ostatnie kilka lat. Zespoły
takie jak Camel, Eloy, Magma i wiele
innych, są na stałej rotacji. Dodatkowo, słucham
dużo dungeon synth podczas malowania
okładek albumów i robienia projektów.
Do moich ulubieńców należą Depressive Silence,
Secret Stairways, Fief, Thangorodrim
i Lord Lovidicus. Inni syntezatorowi
artyści, których lubię to Vangelis i Jim Kirkwood.
Naprawdę, jest tyle rzeczy, którymi
można się inspirować, że wydaje się to nie
mieć końca. Czerpię inspirację z takich rzeczy
jak stare gry RPG z lat 80-tych, jak również z
historycznych relacji różnych kultur.
Na okładce "Heavy Metal Adventure"
znów widnieje grafika Twojego autorstwa.
Opowiedz o niej. Co przykuwa uwagę, to
brak wyszczególnionej postaci wojownika
bez twarzy. Czy to on jest tą tajemniczą zacienioną
postacią, a może to jego szkielet
zasiada na tronie?
Tak, ta okładka jest swego rodzaju prequelem
w tym sensie, że ta scena ma miejsce przed
wydarzeniami z "Mists of Time" i "Dungeon
Crawler". Jest ona opisana w noweli, którą
napisałem do "The Wizard and the Tower
Keep", i pokazuje jak Earthwarrior zdobył swój
hełm i miecz. Jest on przedstawiony w cieniu
na pierwszym planie, konfrontując się ze
szkieletowymi szczątkami wielkiego króla wojowników
z dawnych czasów. Zdecydowałem
się przedstawić Earthwarriora w cieniu, aby
nie ujawniać szczegółów jego wyglądu, ponieważ
bez hełmu oglądający mogliby zobaczyć
jego głowę. Temat okładki nawiązuje również
do początków i inspiracji zespołu, i w pewien
sposób jest tego symbolem.
Przy okazji - przedstawcie historię tej
postaci. Kim jest tajemniczy wojownik?
Opowiedz też o tym, jak zrodził się cały pomysł.
The Earthwarrior, lub wojownik bez imienia,
jest centralną postacią na wszystkich naszych
grafikach. Oryginalny pomysł pojawił się kiedy
Kicker i ja pracowaliśmy nad "Dungeon
Crawler" i wymyśliliśmy koncepcję dla
utworu tytułowego. W tym pomyśle chodziło
o zbadanie, jak by to było być uwięzionym w
świecie przypominającym nieco kampanię
RPG "Dungeon Crawler", gdzie byłeś zmuszony
do ciągłej walki o swoje życie, by zdobyć
skarb i kontynuować swoją podróż. Ten koncept
przerodził się w pierwszą nowelę, którą
napisałem dla konceptu "The Wizard and
the Tower Keep", oraz drugą nowelę "Beyond
the Mirrors of Faellnoch", która została
niedawno opublikowana pr-zez DMR Books.
Powiedz więcej o swojej twórczości literackiej.
Jak to się zaczęło?
Nadszedł czas, kiedy zastanawialiśmy się, jakie
ścieżki liryczne obrać na kontynuację
"Dungeon Crawler". Stworzyliśmy już sporo
utworów opartych na dziełach Roberta E.
Howarda, a także kilka opartych na naszej
oryginalnej postaci, która widniała na okładkach
albumów. Zainspirowało mnie, gdy pewnego
wieczoru podczas oglądania dokumentu
o Rush zobaczyłem arkusze z tekstami piosenek
Neila Pearta, zawierające dodatkowe
historie napisane prozą, tworzące kontekst dla
piosenek. Usiadłem więc przy komputerze,
włączyłem Rush - "Caress of Steel" i w ciągu
jednej nocy napisałem prawie cały tekst "The
Wizard and the Tower Keep". Opowiadanie
to zostało opublikowane w antologii zatytułowanej
"Fierce Tales: Savage Lands", ale obecnie
jej nakład jest wyczerpany. Napisałem następną
nowelę, "Beyond the Mirrors of
Faellnoch", dla wydania DMR Books
"Swords of Steel Omnibus". Na podstawie
tego drugiego opowiadania powstaną teksty
do pełnego, czwartego albumu Legendry.
Jakie są plany Legendry na najbliższy czas?
Przy waszym tempie nie zdziwię się, jeśli
powiecie że materiał na kolejny album jest
już na ukończeniu (śmiech).
(śmiech) Cóż, nie zawiodę Cię. Materiał na
kolejny album jest już właściwie prawie gotowy!
W tej chwili mamy utwory na około trzy
czwarte albumu. Może minąć jeszcze trochę
czasu zanim wejdziemy do studia, ale w tej
chwili dużo się dzieje!
Piotr Jakóbczyk
Tłumaczenie: Joanna Pietzrak
LEGENDRY 169
HMP: Muszę przyznać, że Finlandia kojarzy
mi się z wygładzonym, przejrzystym brzmieniem.
Wasza płyta brzmi bardziej tradycyjnie,
surowo. Czytałam, że za mastering odpowiadał
Mika Jussila, znany ze współpracy
ze Stratovarius i Nightwish. Te zespoły są
na zupełnie innym biegunie, jeśli chodzi o
finalnie brzmienie. Od razu wiedział, jaki cel
Wam przyświeca i jak wykończyć Wasz
materiał, czy był to owoc wielu dyskusji?
Tomi Mäenpää: Mika jest profesjonalistą w
masteringu, więc praca z nim była łatwa i bezproblemowa.
Nie było tam żadnych czarów.
Powiedzieliśmy, że chcemy zachować dobrą
dynamikę, którą przygotowaliśmy, gdy nasz
gitarzysta Lassi miksował płytę. Jussila pochwalił
również miks Lassiego, że był naprawdę
dobry, więc łatwo było mu dalej to doskonalić.
Tutaj, w Polsce często mówimy o Finlandii,
że to najbardziej metalowy kraj w Europie.
Nie dość, że macie ogromną ilość kapel (a
macie tak niewielką ilość mieszkańców!), to
część jest znana na całym świecie, a sam
metal jest popularny i obecny w "zwykłych"
mediach. Domyślam się, że ta popularność
metalu dotyczy zwłaszcza tych najbardziej
znanych zespołów. Jak to wygląda z perspektywy
debiutującego zespołu grającego tradycyjny
heavy metal?
Wygląda jak gówno. W Finlandii i na całym
świecie znane są większe zespoły, ale tutaj nie
ma zainteresowania takimi kapelami, jak my.
Zawsze było tak, że fińskie zespoły metalowe
musiały najpierw zacząć zdobywać uznanie za
granicą, zanim Finowie zainteresowali się krajowymi
zespołami. Stratovarius jest dobrym
przykładem. W dzisiejszych czasach tradycyjny
heavy metal nie jest modny. Wada tkwi
również w scenie, kiedy zespoły nie są zainteresowane
wzrostem i wolą pozostać w podziemiu.
99,9% zespołów heavy metalowych sprawia
wrażenie mało ambitnych. Beast In
Black z Finlandii i Enforcer ze Szwecji wydają
się być jedynymi oprócz nas, którzy są
Klasyczny heavy metal i Finlandia
To podobno nie taka dobra para, jak
nam się wydaje. Choć w tym kraju zespołów
jest bardzo wiele, zwłaszcza w
stosunku do liczby obywateli,
okazuje się, że tradycyjny
heavy metal wcale nie ma się
tak dobrze. O tym, jak to
jest być tradycyjnym zespołem
w Finlandii, opowiadał
nam gitarzysta, Tomi Mäenpää.
zainteresowani pójściem naprzód.
Kiedy patrzę na mapę Finlandii, zawsze się
zastanawiam jak to możliwe, że w kraju tak
usianym pojezierzami, w którym mieszkańcy
żyją głównie w małych miejscowościach,
udało się nawiązać współpracę między tyloma
muzykami? Czytałam, że muzycy Satan's
Fall też nie mieszkają w jednej miejscowości.
Działacie na odległość czy spotykacie
się "raz a dobrze"?
Tak, trzech z nas mieszka w aglomeracji helsińskiej,
a dwóch w prowincji Pirkanmaa. Zazwyczaj
w domu robię surowe wersje kawałków.
Następnie udajemy się do studia Lassiego,
aby je dokończyć. Finlandia ma stosunkowo
dobry transport publiczny, taki jak pociąg,
który może się szybko i łatwo poruszać.
W Waszej muzyce można znaleźć bardzo
wiele inspiracji, przede wszystkim tradycyjnym
heavy metalem lat 80. Moją uwagę
zwróciły szczególnie dwie rzeczy. Po pierwsze
"Juggernaut", w którym dynamiczne
linie wokalne przywołują Judas Priest. Są
bardzo efektowne, a wbrew pozorom niewiele
kapel sięga po tako zabieg. To była celowa
inspiracja Judas Priest?
Nie piszemy kawałków, żeby brzmiał w takim,
czy takim stylu. Każdy z nas wrzuca do zupy
własne przyprawy i w zasadzie po nagraniu
utworu słyszymy efekt końcowy. Jak możesz
usłyszeć, żaden numer na naszym albumie nie
jest podobny do innego, co jest cholernie dobrą
rzeczą. I świetnie, jeśli porównuje się nas
do Judas Priest, ale jesteśmy zupełnie innym
zespołem niż oni. Nie ukrywamy jednak naszych
wpływów.
Druga inspiracja, która zwróciła moją uwagę
to riffy, linie wokalne, a nawet w "They Come
Alive", które kojarzą mi się z włoskim
Elvenking.
Nigdy nie słyszałem o tym zespole. Ale jeśli to
jakiś zespół heavy metalowy, to chyba nic dziwnego,
że pojawiają się jakieś podobieństwa.
W końcu w tej dziedzinie wszystko już zostało
zrobione, choć nadal można pisać chwytliwe
kawałki.
i walkach ulicznych były wystarczająco dobrze
widziane i słyszane. Uważam też, że jest to
trochę problematyczne, gdy zespoły chcą być
częścią czegoś takiego jak ten ruch NWOT
HM. Taka niepotrzebna samokategoryzacja
jest całkowicie bezużyteczna i restrykcyjna.
Myślę, że takie myślenie i działanie zabija
kreatywność. Jeśli ktoś chce nas nazywać
NWOTHM, rockiem, heavy metalem lub po
prostu zespołem metalowym - to w porządku.
Myślisz, że za 40 lat będziemy mówić
"tradycyjny heavy metal z lat 20. XX wieku"?
Jak widzisz przyszłość nurtu NWOTHM?
W tej kwestii nie jestem optymistą. Ale kto
wie. Przyszłość NWOTHM - trudno powiedzieć.
Muzyka przebiega w cyklach, więc i jej
wybije ostatnia godzina. Prędzej czy później.
Jak sądzisz, jedną z misji muzyki jest zabieranie
głosu w ważnych sprawach? Pytam, bo
mam pewną refleksję. Jakiś czas temu widziałam
na wielu polskich profilach na Facebooku
wszelkiego rodzaju światopoglądowe
oświadczenia. Co ciekawe, także na profilach
zespołów, które w swojej muzyce w
ogóle nie podejmują tematów politycznych
czy światopoglądowych. Odnoszę wrażenie,
że każdy czuje się na tyle ważny, że - w
obliczu jakiejś ogólnokrajowej dyskusji - ma
potrzebę wypowiedzenia się.
Muzyka zawsze była wykorzystywana jako
kanał służący do wyrażania opinii. Zwłaszcza
w metalu i punk rocku. Choć są też ludzie,
którzy słuchają muzyki metalowej, a którzy
uważają, że nie powinno się łączyć polityki i
muzyki, ale wydaje mi się to niemożliwe.
Byłoby całkiem zabawne, gdyby jakiś muzyk
powiedział, że nie ma opinii i poglądów na
świat. Dobrym przykładem jest Jon Schaffer
z Iced Earth, który przed chwilą szalał w budynku
Kongresu USA. Gra heavy metal, który
może nie zajmuje politycznego stanowiska, ale
tak, wśród muzyków wciąż istnieją poglądy
polityczne. Nie popieramy jednak bezmyślnego
gówna, w które wierzy. Miejmy nadzieję, że
polskie demonstracje przyniosą zmianę na lepsze.
Żadnej skrajnej prawicy i kościołowi nie
należy przyznać żadnej władzy decyzyjnej.
Na metal-archives.com jest informacja, że
pierwotnie nazywaliście się Satan's Cross.
Od razu skojarzyło mi się z zespołem Oz,
który ma fińskie korzenie i hit na swoim koncie
"Turn the Cross Upside Down". Oni byli
inspiracją do pierwszej nazwy?
Oz stworzył dobrą muzykę, ale nie ma związku
z nazwą Satan's Cross.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski,
Sara Ławrynowicz
Coś, co odróżnia Was od niektórych kapel z
nurtu "NWOTHM", to to, że przywracacie
klimat tradycyjnego heavy metalu muzyką,
brzmieniem, klasyczną otoczką, ale nie naiwnymi
tekstami "o heavy metalu". Niektóre
zespoły sięgają po infantylne teksty, zakładając,
że to część klasycznego image'u. To
był Wasz cel - wyróżnić się?
Tak. Mamy wizję, by się wyróżniać nie tylko
tekstowo, ale jako całość. Mam na myśli riffy,
melodie, dźwięki, solówki, teksty czy aranżacje.
Zespoły śpiewające o smokach, kobietach
170
SATAN’S FALL
Magia i miecz z Wielkiej Brytanii
Założenie power metalowego zespołu początkowo
krążyło wśród przyszłych
muzyków Sellsword jako żart. Można
by rzec, że nic dziwnego - premiera
ich debiutu była 5 lat temu, a
nie na obfitującym w tego rodzaju
granie przełomie wieków. Żart przerodził
się w zupełnie poważny pomysł,
czego owocem są dwie płyty łączące klasyczny
heavy metal z jego bardziej klawiszową "power metalową" odmianą. O zespole
opowiadali nam Tom Keeley i Henry Mahy.
HMP: W dziejach sztuki zawsze pojawiały
się miejsca, w których w pewnym momencie
artyści posiadali wspólny mianownik - od
dramatopisarzy z Aten, przez impresjonistów
z Francji po blackmetalowców z Norwegii.
Mam wrażenie, że w Waszym kraju też
pojawiło się takie zjawisko. Wasz heavy metal
łączą dwie rzeczy. Pierwsza z nich to umiłowanie
do wokali w typie Dickinsona. Słychać
to także w Sellsword.
Tom Keeley: Myślę, że wszyscy w zespole jesteśmy
wielkimi fanami power metalu i tworząc
Sellsword chcieliśmy grać to, co kochamy.
Ten styl wokalny zawsze nas pociągał:
oczywiście wielu w zespole kocha wszystkie
gatunki metalu, więc nie jest to wyjątkowo
uznanie. Zespoły takie jak Iron Maiden z pewnością
były dla nas ogromną inspiracją i staramy
się, na swój sposób, naśladować ten styl.
Myślę, że jedną z najwspanialszych części koncertu
Iron Maiden są utwory, które pozwalają
publiczności śpiewać razem z nimi, a ten styl
wokalny jest idealny dla fanów, aby się przyłączyć.
Henry Mahy: W pewnym stopniu wynika to z
zespołów, które na lokalnych koncertach wzajemnie
się inspirują i tworząc sceny w taki właśnie
sposób. Myślę, że w przypadku Wielkiej
Brytanii mamy mocno ugruntowaną spuściznę
heavy metalową i istnieje naturalne pragnienie,
by to kontynuować
Drugi wspólny mianownik to sięganie po tematykę
legend i historii Anglii (czasem oba
mianowniki występują razem, jak u Was i
Dark Forest). Umiłowanie własnych legend
czy mitów nie zawsze idzie w parze w przypadku
zespołów z innych krajów.
Tom Keeley: Ja, Stu i Alex (oryginalny perkusista)
wszyscy cenimy historię, szczególnie
średniowieczną, co również ma swoje przełożenie
na nasze zamiłowanie do fantastyki - miecze
i czary. Kiedy więc pisaliśmy teksty, zaczerpnęliśmy
z historii kilka osób i wydarzeń,
choć większość naszych kawałków pochodzi z
umysłu wyobraźni Stu. Mamy utwór o Hardradzie
i o Królu Arturze, ale większość naszych
kawałków, pod względem lirycznym, może być
o oblężeniu, bitwie lub grupie piratów. Nie jesteśmy
więc przywiązani do pisania tylko o
rzeczywistych wydarzeniach historycznych.
To Wasza wspólna pasja, czy któryś z Was
jest miłośnikiem zamków, legend, historii i
średniowiecza i nadał kierunek Sellsword?
Tom Keeley: Kiedy na początku zakładaliśmy
Sellsword to był taki trochę nasz żart, żeby
założyć zespół power metalowy. Myślę, że inspiracja
do tekstów narodziła się z naszej
wspólnej miłości do historii średniowiecza i
fantastyki. Muzycznie mamy styl, który moim
zdaniem łączy metal melodyjny z ciężkim.
W latach 80. ukształtowały się dwa różne
podejścia do epic heavy metalu. Z jednej strony
amerykańskie surowe granie w rodzaju
Omen, Manowar czy Manilla Road, z drugiej
strony podniosłe, rozbudowane epickie
kawałki traktujące o wybitnych postaciach
lub podniosłych wydarzeniach jak "Aleksander
the Great" Iron Maiden. Słucham Waszych
kawałków, jak wspomniana "Hardrada"
i odnoszę wrażenie, że Wasz epic heavy
metal czerpie zdecydowanie z tej drugiej tradycji.
Jako Anglicy po prostu tym przesiąknęliście
czy to celowa inspiracja?
Tom Keeley: Myślę, że kiedy piszemy utwory,
czasami mamy pomysły na wielkie epickie
utwory, jakieś riffy, które wydają się pasować
na podstawę do czegoś większego. Ale generalnie
wydaje mi się, że skłaniamy się bardziej ku
cięższej i melodyjnej stronie power metalu.
Mamy kilka epickich utworów, ale większość
naszych utworów jest krótsza, szybsza i cięższa
niż wielkie epickie kawałki, które również gramy.
Henry Mahy: Jeśli chodzi o kompozycje, zdecydowanie
staram się stworzyć "epickie" brzmienie,
to celowy wybór estetyki. Teksty Stu
są przeważnie dość wzniosłe, więc aż się prosi,
żeby muzyka była odpowiednio epicka!
Słychać, że inspiruje Was też nowsza fala
epic metalu, która powstała pod koniec lat 90.
Te inspiracje zdradzają delikatne klawisze,
które pojawiają się w Waszych kawałkach.
Kto odpowiada za ich aranżacje i czym się inspiruje?
Henry Mahy: Ja aranżuję warstwy orkiestrowe
i syntezatorowe utworów, które odgrywają ważną
rolę w próbach stworzenia wspomnianego
wcześniej "epickiego" brzmienia. Jednymi z zespołów,
które zainspirowały mnie swoimi klawiszowymi
i orkiestrowymi aranżacjami, są
choćby Bal-Sagoth, Stratovarius, Children
of Bodom, Wintersun czy Power Quest. Są
też jeden lub dwa fragmenty, na które wpływ
miał Jordan Rudess z Dream Theater. Jeśli
chodzi o takie klimaty, uwielbiam płytę "Defenders
of the Crown" Human Fortress.
Choć tylko część kawałków ma taką tematykę,
płyta jako całość ma "średniowieczno-legendarny"
klimat. Znacie tę płytę?
Tom Keeley: Przepraszam, nigdy o tym nie
słyszałem. Będę musiał to sprawdzić!
Niektórzy z Was mają doświadczenie w graniu
w folk metalowych zespołach. Przyciągacie
takich muzyków, czy celowo poszukujecie
osób z takim doświadczeniem?
Tom Keeley: Nie wydaje mi się, żebyśmy kiedykolwiek
specjalnie szukali muzyków grających
w zespołach folk metalowych, żeby dołączyli
do Sellsword. Zawsze chodziło o to, czy
mają tę samą pasję, zdolności muzyczne i czy
dobrze się z nami zgrają.
Skąd pomysł na rozpoczynanie tytułów płyt
od wielokropka? To sugestia kontynuacji opowieści?
Tom Keeley: Szczerze mówiąc nie pamiętam
jak to się zaczęło, ale wydaje się, że to po prostu
przylgnęło do naszych albumów, jako pewien
znak rozpoznawczy. Myślę, że były jakieś
rozmowy o tym, że jeśli się połączy tytuły razem,
to albumy będą czymś w rodzaju opowieści.
Podoba mi się, że jest w tym element
fragmentu opowieści, jak słynny cytat z jakiejś
historii.
Henry Mahy: Myślę, że w jednym z naszych
kawałków był wers "And now we ride" i w pewnym
momencie stał się on tytułem albumu, a
do frazy dodano wielokropek. Kiedy przyszedł
czas na napisanie kontynuacji, pasowało powtórzyć
ten zabieg z "...Unto the Breach" i
stworzyć coś w rodzaju tradycji.
Czytałam, że od zeszłego roku nie macie
wokalisty. Powstrzymuje Was do od komponowania
czy wręcz przeciwnie, szykujecie nowy
materiał, a nowy wokalista przyjdzie "na
gotowe"?
Tom Keeley: Nadal szukamy nowego wokalisty,
to trudne zadanie, ale jak tylko znajdziemy
odpowiednią osobę i jak tylko skończy się
ta pandemia, wrócimy do tworzenia muzyki.
Henry Mahy: W 2020 roku wydałem ambientowy
album pod nazwą Mythweaver, a obecnie
pracuję nad innym projektem muzycznym,
a my w międzyczasie nadal poszukujemy zastępczego
wokalisty. Kiedy już będziemy mieli
nowego wokalistę na miejscu, będziemy mogli
zacząć myśleć o tworzeniu nowej muzyki.
Mam jednak nadzieję, że będziemy mogli nadal
grać muzykę z "...Unto the Breach" i promować
ją przez jakiś czas, kiedy granie na żywo
stanie się znowu możliwe.
Większość zespołów mówi nam, że czas kwarantanny
(i czas, kiedy nie grają koncertów)
wykorzystywało na zbieranie sił, pisanie lub
nagrywanie. Jak jest u Was?
Tom Keeley: Myślę, że większość z nas skupiała
się na pracy i utrzymaniu się na powierzchni
w tych niepewnych czasach, ale jak tylko
uda nam się wrócić razem do sali prób, na
pewno wrócimy do robienia epickiej muzyki!
Henry Mahy: Opublikowaliśmy "live" video
zatytułowane "Beseiged - Virtually Live
2020" jako część wirtualnego festiwalu Breaking
Bands, ale to wszystko. Jak już wspomniałem
wcześniej, pracuję nad kilkoma solowymi
projektami muzycznymi niezależnie od
Sellsword. Nie możemy się doczekać powrotu,
kiedy nadejdzie właściwy czas!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie Joanna Pietrzak,
Sara Ławrynowicz
SELLSWORD 171
Nowy rozdział w księdze Powerwolf
Choć gitarzysta Powerwolf, Matthew Greywolf tak właśnie wyraził się o
nowej płycie, możecie być zaskoczeni. Na pierwszy rzut ucha, "Call of the Wild"
to typowa płyta Powerwolf. Dopiero rozmowa z muzykiem odsłania, co nowego w
Powerwolf pojawiło się już u progu jej powstawania.
HMP: Mam wrażenie, że obecnie wiele zespołów
czai się z wydaniem płyty, czekając
na właściwy moment, tak, żeby nie było zbyt
długiej przerwy między płytą, a koncertami.
Nie obawiałeś się, że wydanie płyty właśnie
teraz jest nieco ryzykowne?
Matthew Greywolf: Prawdę mówiąc nie rozmyślałem
nad tym. Nie mieliśmy powodów,
żeby wstrzymywać wydanie płyty. Jesteśmy za
to bardzo dumni i podekscytowani. Poza tym
bardzo się cieszymy. Ważne jest, że nowa muzyka
niesie energię, a my odbieramy feedback
w postaci tej energii. Co do ewentualnego wydania
płyty w późniejszym terminie, nie wiadomo
jak szybko będą możliwe koncerty. Nikt
nie wie, jak sytuacja będzie się rozwijać. To
trwa dłużej, niż wszyscy myśleli, że potrwa.
brzmi jak Powerwolf. Jestem z tego bardzo
dumny, bo wydaje mi się, że nie ma żadnego
zespołu, który brzmi jak Powerwolf. Chyba
nikt nie oczekuje od nas tego, żebyśmy teraz
zrobili coś zupełnie innego. Dobrze, że piszemy
coś, co kochamy. Pisanie kawałków to
sprawa intuicyjna - musimy czuć, że jest to coś
dobrego. "Call of the Wild" bardzo nam odpowiada,
to album pełen energii, z wieloma ciekawymi
nowymi detalami. Brzmi dla mnie jak
ekscytujący nowy rozdział w wielkiej księdze
Powerwolf.
Kombinacja podobnych riffów i melodii musi
się przecież kiedyś skończyć, nie?
Dobre pytanie. Oczywiście ważne jest, żeby
kawałek miał własną tożsamość. Wymieniłaś
otwieracze - "Fire & Forgive", "Faster than the
Flame", "Amen & Attack". Te kawałki łączy
wspólna linia i to jest w pełni świadome.
Otwieracze są u nas zawsze typowe i mają pewną
funkcję, pewien cel. Zamiar jest taki, żeby
tym kawałkiem powitać słuchacza. Jeśli długo
słuchasz Powerwolf, wiesz jak ten kawałek
będzie brzmieć i jak rozwinie się album. Jest
to coś w rodzaju powitania i przypomnienia,
czym właściwie jest Powerwolf. Dla mnie jest
ważne, żeby otwieracze zawierały wszystkie
cechy charakterystyczne i wprowadzały słuchacza
w świat Powerwolf. Kontynuujemy
tradycję.
Czytałam w materiałach prasowych od
wytwórni, że płyta poświęcona jest legendarnym
stworzeniom. Muszę przyznać, że ja
słyszę tylko kilka kawałków o tej tematyce.
Możesz wyjaśnić jaką rolę pełnią te stwory
na nowej płycie?
To jest tak, że nie wszystkie kawałki na płycie
traktują o legendarnych istotach. "Call of the
Wild" nie jest koncept albumem, który od
pierwszego do jedenastego kawałka porusza tę
samą tematykę. Jednakże są trzy kawałki traktujące
o legendarnych stworzeniach: to "Beast
of Gévaudan", "Varcolac" i "Blood for Blood".
Wszystkie luźno traktują o wilkołakach z różnych
krajów. Dla nas dużo ciekawsza jest legenda,
niż samo stworzenie, jako takie. Na
przykład "Beast of Gévaudan" jest o noszącym
taką samą nazwę potworze, który na południu
Francji w osiemnastym wieku zabił prawie
100 osób. Absolutnie fascynująca historia, ponieważ
tej istoty nigdy ani nie uśmiercono, ani
nawet nie schwytano. Nigdy nie udało się dowiedzieć,
jaka jest, czy była w rzeczywistości.
Podczas rekonesansu znaleźliśmy ciekawe interpretacje.
Są na przykład naukowe wyjaśnienia
mówiące o tym, że to wcale nie była jakaś
jedna istota, ale duża wataha wilków. Jest też
wiele niezbyt mądrych wyjaśnień. Przedstawiciele
kościoła z tamtych czasów uważali tę
istotę za boską karę za wszystkie grzechy. Te
opowieści miały wpływ na utwory, a one zaś
odcisnęły piętno na atmosferze całego albumu.
Nie ma więc sensu czekać. Wydanie albumu
było zatem absolutnie dobrą decyzją. Płyta
jest gotowa, i chcemy ją ludziom dać.
Mówiłeś ostatnio, że rozwijanie stylu zespołu
nie jest łatwe. Z jednej strony kapela
powinna być charakterystyczna, z drugiej
dobrze jest dodawać nowe elementy. Słyszę
na nowym Powerwolf się nowe, irlandzkie
motywy, jednak poza tym, to typowy album
Powerwolf.
Tak. To połączenie obu rzeczy. Są tutaj nowe
elementy, jak te wspomniane irlandzkie motywy
w "Blood for Blood", z drugiej strony, mamy
też bardzo wyraźną muzyczną tożsamość.
Nie jest ona wykreowana czy celowo zbudowana,
ale bierze się po prostu z tego, że brzmimy,
jak brzmimy. Kiedy piszę kawałki, dopiero
na końcu okazuje się, że wszystko, co robię,
Foto: Matteo Fabbiani
Jakie nowe detale możesz wskazać?
Na przykład sposób, w jaki potraktowaliśmy
orkiestracje, co na nowej płycie wydaje mi się
nowatorskie. Po raz pierwszy użyliśmy orkiestracji
na wyjątkowo wczesnym etapie songwritingu.
W przeszłości robiliśmy tak, że dopiero
jak kawałki były gotowe, nakładaliśmy
na nie orkiestracje. To też było trudne, ponieważ
niełatwo jest dobudować coś do już gotowego
utworu. Często okazywało się, że to już
jest za dużo i nie było możliwości, żeby je sensownie
umieścić. Tym razem pisanie kawałków
już z góry było ciekawe, ponieważ już na
samym początku mieliśmy pomysły, które zawierały
także szkice orkiestracji i wypływały
one mocno na songwriting. Dla mnie to bardzo
duża różnica. Mam wrażenie, że dzięki temu
płyta rozwinęła zupełnie inną dynamikę.
Wiele Waszych kawałków brzmi jak już istniejące
utwory Powerwolf. Choćby "Faster
than the Flame", który jest podobny do
"Amen & Attack" czy "Fire & Forgive".
Czytałeś entuzjastyczne komentarze Francuzów
pod postem z klipem do tego kawałka?
Nie wszystkie. Czasami czytam komentarze,
ale akurat tych wszystkich nie widziałem. To
naturalne, że kiedy się pisze tego typu historie
związane z konkretnym krajem - na przykład
w tym przypadku z Francją, jeszcze z nazwą
francuską w tytule - spływają z tych krajów
sympatyczne reakcje.
Gra słów - "Undress to Confess", zabawna i
błyskotliwa. Czemu wpadliście na nią tak
późno? (śmiech)
(śmiech) To jest bardzo dobre pytanie, powinniśmy
to już dawno napisać (śmiech). Nie no,
do Powerwolf pasuje idealnie. Zawsze mieliśmy
kawałki z przymrużeniem oka, takie jak
"Resurrection by Erection", "Coleos Sanctus"
czy teraz "Undress to Confess". Takie kawałki
są nam potrzebne, żeby pokazać, że śpiewamy
o religijnych tematach i wykorzystujemy wiele
religijnej symboliki, ale mamy do tej tematyki
pewien dystans. W tych kawałkach nie kry-
172
POWERWOLF
tykujemy, nie oceniamy. W tym sensie takie
kawałki dobrze jest mieć na płycie. Z drugiej
strony, jest na nowej płycie numer innego
rodzaju, "Glaubenskraft". To pierwszy raz w
historii Powerwolf, kiedy poczuliśmy potrzebę
napisania w zasadzie krytycznego kawałka
o aktualnych wydarzeniach. Zazwyczaj piszemy
o mitach, legendach czy wydarzeniach historycznych.
Tym razem chodzi jednak o bardzo
aktualne rzeczy, a mianowicie o stosunek
kościoła katolickiego do młodzieży i związane
z nim nadużycia. Mimo to, sam numer nie jest
jednoznacznie o nadużyciach. Coś, co odbiera
mi mowę, to sprawa, że przynajmniej w Niemczech,
dochodzenie czy ściganie tych przestępstw
pozostawia się kościołowi. Policja nie
wyjaśnia tych spraw. Prawo kościele jest przed
prawem państwowym. Brak słów. Mamy rok
2021, dla mnie to nie ma nic wspólnego z religią,
tutaj chodzi o siłę nadużyć, które nie są
ścigane, ich rozwiązanie pozostawione jest kościołowi.
"Glaubenskraft" to cyniczne opracowanie
i cyniczne wyjaśnienie tej tematyki -
bardzo poważny tekst. Jednak, jako że Powerwolf
to jednak w końcu rozrywka, ważna jest
też równowaga, balans. Stąd kawałek "Underss
to Confess". Został napisany dla odciążenia powagi,
i który należy przyznać, jest w pełni fikcyjny
i także napisany z perspektywy kobiety.
Ostatnio nie mieliśmy okazji porozmawiać
przy premierze "Best of the Blessed", dlatego
chciałabym o ten temat zahaczyć.
Jasne.
Najstarszy Wasz utwór, jaki poddaliście
przeróbkom to "Kiss of the Cobra King". Kiedy
wydawaliście ten kawałek, mieliście inny
styl. Nowa wersja nie zawiera już klimatu
Black Sabbath. Uważasz, że Wasz pierwszy
krążek to nie był "właściwy Powerwolf" i należy
mu się "tunning"?
Tak, z dzisiejszej perspektywy "Return in
Bloodred" był w fazie wynalazku, w rzeczywistości
nasz styl nie był jeszcze wypracowany.
Dziś da się na tej płycie słyszeć cytaty, czy
ślady późniejszego Powerwolf, ale słychać
też, że my, jako zespół jeszcze się nie odnaleźliśmy.
Próbowaliśmy różnych inspiracji.
Właściwie to ten rozwój można śledzić na
pierwszych trzech płytach. "Return in Bloodred"
jako bardzo eksperymentalny, bardzo
nieokreślony. "Lupus Dei" zaś, cięższy, powiedziałbym,
że o wiele bardziej heavymetalowy
niż poprzedniczka. Jak mówiłaś, na debiucie
można odnaleźć ślady Black Sabbath, ale
też Deep Purple czy Mercyful Fate. Na "Lupus
Dei" było więcej metalu, a na trzeciej płycie
"Bible of the Beast" wydaje mi się, że mieliśmy
już styl w zasadzie ustalony i w sumie
można by go uznać za fundament dla Powerwolf.
Nowa wersja "Kiss of the Cobra King"
była relatywnie spontanicznym pomysłem,
nie myśleliśmy o niej zbyt wiele. Zastanawialiśmy
się, które kawałki możemy zagrać na
nowo i kiedy pomyśleliśmy o "Kiss of the Cobra
King" uznaliśmy, że nie możemy go już
grać, bo jako zespół rozwinęliśmy się w zupełnie
innym kierunku. Trzeba go nagrać tak, żeby
brzmiał jak Powerwolf. W nowej wersji
nie ma już tego stylu Black Sabbath. Było jasne,
że jeśli mamy go grać, to trzeba go lekko
zmienić. Lekka zmiana przerodziła się w grubszą
zmianę. Nowa interpretacja tego kawałka
to był bardzo ciekawy projekt.
Wspomniałeś o bardziej metalowym "Lupus
Dei". Przyznam, że bardzo lubiłam te maidenowe
kawałki Powerwolf, takie jak "Prayer in
the Dark" czy "Saturday Satan". Dziś nie
nagrywacie utworów z fragmentami, w których
riffy grają główną rolę. Co się stało z
tymi maidenowymi melodiami i harmoniami?
Dobre pytanie! Nie porzuciliśmy ich świadomie.
Osobiście też bardzo lubię "Lupus Dei" i
te maidenowe fragmenty, ale nie można się
zmuszać. Zdarzyły się, było super. Może czasem
pojawią się ponownie, koniec końców pisanie
kawałków zawsze jest intuicyjne - nie
mogę tak po prostu usiąść i napisać kawałka w
stylu Iron Maiden. Chociaż "Dancing with
the Dead" z "Call of the Wild" kontynuuje
tradycję numerów w stylu "Saturday Satan".
W nim też słychać gitarowe harmonie. To tego
rodzaju kawałek w odsłonie "Powerwolf
2021".
Foto: Matteo Fabbiani
Opowiedz o innym nowym wydawnictwie,
"Missa Cantorem". To stare kawałki z innymi
wokalistami, czy może coś jeszcze? Nowe
aranżacje?
Nie, muzycznie to są dokładnie te same kawałki,
jednak pomysł był taki, żeby Attila
pozwolił innym wokalistom zinterpretować je
po swojemu. To, co się w rzeczywistości zmieniło,
to tylko wokale. To bardzo ciekawe, bo
można dowiedzieć się, jak brzmią kawałki Powerwolf
z innymi wokalistami. Usłyszeć kawałki
w interpretacji innych, dla fanów może
być gratką. Dla nas to też był ciekawy projekt,
dał nam dużo frajdy. Czekam z niecierpliwością,
aż ta płyta wyjdzie.
A jakie kryterium przyjęliście, dobierając wokalistów?
Przyjaźnie, dopasowanie stylem,
dostępność...
Przyjaźnie. W rzeczywistości wybieraliśmy
wokalistów, z którymi mieliśmy dobre doświadczenie.
Na przykład Amon Amarth, których
cenimy i znamy się od lat. Zawiązaliśmy
przyjaźń gdy tylko spotkaliśmy chłopaków.
Wspaniale jest mieć na albumie Johana
(Hegga - przyp. red.). Tak samo jak Matta
(Heafy'ego - przyp. red.) z Trivium, na którego
wpadliśmy na Wacken, spędziliśmy razem
super czas i okazało się, że jesteśmy nawzajem
fanami swoich zespołów. Wiele ciekawych historii.
Matt zaśpiewał kawałek na żywo na
platformie Twitch. Zresztą sami byliśmy podczas
niej obecni jako zespół. Nawzajem się
wspieraliśmy i komentowaliśmy. Bardzo fajne
doświadczenie. To jest właśnie coś, co ten album
spina i sprawia, że zrobiliśmy bardzo ciekawy
materiał bonusowy.
Mam wrażenie, że pandemia wyzwoliła
kreatywność.
Tak, oczywiście! Trzeba próbować szukać także
zalet obecnej sytuacji i je wykorzystywać.
Dla nas był to właściwy projekt we właściwym
czasie. Gdyby nie było pandemii, wszystkie
zespoły byłyby obecnie w trasach. Byłoby
rzecz jasna bardzo trudne, sprawić, aby wszystkie
kapele w tym momencie akurat miały
czas. Każdy byłby po prostu w innym miejscu
i cała komunikacja trwałaby o wiele dłużej. W
2020 wszyscy byli w domach, co sprawiło, że
łatwiej było projekt zrealizować.
Na Waszym ostatnim koncercie na Wacken
stałam koło pewnej rodziny. Rodzice i dzieciaki
w różnym wieku. Wszyscy się bawili,
machali baniami, śpiewali. Domyślam się, że
cieszysz się z takiego widoku?
Tak, absolutnie! Jesteśmy bardzo dumni, że
muzyka podoba się różnym pokoleniom. Widać
to było na ostatniej trasie w ostatnich latach
- na nasze koncerty przychodzi mnóstwo
bardzo młodych fanów. I to mnie ogromnie
cieszy. Nie tylko jako członka Powerwolf, ale
też po prostu jako wieloletniego fana metalu.
Fajnie widzieć, że młodzi ludzie odkrywają dla
siebie metal. Mnie dawniej ukształtował Iron
Maiden, dziś młodych ludzi może do metalu
popchnąć Powerwolf. Wspaniałe jest widzieć,
że scena rozwija się dalej. Są nowi headlinerzy,
są nowi fani. Scena wciąż ma kontynuację.
Wspaniale to widzieć.
Katarzyna "Strati" Mikosz
POWERWOLF 173
więc musi to być dziwny zbieg okoliczności.
Marching Onward
O Persuader można napisać wiele dobrego, ale nie to, że są mistrzami
autopromocji. Dlatego w pierwszej kolejności polecam lekturę
"Necromancy", bo to kolejny świetny album w ich dorobku. A do poniższej
korespondencji z Emilem Norbergiem możecie wrócić, gdy już się dobrze
osłuchacie.
Persuader to wasze hobby. A hobby z definicji
nie generuje dochodów, hobby konsumuje
dochody. To oczywisty minus. Plus natomiast
jest taki, że skoro nie jest to wasza
praca i w żadnym stopniu nie jesteście od
niego zależni finansowo, zawsze możecie robić
wszystko po swojemu. Kiedy chcecie i jak
chcecie. Dlatego, choć jak fan życzę wam jak
najlepiej, pasuje mi obecny stan rzeczy.
(śmiech) Twój komentarz?
To prawda. Ale, jeśli mogę nawiązać do poprzedniego
pytana, gdybyśmy zarabiali na
Persuader jakieś pieniądze, moglibyśmy w
większym stopni skoncentrować się na muzyce.
Sukces wiąże się również z większym budżetem
na nagrania, który, szczerze w to wierzę,
mógłby nam dać dużo dobrego. Nasze albumy
nie brzmią się, ale gdy praktycznie
wszystko robisz we własnym zakresie, zarówno
znajomość tematu jak i dostępny sprzęt
stanowią istotne ograniczenia. Innymi słowy,
jesteśmy całkiem zadowoleni z tego, co mamy,
ale jednocześnie zawsze mierzymy wyżej.
Przez głos Jensa Carlssona praktycznie od
początku jesteście porównywani do Blind
Guardian. Fakt, że korzystacie z usług tego
samego grafika sugeruje, że raczej wam to
nie przeszkadza.
Nieszczególnie. To świetny zespół. Są gorsze,
do których można być porównywanym.
(śmiech) Na początku było to dla mnie trochę
dziwne, ponieważ sam nigdy tak tego nie słyszałem,
ale prawdopodobnie przez Jensa ludzie
właśnie tak to słyszą.
A co z recenzjami, w których porównań do
Blind Guardian jest tak dużo, że można odnieść
wrażenie, że opisują album Savage
Circus? Te też was nie irytują? Bo mnie tak.
(śmiech) Może ich autorom pomogłaby np.
instrumentalna wersja "Reign of Darkness"?
Na tym etapie nie robi nam to różnicy. Staramy
się tworzyć muzykę, która daje nam satysfakcję
a jednocześnie dobrze się przy tym bawić.
To dla nas najważniejsze. Ludzie zawsze
będą mieli swoje opinie.
Gdy w okresie "Evolution Purgatory" zapytałem
Jensa, czy ma jakąś technikę chroniącą
go przed uszkodzeniem głosu, odpowiedział,
że nie. Wydaje mi się, że dzisiaj ma nad nim
większą kontrolę. Tzn. nie zrozum mnie źle.
Uwielbiam jego wokale na "Evolution Purgatory",
prawdopodobnie już zawsze będzie to
mój ulubiony album Persuader, ale zdecydowanie
nie brzmi on jak materiał, który wokalista
mógłby nagrywać co roku bez szkody
dla strun głosowych. (śmiech)
Głos Jensa tak naprawdę wiele się nie zmienił.
Powiedziałbym, że ma nad nim lepszą kontrolę,
ale krzykiem nadal potrafi wysadzić z butów.
Czasem mix i konkretne mikrofony potrafią
wyciągać różne aspekty głosu. Ale koniec
końców powiedziałbym, że śpiewa tak samo.
HMP: "Necromancy" i "The Fiction Maze"
dzieli niemal 7 lat, więc to pytanie wcześniej
czy później musi paść. A skoro tak, zacznijmy
od niego i miejmy je z głowy. Dlaczego
tak długo?
Emil Norberg: Cóż, nad kilkoma ostatnimi
albumami pracowaliśmy dość wolno i nie mogę
powiedzieć, byśmy mieli na to jakieś szczególnie
dobre wytłumaczenie. Nie żyjąc z muzyki,
zajmujemy się nią wtedy, gdy mamy na
to czas i energię. A z pracą, rodzinami i innymi
rzeczami na głowie, czasu i inspiracji nie
zawsze jest pod dostatkiem. (śmiech) Nie mieszkamy
też tak blisko siebie jak kiedyś, co
sprawia, że wspólne sesje nagraniowe wymagają
nieco planowania. Natomiast z informacji
pozytywnych, mamy już całkiem sporo materiału
na kolejny album. Mam szczerą nadzieję,
że tym razem będziemy mogli wypuścić więcej
nowej muzyki szybciej niż zwykle.
Foto: Persuader
"Necromancy" brzmi jak naturalna, ale nieco
zagęszczona kontynuacja "The Fiction Maze".
Taki był zamysł?
Nie. Po prostu skomponowaliśmy to, co
skomponowaliśmy. Może chodziło mi po głowie,
by utwory były nieco bardziej zwarte, ale
zasadniczo po prostu piszemy rzeczy, których
sami chcielibyśmy słuchać. Nigdy tak naprawdę
nie planujemy naszych albumów w sposób,
w jaki być może potrafią to robić inne zespoły.
Album nawiązuje do "The Fiction Maze",
ale refren "Gateways" brzmi niczym wyjęty z
"When Eden Burns". Też tak to słyszysz?
Hmm… Na pewno nie robiliśmy tego świadomie,
ale nadal jesteśmy tym samym zespołem.
(śmiech)
Refren "Raise the Dead" z kolei brzmi niczym
gotowy mashup z "War of the Worlds"
Rage. Startując od "voices are calling me
from insanity" w "right now, everyone has to
learn" można przejść praktycznie na jednym
wdechu. To tylko moje wrażenie, czy te
numery naprawdę idealnie do siebie pasują?
Tak, już jakiś czas temu ktoś powiedział mi,
że te kawałki brzmią bardzo podobnie. Rzecz
w tym, że nikt w zespole nigdy słuchał Rage,
Album nagraliście bez etatowego basisty,
ale sam bas jest na albumie wyraźnie obecny.
Brzmi jak pełnoprawny instrument, a nie tylko
generator niskich częstotliwości, co często
się zdarza, gdy na basie gra gitarzysta. Czy
Jens regularnie grał na basie? Czy była to
decyzja podjęta w ostatniej chwili, a z trzech
aktualnych lub byłych gitarzystów w zespole
to właśnie Jens czuł się z basem najbardziej
komfortowo?
Trochę się nim dzieliliśmy. To było prostsze
od ściągania kogoś i uczenia go poszczególnych
kompozycji. Na dwóch poprzednich albumach
sam nagrałem sporo partii basu z dokładnie
tego samego powodu. Być może ktoś
inny zrobiłby to lepiej, ale w kontekście sesji
nagraniowej takie rozwiązanie było po prostu
bardziej praktyczne.
Krótko po premierze "Necromancy" ogłosiliście,
że nowym basistą został Alex Friberg.
Był wam potrzebny w sali prób? Czy przygotowujecie
się na szybki powrót koncertów?
Na jesień mamy zaplanowaną trasę po Portugalii
i Hiszpani. Dużo zależy od tego, jak rozwinie
się sytuacja covidowa, ale tak czy inaczej,
wcześniej czy później na koncerty będziemy
potrzebowali basisty. Alex to świetny
gość, więc cieszymy się, że do nas dołączył.
Razem z zatrudnieniem Alexa ogłosiliście
również odejście Fredrika Mannberga. Jak
174
PERSUADER
duży był jego wkład w tworzenie "Necromancy"?
I dlaczego zdecydował się odejść
akurat teraz, gdy wszystko trwa w zawieszeniu?
Właściwie to skomponował całkiem sporo. To
prawdziwa kopalnia riffów, ale Nocturnal Rites,
Guillotine, a także liczne sprawy prywatne
sprawiły, że musiał się na nich skupić kosztem
Persuader. Świetnie się bawiliśmy tworząc
razem "Necromancy", ale nie sądzę, by
jego odejście był dla nas problemem w kontekście
na kolejnych albumach. Być może bez
niego będą brzmiały trochę inaczej, bardziej w
stylu "When Eden Burns"? Kto wie? (śmiech)
A gdy przyjmowaliście Fredrika, czy braliście
również pod uwagę zatrudnienie Nilsa
Norberga (ex-Nocturnal Rites), który już
kilkakrotnie pojawiał się u was gościnnie?
Czy jednak brat w zespole to byłoby dla ciebie
za dużo. (śmiech)
Nie, to nie w jego stylu. Interesują go raczej
bardziej agresywne rzecz. Aktualnie ma na
głowie zupełnie inne sprawy, więc to nigdy nie
była realna opcja. Na dziś nie gra za dużo,
choć w tym roku skomponowaliśmy razem kilka
numerów z myślą o projekcie Long Shadows
Dawn, które właśnie skończyłem. Może
jeszcze dłubie coś w domu, ale to tyle. Nadal
jednak potrafi przyłożyć, kiedy trzeba.
"Necromancy" ukazał się nakładem Frontiers.
10 lub nawet 5 lat temu byłaby to pewnie
niespodzianka, ale zgaduję, że aktualnie
bardziej niż profil wytwórni liczą się kanały
dystrybucji.
Pewnie. Mają też kilka innych agresywniejszych
zespołów, więc myślę, że po prostu poszerzają
swoje portfolio. Póki co współpraca z
nimi bardzo mi odpowiada, więc mam nadzieję,
że tym razem uda nam się w końcu wydać
dwa kolejne albumy w tej samej wytwórni.
(śmiech)
Tego wam życzę. Plany Persuader na najbliższe
miesiące?
Pracujemy and kolejnym albumem, na który,
jak wspomniałem, mamy sporo materiału. Poza
tym jedyną rzeczą, jaką mamy zaplanowaną,
jest jesienny wypad do Hiszpanii i Portugalii.
Później chcielibyśmy nagrać nowy album,
ale zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja.
O przyszłości aktualnie niewiele można powiedzieć
na pewno.
Marcin Książek
Wiele nikczemnych riffów
- Zawsze byłem pod wrażeniem tego, jak Motörhead po prostu ciągle koncertował
i nagrywał. Kiedy Lucifuge zaczęło nabierać kształtów, pomyślałem, że
skoro gram na wszystkich instrumentach, to mogę postawić sobie za cel pisanie
nowego albumu każdego roku - mówi Equinox. Ciąg dalszy jest łatwy do przewidzenia:
seria albumów wydanych od roku 2018, wypełnionych najpierw siarczystym
blackiem, a teraz już black/thrash metalem starej szkoły, a do tego skompletowanie
regularnego składu. W dodatku lider jest istnym pracoholikiem, bo raptem
dwa miesiące po premierze "Infernal Power" ma już gotowy materiał na kolejny
album.
HMP: Cztery albumy w niecałe cztery lata,
nie licząc krótszych materiałów - zakładając
Lucifuge od razu miałeś tak sprecyzowaną
wizję funkcjonowania tego projektu, czy
sprawy potoczyły się w ten właśnie sposób
niejako naturalnie, stopniowo?
Equinox: To wszystko stało się naturalnie.
Miałem te wszystkie pomysły na kawałki, które
pisałem dla innych zespołów i na początku
po prostu próbowałem gitarowych riffów z
zaprogramowaną perkusją. Dokonałem w moim
mieszkaniu kilku nagrań o naprawdę niskiej
jakości. Miałem taką malutką łazienkę z
kafelkami i tam nagrywałem gitary, żeby uzyskać
ten szalony pogłos... Czytałem te wszystkie
historie o Quorthonie nagrywającym
pierwszy album Bathory w studiach Heavenly
Shore, a potem o Hellhammer nagrywającym
dema w swoim bunkrze, a ja po prostu
uwielbiam dźwięk z tamtych płyt, jest czysty,
surowy i zły. Myślę więc, że to było poszukiwanie,
metodą prób i błędów, tego brzmienia
zespołów pierwszej fali black metalu.
Kiedyś płyta co roku był to w metalu standard.
Bywało też, że choćby Judas Priest,
Venom, Kiss, Motörhead, Thin Lizzy czy
Saxon wydawali nowe albumy nawet co
kilka miesięcy - w sumie trochę szkoda, że
biznesowe kalkulacje zabijają obecnie artystyczną
kreatywność, a do tego opublikowanie
nowej muzyki w sieci to nie to samo co
fizycznie dostępny album, szczególnie gdy
zespół dba też o jego oprawę graficzną, ma
ciekawe teksty, etc.?
Zawsze byłem pod wrażeniem tego, jak Motörhead
po prostu ciągle koncertował i nagrywał.
Kiedy Lucifuge zaczęło nabierać kształtów,
pomyślałem, że skoro gram na wszystkich
instrumentach, to mogę postawić sobie
za cel pisanie nowego albumu każdego roku i
wyznaczyć sobie deadline. Myślę, że jedną z
zalet bycia jednoosobowym zespołem jest to,
że mam pomysł na to, w jakim kierunku chcę
podążać, kiedy zaczynam pisać utwory i pracować
nad płytą. Pierwsze demo nagrałem w
dwa dni, bez metronomu, z mnóstwem błędów,
których nie chciałem poprawiać. Potem
podczas nagrywania "Der Antichrist" poświęciłem
dwa dni na perkusję i nagrałem ją za pomocą
click-track. Po raz pierwszy miałem zestaw
z dwiema stopami, musiałem więc poświęcić
perkusji więcej czasu. Sądzę, że możesz
docenić z płyty na płytę, jak coraz szybciej
grałem na perkusji, ponieważ ćwiczyłem
coraz więcej - początkowo moje niewielkie
umiejętności pod tym względem były głównym
ograniczeniem. Ale myślę, że można to
też usłyszeć na pierwszych albumach Venom,
starałem się więc zachować tę ludzką stronę i
nie mieć wszystkiego wypolerowanego i zaaranżowanego
komputerowo. Uważam, że takie
podejście pozwoliło mi napisać nowe
utwory w bardzo krótkim czasie.
Nazwa Lucifuge kojarzy mi się przede
wszystkim z tytułem drugiego albumu Danzig,
ale to chyba tylko jeden z możliwych
tropów, bo generalnie szukałeś mrocznego
szyldu, pasującego do blacku?
Szukałem nazwy demona, która nie była używana
przez żaden inny aktywny zespół, a większość
z nich była już wykorzystana. Potem
znalazłem Lucifuge w "Mniejszym kluczu
Salomona" z "Wielkiego Grymuaru". Przeczytałem
o tym, że ten demon był odpowiedzialny
za Rząd Piekła, a potem, że tylko jeden
zespół używał tej nazwy, i to dawno temu.
Jestem również wielkim fanem Misfits, a
wczesne płyty Danzig są również świetne,
więc był to dodatkowy powód, aby wybrać tę
nazwę.
Początkowo Lucifuge był typowym one man
bandem, za wszystko, łącznie z realizacją
nagrań, odpowiadałeś sam - na wysokości
czwartego albumu uznałeś, że warto zrobić
krok naprzód i poszerzyć skład, tym bardziej,
że wcześniej korzystałeś już ze wsparcia
muzyków koncertowych?
Kiedy nagrałem pierwsze demo, pomyślałem,
że będę miał Lucifuge jako tylko swój projekt,
dla którego będę mógł po prostu robić kasety
i rozdawać je przyjaciołom i byłym kolegom z
zespołu. Zrobiłem 66 kopii pierwszego demo,
które po prostu rozesłałem pocztą. Txusan od
razu zaproponował, że zagra na gitarze, jeśli
kiedykolwiek zdecyduję się na występy na żywo.
Potem Aitzol w czasie podróży motocyklem
po Europie wpadł z wizytą, a ja właśnie
skończyłem nagrywać "Der Antichrist", więc
puściłem mu surowy miks, a on zaproponował,
że zagra na basie... Byłem trochę scepty-
LUCIFUGE 175
czny do tych pomysłów, ale znam tych dwóch
facetów od wielu lat, dzięki wspólnym trasom
i koncertom. Mają oni kilka zespołów z przyjaciółmi
z różnych krajów, gdzie po prostu
wysyłają pomysły na muzykę przez Whats
App, a jeśli każdy uczy się swoich partii w
domu, to działa to świetnie. Natomiast znalezienie
perkusisty było nieco trudniejsze, a
moim pierwszym wyborem był Xavi, który gra
również w Cruz - świetnym deathmetalowym
zespole z Barcelony. Wysłuchał moich utworów
i zaoferował się grać na perkusji podczas
jednej trasy. Spotkaliśmy się we Flensburgu i
zrobiliśmy jedną próbę tuż przed pierwszym
koncertem, a trasa była naprawdę świetna,
sprzedaliśmy sporo merchu, zagraliśmy naprawdę
dobre koncerty i otrzymaliśmy wiele pozytywnych
opinii od ludzi, którzy przyszli zobaczyć
Lucifuge. Większość z nich nie mogła
uwierzyć, że mieszkamy w różnych krajach i
mieliśmy przed pierwszym koncertem tylko
jedną próbę. Zaproponowałem chłopakom
wspólną pracę przy pisaniu i nagrywaniu następnego
albumu, ale wszyscy uznali, że Lucifuge
powinien pozostać moim projektem, w
którym ja zajmuję się pisaniem i nagrywaniem,
a oni uczą się wszystkiego w domu, tak
abyśmy mogli wyruszyć w trasę, kiedy tylko
będzie to możliwe. Krótko po tej trasie wydałem
"The One Great Curse", a cztery miesiące
później zacząłem nagrywać "Infernal
Po-wer".
Który z gitarzystów wywarł na ciebie największy
wpływ, zmienił twoje podejście do
muzyki i myślenie o niej, również w zakresie
kompozycji?
Powiedziałbym, że Jeff Hanneman, ponieważ
wszystkie rzeczy, które napisał dla Slayera,
szczególnie "Show No Mercy" i "Hell Awaits"
są znaczącym krokiem naprzód w mieszaniu
NWOBHM z punkiem i hardcorem, wyłamywaniu
się z tradycyjnych skal i struktur kompozycji,
do tego te wszystkie wściekłe, dysonansowe
piski tremolo... po prostu posłuchaj
wszystkich demówek, które nagrał, to jest po
prostu genialna rzecz.
Stopniowo poszerzałeś muzyczne spektrum
o wpływy thrashu, co wydaje mi się czymś
naturalnym o tyle, że przecież już w pierwszej
połowie lat 80. wiele zespołów, nie
tylko Venom, ale też na przykład Sodom czy
Destruction, łączyły w swej muzyce black,
speed i właśnie thrash?
Tak, myślę, że jeśli sięgniesz głęboko wstecz,
to bardzo trudno jest powiedzieć, co jest
black, thrash czy death metalem. Z zespołami
takimi jak Celtic Frost czy Bathory, które
miały w swojej muzyce tak szerokie inspiracje.
Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, starałem
się myśleć; "Czego słuchał Quorthon, kiedy
pisał ten album?". Jest tam dużo Slayera, Metalliki
i Sodom... Potem słuchasz Slayera i
jest jak super szybkie Judas Priest, a Bathory
jak super szybkie Motörhead... W kilku
utworach próbowałem nawet riffowania wczesnego
Autopsy/Death, ale wydaje mi się, że
Sodom, Destruction i Slayer byli dla mnie
tymi, którzy zrobili krok naprzód w rozwoju
pierwszej fali blackmetalowego brzmienia.
Czuję też, że wtedy ludzie nie martwili się tak
bardzo o to, że "te riffy są zbyt thrashmetalowe,
albo, że to nie jest wystarczająco blackmetalowe".
Bardziej chodziło o teksty i wrażenie, które
Foto: Lucifuge
wywierały że to był to właśnie black metal i
tak właśnie staram się do tego podchodzić.
Zawartość "Infernal Power" potwierdza, że
musisz też uwielbiać choćby Hellhammer,
cenisz Motörhead, ale i te melodyjniej grające
zespoły nurtu NWOBHM, ale wyborem
coveru zaskoczyłeś - skąd pomysł nagrania
"Good As It Is" z repertuaru japońskich
punkowców z G.I.S.M.? Chciałeś podkreślić,
że thrash i punk mają ze sobą wiele
wspólnego?
W czasie każdej sesji nagraniowej nagrywałem
jeden cover, ale nie byłem z tego do końca zadowolony...
Zrobiłem cover Motörhead i Sodom,
ale w końcu pomyślałem; "Po co słuchać
coveru, skoro oryginał jest o wiele lepszy?". Pomyślałem
też, że muszę pogrzebać w mojej kolekcji
płyt i znaleźć coś bardziej podziemnego,
co ma duży potencjał, ale jest naprawdę słabo
nagrane. G.I.S.M. był idealnym kandydatem
do coverowania, a o ich kawałku pomyślałem;
"Mogę zagrać ten utwór jak utwór Lucifuge i uczynić
go moim własnym". Nie ma też sposobu na znalezienie
do niego tekstu, więc spróbowałem
zrobić tekst z tego, co śpiewają na płycie... a te
solówki Randy'ego Uchidy są po prostu obłędne!
Więc poczułem, że to może zadziałać i
okazało się, że jest to jedna z moich ulubionych
kompozycji z tej sesji nagraniowej.
Młode zespoły często sięgają do dorobku
klasyków, ale tobie wcześniej zdarzyło się to
tylko raz, bo na singlu pojawił się "Outbreak
Of Evil" Sodom - zawsze miałeś dość własnego
materiału, nie musiałeś często wykorzystywać
cudzych kompozycji, a jeśli już, to
miało to być coś wyjątkowego?
Nigdy nie byłem przekonany do coverów, chyba,
że potrafisz je naprawdę zróżnicować,
sprawić, by brzmiały jak twój własny kawałek.
Mam na myśli to, że Judas Priest ma świetne
covery na większości swoich płyt, Slayer zrobił
niesamowity cover Priest, a Sodom Thin
Lizzy, ale nie zawsze to działa, a czasami jest
to tylko dobra zabawa, jako bis na koniec koncertu.
Zważywszy, że komponowanie nie sprawia
ci większych trudności, a to tego od roku mamy
sytuację jaką mamy, to miałeś pewnie
wiele nowych numerów, a do tego pewnie coś
niewykorzystanego z poprzedniej sesji, co
też było ułatwieniem przy pracy nad "Infernal
Power"?
Totalnie! Skończyło się na tym, że napisałem
trzynaście utworów na "Infernal Power", jeden
z nich za bardzo brzmiał jak "Purgatory"
Iron Maiden, a dwa inne po prostu nie były
takie dobre jakbym chciał... Więc czasami
wracam do tych kawałków i próbuję zagrać je
w innym tempie lub zmieniając rytm perkusji.
W ten sposób "Midnight Sun" pojawił się również
na demo, ale z innymi riffami i był nastrojony
niżej. Wolę napisać na każdy album
kilka songów więcej, a potem wybrać dziesięć
najlepszych, które najbardziej mi się podobają.
Ciężko wybiera się utwory na płytę? Masz
na przykład cztery, zbliżone do siebie, szybkie
numery i wiadomo, że dwa z nich muszą
odpaść - co przeważa przy podejmowaniu takiej
decyzji, bo pewnie czasem to nawet kwestia
niewielkich detali czy niuansów, nawet
w tak ekstremalnej stylistyce?
Staram się, żeby każdy album był różnorodny,
żeby miał logiczny układ i żeby znaleźć odpowiednie
utwory, które zamykają i otwierają
każdą stronę. Myślę, że to jest super ważne.
Tak, że kiedy przerzucasz płytę i czujesz, że
"kurwa, to jest fajny riff!", a nie tak, że zaczyna
się naprawdę dobrze, a potem robi się nudno...
Również dla masteringu dobrze jest
mieć utwór z mniejszą dynamiką pod koniec
każdej strony, więc wszystkie te wybory są
bardzo ważne.
Dobrze jednak, że czasem można do takich
utworów wrócić. Zastanawiam się jednak,
czy przy znacznej już ilości utworów, które
napisałeś nie łapiesz się czasem na tym, że
jakiś pomysł bądź riff jest podobny do czegoś,
co nagrałeś wcześniej?
Cały czas! Kilka utworów jest dość podobnych,
ale w końcu to wszystko prawdopodobnie
zostało już napisane, a ja nie próbuję wymyślać
koła na nowo... Ale czuję, że na każdej
płycie robię mały krok naprzód w znalezieniu
brzmienia Lucifuge, co jest moim celem. Wtedy
wszystkie riffy po prostu przychodzą same
z siebie i czuję, jakby utwory pisały się same.
176
LUCIFUGE
Kilka razy musiałem je zmienić, bo brzmiały
zbyt podobnie do Venom czy Maiden. Potem
je porównywałem i myślałem; "To nie jest ten
sam riff, ale prawdopodobnie podświadomie chcę napisać
taką kompozycję i to jest jak hołd dla tych zespołów,
które zainspirowały mnie do pisania muzyki".
Warstwa tekstowa "Infernal Power" jest dość
mroczna i jednoznaczna - to wyraz twego
buntu, ale też danie szansy słuchaczom na
własną interpretację poszczególnych tekstów?
Myślę, że ważne jest, aby muzyka pozwalała
nam myśleć i znajdować własne sposoby interpretacji
lub identyfikowania się z nią, więc
piszę teksty, które sprawiają, że czuję się tak
samo jak wtedy, gdy czytam teksty Hellhammer
czy Bathory. Równocześnie stwierdzam,
że gdzieś tam może być ukryte przesłanie,
albo po prostu coś, co brzmi szatańsko, co jest
wystarczająco dobre!
Sądzisz, że dające do myślenia teksty zdołają
coś zmienić w podejściu ludzi, skoro ciągle
mamy do czynienia z krwawymi konfliktami,
wojnami, szerzy się terroryzm - czyżby
postęp był tylko teorią, a w rzeczywistości
rodzaj ludzki wciąż jest gatunkiem, któremu
najlepiej wychodzi niszczenie wszystkiego
co się da, z autodestrukcją włącznie, co pandemia
zdaje się tylko potwierdzać?
Nie wiem, czy teksty mogą coś zmienić, ale
muzyka sama w sobie jest bardzo potężną bronią.
Zdecydowanie była ona dla mnie wielką
pomocą podczas tej pandemii, więc czuję, że
wewnątrz całej tej mizantropii moich tematów
skupiam się bardziej na kwestionowaniu
chrześcijaństwa i moralności, ponieważ są to
instytucje stworzone przez człowieka, ale nieodłączne
dla ludzkości. Były różne społeczeństwa
z innymi systemami wierzeń, które szanowały
naturę i inne żywe istoty, więc nie sądzę,
że korzeniem zła są ludzie, ale bardziej
religia.
Wcześniej byliście zespołem w 100% niezależnym,
chociaż okazjonalnie współpracowałeś
z różnymi wytwórniami, firmującymi
LP's czy kasety Lucifuge. Obecnie wciąż jesteście
zespołem podziemnym, ale można tu
mówić o kolejnym etapie, z racji nawiązania
współpracy z Dying Victims Productions -
to chyba wymarzona wytwórnia dla zespołu
takiego jak wasz?
Całkowicie! To naprawdę bardzo popchnęło
Lucifuge do przodu. Wysyłałem dema, żeby
znaleźć wydawcę dla "Infernal Power", a Dying
Victims była pierwszą wytwórnią, do której
napisałem, ponieważ naprawdę lubię
wszystkie jej zespoły i jakość ich wydawnictw.
Chcę się też bardziej skoncentrować na pisaniu
muzyki niż na wydawaniu i dystrybucji
naszych płyt, co jest bardzo pracochłonne.
Teraz czuję, że naprawdę mogę skupić się na
pisaniu utworów, kiedy wiem, że mogę zaufać
wydawcy, że płyty będą wyglądały świetnie i
zostaną odpowiednio rozprowadzone.
Tak dobrej okładki jeszcze nie mieliście.
Współpracę z Paolo Girardim nawiązaliście
sami już wcześniej, czy była to inicjatywa
Dying Victims? Z takim coverem szczególnie
LP's będą wyglądać nad wyraz efektownie,
stąd aż dwie wersje "Infernal Power" na
winylu?
To był mój pomysł, żeby skontaktować się z
Foto: Lucifuge
Paolo, ponieważ wcześniej namalowałem
okładkę i tył "The One Great Curse". Czułem,
że nie mogę zrobić wszystkiego, więc to
była ta część mojego procesu skupiania się na
pisaniu muzyki i pozwoleniu innym ludziom,
żeby wzięli w tym udział. Mam trochę obsesję
nad kontrolowaniem wszystkiego co dotyczy
Lucifuge, zawsze mam bardzo jasny pomysł
na to, jak wszystko ma wyglądać i brzmieć, a
Paolo Girardi od razu mnie zrozumiał, zajmując
się całą szatą graficzną płyty, tak samo
jak w przypadku Dying Victims.
Jesteś pewnie kolekcjonerem, więc z podwójną
radością włączasz do swych zbiorów płyty
i kasety Lucifuge dostępne na fizycznych
nośnikach, bo to jednak coś zupełnie innego
niż pliki w sieci czy na telefonie?
To był główny powód, żeby zacząć robić te kasety.
"Der Antichrist" nawet wydałem na własną
rękę, na 180-gramowym winylu jako gatefold...
To było trochę szalone, ale chciałem
mieć płytę Lucifuge na winylu. Nie miałem
odwagi prosić żadnej wytwórni o wydanie
płyty zespołu, który nawet nie grał na żywo,
więc po prostu poszedłem na to. To również
popchnęło mnie do pisania większej ilości
utworów i próbowaniu, żeby słuchało ich więcej
ludzi.
Można fascynować się muzyką słuchaną w
jakiejkolwiek postaci, streaming też jest
bardzo wygodną formą dostępu do niej, ale
jednak w metalowej stylistyce to płyty w różnych
formatach są wciąż niezwykle ważne,
mimo ich malejących nakładów, bo jednak
najbardziej zagorzali fani i kolekcjonerzy muszą
mieć prawdziwą płytę, niezależnie czy
na CD, LP, bądź na kasecie?
Dla mnie nic nie pobije winylu, jako rytuału.
Siadanie, czytanie tekstów, kładzenie płyty na
gramofon... to jest po prostu wyjątkowe. I rozmiar
grafiki, szczególnie kiedy ktoś taki jak
Paolo Girardi czy Lukas Escher maluje dla
ciebie okładkę. To musi być na winylu!
O koncertach nie ma mowy, pandemiczna
sytuacja jest nader zmienna, ale jednego możemy
być chyba pewni, że za rok czy maksymalnie
za półtora ukaże się kolejny album
Lucifuge, bo jesteś w uderzeniu i w żadnym
razie nie zamierzasz zwalniać?
Kończę już trzynastoutworowe demo na następny
album, jest tam wiele nikczemnych riffów!
Bądźcie więc czujni i dzięki za wsparcie!
Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak
LUCIFUGE 177
178
HMP: Ponoć przełomowa dla każdego zespołu
jest trzecia płyta w jego dyskografii.
Może to i prawda, bo w końcu trzeba się nieźle
sprężyć, jeśli chce się nagrać coś lepszego
od pierwszych albumów, ale wydaje mi się,
że to jednak każde kolejne wydawnictwo może
przysparzać już jakichś trudności, stąd coraz
dłuższe przerwy pomiędzy nimi, również
w waszym przypadku?
Dee Dee Altar: Myślę, że "Beyond The Help
Of Prayers" faktycznie może być w naszym
przypadku naszym "przełomowym" albumem.
Używam cudzysłowu, bo oczywiście nie jesteśmy
topowym zespołem, ale w naszych
oczach jest to najlepszy album, jaki do tej pory
zrobiliśmy i wiem, że brzmi to banalnie, ale
pozwólcie, że wyjaśnię... Nasz trzeci album
"Chained Down In Dirt" był takim trochę
"albumem awaryjnym", ponieważ był pierwszym
bez Bone Incineratora; wziąłem więc
na siebie ogromną część riffowego ciężaru,
który zazwyczaj od pierwszego dnia dźwigał
Bone. Na szczęście w tym czasie doszedł J.J.
Priestkiller i szybko został "zabunkrowany".
Może za bardzo pospieszyliśmy się z nagraniami,
ale nie było to zamierzone, byliśmy w
dobrym nastroju, tak dobrym, że nie zauważyliśmy,
że album nie ma nawet 24 minut długości
(śmiech!). Dobry nastrój trwał i trwał,
więc oto jesteśmy z naszym czwartym albumem,
ale tym razem mieliśmy również o wiele
więcej luzu i dołożyliśmy też starań, aby
brzmiał on jak najlepiej. Tak więc, odpowiadając
na twoje pytanie, w naszym przypadku
myślę, że to nie jest problem, zawsze mamy
riffy i pomysły, które buzują w naszych chorobliwych
umysłach. Właściwie to skończyliśmy
BUNKER 66
Bez zbędnego gadania
Bunker 66 nie zawodzą fanów siarczystego
black/thrash metalu, podsuwając
im kolejny, czwarty już w dyskografii
grupy, studyjny album. "Beyond
The Help Of Prayers" jest też
kolejnym dowodem na to, że muzycy
tego włoskiego tria równie wielką
estymą darzą tradycyjny heavy z lat
80., co daje całkiem udany efekt końcowy.
już dwa utwory na 7" split z Salute i kilka następnych
na kolejne 7", planowane na ten rok.
Nie możesz zatrzymać stali!
Foto: Bonker 666
Macie więc tak, że kolejne płyty Bunker 66
powstają niejako naturalnie, kiedy przychodzi
ich czas, co nie tylko pozwala wam zachować
świeżość, ale też po prostu cieszyć
się muzyką, co nie jest możliwe przy wydawnictwach
produkowanych seryjnie z powodów
merkantylno-kontraktowych?
Tak, nie planujemy niczego, jeśli chodzi o nowe
utwory, w naszym przypadku jest to w zasadzie
ciągły przepływ pomysłów. Jak tylko
uzbieramy około 30 minut nowego materiału,
myślimy o rozpoczęciu nagrań. Uważam, że to
jest dobry aspekt bycia zespołem undergroundowym,
bo zarządzasz swoim czasem
bez żadnej presji, ale niestety pozostajesz
spłukany. (śmiech!)
Do tego wygląda na to, że jest wam bardzo
dobrze w tym waszym bunkrze, to jest
black/thrashowej stylistyce?
Tak, ale w zasadzie zawsze robiliśmy to, co
chcieliśmy, od czasu naszych pierwszych jamów
z Bone Incineratorem w sali prób w
2007 roku. Nigdy nie myśleliśmy "chcemy grać
black/thrash", po prostu pozwalaliśmy metalowi
płynąć i dobrze przy tym się bawiliśmy, tak
właśnie powstał "Out Of The Bunker". Każdy
z nas ma szeroki gust muzyczny, od Abby do
Mayhem i wszystko pomiędzy, ale jeśli chodzi
o Bunker 66 to wiemy co trzeba robić, bez
zbędnego gadania.
Często słyszę od młodych ludzi, jak to by
było fajnie, gdyby przyszło im grać metal tak
na przykład w roku 1984, w czasach jego największej
świetności i zarazem popularności.
Zdają się jednak zapominać o tym, że wtedy
też wszystko było na swój sposób ukierunkowane
i sprofilowane, dlatego zespoły pokroju
Venom czy Celtic Frost funkcjonowały,
mimo zdobycia pewnej popularności, w swoistej
niszy - teraz jest, mimo wszystko, łatwej
grać to, co się chce, bo ludzie jako tacy są
bardziej otwarci, nawet jeśli nie są fanami
ostrego czy generalnie metalu?
Ja zaczynałem z muzyczną obsesją w późnych
latach 90.. Miałem więc to szczęście, że były
to ostatnie lata, kiedy istniała jeszcze cienka
linia między wydawnictwami dostępnymi fizycznie
i internetowym niepokojem streamingowym.
Niby masz rację, w dzisiejszych czasach
jest o wiele łatwiej zacząć przygodę z muzyką
i jej subkulturą, ale myślę, że przez to
zatracono trochę magii. Co do tego, że ludzie
są bardziej otwarci... hmmm nie wiem, w metalowej
publice jest wiele podgatunków i różnych
postaw, przypuszczam, że metal był
mniej paranoiczny w latach 80., bez tych
wszystkich gatunkowych ram i kategoryzacji,
ale znowu... również w latach 80. duża część,
na przykład, fanów Sodom nie mogła znieść
fanów Mötley Crüe lub bardziej melodyjnych
odmian metalu, istoty ludzkie mają niestety
tendencję do walki ze sobą. To powiedziawszy,
przyznaję, że miałbym pewne trudności z
nawiązaniem kontaktu z ludźmi słuchającymi
Trivium, przynajmniej z muzycznego punktu
widzenia (śmiech!). Jeśli chodzi o otwartość
ludzi poza metalowym szaleństwem, to myślę,
że to zależy od miejsca, w którym mieszkasz;
ja wciąż wyczuwam tutaj na Sycylii pewną
wrogość!
Wasza poprzednia płyta "Chained Down In
Dirt" była pierwszym rezultatem współpracy
z nowym gitarzystą JJ Priestkillerem -
skoro wcześniej grał choćby w Schizo, to nie
mieliście żadnych wątpliwości, że sprawdzi
się również w Bunker 66?
Zero wątpliwości, nie tylko ze względu na jego
zaplecze muzyczne, ale przede wszystkim dlatego,
że znamy się od początku lat dwutysięcznych.
Przez te wszystkie lata razem jammowaliśmy
i przy wielu okazjach czciliśmy bogów
metalu. To był naturalny wybór.
Od początku istnienia zespołu byliście znani
ze stałego składu, ale do czasu: Bone In-cinerator
odszedł, bo zmieniły mu się życiowe
priorytety, granie metalu przestał go już
interesować?
Bone Incinerator po prostu nie był w stanie
utrzymać tempa nagrań, koncertów i wszystkiego
co związane z zespołem. Został uwięziony
w życiowej triadzie zła: praca, ślub,
dzieci i po prostu postanowił się wycofać. Nie
żywimy do siebie żadnych złych uczuć, spotykamy
się czasem na pogawędkę oraz pizzę/
piwo. Wciąż gra na gitarze i czasem nagrywa
jakiegoś bedroom rocka. Kilka lat temu pomogłem
mu nagrać kilka kawałków z jego projektu
nazwanego po prostu Bone Incinerator,
niektóre możesz znaleźć na YouTube.
Nigdy nie korciło was poszerzenie składu o
drugiego gitarzystę, trio to wymarzona formuła
dla takiej stylistyki już od czasów
Venom, etc.?
Tak, to jest to. Mniej ludzi, mniej problemów,
a dla zespołu takiego jak ten, formuła Ve-
nom/Motörhead jest po prostu idealna... i
mieścimy się w samochodzie każdego z nas,
kiedy można gdzieś grać!
Na płytach korzystacie jednak z gitarowych
nakładek, czego w koncertowych warunkach
nie da się odtworzyć, ale to w niczym wam
nie przeszkadza, bo live i tak brzmicie bardziej
surowo niż na nagraniach?
Tak, dla nas to żaden problem, wystarczy trochę
przesteru na basie i już. Nie jesteśmy
zespołem perfekcjonistów i na pewno nie
próbujemy ukrywać tego na scenie. (śmiech!)
Nie rezygnujecie też z czystych wokali,
choćby w "To The Gates Of Hell - Lair Of
The Profaner", utworze jak na Bunker 66
całkiem przebojowym - to pewnie efekt waszej
fascynacji tym bardziej melodyjnym,
tradycyjnym metalem lat 80.?
Cieszę się, że ci się podoba! Tak, jesteśmy
całkowicie za heavy metalem lat 80., od bogów
Iron Maiden i Judas Priest do kultowych
bohaterów jak Randy, - i tak dalej. Ja
i JJ mamy nawet projekt o nazwie Temptress,
który jest całkowicie poświęcony marzeniu o
heavy metalu lat 80. Tworzymy kawałki na
nasz pierwszy album. Również D. Thorne nagrywa
utwory dla nowego heavymetalowego
projektu o nazwie Helm.
Ciekawostką jest to, że tak długiego, przekraczającego
pięć minut, utworu nigdy
wcześniej nie nagraliście - wciąż szukacie
nowych rozwiązań w ramach wypracowanej
formuły, swoistej przeciwwagi dla tak intensywnych
strzałów jak "Regret Every
Breath"?
Masz rację, to zdecydowanie najbardziej "złożony"
utwór, jaki do tej pory nagraliśmy, zdecydowanie
chciałbym rozwinąć w ten sposób
kilka naszych kolejnych kompozycji. Również
krótkie hity jak "Regret..." zawsze będą mile
widziane. Ważną rzeczą, jeśli chodzi o tworzenie
nowych utworów w Bunker 66, jest różnorodność,
trzymanie słuchacza w napięciu i
czerpanie z naszych wszystkich wpływów. Naturalnie
bez żadnych ograniczeń... "to jest
zbyt punkowe", "ten riff niesie zbyt wiele
zagłady"... nie obchodzi nas to tak długo, jak
długo nasze utwory wydają się fajnie płynąć i
mają dobry klimat.
Wiele zespołów uważa, że album powinien
być długi, co nie wychodzi ich wydawnictwom
na zdrowie. Wy zdajecie się podążać
śladami Slayera i ich niespełna półgodzinnego
albumu "Reign In Blood", bo zawsze nagrywaliście,
relatywnie krótkie, albumy, więc
"Beyond The Help Of Prayers", najdłuższy z
nich, to niespełna 32 minuty muzyki - czasem
mniej znaczy więcej?
Czcimy formułę "Reign In Blood" od pierwszego
dnia. Mniej znaczy więcej zawsze było
dla nas zasadą. Ale znowu: to przyszło naturalnie,
rozumie się samo przez się i myślę, że
jest to najlepsze dla tego co robimy. Na
naszym poprzednim albumie "Chained
Down In Dirt" być może posunęliśmy się trochę
za daleko i z "Reign In Blood" skierowaliśmy
się w stronę formuły "Hate, Fear And
Power" Hirax. (śmiech!)
Nie ma też co ukrywać, że współcześni słuchacze
mają problemy z koncentracją, więc
taki półgodzinny czy nawet o 10-15 minut
dłuższy album jest skrojony idealnie na ich
potrzeby, co też jest nie bez znaczenia?
Cytując Metallikę "smutne to, ale prawdziwe!"
Niestety większość dzisiejszej młodzieży zdaje
się mieć niezwykle powierzchowne podejście
do wrażeń słuchowych, i moim skromnym
zdaniem może to uleczyć tylko kupowanie fizycznych
wydawnictw. Musisz być sam na
sam z muzyką. Słuchanie jej podczas czatowania
na telefonie lub przy komputerze w
oczywisty sposób niszczy uwagę... również
trzymanie w rękach okładki z artworkami, tekstami
czy czymkolwiek innym pomoże ci zagłębić
się w świat zespołu, którego słuchasz.
Żyj powoli!
Kiedyś czas trwania płyty był uzależniony
Foto: Bonker 66
od pojemności winylowego nośnika, trzeba
więc było zmieścić się w tych 18-22 minutach
na stronę, bo mało kto wydawał podwójne
albumy studyjne. Powstawało więc wiele
arcydzieł, bo na wypełniacze po prostu nie
było miejsca; często zdarzało się nawet tak,
jak choćby w przypadku Iron Maiden, że
świetne numery trafiały tylko na 12"EP czy
MLP. Czy to nie dziwne, że teraz możliwości
technologiczne są znacznie lepsze, a tych
płyt-perełek jest znacznie mniej, a nawet
jeśli coś nam się podoba, to są małe szanse,
że będzie to po latach coś ponadczasowego,
co trafi do metalowego kanonu?
Nie wiem, czy jest to związane tylko z formatem,
ale kiedyś na pewno nie było miejsca na
wygłupy w studiu nagraniowym. To było drogie,
były ograniczenia czasowe i musiałeś to
wykorzystać jak najlepiej. To były też czasy, w
których muzycznie często miałeś carte blanche,
wiele nowych ścieżek muzycznych było
jeszcze nieprzetartych, a im więcej muzyki
nagromadzi się w ciągu dekad, tym trudniej
będzie stworzyć coś świeżego. Prawdą jest też,
że klasyki pozostaną klasykami i że w
dzisiejszych czasach bardzo trudno jest, aby
nowy album był pamiętany i uważany za klasyk
w 2040 roku, ale kto wie? Osobiście jest
kilka "nowych" albumów, których wciąż słucham
po dziesięciu lub więcej latach, na przykład
"Forbidden World" Antichrist, pierwszy
album Ghost, "Hades Rise" Aura Noir
i na pewno jest jeszcze kilka innych.
Jak w tym kontekście oceniacie rolę i pozycję
Bunker 66 na metalowej scenie? Jesteście
zespołem typowo podziemnym, gracie z pasji
to, co uwielbiacie, nie możecie więc liczyć na
jakąś szerszą popularność. Z drugiej strony
zespół wciąż się rozwija, można powiedzieć,
że w tej stylistyce jest jednym z bardziej
liczących się i rozpoznawalnych - czujecie, że
macie dla kogo grać, odzew ze strony fanów i
ich wsparcie napędzają was do działania?
Bunker 66 był i nadal jest koniecznością, terapią.
Po prostu musimy to robić, nie myśląc
o tym, co się dzieje poza naszym bunkrem, naszym
małym światem. Zespół robił pierwsze
próby dla czystej zabawy, nie myśląc o tym, co
możemy osiągnąć w przyszłości. Jak tylko
mieliśmy sześć gotowych utworów, pomyślałem,
że fajnie byłoby je nagrać i wytłoczyć
własnym sumptem sto płyt, a potem, ku
naszemuwielkiemu zdziwieniu, wszystko
potoczyło się jak kula śnieżna i wciąż tu
jesteśmy. Odzew ze strony ludzi, którzy uwielbiają
naszą muzykę na pewno nas zaskoczył, a
ich wsparcie naprawdę nas uszczęśliwia i do
dziś inspiruje.
W obecnej sytuacji jest jeszcze trudniej niż
kiedyś, bo koncerty od początku były esencją
metalowej sceny. Jak myślisz, mocna muzyka
nie da się pandemii, przetrwa tę koncertową
zapaść i już niedługo zobaczymy się
znowu na mniejszych czy większych gigach?
Naprawdę mam taką nadzieję. Staram się o
tym jak najmniej myśleć, bo koncerty były
ogromną częścią mojego życia i perspektywa
życia bez nich jest straszna. Wydaje się, że
wiele zespołów jest obecnie bardziej zajętych
aspektem nagrywania, co jest naturalną konsekwencją
załej sytuacji. Dlatego myślę, że
wspieranie ich poprzez kupowanie płyt i merchu
jest czymś najlepszym, co możemy zrobić
do czasu, aż koncerty znów będą organizowane
- miejmy nadzieję, że stanie się to jak
najszybciej!
Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak
BUNKER 66 179
Pod znakiem pandemii wirusa i zła
- Myślę, że Children Of Technology odzwierciedla właśnie to, czym jest w
życiu: metalowym crossoverem w najsurowszej, najbrudniejszej postaci - mówi
wokalista włoskiej tej grupy DeathLörd Astwülf. I w żadnym razie nie sugerujecie
się tym pseudonimem, bowiem Paolo, wielki maniak podziemnej sceny metalowej,
również polskiej, wie co mówi, a album "Written Destiny" wart jest sprawdzenia.
HMP: Chyba nie przepadacie za nagrywaniem
albumów, zdecydowanie preferujecie
splity, skoro przez kilkanaście lat wydaliście
raptem trzy dłuższe materiały?
DeathLörd Astwülf: Wypuściliśmy demo w
połowie 2008 roku pod tytułem "The Day
After…". Potem, pojawiła się seria EP-ek i
splitów, współpracowaliśmy z przyjaciółmi z
różnych wytwórni i zespołów aż do naszego
pierwszego albumu "It's Time To Face The
Doomsday" z 2010 roku. Po tej płycie, powstało
jeszcze jedna EP-ka i split, który nagraliśmy
z pomocą Tiger Junkies i Blüdwülf.
Następnie, wypuściliśmy drugi album "Future
Decay" w 2014 roku i po tym czasie, nie było
żadnej EPki czy splitu. Nie mamy w planach
wypuszczać EP-ek czy splitów, chcemy się
skupić na wydawaniu pełnych albo mini-albumów,
ale kto wie…
Wypuszczacie duże płyty co 4-6 lat, ale to
chyba przypadek, nie zaplanowane działanie
- nie jest tak, że macie spotkanie i podejmujecie
decyzję: za dwa lata w grudniu wydajemy
kolejną płytę?
To zbieg okoliczności. Nasz najnowszy album
"Written Destiny" był już gotowy w roku
2018 (dokładnie cztery lata po "Future Decay"),
ale zmiany w składzie opóźniły wydanie
go do roku 2020, akurat pod znakiem pandemii
wirusa i zła.
Najnowszy album "Written Destiny" to jak
na was faktycznie długi materiał, bo trwa ponad
33 minuty, kiedy na dwóch pierwszych
uwinęliście się w znacznie krótszym czasie.
Czyżby była to sytuacja podobna do tej, którą
miał kiedyś Doc z Vader, że nagrał partie
perkusji tak szybko, że z materiału mającego
trwać ponad pół godziny zrobiło się jakieś 25
minut i zespół musiał szybko dopisać dwa
kolejne utwory? (śmiech)
Niczego nie planujemy w kontekście długości
albumu czy utworów, my po prostu gramy to,
co jesteśmy w stanie wyrzygać. Nie obchodzi
nas czy kawałek ma dwie lub pięć minut. Nasz
ogólny standard to około trzy minuty hardcore
i skupienia maksimum mocy w skróconym
czasie.
Nazwę macie klasyczną i do tego taką zmuszającą
do refleksji - teraz chyba nawet jeszcze
bardziej pogłębionej, bo faktycznie jesteśmy
dziećmi technologii, które jednak nie
potrafią z niej korzystać, w związku z czym
świat stoi u progu zagłady?
Wzięliśmy tę nazwę z początku kawałka "Carnivore"
z albumu o tym samym tytule, wydanego
w roku 1986 przez świetny, crossoverowy
zespół punk-metalowy Carnivore z Nowego
Jorku. Ta nazwa odzwierciedla nasz postapokaliptyczny
klimat i tematykę science-fiction,
na których opieramy tematykę naszych
tekstów. Teksty najbrudniejsze, najdziwniejsze,
trudne, dające w mordę, zawsze są skierowane
do społeczeństw i całego świata, zniszczonych
przez technologię, zanieczyszczenia,
wojny chemiczne i tym podobne.
Sądząc po tych tekstach nie należycie do
zbytnich optymistów, kondycję gatunku
ludzkiego też zdajecie się oceniać dość nisko,
co zresztą jakoś wcale mnie nie dziwi?
Nie możemy śpiewać pozytywnie o instynkcie
przetrwania w warunkach niezdolnych do życia
na Ziemi, która padła ofiarą eksplozji nuklearnych.
Niech inne zespoły nagrywają materiały
o społeczeństwie, my mówimy o śmierci,
wojnie, destrukcji, unicestwieniu, ciemności,
dekadencji, przemocy, horrorze, dystopijnej
przyszłości i strasznych, zniekształconych rzeczywistościach,
które nie odbiegają tak daleko
od tego, co mamy teraz.
Włochy należały do państw najbardziej dotkniętych
koronawirusem, was również dotknęło
to paskudztwo, w mniejszym lub większym
stopniu?
Na całe szczęście nie pozarażaliśmy się, ale
ten gówniany wirus miał wpływ na naszą psychikę.
Nagle znaleźliśmy się w klimatach tych
apokaliptycznych filmów z lat 80., które tak
bardzo kochamy. Mam szczerą nadzieję, że to
niedługo minie i wrócimy do normalności: zaczniemy
koncertować, jeździć w trasy i podnosić
na duchu osoby, które zostały dotknięte
przez pandemię.
Foto: Children Of Technology
Apokaliptyczna okładka autorstwa Velio
Josto to również nawiązanie do pandemii?
Pomysł na tę okładkę był mój i nie ma nic
wspólnego z pandemią. To po prostu Żniwiarz
180
CHILDREN OF TECHNOLOGY
z irokezem, który rządzi Ziemią. Velio zrobił
świetną robotę, przełożył moje myśli na
gotową okładkę.
Gdyby nie pandemia i lockdown doczekalibyśmy
się "Written Destiny" jeszcze w tym
roku? Bo znając wasze podejście, to w normalnej
sytuacji, mając już 3-4 nowe numery,
pewnie znowu dalibyście je jako jakiś split...
Tak jak już mówiłem, nie wydajemy splitów
od 2011 roku. Lockdown, pandemia, trendy i
wszystko inne nie przeszkadzały w tworzeniu
"Written Destiny". Ale, masz rację, wydajemy
nową EP-kę, która wyjdzie na winylu w
edycji limitowanej (najpierw 200 sztuk) wraz
z rebootem naszego kawałka "Vultures Over
Cities In Flames", oraz coverem zespołu
Onslaught "Shadow Of Death". Jeśli chcesz to
usłyszeć, to radzę się spieszyć, bo to jest jedyna
szansa, by usłyszeć Children Of Technology
w takim formacie.
Już od jakiegoś czasu gracie we trzech - formuła
tria sprawdziła się w waszym przypadku
i tak już pozostanie, będziecie niczym
Motörhead czy Venom za najlepszych lat?
To jest całkiem niezły pomysł, ale nie przywiązujemy
się do stałych rozwiązań, nawet
jeśli Borys Crossburn, który jest naszym basistą
i gitarzystą od roku 2012, jest moim
bliskim przyjacielem i łatwo mi się z nim gra.
To samo mogę powiedzieć o perkusiście, bo
Mirko Dee Dee Altar jest miłym gościem, dla
którego muzyka jest w życiu rzeczą pierwszoplanową.
Mamy więc chęci i moc, by kontynuować
nagrywanie i wydawanie w takim składzie.
Wasze zamiłowanie do łączenia różnych
odmian metalu i punka jest dobre o tyle, że
nie tylko wzbogaca kompozycje Children Of
Technology, ale też czyni je ciekawszymi dla
różnych słuchaczy, niekoniecznie tylko ortodoksyjnych
metalowców?
Tworzymy to, co chcemy i lubimy grać bez
ograniczeń, nie skupiamy się tylko na jednym
gatunku. Dlatego niektóre nasze kawałki są
bardziej w konwencji speed metalu, inne można
klasyfikować jako hardcore. Myślę, że
dzięki temu, nasza muzyka faktycznie może
odpowiadać zarówno fanom punku, jaki i metalu.
Coś takiego robiły już zespoły takie jak
Nuclear Assault, Suicidal Tendencies,
Warfare czy Venom.
Trudno wyobrazić sobie coś takiego w latach
70., dopiero kolejna dekada i pojawienie się
takich zespołów jak te wspomniane, a do tego
choćby Onslaught czy grup crossover'
owych, zdaje się, zmieniło podejście fanów,
co stało się też punktem wyjścia do późniejszego
powstania kolejnych zespołów, takich
jak wasz?
Uważam lata 80. za wielki okres mieszania
gatunków, na przykład G.I.S.M. z Japonii,
Sacrilege i Onslaught z Wielkiej Brytanii czy
Cro-Mags i Carnviore ze Stanów Zjednoczonych.
Sporo zespołów z innych krajów poszły
za tym przykładem. Lata 70. obfitowały w
zespoły wykonujące progresywny space rock,
a wielkie zespoły hardrockowe, takie jak
Judas Priest, The Damned i oczywiście
Motörhead (hmm... - przyp. red.), mogły
ujrzeć światło dzienne. To dlatego Children
Of Technology czerpie inspiracje z klimatów
zespołów z przełomu lat 80. i 90., by pokazać
nasze podejście do hardcore i punka.
Jesteście jednak
przy tym zdecydowanymi
miłośnikami
metalowej
klasyki, co potwierdza
też jedno
z waszych zdjęć na
tle płyt, a do tego
nie ograniczacie
się tylko do najbardziej
znanych
grup, bo widzę na
nim również
okładkę LP "Metal
And Hell" polskiego
Kata?
Jestem kolekcjonerem
muzyki, zbieram
głównie płyty
winylowe i taśmy,
klasycznych zespołów
gotyckich i postpunkowych,
zespołów
black,
death i thrashmetalowych,
a także
soundtracki, muzykę
ambientową i
elektroniczną z lat
70., 80. i tak dalej.
Masz dobry wzrok,
ta płyta na zdjęciu
zespołu to "Metal
And Hell" Kata w
tłoczeniu Pronitu.
Foto: Children Of Technology
Mam też wersję
wydaną pez Ambush,
ale wciąż brakuje mi "666" w języku
polskim. Lubię bardzo dużo polskich zespołów
metalowych i punkowych, w mojej kolekcji
można znaleźć nazwy mniej lub bardziej
znane, takie jak metalowe Turbo, Hellias,
Voo Doo, Fatum, Non Iron, Exorcist, Magnus,
Slashing Death, Vader, Imperator,
Quo Vadis, Manslaughter, Pandemonium,
Dragon i kultowa seria Metalmania '87,
gotyckie i punkowe Moskwa, Dezerter, Siekiera
("Nowa Aleksandria" jest jedną z moich
najbardziej ulubionych postpunkowych płyt w
życiu!) Brygada Kryzys, Zielone Żabki,
Absurd, The Corpse, Inkwizycja, 1984,
Made in Poland, SKTC, Październik,
Variété, ale także wczesną twórczość Manaam,
Republiki, Obywatela G.C., Klausa
Mitffocha, Aya RL i tak dalej. Polska ma
bardzo silną scenę rockową i punkową, tylko
trzeba się w nią zagłębić, by odkryć prawdziwe
diamenty. Ciekawostka: moja żona jest z
Wrocławia, a nasz gitarzysta Borys jest na pół
Polakiem i Włochem, można więc powiedzieć,
że mamy jakieś wschodnio-europejskie wpływy
w Children Of Technology! (śmiech)
Nie ma chyba większej frajdy niż odkrycie
nieznanego, świetnego zespołu? Jak więc
zachęciłbyś naszych czytelników do sprawdzenia
"Written Destiny", jeśli wcześniej nie
znali Children Of Technology?
W tym ogromnym kotle metalowych zespołów,
które można liczyć wręcz w miliardach,
nie jest tak łatwo znaleźć coś najlepszego, ale
najbardziej zatwardziali łowcy powinni się
kierować szczerością i uczciwością, gdy szukają
czegoś nowego. Myślę, że Children Of
Technology odzwierciedla właśnie to, czym
jest w życiu: metalowym crossoverem w najsurowszej,
najbrudniejszej postaci.
Kiedy słuchałeś już gotowej, nowej płyty
miałeś wrażenie, że na jej tle któraś z
waszych wcześniejszych produkcji okazała
się mniej udana, nie zniosła próby czasu?
Nie nagrywamyalbumów z myślą o przeszłości
lub przyszłości. Tworzymy riffy, piszemy teksty
i krzyczymy dopóty, dopóki wyjdzie od
nas, czterdziestoletnich wariatów coś nowego!
Czyli w surowym metalu słowo progres też
ma zastosowanie, co pozwala mieć nadzieję,
że jeszcze nie raz czymś nas zaskoczycie;
kolejnym splitem, a może i albumem numer
cztery?
Nasz trzeci krążek jest wydany w trzech formatach:
na kasecie, CD i na winylu, więc na
razie skupiamy się na jego promocji. Ale
wcześniej czy później, nowy materiał od tej
wojennej machiny, zwanej Children Of Technology,
wyjdzie i nie będziecie zawiedzeni,
ponieważ muzyka, którą oferujemy jest i
zawsze będzie tą niesławną, agresywną, punkowo-metalową,
prosto z czeluści zanieczyszczonego
piekła!
Wojciech Chamryk &
Szymon Paczkowski
CHILDREN OF TECHNOLOGY 181
Inne podejście
Pandemic Outbreak dali o sobie znać dwiema udanymi EP-kami, po czym
nastąpiła nieoczekiwana przerwa, na szczęście dość krótka. Zespół znowu zaczął
funkcjonować i mimo pandemicznych utrudnień przygotował i zarejestrował debiutancki
album. "Skulls Beneath The Cross" to mocarny death/thrash, intensywny,
ale też błyskotliwy - nic dziwnego, że zespół szybko znalazł wydawcę, jeszcze
bardziej egzotycznego niż w przypadku drugiej EP "Collecting The Trophies", a do
tego zapowiada, że to dopiero początek:
HMP: Wiele młodych zespołów dąży do tego,
żeby jak najszybciej dorobić się debiutanckiego
albumu, ale wy wybraliście inną metodę,
dochodząc do długogrającego materiału
stopniowo, wydając najpierw dwie EP-ki, co
pozwoliło wam okrzepnąć muzycznie, nabrać
doświadczenia, etc.?
Mateusz Mencel: Od strony kapeli, nigdy
nie było parcia, aby nagrać album. Wynikało
to między innymi z braku pieniędzy. Czasy
"Rise of the Damned" oraz "Collecting the
Trophies" to okres kiedy byliśmy studentami.
Brak stałych dochodów bardzo ograniczał nasze
plany nagraniowe. Całą kasę z koncertów
odkładaliśmy, aby nagrać coś w studio i trochę
to zajęło. Z drugiej strony, nie było też konkretnego
pomysłu na zespół. Graliśmy thrash,
bo w takich klimatach obracały się moje poprzednie
kapele i nie było parcia, żeby to
zmieniać. Efektem tego jest EP-ka "Rise of
the Damned". Dużym problemem okazały się
ciągłe zmiany w składzie. To znacznie wydłużało
proces tworzenia nowego materiału. Myślę,
że kamieniem milowym było dołączenie
do kapeli Pawła Snarskiego. To otworzyło
mój umysł na granie innej muzy. Właśnie wtedy
zacząłem mieć inne podejście do grania. Z
Pawłem odkrywaliśmy nowe kapele i jaraliśmy
się konkretnymi kawałkami. Analizowaliśmy
ich brzmienie co napędzało wszystkie zmiany.
Efektem tego jest właśnie EP-ka "Collecting
the Trophies". To wtedy poczułem, że to
jest to. Przy pierwszej cały czas mi coś nie
grało pod względem warsztatu, jak i całości.
Druga EP-ka została o wiele lepiej przyjęta niż
pierwsza, co otworzyło nam wiele furtek. Jedną
z nich było wydanie materiału na CD
przez brazylijską wytwórnię Kill Again Records.
Materiał promowaliśmy koncertami,
na których poznaliśmy wiele fantastycznych
osób. To właśnie wtedy zaczął się rodzić
"Skulls Beneath the Cross".
Zmiany składu to odwieczny problem, a w
Foto: Pandemic Outbreak
waszym przypadku były dokuczliwe o tyle,
że zgrana sekcja jest w metalu podstawą -
doszło nawet do tego, że na krótko zawiesiliście
działalność, ale chęć grania okazała się
jednak silniejsza?
Wydaje mi się, że potrzebowaliśmy chwili przerwy,
aby ponownie naładować baterie. Decyzja
o zawieszeniu zespołu przyszła nagle, bez
konkretnego zastanowienia. Mieliśmy nawet
grać koncert w Bydgoszczy, ale zrezygnowaliśmy
z niego, bo ewidentnie narosło jakieś
napięcie, z którym nie potrafiliśmy sobie poradzić.
Ja w tym czasie dołączyłem do ekipy
Frightful, gdzie gra Oskar Wańka (były basista
PxOx z czasów "Collecting the Trophies") i
Paweł Snarski. Do tej pory z nimi gram. Decyzja
od nagraniu płyty narodziła się przed
samą pandemią Covid-19. Na jednym z lokalnych
koncertów w grudniu 2019 spotkałem
się z Szymonem Wójcikiem i zdecydowaliśmy,
aby w dwójkę zrobić album. Zagraliśmy
kilka prób, ale szybko zostaliśmy zablokowani
przez pierwszy lockdown. W domu spędzałem
wiele czasu, nagrywając demówki z różnymi
aranżacjami. Naprawdę było tego sporo. Gdy
tylko była możliwość, to wróciliśmy do prób.
Wąskie grono znajomych wiedziało o tym, że
pracujemy z Szymonem nad albumem. Robiliśmy
to na spokojnie, bez zbędnej presji. Dopracowywaliśmy
każdy szczegół. Nagrane demówki
wykorzystaliśmy później przy nagrywaniu
perkusji na album.
Od razu założyliście, że jak wracać to z przytupem
i zaczęliście prace nad nowymi utworami,
mającymi wypełnić pierwszy album
Pandemic Outbreak, co trochę potrwało?
Pracę nad utworami zaczęliśmy jakoś niedługo
po wydaniu "Collecting the Trophies". Oczywiście
na przestrzeni czasu wiele się w nich
zmieniało. W momencie zawieszenia działalności,
mieliśmy skończonych pięć utworów.
Był to tytułowy "Skulls Beneath the Cross",
"Into the Realm of Mandess", "Obliterated
Past", "Infected Identity" oraz "… In the Name
of God". Wtedy miały one numerację od 1 do
5. Teksty oraz tytuły utworów powstały dużo
później, w trakcie pracy w studio. Wolne
chwile spędzałem z kartką i długopisem, notując
pomysły na teksty. Powstało tego naprawdę
sporo i nie wszystko wykorzystałem na
albumie. Dwa kawałki "Along the Stream"
oraz "Ritual Annihilation" powstały po powrocie
do prób. Tak więc, zupełnie nowych kompozycji
jest w sumie siedem. Nigdy wcześniej
nie były one grane na żywo. Jedynie jakieś zalążki
były wstawiane jako filmik z prób, które
możecie zobaczyć na naszym Facebooku. Tym
bardziej nie mogę się doczekać ich publikacji i
oceny ludzi. Osobiście jestem z nich bardzo
dumny. Każdy riff, każda aranżacja jest przemyślana.
Zmieniłem też trochę podejście w
graniu solówek. Są bardziej przemyślane, nieco
bardziej melodyjne, ale też nie brakuje szybkich
sekcji z aranżacjami w stylu Morbid
Angel. Szymon zaczął dużo częściej wykorzystywać
blast beaty, których prawie w ogóle nie
było na poprzednich wydawnictwach.
"Rise Of The Damned" oraz "Collecting
The Trophies" portretowały was jako zespół
speed/crossover/thrashmetalowy, tymczasem
na "Skulls Beneath The Cross" poszliście
bardziej w kierunku death/thrash metalu -
czasy mamy jakie mamy, nad wyraz brutalne,
więc znalazło to odbicie również w waszej
muzyce?
182
PANDEMIC OUTBREAK
"Skulls Beneath the Cross" brutalnością jest
bardziej zbliżony do "Collecting the Trophies"
niż do "Rise of the Damned". Chęć
uzyskania takiego brzmienia narodziła się dużo
wcześniej. Dobrym fundamentem okazała
się druga EP-ka, gdzie poprawiłem umiejętności
wokalne oraz gry na gitarze. To tylko
zwykły zbieg okoliczności, że album "Skulls
Beneath the Cross" wydajemy w czasach
pandemii. Sam tytuł już nie jest żadnym przypadkiem,
bowiem oznacza wszystkie ofiary,
które zostały dotknięte niesprawiedliwością i
pedofilią ze strony KK na świecie, a w szczególności
w Polsce, gdzie ta instytucja jest ponad
prawem. W obecnej chwili, Kościół jest
traktowany jako nieomylna instytucja, która
wyznacza tok rozumowania ludziom wierzącym.
Niestety, wiele osób zapomniało, że ich
przedstawiciele to zwykli ludzie. Tak samo jak
inni ludzie, powinni ponosić pełną odpowiedzialność
karną za swoje czyny. Wydaję mi
się, że gdyby ta instytucja nie była bezpośrednio
związana z państwem wyglądałoby to
inaczej. Wypowiedzi ich hierarchów byłyby
nieco bardziej przemyślane, bo ludzie mieliby
bezpośredni wpływ na funkcjonowanie Kościoła.
Społeczeństwo powoli dostrzega patologię
tej instytucji. Zobaczymy jak szybko nadejdzie
rewolucja.
Nowy materiał dopełniliście starszymi kompozycjami,
jak "Rise Of The Damned" i
"Human Trophy" - uznaliście, że warto dać
im drugą szansę, pokazać w innych, odświeżonych
i mocniej brzmiących wersjach?
Te kawałki to kawał historii naszej kapeli. Nie
mogło ich zabraknąć na albumie. Jest to pewien
łącznik między EP-kami, a pełniakiem.
Kawałek "Rise of the Damned" prezentuje się
zupełnie inaczej niż w przeszłości. Z drugiej
EP-ki jest "Human Trophy" oraz "F.F.F", który
ukrył się pod nazwą "Personification of Evil".
Zmiany dotyczyły głównie perkusji. Szymon
dodał blasty i tłusto tłukł w hata i rida. Zmodyfikowałem
delikatnie riffy oraz solówki. Kosmetycznym
zmianom uległy również teksty.
Foto: Pandemic Outbreak
Ponownie pracowaliście z Maciejem Nejmanem
- zna was doskonale, mieliście więc
pewność, że warto mu ponownie zaufać?
Oczywiście. Bez zastanowienia wracamy do
Maćka i jego Studia 147. To nasz kolega z
osiedla. Sesje nagraniowe z nim są prowadzone
z pełnym luzem i spokojem.
No i co najważniejsze,
Maciek jest maniakiem
oldschoolowej muzy,
szczególnie death metalu.
Poznaliśmy się przed nagrywkami
"Rise of the
Damned". Wraz z Kacprem
(pierwszym gitarzystą)
szukaliśmy kogoś, kto
nas nagra i tak trafiliśmy
do gdańskiego Pałacu Młodzieży.
Zostawiłem tam
kartkę ze swoim numerem i
niedługo później Maciek
do mnie zadzwonił. Z ciekawostek,
to kartka z
moim numerem do tej pory
wisi w tym samym miejscu
w Pałacu Młodzież,y od
ponad siedmiu lat. Sesję
nagraniową "Skulls Beneath
the Cross" będę
Foto: Pandemic Outbreak
wspominał szczególnie.
Nie chodzi o sam proces
nagrywania. Mam na myśli
wszystkie rozmowy o muzyce,
naszych inspiracjach i
pomysłach. A było tego
sporo, bo przecież byłem
obecny na każdej możliwej
sesji. Tylko podczas jednej
nic nie nagrywałem. Podczas
samego miksu, bywałem
często u Maćka i próbowaliśmy
uzyskać jeszcze
ciekawsze brzmienie. Często
kończyło się to kilku godzinną rozmową
na temat Morrisound Recordings, w którym
nagrywały swoje płyty największe kapele
deathmetalowe.
Kiedyś rola doświadczonego realizatora czy
producenta była w procesie powstawania
płyt bardzo ważna, nierzadko wręcz kluczowa
- teraz wygląda to już zupełnie inaczej,
ale wkładu Macieja w ostateczny kształt
waszych materiałów nie można przecenić?
Maciek miał ogromny wpływ na nasze brzmienie.
Jest jak Scott Burns dla Death czy
Deicide. Bardzo dobrze się rozumiemy w tym
co robimy. Moja wiedza o nagrywaniu jest
bardzo niewielka i jestem w stanie tylko powiedzieć,
czy coś mi się podoba lub nie. Maciek
jest tym spoiwem finalnego brzmienia.
Po prostu wie jak ukręcać death metal. Wiele
godzin spędziliśmy, dyskutując na temat brzmienia
płyty. Cieszę się, że udało nam się
współpracować z Maćkiem i nie była to współpraca
oparta tylko na zarobieniu kasy. Głównym
priorytetem było nagranie dobrej płyty i
udało się to osiągnąć. Wiadomo, ludzie ocenią
naszą pracę, ale osobiście jestem bardzo zadowolony
z finalnego efektu.
Obecnie zespoły coraz częściej wydają swe
płyty samodzielnie, ale wy nie dość, że szukaliście
wydawcy, to jeszcze znaleźliście go
w dalekich Chinach. Co sprawiło, że Li
Meng zainteresował się właśnie wami? W
sumie tak, jak dla nas chińska wytwórnia
płytowa to sprawa wciąż dość egzotyczna,
to dla nich z kolei czymś oryginalnym jest
zespół z Europy, bo takich grup Awakening
Records ma w katalogu dosłownie kilka?
Tak naprawdę, wydawca sam nas znalazł.
Meng skontaktował się ze mną w październiku
2020, przed nagrywaniem perkusji na
album. Zrobiłem szybki research na temat
wytwórni i szczęka mi opadła. Ich produkty to
najwyższa jakość. Dosłownie. I jak sobie pomyślę,
że tak będziemy wydani, to aż mam
ciarki. Okazało się również, że wydawał już
ekipy z Polski, między innymi Magnus i
Parricide, co było dla mnie zaskoczeniem.
Jeżeli chodzi o genezę współpracy to wszystko
się zaczęło od wytwórni w Brazylii, która
dostarczyła naszą EP do Chin, a ta trafiła w
ręce Menga. Spodobała mu się na tyle, że
skontaktował się ze mną. Szybko poinformowałem
go o nagraniu nowego albumu i obiecałem
mu, że prześlę materiał jak tylko będzie
PANDEMIC OUTBREAK 183
gotowy. Czekał na niego około pięciu miesięcy.
W międzyczasie pytał jak idzie nagrywanie.
Jak tylko otrzymał materiał, od razu zdecydował
się go wydać.
To wytwórnia dość młoda stażem, w dodatku
z tak daleka - nie obawiacie się jakichś
problemów komunikacyjnych, liczycie na
współpracę owocną dla obu stron?
Nie obawiamy się tego. W dobie internetu jest
to bardzo proste. W danej chwili otrzymuję
miksy płyty, 20 minut później docierają one
do Chin. Jeżeli chodzi o sam kontakt z Mengiem,
to porozumiewamy się po angielsku i do
tej pory nie było żadnych problemów z komunikacją.
Mam już doświadczenie z wytwórnią
z Brazylii, także na co dzień w pracy zajmuję
się klientami zagranicznymi. Mam nadzieję,
że z Awakening Records uda nam się przenieść
nasze granie na kolejny poziom. Może
po pandemii uda się zagrać kilka koncertów w
Chinach. Kto wie. Możliwości są, tylko trzeba
po nie sięgnąć. Będzie to wymagało sporo
pracy, ale może się udać. Symbolika tej współpracy
też jest niebanalna, bo jako Pandemic
Outbreak zostaniemy wydani przez wytwórnię
w Chinach. W odniesieniu do dzisiejszych
czasów wygląda to ciekawie. Kapela idzie do
przodu i to jest najważniejsze. Jest wiele pomysłów,
które będziemy powoli realizować.
Foto: Pandemic Outbreak
Podpisanie kontraktu z chińską wytwórnią
może być dla was ciekawe również w tym
sensie, że to olbrzymi kraj, liczący ponad miliard
mieszkańców. Jeśli więc tylko niewielki
procent tamtejszej populacji to fani metalu, a
tylko część z nich kupi płytę Pandemic Outbreak,
to i tak możecie liczyć na spory nakład
CD "Skulls Beneath The Cross", nieosiągalny
na innych rynkach?
Będzie wyprodukowanych 1000 sztuk CD naszego
albumu, a my osobiście dostaniemy 300
sztuk. Kiedy próbowałem znaleźć wytwórnię
w Polsce dla "Collecting the Trophies", to
proponowali nam zazwyczaj 10% nakładu. U
jednych było to 50 sztuk, u drugich 100
sztuk. Finalnie i tak nikt nie podjął się wydania.
Zaryzykowałem i zdecydowałem się wysłać
EP-kę do Kill Again Records. W tej sytuacji
też nie musiałem długo czekać na decyzję.
Po jakiejś godzinie dostałem odpowiedź o wydaniu
materiału w Brazylii. W Polsce było to
bardziej skomplikowane. Jedni nie chcieli nas
wydać, bo nasz ówczesny perkusista nie miał
długich włosów. Drudzy w ostatniej chwili
zrezygnowali, bo stwierdzili, że muszą wydać
swoich znajomych. Własne podwórko nas nie
rozpieściło. Ale podsumowując, dobrze się stało.
Fajnie jest otrzymywać wiadomości z całego
świata z informacją, że komuś się podoba
nasza muza.
Foto: Pandemic Outbreak
W latach 70. i 80. przerabiały to nasze zespoły,
wydające płyty w byłym Związku Radzieckim
- nawet milionowe nakłady nie były
niczym nadzwyczajnym, bo to też duży kraj
(śmiech). Oczywiście teraz na topie jest
streaming, ale wy zdajecie się przywiązywać
wagę również do fizycznych nośników - ba,
wasze obie EP-ki doczekały się nawet wydań
kasetowych! "Skulls -Beneath The Cross"
też chcielibyście ujrzeć w takiej postaci, a do
tego również w wersji winylowej?
Oczywiście, że tak. Jakby była jakaś wytwórnia,
która chciałaby z nami współpracować i
wydać nasz album na kasecie, to chętnie podejmiemy
współpracę. Z tego co pamiętam to
wytwórnia z Chin nie ma nic przeciwko. Jeżeli
chodzi o winyle, to jesteśmy dogadani tak, że
jeżeli CD sprzeda się w ponad 50%, to zostanie
wyprodukowanych 500 sztuk winyli, z
czego my otrzymamy 200 sztuk. Pisząc to
uświadamiam sobie na jak świetną wytwórnię
trafiliśmy. Wydaje mi się, że ciężko takie warunki
uzyskać w Polsce. "Rise of the Damned"
został wydany na Węgrzech przez wytwórnię
P-18 Records. Z tego co wiem to wytwórnia
już nie istnieje. Ale jakość jest świetna.
Można zobaczyć na Discogsie. "Collecting
the Trophies" został wydany przez Sign
of Evil Productions. Na pewno jest jeszcze
dostępna.
Jesteście bardzo młodymi ludźmi, więc muzyka
dostępna w wersji cyfrowej jest dla was
czymś naturalnym, jednak taka forma jej
poznawania i odtwarzania nie jest dla was
atrakcyjna, mimo niewątpliwej wygody,
etc.? Nie ma to jak dobra płyta dostępna w
fizycznej postaci, z szatą graficzną, tekstami,
całym tym klimatem czegoś więcej niż
bezduszne pliki?
Większość kapel, które świadomie poznawałem
w swoim życiu, było właśnie za pośrednictwem
jakiś stron streamingowych. Za dzieciaka
słuchałem z ojcem składanek jeżdżąc
samochodem. Dopóki miałem kaseciaka w
mojej Audicy, to często kupowałem ten nośnik.
Obecnie nieco rzadziej. Teraz królują
CD-ki, bo zmieniłem samochód. Uwielbiam
przeglądać wkładki i przez chwilę skupić się
na przeczytaniu tekstów i wpisów od muzyków.
Daje to zupełnie inne przeżywanie muzy.
W obecnych czasach szukasz płyty na You
Tube czy Spotify, puszczasz i ona przelatuje
praktycznie niezauważona. Wracając do kaset,
kiedyś w drodze na koncert, Paweł wymyślił
zabawę, aby sprawdzić w ile "Kill'em
All'i" dojedziemy do stolicy. Po piątym razie
straciłem rachubę i bardzo długo nie wracałem
do tego albumu. (śmiech)
Nic dziwnego (śmiech). Obecnie doświadczamy
tego z jeszcze większą siłą, bo od
ponad roku poza okazjonalnymi przypadkami
w okresie poluzowań, nie ma mowy o koncertach.
To dlatego wydajecie "Skulls Beneath
The Cross" dopiero pod koniec czerwca,
licząc, że do tego czasu sytuacja unormuje
się na tyle, że będziecie mogli promować tę
płytę większą liczbą koncertów?
Wynika to z tego, że chcemy się trochę przygotować
do premiery. Planujemy nagrać teledysk
do jednego z utworów, ale jeszcze nie
zdecydowaliśmy do którego. Chcemy zrobić
trochę koszulek do tego czasu. Na granie koncertów
nie liczymy. Z tygodnia na tydzień
wszystko się zmienia. Jeżeli będzie możliwość
zagrania, to na pewno ją wykorzystamy. Wra-
184
PANDEMIC OUTBREAK
camy do prób i przygotowania się do ewentualnych
koncertów, mamy nowego basistę
Michała Kotwickiego z Wrocławia znanego
między innymi z Raging Death oraz Abuser.
Trochę skupię się na promocji tego wszystkiego.
Roześlemy trochę nakładu do recenzji.
Może otworzy to jakieś nowe furtki promocji.
Zobaczymy. Na razie trzeba dopiąć sprawy
związane z wydaniem. Dostarczyć wszystkie
materiały wytwórni. Też z drugiej strony nie
mam takiej mocy przerobowej. Mam pracę,
próby dwóch kapel oraz wiele innych rzeczy
niezwiązanych z muzą. Każdą wolną chwilę
wykorzystuję w 100%, żeby pchać ten wózek
dalej.
Macie jakiś plan rezerwowy na wypadek,
gdyby był to scenariusz zbyt optymistyczny
i koronawirus miałby pozostać z nami jeszcze
przez dłuższy czas? Koncert transmitowany
w sieci nie wydaje mi się w waszym
przypadku dobrym rozwiązaniem, bo byłoby
to coś, co kiedyś określano mianem lizania
cukierka przez szybę, taki substytut prawdziwego
występu live...
Takich rzeczy w ogóle nie mamy w planach.
Tak jak wspomniałem, zrobimy video do jednego
z numerów. Jeżeli sytuacja się nie
zmieni, to zrobimy mała premierę w naszej
piwnicy dla kilku znajomych. Kto wie, może
to nagramy i udostępnimy. Są to dosyć odległe
plany, ale chętnie byśmy wrócili na deski,
odwiedzili starych znajomych i zaliczyli dobrą
imprezę, jak to było za czasów promocji
"Collecting the Trophies". Wtedy potrafiliśmy
na jeden koncert jechać 700 km, szybka
kima i powrót do Gdańska. Taka była sytuacja
jak jechaliśmy na Litwę w 2019 roku. Los
naprawdę nie chciał dopuścić do tego wyjazdu.
Mój samochód odmówił posłuszeństwa.
Szukałem mechanika na ostatnią chwilę, ale
bez skutku. Skontaktowałem się z organizatorem
i powiedziałem, że po prostu nie mam
już pomysłów jak temu zaradzić i musimy
zrezygnować z koncertu, dosłownie dwa dni
przed. Organizator był na tyle zdeterminowany,
żeby nas ściągnąć, że zapłacił nam podwójnie
dzięki czemu stać nas było na wypożyczenie
samochodu. Oczywiście to okazało
się wyzwaniem i na ostatnią chwilę udało mi
się jedynie znaleźć Lanosa. Zapakowaliśmy się
w niego i pojechaliśmy na Litwę. W 36 godzin
zrobiliśmy 1400 km w 30 stopniowym upale,
zagraliśmy koncert i jeszcze zaliczyliśmy dobry
melanż.
Jesteście teraz w ciekawym momencie, bo
wykonaliście już swoje zadanie, gotowy
materiał trafił do wydawcy i nie pozostaje
wam nic innego, jak tylko czekać na pierwsze
recenzje, a następnie wydanie płyty i opinie
fanów - jak podchodzicie do tej sytuacji, "nosi"
was, czy przeciwnie, zachowujecie spokój?
Oczywiście, że nas nosi. Chcemy żeby wszystko
było dopięte na ostatni guzik. Na pewno
płyty będą wykonane dużo wcześniej i dotrą
do Polski przed premierą. Pewnie zrobimy jakiś
preorder na CD-ki. Do tego zrobimy
merch. Myślę, że ludzie będą zainteresowani.
Przypomniało mi się, jak doszło do zrobienia
koszulek z drugiej EP-ki. Pojechaliśmy zagrać
koncert do Gorzowa Wielkopolskiego w ramach
Terror Pit. Po koncercie podszedł do
nas facet, który trafił tam zupełnie przypadkiem
i spodobało mu się nasze granie. Stwierdził,
że chciałby nas jakoś wspomóc i doszło
do rozmowy o koszulkach.
Stwierdził, że prześle nam
1000 zł na zrobienie t-shirtów.
Podszedłem do tego z
dystansem, bo sytuacja była
niespotykana. Ale on to
naprawdę zrobił. Skontaktowaliśmy
się po weekendzie
i wysłał nam kasę.
Byłem w totalnym szoku.
Chciałbym mu jeszcze raz
podziękować, bo może czyta
ten wywiad i przypomniał
sobie o tej sytuacji.
Pandemiczne realia sprzyjają
jednak pracy twórczej,
może macie już więc jakieś
zarysy nowego materiału,
w myśl zasady, że trzeba
kuć żelazo, póki jest gorące
i w razie dobrego odbioru
"Skulls Beneath The
Cross" w miarę szybko
wydać drugi album, albo
chociaż kolejną EP-kę?
Nie mamy ani jednego nowego
numeru w tym momencie.
Jestem głównym
kompozytorem i miałem
od jakiegoś czasu blokadę
twórczą. Skupiałem się na
dopracowywaniu warsztatu
przed wejściem do studia.
W tej chwili zaczynam
powoli myśleć nad nowymi Foto: Pandemic Outbreak
rzeczami, ale to nie do
PxOx. Mam kontakt z kilkoma zajebistymi
muzykami w Polsce, z którymi chciałbym zrobić
jakiś materiał i go nagrać. Pandemic Outbreak
jest na etapie domykania spraw związanych
z płytą. Gdybym miał więcej czasu na
tworzenie muzy, to na pewno byłoby więcej
materiału. Ale mamy takie realia, że musimy
sami dopinać sprawy, bo nikt za nas tego nie
zrobi. Idealna byłaby sytuacja, w której
skupilibyśmy się tylko na muzie i mieli kogoś
spoza kapeli, kto by nas odciążył. Może
kiedyś dojdzie do takiej sytuacji. Cieszę się, że
nagrywanie "Skulls Beneath the Cross"
dobiegło końca. Fajnie jest usłyszeć efekt sześciu
miesięcy ciężkiej pracy. Pewnie się zastanawiasz
dlaczego tak długo to nagrywaliśmy.
Wynikało to z tego, że na potrzeby albumu
Foto: Pandemic Outbreak
musiałem nauczyć się grać na basie. Zajęło mi
to kilka tygodni.. Kolejnym czynnikiem była
szalejąca pandemia. Wszystkie osoby związane
z nagrywaniem płyty, przeszły covid w tym
czasie. Na koniec chciałbym podziękować
wszystkim naszym znajomym oraz bliskim za
wsparcie i pomoc przy nagraniu materiału.
Wymagało to dużego poświęcenia i bez waszego
wsparcia nie wiem jaki byłby tego finał.
Album ten dedykuję wszystkim naszym znajomym,
a szczególnie ekipie z Gdańska. Death
Metal Pathology… Ayeee!
Wojciech Chamryk
PANDEMIC OUTBREAK 185
Relacja z koncertu: Hell Freezes Over
Moi speed metalowi ulubieńcy z japońskiego
Hell Freezes Over udostępnili
ostatnio zapis gorącego koncertu, jaki zagrali
26 grudnia 2020 roku w Shibuya Cyclone,
Tokyo. Wydarzenie to było wyjątkowe dlatego,
że po raz ostatni wystąpił z nimi basista Takuya
Mashiko, który budował zespół od samego
początku jego istnienia, tj. od 11 marca 2013r.
Pożegnanie przebiegło w przyjaznej atmosferze.
Ich drogi rozeszły się dlatego, że jego wizja
dalszych kreatywnych przygód Hell Freezes
Over różniła się od wizji pozostałych. Poszukiwania
następcy zajęły około czterech miesięcy,
ponieważ potrzeby były wygórowane - nowy
basista musiał nie tylko kochać metal i mieć
doskonały warsztat, ale też potrafić dodać muzyce
kolorytu, wzbogacając ją melodycznie.
Odpowiednim kandydatem okazał
się dwudziestosześcioletni "Ray". Szczerze gratuluję,
ponieważ Hell Freezes Over jest wielką
nadzieją japońskiego speed metalu, kapelą ze
świetnym debiutanckim longplayem i szansą na
niesamowitą przyszłość. Już wiele osiągnęli, bo
grali wraz z Tygers Of Pan Tang, Venom,
Girlschool, Flotsam And Jetsam, Blitzkrieg i
Raven. Ale najlepsze jeszcze przed nimi.
Wkrótce dadzą czadu w odnowionym składzie,
podzielą się transmisją live na YouTube, a także
przylecą do Europy (zaczynając od Niderlandów
21 października 2021 - festiwal Heavy
Metal Maniacs w przylegającym do Amsterdamu
miasteczku japońskich migrantów Amstelveen).
Z pewnością przystąpią też do nagrywania
kolejnego albumu studyjnego.
Jeden z nowych utworów można było
usłyszeć na wspomnianym zapisie imprezy z
cyklu "Road To Hell Tour". Nie jestem do
końca zorientowany odnośnie dostępu do tego
świetnego video. Wygląda na to, że czasami je
udostępniają na YouTube, a czasami stamtąd
zdejmują. Polecałbym raczej wypatrywać ich
kolejnych gigów, a tymczasem mogę podzielić
się z wami własnymi wrażeniami. Widziałem to
w momencie premiery live (kwiecień 2021).
Całość brzmi i wygląda w miarę dobrze. Nie
jest to produkcja na miarę jakiegoś oficjalnego
DVD Metalliki, ale wszystko było widać i słychać.
Zanim zobaczyłem sam zespół w
akcji, przed moimi oczami pojawiła się odważna
zapowiedź: "Jesteśmy true heavy metalowym
zespołem z Japonii, zainspirowanym latami 70.
i 80. Ale nasze utwory nie są starociami. Zależy
nam, aby nie tylko trafić do najmłodszej generacji,
z jaką sami się utożsamiamy, ale też wejść
z impetem na współczesną scenę. Co może być
wartościowe w świecie wszechobecnej łatwizny,
prostoty i dostępności? Pomyślcie. Nasza muzyka
jest przeciwieństwem takiego świata."
Po chwili usłyszałem wrzask Treble
Gainera: "Hellraiser!!!". Słowem tym nazywają
oni swoich fanów. Po prostu mówią o swoich
słuchaczach "Hellraisers". Jest to jednocześnie
nazwa ich debiutanckiego LP (2021, recenzja z
oceną 6/6 w HMP 78) oraz pierwszego utworu
na nim zamieszczonego. Scena nie była ogromna
- Shibuya Cyclone to średniej wielkości
klub. Miejsca wystarczyło jednak na to, żeby
wszyscy czuli się swobodnie i dawali czadu.
Perkusista Tom Leaper bębnił
od razu bez koszulki.
Pozostali mieli dżinsowoskórzane
ubrania w stylu
old schoolowego thrashu,
wokalista Trebre Gainer
(zapamiętajcie to imię!) koszulkę
Rainbow, katankę z
krokodyla oraz dziurawe
spodnie dżinsowe a żegnający
się Takuya flanelową
koszulę.
Grunt, że wszyscy szaleli i
świetnie bawili się ostrym
speed wymiataniem. Światła
raziły ostrymi czerwononiebieskimi
strumieniami a
podłoga wyłożona czarnobiałą
szachownicą. W tle
dostrzec można było ścianę
Marshalli, z których wydobywał
się podwójny atak
gitarowy. Wraz z rozwojem
kompozycji światła intensywnie
migały i oślepiały (tym
razem bielą) wprawionych
w istny amok widzów. Gitarzyści
pomagali z okrzykami
"Hellraiser!" i tnęli wściekłe
riffy oraz dzikie solówki.
Trebre Gainer uniósł w
ekscytacji obie ręce w górę,
ale tylko po to, by od razu
przejść do kolejnego utworu
- "Roadkill" (kolejność zgodna
z longplay'em). Mój ulubiony riff w dotychczasowym
repertuarze Hell Freezes Over
jak gdyby przepadł w natłoku hałasu. Ale to
koncert i tutaj się bryka! Niestety nie jestem w
stanie odtworzyć znaczenia zapowiedzi pomiędzy
utworami, a zdarzało się tak, że Trebre
Gainer opowiadał coś dłużej. Cały zespół
prezentował się dojrzale, kiedy światła przestały
dokazywać. Ujęcia pochodziły oczywiście z
wielu różnych kamer, zadbano o wizualną dynamikę.
Muzycy wyglądali na pełnych radości
z grania.
Konsekwentnie po "Roadkill" przyszedł
czas na "End the Breath of the Night",
które wypadło przebojowo dzięki znakomitej
melodii. Zwróciłem też uwagę, że Trebre Gainer
trzymał mikrofon raz lewą, raz prawą reką,
a on zawsze śpiewając używa rąk bardzo ekspresyjnie.
Osoby znające LP nie zdziwiło, że
następne zagrali "Grant You Metal". Bardzo
mnie to cieszy, bo numer jest stworzony do
wspólnego krzyczenia z publicznością (nawet
jeśli ta publiczność akurat siedzi przed ekranami
laptopów, lol). Fenomenalne, żywiołowe
wykonanie.
Nic dziwnego, że potrzebowali po
nim złapać tchu. Pozostał więc sam perkusista
Tom Leaper. Podobnie jak Lars Ulrich, zaimponował
nam solówką perkusyjną, zagraną z
niewiarygodnym wręcz wyczuciem. Jego uderzeniom
wtórowały niebieskie światła. Po około
150 sekundach powrócił cały zespół wraz z
utworem "Burn Your Life". Wszyscy machali
bez opętania długimi piórami i dali z siebie
wszystko.
Hirotomo Isikawa zaproponował
solo gitarowe z kosmicznymi odgłosami przy
użyciu wajchy i kaczki, trochę w stylu Kirka
Hammetta. Nie jestem gitarzystą, więc mogę
się mylić, ale ich solowe przerywniki zdecydowanie
kojarzyły mi się z Metalliką. Zwłaszcza,
że obaj gitarzyści nie stronili od wtrąceń
melodii znanych z muzyki klasycznej (teraz
Hirotomo, ale w dalszej części wieczoru też
Ryoto Arai). Płynnie przeszło to w "The Last
Frontier" z jakże charyzmatycznymi okrzykami
"go!" (uwielbiam ten detal). W pewnym momencie
odniosłem wrażenie, że Trebre Gainer
dostał ochoty, żeby sobie potańczyć. Za to basista
Takuya trzymał się w głębi sceny i nie wychylał
na front.
Żeby dodatkowo urozmaicić repertuar,
Hell Freezes Over wykonało później dwa
covery: Accept "Midnight Mover" (oryginalnie
z 1985r.) i Queen "Stone Cold Crazy" (1974r.).
Trudno byłoby mi ocenić poziom techniczny,
ale z pewnością zrobiło się luźniej. Przełamanie
materiału takimi hiciarskimi coverami zaakcentowało
wigor i rześkość Japończyków. W końcu
i Takuya zabłysnął - solem basowym. Nie mogłem
oprzeć się wrażeniu, że (zwłaszcza ze
względu na fryzurę z na wpół ściętymi długimi
włosami) oglądam azjatycką odpowiedź na Jasona
Newsteda (znów Metallica). Użył i silny
przester, i oszczędnie poplumkał.
Podczas oglądania koncertu myślałem,
że "Writing on the Wall" to albo jeszcze
jeden cover albo całkiem nowy utwór, ale nie.
Otóż "Writing on the Wall" pojawiło się już na
EP Hell Freezes Over "Speed Metal Assault"
(2018r.), natomiast zabrakło go na LP "Hell-
186
LIVE FROM THE CRIME SCENE
raiser" (2020r.). W każdym razie, fajnie było
to usłyszeć. Kawałek nie odstawał poziomem.
Trebre Gainer pozwolił sobie na beztroskie
"wypluwanie" płuc, a z drugiej strony otrzymaliśmy
efektywne, hard rockowe zwolnienie, po
którym wszyscy zachęcali do rytmicznego
wymachiwania pięścmi.
Gitarzysta Ryoto też miał swój solowy
moment, ale poleciał bardziej czeską klasyką
(Antoni Dvorak "Straszny Dwór"), ekstremalnie
ostrym jazgotem oraz harmoniczną
progresją. Następnie zespół powrócił do swojego
LP, czyli - jak można się spodziewać - wykonali
"Phantom Helicopter Attack" z bojowym
intrem. Takuya zdjął koszulę i pozostał w
samym sando. Wydaje mi się, że ten kawałek
nabrał jeszcze większej agresji niż na albumie
studyjnym. Szczególnie uważnie obserwowałem
fragment eksponujący gitarę basową,
bo na LP zawładnął nim Takuya. Super.
W ramach kolejnej zapowiedzi Trebre
Gainer opowiadał coś długo po japońsku i
wskazywałem właśnie na odchodzącego Takuy'ę.
"Killing Floor" to całkiem nowy numer.
Oparty o riffowanie w tempie światła. Kipiący
adrenaliną. Niezbyt melodyjny, za to wzbogacony
gitarowymi dialogami (najpierw unisono,
jakiś czas później wymianą solówek). Na jego
zakończenie Trebre Gainer wydał z siebie wywołujący
gęsią skórkę finalny okrzyk, po którym
nie mógł złapać swobodnie oddechu, więc
Ryoto przejął początek kolejnej zapowiedzi. W
mgnieniu oka główny wokalista znów się
rozkręcił. "Hawkeye" zrealizowało na żywo swój
piekielnie wrzący potencjał. Ujrzeliśmy cały
zespół w pełnej krasie. Oj, nie chce się przy tym
siedzieć przed monitorem. Wolałbym podbiec
pod scenę i zgubić okulary.
"See You In Hell" to też cover, tym
razem Grim Reaper (1983). Wyśmienicie to
smakowało, podane z japońskim entuzjazmem,
odjechanymi solówkami oraz hymnicznym
refrenem. Obawiam się nieco o Trebre Gainera,
żeby nie zrobił krzywdy swojemu głosowi,
kiedy traci kontrolę nad własną ekspresją -
finalny scream trochę mu się rozjechał, nie
dociągną go tak jak chciał. Kiedy wszyscy zeszli
ze sceny, zerknąłem na YouTube'owski
chat i poprosiłem o bis. Tak bardzo dałem się
ponieść występowi, że zapomniałem, iż nie był
on trasnmitowany w czasie rzeczywistym, choć
przedstawiony jako audycja live (nagranie
sprzed czterech miesięcy, ale udostępnione w
postaci live streamingu).
Hell Freezes Over wyszło na kolejne
dwa utwory, tym samym uzupełniając całą zawartość
fenomenalnego debiutu. Ryoto i Takuya
zostawili górne części garderoby na zapleczu,
zaś Hirotomo ukazał koszulkę Thin
Lizzy. Tym razem zamienili kolejność, bo inaczej
niż na płycie, "Eternal March of Valor"
(monumentalne cudo instrumentalne, które jak
dla mnie mogłoby się nigdy nie kończyć) usłyszeliśmy
przed "Overwhelm" (wizytówka Hell
Freezes Over).
Cały set trwał około siedmiu kwadransów.
Pozostawił mnie naładowanego pozytywną
energią i chętnego do dzielenia się światem
tym, co odkryłem. Jazgot porzuconych na
pełnym dymie gitar zakończył show a Takuya
przybił pozostałym żółwika i z uśmiechem
zszedł ze sceny.
Sam O'Black
R'Lyeh # XVI
Nowy numer R'Lyeh, zine'a w pewnych kręgach
już kultowego, to ponownie 120 stron,
tak więc jest co czytać. Wywiadów mamy tu
ponad 30. Nie wszystkie są godne uwagi: krótsze
rozmowy z Nekus (Niemcy) czy Death
Courier (Grecja) to bardziej antywywiady,
nudne i ze sztampowymi, lakonicznymi odpowiedziami.
Bladziutko wypadła też rozmowa
z Petem Helmcampem (Order From
Chaos, AngelCorpse), bo z racji limitu 10 pytań
zrobiła się z tego nudna wyliczanka zespołów
w których grał oraz płyt powstałych z
jego udziałem. Są tu też jednak i ciekawsze,
niezbyt długie pogawędki, choćby z chilijskim
Slaughtbbath, amerykańskim Cardiac Arrest
czy germańskim Haxenzijrkel. Wywiadowcze
gwoździe numeru to, jak dla mnie,
rozmowy z Mią Wallace, basistką znaną ze
współpracy choćby z Tomem Warriorem,
obecnie grającą w Nervosa, Julio Viterbo
(Shub Niggurath, Cenotaph), Volkerem
Frerichem - to pewnie jeden z ostatnich wywiadów
zmarłego niedawno wokalisty Warhammer,
Demolition Hammer, Necrodeath,
Forest Of Impaled naszego rodaka z
USA oraz Grand Belial's Key. Z tych mniej
znanych zespołów ciekawie wypadły hiszpański
Sartegos czy amerykański Ossillegium,
również z polskim akcentem w składzie.
Nasza scena też jest w 16. odsłonie
R'Lyeh silnie reprezentowana, by wspomnieć
tylko Trupi Swąd, Hellcurse, Morbid
Winds, Cultum Interitum, Schizodeath, a z
tych starszych grup Vehement Thrower i reaktywowany
niedawno, pracujący nad powrotną
płytą, Schismatic. Świetny jest też
długaśny wywiad, a konkretnie jego pierwsza
część z Varienem (Damnation), ale zabrakło
w nim redakcji tekstu, stąd znużenie częstym
powtarzaniem tego samego w obrębie kilku
sąsiadujących ze sobą zdań. Wywiadem tylko
po części dotyczącym muzyki jest ten z Krzysztofem
Azarewiczem, bo traktuje też o jego
działalności wydawniczej czy pisaniu. Rozmowa
z Adamem Stasiakiem ("Necroscope"
zine) obraca się, zgodnie z tytułem "Skalpel
vs. Covid", wyłącznie wokół pandemii i mimo
tego, że powstała rok temu, czyta się ją naprawdę
dobrze, bo to spojrzenie kogoś bezpośrednio
zaangażowanego w jej zwalczanie. Za
to "Korono-ankieta" sprawia wrażenie przygotowanej
na chybcika i niczego nie wnosi,
nawet w historycznym wymiarze pandemicznych
wspomnień z wiosny 2020. Najlepszy
artykuł numeru to "Crowley i jego wpływ na
muzykę metalową" - Artur Szokalski zrobił
tu kawał świetnej roboty, chociaż nie byłbym
sobą, gdybym przy okazji nie wpomniał, że LP
"Blizzard Of Ozz" ukazał się w roku 1980, a
i forma pisowni danych jego autora też powinna
wyglądać nieco inaczej niż na przykład
"Ozzyiego Osbornea". Mamy też kącik
humorystyczny, bo trudno traktować inaczej
bełkotliwą recenzję książki "H.P. Lovecraft.
Przeciw światu, przeciw życiu" z kuriozalnymi
błędami. Tradycyjnie już zresztą autorzy
R'Lyeh prezentują nader swobodne podejście
do zasad ortograficznych, pojawiają się
też nowe słowa ("apropo") lub odmieniane w
sposób iście nowatorski, np. ta horda - ten
hord ("Skąd wzięła się nazwa hordu?").
Dobrze przynajmniej, że merytorycznie
wszystko się zgadza: 200 recenzji płyt i zinów
to zawartość w takim wydawnictwie obowiązkowa,
ale można też przeczytać recenzję
filmu "Władcy chaosu" czy ciekawie podaną,
pierwszą część cyklu "Metal i X muza…".
Koncertowych relacji, z oczywistych względów,
nie ma zbyt wiele: kilka z roku 2019 i ta
z gigu Autopsy 7. marca 2020, czyli tuż przed
pierwszym lockdownem. Jest też blok recenzji
wszystkich albumów Manilla Road z lat
1980-2017, ale to po części powtórka z rozrywki,
jeśli ktoś czytał wkładkę o tym zespole w
Pure Metal 2/2008. Nowościami są za to
dwa płytowe dodatki: kompilacja Morbid
Chapel Records, 17 siarczystych, blackowych
utworów oraz drugie demo wałbrzyskiego
Schizodeath "Lobotomic Genocide", pięć
numerów utrzymanych w stylistyce oldschoolowego
death metalu. Warto więc zapoznać
się z tymi materiałami, ale podstawą jest
tu jednak treść drukowana - raz lepsza, raz
gorsza, ale na pewno warta uwagi każdego
maniaka prawdziwego metalu. Zamówienia i
kontakt: hellishband@o2.pl.
Wojciech Chamryk
LIVE FROM THE CRIME SCENE 187
Reminiscencje NWOBHM
Ten odcinek reminiscencji będzie
trochę nietypowy. Zamiast skupić się na 3-4
zespołach, postanowiłem dzisiaj przedstawić
większą ilość zapomnianych grup w bardziej
ogólnym zarysie. Na dokładniejsza ich prezentację,
mam nadzieję już wkrótce.
Wybór zespołów będzie trochę chaotyczny,
proszę nie doszukiwać się żadnego
związku logicznego. Po prostu opiszę te grupy,
których nagrań ostatnio słuchałem.
Zacznę od nietypowego zespołu dla
przedstawicieli NWOBHM. Zespół nazywał
się Czar. W rzeczywistości Czar nie był technicznie
częścią sceny NWOBHM. Był krótkotrwałą,
czteroosobową grupą powstałą w 1982
roku. Ich wpływy pochodziły z mieszanki
wczesnego metalu i jazzowej fuzji. Proszę sobie
wyobrazić połączenie Black Sabbath i
The Mahavishnu Orchestra. W 1982 roku,
za kulisami Reading Festiwal, management
Iron Maiden poprosił ich o nagranie dema.
Niestety po ich usłyszeniu stwierdzili, że Czar
za bardzo się różni od innych zespołów metalowych
w tamtym czasie. Ich muzyka była
mroczna i zawierała dziwne sygnatury czasowe.
Byli zbyt daleko od NWOBHM. Ich styl
metalu wyprzedzał swoje czasy, podobnie jak
Tool, który pojawił się prawie dekadę później.
Ja jednak mam do nich olbrzymią słabość ich
muzyka działa na mnie hipnotyzującą i kiedy
ją włączę słucham na okrągło przez długi czas.
Foto: Blaque Jaque Shallaque
Teraz przeniesiemy się na tradycyjne
poletko NWOBHM.
Blaque Jaque Shallaque został założony
w 1981 roku. W jej składzie byli muzycy
znani z Angel Witch, jednej z czołowych
grup NWOBHM. BJS zrobili dwa znakomite
dema. Kiedy rozmawiałem o nich z High
Roller Records i wysłałem im piosenki Blaque
Jaque Shallaque, bardzo chcieli wydać
ich album. Zapytałem zespół czy byliby zainteresowani
wydaniem tych nagrań. Na szczęście
zgodzili się i podjęli rozmowę z High
Roller Records na ten temat. Już wkrótce ich
płyta powinna być dostępna na CD i winylu.
Jeśli już jesteśmy przy koneksjach
rodzinnych Angel Witch, to warto wspomnięc
o Nevada Foxx. Wystartowali w październiku
1982 roku pod nazwą Kamikaze.
Ich debiutanckie, 4-utworowe demo zawiera
jedną z moich ulubionych piosenek "Oceans".
Ta trwająca ponad 10 minut kompozycja to
znakomita ballad która w około szóstej minucie
przeradza się w metalowy, gitarowy galop
aby pod koniec znowu wyciszyć. Znakomite!
Piosenka ta ponownie została nagrana i umieszczona
na ich drugiej taśmie demo. Niestety
Roger Marsden - znany również z zespołów
takich jak: Deep Machine, Angel Witch,
E.F. Band - zrezygnował z bycia częścią sceny
metalowej i nie śpiewa już od późnych lat 80-
tych.
Teraz udamy się do Leeds do roku
1980. To tutaj zostaje założony zespól Deuce,
wkrótce przemianowany na Confessor.
Działali do 1982 roku. I choć zespól miał
olbrzymią ilość świetnych piosenek w swoim
repertuarze, nigdy nie udało im się przebić
poza lokalną scenę. Tylko jedna ich piosenka
"Secrets" została oficjalnie wydana na kompilacyjnym
albumie Metallic Storm (1982 Ebony).
Jedynym członkiem grupy, któremu udało
się otrzeć o sławę był Krys Mason, który
najpierw utworzył Myrmidon z którym nagrał
demo, a później przeniósł się do odnoszącego
całkiem spore sukcesy Chateaux.
Foto: Sphinx
Foto: Confessor
W tym samym czasie w 1981 roku
w maleńkim miasteczku Bodmin w środkowej
Kornwalii narodził się Sphinx. Liczne zmiany
składu nie wpływały pozytywnie na rozwój
zespołu. Udało im się nagrac dwie taśmy demo.
Pierwsza zawirerała sześc piosenek: 1.
"Hard Loving Woman" 2. "Tell No Lies", 3.
"Out Of My Life", 4. "Stranger", 5. "Rock City",
6. "Lightning". Na drugiej było siedem: 1.
"Gypsy Queen", 2. "Run For Your Lives", 3.
"Out Of My Life", 4. "Rock City", 5. "Stranger",
6. "Hell Through My Eyes", 7. "Love Rules".
Jeśli pamietacie brytyjską hard rockową grupę
Lone Star lub kanadyjski Starchild, to ich
perkusista Dixie Lee grał w ostatniej wersji
Spinx. Ciekawostką może być fakt, że był to
pierwszy poważny zespół Grahama Batha,
późniejszego gitarzysty w zespołach Persian
Risk, Paul Di'Anno's Battlezone oraz Paul
Di'Anno's Killers.
Foto: Skitzofrenik
W 1981 roku nakładem Guardian
Records N' Tapes ukazuje się singiel "U.S.A"/
"Lonely Road" zespołu Skitzofrenik. Piosenki
te budzą wiele kontrowersji wśród fanów
NWOBHM, od skrajnie negatywnych do bardzo
pochlebnych.
Skitzofrenik powstał w 1978 roku.
Nagrali swoje pierwsze demo w Impulse?
Studio w Redcar z piosenkami: "Stitzofrenik",
"Night Eyes", "Light In The Sky" i "Jack The
Knife". Drugie demo zostało nagrane w Londynie.
Producentem był Martin Murray znany
z popularnej w latach 60. grupy The Honeycombs.
Trzecie i czwarte demo zespołu
zostało nagrane w Guardian Studios w Durham.
Zespół wrócił do Guardian Studios
jeszcze dwukrotnie aby wesprzeć album Roxcalibur
wraz z zespołami takimi jak Black
Rose, Marauder, Battleaxe, Satan itp.
Utwory na tę sesję były nagraniem ponownie
ulubionego na żywo "Exodus" (z trzeciego
demo) i nowej piosenki "Keep Right On". W
trakcie swojej kariery zespół przeszedł kilka
zmian w składzie, aż w końcu rozpadł się w
1983 roku.
Kiedy umieściłem te informacje na
swojeje stronie na facebooku, skontaktował
się ze mną Manos z Cult Metal Classics
prosząc o skontaktowanie go z zespołem. Zrobiłem
to i mam nadzieję, że wkrótce będziemy
mogli posłuchać tych piosenek z płyty.
Z Southam pochodził kolejny zespół
którego historię pokrótce chcę teraz
przedstawić. HRH - nazwa zespołu pochodzi
od nazwisk członków Hill, Reeves i Hopkins.
Powstali w czasie kiedy Diana wychodziła za
mąż za księcia Karola. Z tej okazji zespół dał
ogłoszenie w lokalnej gazecie: "Royal time is a
good time for this band". Zespół pozostawił
po sobie 11 piosenek: 1. "Nobody Wants A
Widow", 2. "Getting Action", 3."The Way Life
Is", 4. "All Night", 5, "She's a Winner", 6. "Feel
Alright", 7. "Shot Down Like An Animal", 8.
"Story To Be Told", 9. "Power Mad", 10. "Rest
188
REMINISCENCJE NWOBHM
Ten zespół przekształcił się później w Vigilante.
Wkrótce nagrania Rough Justice/
Vigilante również powinno ujrzeć światło dzienne.
Foto: HRH
Of My Life (Sleepless Nights)", 11. "Scream
And Shout". Dwie ostatnie piosenki zostały
nagrane pod nazwą Gehenna. Gehenna narodziła
się, gdy Ian chciał skoncentrować się
na prowadzeniu wokalu, więc na perkusję został
zaproszony Yana Bodfish.
Foto: Zeus
W tym samym czasie w Bishopel
Auckland do podboju swiata szykował się
Zeus. Plany były wielkie, ale jak w większości
wypadków, niestety skończyło się na planach
właśnie. Zespól oprócz coverów nagrał pięć
własnych piosenek: 1. "Defector", 2. "Zeus", 3.
"No Mercy", 4. "What Did I Do", 5. "House Of
Four Winds". Podobno grupa szykuje się do
ich wydania jeszcze w tym roku. Zachowało
się również nagranie wideo z ich koncertu w
Shildon, kiedy byli suportem dla Kranium.
Przez zespół przewinęli się muzycy, którzy
później byli znani z gry w Warfare czy Holosade.
Foto: Thunderchilde
Foto: Kirlian Ora
Kirlian Ora - to pochodząca z
Norwich grupa kilku koleżków z Heartsease
Comprehensive School. Pierwotnie nazywali
się Broken Dog. Nazwę zmienili po wyrzuceniu
z zespołu perkusisty Gary Halla, ponieważ
jego obietnice zdobycia odpowiedniego
zestawu perkusyjnego (zamiast odwróconych
pojemników fermentacyjnych) nigdy się
nie spełniły. Nowym nabytkiem został Scott
Higgins, który miał prawdziwy zestaw i potrafił
nawet całkiem dobrze grać. Żywot grupy
był bardzo krótkotrwały i prawdopodobnie
istniało tylko przez kilka miesięcy w 1984 roku,
zanim przekształciło się w bardziej profesjonalny
zespół Digital Bitch.
Satan's Empire to niewątpliwie
znany zespół wśród maniaków NWOBHM.
Rozpadli się w 1984 roku i po wielu latach w
2015 roku powrócili do gry. Grupa ta wydała
w 2018 roku album "Rising". Otwierającym
utworem była piosenka "Slaves of Satan".
Piosenka ta pochodzi jeszcze z 1984 roku i
pierwotnie została nagrana na dwuścieżkowym
demo zespołu Sweet Revenge w
Scarf Studios z inżynierem i producentem
Nigelem Palmerem. Co łączy Sweet Revenge
z Satan's Empire? W rzeczywistości był to
krótkotrwały zespół, o którym niewiele osób
słyszało, między Satan's Empire a VHF. W
skład tego zespołu wchodziło trzech byłych
muzyków Satan's Empire: Derek Lyon, Sandy
McRitchie i Paul Lewis, a także sekcja
rytmiczna w osobach basisty Gerry'ego Browna
znanego z zapomnianych, ale naprawdę
świetnych zespołów NWOBHM - Vampire i
Saigon oraz Jaya Melbourne'a na perkusji
(Shywolf, Mama's Boys).
Foto: Piledriver
Piledriver - nie, nie ten z Kanady, ale z Derby
w Wielkiej Brytanii, jest jedynym z dziś opisywanych
zespołów, któremu udało się wydać
EP. Znalazły się na niej cztery piosenki: "Out
of Touch", "No Wombatin Tonight", "I Want to
be Free", "Mean Streak". Udało się ja wydać w
1981 roku, trzy lata po założeniu zespołu. W
roku następnym grupa rozwiązuje się, ale w
1984 roku pojawia się ponownie. Zespół jednak
postanowił zmienić nazwę na Pyledryver,
gdy pojawił się wyżej wspomniany kanadyjski
zespół thrash metalowy o tej samej nazwie.
Pod tą nazwą działali z przerwami do
1998.
Foto: Plantagenet
Thunderchilde to zespół który był
dobrze znany w okolicach Chesterfield. Nic w
tym dziwnego, ponieważ członkowie Thunderchilde
udzielali się również w wielu innych
grupach i byli mocno powiązani m.in. z
Narcissus, Avalanche, Roxberg, Stateline,
Radio Free Moscow, Axis, Skam, The Urge,
Warriör, Das Raaven, Stormwatch, Wytchfynde.
Jako Thunderchilde w 1982 ćwiczyli
w niedzielne poranki w piwnicy z piwem
Whites Bar/Golden Fleece. Po dwóch latach,
w mocno zmienionym składzie, udało im się
nagrać taśmę demo "First Strike" z dwiema
piosenkami "Nigth Watch" i "State Of Mind".
Wiele lat później ówczesny współkierownik
zespołu Paul Jepson wyprodukował płytę CD
z nagraniem na żywo zatytułowaną "Live At
The Civil Service Sports Club,
Chesterfield, 28th June 1986".
Foto: Incubus
Incubus z Exeter nie miał bogatej
dyskografii. Tylko ich dwie piosenki "Lost
Soul" i "Way of the World" ukazały się na
albumie kompilacyjnym "It's Unheard Of!"
(Sane Records, 1984). Kiedy przypadkowo
wpadły w moje ręce ich nagrania demo, postanowiłem
skontaktować się z zespołem.
Podczas naszych rozmów pojawił się temat
możliwości wydania płyty. Pomysł wkrótce się
zmaterializował i w listopadzie 2020 roku
ukazał się album "Lost Souls". Płyta zawiera
pierwsze demo tzw. Bristol Demo z 1982,
oraz drugie demo z 1984 zrobione z Pete
Banksem (byłym gitarzystą Yes) jako producent/inżynier.
Dołączone są również nagrania koncertowe
z Exeter University w 1985.
Po rozpadzie Incubus, gitarzysta
Jerry Pett i Barry Perrin założyli zespół
Rough Justice. W zespole tym grali jeszcze:
Phil Crawshay, Sean Filkins (później Soma,
Lorien) oraz Roly Bailey (obecnie Vardis).
Dzisiejszy odcinek zakończy zespół
Plantagenet. Pochodzili z Kidderminster.
Byli aktywni w latach 1980- 1985. Historia
zespołu jest podobna do wielu innych. Zagrali
wiele koncertów (między innymi w Bay
Horse, Kidderminster, Broadway, Stourbridge,
Coach and Horses, West Bromwich,
Robin Hood, Brierley Hill, Shakespeare Inn,
Bridgnorth, Talbot Hotel, Cleobury Mortimer,
Waterside Club, Worcester i wiele
wiele innych), nagrali demo i rozpadli się.
Częśc z nich kontynuowała grę w zespole
Royal Blood z perkusistą Gary Hawkes znanym
z Seventh Era.
Z
REMINISCENCJE NWOBHM 189
Zelazna Klasyka
Venom - Welcome To Hell
1981 Neat
Nie wiem, czy przypomniałbym sobie
dokładny dzień, kiedy po raz pierwszy
usłyszałem Venom. Wiem, że na pewno stało
się to dzięki kumplowi, bardzo zorientowanemu
w świecie muzyki metalowej i odbyło u
niego w domu. W telewizorze migały obrazy z
koncertu "7th Date of Hell - Live At
Hammersmith" a my gadaliśmy w najlepsze.
Po spotkaniu, jakiś czas później, kiedy otrzymałem
nagraną partię płyt przez kumpla, znalazłem
wśród nich też Venom. Był to album
"Black Metal". No i się zaczęło.
Wiem, że druga płyta grupy datowana
na 1982 rok to absolutny kult. To nagrania,
dzięki którym trio z Newcastle stało
się już w pełni rozpoznawane i osiągnęło status,
o którym być może nie marzyli. Wszakże
oni chcieli tylko grać szybciej, mocniej i bezcześcić
wszystko na swojej drodze, a nie
kandydować do panteonu wirtuozerii muzycznej.
Mimo wszystko jednak uważam, że to
debiut Venom jest ważniejszy, dzikszy i robi
większe wrażenie. Dlatego też wybrałem do
Żelaznej Klasyki "Welcome To Hell", płytę,
którą poznałem w późniejszym okresie eksploracji
muzyki metalowej.
Po latach mogę spokojnie powiedzieć,
że zarówno to klasyczne wcielenie zespołu,
tworzonego przez Cronosa, Abaddona
i Mantasa, jest arcyciekawe, tak jak to z Tony
"Demolition Man" Dolanem z początku lat
90. Venom okazał się ikoną, chociaż tak naprawdę
o nic takiego nie walczył. Dla fanów,
konkurencyjnych załóg, był źródłem inspiracji
i maksymalnego oddania metalowi. Nawet
teraz, współcześnie, kiedy drogi muzyków
po okresie 1997-2000 ("Cast In Stone" oraz
"Ressurection") już chyba na dobre po raz kolejny
się rozeszły, nadal pod nazwami Venom
i Venom Inc. powstaje muzyka bluźniercza,
szybka i próbująca zaciekawić. Naturalnie pod
warunkiem, że ktoś taki sposób grania lubi i
ma spory dystans do tego, że pewne czasy już
nie wrócą.
No ale wszystko zaczęło się w północnej
Anglii w 1979 roku. Świat metalu,
hard rocka, od tej pory miał już nie być taki
sam. Przyszło nowe. Bezpardonowo wyważyło
drzwi razem z futryną i bezczelnie rozsiadło
się na fotelu. Panowie Conrad "Cronos"
Lant, Jeff "Mantas" Dunn i Anthony "Abaddon"
Bray, po krótkim epizodzie w 1980 roku
z wokalistą o, jakże idealnym pseudonimie
Jesus Christ, zaczęli tworzyć w trio. Inspirując
się Motorhead, Black Sabbath i sceną
NWOBHM, stworzyli własny charakter,
chcąc być jeszcze bardziej ekstremalni. Nad
muzykę stawiali satanistyczny image, a teksty
utworów traktowały o czeluściach piekła, seksie,
śmierci i wszystkim co plugawe i szokujące.
Pamiętajmy, że kiedy ukazał się
"Welcome To Hell" był rok 1981, a moc
dawniej działających zespołów, takich jak
Black Sabbath czy Led Zeppelin zaczęła wygasać.
Nikt już nie wywoływał żadnego poruszenia,
a zachowanie muzyków chociażby
wyżej wymienionych było przy trio z Newcastle
jak przedszkole.
Z okładki łypie na nas kozioł w pentagramie.
Jakie tu musiało budzić kontrowersje
i szaloną ciekawość młodzieży, kiedy na
półkach sklepów pojawił się taki krążek!
Wszystko co było przed, sprowadzało się do
naiwnej wycieczki. Venom natomiast przyłożył
prosto w nos. Swoje niedostatki warsztatowe
Cronos, Mantas i Abaddon maskowali
zaangażowaniem i otoczką, która nie kończyła
się tylko na okładce. Wystarczy rzucić
okiem na zdjęcia z epoki - chłopaki w ćwiekach,
w podartych t-shirtach, z czaszkami,
pochodniami i średniowieczną bronią białą -
to efekt był piorunujący. Pozowali przed fotografem,
ale poza sesją zachowywali się tak
samo. Można powiedzieć, że Venom stał się
takim Motorhead na sterydach (jakkolwiek
byłoby to możliwe!) i z dumą kultywował
przekaz Lemmy'ego o miłości do rock and
rolla. Tyle tylko, że Cronos, Mantas i
Abaddon wznieśli to wszystko o poziom wyżej,
bo kiedy panowie Lemmy, Fast Eddie i
Philthy Taylor byli dzikimi ale bardzo imprezowymi
i zabawnymi kolesiami, to oni wyglądali
przy nich jak wysłannicy piekieł!
Gdyby mi kiedyś ktoś powiedział,
że "Welcome To Hell" pomagał napisać sam
diabeł, to byłbym skłonny uwierzyć. Mimo, że
w tamtym okresie powstała masa świetnych i
grających agresywnie kapel, to ten album od
razu wbija się w głowę. Jest brudny, złowieszczy
i łamiący wszelkie zasady. Nie znajdziemy
tutaj żadnej ballady czy ładnych nastrojów.
Dominuje duszny klimat, smagające
dupę ognie piekielne i smród hektolitrów piwska.
Cronos tnącym jak żyletka wokalem
oznajmia, że nie mają ochoty brać jeńców. No
i, że z tym całym szatanem to żadne tam żarty
- oni są "Sons of Satan" zapraszający na "One
Thousand Days In Sodom". Kiedy wybije
"Witching Hour" albo rozbłyśnie "Red Light
Fever" to spokojnie możemy czuć się już
"Schizo".
Każdy numer to motoryczny pęd.
Jedynie krótki, instrumentalny "Mayhem
With Mercy" daje wytchnienie, ale raczej stara
się jeszcze zwiększyć ten chory klimat, niż
zdradzić jakieś milsze oblicze grupy. Dynamika,
szorstkość i wulgarność - taki jest właśnie
ten album. Bas Cronosa brzmiący jak
koparka na ropę, wypuszczająca z siebie czarne
chmury. Perkusja Abaddona niczym kotły
wybijające rytm marszu dusz skazanych na
wieczne potępienie w piekle. Z kolei gitara
Mantasa jest strzykawką, przez którą prosto
w żyłę słuchacza aplikuje "Poison".
Ja chyba z całej, równej płyty, uwielbiam
bardzo motorheadowy numer "Live Like
An Angel (Die Like a Devil)" mający przesłanie
tak dosadne i proste jak jego rytmika i
riff. Wszystko przez to, że ja cenię sobie melodie,
nawet te zakamuflowane. Venom, z
całą swoją otoczką i agresywnością, dzikością i
sprośnością nie zapomniał o… melodiach.
Tak, tak - posłuchajcie uważnie jak tną gitary,
jakie "taneczne" motywy wybrzmiewają w
utworze tytułowym albo "Poison" lub jak hipnotyczne
jest w swoim bluźnierczym wyrazie
"In League With Satan". Już o totalnie odjechanym
"Angel Dust" nie wspominam - dwie
minuty z hakiem i można nie czuć się tak, jak
przedtem.
Pewnym jest, że w historii heavy
metalu powstały lepsze albumy jeśli chodzi o
warsztat i kompozycje. Jednak tak wyrazistych
jak "Welcome To Hell" stosunkowo niewiele.
Tutaj wszystko się zgadza i mimo jakichś
braków muzyka Venom jest dla słuchacza
czymś wyjątkowym. Wiadomo, że można
grać szybko, szybciej i w końcu wystrzeliwać
miliard dźwięków na sekundę - ale czy przez
to będzie ciekawej? Niekoniecznie. Potęga debiutu
tria z Newcastle ma też w sobie czynnik
w postaci tego, że jest to twór niezwykle frapujący,
zadziwiający, wciągający i pozostawiający
częściowo bez odpowiedzi. Czy to jest gra
czy to jest naprawdę? Żeby zrozumieć fenomen
tego krążka należy spróbować przenieść
się do roku 1981 i stać się młodą osobą, słuchającą
muzyki rockowej. Współcześnie, kiedy
w telewizji czy w sieci młodzi ludzie, fani
metalu, mają wszystko, całe to szambo na wyciągnięcie
ręki, być może "Welcome To Hell"
jakiegoś wrażenia nie zrobi. Zwłaszcza, że
brzmi jak z czeluści piekła a nie świeżo i sterylnie
jak z lekarskiego gabinetu. Kiedyś do
wszystkiego trzeba było dojść samemu - do
prawd, do muzyki, do sensu pewnych działań.
I, kiedy w takie uporządkowane życie wpadł
taki Venom… to ciężko było się pozbierać.
Niesamowite jest to, że ta, wydawałoby
się prostacka muzyka, wciąż żyje. Nadal
budzi emocje, nadal kopie "Welcome To
Hell" znajdują nabywców. Zmieniły się czasy
i podejście, ale nie można obok przejść obojętnie.
Po tylu latach… To tylko pokazuje, jak
wielkich rzeczy dokonują ci, którzy nikogo i
niczego nie udają.
Adam Widełka
190
ZELAZNA KLASYJKA
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Aggravator - Unseen Repulsions
2021 Empire
Dyskografia Aggravator potwierdza,
że albumowy format również
na metalowej scenie jest w niejakim
odwrocie, skoro ostatni długogrający
materiał Amerykanie popełnili
w roku 2016, a od tamtej
pory wydają już tylko EP-ki. Poprzednia
"Aggravator" była pożegnaniem
ze zmarłym już po jej nagraniu
gitarzystą Jesse Lopezem,
najnowszą firmują tylko we trzech.
Oczywiście nagrania płytowe rządzą
się swoimi prawami, ale wydaje
mi się, że mając w składzie tylko
jednego gitarzystę zespół przesadził
z nakładkami i dublowaniem
partii wioseł, bo na żywo jako trio
nigdy tak nie zabrzmią, choćby we
"Fragmented Identity". Trzeba jednak
uczciwie przyznać, że thrash
w ich wykonaniu jest siarczysty,
stylowy i zaawansowany technicznie,
tak jak w dynamicznym openerze
"Unseen Repulsions" czy "Infinite
War", kojarzącym mi się trochę
ze Slayerem, nie tylko za sprawą
barwy głosu i maniery Dereka
Jonesa. "Bounty Hunter" ma w sobie
ciut klimatu Motörhead, "Seven
Swords" jest bardziej speedmetalowy
niż thrashowy, ale to właśnie
łojenie na najwyższych obrotach,
vide "Searing Gas Decomposition",
wychodzi Aggravator najlepiej.
I chociaż nie jest to muzyka
w żadnym razie odkrywcza, to na
niezłym poziomie i warta uwagi.
(4)
Wojciech Chamryk
American Tears - Free Angel Express
2020 Deko Entertaiment
Mark Mangold to dla mnie przede
wszystkim wokalista i klawiszowiec
Touch oraz Drive, She Said,
ale przed powstaniem tej pierwszej
grupy wydał też trzy albumy z zespołem
American Tears. Wzorował
się w niej na brytyjskich grupach
bez gitary w składzie, opierając
brzmienie na partiach instrumentów
klawiszowych, a po latach
zastoju reaktywował ją w roku
2018. W oczekiwaniu na nowy album
Touch, który ma ukazać się
niebawem, można więc sprawdzić
"Free Angel Express", chociaż fani
metalu nie znajdą na tej płycie dla
siebie zbyt wiele. Za to zwolennicy
Camel czy późniejszego wcielenia
The Alan Parsons Project już tak
("Free Angel Express/Resist/Outta
Here"), zresztą sporo tu rozwiązań
typowych dla progresywnego rocka
("Set It On Fire", kojarzący się z
Atomic Rooster "Can't Get Satisfied").
Ale są też utwory zdecydowanie
krótsze, bardziej przebojowe,
jak choćby utrzymany w stylistyce
new romantic "Shadows
Aching Karma" czy "Everything
You Take". Nie wpływa to jednak
korzystnie na spójność tego materiału,
w którym nie brakuje też zresztą
ostrzejszych, mimo braku gitary,
kompozycji ("Roll The Stone").
W sumie jest więc nieźle, czasami
tylko poprawnie. Jedyny minus to
przeróbka "Blue Rondo", właściwie
"Blue Rondo a la Turk" kwartetu
Dave'a Brubecka; prościutka, bez
jazzowego feelingu i nie umywająca
się do oryginału. Finałowy instrumental
"Tusk (Blood On The
Ivory)" też jest tylko wypełniaczem,
i tak już przecież długiej płyty.
(4)
Wojciech Chamryk
Andy Susemihl - Alienation
2021 SM Noise
Andy Susemihl to gitarzysta znany
bardziej wtajemniczonym z
Sinner czy U.D.O., nie jest to jednak
muzyk elektryzujący masową
publiczność czy jakoś bardzo rozpoznawalny.
Być może nowy album
"Alienation", nagrany z
udziałem dawnego basisty Accept
Petera Baltesa w kilku utworach
oraz perkusistów Francesco Jovino
(ex U.D.O., ex Jorn, ex Sinner)
i Andre Labellego (Vinnie Vincent),
zmieni ten stan rzeczy? Osobiście
wątpię, bo na "Alienation" w
przypadku żadnego z utworów nie
ma mowy o efekcie "wow!", a mamy
tu ich okrąglutki tuzin. Owszem,
jest zawodowo i nad wyraz
profesjonalnie - można rzec solidna,
niemiecka robota - ale nic więcej.
Wyróżniłbym siarczysty opener
"Another Day Another Turn" z
melodyjnym refrenem, surowszy
"The Game" czy klimatyczną balladę
"Billion Dollar Light Show",
ale większość pozostałych kompozycji
to poprawny pop/AOR w duchu
lat 80. - ładny, ale nijaki, a i
lider jako wokalista też wypada tak
sobie. Za to solówki wciąż krzesze
świetne ("Aliens", "So Tired"), można
więc mu wybaczyć wypełniacze
w rodzaju "Hands On The
Wheel" czy zbytnie zapatrzenie w
Scorpions ("Common Sense") czy
Roda Stewarta ("Medicine
Wheel"). (3,5)
Wojciech Chamryk
Angel Martyr - Nothing Louder
Than Silence
2021 Iron Shield
Pamiętałem wokalistę Tiziano
"Hammerhead" Sbaragli z Etrusgrave,
tak więc drugi album jego
autorskiej formacji Angel Martyr
przyjąłem z zaciekawieniem, tym
bardziej, że muzycy zapowiadali
powrót do czystego, dawnego metalu.
I faktycznie, "Nothing Louder
Than Silence" to heavy niczym z
lat 80., surowy, mocarny i totalnie
archetypowy. Już wtedy we Włoszech
nie brakowało tak grających
zespołów, tyle, że nie miały takich
szans na zaistnienie jak grupy z
innych krajów europejskich, a Angel
Martyr pięknie do owych tradycji
nawiązuje, proponując siarczysty
heavy/speed całkiem wysokich
lotów. Mimo sporej dawki
melodii nie ma mowy o nadmiernej
dawce powerowego lukru, to metalowy
konkret, zwłaszcza w "Legion
Of The Black Angels", "Marked By
The Woodblade" czy "My Name Is
Legion". Ten ostatni utwór trwa ponad
12 minut, ale w żadnym razie
nie dłuży się, bo sporo w nim ciekawych
przejść i zróżnicowanych
partii, udanie portretując Angel
Martyr w bardziej epickiej odsłonie.
Balladowy "The Arrival In Geresenes'
Land" z kolei fajnie dopełniają
etniczne akcenty perkusyjne,
ale to jedyny taki delikatniejszy
element na "Nothing Louder
Than Silence". Lider też jest rzecz
jasna przy głosie, ("Forgotten Metal"!),
tak więc fani starego heavy w
nowym wydaniu będą mieć z tej
płyty sporo frajdy. (5)
Wojciech Chamryk
Animal House - Living in Black
and White
2021 Punishment 18
Włoska ekipa, o której mało co
wiem. Pytanie tylko, czy chcę się
czegokolwiek więcej dowiedzieć,
skoro chłopaki grają tak sobie - nie
powiem, że źle, ale jednak na tyle
przeciętnie, że nie pochłaniałem
ich płyty z wypiekami na twarzy,
sprawdzając przy tym nerwowo,
kiedy trafi do sprzedaży. Nie ma w
tych ośmiu utworach niczego zaskakującego,
to typowy power metal
z Italii i tyle: wyprodukowany w
świetnie wyposażonej powielarni,
ale bez duszy i własnego charakteru.
Wyróżniłbym raptem jeden
utwór "The Only Way To Live", bo
to jedyny tu numer czerpiący, i to
w niezłym stylu, z tradycyjnego,
bardziej surowego metalu lat 80. O
reszcie zapomniałem tuż po zakończeniu
tego materiału, mimo tego,
że w "The Ghost Of A Lonely Man"
udziela się wokalista Visions Of
Atlantis Michele Guaitoli, a w
"Eyes Of Revenge" wymiata gitarzysta
Rhapsody Of Fire Roberto
De Micheli. "Eight fuckin' dangerous
and noisy metal gems!"? Chyba
komuś przekleił się opis z innej
płyty... (1)
Wojciech Chamryk
Anneke van Giersbergen - The
Darkest Skies Are The Brightest
2021 InsideOut
Była wokalistka The Gathering
lubi zaskakiwać. Wydając album
"In This Moment We Are Free -
Cities" projektu VUUR wróciła do
metalu, ale na krótko. Jak sama
wyjaśnia nowe piosenki były zbyt
osobiste, by zaprezentować je w takich
mocnych wersjach, stąd po-
RECENZJE 191
mysł nagrania albumu akustycznego.
W takiej dawce coś takiego
zdarzyło się Anneke po raz pierwszy,
nie licząc kilku lżejszych
utworów projektu Aqua de Annigue,
współpracy z Danny'm Cavanaghem
czy akustycznych koncertów
z Arjenem Lucassenem, ale
okazało się, że i w tak oszczędnych
aranżacjach, bo większość utworów
to tylko głos i akustyczna gitara,
wypada wyśmienicie - nie bez
przyczyny jest przecież uznawana
za jedną z najlepszych wokalistek
współczesnej sceny rockowo/metalowej.
Piosenki są o uczuciach,
konkretnie o ratowaniu rozpadającego
się małżeństwa, mamy tu więc
utwory bardziej radosne ("Love
You Like I Love You"), ale refleksyjne,
pełne zadumy ("Losing
You"). Delikatny głos Anneke i
stonowane interpretacje pasują do
tej tematyki idealnie, a do tego w
warstwie muzycznej nie brakuje
urozmaiceń. W kilku utworach słychać
więc smyczki, najpiękniej
chyba w openerze "Agape", zaś
"Hurricane" dopełnia trąbka, pojawiają
się też dodatkowe partie wokalne,
nie tylko chórki. Mamy też
utwory bardziej wyraziste w sensie
rytmicznym, jak kojarzący się z
"We Will Rock You", bardzo przebojowy
"I Saw A Car" czy równie
udany "Survive". Fani wokalistki na
pewno nie pogardzą tym wydawnictwem,
a Anneke może też dzięki
niemu pozyskać nowych zwolenników,
głuchych dotąd na jej wcześniejsze
propozycje. (5)
Wojciech Chamryk
Arion - Vultures Die Alone
2021 AFM
Melodic metal? Bez żartów, ta płyta
ma tyle wspólnego z metalem co
ja z naprawianiem samochodów
lub jazdą figurową na lodzie. Owszem,
żeby nie było wątpliwości:
wśród zamieszczonych na "Vultures
Die Alone" 10 numerów są też
i metalowe, nawet niezłe utwory,
ale raptem dwa-trzy (mocniejszy,
surowiej brzmiący "I Love To Be
Your Enemy" najbardziej na plus)
rozmywają się więc w mdłej, syntetycznie
brzmiącej papce asłuchalnych
koszmarków typu "Break My
Chains" (symfoniczny metal dla
ubogich) czy "I'm Here To Save
You" (utwory The Rasmus to przy
nim mistrzostwo świata, naprawdę).
Nawet udział w "Bloodline"
Noory Louhimo niewiele tu wnosi;
coraz częściej odnoszę zresztą
wrażenie, że tych gościnnych występów
w wykonaniu wokalistki
Battle Beast jest ostatnio zdecydowanie
za dużo. Lassi Vääränen
ma więc kawał głosu, popowa, quasi
instrumentalna ballada "Where
The Ocean Greets The Sky" też jest
niczego sobie, ale jako całość "Vultures
Die Alone" jest dla mnie najzwyczajniej
w świecie niestrawna,
mimo tego, że lubię przecież melodyjny
metal. Jednak z jednym zastrzeżeniem:
prawdziwy, nie tak koniunkturalny,
jak w przypadku
Arion. (2)
Artillery - X
2021 Metal Blade Records
Wojciech Chamryk
Artillery wydało dziesiąty album
studyjny pomimo niedawnej śmierci
jednego z ich założycieli. Gitarzysta
Morten Stützer przejdzie
do historii jako współtwórca najlepszego
thrashowego zespołu z
Danii, świetny kompozytor i szczery
metalowiec. Liryki najnowszych
utworów świadczą o tym,
że pozostali muzycy uporali się ze
stratą, ponieważ dotyczą różnych
tematów, niekoniecznie kwestii
życia i śmierci. Jestem pod wrażeniem,
że znów dynamicznie wymiatają,
bez smęcenia. "X" faktycznie
jest dziesiątym regularnym
albumem, a nie jakimś sequelem.
Możecie zarzucić mi, że skorzystam
przy jego ocenie ze ściągi, ale
udane recenzje są po to, by zastanawiać
się nad nimi również po latach.
Sprawdziłem więc, co o poprzednich
trzech dziełach Artillery
napisali moi redakcyjni koledzy.
Postaram się odnieść ich kryteria
oceny do "X", wierząc jednocześnie,
że prawidłowo oddają wątpliwości
i nadzieje większości fanów.
"Legions" (2013, HMP nr 55, str.
86) dostało 3.5/6 od Aleksandra
"Sterviss" Trojanowskiego, ponieważ
z jednej strony znalazły się
na nim udane orientalne motywy,
nawiązania do atmosfery klasycznych
płyt Artillery z lat 80., połamane
rytmy i świetne solówki, a z
drugiej - mdłe, nudne i mało porywające
riffy; ponadto całości brakowało
oryginalnego charakteru,
wschodnie melodie nie zostały w
pełni rozwinięte, niektóre kawałki
się dłużyły, a mało metalowy wokalista
nie wykazał się energicznością.
Jak to się ma do "X"? Bliskowschodnie
patenty pojawiły się już
w intrze, a także w "Silver Cross"
oraz "Varg I Veum". Artillery tak
zręcznie je wkomponowało, że potrzebowałem
wysłuchać całości ponownie,
aby je w ogóle odnaleźć.
Nie zastanawiałem się nad tym
przy okazji pierwszych sześciu odsłuchów.
Bardziej oczywiste okazało
się za to nawiązanie do poprzednich
albumów Artillery (np.
"When Death Comes" - często),
zwłaszcza że właśnie je sobie odświeżam;
Jackowi Woźniakowi
(Heavy Metal Pages) zawdzięczam
też spostrzeżenie, że "Force Of
Indifference" zawiera riffy jak z
"By Inheritance". Podobały mi się
rozpędzone solówki otoczone rytmicznymi
urozmaiceniami (np.
"Devils Symphony", "Mors Onthologica",
"Beggars In Black Suites").
Zespół starannie zaaranżował
utwory, tak żeby te gitarowe odjazdy
zręcznie wpasowały się do całości
kompozycji. Zamiast analizować
riffy, przyznam, że cały album
został zagrany z werwą i ogniem.
Nikt tutaj nie odkrywał piekła na
nowo - wszyscy tak grają, ale nikt
tak nie gra. Wokalista Michael
Bastholm Dahl wypadł równie
heavy metalowo, co Tomasz
Struszczyk (w Turbo). Zaproponował
fajne melodie. Spisał się też
jako tekściarz. Fakt, że znacznie
częściej przeciągał wersy niż wściekle
krzyczał, ale broniłbym go,
gdyby ktoś czepiał się go na "X".
Trzy kwadranse to nie jest długo, a
za każdym razem dostawałem taki
zastrzyk adrenaliny, że chciałem
więcej. Recenzent "Sterviss" bezlitośnie
zjechał "Penalty by Perception"
(2016, HMP nr 63, str.
121, ocena 2/6). Jako dodatkowy
mankament dorzucił: zbytnio wyeksponowany
bas, płaską perkusję,
powtarzanie jednego dźwięku
przez wokalistę i brak hitów. I
znów popatrzmy, jak te kryteria
mają się do albumu "X". Otóż, jest
ono wręcz brutalnie podbasowane,
chociaż ja to postrzegam jako XXIwieczną
nowoczesność, a nie jako
mankament. Kiedy wsłuchałem się
w samą perkusję, wyszło mi, że Josua
Madsen sporo miesza i bębni
nieprzewidywalnie. Nie wspomnę
już o urozmaiceniu partii wokalnych,
bo to jest na "X" ewidentne.
Michael Bastholm Dahl doskonale
wie, czego się trzymać, ale cieszy
się czystym głosem w ramach swojej
maniery oraz skali. Osobiście
nie chciałbym, żeby próbował np.
growlu lub falsetu. No po co? A
dzięki temu, że robi co najlepiej
mu wychodzi, album staje się przystępny
dla heavy metalowców i wykracza
poza thrashową ortodoksję.
Potencjałem na hity wykazują się:
"In Trush We Trust", "Turn Up
The Rage", "In Your Mind", "The
Ghost Of Me" (nie spodziewałem
się takiej ballady), "Eternal Night".
Ostatni "Beggars In Black Suites"
też wyróżnia się fajnie bujającą
zwrotką, choć to raczej petarda a
nie hit. Wychodzi na to, że wymieniłem
połowę tytułów. Pozostał
ostatni zestaw kryteriów. Jacek
Woźniak przychylniejszym uchem
podszedł do "The Face of Fear"
(2018, HMP nr 71, str. 157, ocena
4.5/6). Uznał jednak, że ciepła barwa
Michaela Bastholma oraz jego
melodie nie zawsze pasują do muzyki.
Ja na to patrzę inaczej. Artillery
zawsze dbało o wpadające w
ucho motywy, które dodają dodatkowego,
ciekawego wymiaru do ich
muzyki. Do sekcji instrumentalnej
z "X" można by wściekle krzyczeć,
a nawet rytmicznie skandować.
Artillery zdecydowało się na mniej
oczywiste podejście, dzięki któremu
paradoksalnie mogą trafić do
szerszej grupy publiczności. Czyli
rozumiem uwagę fanów ekstremy,
ale obiektywnie wielu osobom może
się to podobać. Zakończenie recenzji
Jacka Woźniaka "The Face
of Fear" pasuje dobitniej do "X",
mianowicie: "Ten album ma takie
samo prawo być sygnowane nazwą
Artillery jak jego poprzednie albumy". I
to jest super! (4.5)
Sam O'Black
Astrakhan - A Slow Ride Towards
Death
2021 Black Lodge
Mroczny, kinowy rock progresywny
ze Szwecji o bardziej nowoczesnym
podejściu niż Opeth, bla
bla bla. Zamierzałem słuchać, ale
22 kwietnia mieliśmy pierwszy
dzień lata na Islandii, słońce
oślepia blaskiem i wyprasza mnie z
domu. Zdecydowałem się więc zabrać
ten album na spacer (nie biegałbym
przy takiej progresji) po
Rejkjawskim Parku Olimpijskim,
co mogę w sumie potraktować jako
eksperyment z użytecznymi dla
was wnioskami. Nie potrącił mnie
żaden rowerzysta ani nie przełączyłem
na żadną inną muzykę -
zatem najnowszy Astrakhan nie
jest ani hipnotyzująco odjechany,
ani nie przytłacza słuchacza znajdującego
się akurat w kompletnie
innym klimacie. Patrząc na polski
dwór, wskazałbym na podobieństwo
do Dianoya, a i nie zdziwiłbym
się, gdyby tak zagrało na swoim
następnym albumie reaktywowane
po 17 latach Aion (odpukać,
bo kto wie). To są niedoskonałe,
ale przynajmniej lepsze punkty odniesienia
dla osób, które po wklepaniu
"Astrakhan" do Metal Archives
zobaczyłyby kanadyjską kapelę
progresywno - sludgeową i zastanawiałaby
się, co to takiego (kompletnie
inny twór). Po powrocie do
domu poczułem się bardziej zmęczony
słońcem niż usłyszaną progresją,
więc zasłoniłem okna kotarą.
Zapadła ciemność tym przyjemniejsza,
że powodowana moją decyzją,
którą w każdej chwili mogę
przecież zmienić. Chętnie uruchomiłem
"A Slow Ride Towards
Death" ponownie i zacząłem ją
uważniej kontemplować. Poznałem
wówczas, że tematem liryków
jest głównie miłość do muzyki oraz
192
RECENZJE
emocje towarzyszące rozpadowi
związku pomiędzy dwojgiem ludzi.
Podobno miłości się nie wybiera,
więc tylko częściowo mamy na nią
wpływ, ale powinniśmy się starać.
Dojrzałe i głębokie przesłanie liryczne
Astrakhan pozostawię waszej
ciekawości. Dodam za to, że chce
się tego słuchać więcej niż dwa razy,
bo warstwa instrumentalna jest
bogata i aranżacyjnie zaawansowana,
a nad wszystkim snuje się gęsta
atmosfera. Rozumiem, dlaczego
określają się mianem "mroczny, kinowy
rock progresywny". Ich muzyka
to specyficzny język do przekazywania
myśli i uczuć w bardziej
obrazowy i empatyczny sposób,
niż możnaby to zrobić przy pomocy
samej mowy. Pobudzają dźwiękami
wyobraźnię i oddziałują na
zmysły słuchacza dosadniej, niż robi
to większość filmów w kinie 4D.
Kluczem do pozytywnego odbioru
jest mimo wszystko zachowanie
przez nich perfekcyjnego balansu
pomiędzy zwartą treścią a imponującą
formą. Po wszystkim uśmiecham
się serdecznie i stawiam
piątkę. (5)
Asylum - Independent
2010/2021 Metal Blast
Sam O'Black
Zakopiańska formacja nadrabia
kilkunastoletnie zaległości, wydając
w końcu oficjalnie debiutancki
album zarejestrowany w 2010 roku.
To dziwne, że "Independent"
nie znalazł wtedy uznania u potencjalnych
wydawców, bo to kawał
solidnego thrashu z elementami
hardcore - może zespół zbyt szybko
odpuścił? Fakt faktem, że po
reaktywacji szybko znalazł wytwórnię
chcącą wydać ten stary
materiał, a do tego w kompletnie
przemeblowanym składzie (czterech
nowych muzyków) nagrał też
kolejny, zapowiadany przez singlowy,
siarczysty numer "Self Destruct".
Co do "Independent" to jakoś
nie dziwi mnie zainteresowanie
tym materiałem niemieckiej
Metal Blast Records, bo na tamtejszym
rynku thrash był zawsze
mile widziany, nawet gdy na świecie
szalał grunge, a Asylum naprawdę
potrafi go grać. Wśród swych
mistrzów zespół wymieniał wtedy
Destruction czy Kreatora; dodałbym
tu jeszcze Slayera oraz Sepulturę
ze środkowego okresu, co
najpełniej słychać w "Rwandzie",
utworze traktującym o rzezi Tutsi
w tym kraju w połowie lat 90. To
na pewno jeden z najmocniejszych
punktów programu "Independent",
jednak rozpędzony "You
Will Die", zróżnicowany "Like Animal"
czy mroczny "About Gods" niczym
mu nie ustępują. Ciekawostką
jest też "State Of Oppression"
w którym gościnnie udziela się
Uappa Terror z Terrordome, co
dodatkowo urozmaica warstwę wokalną
tej kompozycji. Dobrze więc
się stało, że ten album ujrzał w
końcu oficjalnie światło dzienne,
bo chociaż nie stanie się raczej
ogólnoświatową sensacją, to reprezentuje
poziom na tyle wysoki, by
zainteresować fanów konkretnego
thrashu. (4)
Attika - Metal Lands
2021 Pure Steel
Wojciech Chamryk
Poprzednie płyty amerykańskiego
Attika ("Attika" 1988 oraz "When
Heroes Fall" 1991) uchodzą w pewnych
kręgach za kultowe, chociaż
niektórzy opisują je jako monotonne,
banalne, powtarzające się, pozbawione
oryginalności i przebrzmiałe
już w momencie premiery. O
najnowszym "Metal Lands" można
by w zasadzie powiedzieć to
samo, z tym że fani tradycyjnego
heavy metalu kochają tą muzykę
taką, jaka była dawniej. Ważne,
żeby utwory były udane, a nie żeby
album był na czasie. Trzydzieści
lat przerwy pomiędzy kolejnymi albumami
Attika oczywiście odcisnęły
swe piętno na charakterze
brzmienia (jest ono bardziej klarowne,
poszczególne instrumenty lepiej
słyszalne, tym razem nic nie
piszczy, nic nie wyje, nic nie irytuje),
ale wciąż jest to drapieżny US
heavy/power metal, zorientowany
bardziej na moc przekazu niż na
przesadne melodyjkowanie. Fani
powinni być więc zadowoleni. Niektóre
kawałki wpadają w ucho
("Like A Bullet", "The Price",
"Thorns In My Side", "Gold", ten
ostatni to zdaje się cover), inne są
przeciętne, ale 100% true ("Metal
Lands", "8 Track Days", "Darkness
Of The Day", "Run With The Horseman",
"Sincerely Violent"), a nie
brakuje też akustycznej ballady
("One Wish"). Dosyć długo tytułowy
numer "Metal Lands" wisiał na
YouTube w postaci oficjalnego,
promocyjnego video clipu, ale w
mojej opinii ten akurat kawałek
należy do grupy przeciętnych, dlatego,
że brakuje mu wyróżniającego
motywu; można go natomiast
uznać za wiarygodną deklarację, że
"my to metal, a metal to metal". W
każdym razie, skoro muzycy znajdują
radość w powrocie do młodzieńczych
lat, i tworzą przy tym
kolekcję utworów nadających się
do posłuchania, no to spoko, gratuluję
udanej realizacji. Wykonawczo
jest prawidłowo, dynamika
się zgadza, pomysłami się wykazali.
Takiego archetypowego heavy
metalu nigdy za wiele. Wątpię jednak,
żeby "Metal Lands" zostało
uznane za kultowe. Niestety, to
nie ten poziom. Kultowym to można
nazwać coś, co wzbudza silne
emocje i niewiarygodnie wybija się
w krajobrazie, a "Metal Lands" nie
nosi znamion takiego potencjału.
Dysponujący ostrym metalem w
gardle, wokalista Robert VanMart
ma teraz 54 lata, pozostali członkowie
Attica też są pewnie koło
pięćdziesiątki; to jest ten wiek, że z
pewnością warto jeszcze wskrzesić
regularnie koncertujący zespół i
nagrywać kolejne płyty (zespoły
metalowe są przecież długowieczne).
Może pokuszą się o odświeżenie
swoich starszych kompozycji,
a może wydadzą album z tradycyjnie
heavy metalowymi coverami?
Zwolennicy "metalu środka"
przyjęliby to jako "swoje klimaty",
a więc publiczności im nie braknie,
jest dla kogo grać. Potrzebuję jeszcze
postawić jakąś liczbę "Metal
Lands" - 3 byłoby dla przeciętnej,
4 dla dobrej, więc pewnie gdzieś
pośrodku. (3.5)
Sam O'Black
Axewitch - Out Of The Ashes
Into The Fire
2021 Pure Steel
W roku 1985 Axewitch wydali
trzeci, najsłabszy w dyskografii, LP
"Hooked On High Heels" i to
było na tyle. Próbowali jeszcze
szczęścia z kolejnym demo, ale w
roku 1987 było już po wszystkim.
Okazjonalne powroty poprzedziły
prawdziwą reaktywację w roku
2007, ale od tego czasu zespół milczał,
dopiero w kwietniu tego roku
wypuszczając powrotny album
"Out Of The Ashes Into The
Fire". Płyta powstawała długo, można
więc było zakładać, że będzie
dopracowana i udana, tym bardziej,
że wydawca zapowiadał "piece
of true metal". I chociaż trudno
mówić tu o jakiejś wtopie, to nie
ma też mowy o klasie wydawnictw
Szwedów z lat 1982-84, tak jakby
nie dało się wejść drugi raz do tej
samej rzeki. Stało się tak, chociaż
4/5 składu to starzy wyjadacze, tylko
basista jest reprezentantem
młodszego pokolenia. Aż posłuchałem
"The Lord Of Flies" i "Visions
Of The Past" i sorry, "Out Of
The Ashes Into The Fire" nie ma
do nich najmniejszego startu. Są tu
rzecz jasna udane utwory, jasna
sprawa, choćby surowy, mroczny
opener "The Pusher" czy "Violator",
ale już to, że jednymi z najlepszych
w tej 12 są nagrane na nowo
"Nightmare" i "Axewitch" ze starego
demo 1982 też o czymś świadczy.
A mamy tu jeszcze bardziej współczesny
"Dues To Pay" z niskim,
zduszonym głosem Andersa Wallentofta
- lata lecą, co słychać, nijakie
zżynki z Accept ("Let Sleeping
Dogs Lie") i Black Sabbath
("Going Down"), sztampowy wypełniacz
"Boogie Of Death", który
ma tyle wspólnego z dynamiką tytułowej
stylistyki, co ja z baletem,
albo grany na jedno kopyto "Lie To
Me"... Dziękuję za takie powroty,
wolę pamiętać Axewitch z czasów
ich świetności. (2)
Wojciech Chamryk
Betrayed - The Unbeliver
2021 ThrashBack
Betrayed to formacja z Chile, która
działa z przerwami od 1988 roku.
W pierwszej fazie swojego istnienia
nagrali demo "Our Option"
(1989) oraz album "1879 Tales of
War" (1990). Po reaktywacji nagrali
dwie EPki "Looters Will Be
Shot" (2016) oraz "The Unbeliever"
(2017). Tę ostatnią postanowili
przypomnieć włodarze Thrash
Back Records. Uzupełnili ją nagraniami
z "1879 Tales of War"
ale nagranymi w studio na próbę w
roku 2015. Chilijczycy to typowi
przedstawiciele thrashu lat 80.,
którzy sami go współtworzyli i być
może dlatego można dość szeroko
szukać u nich porównań, począwszy
od Overkill, Testament,
Forbidden, Flotsam And Jetsam,
a skończywszy na Heathen czy
Nuclear Assault. Oczywiście z powodu
pochodzenia muzyków tych
odnośników należy szukać również
na scenie południowo-amerykańskiej.
Być może pewną ciekawostką
jest fakt, że ja wyłapuję również
pewne elementy amerykańskiego
power i power/thrashu, typu Helstar,
Metal Church a nawet Iced
Earth (a może to moja słabsza dyspozycja).
Niemniej Betrayed preferuje
szybkie, agresywne oraz zaciekłe
granie i właśnie na taką ekspresję
stawia. Także kawałki utrzymują
przeważnie wściekłe tempo,
riffy tną niemiłosiernie, a solówki
świdrują uszy, choć nie są pozbawione
smaku. Jednak nie tylko
bezpośredniością chcą wziąć nas
Chilijczycy, wbrew pozorom w ich
kompozycjach trochę się dzieje,
dzięki czemu ci ambitniejsi odbiorcy,
też mogą zainteresować się tym
zespołem. Brzmienie tych nagrań
jest surowe, w ten sposób tylko
RECENZJEG 193
podkreśla wspomniane walory tej
formacji. Także ogólnym przesłaniem
Betrayed jest szczery, ognisty
oldschoolowy thrash metal i do
fanów takiego grania jest skierowany.
Wydaje mi się, że warto zainteresować
się Betrayed. (4)
\m/\m/
Bewitcher - Cursed Be Thy Kingdom
2021 Century Media
Diabolic Might - Shadow Kingdom
- Century Media. Tak właśnie
wyglądał rozwój fonograficznej
kariery Bewitcher, amerykańskiej
grupy hołdującej black/speed metalowi
w najbardziej klasycznej odmianie.
Zapotrzebowanie na takie
dźwięki pojawia się falami od połowy
lat 90., ale te okresy chwilowej
popularności są tylko czymś na
kształt wisienki na torcie, bo fani
prawdziwego metalu i tak wciąż
darzą wielką estymą klasyczne płyty
Venom, Celtic Frost, Sodom
czy Running Wild. W poszczególnych
utworach z "Cursed Be Thy
Kingdom" słychać wpływy tych, a
także innych grup z najlepszego
dla metalu okresu lat 80., ale Bewitcher
w żadnym razie nie zatraca
się w bezmyślnym kopiowaniu -
ten zespół zdecydowanie podąża
własną ścieżką, tyle, że wytyczoną
lata temu przez swych poprzedników.
Nie musi więc operować
maczetami na dziewiczym gruncie,
ale wciąż przedziera się przez
chaszcze, jakże odległe od zainteresowań
masowej publiczności. Robi
jednak swoje, gra z pasją, dobór
coveru ("Sign Of The Wolf" Pentagram
z roku 1985) również to
potwierdza, a i poczucia humoru
też im nie brakuje (mający coś z
rock'n'rolla "Metal Burner", trzy
minuty motörycznego czadu). Ludziom
siedzącym w takich klimatach
od lat nie muszę więc "Cursed
Be Thy Kingdom" rekomendować;
młodsi fani metalu mogą bez
większego ryzyka sprawdzić singlowe
numery "Satanic Magick Attack",
"Mystifier (White Night
City)" i "Valley Of The Ravens", co
na pewno będzie wstępem do dłuższej
przygody z muzyką Bewitcher.
(5)
Wojciech Chamryk
Beyond The Border - Voyces
2021 Self-Released
Beyond The Border to zespół z
Niemiec, który istnieje od roku
2014. Na uwagę zasługuje fakt, że
we skład kapeli wchodzi perkusista
Sven Tost, który aktualnie wspiera
również Rebellion. Ogólnie formację
zalicza się do przedstawicieli
progresywnego metalu. Niemniej w
ich muzyce jest sporo tradycyjnego
heavy metalu ("Temptation"), są
nieliczne nawiązania do folk metalu
("Reveal The Thruth") czy muzyki
orientalnej ("I Am"). Także
pomysłowości jest trochę na tej
płycie. Z elementów typowych dla
progresywnego metalu najbardziej
w uszy rzucają się fragmenty grane
bardzo technicznie. W ten sposób
muzyka Beyond The Border
brzmi bardziej jak ambitny heavy
metal niż progresywny metal.
Znajdziemy także sporo zestawień
kontrastów, ale to również częste
składowe ambitniejszych kapel
heavymetalowych. Kompozycje są
może niezłe ale ze względu na
wspomniane techniczne ciągotki
instrumentalistów brakuje im
płynności i często brzmią dość
"kwadratowo". Do nieudanych pomysłów
można zaliczyć także wykorzystanie
fragmentu "Marsza
weselnego" w utworze "Sumangalie".
Wykonanie i dobór brzmienia klawisz
raczej nie wystawia kapeli dobrego
świadectwa. Niestety, gdy na
początku można słuchać poszczególnych
utworów, to z czasem trudno
zdobyć się na utrzymanie uwagi.
Nie dość, że męczy owa "kwadratowość"
to godzina i kwadrans
takiej muzyki daje się mocno we
znaki. W żaden sposób nie pomaga
klimatyczny instrumentalny
kawałek "Freeze", oparty na fortepianie,
który robi za intro czy podobny
kończący album "For You
Luck" ale już z rozwrzeszczanym
męskim śpiewem. Ogólnie na
"Voyces" głównym wokalem jest
głos pani Oany G. ostry, rockowy
ale mało charakterystyczny, a nawet
zwyczajny. Czasami pojawia
się męski śpiew tak jak w kawałku
"Change" i choć nie jest jakiś nadzwyczajny
to jednak wzbudza we
mnie większą uwagę niż wokal
Oany. Bywa, że ten męski głos sobie
po ryczy i po skrzeczy, jak we
wspomnianym "For You Luck" czy
"Voices In My Head", ale to też nic
nadzwyczajnego. Także ogólnie całość
"Voyces" tonie w przeciętności
i trochę szkoda czasu na ten album.
Jak ktoś chce zaryzykować to
proszę bardzo może sprawdzić ale
żeby nie było później do mnie żalu.
(2,5)
\m/\m/
Black Hosts - Onward Into The
Abyss
2021 Helldprod
Wokalista Sexmag Lord Violator
udziela się również w Black Hosts.
W składzie znajdziemy też znanego
z Raging Death gitarzystę Igora,
a zespół, po dwóch kasetach demo
i debiutanckim albumie "Times
Of Eternal Torture", przygotował
kolejny materiał w postaci
EP. "Onward Into The Abyss" to
cztery utwory: wysokooktanowy,
grany na najwyższych obrotach,
thrash. Od razu przyszły mi na
myśl takie grupy jak Destruction
czy Violent Force, również rozmiłowane
w takim wściekłym, bezkompromisowym
łojeniu. Jednak
już opener "Debauchery Over Vatican"
nie pozostawia cienia wątpliwości,
że w tym szaleństwie jest
metoda, bowiem poza ultraszybkimi
tempami, riffami ostrymi niczym
brzytwa w dłoni maniakalnego
mordercy i podszytym histerią
wrzaskiem, Black Hosts proponuje
też inne akcenty, zwalnia, a
i wokalista również pokazuje inne
oblicze. Owszem, ugh! (copyright
by Tom Warrior) w każdym utworze
to pewna przesada, ale w zróżnicowanym
od strony instrumentalnej
"Den Of The Dark Sorcerer"
wokale są już naprawdę urozmaicone,
a do tego pojawiają się też
partie chóralne, podobnie jak w
finałowym "Onward Into... The
Abyss". Ta dwuczęściowa kompozycja
rozwija się stopniowo, nader
dobitnie potwierdzając, że w thrashowej
stylistyce Black Hosts
czują się niczym przysłowiowa
ryba w wodzie, czerpiąc przy tym z
tradycyjnego oraz speed metalu.
Dlatego, chociaż wcześniej słyszałem
już to wszystko na dziesiątkach,
jak nie setkach, płyt, to jednak
ten młody zespół brzmi wiarygodnie,
dając nadzieję na to, że
thrash w najbardziej klasycznej
formie powinien przetrwać kolejny,
zapewne nieuchronny, zważywszy,
to co działo się wcześniej,
spadek popularności. (4,5)
Wojciech Chamryk
Black Knight - Road To Victory
2020 Pure Steel
Holenderska scena połowy lat 80.
nie wydała na świat żadnej światowej
gwiazdy, ale wiele tamtejszych
zespołów, jak choćby: Bodine,
Vengeance (w obu grał
Arjen Lucassen), Picture, Emerald,
Hammerhawk, Sad Iron czy
Allied Forces zapisały się w pamięci
fanów, są popularne nie tylko
w ojczyźnie, a niektóre funkcjonują
z powodzeniem do dziś.
Black Knight również powstał
właśnie wtedy, ale chłopaki mieli
jednak pecha, bo nie zdołali wydać
choćby singla, a pierwszego albumu
doczekali się dopiero w roku
1998. Teraz wypuścili trzeci, tak
więc nagrywają niezbyt często, ale
to, co proponują trzyma poziom.
Oczywiście z zastrzeżeniem, że
wiele tu nader czytelnych nawiązań,
a czasem wręcz zapożyczeń,
tak jak w utworze tytułowym czy
"Primal Power", do Judas Priest
czy Iron Maiden w "The One To
Blame", który w wersji demo powstał
jeszcze w roku 1986. Znacznie
ciekawsze są utwory nie tak jednoznaczne:
z jednej strony zakorzenione
oczywiście w latach 80. ("Legend",
"Pendragon", "Thousand
Faces"), ale też dość rozbudowane i
wielowątkowe, co dodaje materiałowi
rozmachu ("My Beautiful
Daughters"). Podniosła ballada
"Crossing The Rubicon" też jest niczego
sobie, a wokalista David
Marcelis, znany z innych zespołów
czy wspierania FireForce na
koncertach, właśnie w niej pokazuje
w pełnej krasie siłę i skalę swego
głosu. Może nie jest to więc jakaś
sensacja, ale rzetelny, metalowy album
z lat 80., tyle, że wydany w
roku 2020, gdzie z oryginalnego
składu pozostał już tylko perkusista
Rudolf Plooy - musi naprawdę
mieć hopla na punkcie muzyki,
skoro niezmordowanie ciągnie
zespół od tylu lat. (4)
Wojciech Chamryk
Blade Killer - High Risk
2018 M-Theory Audio
Blade Killer powstał w 2012 roku
w Los Angeles. Dwa lata później
wypuszcza udaną EPkę "Blade
Killer", która zwraca uwagę fanów
tradycyjnego metalu na całym
świecie. Na kolejne wydawnictwo
Blade Killer czekaliśmy cztery
lata, a nasza redakcja w zasadzie
siedem. Czasami tak bywa, z jakich
niejasnych powodów niektóre rzeczy
nas po prostu omijają. Całe
szczęście "High Risk" zupełnie nie
zestarzało się i muzyka zawarta na
nim ciągle przynosi satysfakcję.
Debiutancki album Amerykanów
to bezpośrednie nawiązanie do
początków heavy metalu, dlatego
pełno w nim odniesień do nurtu
NWOBHM. Szczególnie do wczesnego
Iron Maiden. Wystarczy
194
RECENZJE
posłuchać tytułowego "High Risk",
"Midnight Sinner" czy "Endangered
Dreams" i wiadomo skąd Amerykanie
zaczerpnęli najwięcej inspiracji.
Takie skojarzenia ułatwia również
głos wokalisty Carlosa Gutierreza,
którego tembr zbliżony jest do
młodego Paula DiAnno. Do tego
stopnia, że przy takim "High Risk"
zastanawiałem się czy mamy do
czynienia z jakimś zagubionym kawałkiem
Dziewicy, czy też kogoś
poniosło i próbował zrobić plagiat.
Niemniej muzycy z Blade Killer
nie tylko inspirowali się Londyńczykami.
W muzyce Blade Killer
odnajdziemy także wpływy Saxon,
Tokyo Blade, Angel Witch, Jaguar,
itd. Cale szczęście w tych
dźwiękach Amerykanie potrafili
odnaleźć samych siebie i stworzyli
kawałek klasycznego heavy metalu,
który mimo wszystko brzmi
dość świeżo i w miarę oryginalnie.
Z pewnością pomogły w tym dobre
kompozycje, choć na wskroś tradycyjne.
Poza tym przysłowiową cegiełkę
dorzucają gitarzyści Rubio i
Vazquez, z ich niesamowicie
współbrzmiącymi gitarami oraz
konkretnymi solówkami. Nie można
pominąć też pulsującego basu
Kelsey Wilson. Za to perkusja
Tommy Fuerta, choć wybrzmiewa
zwyczajnie to zapewnia bardzo
solidne fundamenty całemu albumowi.
Nie ma co za bardzo ciągnąć
tematu, "High Risk" to bezwątpienia
kolejna dobra pozycja z nurtu
NWOTHM, która spokojnie może
stać obok dokonań Night Demon,
Enforcer, Haunt, Skull Fist itd.
Po prostu musicie sami się o tym
przekonać. (5)
Bloody Hell - The Bloodening
2021 Rockshots
\m/\m/
"Dusza bardziej potrzebuje ideału niż
realizmu. Architektura jest sztuką. Sama
w sobie ma potencjał do zmiany życia
ludzi" - mówi wybitny amerykański
architekt Steven Holl, projektant
m.in. helsińskiego muzeum
sztuki współczesnej Kiasma (ostatni
utwór na recenzowanej płycie
nosi tytuł "Kiesma (The Museum
Of Modern Art)", z nie-śmieszną literówką).
Krytycy widząc jego pomysły
wściekli się i próbowali powstrzymać
ich realizację, na co Steven
odpowiedział, że nie włożyli
oni odpowiedniego wysiłku aby
zrozumieć, że poruszanie się po jego
Kiasmie ma stanowić unikalne
doświadczenie dla gości, za sprawą
odpowiedniej cyrkulacji światła w
nietypowych bryłach, których
przestrzenna dynamika scala energię
różnych form sztuki (obrazy,
rzeźby, dźwięki itd). Przyznam, że
ja widząc okładkę Bloody Hell
"The Bloodening" ze wstrętnym
pastiszem obrazu Edwarda Muncha
"Krzyk" (1893) oraz logiem
profanującym logo Thin Lizzy, a
następnie spoglądając na tytuły
kompozycji (typu "Hangover Rider",
"Smoking", "What The Hell",
"Long Road To Hell"), nie miałem
ochoty na uruchomienie albumu.
Pomyślałem, że godzina mojego
czasu zasługuje na coś lepszego.
Werdykt: oblałem prowokacyjny
test na rozumienie gatunku heavy
metal. Nie trafiłem w klucz autorów
albumu. Możliwe, że inni recenzenci
też odniosą negatywne
pierwsze wrażenie, ale czytając
notkę prasową od włoskiego wydawcy
Rockshots Records, zreflektują
się i będą wypisywać, że co to
to nie oni - bo oni to heavy metal
rozumieją, egzamin zdali śpiewająco
i jak najbardziej stawiają wysoką
notę. Nie wiem. Może. Ale ja
udawać nie zamierzam. No bardzo
szybko oblałem, przyznaję się.
"Idąc na korki do Finów", dowiedziałem
się, że celem gitarzysty
Jaakko Halttunena oraz śpiewającego
basisty Marko Skou już w
2000 roku było wywoływanie nieporozumienia,
a wręcz strachu,
wśród osób niełapiących, czym jest
heavy metal. Celowo grają obrzydliwie
i bezpardonowo a śpiewają
płytkie teksty o diable i alkoholu.
Aha. Posłuchajmy. I znów mi
wstyd. Jak mogłem w ogóle przywołać
nazwisko dźentelmana Stevena
Holla na początku recenzji
muzyki o wrażliwości słonia w
składzie porcelany? Tam nie ma
nic. Tam są cztery ciekawe riffy na
krzyż, dużo bezsensownej ściany
dźwięku, siłowe śpiewanie przez
zaciśnięte zęby i niewiele wyobraźni.
Odnoszę wrażenie, że oni za
wszelkę cenę chcą mi wmówić, że
jeżeli nie podoba mi się ich muzyka,
to jestem pozerem i nie mam
zielonego pojęcia o heavy metalu.
Nie odczuwam ani nieporozumienia
ani strachu. Prawidłowo "porozumiałem",
co tu się wyprawia.
Manipulacje psychologów strachu
we mnie nie wywołują. Nie ma to
jak zaczynać notatki od pierwszego
wrażenia. Przynajmniej wiemy,
czego dusza potrzebuje: ideału, nie
realizmu. Metal to sztuka. A sztuka
ma potencjał do zmiany życia
ludzi. Taki pogląd z całą pewnością
jest użyteczny. Konsekwentnie żądam,
aby otaczająca mnie sztuka
zmieniała moje życie na lepsze, a
nie na gorsze. Dyskwalifikuję
Bloody Hell "The Bloodening"
nie tyle ze względu na same dźwięki,
które możnaby zakwalifikować
jako "takie sobie", ale dlatego, że
zwłaszcza kolekcjonarzy albumów
w fizycznej postaci czerpią szersze
niż tylko soniczne doświadczenia z
muzyką. Istnieje niezliczona liczba
innych płyt do posłuchania, również
z Finlandii, a np. takie Coronary
potrafiło napisać utwór
"Burnout", który podnosi wszystkich
na duchu zamiast kopać leżących.
(1)
Sam O'Black
Bunker 66 - Beyond The Help Of
Prayers
2021 Dying Victims
Śledzę karierę tego tria od momentu
wydania przezeń w roku 2014
drugiego albumu "Screaming
Rock Believers". Kolejne płyty
Włochów są więc co najmniej dobre,
a najnowsza "Beyond The Help
Of Prayers" potwierdza, że nie są
tylko jakimiś, pozbawionymi talentu,
naśladowcami Motörhead,
Venom i Hellhammer / Celtic
Frost. Więcej, to najciekawszy i
najbardziej dopracowany album w
dyskografii Bunker 66, zespołu,
który okopawszy się na linii black/
thrash/heavy wie doskonale, że nieustanne
powtarzanie tych samych
patentów, ewentualnie tylko w
kosmetycznie zmienianych wersjach,
jest początkiem końca. Mamy
tu więc nie tylko więcej siarczystych,
chwilami wręcz ekstremalnych
("The Blackest Of
Omens", "Summon Of Evil Lords")
momentów, ale też sporo całkiem
melodyjnego, chociaż oczywiście
zakorzenionego w latach 80., grania.
Weźmy otwierający płytę "To
The Gates Of Hell - Lair Of The
Profaner" - nie dość, że to najdłuższy
utwór w dotychczasowym dorobku
zespołu, to jeszcze nad wyraz,
jak na tę stylistykę, chwytliwy,
a i Damien Thorne jeszcze chętniej
niż kiedyś dodaje czyste wokale
do tych bardziej brutalnych.
Podobnie jest, chociaż w kwestii
śpiewu już znacznie lepiej, również
w "At Our Master's Behest" i
"Malicious... Seditious...", ale spokojnie,
Bunker 66 w żadnym razie
nie zamarzyło się podbicie list
przebojów; to wciąż ostry, siarczysty
metal. W "The Rite Of Goat" i
"Die On Monday" równie popisowy,
perfekcyjnie łączący konkretny
wygar z podanymi w nieoczywistej
formie melodiami. Ja to kupuję, pewnie
tak samo, jak inni zwolennicy
prawdziwego i bezkompromisowego
heavy starej szkoły. (5)
Wojciech Chamryk
Burning Witches - The Circle Of
Five
2021 Nuclear Blast
Kilka miesięcy temu ten nowy
utwór Burning Witches, promujący
planowany na maj czwarty album
szwajcarskiej grupy, pojawił
się w sieci w wersji cyfrowej. Nie
jest to w żadnym razie wersja atrakcyjna
dla kolekcjonerów, stąd pewnie
decyzja o wydaniu go w w formie
12" EP, z bonusowym materiałem,
znanym już z cyfrowej EP-ki
"Acoustic Sessions" z ubiegłego
roku. Dobrze się stało, że ten zarejestrowany
na żywo w studio materiał
został wydany również w fizycznej
postaci, ukazuje bowiem
Burning Witches od zupełnie innej
strony. "We Eat Your Children",
"Dance With The Devil" i
"Black Magic" w akustycznych wersjach
okazały się bowiem równie
ciekawe, a odarte z metalowego
sztafażu mają sporo do zaoferowania,
szczególnie w kontekście melodii,
a i pod względem instrumentalnym
też jest nieźle, szczególnie
w gitarowych partii liderki Romany
Kalkuhl orz jednej z trzech
udzielających się gościnnie gitarzystek,
Courtney Cox (The Iron
Maidens) w ostatnim utworze. No
i przysłowiowa wisienka, siarczysty
"The Circle Of Five" z drapieżnym,
"wiedźmim" głosem Laury Guldemond,
szybką zwrotką i patetycznym,
chóralnym refrenem, pierwszy
efekt współpracy z następczynią
Soni Nusselder Larissą Ernst,
grającą już gościnnie na "Acoustic
Sessions". Jakoś dziewczyny nie
mają szczęścia do obsady drugiej
gitary, może do trzech razy sztuka,
tym bardziej, że nowy numer potwierdza,
iż na "The Witch Of
The North" warto czekać. (4)
Wojciech Chamryk
Burning Witches - The Witch of
the North
2021 Nuclear Blast
Tylko ignoranci mówią, że jedynym
walorem Burning Witches
jest wizualny appealing dziewczyn
oraz kontrakt z Nuclear Blast.
Wszystkie cztery dotychczasowe
albumy: "Burning Witches"
(2017), "Hexenhammer" (2018),
"Dance with the Devil" (2020)
oraz "The Witch of the North"
(2021) zawierają dobrze brzmiący,
melodyjny i drapieżny heavy metal.
Ten zespół szanuje swoich odbiorców,
ponieważ proponuje taką
sztukę, jakiej ludzie chcą słuchać.
Rozmawiając z perkusistką Lalą
oraz gitarzystką Larissą dla obec-
RECENZJE 195
nego wydania HMP wykazałem się
taktem, nie dając choćby najmniejszego
wyrazu seksizmu, z jakim
Burning Witches wciąż się spotyka.
Widziałem sporo oburzających,
rażących komentarzy pod ich adresem
i stanowczo sprzeciwiam się
takiemu traktowaniu bohaterek niniejszej
recenzji. Nie znaczy to jednak,
że nie możemy spojrzeć
obiektywnym okiem na scenę artystyczną,
z jakiej Burning Witches
się wywodzi. Tutaj uprzedzę kolejny
lekkomyślny osąd - "The Witch
of the North" nie jest albumem
symfoniczno-metalowym. Nie doświadczyłem
jeszcze, żeby ktoś tak
powiedział czy napisał, i mam nadzieję,
że się to nie stanie. Intro
"Winter's Wrath", melodyczny rozmach
(np. w "Lady Of The
Woods", "Throll") oraz zastosowanie
wokali operowych budzi jednak
moje obawy, że ktoś omyłkowo
może wrzucić Burning Witches
do tej samej szufladki, z jakiej
słynie holenderska scena metalowa
(wyłączając stąd zespół Picture) -
czyli ze śpiewających pań przy
symfoniczno-metalowo-gotyckim
akompaniamencie. Ktoś mógłby
również powiedzieć, że przecież
Burning Witches to zespół szwajcarski,
więc nie powinienem w
ogóle wspominać o scenie holenderskiej.
Pudło. Główna kompozytorka
Romana Kalkuhl pochodzi
wprawdzie ze Szwajcarii, ale tak
naprawdę Burning Witches to
obecnie zespół międzynarodowy z
niderlandzką wokalistką, który
tym razem wspólnie komponował.
Przy okazji wypada wspomnieć o
tym, że perkusistka Lala wyemigrowała
zaledwie kilkanaście lat temu
z ryżowej stolicy Filipin (Nueva
Ecija), później pracowała w Japonii,
a dopiero w 2011 roku przeniosła
się do Szwajcarii. Odnośnie
wokalistki Burning Witches, Laura
Guldemond pochodzi z Zoetermeer
- fantastycznie urokliwego
miejsca w odległości przejażdżki
rowerowej od: Hagi (administracyjna
i królewska stolica Niderlandów,
z czym wiąże się zapierający
dech w piersiach "Museum Quarter"),
Goudy (niewtajemniczeni
artystycznie Dutjes powiedzieliby
o nim jedynie - miasteczko serów;
ale to nie Rotterdam, lecz właśnie
Gouda jest miejscem pochodzenia
Desiderius Erasmus Roterodamus,
Erasmusa z Rotterdamu, którego
krytyka religii była za jego czasów
zbyt śmiała nawet jak na Martina
Luthera), Rotterdamu (największy
port morski w Europie o nietypowej
jak na Niderlandy nowoczesnej
zabudowie, jako że to miasto zostało
niemal doszczętnie zniszczone
podczas II wojny światowej),
Lejdy (wiadomo - malarze: oprócz
najpopularniejszego i najwybitniejszego
Rembrandta, również Jan
Steen, któremu Holendrzy zawdzięczają
powszechne nazywanie
bałaganiarskich wnętrz "domostwami
Jana Steena"), oraz keukenowskiego
Lisse (największy ogród
kwiatowy na świecie, z którego pochodzi
75% wszystkich tulipanów,
i który mieni się najróżniejszymi
kolorami na ogromnym terenie,
przy którym miałem niebywałą
przyjemność mieszkać pół roku). Z
samego środka owych, blisko sąsiadujących
miast i miasteczek, wywodzi
się aktualna wokalistka Burning
Witches, Laura Guldemond.
Oczywiście ma to wpływ na
jej artystyczną wrażliwość, a co za
tym idzie na specyfikę omawianego
albumu, ale głównym rdzeniem
"The Witch of the North"
jest heavy metal ze szkoły Iron
Maiden, Judas Prest i Manowar.
W tym kontekście warto rozumieć,
posłuchać i zapamiętać Burning
Witches "The Witch of the
North". (4)
Sam O'Black
Canvas Solaris - Chromosphere
2021 Divebomb
Instrumentalny metal - idealny dla
poszukiwaczy awangardy - wypełnił
szósty długograj studyjny
"Chromosphere" istniejącej od
dwudziestu lat amerykańskiej formacji
Canvas Solaris. Wbrew
pierwszemu wrażeniu nie o samą
wirtuozerię gitarową tutaj chodzi.
Po pierwsze, nikt nie ukrywa, że
trzech spośród czterech regularnych
muzyków bawi się elektroniką
- używa sampli, syntezatorów
lub programuje. A po drugie, zadbano
o wrażenia artystyczne dla
odbiorców niefascynujących się na
co dzień gitarowymi popisami.
Canvas Solaris z łatwością wprowadza
słuchacza w trans, przekazuje
potężny ładunek energetyczny
i na swój własny sposób
utrzymuje w napięciu, prowokując
pytanie: co wydarzy się za chwilę?
Z przyjemnością słucham całości
od początku do końca, nie potrzebuję
brać tego "na raty". Nie brakuje
mi też wokalu. Odnoszę wrażenie,
że zbyt wiele dzieje się we
wszystkich sześciu kawałkach (często
na różnych płaszczyznach w
tym samym czasie), abym czuł
brak głosu. Fanom Voivod oraz
nu-jazzu proponuję indywidualną
rozkminę, jakie cechy wspólne łączą
ich muzyczne wzorce z Canvas
Solaris. W moim odczuciu byłoby
to intensywne oddziaływanie na
słuchacza, pobudzanie do wyjścia
poza strefę komfortu, unikalnie
pojmowana dojrzałość emocjonalna.
Na początku utworu "Renormalization"
słyszymy powtarzający
się prosty motyw, który szybko
zostaje wyparty przez nieznoszącą
monotonii perkusję. Być może
zespół chciał skomponować coś
"normalnego", ale szybko doszedł
do wniosku, że "normalność" jest
nudna? Nie. Nic szybko tam się
nie wydarzyło. Podstawy kompozycji
z "Chromosphere" powstały
już w 2014 roku, a od ich poprzedniego
wydawnictwa minęło aż 11
lat ("Sublimation" 2004, "Penumbra
Diffuse" 2006, "Cortical Tectonics"
2007, "The Atomized
Dream" 2008, "Irradiance" 2010).
W międzyczasie oni szczerze pragnęli
więcej "normalności", ponieważ
napotykali na zbyt wiele przyziemnych
problemów logistycznych.
Poszarpane struktury mają
więc coś wspólnego z nerwowymi
czasami, w jakich je pisano. Przy
tym nie rozstrajają one systemu
nerwowego słuchaczy. Bez względu
na to, ile łamańców tam się znalazło,
wszystkie szarpnięcia oswojono
i dopracowano. Zarówno
Malmsteenowcy, Voivodowcy,
jak i Metallikowcy, ale też Nujazzmeni,
mają po co sięgnąć po
Canvas Solaris "Chromosphere".
(4.5)
Cast - Vigesimus
2021 Progressive Promotion
Sam O'Black
Cast to formacja, która pochodzi z
Meksyku, istnieje od ponad czterdziestu
lat i ma na koncie dwadzieścia
studyjnych albumów. Tym
dwudziestym jest właśnie "Vigesimus".
Dla mnie zaś jest tym pierwszym,
co jedynie świadczy o tym,
jak wielką mam lukę w wiedzy o
ambitnym rocku i jego okolicach.
Ogólnie Cast jest ikoną tej sceny,
nie tylko w rodzimym Meksyku ale
także na świecie. Poza tym muzycy
grupy zaangażowani są w festiwal
Baja Prog, więc nie trudno o teorię,
że progresywny rock wypełnia
im całe życie. Generalnie Cast
gra wysublimowanego art rocka w
starym stylu, który charakteryzuje
się bardzo gęstym graniem. Słowem
dzieje się w nim bardzo wiele
i nieprzerwanie. Z tego powodu ich
kompozycje są długie i bardzo
długie, pełno w nich różnych pomysłów,
temp, rytmów, kontrastów,
klimatów i emocji. Mocno
wyeksponowane są również partie
klawiszowe oraz wielowątkowe
aranżacje. Niemniej wszystko podporządkowane
jest melodiom,
dzięki czemu utwory mają w sobie
płynność, a słuchacz nie ma poczucia
przytłoczenia formą. Oprócz
nostalgii w muzyce Cast można
wyczuć ogrom teatralnego dramatyzmu
oraz żarliwego temperamentu
opartego na żywych uczuciach.
Jakby niebyło kapelę tworzą
muzycy z Meksyku. Także w każdej
chwili, wraz z każdym dźwiękiem,
nutą i frazą akcentowane jest
jakieś uczucie czy ekscytacja. Ale
nie tylko muzyka i kompozycje
utrzymane są na wysokim poziomie.
Tyczy się to także brzmienia
instrumentów oraz samego wykonania.
Po prostu każdy z muzyków
tego zespołu jest klasą samą dla
siebie. Nie wiem jak z poziomem
wcześniejszych albumów Cast, ale
"Vigesimus" bardzo przypadł mi
do gustu. Mimo, że album trwa ponad
siedemdziesiąt minut, w żadnym
momencie nie nudzi mi się.
Równie dobrze słucha mi się każdego
utworu. Każdy jeden po
swojemu jest ujmujący i intrygujący.
Każdy ze słuchaczy też
może wyróżnić swoją kompozycję i
będzie miał rację. Tak jak ja wymieniając
instrumentalną mini
suitę "Contacto", w której błyszczą
sugestywne gitary oraz jej wyrafinowane
popisy, wyraziście wybrzmiewają
również syntezatorowe, a
także symfoniczne pejzaże, a
wszystko przyozdabiają ekscytujące
smyczkowe aranżacje. Bogactwo
muzyki z "Vigesimus", jej wysoki
poziom, chyba na zawsze pozostanie
w mojej pamięci. Jeśli
ktoś, tak jak ja, nie znał Cast to
uważam, że warto poznać ich "Vigesimus"
i prawdopodobnie wszystkie
inne wydawnictwa. Zaryzykujcie
i sprawdźcie! (5)
\m/\m/
Cathartic Demise - In Absence
2021 Self-Released
Tych czterech młodych Kanadyjczyków
gra razem od niespełna
czterech lat, a "In Absence" jest
ich debiutanckim albumem. Progresywny
thrash to chyba jednak
dla nich zbyt wysokie progi, mimo
pewnych już umiejętności i czasem
nawet niezłych pomysłów. Kiedy
muzycy Voivod byli w ich wieku
zaskoczyli już takimi arcydziełami
jak "Rrröööaaarrr" i "Killing Technology",
ale w przypadku
Cathartic Demise o takim poziomie
nie ma mowy. Gorzej, nie ma
na tej płycie żadnych znaków, że z
czasem zespół rozwinie się na tyle,
by choćby próbować dorównać
słynnym rodakom - na "In Absence"
królują poprawność i schematy.
Wyróżnia się singlowy, siarczysty
"For Power", można odhaczyć in
plus "Silence Within" czy doommetalowe
akcenty w "Pale Imitations"
oraz "Waves" i to na dobrą
sprawę wszystko. Czasem zespół
próbuje też zagrać brutalniej ("Dis-
196
RECENZJE
parity", bezpłciowy, cyfrowy "Blade
In The Dark"), kombinuje też z
melodiami (kompozycja tytułowa,
instrumentalny "Desire"), ale nic z
tego nie wynika - szkoda czasu na
takie płyty, kiedy dookoła jest tyle
interesującej muzyki. (2)
Wojciech Chamryk
Christian Liljegren - Melodic
Passion
2021 Melodic Passion
Christian Liljegren a.k.a Rivel
nie narzeka na nadmiar wolnego
czasu: ledwo co wydał nowy album
Narnii, zaraz zabrał się za płytę
projektu The Waymaker, a do
tego nagrał też solowy album. W
pracach nad "Melodic Passion"
tego świetnego wokalistę wsparli
nie lada wymiatacze: gitarzysta
Stephen Carlson, klawiszowiec
Olov Andersson, basista Per
Schelander (ex Royal Hunt czy
Pain Of Salvation) oraz perkusista
Andreas Johansson, czyli nie tylko
kumpel z Narnii, ale też muzyk
Royal Hunt, Avatarium czy
Doomday Kingdom. Taki skład
nie mógł firmować słabej płyty i
"Melodic Passion" zachwyci każdego
fana melodyjnego hard
rocka/AOR lat 80. Swoje robi już
tytułowy opener: szybki, przebojowy
i dynamiczny, tak w stylu najlepszego
Rising Force Malmsteena
z pierwszych płyt; w szwedzkim
duchu (echa Silver Mountain)
utrzymany jest również "History",
brzmiący niczym z przełomu lat
70. i 80. Takie wrażenie potęguje
tylko częste wykorzystywanie
przez Anderssona brzmień Mooga
czy Hammonda ("Dead Or
Alive"), a początek "The Victory"
skojarzył mi się nawet z Budką
Suflera z pierwszego LP. Kolejne
mocne punkty tego albumu to "Salute
For The King" i finałowy "My
King", ale generalnie warta uwagi
fanów, nie tylko wspomnianych zespołów,
ale też Rainbow, MSG
czy Deep Purple, jest całość tego
materiału. (5)
Wojciech Chamryk
Clive Nolan - Song Of The
Wildlands
2021 Crime
Clive Nolan to kompozytor i klawiszowiec,
związany z rockiem
progresywnym od zawsze. Znany z
współpracy z Arena, Pendragon,
Shadowland, Caamora, działalności
solowej oraz z innymi wyróżniającymi
się postaciami sceny
rocka i metalu progresywnego (np.
Arjen Lucassen, Oliver Wakeman).
Tym razem pod własnym nazwiskiem
nagrał coś w rodzaju rock
opery, którą zatytułował "Song Of
The Wildlands". W jej skład
wchodzi piętnaście utworów,
utrzymanych w konwencji melodyjnego
rocka, współegzystującego
z orkiestracjami, muzyką klasyczną,
a przede wszystkim z folkiem,
który umieściłbym gdzieś w
okolicach muzyki celtyckiej (tak
mi się przynajmniej wydaje). I chyba
te folkowe fragmenty najbardziej
przykuwają moja uwagę. Są
one o tyle ciekawe, bowiem nie
dość, że są świetnie wymyślone,
obdarzone znakomitymi melodiami
i rytmiką, to do ich wykonania
użyto oryginalnych instrumentów
akustycznych, typu nyckelharpa
(harfa klawiszowa), lur (instrument
dęty), flet itd., co znacząco
dodało im walorów artystycznym.
Clive w swojej muzyce wykorzystał
również sporo różnych chórów,
są one nieraz ledwo zauważalne, w
innych momentach prawie że grają
pierwsze skrzypce. W tym zamiarze
wspierają go chóry Ensemble
Anonym oraz czterdziestoosobowy
Wildland Warriors Choir.
Ten ostatni robi niesamowite wrażenie.
Niemało w kompozycjach
Nolana jest również różnych
orkiestracji. Nie powiem, musiał
przy ich aranżacji mocno natrudzić
się. Niestety ogólnie nie robią
na mnie wrażenia oraz nie w ciągają
w swoją muzyczną narrację.
Niemniej budują ogólnie znakomity
klimat całej płyty, więc może
jednak spełniają swoja rolę? "Song
Of The Wildlands" oparte jest na
jednym z eposów literatury staroangielskiej
"Beowulf". Z tego powodu
historii występują aktorzy/
śpiewacy Christina Booth, Gemma
Ashley, Natalie Barnett oraz
Ryan Morgan. Może to nie bardzo
znani artyści ale ze znakomitymi
głosami. Towarzystwo uzupełnia
narrator Ross Andrews. Choć
Clive Nolan robi bardzo wiele na
omawianym albumie to wspomagają
go również inni instrumentaliści,
w tym były perkusista Pendragon,
Scott Higham oraz gitarzysta
Mark Westwood znany m.in. z
Caamora czy Shadowland. Całość
"Song Of The Wildlands"
brzmi znakomicie, no, ale od takiego
artysty nie można oczekiwać
niczego innego. Niestety biorąc
pod uwagę elementy, które działały
na korzyść całego przedsięwzięcia
oraz te, które mnie do niego
zniechęcały, to ogólnie te walory
równoważą się, więc nie dziwcie się
mojej ocenie. (3,5)
\m/\m/
Cobra Cult - Second Gear
2021 GM Music
Prasowa notka podaje, że ten
szwedzki, hardrockowy zespół
czerpie z twórczości Misfits, L7
czy Social Distortion, ale jakoś
tego nie słyszę. OK, może coś z
tego ostatniego zespołu się tu znajdzie,
skojarzenia z L7 pojawiają się
pewnie z racji obecności w składzie
wokalistki Johanny Lindhult, ale
generalnie więcej tu ech Motörhead
czy hard rocka podszytego
rock'n'rollem, takiego z wczesnych
lat 70., kiedy takie zespoły mogły
jeszcze hałasować do woli, a i tak
podbijały listy singlowych przebojów.
Etykietki nie są jednak w sumie
ważne, bo Cobra Cult grają na
drugim albumie tak jak trzeba:
ostro, melodyjnie i z ogromnym
serduchem. Rozpędzonego "Hey!?"
nie powstydziłby się sam Lemmy,
opener "Sell Your Soul" to murowany
przebój koncertowy, podobnie
jak "The Devil's End", brzmiący
niczym kawałek z 1979 roku,
albo równie siarczysty "Hit The
Stage". Zresztą pozostałe utwory,
w ilości czterech, niczym tym wyżej
wymienionym nie ustępują,
zwłaszcza mroczny "Mean Machine".
"Second Gear" świetnie wpasowuje
się w klasyczne czasy lat
70. również pod tym względem, że
jest dość skondensowana, nawiązując
do epoki, kiedy na płytę trafiało
mniej, ale za to dobrych utworów,
bo winylowy krążek miał pewne
ograniczenia. (5)
Wojciech Chamryk
Cobra Spell - Love Venom
2020 Self-Released
Kapela powstała stosunkowo niedawno,
bo 2019 roku. Jej założycielką
jest gitarzystka Sonia Anubis
(Sonia Nusselder), do niedawna
w Burning Witches. Za drugą
gitarę odpowiada Sebastian "Spyder"
Silva, młodociany obieżyświat,
który ma na koncie współpracę
z takimi kapelami jak Silver
Talon, Spellcaster, Idle Hands i
Leathürbitch. Natomiast za wokale
odpowiada Alexx Panza, który
swoją reputację budował w Hitten
i Jack Starr's Burning Starr. Kapelę
uzupełniają jeszcze basistka
Angelina Vehera oraz perkusista
Mike "Lucas" Verhof. W takim
składzie muzycy przygotowali
EPkę "Love Venom", która zdaje
się być kolejną udana pozycją młodej
sceny tradycyjnego heavy metalu.
Co ciekawe jest to klasyczny
heavy metal z wyeksponowanymi
wpływami amerykańskiego glam
metalu lat 80., w stylu Ratt,
Mötley Crüe czy też W.A.S.P.
Dzięki czemu kawałki utrzymane
są w wyluzowanym klimacie, rzadko
spotykanym na obecnej scenie.
Wszystkie cztery utwory są zgrabnie
wymyślone, dość proste, różnorodne,
wielobarwne, z chwytliwymi
melodiami, takimi do wspólnego
skandowania na koncertach. Za
to są jeszcze lepiej zagrane. Także
każdy z nich może być radiowym
hitem. Niemniej, co niektórych ten
luz oraz nieskrępowana przebojowość
może odstraszyć. Już widzę
jak u nich budzą się demony, pozerstwa,
komercji czy innego mainstreamu.
Niepotrzebnie, ale nic na
to nie poradzę. Myślę, że to taki
odruch warunkowy sporej grupy
true metalowców. Niemniej ja pozytywnie
podchodzę do propozycji
Cobra Spell i jestem ciekaw jak ich
pomyśl się rozwinie i, czy w ogóle
sie rozwinie. Niestety główne postaci
tej formacji zbyt mocno zaangażowane
są w inne dość poważne
projekty, przez co nie ma gwarancji
na jej udaną kontynuację. No cóż,
aby rozgonić te ponure myśli jeszcze
raz zapuszczę sobie "Love Venom".
(4)
Cryptosis - Bionic Swarm
2021 Century Media
\m/\m/
Nie mam pojęcia dlaczego Holendrzy
zrezygnowali z nazwy Destylator
- czyżby ktoś w Century
Media uznał, że pod takim szyldem
nie zrobią kariery? Tymczasem
firmowany jako Distillator
album "Summoning The Malicious"
(2017) w całej okazałości
potwierdzał, że reklamowe hasło
zespołu "formed in 2013, but
sounding like 1986" nie odbiega od
prawdy, a długogrający debiut
wydany już pod nazwą Cryptosis
jest jeszcze lepszy. - Thrash jest
czymś, co zawsze chcieliśmy grać! -
mówił nam Laurens Houvast, wokalista/gitarzysta
grupy i przeciętniacy
z Dawn Ahead mogliby się
od swych młodszych kolegów naprawdę
wiele nauczyć. "Bionic
Swarm" to futurystyczny koncept
science-fiction, z akcją osadzoną w
roku 2149, a muzycznie thrash na
najwyższym poziomie. Zaawansowany
technicznie, lecz bez zbęd-
RECENZJE 197
nego efekciarstwa, błyskotliwy, ale
też surowy i dynamiczny. Dlatego
"Decypher" czy "Mindscape" słucha
się przewybornie, a to tylko przykłady
pierwsze z brzegu, bez problemu
mógłbym podać w ich miejsce
inne tytuły, choćby "Conjuring
The Egoist". Fajnym patentem jest
też ubarwienie brzmienia thrashowego
tria partiami melotronu
("Prospect Of Immortality") co
daje wręcz progresywno-post-rockowy
efekt, a dzięki blackowym akcentom
("Flux Divergence") całość
jeszcze bardziej zyskuje na intensywności.
Wyborna płyta, warta
uwagi! (5)
Wojciech Chamryk
Dangerous Times For The Dead -
Dangerous Times For The Dead
2020 Self Released
Jak to kiedyś mawiano: czas to pieniądz,
tak więc do promo pakietów
typu "gołe" MP3 bez żadnego
opisu będę podchodzić równie lakonicznie,
nawet jeśli zespół gra
dobrze. Holendrzy z Dangerous
Times For The Dead sroce spod
ogona nie wypadli, a sądząc po
zdjęciu to młodzi ludzie. Prezentują
sześć utworów: może to demo,
może MLP, nie mam pojęcia - kto
zainteresuje się bardziej, poszuka
sobie informacji w sieci. Główne
źródła inspiracji są słyszalne od
razu: Iron Maiden, Tokyo Blade,
Diamond Head, Jaguar i Tygers
Of Pan Tang, co potwierdzają
"Fairytale", "Crystal Gazer", "Storm
The Castle" i "Dangerous Times For
The Dead". "The Cats Of Ulthar" w
warstwie rytmicznej zapożycza się
aż za bardzo w znanym numerze
Kiss, "Power Management" też ma
w sobie coś z hard rocka. Sprawny
wokalista, gitarowy duet, niezły
sound to kolejne atuty - generalnie
mocny materiał, robiący spore wrażenie,
mimo pewnej wtórności.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Darkfall/Mortal Strike - Thrashing
Death Squad
2021 Black Sunset
Wszelkiego rodzaju splity są zwykle
efektem współpracy zespołów z
różnych krajów, ale "Thrashing
Death Squad" przedstawia dwa
zespoły austriackie. Założony w
roku 1995 Darkfall jest już instytucją
tamtejszej sceny podziemnej,
Mortal Strike ma staż o blisko 15
lat krótszy. Obie grupy prezentują
na tym łączonym, kompaktowym
wydawnictwie po dwa nowe
utwory, cover giganta metalu i
numer wybrany z repertuaru
"współsplitowicza". Darkfall zaczyna
ostro, od intensywnego
"Tides Of War" i jeszcze bardziej
ekstremalnego (blasty) "The Gates
Are Open", ale w końcu grają
thrash/death metal, a nie słodziuchny
power. "Here Comes The
Tank" Mortal Strike jest bardziej
zróżnicowany, ale też miażdży bez
litości, niczym tytułowy czołg. Na
finał tej części dostajemy hołd dla
Manowar, połączone "Hail To
The Warriors" i "Hail And Kill",
mocarne i surowe. (4) Mortal Strike
również zaczynają z przytupem
("A Storm Will Overcome"), by w
"P.T.S.D." i w coverze Darkfall
"Rise To Dominate" jeszcze bardziej
podkręcić tempo; słychać jednak,
że nie mają startu do bardziej
doświadczonych kolegów.
"Freibier" Tankard zagrali jednak
całkiem nieźle, tak więc w mojej
ocenie zasłużyli na: (3).
Wojciech Chamryk
Dawn Ahead - Fallen Anthem
2021 Art Gates
10 lat istnienia, dwie EP-ki, a teraz
debiutancki album. Jednak odsłuch
"Fallen Anthem" potwierdza, że
Dawn Ahead zmarnowali ten
czas, proponując długą - prawie godzina
muzyki - przeraźliwie nudną
i wtórną płytę. Od ładnych kilku
miesięcy nie słyszałem tak słabego
thrash/heavy metalu: to właściwie
poziom amatorski, aż dziwne, że
trafił się wydawca, zainteresowany
jego firmowaniem. Jak widać nie
wszystko, co niemieckie musi być
na poziomie, albo chociaż solidne...
Dawn Ahead mają jakieś
podstawy czy opanowane instrumenty,
ale z komponowaniem jest
już gorzej, dlatego nie ma na
"Fallen Anthem" niczego, co zwróciłoby
uwagę. Jest za to sztampowe,
monotonne granie, prymitywny
thrash z ukłonami w stronę
tradycyjnego metalu lat 80. Akurat
te ostatnie, choćby w "I Command"
wypadają nawet niezgorzej, podobnie
jak majestatyczne, doomowe
otwarcie "Excess", ale to i tak popłuczyny,
nic wielkiego. W innych numerach
zespół miota się od klasycznego
do nowczesnego thrashu,
zżyna od kogo się da, a już szczególnie
od Metalliki; tyle, że solówki
są na poziomie, ale co z tego, jak
reszta niedomaga? Wokalista
Christian Wilsberg też dwoi się i
troi: bulgotliwy growling, skrzek,
czysty - niestety słabiutki - głos, a
do tego nawet próby rapowania, w
skądinąd nawet udanym muzycznie,
"Anthem Of The Fallen" -
nie, to nie dla mnie, żegnam. (1)
Demoniac - So It Goes
2021 Edged Circle
Wojciech Chamryk
"So It Goes" to drugi album chilijskiego
Demoniac, pierwotnie wydany
na kasecie, a dopiero później
na LP i CD. Podkreślam to
zamiłowanie zespołu do fizycznych
nośników, bowiem chłopaki
grają siarczysty thrash/black
starej szkoły. Owszem, czasem
eksperymentują, stąd obecność
saksofonu w "Extravidado", ale generalnie
przez większość czasu łoją
na najwyższych obrotach, wokalista
skrzeczy, a riffy tną niczym najostrzejsze
brzytwy. Bas? Jest również,
szczególnie aktywny w najbrutalniejszym
"Equilibrio Fatal".
Mamy tu jeszcze prawie 20-minutowy
utwór tytułowy, ale go nie
posłuchałem - 0 KB i wszystko jasne.
Za cztery wcześniejsze: (3,5).
Wojciech Chamryk
Diabology - Nobody Believes Me
2020 Self-Released
Czy warto zawracać sobie głowę
debiutancką płytą czterech młodziaków
z Los Angeles? I tak, i nie.
Na plus przemawiają niezły warsztat,
energia i bezkompromisowość -
słychać, że podszyty punkiem
black/speed/thrash kręci ich na maksa,
dzięki czemu niektóre utwory,
zwłaszcza "Deicide" czy "Seed Of
The Prophet" są warte uwagi. Nie
też co jednak kryć, że to tylko co
najwyżej wprawki na temat twórczości
Slayer/Dissection/Dead
Kennedys ("Lost Viking", "Defiling
Innocents", trwający całe 22
sekundy "About You"), a i bardziej
tradycyjne klimaty Running Wild
z pierwszych dwóch płyt są znacznie
ciekawsze w oryginale ("The
Voices (Nobody Believes Me)").
Całość ma jednak pewien potencjał,
może więc kiedyś coś z nich
będzie? Teraz można "Nobody
Believes Me" posłuchać, ale niekoniecznie.
(3)
Wojciech Chamryk
Diamond Chazer - Chasing Diamonds
2020 Fighter
Diamond Chazer to dość młoda,
bo powstała zaledwie cztery lata
temu kapela pochodząca z Kolumbii.
Mimo krótkiego czasu na scenie
zespół ten ma już za sobą parę
podziemnych wydawnictw. Mam
tu konkretnie na myśli single
"Stranger Things" oraz "Diand
Cazer / Potergeist", a także EP
zatytułowane "Chained In Tokyo".
Omawiany album to nic innego,
jak kompilacja złożona ze
wszystkich dotychczas nagranych,
jak również kilku nowych numerów.
Styl Diamond Chazer to melodyjny
heavy metal w starym stylu.
Dodajmy, że heavy przepełniony
świetnymi harmoniami z dość
ciekawym użyciem klawiszy. Klawiszowe
partie grane przez wokalistę
Stivena Gilardo zdecydowanie
bardziej pasują do AOR,
czy rocka progresywnego niż muzyki
metalowej (przykładem może
być kawałek "I Need You"). Wbrew
pozorom jednak w tym wypadku
to wcale nie razi. Wręcz przeciwnie,
nadaje twórczości Kolumbijczyków
dodatkowego uroku. Inną
sprawą są jego wokale. Stiven ma
ten problem, z którym spotykam
się nagminnie, jeśli chodzi o kolumbijskich
wokalistów. Mianowicie
kiepska angielszczyzna. Nie powiem,
czasem ma to swój urok na
przykład w "Tokyo Rendez Vous",
momentami jednak razi. Warto
sięgnąć po "Chasing Diamonds" i
potraktować go jako przygotowanie
do pierwszego pełnego albumu
grupy, który powinien ukazać
się jeszcze w tym roku. Chłopaki
zapowiadają go jako prawdziwą
petardę. Cóż, trzymam za słowo.
Bartek Kuczak
Dimhav - The Boreal Flame
2019 Omniversal
Dimhav to pomysł braci Staffana
i Olle Lindrotha, gdzie Steffan
obsługuje gitary, klawisze oraz bas,
natomiast Olle gra na perkusji.
Muzyczny świat braci jest głęboko
osadzony w melodyjnym power
metalu ale podany w sposób ambitny
w dodatku z wyraźnymi elementami
progresywnego metalu
oraz od czasu do czasu ocierając się
198
RECENZJE
o melodyjny symfoniczny power
metal. Dlatego ich muzyka choć
bardzo melodyjna i energetyczna
jest również rozbudowana, złożona
z wielu intrygujących pomysłów, a
także stawiająca na dynamiczne,
klimatyczne i emocjonalne kontrasty.
Jak ktoś będzie chciał się
wsłuchać, znajdzie w niej sporo
przykuwających uwagę momentów.
Równie dobrze przy ich muzyce
może bawić się miłośnik
świetnych melodii, który może być
wręcz nieświadomy, że pod tymi
melodiami aż kipi od niezwykłego
dźwiękowego życia. Bardzo dobrym
przykładem jest druga kompozycja
"Realms Of A Vagrant
King", która oparta jest na bardziej
subtelnych brzmieniach i dość podniosłej
melancholijnej atmosferze
oraz niezwykłym i hipnotyzującym
klimacie. W zasadzie każda kolejna
kompozycja z tego albumu
włączają w to krótki instrumentalny
przerywnik "The Aerial" niesie
słuchaczowi sporo różnorodnej
rozrywki. Jedynie nie do końca
przekonuje mnie rozpoczynająca
krążek instrumentalny utwór "Boreal
Acent", który w początkowej
fazie oparta jest na nieciekawej
orkiestracji oraz jest rozbudowany
do trwającej ponad dziesięć minut
mini suity, przez co nie bardzo
zachęca do przesłuchania całości
"The Boreal Flame". Myślę, że ta
kompozycja bardziej sprawdziła się
na końcu płyty. Na krążku wszystkie
instrumenty obsługują bracia
Lindroth i robią to wyśmienicie.
Olle w zasadzie jest mistrzem perkusji,
gra technicznie i ze smakiem,
nie stara się popisywać swoimi
umiejętnościami ale nieraz potrafi
zabłysnąć. Jeszcze większym kozakiem
jest Staffan, który obsługuje
pozostałe instrumenty. Najmniej w
uszy rzuca się bas ale jest i udanie
współgra z grą Olle. Czasami jednak
dane mu jest wyjść na plan
pierwszy, jak choćby w wymienianym
już utworze "Realms Of A
Vagrant King". Za to klawisze i
gitary rządzą. To co w tym wypadku
jest bardzo ważne, to sposób
gry Staffana na tych instrumentach.
Nie ma się poczucia, że gra
na nich ten sam muzyk. Wszystko
brzmi jakby Dimhav tworzyła
kilkuosobowa formacja. Poza tym
sound i różnorodność klawiszy
oraz gitar są niesamowite, a ich
brzmienie bardziej pasuje do progresywnego
metalu. Poza tym, w
wypadku tych instrumentów bardzo
mocno błyszczy wyobraźnia,
pomysłowość i ogólnie talent Staffana.
Myślę, że fani wszelkiej maści
progresji powinni być pod jego
wrażeniem. Jednak na "The Boreal
Flame" wisienką na torcie jest
zupełnie kto inny, a jest nim znany
śpiewak Daniel Heiman. Miłośnicy
melodyjnych odmian ciężkiego
grania raczej dobrze go znają i wiedzą
czego można się po nim spodziewać.
Moim zdaniem na tej płycie
Daniel swoim głosem wpasował
się znakomicie i pokazał się z
najlepszej strony w każdym jej
momencie. Także fani melodyjnego
progresywnego power metalu
mają kolejny materiał do sprawdzenia.
Ciekaw jestem jak wielu
sięgnie po ten album, jakby nie było
do wyboru jest całe mnóstwo
podobnych wydawnictw. A to, że
"The Boreal Flame" nie koniecznie
musi wzbudzić zainteresowanie,
wystarczy przypomnieć, że
płyta ukazała się dwa lata temu i
nie uzyskała większego rozgłosu.
(4,5)
\m/\m/
Double Cross - Obey Thy Master
2020 Self-Released
Double Cross to trzech Brazylijczyków
z Belo Horizonte, zafiksowanych
na punkcie klasycznego
heavy metalu. Debiut EP "Obey
Thy Master", póki co dostępna
tylko w wersji cyfrowej, potwierdza,
że najbardziej zdają się cenić
Motörhead, Venom i Mercyful
Fate. Łączą więc w tych czterech
utworach agresję z pewną dozą melodii,
co najciekawiej wypada w
"The Assassin", czerpiącym też z
dokonań tych bardziej znanych
grup NWOBHM oraz surowym
openerze "Dying Sun". Warto też
docenić, że są szczerzy w tym co
robią, grają tak jak na koncertach,
bo gitarowym solówkom zwykle
towarzyszą tylko basowe pochody,
nie ma tu iluś gitarowych nakładek.
I chociaż póki co nie jest to
nic nadzwyczajnego, to posłuchałem
"Obey Thy Master" kilka
razy z niekłamaną przyjemnością,
a to też się liczy. (3,5)
Wojciech Chamryk
Draconian Remains - The Start
Of A Journey
2017 Self-Released
Draconian Remains to zespół,
który pochodzi z Balingen w
Niemczech i działa od roku 2012.
Panowie nie wymyślają koła na nowo
i w pełni oddani są tradycyjnemu
heavy metalowi, choć grają go
po swojemu, to w każdym jego aspekcie
jest oldschoolowo. Tak też
właśnie jest na debiutanckiej EPce
"The Start Of A Journey", gdzie
wśród sześciu utworów, usłyszymy
pewne nawiązania do Iron Maiden
oraz innych formacji związanych
z epoką NWOBHM. Oprócz
tych inspiracji czuć jeszcze pewne
naleciałości epickiego metalu oraz
US metalu, co tym bardziej podbija
ich atrakcyjność. Choć z tym
ostatnim bywa różnie. Kompozycje
są różnorodne, odsłaniają spory
talent i wyobraźnię muzyków.
Utrzymane są głównie w dość szybkich
i średnich tempach, potrafią
też zwolnić i ogólnie bez szwanku
wychodzą z zabawy w zamiany
prędkości. Całość brzmi surowo,
naturalnie i szorstko, niczym na
dwójce Ironów ("Killers"). Muzycy
posiadają spore umiejętności, ale
ze względu na skromne acz szczere
brzmienie, nie kują uszy wirtuozerią.
Zresztą każdy instrument gra,
żyje i nie udaje czegoś z goła innego.
Bardzo do tego dopasował się
wokal z zaciśniętego gardła Alexandra
Thalmaiera, który często
wyciąga frazy wysoko ale dość jednowymiarowo.
Ogólnie kawałki są
bardzo solidne i sprawiają dobre
wrażenie. Jednak, czy propozycja
Draconian Remains przypadnie
wam do gustu zależy tylko od waszego
osobistego odbioru tej muzyki,
a że takich pozycji jak "The
Start Of A Journey" na rynku jest
sporo, będziecie mieli z tym problem.
Mnie - mimo wszystko podejście
- Niemców do tradycyjnego
heavy metalu przypadło do serca.
(4)
\m/\m/
Draconian Remains - The First
Crusade
2020 Self-Released
Po trzech latach Niemcy decydują
się na wypuszczenie pełnego studyjnego
albumu. Znalazło się na
nim dziesięć zupełnie nowych
kompozycji, ale utrzymanych w
stylu tradycyjnego heavy metalu,
znanego z EPki "The Start Of A
Journey". Generalnie nawiązującego
do Iron Maiden z epoki krążka
"Killers" oraz NWOBHM. Pozostały
również inne wpływy, które
dotykają w muzykę Draconian
Remains, a są to US metal i epicki
metal. Jednak są to tylko pewne
niuanse. Kompozycje nadal są różnorodne,
dość bezpośrednie, acz
każda zachowuje swój charakter.
Nadal przeważają mieszane tempa,
szybkie i średnie. Na początku albumu
utwory wydają się szybsze
aby pod jego koniec skupić się bardziej
na średnich szybkościach.
Pojawił się też jedna wolna (balladowa)
kompozycja "Purgatory". Po
prostu niemieccy muzycy bardzo
dobrze radzą sobie ze zmianami
temp i budowaniu odpowiedniej
atmosfery w samym utworze jak i
na całym krążku, w tym we wplataniu
w swoja muzykę przeróżnych
zwolnień. Poza tym mimo różnych
kompozycji płyta zachowuje spójność.
Świetnie słucha się jej w całości,
gorzej jest w momencie gdy
trzeba wskazać, który kawałek jest
najlepszy. Ja nie potrafię, choć
ostatecznie postawiłbym na "Bloody
Mary". Mimo zmiany na pozycji
drugiego gitarzysty, Stevena
Reinharda zastąpił Manuel Rothmund,
mamy do czynienia z bardzo
dobrym warsztatem muzyczny
instrumentalistów. Swojego śpiewu
nie zmienił również Alexander
Thalmaier, choć w takim "The
Voice" niespodziewanie pojawia się
coś na kształt growlu. Jak ktoś szuka
współczesnego tradycyjnego
heavy metalu o surowym oldschoolowym
brzmieniu powinien
zainteresować się dorobkiem Draconian
Remains. Może na jego
płytach nie usłyszycie muzycznych
rewelacji ale za to zespół gwarantuje
solidność tego co przygotował.
(4)
Dragon - Arcydzieło zagłady
2021 MMP
\m/\m/
Poprzednią płytę Dragon wydał w
roku... 1999. "Twarze" miały się
nijak do wcześniejszych albumów
katowickiej formacji - to był industrialno-metalowy
niewypał, po którym
Dragon zamilkł na dobre 15
lat. Powrót grupy naznaczony był
licznymi zmianami na stołku perkusisty,
gdzie Krystian "Bomba"
Bytom ustąpił na krótko miejsca
Ireneuszowi Lothowi, zastąpionemu
z kolei przez, kojarzonego
dotąd raczej z bluesem i rockiem,
Mikołaja Toczko, syna słynnego
Partyzanta. Przynajmniej na stanowisku
basisty było stabilnie,
dzięki akcesowi Krzysztofa "Fazee"
Oseta - jak widać byłych muzyków
Kata w składzie nie brakowało,
bo i lider grupy, gitarzysta
Jarosław "Gronos" Gronowski
też udziałał się w formacji Piotra
Luczyka. Drugim członkiem, łą-
RECENZJE 199
czącym dawny i obecny skład
Dragona okazał się wokalista
Adrian "Fred" Frelich i zespół w
w/w kwartecie zarejestrował powrotny,
szósty album. Pierwszy
człon jego tytułu jest nieco prowokujący,
bo niejako każe porównywać
nowy materiał z zespołowymi
klasykami z lat 1989-94.
Wydaje mi się jednak, że nie ma to
większego sensu, bowiem zespół,
nawiązując rzecz jasna do tamtego
okresu, jest już jednak na zupełnie
innym etapie, w żadnym razie nie
próbując kopiować swych dawnych
osiągnięć. Efekt to mocarna, momentami
wręcz brutalna płyta,
thrash/death metal na wysokim
poziomie, do którego Dragon
przyzwyczaił fanów na "Fallen
Angel" czy "Scream Of Death".
Mamy tu osiem długich, dopracowanych
i zróżnicowanych kompozycji,
w których zespół nie idzie na
żadne kompromisy - nawet ballada
"Czas umiera" uderza z ogromną
mocą, a co dopiero mówić o tych
ostrzejszych numerach, jak rozpędzony
opener "Przemoc" czy równie
siarczysty utwór tytułowy. Co ważne
wiele też w tych utworach efektownychs
solówek, różnych smaczków
i aranżacyjnych rozwiązań
potwierdzających, że materiał miał
być ostry, jak tylko się da, ale przy
tym maksymalnie dopracowany -
posłuchajcie choćby "R.T.H." czy
"Klatki przeznaczenia" i wszystko
będzie jasne. Warto też pochylić
się nad tekstami lidera, a przy tej
okazji nie mogę nie wspomnieć o
partiach wokalnych Freda, który
również wykonał tu fantastyczną
robotę - klasa i tyle. Hipsterom i
niedzielnym słuchaczom metalu
"Arcydzieło zagłady" pewnie nie
podejdzie, ale prawdziwi fani łojenia
na pewno je docenią, bo to faktycznie
Dragon na miarę XXI wieku.
(5.5)
Drakkar - Chaos Lord
2021 Punishment 18
Wojciech Chamryk
Drakkar gra power metal w pełnym
tego słowa znaczeniu. Mamy
tu więc nie tylko sporą dozę melodii
i klawiszowo-symfonicznych
brzmień, ale metalową siłę, niczym
w latach 80. Być może ma to
związek z faktem, że Włosi powstali
jeszcze w roku 1995, a do
tego "Chaos Lord" jest już ich szóstym
albumem, ale jedno jest pewne,
znacząco odbiegają od niskich
standardów współczesnego
power metalu z Półwyspu Apenińskiego.
Kiedy po intro uderza "Lord
Of The Dying Race" wszystko jest
już jasne: jest moc, siła riffu i szponiasty
wokal - Davide Dell'Orto
musi konserwować struny głosowe
czymś naprawdę ostrym, co daje
świetny efekt finalny. Dlatego nawet
jeśli Drakkar czasem gra też
bardziej konwencjonalnie, jak
choćby w "Horns Up" czy "Firebird",
to nie jest to jakiś mdły power
metal, ale konkretne uderzenie.
Bywa też tak, że na plan pierwszy
wysuwają się syntezatory
(świetne solo w "The Battle"), ale
nawet przy tych bardziej symfonicznych
aranżach mamy tak intensywną
pracę perkusji, że nie
mam pytań, ani tym bardziej żadnych
zastrzeżeń. Z metalowych
numerów na 120% normy wyróżniłbym
jeszcze "The Pages Of My
Life", wzbogacony balladową, klimatyczną
wstawką oraz mroczną,
ale też całkiem nośną kompozycję
tytułową, ale generalnie nie dostrzegam
na "Chaos Lord" słabych
punktów. (5)
Wojciech Chamryk
Eleine - Die From Within
2021 Black Lodge
"Die From Within" to 12"EP:
cztery utwory, w tym tytułowy w
dwóch wersjach, zwykłej i symfonicznej.
Pochodzi on z albumu
"Dancing In Hell", który ponoć
"wyznacza nowe standardy w gatunku
symfonicznego metalu". Nie
potwierdzę ani nie zaprzeczę, bo
go nie słyszałem, chociaż można
powątpiewać w ich prawdziwość.
"Die From Within" też za bardzo
nie posłucham, bo dzięki "szczodrości"
wydawcy/promotorów tego
szwedzkiego kwartetu mogę zapoznać
się tylko z utworem tytułowym.
Te inne są pewnie do odsłuchania
w sieci, ale mam znacznie
ciekawsze zajęcia niż ich szukanie,
a tym bardziej słuchanie zespołu,
który zżyna na potęgę z Nightwish
i Evanescence, czego efektem
jest nudny, nadęty i pompatyczny
sympho metal trzeciej kategorii.
(1)
Enforced - Kill Grid
2021 Century Media
Wojciech Chamryk
Ten amerykański kwintet staż ma
skromny, ale prze naprzód niczym
zespoły z lat 80., nie oglądając się
na nic i na nikogo. Efekty takiego
podejścia są widoczne: nie dość, że
drugi album pod każdym względem
przebija debiutancki "At The
Walls", to jeszcze firmuje go Century
Media, a okładkę stworzył
sam Joe Petagno, ten od Motörhead.
Całkiem nieźle, jak na zespół
założony w 2016 roku, w dodatku
wykonujący siarczysty
thrash/crossover. Nic nie dzieje się
jednak bez przyczyny, bo Enforced
gra naprawdę konkretnie:
można nawet bez większego ryzyka
obstawiać, że to również dzięki
nim taki bezkompromisowy
thrash, po okresie pewnego zastoju,
zacznie się w Stanach Zjednoczonych
ponownie odradzać. Do
tego chłopaki równie dobrze
sprawdzają się w krótkich strzałach
pokroju "Beneath Me", zamykających
się w czasie niewiele przekraczającym
dwie minuty, jak też długich,
rozbudowanych kompozycjach.
Tu na wyróżnienie zasługują
tytułowy "Kill Grid", numer ostry,
ale też dopracowany aranżacyjnie
oraz finałowy "Trespasser", potwierdzający
przy okazji, że poza
metalem ekstremalnym, punkiem
czy hardcore w odtwarzaczach
członków zespołu gościł też tradycyjny
metal lat 80. (4,5)
Wojciech Chamryk
Enforcer - Live by Fire II
2021 Nuclear Blast
Oh, WOW! Enforcer jest obecnie
na tym samym poziomie, na którym
Iron Maiden było w momencie
wydania "Live After Death"
(1985). Najnowsza koncertówka
"Live by Fire II" uwiecznia koncert,
jaki Szwedzi zagrali 30 sierpnia
2019 w stolicy Meksyku (na
"Live by Fire I" był występ z Tokyo).
Ukazało się to ostatnio na
CD, vinylu i w wersji cyfrowej, ale
też jako DVD (w tym ostatnim
przypadku bez "Katana"). Wersję
japońską od wersji "La Raza" dzieli
zaledwie kilka lat i jeden album
studyjny "Zenith", który spotkał
się z mieszanym odzewem, dlatego
że Enforcer odbiega tam od swojego
typowego stylu, mieszając bardziej
niż dotychczas. Myślę jednak,
że fani powinni być jednogłośnie
zadowoleni z "Live by Fire
II", ponieważ całość brzmi bardzo
energicznie, mięsiście i czadowo, a
obraz nie mógłby być fajniej zrealizowany
(gra świateł!). Olof Wikstrand
(lider, wokalista i gitarzysta)
zwrócił się na początku pierwszej
edycji do publiczności: "Jesteśmy tu,
aby połamać wasze pierdolone nogi".
Tym razem zaś oświadczył, że Meksyk
jest światową stolicą heavy
metalu. Interakcja z publicznością
jest ogólnie gorętsza. "Jak się macie
tam z tyłu? Czy jest wam zimno?" Następny
utwór zabierze was do piekła i z
powrotem" - zapowiada "Mesmerized
by Fire". Enforcer zagrało swój poprzedni
koncert w ogóle 15 grudnia
2019 w Berlinie, co oznacza
ponad roczną przerwę, i w związku
z tym nie należy się czepiać, że
"znowu live CD/DVD". Zwłaszcza,
że na dwójce znalazło się mnóstwo
utworów, których nie było na jedynce:
"Die for the Devil" (z albumu
"Zenith", 2019), "Searching For
You" ("Zenith", 2019), "Undying
Evil" ("From Beyond", 2015),
"From Beyond" ("From Beyond",
2015), "Zenith of the Black Sun"
("Zenith", 2019), "Live for the
Night" ("Diamonds", 2010), "One
Thousand Years Of Darkness"
("Zenith", 2019), "Run for Your
Life" ("Death by Fire", 2013),
"Destroyer" ("From Beyond",
2015). Dobrze się stało, że zapis
tego koncertu ujrzał światło dzienne.
(-)
Epica - Omega
2021 Nuclear Blast
Sam O'Black
Epica nie przestaje zaskakiwać,
dlatego symfoniczny metal w wydaniu
tej holenderskiej grupy jest
wciąż świeży i porywający, czego
nie da się niestety powiedzieć o
wielu innych produkcjach z tej stylistyki.
Najnowszy, zamykający
płytowy tryptyk, album "Omega"
powstał więc po części podczas sesji
rejestrowanych na żywo, co na
pewno miało wpływ na spójność
brzmienia muzyków orkiestry, nowością
był też udział dziecięcego
chóru. Na pewno takie podejście
dodało materiałowi świeżości,
zresztą został on wcześniej dopracowany
na zespołowych próbach,
tak jak w początkach kariery
grupy. Efekt to jedna z najlepszych
płyt w dyskografii Epiki, dobre 70
minut porywającej, wielowątkowej
i urozmaiconej muzyki. Pomimo
tego, że większość utworów trwa 5-
7 minut, nie ma mowy o nudzie,
bo sporo w nich świetnych, nierzadko
przebojowych wręcz, melodii,
takich jak w "The Skeleton Key"
czy "Rivers", również jednym z wielu
popisów wokalistki. Ponoć nie
ma ludzi niezastąpionych, ale
wątpię, czy Epica byłaby w stanie
funkcjonować na takim artystycznym
poziomie bez Simone Simons,
nawet jeśli growling Marka
200
RECENZJE
Jansena też jest jedną z wizytówek
grupy. Piękny jest też orientalny
"Seal Of Solomon", ale nie brakuje
też utworów mocniejszych, choćby
"The Wolves Within" i "Synergize -
Manic Manifest". No i "Kingdom
Of Heaven, Part 3 - The Antediluvian
Universe": długa, rozbudowana
kompozycja o rozmachu filmowego
soundtracku, z niemal
aktorską interpretacją Simons;
tych 13 minut mija nie wiadomo
kiedy, utwierdzając mnie tylko w
przekonaniu, że jeśli jakiemuś zespołowi
należy się miano lidera
nurtu symfoniczno-metalowego, to
jest nim bez wątpienia Epica. (5)
Wojciech Chamryk
Eternal Champion - Ravening
Iron
2020 No Remorse
Muzycy Eternal Champion mają
korzenie w corssoverze. Fakt, że w
świat heavy metalu wskoczyli później
i okrężną drogą sprawił, że
można ich płytach znaleźć drobiazgi,
zwłaszcza w sferze wokali i
linii melodycznych, które na pierwszy
rzut ucha nie przywołują
"typowej" epic heavymetalowej płyty.
Nie zmienia to faktu, że dominanty
gatunku na "Ravening Iron"
są i to aż biją po oczach. I uszach
oczywiście: od okładki narysowanej
przez Kena Kelly'ego, przez
pełne mocy teksty po majestatyczne
kompozycje. Kawałki utrzymane
są w kroczących, średnich
tempach, osadzone na masywnych
riffach i ubrane w przejrzyste, potężne
brzmienie. Jeśli zraziliście się
pogłosem na debiucie Eternal
Champion i subtelną realizacją
wokali, na "Ravening Iron" śmiało
możecie o nich zapomnieć. Choć
niemal każdy kawałek niesie nas
na skrzydłach nośnych melodii,
zdecydowanie najlepszym numerem
płyty jest otwieracz, dynamiczny,
lekko galopujący, osadzony
na prostym, acz charakterystycznym
riffie "A Face in the Glare".
Pozostałe kawałki dotrzymują mu
stylistycznego towarzystwa, choć
część z nich skręca w niemal doomową
walcowatość, a inne w rockową
przebojowość. Ciekawostką
jest utrzymany w konwencji dungeon
synth (sama nie znałam wcześniej
tego gatunku, ale w wywiadzie
oświecili mnie muzycy Eternal
Champion) "The Godblade" oraz
"Coward's Keep" zaśpiewany razem
w wokalistą Visigoth, Jakem Rogersem,
który zarówno wokalnie
jak i stylistycznie bardzo pasuje do
Eternal Champion. Nie znajdziecie
na tej płycie wzruszeń w rodzaju
Atlantean Kodex, surowizny w
rodzaju Manilla Road, ani też kiczu
w rodzaju Majesty. Jeśli szukać
podobieństw, najbliżej Eternal
Champion do Visigoth i Grand
Magus, choć zespół absolutnie nie
jest ich kopią. W obronie autentyczności
Eternal Chamion dodam,
że wokalista, Jason Tarpey, zawodowo
zajmuje się wykuwaniem
mieczy! (5)
Strati
Evergrey - Escape of the Phoenix
2021AFM
Dzielę sobie działalność Szwedów
na trzy etapy. Świetny, energetyczny
i zarazem nastrojowy prog
metal na pierwszych pięciu-sześciu
płytach, faza przejściowa z - jak się
okazuje - niemocą życiową Englunda
i zmianami składu, oraz
trzecia faza, która trwa do dzisiaj i
obejmuje cztery płyty (to już prawie
tyle ile pierwsza, najlepsza faza
Evergrey). Ostatni okres celuje w
melancholię i klimat, ale zamiast
budować napięcie zróżnicowanymi
utworami lub zróżnicowaną kompozycją
samych kawałków, zalewa
sosem kontemplacyjnych, utrzymanych
w jednym nastroju, melodii.
Riffy stały się ozdobnikami
uderzającymi potężnie na wejściu
utworu, a ich fundamentowa rola
podbudowy kawałka została zepchnięta
na dalszy plan. "Escape
of the Phoenix" świetnie wpisuje
się w ten trend ostatnich płyt
Evergrey, choć z pewną różnicą.
Gitarowe wejścia, wyjścia i wszelkie
międzywokalne wstawki swoim
ciężarem i masywnością wydają się
nawiązywać do "Monday Morning
Apocalypse" - chyba najcięższej
i swego czasu najbardziej "nowoczesnej"
płyty Szwedów. Zresztą,
trudno odmówić "Escape of the
Phoenix" świetnego brzmienia - te
jest przestrzenne, mocne, płyta w
odpowiednich momentach przygniata
jak walec, w innych czaruje
jak subtelny musical. Tom Englund
nie tylko sprawia, że zespół
jest bezsprzecznie rozpoznawalny,
ale też nadał płycie pewien spójny
sens. Od kiedy Tom sam napotkał
problemy natury duchowej, postanowił
skończyć kurs psychoterapii,
a zdobyta wiedza i doświadczenie
zostały niewyczerpanym źródłem
inspiracji do pisania muzyki i tekstów.
"Escape of the Phoenix"
opowiada o tym, że czasem warto
się... poddać. Dać sobie czas, zanim
odrodzi się, jak feniks z popiołów.
Ja bym chciała, żeby odrodził
się ten dawny Evergrey, ale -
jak zwykle - nic tu po moich chciejstwie.
Wiem, że wielu z Was ten
aktualny Evergrey bardzo się podoba.
(4)
Evil - Possesed By Evil
2021 Dying Victims
Strati
Niby cyfryzacja muzyki jest już nie
do opanowania, streaming panoszy
się coraz bardziej, a tu proszę, drugi
album Evil w krótkim czasie doczekał
się już kolejnej winylowej
edycji, tym razem w innej firmie i
w wersji picture disc. Być może
chłopaki wiedzieli o tych planach,
stąd barwniejsza, efektowniejsza
niż na długogrającym debiucie
"Rites Of Evil", horrorowa
okładka, ale muzyka również się
broni. Oczywiście Japończycy nie
wymyślają tu niczego nowego, za
to śmiało podążają śladami swych
rodaków z Abigail i Sabbat, a do
tego Venom, Hellhammer, Sarcófago
czy Sodom, grając siarczysty
i niebywale intensywny black/
thrash metal. "Possesed By Evil"
przetacza się więc przez głośniki
niczym jakiś złowieszczy huragan,
zaś Asura, poza ulubionym, zdaje
się, ugh! preferuje wściekły skrzek.
Co ważne zespół potrafi przekonująco
zapodać nie tylko krótkie,
2-3-minutowe petardy, jak "Reaper"
czy jeszcze krótszy "Hell's Evil
Bells", ale też kompozycje dłuższe.
Z tych wyróżniłbym "Raizin" i
"Evil Way Of Live", bo jednak
tytułowa jest w części środkowej
zbyt bałaganiarska, a do tego brzmi
niczym jakaś parodia Metalliki.
Jednak nic, to, cała reszta jest
na medal: oczywiście obowiązkowo
czarny. (5)
Wojciech Chamryk
Evil Drive - Demons Within
2021 Reaper Entertainment Europe
Wydawca zachwala, że Evil Drive
łączy melodyjną stronę Iron Maiden
z czadem Slayera, a do tego
ma charyzmatyczną wokalistkę.
Jak to przy takich promocyjnych
notkach bywa zgadza się jednak
niewiele, a mianowicie to, że Viktoria
Viren faktycznie ma kawał
głosu w zakresie growl/skrzek. Unikalnym
bym go jednak nie nazwał,
a to określenie również pojawia się
w owej notce, bowiem na "Demons
Within" nie potwierdza w
żadnym z 10 utworów, że potrafi
śpiewać w innej manierze niż tylko
obłędny ryk, który pod koniec
płyty staje się już bardzo monotonny.
Muzycznie jest trochę ciekawiej,
no ale w końcu to już trzeci
album Finów, którzy zakładając
Evil Drive nie byli przecież nieopierzonymi
debiutantami. Podstawą
jest melodyjny death metal
(rozpędzony "Breaking The Chains"
jest w wydaniu Evil Drive modelowym
przykładem tej stylistyki).
Fajnie brzmią utwory łączące
mocarny death z thrashowym wykopem
("Payback", singlowy "Rising
From The Revenge", "Ghost") i
wygląda na to, że jest to kierunek
dla zespołu idealny. Jak na moje
ucho powinni sobie za to darować
nieudane flirty z melodyjnym power
metalem (syntetycznie brzmiący,
nijaki i pozbawiony mocy
"Too Wild To Live Too Rare To
Die"), łączący powerową melodyjkę
podprowadzoną Helloween z
symfonicznym black metalem "We
Are One" też niczym szczególnym
nie powala. Można, nie trzeba - to
najkrótsze podsumowanie zawartości
"Demons Within". (3)
Wojciech Chamryk
Exmortus - Legions Of The Undead
2019 M-Theory Audio
Rzadko kiedy pozycje z katalogu
Exmortus trafiają do naszej redakcji,
a szkoda, bo to naprawdę zacna
formacja. Po latach trafiła do
mnie ich ostatnia EPka zatytułowana
"Legions Of The Undead".
Jest to wydawnictwo, na którym
kapela zaprezentowała swój nowy,
aktualny skład. Oprócz filarów
Jardena "Conana" Gonzaleza (gitara/wokal)
i Philipa Nuneza
(bas) mamy nowych muzyków
Adriana Aguilara (perkusja) oraz
Chase Bekera (gitara). Ich perfekcja
oraz niesamowity warsztat
muzyczny wyeksponowany jest w
każdej chwili, każdej z pięciu kompozycji,
które znalazły się na omawianej
EPce. Na początek poszły
dwie autorskie kompozycje, tytułowa
"Legions Of The Undead" oraz
"Swallow Your Soul". Prezentują
one to w czym kapela czuje się najlepiej,
to jest techniczny, wyrafinowany
thrash metal, ze specyficzną
mieszanką heavy metalu, power
metalu oraz death metalu. Stwarzają
one również poczucie pewnego
chaosu ale ogólnie są perfekcyjnie
przemyślane i sprytnie skonstruowane,
z łatwością dotykając
wszelkich muzycznych emocji. Nie
można zapomnieć, że równie uda-
RECENZJE 201
nie żonglują melodiami dzięki czemu
te wszelkie techniczne i klimatyczne
dysonanse słucha się z łatwością.
Dużą wartością Exmortus
są partie gitarowe, a szczególnie
popisy solowe gitarzystów, które są
wręcz shrederskie i pełne neoklasycznych
odnośników. Ta strona muzyków
(wszystkich) w pełnej krasie
objawia się w pozostałej części
EPki, na która składają się trzy instrumentalne
kompozycje, będące
interpretacjami pomysłów innych
kompozytorów. Także mamy brawurowo
wykonane, główne temat
do filmów "Sok z żuka" (autorstwa
Danny'ego Elfmana) oraz "Psychoza"
(Bernarda Hermanna) oraz
z jeszcze większą fantazją "Noc na
Łysej Górze" ("Night On Bald
Mountain") Modesta Musorgskiego.
Podsumowując "Legions
Of The Undead", jest to wydawnictwo,
które bardzo dobrze prezentuje
Exmortus i zapowiada
jego udana kontynuację kariery.
No chyba, że pandemia zupełnie
rozbije działalność tej formacji.
Oby nie.
Eyesberg - Claustrophobia
2021 Progressive Promotion
\m/\m/
Początki tej niemieckiej kapeli sięgają
końca lat siedemdziesiątych.
Mimo dekady istnienia ich działalność
niczego konkretnego nie przyniosła.
Oczywiście myślę o wydawnictwach
płytowych. Duży debiut
"Blue" wyszedł dopiero w
2014 roku, dwa lata później opublikowano
drugi krążek "Masquerade",
a obecnie trzeci zatytułowany
"Claustrophobia". Muzyka,
która znalazła się na tym albumie
jest mocno inspirowana wczesnymi
dokonaniami Genesis. Wiele zagrywek
klawiszowych oraz gitarowych
popisów solowych mocno
podobnych jest - kolejno - do tego
co grał Banks czy Hackett.
Oprócz zbliżonego stylu grania
muzyków, podobnie budowane są
kompozycje, a także ich klimat
oraz emocje. Sam wokalista Malcolm
Shuttleworth ma niesamowity
głos, który jest takim miksem
Gabriela, Collinsa oraz Fisha.
Także to podobieństwo do Genesis
jest jeszcze większe. Oczywiście
w muzyce Eyesberg znajdziemy
jeszcze więcej innych inspiracji, dokonaniami
zespołów typu Marillion,
Camel, IQ czy Pendragon.
Dzięki czemu formacja ogólnie
bardzo pięknie wpasowują się w
neoprogresywną estetykę. Niemniej
muzyka Niemców (powiedzmy,
bo kilku muzyków ma inne
korzenie) posiada też niesamowitą
swobodę stylistyczną, co pozwala
im na budowanie niebanalnych i
różnorodnych kompozycji przepełnionych
melodiami, intrygującymi
tematami muzycznymi, teatralnym
rozmachem, bogactwem wrażeń,
itd. Przy czym z łatwością pobudzają
wyobraźnię swoich odbiorców.
Muzycy sprawdzają się w każdej
formie, a ich utwory mogą być
albo krótkie albo długie. Nieprzerwanie
czarują nas swoimi dźwiękami,
roztaczając paletę pełną kontrastujących
barw i wszelkich dysonansów.
Dzięki temu zabiegowi
wyśmienicie słucha się pojedynczych
utworów jak i całego albumu.
Bardzo ważną częścią tego wydawnictwa
jest zawarta w nim
opowieść. Dotyczy ona historii
Vincenta van Gogha, co jest ciekawe
samo w sobie, ale jeszcze ciekawsze
jest podejście muzyków do
tego tematu. Ogólnie "Claustrophobia"
może bardzo się podobać.
Album ma naprawdę wiele atutów.
Jednak mnie bardzo mocno przeszkadza
tak czytelne nawiązania
do dokonań wczesnego Genesis.
Nie mogę sobie z tym poradzić.
Niestety nie przekonuje mnie nawet
to, że Niemcy mają tyle samo -
a może i więcej - inwencji, talentu
oraz wyobraźni co ich nieco starsi
koledzy ze Zjednoczonego Królestwa.
Może wy nie będziecie mieli
z tym kłopotu. Wtedy na pewno
odbiór tego krążka będzie jeszcze
bardziej ekscytujący. Ja niestety na
tę chwile nie mogę dać więcej niż...
(3,5)
Fate - Fate
2020 Caligari
\m/\m/
Lubię takie granie, surowy heavy/
speed metal w stylu lat 80. Wtedy
było to zjawisko dość powszechne,
ale i teraz nie brakuje zespołów, z
upodobaniem eksplorujących tę
stylistykę. Akurat nadmiar nie jest
tu pozytywnym zjawiskiem, ale ci
młodzi Włosi (trzy lata stażu, dwie
demówki w dorobku), radzą sobie
naprawdę nieźle. "Fate" to owo
drugie demo, wydane, a jakże, cyfrowo
i na kasecie. Trzy utwory,
niewiele ponad 10 minut muzyki,
ale ile radości dla kogoś, kto pamięta
te dawne, dobre czasy! W
openerze "Where The Gods Go To
Die" chłopaki jeszcze nie zdradzają
się do końca, bo to taki surowy
heavy/doom. Jednak już w "Mask
Of The Silver Death" i "Demiurge"
łoją na 120% mocy, momentami
wręcz blackowo, tylko gdzieniegdzie
wplatając wolniejszy, masywny
riff czy klawiszowe ornamenty.
A ponieważ teraz mało kto narzeka
na brak wolnego czasu, to
pewnie dość szybko uraczą nas debiutancką
płytą - myślę, że będzie
warta uwagi. (4)
Wojciech Chamryk
Fatum - Chcę uciec stąd!
2021 Case Studio
W 2016 roku doszło do kolejnej
reaktywacji tej zasłużonej grupy
dla polskiej sceny hard rocka. Bardzo
ucieszyła mnie ta ponowna
działalność. Cieszyły mnie też kolejne
informacje z obozu zespołu,
choć było ciężko o ich wyłowienie
w tej całej masie szumu medialnego,
który każdego dnia do nas dociera.
Niestety z czasem tych wieści
było coraz mniej, aż zacząłem
niepokoić się, że znowu nic z tego
nie będzie. W końcu przyszedł rok
2021 i na nowo można było zaobserwować
ruch wokół tematu Fatum.
W końcu w dzień rocznicy
śmierci wokalisty Fatum, Krzysztofa
"Uriah" Ostasiuka ukazała
się omawiana płytka. Nie bez przyczyny
wybrano taką datę, bowiem
Piotr Bajus wraz zespołem chciał
się rozliczyć z minionymi latami
oraz złożyć hołd bardzo ważnej
osobie dla całej formacji. Takież
honory czyni znakomita monumentalna
ballada "Jeszcze wczoraj",
która swoim tekstem bezpośrednio
dotyka wspomnianych wydarzeń.
Drugi nowy utwór to dynamiczny i
chwytliwy kawałek, z świetnym riffem,
"Chcę uciec stąd". Jest on mieszanką
mocniejszego grania hard'n'
heavy z debiutu "Mania szybkości"
i bardziej AORowej wersji hard
rocka z krążka "Demon". Nie widzę
aby fan hard rocka przeszedł
obok tego utworu obojętnie. Ciekawy
jest też tekst, który nawiązuje
do obecnej sytuacji w kraju. Jednak
najważniejszą dla mnie kwestią jest
znakomita forma nowego wokalisty
Andrzeja Kwiatkowskiego.
Ma on swój styl oraz tembr głosu,
ale bardzo mocno wpisuje się w
stylistykę, w której bardzo dobrze
czuł się również Krzysztof Ostasiuk.
Można to porównać bezpośrednio,
bowiem dalszą część
płyty wypełniają dwa odświeżone
utwory starego Fatum. Są to chyba
największe przeboje jak do tej pory
formacji, a chodzi o "Bo Demon"
oraz "Mania szybkości". Choć EPka
"Chcę uciec stąd!" jest pewnego
rodzaju codą w działalności Fatum
ale jednocześnie jest zapowiedzią
nowego, które wydaje się bardzo
dobre. Myślę, że polska scena
hard rocka na to zasługuje. Niedawno
cieszyliśmy się znakomitą
płytą Kruka i Wojtka Cugowskiego
"Be There", teraz czas na
nowa płytę Fatum. Czekamy!
\m/\m/
Feanor - Power Of The Chosen
One
2021 Massacre
Fani true heavy metalu czekali na
ten album ponad 25 lat. Feanor
"Power Of The Chosen One" to
bowiem sequel Manowar "The
Triumph Of Steel" (1992), przynajmniej
z trzech powodów: na
obu albumach zagrał ten sam gitarzysta,
znaczna część właśnie wychodzących
na światło dzienne pomysłów
zostałaby wykorzystana na
kolejnej płycie Manowar, gdyby
David "The Shred Demon"
Shankle nie opóścił ich nieoczekiwanie
w 1994 roku, oraz Joey
DeMaio aprobuje dążenia Feanor.
Mamy tutaj do czynienia z "the ultimate
true heavy metal experience".
Właściwe osoby godnie stawiły
czoła niesamowicie ambitnemu
wyzwaniu kontynuacji najlepszej
spóścizny Królow Metalu. Ogromną
ilość mistrzowskiej pracy włożono
w skonstruowanie misternego
rarytasu, na którym znalazło się
dziesięć kunsztownych przedoskonałości.
Dostąpiłem wielkiego
zaszczytu ich dokładnego poznania
już półtorej miesiąca przed
oficjalną premierą i powiem tak:
wierzę w metal, wierzę w metalowe
braterstwo, szczerze kocham "Power
Of The Chosen One". Uśmiecham
się z pobłażaniem na monety
bulionowe, ponieważ zawierają
one do 99,999% złota, podczas
gdy "Power Of The Chosen One"
składa się dokładnie w 100% z czystego
złota. Chciałbym, aby fani
Manowar odnajdywali radość z
bliskiego obcowania z tymi hymnami,
i odkrywali wspólnie ich różnorodne
odsłony. Z całą pewnością
powinniśmy rozważyć uznanie
"feanorów" za środki wymiany metalowego
pozdrowienia. Jestem absolutnie
przekonany, że to kryształowo
nieskazitelne dzieło przetrwa
próbę czasu, ale to od nas
wszystkich zależy, czy za tysiąc lat
będzie je można podziwiać w sławnej
galerii dedykowanej Królom
Metalu, Manowar. Nie ma tam
żadnej elektronicznej perskusji,
żadnych plastikowych syntezatorów,
żadnych fałszywych sztuczek.
Tylko żywa muzyka. Gitary, prawdziwa
perkusja, czterdziestoosobowy
chór, fortepian, szlachetne
antyczne instrumenty (oud,
bouzouka) i genialne wokale (znanego
z Wizard) Sven D'Anna.
202
RECENZJE
Otwierający album hymn "Rise Of
The Dragon" stanowi bezpośrednie
nawiązanie do Manowar "Ride
The Dragon" i zwiastuje podniesienie
głowy przez smoka, symbolizującego
tutaj powrót Davida
Shankle (chyba nie trzeba przypominać,
że właśnie David był odpowiedzialny
za gitary na "The
Triumph Of Steel"?). Refren tytułowego
"Power Of The Chosen One"
jest jednym z najbardziej melodyjnych
fragmentów na całej płycie i
natychmiastowo chwyta za serce.
Unieśmy przy nim miecze w górę i
powtarzajmy: "By the power of the
chosen one, the sacrifice of your life, we
stand by your side. Hail! Hail! Hail!".
Podczas słuchania bardziej rozpędzonego
"This You Can Trust" polecam
skoncentrować się głównie
na łomoczącej perkusji, bo moim
zdaniem przez jej pryzmat najlepiej
się tego słucha. "Metal Land"
to kolejny przebojowy utwór o jednoczeniu
się fanów, opatrzony
pyszną solówką gitarową, fajnymi
harmoniami wokalnymi oraz nośnym
refrenem. I na przemian,
szybsze "Hell Is Waiting" zieje metalowym
ogniem i nie bierze jeńców.
Pozytywnie postrzegam zabieg
efektywnego wymieszania bardzo
melodyjnych utworów na zmianę
z ostrą jazdą bez trzymanki.
Konsekwentnie, "Together Forever"
jest więc bardzo melodyjne i wolniejsze,
zaś "Bringer Of Pain"
mroczne i drapieżne. Całe "Lost In
Battle" jest wręcz rozbrajająco melodyjne
od samego początku aż do
końca. Nie mniej urzeka kolejny
"Fighting For Our Dream", z tym
że to ballada rozpieszczająca słuchacza
bogactwem akustycznych
gitar. Koncept liryczny całego albumu
został oparty o najwyższej
jakości literaturę oraz najdonioślejsze
dzieła sztuki. W szczególności
ostatni, dziewiętnastominutowy
hymn "The Return Of The Metal
King", ukazuje odważną interpretację
homerowskiego eposu "Odyseja".
Sven D'Anna brzmi tutaj jak
Pavarotti w swych najlepszych
momentach. Pozostali budują
kompozycję nie z tej ziemi, która
przenosi nas w kompletnie inny
świat. (6)
FireWing - Resurrection
2021 Massacre
Sam O'Black
To długogrający debiut amerykańskiej
formacji, ale tworzący ją
muzycy są nie tylko wykształceni
(Berklee College Of Music i wszystko
jasne), a do tego z niejednego,
metalowego pieca chleb jedli, grając
praktycznie wszystko, z koncertowym
wspomaganiem rzeźników
z Vital Remains włącznie. Nic
więc dziwnego, że skoro zabrali się
za power metal w symfonicznej
odsłonie, to grają go na najwyższym
poziomie, a i kompozycje
dostarczyli takie, że nie ma mowy
o wypełniaczach, mimo tego, że
"Resurrection" trwa blisko godzinę.
W warstwie tekstowej mamy
tu, podzieloną na trzy rozdziały,
opowieść o walce dobra ze złem,
dopełnioną dopracowaną i efektownie
zaaranżowaną muzyką. Są
więc symfoniczne orkiestracje, ale
pasujące do poszczególnych kompozycji,
w żadnym razie nie jakieś
nadmiernie rozbudowane, czasem
mające nawet typowo soundtrackowy
charakter, a do tego partie
chóralne oraz klawiszowe. Nie
zapomniano jednak o gitarach (tu
szczególnie godne polecenia są
"Obscure Minds" i "Tales of Ember
& Vishap: The Meaning Of Life"),
sekcja też poczyna sobie całkiem
śmiało, co tylko wychodzi poszczególnym
utworom na dobre. No i
wokalista Airton Araujo, szczególnie
wyróżniający się w "Demons Of
Society", "Resurrection" i "Time Machine",
kolejny mocny punkt tego,
już świetnego zespołu. Dlatego,
jeśli starczy im pomysłów i determinacji,
to w tej power-symfonicznej
estetyce FireWing mogą już
niedługo solidnie namieszać. (5)
Wojciech Chamryk
Forsaken Age - Heavy Metal
Nightmare
2020 Pure Steel
Nowa Zelandia jako kraj ma ten
niefart (a może jednak fart. Zależy,
jak się na to spojrzy), że znajduje
się trochę, jakby to powiedzieć na
uboczu. Na uboczu świata, jak i
również na uboczu sceny metalowej.
Mimo tego czasem stamtąd
jakaś metalowa kapela wypłynie w
szerszy świat. Za taką właśnie można
uznać zespół Forsaken Age.
"Heavy Metal Nightmare" to zaledwie
drugi album w dorobku tej
formacji. Ich debiut zatytułowany
"Back from Extiction" ujrzał światło
dzienne w roku 2012. Na dobrą
sprawę nowe dzieło tych przesympatycznych
Nowozelandczyków
można by uznać za całkiem przyzwoity
album heavy metalowy. Taki,
który co prawda jakichś wielkich
fajerwerków nie zawiera, ani
też niczego nie urywa, jednak wywołującym
w słuchaczu całkiem
pozytywne odczucia. Można by,
gdyby nie pewne drobne mankamenty,
które burzą obraz całości.
Pierwszy z nich to niewątpliwie
wokal. Dzierżąca w tym zespole
mikrofon Chrissy Scarfe jest niewątpliwie
osobą kochającą tę muzykę,
niezwykle jej oddaną, a
wręcz nią żyjącą. I to jak najbardziej
się chwali. Pytanie tylko,
czy ową miłość musi wyrażać akurat
śpiewając. Chyba niekoniecznie,
bo zdecydowanie do śpiewania
w takim zespole, jak Forsaken
Age brakuje jej skali oraz mocy w
glosie. Przez to takie kawałki, jak
na przykład "Black Magick" całkowicie
tracą swój potencjał, który
niewątpliwie w nich drzemie. Psuje
to ostateczny efekt pracy całej
grupy, a zwłaszcza gitarzystów,
którzy posiadają zarówno talent,
jak również mają głowę pełną pomysłów
(świadczą o tym chociażby
solówki z kawałka tytułowego).
Cóż, mam jednak poważne przesłanki,
by sądzić, że Lee Scarfe
swej żony z zespołu się nie pozbędzie.
Zostawmy zatem już ten temat
w spokoju. Drugim mankamentem
tego albumu jest obecność
utworów, które w stopniu wręcz
absurdalnym popadają w banał.
Przykładem może być otwierający
"Death Terror" czy kompletny
wypełniacz w postaci "Fire in our
Hearts". OK., pomarudziłem trochę
(przepraszam, czasem muszę),
więc teraz możemy przejść do
pozytywów, bo te jak najbardziej
są. I co ciekawe, wcale nie jest ich
mało. Na pewno jednym z nich jest
przebojowy, nie bez powodu wybrany
na singiel kawałek "Raven's
Cry" z gościnnym udziałem Tima
"Ripera" Owensa. Tu jednak muszę
pokusić się o tezę, że jego gościnny
występ ma raczej charakter
chwytu marketingowego, gdyż niewiele
on wnosi zarówno do samego
utworu, hak i albumu jako całości.
Nie zmienia to jednak faktu, że
utwór ten robi naprawdę piorunujące
wrażenie. Podobnie zresztą jak
niesamowita interpretacja utworu
"Ride On" Christy Moore'a czy
opatrzone iście sabbathowskim riffem
"Hail and Farewell". Są to
utwory, które wręcz krzyczą o wyższą
ocenę. Jednak, jak już wspomniałem,
album ten ma pewne
mankamenty. Drobne, bo drobne,
jednak na tyle upierdliwe, że
wpływają one na ostateczny odbiór
owej płyty jako całości. (3,75)
Bartek Kuczak
Fortress Under Siege - Atlantis
2020 ROAR! Rock Of Angels
"Im bardziej Wasze marzenia są nierealne
do zrealizowania, tym lepiej; jeżeli
marzycie o czymś, co już jest w Waszym
zasięgu, to daleko w życiu nie zajdziecie",
mawiał mój ulubiony trener
zawodowy Andrew LaCivita, w
wolnym tłumaczeniu na język polski.
Fortress Under Siegie "Atlantis"
jest właśnie zaproszeniem do
zastanowienia się i, być może,
przeformułowania swoich personalnych
marzeń. Album ten nie
opowiada o mitologicznej krainie
Atlantis, lecz używa jej jako efektowną
alegorię (tzn. miejsce o przenośnym
znaczeniu) do wyrażania
niespełnianych ambicji. Teoretycznie
możemy to interpretować jako
owoc frustracji samego zespołu,
jako że istnieje on już 27 lat (powstał
w 1994 roku), wydaje dopiero
trzeci album i prawie nikt o nich
nie słyszał. Zwróćmy jednak uwagę,
że w praktyce prezentowana
przez nich muzyka należy do gatunku
niekoniecznie zorientowanego
na popularność - progresywny
metal. O czym mogło marzyć Fortress
Under Siege w czasach wybuchu
popularności grunge'u i w
okresie Fates Warning "Parallels"
(1991) / "Inside Out" (1994)?
Zgaduję tutaj, że mogło chodzić o
rozwinięcie heavy metalowej estetyki
w kierunku bardziej złożonych,
ale wciąż stosunkowo łatwo
przystępnych, klimatów. A przecież
pomysł na dalsze rozwinięcie
heavy metalu lat 80. w obliczu tak
prężnie robiących to już pionierów,
jak właśnie Fates Warning i
Dream Theater, wydaje się karkołomny,
z uwagi na nieuchronne
pytanie, co jeszcze Fortress Under
Siege mogłoby zaproponować,
czego dotąd nie słyszeliśmy? Słuchając
"Atlantis", wydaje mi się, że
zespół nie stara się być oryginalnym.
Zamiast eksplorować dziwaczne
rejony muzyczne, postawili
na zwięzłość i dosadność, ale w
ramach dobrze nam znanego gatunku
progresywny heavy metal.
Wszystkie utwory są krótkie (trwają
poniżej sześciu minut), a nawet
jeśli chcieli zaprezentować coś bardziej
rozbudowanego, to podzielili
to na dwie części - instrumental
"Holding a Breath" poprzedza
"Silence of Our Words", zaś inny
instrumental "Lethe" ułatwia nam
przyswojenie "Spartacus". W żadnym
razie nie poczułem potrzeby
zadzwonienia do żadnego jazz'
owego instruktora z prośbą o pomoc
w ogarnięciu tej muzyki. Podoba
mi się w miarę masywne i
klarowne brzmienie. Czuję, że poszczególne
motywy są przemyślane
oraz znajdują się we właściwym
miejscu we właściwej kolejności.
Oczywiście, nie da się uniknąć skojarzeń
z Fates Warning, słychać
też odrobinę Redemption, Symphony
X, polskiego Division by
Zero oraz Iron Maiden. Pasjonaci
metalu progresywnego prawdopodobnie
potrafiliby wymienić tutaj
kilka innych nazw, do których
dorobku jeszcze bardziej odnosi się
"Atlantis". Na uwagę zasługuje
jednocześnie sprawny warsztat techniczny
(w tym gatunku ciężko
jest docenić kogoś mianem wirtu-
RECENZJE 203
oza, więc powiedzmy, że są sprawni),
ale też biegłość kompozycyjna
- osiągnęli tak bardzo pożądany
w każdej muzyce flow. Energia
kreatywna została przesunięta ze
sfery intencji na sferę wpływu na
słuchacza, a obawiam się, że wielu
innym zespołom progresywnym
dokładnie tego brakuje. Nie wydaje
mi się, aby Fortress Under Siege
zamieszał na scenie, ponieważ
nie ma tutaj nic, co rozwijałoby
jakikolwiek podgatunek w najmniejszym
choćby stopniu. Albumu
słucha się jednak z przyjemnością i
może on być fajną odskocznią dla
wszystkich, którzy znają najwspanialsze
dokonania progresywnego
metalu na pamięć, i chcieliby posłuchać
czegoś jeszcze. Z drugiej
strony, "Atlantis" może z powodzeniem
wprowadzać początkujących
słuchaczy w wymagającą krainę
tego rodzaju dźwięków. (4)
Fortunato - Insurgency
2021 Rock City Music Label
Sam O'Black
Fortunato jest francuskim zespołem
neoklasyczno metalowym. W
jego skład wchodzi gitarzysta Seb
Vallée, śpiewający basista Markus
Fortunato oraz perkusista David
Amore (Nightmare, 1999 - 2015).
Dyskografia: "Liberty" (2012),
"Restless Fire" (2015), "Insurgency"
(2021). Wikipedia: "Zadaniem
(muzyki neoklasycznej) nie jest komentowanie
świata ani oddziaływanie na
emocje (...) O wartości dzieła decyduje
doskonałość rzemiosła kompozycyjnego,
przejrzysta i zwarta forma (...) Charakterystyczne
(...) są czytelne i różnorodne
związki z muzyką wcześniejszych
okresów (...) Strawiński (...) zwracał
uwagę na potrzebę powrotu do tradycyjnego
rozumienia piękna, w połączeniu
z prawdą i dobrem, lecz realizowanego
nowoczesnymi środkami (...)
Słuchacz miał czerpać przyjemność z
odkrywania w utworze ładu i porządku,
podziwiać pomysłowość kompozytora
(...) Utwór (...) nie (miał) poruszać
lub wstrząsać". Fortunato cechuje
się doskonałym rzemiosłem kompozycyjnym.
Analogicznie jak
Rush tworzyło zaawansowane
kompozycje w trzyosobowym składzie,
również Fortunato prezentuje
na swoim najnowszym albumie
techniczne mistrzowstwo. Forma
faktycznie jest jako tako zwarta i
przejrzysta - łatwo zorientować się
w tych dźwiękach już za pierwszym
odsłuchem. Moje kolejne
odsłuchy jedynie to potwierdzają.
Odnośnie czytelnych i różnorodnych
związków z muzyką wcześniejszych
okresów, dostrzegam wyraźne
inspiracje Sabatonem (np.
hymniczne "For Eternity" oraz zdecydowanie
bardziej urozmaicone
"The Sun Shall Never Shine"),
Freedom Callem (ultramelodyjne
"Blood Of The Unknown"), muzyką
orientalną (solówka basowa w
"A Star In The Sky"), epic folk metalem
(trudno mi tutaj wskazać
konkretną nazwę, ale posłuchajcie
ballady "Everywhere"), Avantasią
(klawisze w "Carry On To The
Depths Of The Sea"), Symphony
X'em (przytłaczająco ciężkie gitary
towarzyszące progresywnym klawiszom
w "A White Cross On A Normal
Field"), a nawet disco ("Big Time",
nie tylko na samym początku,
bo i później przewija się nostalgiczne
disco). Wokale są siermiężnie
rzeźnickie niemal jak u Marka
Sheltona, a gitary ambitne prawie
jak u Malmsteena. Tradycyjnie rozumiane
piękno w połączeniu z
prawdą i dobrem, lecz realizowane
nowoczesnymi środkami - moim
zdaniem jak najbardziej tak, dlatego
że współczesna młodzież nie
tak wyobraża sobie na ogół piękno
w muzyce, chociaż nie można by
odmówić im gracji. Ufam, że Fortunato
gra szczerze to, co niekoniecznie
jest trendy, lecz to co naprawdę
chcą grać. Oczywiście środki
są nowoczesne - gdzie im tam do
Igora Strawińskiego. Osobiście nie
czerpię przyjemności z odkrywania
panującego u nich ładu i porządku,
ale to jest sprawa subiektywna i
bez znaczenia. Bałaganiarstwo czy
wręcz kakofonia na miarę niektórych
prog powerowych kapel zniechęcałyby
mnie, a Fortunato jako
tako da się słuchać bez wrażenia
dyskomfortu. Bardziej byłbym za
to skłonny podziwiać pomysłowość
kompozytorów Fortunato -
nie tylko korzystali z mnóstwa rozmaitych
wzorców, ale połączyli je
w spójną i zwartą całość o indywidualnym
charakterze. Ostatecznie,
nie jestem ani poruszony, ani tym
bardziej wstrząśnięty. Lustro nie
kłamie - mam minę jak dwie kropki
i pozioma kreska. Francuzi osiągnęli
to, co zamierzali, a fani heavy
metalu w ujęciu neoklasycznym
prawdopodobnie napisaliby, że
"Insurgency" wypadło dobrze. (4)
Sam O'Black
Frozen Crown - Crowned In
Frost
2019 Scarlet
Jakoś niedawno słuchałem tego zespołu
w sieci, a tu proszę, przed
premierą tegorocznego, zapowiadanego
na koniec kwietnia albumu
"Winterbane" trafił nam się do recenzji
ten poprzedni, drugi w dyskografii
grupy. "Crowned In Frost"
na pewno nie rozczaruje zwolenników
power metalu, bo Włosi
mają do niego dryg, a ten mieszany
skład tym bardziej. Owszem, mogli
sobie darować popowe wtręty w
"Lost In Time" czy nudny, na szczęście
dość krótki, instrumental-wypełniacz
"The Wolf And The Maiden";
długaśny "Winterfall" też by
zyskał po odchudzeniu o minutę
czy dwie oraz dzięki zmniejszeniu
ilości partii growlującego Federico
Mondelliego, ale cała reszta już
się zgadza. Szczególnie przypadł
mi do gustu ten ostrzejszy power w
"In The Dark", "Unspoken" i "Forever";
opatrzone teledyskami "Neverending"
i "Battles In The Night"
też są niczego sobie, nie tylko z racji
udziału w nich gitarzystki oraz
wokalistki. Giada "Jade" Etro nie
ma może jakiegoś wielkiego głosu,
ale potrafi z niego korzystać i nie
sili się na jakieś operowe wygibasy
- słychać, że to jednak metalowa
wokalistka, zresztą okładkowy
image - Conan w żeńskim wydaniu
- również zdaje się to potwierdzać.
Liczę, że na "Winterbane" będzie
jeszcze lepiej, co okaże się już niebawem.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Furious Trauma - Decade At War
2020 Massacre
Furious Trauma nie należą do
pracoholików: staż mają znaczny,
sięgający jeszcze lat 80., a tu proszę,
raptem cztery albumy na koncie,
gdzie poprzedni wydali jeszcze
w latach 90. Plus jest taki, że powrotny
"Decade At War" firmuje
Massacre Records, może więc
Duńczycy zdołają zaistnieć wśród
szerszego grona słuchaczy? Na pewno
są tego warci, bowiem groove/
thrash w ich wykonaniu jest nad
wyraz solidny, agresywny i urozmaicony.
Dlatego "Decade At
War", chociaż to aż 13 utworów
podstawowych plus dwa bonusy, w
żadnym razie nie nuży: poszczególne
kompozycje są zróżnicowane,
sporo się w nich dzieje, a i wokalista
Lars Schmidt różnicuje
swe partie, racząc słuchaczy nie
tylko rykiem z głębi trzewi, ale też
bardziej skrzeczącym głosem. On
też odpowiada za robiący wrażenie,
masywny sound tego albumu,
chociaż pewnie efekt końcowy sporo
też zawdzięcza Tue Madsenowi,
odpowiedzialnemu za miks i
mastering. Osobiście wyróżniłbym
szaleńczy utwór tytułowy, mroczny
"Plague Of The New World" i
zróżnicowany "Damage Done", ale
generalnie całość materiału trzyma
tu poziom. Mogli tylko w sumie
darować sobie nagrane na nowo
"Born Of The Flag" z pierwszego
albumu i "Chaos Within" z drugiego
- już chyba lepiej pomyśleć o
wznowieniu, tych dawno niedostępnych,
płyt, choćby w formie jakiegoś
tańszego, łączonego wydawnictwa.
(4)
Wojciech Chamryk
Gaia Epicus - Seventh Rising
2020 Epicus
Trudno nie traktować z szacunkiem
tego, co robi Thomas Chr.
Hansen, bo w końcu gra metal od
wczesnych lat 90., a "Seventh Rising"
jest już siódmym albumem
jego solowego projektu. Jednak
ilość nie zawsze idzie tu w parze z
jakością, dlatego power metal w
wydaniu Norwega jest często co
najwyżej poprawny, wieje z niego
nudą i sztampą. Na "Seventh Rising"
jest niestety podobnie: to
długa, monotonna płyta, której tak
naprawdę mogłoby nie być i nikt
zbytnio by na tym nie stracił. Kiedy
słuchałem tych promocyjnych
plików po raz pierwszy od razy
uderzyło mnie, że gra tu naprawdę
dobry perkusista. I proszę, sesyjnie
wsparł Thomasa sam Mike Terrana,
co dało warstwie rytmicznej
sporego kopa. Nie zatuszuje to jednak
faktu, że "Rising" i kilka innych
utworów to popłuczyny po
Helloween, "Invisible Enemy" zapożycza
się u Black Sabbath ery
"Dehumanizer", a balladowy
"Number One" dodatkowo u… Metalliki.
Thrashowo brzmi też finałowy
"Eye Of Ra", co wydaje mi się
chybionym eksperymentem, a jak
już muzycznie robi się ciekawiej
("The Dream"), to z kolei lider niedomaga
wokalnie. Być może dlatego
w singlowym "Gods Of Metal"
wspiera go Tim "Ripper" Owens i
to jest faktycznie konkret, ale kto
kupi album czy straci na niego blisko
godzinę w sieci, dla jednego
udanego utworu i z racji tego, że
Lukky Sparxx wycina naprawdę
konkretne solówki? (1,5)
Wojciech Chamryk
Gary Moore - How Blue Can
You Get
2021 Provogue
Niedawno minęła 10 rocznica
śmierci Gary'ego Moore'a, genialnego
gitarzysty, równie sprawnie
poruszającego się w rejonach hard
'n'heavy (Skid Row, Thin Lizzy, G-
Force, solowe płyty z lat 80.), estetyce
progresywno-jazzrockowej
(Colosseum II) czy bluesowej. To
204
RECENZJE
właśnie bluesowe albumy uczyniły
z tego Irlandczyka światową gwiazdę,
chociaż krótko przed śmiercią
zapowiadał powrót do mocniejszego
grania. Niestety nie zdążył
już zrealizować tych planów, ale
wydawcy wciąż wznawiają jego
dawne płyty, skwapliwie podsuwają
też fanom kolejne kompilacje,
wydawnictwa koncertowe oraz
takie z niepublikowanym dotąd
materiałem. "How Blue Can You
Get" należy do tej ostatniej kategorii,
zbierając garść studyjnych
nagrań, które z jakichś powodów
nie zostały wcześniej wydane, bądź
też pojawiły się w innych wersjach,
choćby jako bonusy na japońskich
wydaniach płyt gitarzysty. To
osiem bluesowych i bluesrockowych
numerów, cztery autorstwa
samego Moore'a plus cztery przeróbki.
Z tych ostatnich wyróżnia
się świetnie zagrany instrumental
"Steppin' Out" Fraziera, znany z
wykonania Memphis Slima, rozsławiony
choćby przez Mayalla i
Claptona, ale "I'm Tore Down",
długi utwór tytułowy (B.B. King)
czy zwłaszcza "Done Somebody
Wrong" Elmore'a Jamesa (co za
solo!), lśnią równie wyraziście. Z
kompozycji autorskich na pierwszy
ogień idzie piękna ballada "In My
Dreams" - nic dziwnego, że w momencie
nagrania trafiła do archiwum,
bo bardzo przypomina słynne
"Parisienne Walkways", ale teraz
to już żaden zarzut. "Looking
At Your Picture" jest bardziej bluesowo-korzenny,
tak w stylu lat
50./60. ubiegłego wieku, "Love Can
Make A Fool Of You" to następna
ballada, w tej wersji bardziej bluesowa,
ale ze wzmocnieniem w refrenie,
podobnie jak finałowy,
przepiękny "Living In The Blues" z
kolejnym popisem gitarzysty. Dlatego,
chociaż to "tylko" pośmiertna
kompilacja, fani takiego grania i samego
Gary'ego nie mogą jej zlekceważyć.
(5)
Wojciech Chamryk
Geometry Of Chaos - Soldiers
Of The New World Order
2020 Self-Released
Geometry Of Chaos to nowy projekt
dwóch włoskich muzyków, gitarzysty/basisty
Fabio La Manny i
perkusisty Davide Cardelli.
Wsparci przez wokalistów Elenę
Lippe, Marcello Vieirę i Ethana
Cronina nagrali album "Soldiers
Of The New World Order", łączący
klasyczny hard'n'heavy z metalem
progresywnym i wpływami
fusion. Promocyjna notka wspomina
również o muzyce filmowej, ale
to raczej pobożne życzenie, bo nawet
te najbardziej klimatyczne partie,
jak w instrumentalnym "Garage
Evil", nie mają rozmachu wielkich,
filmowych soundtracków,
chociaż mogłyby pewnie być wykorzystane
jako ilustracja muzyczna
w jakichś mniejszych, krótkometrażowych
czy dokumentalnych
produkcjach. Poza tym, chociaż
materiał generalnie trzyma poziom,
to słychać jednak, że to zespół
gitarzysty-wiruoza - już opener
"Idolatry" dość szybko rozłazi
się w szwach, nie jest kompozycją
zwartą i ciekawą na tyle, by przyciągnąć
uwagę na blisko siedem minut,
mimo efektownych solówek lidera.
Później jest podobnie: ni to
hard rock, ni progresywny metal, a
do tego akcenty jazzowe ("Joker's
Dance") czy nawet post-rockowe
("Spiral Staircase"). Da się również
zauważyć, że La Manna jest równie
dobrym basistą, stąd solowe
wejścia i wyeksponowane pochody
tego instrumentu, co przy zróżnicowanej
grze Cardelli jest niewątpliwym
plusem. Mogą też podobać
się lżejsze, długie i rozbudowane
kompozycje "Observer" z udziałem
Eleny Lippe, "Premonition" czy
finałowy "Soldiers Of The New
World Order", bardziej progresywne,
mimo metalowych akcentów,
ale jako całość ta płyta jest co najwyżej
poprawna. (3)
Wojciech Chamryk
George Tsalikis - Return To Power
2021 Pure Steel
George Tsalikis to taki człowiek,
któremu nie wystarcza udzielanie
się nawet w kilku zespołach. Dlatego,
zaprosiwszy do współpracy
kumpla z Zandelle Joego Cardillo
nagrał drugi album solowy. "Return
To Power" wydaje mi się ciekawszy
od "The Sacrifice", jest bowiem
bardziej zwarty i jednorodny
stylistycznie. Tradycyjny heavy,
power metal czy nawet hard rock
składają się tu na udane, kipiące
energią kompozycje, w których
melodie równoważą moc riffów, a
dynamiczne partie perkusji są ich
szkieletem. Trochę szkoda, że tak
rzadko na plan pierwszy, tak jak
choćby w "The Chase", wysuwa się
gitara basowa. Dobrze przynajmniej,
że Tsalikis zadbał należycie o
poziom gitarowych partii, co jest
szczególnie słyszalne w świetnych
"Live To Ride", "Together We Rise"
i "The Dragon Has Fallen", brzmiącym
niczym jakiś zapomniany
utwór z LP "Headless Cross"
Black Sabbath. Świetny jest też
mroczny "The Demon Barber" oraz
klimatyczna ballada "In Memory",
potwierdzająca, że George Tsalikis
potrafi poruszać się sprawnie w
każej stylistyce: dobrze, że wykorzystał
przedłużające się milczenie
Zandelle oraz Overlorde i wydał
tę płytę. (4,5)
Wojciech Chamryk
Giotopia - Trinity Of Evil
2021 Self-Releases
Trudno ocenia się takie płyty. Z
jednej strony nie można bowiem
nie docenić, że lider tego belgijskiego
projektu Gio Smet poświęcił
mu mnóstwo czasu i pracy, a trzeci
album Giotopii jest całkiem niezły,
szczególnie jak na produkcję
niezależną. Pojawiają się też jednak
liczne wątpliwości, a podstawowa
jest taka, że "Trinity Of
Evil" to po prostu mniej udana kopia
wcześniejszych wydawnictw
tego typu, z płytami Avantasii na
czele. Mamy tu więc symfoniczny
metal i powtórzenie formuły z licznymi
gościmi, przede wszystkim
wokalistami. Jednak tak, jak na
pierwszych wydawnictwach Giotopii
pojawiali się tak uznani śpiewacy
jak choćby Fabio Lione (Rhapsody,
Angra), Ralf Scheepers
(Primal Fear), Herbie Langhans
(Avantasia) czy Apollo Papathanasio
(ex-Firewind), to na "Trinity
Of Evil" śpiewa już tylko ten ostatni,
reszta partii wokalnych należy
do lidera i mniej znanych wykonawców.
Wokalistki, szczególnie
Sara Vanderheyden (Cathubodua)
i Jennifer Thomé (Siren's Legacy),
brzmią znakomicie, ale już
męskie głosy nad wyraz mizernie,
czego nie są w stanie zamaskować
liczne nakładki, partie chóralne
czy duety. Dlatego, chociaż naprawdę
nie brakuje tu tak zwanych
momentów, z mocarnym "Bad
Blood Resurrected" czy balladowym
"Forever Bound" na czele, to jednak
Gio Smet zbyt często zapożycza
się u innych (taki "Spawn Of Abaddon"
to miks Black Sabbath z Zed
Yago). Efekt to materiał drugiego
sortu - jak najbardziej nadający się
do słuchania, ale niezbyt porywający.
(2,5)
Wojciech Chamryk
Heavy Feather - Mountain Of
Sugar
2021 The Sign
Okładka niczym z przełomu lat
60. i 70. nie pozostawia cienia wątpliwości
- ten szwedzki kwartet
wciąż preferuje klasycznego rocka,
o death czy symfonicznym metalu
nie ma mowy. Na nowej płycie rozwijają
wątki z debiutanckiej "Débris
And Rubble" sprzed dwóch
lat, grając naprawdę stylowo i z dużym
wyczuciem. Oczywiście niezbyt
oryginalnie: już opener "30
Days" jest dowodem na czerpanie
natchnienia od Cream i Jefferson
Airplane, "Love Will Come Easy"
skojarzył mi się z Atlantis, nie tylko
za sprawą barwy głosu Lisy
Lystam, a choćby dziarski "Too
Many Times" z Montrose. Wokalistce
Heavy Feather najbliżej jednak
do Grace Slick, co potwierdza
kilkakrotnie, szczególnie we
wspomianym już "30 Days" czy
mającym coś z bluesa - wejścia harmonijki
w jej wykonaniu - "Mountain
Of Sugar". W klimatycznym
"Sometimes I Feel" mamy nawet
harmonijkowe solo, zaś w podobnej
stylistyce utrzymany jest finałowy
"Asking In Need" z partiami
slide czy piana, kojarzący się z
przydrożnym barem gdzieś na południu
Stanów Zjednoczonych.
Poza klasycznym, surowym bluesem
i rockiem mamy tu również
utwory bardziej przebojowe (świetny,
singlowy "Bright In My Mind",
"Come We Can Go") oraz balladowe
(oniryczny "Let It Shine"), tak
więc całość "Mountain Of Sugar"
powinna dostarczyć fanom prawdziwej
muzyki sporo frajdy. (5)
Wojciech Chamryk
Hell Riders - First Race
2019 Volcano
"First Race" to debiutancki album
tego międzynarodowego składu:
wydany w roku 2019, ale równie
dobrze mógłby ukazać się dobre
35-40 lat wcześniej, brzmi bowiem
jak typowa produkcja z przełomu
lat 70. i 80. Mamy tu więc surowy,
archaiczny heavy metal niczym z
1982 roku: czasem dość nijaki
("Mechanics Armada" ) czy zbytnio
zapatrzony w Maidenów ("Aviator"),
ale generalnie na poziomie.
RECENZJE 205
Pewnie gdyby przed laty wydała tę
płytę jakaś niezależna firma, to teraz
byłaby ona łakomym kąskiem
dla kolekcjonerów, bo dynamiczny
"Turbolizer", jeszcze szybszy "Soldier
Of Steel" czy mocarny "Queen
Of Death" z wyrazistym refrenem
to naprawdę świetne numery, a
"Ghost Rider" czy "Beyond Death"
tak naprawdę niczym im nie ustępują.
Teraz trzeba więc tylko poprawić
drobne niedociągnięcia, popracować
nad jakością wokalu, wyeliminować
dłużyzny, bo to jeszcze
nie pora na tyle długich numerów
o czasie 5-6 minut, na czym szczególnie
traci "Dragon Power", i będzie
jeszcze lepiej. (4,5)
Wojciech Chamryk
Helloween - Helloween
2021 Nuclear Blast
Okładka oczarowała. Namalowana
pędzlem przez Elirana Kantora
(chyba najbardziej znanego, współczesnego
ręcznie malującego
okładki artystę), zawierająca wizualne
odniesienia do klasycznych
płyt Niemców, sugerowała, że nowy
krążek będzie czymś w rodzaju
sentymentalnego "best of" Helloween.
Sugestię podbijał singiel z
2017 roku "Pumpkins United" i
nowa, wieloosobowa sytuacja, w jakiej
znalazł się zespół. Co więcej,
wizję sentymentalnego powrotu do
lat 80. podkręcił singiel "Skyfall"
oraz... pierwsze uderzenie po włączeniu
płyty. Płyty słuchałam już
w kwietniu, gdy przygotowywałam
się do rozmowy z Weikathem.
Włączyłam pierwszy kawałek i aż
mnie ciarki przeszły. "Out for the
Glory" to absolutnie klasyczny kawałek
Helloween, a jego słuchanie,
słuchanie tak klasycznego kawałka
z wokalami Kiske, uszy
wprawiało w osłupienie, a mózg w
niezły mindfuck. Do tego te jazgotliwe
okrzyki Hansena, niczym
z "Walls of Jericho"! Czar wehikułu
jednak prysł przy kolejnych
kawałkach. Płyta jest tak zmyślnie
skonstruowana, że otaczają ją
klamrowo dwa tradycyjne, znakomite
utwory ("Out for the Glory" i
"Skyfall"), a jej środek to już inna
beczka. "Helloween" to połączenie
klasycznego Helloween sprzed 30
lat i tego zupełnie współczesnego,
który znamy z ostatnich kilku płyt
(jak się dowiecie z wywiadu, Weikath
zaprzecza, jakby w ogóle można
było wydzielić jakieś etapy w
Helloween). Obok tych dwóch numerów
zupełnie bezkolizyjnie
funkcjonuje sobie "Cyanide" czy
"Rise Without Chains". Można by
się zastanawiać, jaka w ogóle była
koncepcja na tę płytę i jaki był
punkt wyjścia. Gramy sentymentalnie,
ale bez przesady? Piszemy
po prostu zwykłą płytę Helloween?
Tak źle i tak niedobrze. Widać,
że płyta to zderzenie pomysłów
wielu autorów, którzy w dużej
mierze pracowali oddzielnie, spotykając
się finalnie na przedprodukcję.
Każdy dorzucił coś od siebie:
Weikath kolejny numer na
kanwie "Eagle Fly Free", Hansen,
któremu marzyła się organiczna
płyta tworzona od zera w sali prób
- hołd dla stylu Helloween, Deris,
który właściwie przejął już lata temu
stery w tej kapeli, kolejny swój
numer rodem z Helloween XXI
wieku, czy Sascha, który pobawił
się brytyjskim rockiem kłaniając
się w stronę Billego Idola (mowa
oczywiście o "Best Time"). Tę miksturę
lepszych i gorszych kawałków,
stylów i temp spaja największa
wartość tej płyty. Absolutnie
cudowne wokale. Już nawet nie
chodzi o samego Kiske, który śpiewa
doskonale i nawet słabsze numery
zamienia w złoto (jak choćby
w "Angels"), ale to, jak one są
świetnie zestawione. Nie ma na
"Helloween" kawałków całkowicie
oddanych jednemu wokaliście. Nawet
jeśli zbliżają się do takiego modelu,
zwykle znienacka pojawia się
drugi głos, wprowadzając coś na
kształt dialogu. Wokale ze sobą
korespondują, wymieniają się, dopowiadają,
przykrywając wszelkie
niedostatki płyty, jakimi są przeciętne
riffy czy galimatias kompozycji.
Nie jest to płyta na miarę
"Keeperów", ale też wcale nie miała
nią być. Panowie powiesili poprzeczkę
bardzo wysoko, ale postanowili
podejść do sprawy rzeczowo
- ten piedestał okazał się chyba
tylko wyobrażeniem w oczach fanów.
Na pewno jednak jest to doskonały
etap w historii Helloween.
Nawet jeśli płyty będą "takie
jak zawsze", wokale będą je ciągnąć
bardzo wysoko. I koncerty! Płyty,
jak płyty, ale ten skład daje nam
przyczynek do naprawdę znakomitych
występów Helloween. Oby
tak już zostało. (4,5)
Strati
Hellryder - Devil is a Gambler
2021 ROAR! Rock Of Angels Records
Napisałabym - obierz Grave Digger
z finezji, a otrzymasz Hellryder.
Sęk w tym, że Grave Digger
już sam z siebie finezją nie grzeszy.
Dobrze, w takim razie obierz Grave
Digger z epickości, zaczerpniętych
z historii i legend tekstów, a
otrzymasz Hellryder. Bliżej. Rzeczywiście,
Hellryder to projekt
dwóch muzyków Kopigrobka -
głowy kapeli, czyli Chrisa Boltendahla
i całkiem już długo współpracującego
z nim gitarzysty, Axela
Ritta. Jako, że Ritt zawsze miał
inklinację w stronę hard rocka, a
Boltendahl od dawna zamierzał
nagrać coś w tym rodzaju, tylko
przeszkadzał mu ciasny harmonogram
płyta-trasa-płyta (szczęście w
nieszczęściu, że trafiła się epidemia),
Hellryder okazał się naturalną
konsekwencją działań obu panów.
Przez wzgląd na wokale nie
sposób nie mieć skojarzeń z Grave
Digger. Całość jest jednak jeszcze
bardziej toporna, grubo ciosana,
brudna i bliżej jej do Motörhead
czy wczesnego Saxon, niż do niemieckiego
heavy metalu. Zaskakujące
jest to, że choć założeniem
Hellryder był powrót do korzeni,
nie jest to powrót do korzeni Grave
Digger, ale raczej do założeń
samego heavy metalu. Przyznaję,
że nie jest to moja estetyka, ale
wiem, że chłopakom stworzenie tego
zespołu sprawiło masę frajdy.
(3,8)
Helstar - Clad in Black
2021 Massacre
Strati
"Clad In Black" to wydawnictwo
dość nietypowe. W dodatku nietypowe
na tyle, że sam właściwie to
sam do końca nie wiem, jak je klasyfikować.
Album ten składa się z
dwóch osobnych krążków. Pierwszy
z nich zawiera trzy świeże
utwory autorskie oraz trzy covery.
Z premierowych kompozycji (chociaż
ten utwór na dobrą sprawę już
wcześniej ukazał się na osobnym
singlu) warto zwrócić uwagę przede
wszystkim na "Black Wings of
Solitude". Jest to jedna z najlepszych
metalowych ballad, jakie
ostatnimi czasy dane było mi słyszeć.
Nie przesadzam ani trochę.
Ten utwór naprawdę ma w sobie
jakąś dziwną oraz niesamowitą
moc, która na długo potrafi zawładnąć
słuchaczem. Połowę tej płyty
stanowią jednak cudze kawałki.
Pierwszy z nich to "Restless and
Wild" pierwotnie nagrany przez
Accept. Co by nie mówić, wersja
tego klasyka nagrana przez Jamesa
Riverę i kumpli ma zdecydowanie
większego kopa od oryginału. Helstar
potrafił włożyć dodatkowy w
ten i tak pełen mocy kawałek. Podobnie
zresztą zrobił z sabbathowym
"After All (The Dead)". Ten
utwór został niemal przerobiony
na klimat niemalże doom metalowy.
Czy to jednak kogoś dziwi? W
końcu to właśnie wczesna twórczość
ekipy Tony'ego Iommi'ego dała
początek temu gatunkowi. A przy
okazji paru innym. Na deser dostajemy
"Sinner" z repertuaru Judas
Priest. James sam otwarcie twierdzi,
że jest wielkim fanem tych
bardziej archaicznych dokonań tej
kapeli. Konkretnie tych z lat siedemdziesiątych.
Nawet gdyby lider
Helstar zdecydował się jednak
skrzętnie ukrywać ten fakt, to i tak
jego wykonanie judaszowego klasyku
by go zdradziło. Słychać, że to
jest muzyka, która naprawdę gra
mu w sercu. Facet już swoje lata
ma, ale śpiewając "Sinnera", ma on
zabawę niczym mały chłopiec.
Właściwie w tym miejscu można
by zakończyć omawianie pierwszej
części, jednak jak już wspomniałem
na początku, zestaw ten zawiera
jeszcze drugi krążek. Jest to
nic innego, jak wydany pierwotnie
w roku 2016 album zatytułowany
"Vampiro". O tej płycie napisano
już wiele i myślę, że każdy zainteresowany
miał okazję się z nią zapoznać,
nie mniej jednak mamy
teraz wspaniałą okazję, aby sobie
ją odświeżyć. Tematy wampiryczne
to żadna nowość dla Rivery.
Wystarczy chociażby wspomnieć
klasyczny już dziś album "Nosferatu"
z roku 1989. Zresztą przez
wielu całkiem słusznie uznawany
jest on za najmocniejszy punkt w
dyskografii Helstar. Na "Vampiro"
nawiązań do tego klasyku nie
brakuje. Czy jednak przywołując tą
konwencję dało się tego uniknąć?
Chyba nie. Co do samych kompozycji,
nie da się ukryć, że należą
one do wyśmienitych. Nie znajdziemy
tu nudnych, jednostajnych
utworów. Wręcz przeciwnie. Właściwie
każdy jest pełen zmian tempa,
budowania nastroju, czasem
wręcz momentów, których przeciętny
słuchacz z pewnością by się
nie spodziewał. Duże brawa za to
należą się gitarzystom, to jest
Larry'emu Barraganowi, który
był częścią klasycznego składu tej
ekipy oraz Adrew Artwoodowi,
który wówczas był świeżym nabytkiem
tej grupy. Można, a nawet
należałoby wspomnieć tu parę
słów o produkcji. Sprawia ona, że
techniczne umiejętności muzyków
Helstar są wyraźnie słyszalne na
całym albumie. Dźwięk jest wyraźny,
klarowny i jak na ten gatunek
bardzo nowoczesny. Jedną z osób
czuwających nad brzmieniem tej
płyty był sam David Ellefson, który
to do niedawna pogrywał sobie
w jednym zespołem z pewnym gościem
słynącym z rudej czupryny.
Pierwotnie "Vampiro" ukazał się
pod skrzydłami jego wytwórni
EMP Label - Group, jednak ze
względu na słabą dystrybucję oraz
brak zainteresowania tym faktem
ze strony samego Davida, album
ponownie trafia w nasze ręce. I dobrze
się stało, gdyż jest on świetnym
dopełnieniem "Clad In
Black".
Bartek Kuczak
206
RECENZJE
Herman Frank - Two for a Lie
2021 AFM
Jak on to robi? Nieskończona kopalnia
riffów, wpadających w ucho
melodii i energia! Accept to jednak
była kuźnia talentów. Kto by pomyślał,
że dziś niemal wszyscy muzycy
będą ciągnąć swoje wózki (z
Accept - w którym jest tylko jeden
oryginalny muzyk Accept - na czele).
I o ile Udo poszedł w lżejszą,
nawet nieco ludyczną stronę, o tyle
Herman Frank ani na moment nie
daje po sobie poznać, że lata mijają.
Co prawda jego solowe płyty
są do siebie bardzo podobne, ale
nie sposób nazwać je ani wymęczonymi,
ani męczącymi. To kopalnia
dynamicznych kawałków, których
doskonale słucha się jako klasycznie
heavymetalowego czy rock-
'n'rollowego tła. Co riff to zachęca
nogę to tupania, co refren, to zachęca
do wtórowania. Co ciekawe,
są na płycie pewne nawiązania (jak
się pewnie dowiemy z wywiadu,
zapewne "nieświadome") do korzeni
w Accept, takie jak riff otwierający
"Venom" lub do klasyki rocka i
metalu w ogóle, jak zbliżony do
"Kill the King" numer "Stand up
and Fight", ale z drugiej strony, kto
ma je pisać jak nie facet, który widział
narodziny heavy metalu i grał
w klasycznym Accept? Jedyne czego
żałuję, to tego, że u boku Hermana
nie śpiewa już genialny Jioti
Parcharidis. Rick Altzi też ma kawał
drapieżnego głosu, ale jednak
nie ma takiej swobody w wymyślaniu
sobie linii wokalnych, jaką
miał Parcharidis. (4)
Hot Breath - Rubbery Lips
2021 The Sign
Strati
"Hot Breath sprawia, że ludzie tańczą i
śpiewają", powiedziała wokalistka
Jennifer Israelsson o swoim zespole
w wywiadzie dla 75 wydania
HMP, zaś Wojciech Chamryk celnie
zawtórował w recenzji ich pierwszego
EP, że "mają to coś". Był
więc i talent, i potencjał, a teraz
doszła jeszcze ciężka praca nad
kompozycjami, w myśl zasady, że
na debiutanckim longplay'u "Rubbery
Lips" nie ma znaleźć się ani
jeden dźwięk, który możnaby wyrzucić.
Niech Was nie zwiedzie
okładka przypominająca coś na
kształt mieszanki Judas Priest
"Rocka Rolla" oraz Metallica
"Load" / "Reload". Kiepski obraz,
ale na szczęście nijak ma się on do
zawartości płyty. Słyszymy pierwsze
sekundy i przypominamy sobie,
że przecież widzieliśmy już
otwartą szczękę wewnątrz owalnego
kształtu na przesadnie kolorowym
tle, i to nie byle gdzie, bo na
Motorhead "Overkill". Dobiega do
nas konkretny rock'n'roll, w którym
bas i perkusja mają wiele do
zaoferowania, jest czad i od razu
czujemy się lepiej. Hot Breath gra
inną muzykę niż Motorhead,
wprawdzie też zorientowaną na
krótkie, przebojowe strzały, ale nie
na surową brzydotę. Motorhead
można uznać za metal, a Hot
Breath zdecydowanie nie. Jest to
muzyka rockowa. O ile EP brzmiało
retro, nie powiedziałbym tego
o "Rubbery Lips". Może dlatego,
że ten drugi album został
zarejestrowany w słynnym Svenska
Gramofonstudion na najlepszej
jakości sprzęcie, i nadano mu
tam po prostu współczesny sound.
Basista Anton opowiadał mi, jak
wiele czasu przeznaczono na dopracowanie
każdego motywu każdej
kompozycji, i wierzę, że faktycznie
mogło tak być. Dla odbiorców
ważny jest w takiej stylistyce
ładunek energii, no i pod tym
względem Hot Breath eksploduje,
elektryzuje i pobudza wszystkich
do tańca oraz śpiewania. Jeśli będziecie
kiedyś chcieli rozruszać
nerda, to spróbujcie tego dokonać
z "Rubbery Lips". A że analizowano
wszystko z lupą, żeby na pewno
było fajnie - w tym przypadku dodatnio
przekłada się to na zapamiętywalność
numerów, obok których
nie sposób przejść obojętnie.
Zapadają więc w pamięć i bardzo
chce się ich słuchać. O to przecież
chodzi. Melodie melodiami, ale
dostrzegłem cztery kluczowe czynniki
jakości, które są nie mniej ważne
przy próbie docenienia "Rubbery
Lips". Są to: rytm, energia,
autentyczność, humor. Słychać, że
wykonawcy są zgrani, napaleni i
gotowi na wejście z impetem na
hard rockową scenę. Udziela się
słuchaczom (bez względu na to, co
kto słucha na co dzień) ich pozytywny
stan ducha, oj udziela. Płyta
jest przystępna w odbiorze. Na single
wybrano cztery utwory: "Right
Time", "What You're Looking For,
I've Already Found", "Who's The
One" i "Bad Feeling". Do każdego
albo nakręcono już teledysk, albo
video wkrótce się ukaże. Nie jestem
pewien, czy akurat te cztery
numery są tutaj najlepsze, osobiście
lubię wszystkie. Może "Adapted
Mind" i "Who's The One" najbardziej
utkwiły mi w pamięci, ale pozostałe
w niczym im nie ustępują.
Jako podsumowanie przytoczę
myśl autora "Małego Księcia" (nie
małego księdza!), Antoine de
Saint Exupéry, który napisał kiedyś,
że "doskonałość osiąga się nie
wtedy, kiedy nie można już nic dodać,
ale raczej wtedy, gdy nie można nic
ująć". Skąd zatem skąpe 4.5? Szóstek
staram się nie stawiać bardzo
dobrym płytom, bo dla takich jest
zarezerwowana piątka. Bardzo
chciałbym, żeby Hot Breath przebiło
"Rubbery Lips" w przyszłości
i wierzę, że stać ich na to. Święta
narodowego ani klęski żywiołowej
w żadnym kraju nie ogłoszą jak
ktoś głośno załączy ten album. W
ostatnim numerze podarowałem
szóstkę Hell Freezes Over, ale
wtedy faktycznie sąsiadka zadzwoniła
po straż pożarną. Tym razem
do niczego takiego nie dojdzie. Pół
gwiazdki odejmuję zaś za tandetną
okładkę, bo obawiam się, że wbijają
sobie nią samobója. (4.5)
Sam O'Black
Ice War - Defender, Destroyer
2020 Fighter
Ze sporym opóźnieniem w końcu
zdołałem zapoznać się z trzecim
albumem Ice War. Dwa pierwsze
tytuły jakie popełnił niezmordowany
Jo Capitalicide nastroiły
mnie dość pozytywnie. Zwłaszcza
debiut tego projektu okazał się bardzo
świeży. Drugi krążek - poprawny,
ale już nie tak zaskakujący,
był swoistą kontynuacją. Jak więc
sprawa ma się z "Defender, Destroyer",
który światło dzienne
ujrzał w 2020 roku? W niecałych
czterdziestu minutach Jo zawarł
po raz kolejny swoje przemyślenia
dotyczące historii Kanady i zdanie
na temat kapitalizmu czy działań
rządu. Na krążkach Ice War właśnie
te tematy dominują i młody
muzyk nie ma oporów, by kierować
nimi między oczy. Muzycznie
też jest dosadny. Nie ma zamiaru
zmieniać swoich założeń co do
kształtu kompozycji. Płyta osadzona
jest na fundamentach speed/
thrash metalu z dużymi wpływami
klasycznego heavy. Można nawet
na upartego zauważyć coś z punka.
To chyba przez ten wokal Jo - bardzo
szorstki i ma się wrażenie, że
chłop wypluwa słowa niczym pestki
smacznego słonecznika. Jako, że
Ice War to projekt jednego człowieka
głupio byłoby bardzo mocno
wytykać niedociągnięcia. Zwłaszcza,
że muzyka, jaką proponuje
Kanadyjczyk to żadna intelektualna
uczta. To raczej trochę niechlujne,
plugawe dźwięki. Galopady,
tnące riffy i dudniące bębny. Nad
wyraz jednak cały czas Jo daje radę
samemu wszystko tak pospinać w
całość, że słucha się tego nieźle.
Trzeci album Ice War mimo
wszystko nie przeskoczył poprzednich
- chociaż mam wrażenie, że
twórcy chodzi raczej o pokazanie
pewnych spraw niż o miejsca w
rankingach modnych muzycznych
czasopism. Dlatego też "Defender,
Destroyer" to rzecz warta tego, żeby
poświęcić jej uwagę. (4)
Ice War - Sacred Land
2021 Fighter
Adam Widełka
Jo Capitalicide to bardzo płodny
twórca. Sam pisze swoje albumy,
nagrywa je i wydaje bardzo regularnie.
Począwszy od 2016 roku, od
EP "Battle Zone", co roku dostajemy
jakiś premierowy materiał Ice
War. Ostatnim jest, jak na razie
krążek "Sacred Land" z tego roku.
Muszę przyznać, że jestem fanem
tego, co proponuje młody Kanadyjczyk.
Może nie są to albumy,
dla których tracę głowę, ale szczerze
słucha mi się tego bardzo dobrze.
Zwłaszcza, że Jo w swoim
przekazie porusza dość ciekawe i
mało banalne sprawy. Sporą wartość
ma dla niego przeszłość jego
kraju - poświęca historii Kanady
dużo miejsca. Dobrze to współgra
z muzyką, a jeszcze lepiej z okładką,
której autorem jest Didier
Normand (rysował również poprzednią).
Naprawdę można poczuć
niesamowity klimat. W stosunku
do poprzednich krążków to
"Sacred Land" jest dość stonowany.
Pojawia się więcej tradycyjnego
grania w stylu doom czy heavy.
Dominują klasyczne motywy wynalezione
lata temu przez Black
Sabbath. Tym razem Jo postawił
na masywne riffy i sekcję zanurzoną
jakby w kotle gorącej smoły…
Wyszło to bardzo intrygująco i pokazuje,
że muzyk nie tylko dobrze
czuje się w szybkich tematach.
Umie również wytworzyć nastrój,
jaki obecny był w latach 70. na
krążkach słynnej grupy z Birmingham.
Zwłaszcza pod koniec "Sacred
Land" przemykają motywy
przypominające bardzo "Children
of The Grave". Dobrze, że ten
czwarty krążek przyniósł coś świeżego.
Brawa dla twórcy, że dostrzegł
ryzyko wyczerpującej się
formuły grania w stylu Venom czy
Motorhead. Słychać, że najnowszy
materiał przemyślał. Nadal
jest to Ice War, ale jakby z innej,
troszkę mroczniejszej strony. Przyznam,
że znów poczułem się tak,
jakbym słuchał debiutanckiego
krążka tego projektu. No i w takim
razie wypatruję już kolejnych pozycji
od sympatycznego Kanadyjczyka,
bo udowadnia, że jest zdol-
RECENZJE 207
nym i świadomym kompozytorem,
którego pomysły są naprawdę intrygujące.
(5)
Adam Widełka
Ignition - Guided By The Waves
2017 Roll The Bones
Od 1998 roku na scenie niemieckiej
działa power/thrash metalowa
kapela Synasthasia. W 2012 roku
wydali swój ostatni album "Style
Collector" i niewiadomo czy nadal
działają. Moje wątpliwości wynikają
z faktu, że część muzyków
założyła kolejną formację, której
nazwa to Ignition. Perkusista Dominik
Erbach, gitarzysta Christian
Bruckschen i wokalista
Dennis Marschallik, plus dwóch
nowych muzyków, powołali projekt
gdzieś w okolicach 2016 roku.
Wtedy też nagrali swoją EPkę "We
Are the Force" aby rok później wydać
swój pierwszy, debiutancki
album "Guided By The Waves".
Na tej płycie zaprezentowali rasowy
power metal, a w zasadzie jej
amerykańsko-niemiecką mieszankę.
Gdy będziecie przesłuchiwać
debiut Ignition prawdopodobnie
wyłapiecie elementy, które będą
ko-jarzyły się wam z takimi kapelami
jak Iced Earth, Jag Panzer,
Sanctuary a także z Mystic Prophecy,
Brainstorm, Rage, itd. Tą
dwutorowość wpływów podtrzymuje
również wokalista, którego
głos plasuje się gdzieś między Ripperem
Owensem a Hansi Kürschem.
Dość ważne na "Guided
By The Waves" są również wędrówki
muzyków we współczesne
rejony nowoczesnego metalu.
Głównie objawia się to w brzmieniach
i grze gitar, takich jak w
otwierającym "We Are the Force".
Jednak jest to walor, który współtworzy
pewną świeżość power metalu
tego zespołu. Mimo wszystko
klasyczny power metal przeważa w
graniu proponowanym przez
Niemców. Kompozycje są bardzo
solidne, ciekawe, nastawione na
bezpośredniość, ale muzycy przy
nich troszkę też pokombinowali.
Nie są to jakieś mega ekwilibrystyczne,
techniczne lub progresywne
zagrywki ale na pewno nie jest to
prościutkie granie. O wspomnianą
prostolinijność kapela głównie dba
świetne wymyślonymi melodiami,
to właśnie one wraz z mocą muzyki
przyciągają uwagę słuchacza.
Utwory zachowują swoją różnorodność
i indywidualność, są za to w
tej samej wysokiej jakości. Chociaż
przy okazji pierwszych odsłuchów
w okolicach "The Viking Saga" kawałki
lekko mi się znudziły. Całe
szczęście im dłużej słuchałem krążka
to ten dyskomfort zniknął.
Produkcja "Guided By The Waves"
jest utrzymana na dobrym poziomie,
podkreśla wszystkie ważne
cechy muzyki Ignition, a także
ułatwia odbiór zawartości płyty.
Polecam wielbicielom melodyjnego,
acz mocnego power metalu. (4)
Ignition - Call Of The Sirens
2020 Roll The Bones
\m/\m/
Po trzech latach od debiutu Niemcy
wypuszczają swój kolejny studyjny
album. Muzycznie to kontynuacja
z "Guided By The Waves",
więc ciągle mamy do czynienia z
mieszanką wpływów power metalu
amerykańskiego i niemieckiego. Z
tym, że wraz z nową płytą odnoszę
wrażenie, że szala przechyliła się
bardziej na tę niemiecką odmianę.
Z tego wynika parę kwestii. Utwory
są trochę prostsze, bardziej bezpośrednie
i melodyjne. Niemniej w
tej prostocie, mimo wszystko czujemy
klasę, sporą ambicję oraz muzyczną
inteligencję. Mimo większej
melodyjność moc muzyki Ignition
pozostała na poziomie porównywalnym
z tym na "Guided By The
Waves". Nie brakuje też współcześnie
brzmiących gitar ("Reach Out
For The Top"), ale ich na nowym
albumie tak jakby było mniej. Za
to partie solowe wydają się dłuższe
i nieco bardziej rozbudowane, ale
to może tylko moje wrażenie.
Kompozycje są ciągle przemyślane,
różnorodne, na dobrym muzycznym
poziomie. Tworzą również
spójną całość, dzięki czemu można
bez problemów przesłuchać cały
albumu. Po prostu Niemcom na
"Call Of The Sirens" nie zabrakło
ani umiejętności, ani talentu. Tym
samym potwierdzili, że należą do
solidnych kapel ze sceny mocnego
power mealu, acz nie pozbawionego
melodyjności. (3,7)
\m/\m/
Ignitor - The Golden Age of
Black Magick
2020 Metal on Metal
Poprzedni album Ignitor wydany
w roku 2018 nosił tytuł "Haunted
by Rock & Roll". Muszę stwierdzić,
że dwa lata później owo nawiedzenie
wcale nie ustąpiło. Wręcz
przeciwnie. Można odnieść wrażenie,
że jest ono jeszcze mocniejsze.
A do tego dochodzą jeszcze czarna
magia, dziwne rytuały i baranie
łby. Mieszanka wybuchowa, czyż
nie? Na swym najnowszym krążku
ekipa od lat dowodzona przez
Stuarta Laurence'a w dalszym ciągu
przemierza te same muzyczne
obszary, do których zdążyła przez
ostatnich kilka lat przyzwyczaić
swoich słuchaczy. Chłopaki dalej
serwują nam ciekawy miks szeroko
pojętego rockendrolla, klasycznego
heavy metalu, oldschoolowego
thrashu oraz punku. Zresztą, o
Ignitor można powiedzieć naprawdę
wiele, ale na pewno nie to, że
należy on do kapel poszukujących
czy eksperymentujących. Jest dokładnie
na odwrót, ale koniec
końców zawsze wychodzi im to na
dobre. Takie utwory, jak lekko motorheadowy
"Countness Apollyn"
czy czerpiący pełnymi garściami z
dorobku NWOBHM "Hell Shall
Be Your Home" dobitnie to udowadniają.
Najlepszym przykładem
ich podejścia do grania jest kawałek
"Tonight We Ride" mający w
sobie coś ze starego Accept. Swoją
drogą, czy tylko ja mam wrażenie,
że w latach osiemdziesiątych byłby
to prawdziwy hit? Czasem jednak
zdarzają się chłopakom skoki w
bok. Co prawda lekkie i niewpływający
ani na ostateczny wizerunek
całości albumu, ani też nieprzynoszące
samej kapeli wielkiego
wstydu. Przykładem może numer
tytułowy posiadający dosyć zawodzące
wokale i nawiązania do muzyki
orientalnej. Mimo wszystko
słucha się go całkiem przyjemnie.
Drugi przykład to najbardziej epicki
oraz rozbudowany (mimo że nie
wyróżniający się długością) na tym
albumie "Stoned at the Acropolis".
Uroku całości dodaje wokal Jasona
McMastera. Gość jest obdarzony
dość ciekawą barwą i świetnie radzi
sobie z czystymi partiami, jednak
nie są mu obce różne formy krzyku
i wrzasku wszelakiego. Nie ma się
co, dziwić, gdyż facet swe doświadczenie
zdobywał w licznych tribute
bandach. Na koniec pozostaje
nam tylko sięgnąć po ostatni album
Ignitor i pozwolić, by czarna
magia zawładnęła nami na dobre.
Gwarantuje, że nie pożałujecie.
(4,5)
Bartek Kuczak
Immortal Guardian - Age Of Revolution
2018 M-Theory Audio
Immortal Guardian powstał w
2008 roku w gorącym San Antonio
i dopiero po dekadzie zadebiutował
dużą studyjną płytą "Age Of
Revolution". Muzycznie nawiązuje
ona do europejskiego power metalu
uwikłanego w jego progresywne
oblicze. Prawdopodobnie z tego
powodu rozstrzelona jest między
Helloween, Stratovarius, Angrę,
Symphony X i Dream Theater.
Jednak to nie wszystko, bowiem
zespół bardzo chętnie sięga
po elementy folkowe, latynoskie,
orientalne, flamenco, jazzowe a
nawet znane z melodyjnego death
metalu. Generalnie wyobraźnia
muzyków Immortal Guardian
błąka się w odkrytych już rejonach
ale dzięki talentom muzyków stara
się nadać swoim dźwiękom własnego
charakteru. Co nawet im się
udaje. Kompozycje są przeważnie
długie, różnorodne, intensywne,
dynamiczne, pełne sprzeczności,
kontrastów ale i melodyjności. Mają
w sobie tę iskrę, dzięki której
można powiedzieć, że wyróżniają
się na tle dokonań innych. Co jest
w dzisiejszych czasach bardzo istotne.
Charakterystyczne dla tego zespołu
są znakomite partie gitarowe
i klawiszowe. Najciekawsze jest to,
że odpowiada za nie ten sam muzyk
Gabriel Guardian vel Guardiola.
W warunkach studyjnych to
nic nadzwyczajnego ale ponoć na
żywo Gabriel obie partie odgrywa
jednocześnie. Chciałbym to zobaczyć
na własne oczy. Często mają
one posmak wirtuozerii, a także
neoklasycyzmu. Wszystko brzmi
bardzo dobrze, sound jest wyjęty
jakby z progresywnego metalu.
Czasami jest trochę nowocześniejszy
ale dzięki temu progresywny
power metal Immortal Guardian
brzmi znacznie mocniej i bardziej
interesująco. W tym całym
kalejdoskopie różnorodności bardzo
ważną rolę odgrywa głos Carlosa
Zema. Już to, że współpracował
z David Shankle Group oraz
Outworld jest całkiem niezłą rekomendacją.
Carlos ma wysoki ale
mocny głos, znakomicie sprawdza
się w tej pełnej palecie wszelkich
emocji, którą serwuje nam Immortal
Guardian. Jest po prostu
idealnym przewodnikiem po tym
muzycznym świecie. "Age Of Revolution"
to wyśmienity album,
słucha się go w całości i z pełną
uwagą. Dla upartych mogę wymienić
kompozycje "Trial Of Tears" za
zawarte w niej latynoskie cudeńka
oraz "Stardust" za wehikuł czasu,
który cofnął mnie do najlepszego
czasu dla Stratovarius. Niemniej
nie zmieni to faktu, że trzeba przeżyć
cały krążek, a nie tylko wybrane
jego fragmenty. To najlepsze
rozwiązanie. (4,5)
\m/\m/
Immortal Guardian - Psychosomatic
2021 M-Theory Audio
"Psychosomatic" to kontynuacja
208
RECENZJE
projekcji Amerykanów ambitnego
świata progresywnego power metalu.
Niemniej muzyka na najnowszym
krążku zdaje się bardziej
bezpośrednia i nie aż tak gęsta jak
poprzednim razem. Niema także
tak wielu różnych ucieczek w inne
muzyczne rejony niż progresywny
power metal. A te co pozostały,
chociażby elementu melodethu czy
muzyki latynoskiej, nie rzucają się
już tak w uszy. Być może kompozycje
uzyskały większej przestrzeni,
ale generalnie wołałem ich
przeładowany styl z "Age Of Revolution".
Pozostały za to ciągotki
do bardziej współczesnego brzmienia,
dzięki czemu Immortal Guardian
brzmi dość mocarnie, nawet
w momentach, gdy kapela bardziej
eksploatuje rejony melodyjnego
power metalu. Za to muzycy nie
zapomnieli o swoich umiejętnościach,
wszystko zagrane jest perfekcyjnie
i na każdym kroku czuć ich
niesamowity warsztat. Zdecydowanie
bardziej melodyjny i płynny
jest także głos Carlosa Zema.
Wszystko brzmi wyśmienicie, po
prostu profesjonalna produkcja na
najwyższym poziomie. Dość często
słyszałem, że zbyt techniczne i złożone
kompozycje to nic dobrego
dla zespołu. Jednak w wypadku
Immortal Guardian ich uproszczenie
nie zdało też egzaminu. Bowiem,
mimo ciągłego mocnego zaangażowania
Amerykanów oraz
wysokiego poziomu ich warsztatu,
muzyka "Psychosomatic" mocno
zbliżyła się do typowego grania z
tej sceny i w sporej części zatraciła
elementy, które były dla niej wyróżnikiem
i cechami indywidualnymi.
Mam nadzieję, że w ten sposób
Gabriel Guardian z kolegami jedynie
chciał urozmaicić wyraz zespołu
i wraz z następnym krążkiem
powróci do tego, co zdecydowanie
lepiej im wychodziło. Mojej oceny
nie zmieni fakt, że "Psychosomatic"
to koncept album nawiązujący
do ostatnich wydarzeń na świecie.
(3,5)
Imperia - The Last Horizon
2021 Massacre
\m/\m/
Minęły raptem dwa lata i proszę,
Imperia podsuwa swym fanom
szósty już album. Nie bez przyczyny
w pierwszym zdaniu pojawia
się owo odwołanie, bo to stylistyka
typu "kochaj lub nienawidź", symfoniczny
metal ze wszelkimi jego
atutami, ale też i bolączkami. Jednak
na "The Last Horizon" plusów
nie brakuje. Pierwszym jest
niewątpliwie wokalistka Helena
Iren Michaelsen - bez niej lider i
gitarzysta Jan "Örkki" Yrlund,
znany z Prestige, Ancient Rites
czy Lacrimosy, miałby bardzo pod
górkę. A tak, nawet jeśli mamy tu
do czynienia z aranżacyjnymi banałami
czy schematami znanymi
od lat, to trudno się nie głosem
Heleny nie zachwycić, bo jest równie
urzekający w manierze operowej
("Blindfolded"), bliższej rocka
("Only A Dream") czy nawet nieodległy
od tego, czym czarowała
niegdyś Kate Bush ("Flower And
The Sea"). Gdy zaś towarzyszy mu
równie dobra warstwa muzyczna,
tak jak w patetycznym "To Valhalla
I Ride", folkowym "While I Am
Still Here", pięknej balladzie
"Where Are You Now" czy mocniejszym,
orientalnym w klimacie
"Dancing", to zgadza się już wszystko.
Są tu też odniesienia do gotyku
(opener "Dream Away") spod znaku
HIM czy popu ("I Send You
My Love"), stanowiące jednak tylko
swoiste dopełnienie symfoniczno-metalowej
stylistyki. Świetnie
sprawdził się w niej gość, klasycznie
wykształcony skrzypek Henrik
Perelló, ubarwiający swymi
partiami "Starlight" i "Where Are
You Now"; urzeka też finał płyty,
"Let Down" tylko na głos i fortepian.
Dlatego, nawet jeśli nie znajdzie
się na "The Last Horizon"
zbyt wiele oryginalnych rozwiązań,
to i tak mamy tu sporo interesującej,
wartej uwagi muzyki. (4,5)
Wojciech Chamryk
Inhuman Nature - Inhuman Nature
2019 Self-Released
Inhuman Nature to brytyjski zespół
założony w 2017 roku. Kapelę
zaliczają do szeroko pojętego
thrash metalu i jak to w wypadku
współczesnych kapel jest to dość
specyficzna mieszanka. Młodzi
mają to do siebie, ze łączą ze sobą
wszelkie możliwe style, przede
wszystkim europejską i amerykańską
szkołę. Podobnie jest z muzyką
Inhuman Nature. Według mnie
główną siłą napędową Anglików
jest wczesny Venom. Ich kawałki
są również proste, zwarte, obskurne,
brudne, wściekłe i złe. Oczywiście
to nie wszystkie odniesienia,
mamy bowiem również wpływy
Ironbound - Lightbringer
2021 Ossuary
Po wydaniu singla "Witch
Hunt"/"Lifeblood" zrobiło się
o Ironbound trochę ciszej, nie
znaczyło to jednak, że rybnicka
ekipa zawiesiła gitary na
kołkach. Efekt wytężonej pracy
to debiutancki album "Lightbringer",
utrzymany w stylistyce
tradycyjnego heavy metalu.
Jeśli ktoś słyszał materiał
z rzeczonego singla czy demo
"She-Devil" wie doskonale, czego
się po chłopakach spodziewać,
zaś gwoli informacji, niezbędnej
pozostałym czytelnikom,
wspomnę tylko, że Ironbound
gra niczym w czasach
największej świetności nowej
fali brytyjskiego metalu i sceny
kontynentalnej wczesnych lat
80. I nie jest to w żadnym razie
jakieś kopiowanie, nieudolne
nawiązywanie do czegoś, co
dawno już minęło, co jest
ogromnym problemem wielu
współczesnych zespołów - mamy
tu do czynienia z nową
jakością, twórczym podejściem
do najlepszych dokonań gigantów
nurtu NWOBHM. Dlatego
trudno się "Lightbringer"
nie zachwycić, bo to granie na
najwyższym poziomie, błyskotliwe,
dopracowane i porywające.
"The Witch Hunt" w
nowej wersji jest jeszcze ciekawszy
i ostrzejszy, singlowy
"When Eagles Fly" porywa nie
tylko melodyjnym refrenem, a
do połowy balladowy "Smoke
And Mirrors" oferuje również
odniesienia do US power metalu.
W drugiej części płyty nie
jest w żadnym razie gorzej.
Utwór tytułowy mógłby śmiało
trafić na któryś z klasycznych
albumów brytyjskiego
metalu z przełomu lat 70. i
80., surowy i mroczny "The
Children Left By God" niczym
mu nie ustępuje, zaś ballada
"The Turn Of The Tide" pojawia
się akurat wtedy, kiedy
trzeba, to jest pod siódmym indeksem.
Finał to siarczysty
"Light Up The Skies" i instrumental
"Beyond The Horizon",
swoista koda tej bardzo udanej
płyty. Nie wyobrażam sobie
sytuacji, że ktoś jest fanem takiego
grania i przejdzie obok
"Lightbringer" obojętnie, bo
to album bez słabych punktów
i na światowym poziomie. (6)
Wojciech Chamryk
Ironbound - Lightbringer
2021 Ossuary
Pierwsze moje wrażenie po wysłuchaniu
debiutanckiej propozycji
rybnickiego Ironbound
jest takie, że nie potrafię dokładnie
wskazać konkretnych
elementów wymyślonych przez
Iron Maiden, ale o charakterze
tych utworów decyduje,
w moim niedoskonałym odczuciu,
sposób twórczej ekspresji
wymyślony przez Iron
Maiden. "Zespolenie cudzych i
własnych elementów autorskich
niepozwalające na wyraźne wyodrębnienie
elementów przywłaszczonych"
to definicja plagiatu
ukrytego współautorskiego.
Nie odważyłbym się posądzić
kogokolwiek o plagiat, ale
zamiast tego napiszę, że czuję
się dziwnie, kiedy słucham recenzowanego
albumu. Mogę
się mylić, ale Ironbound "Lightbringer"
wywołuje u mnie
mocne skojarzenia szczególnie
z okresami Iron Maiden "The
X Factor" / "Virtual XI" / "Brave
New World". W związku z
małą ilością subiektywnie postrzeganego
twórczego wkładu,
niestety nie jestem w stanie
wspierać wysiłku Ironbound
na tym etapie ich kreatywnych
poszukiwań. Dostrzegam, że
album został sprawnie zagrany
i wyprodukowany, oraz, że posiada
dające się lubić utwory,
ale zdecydowanie wolę słuchać
bardzo obszernej dyskografii
sławnych Brytyjczyków. Gdybym
mieszkał w Rybniku, wolałbym
też wybrać się na koncert
cover bandu Iron Maiden
niż na koncert Ironbound.
Nie jestem w stanie z czystym
sumieniem polecić "Lightbringer"
a podświadoma blokada
powstrzymuje mnie przed dokonaniem
szczegółowej analizy.
Sam O'Black
RECENZJE 209
teutońskiego thrashu (Kreator,
Sodom, Destruction), inspiracje
amerykańską sceną (Exodus, Slayer,
Dark Angel) czy też tą południowo-amerykańską
(Sepultura,
Vulcano, Attomica). Żeby nie było
zbyt nudno mamy też pewne elementy
hardcora oraz heavy metalu.
Wszystko zmiksowane tak, że ciężko
wskazać, które z tych inspiracji
przeważają w danym momencie.
Charakter muzyki Inhuman Nature
podkreśla również brzmienie,
bardzo surowe, wręcz demówkowo
podziemne. Jest ono naturalne dla
tej formacji, a wiem o tym dlatego,
bo zespół przysłał mi płytę na CD-
Rze i wolne miejsce wypełnił nagraniami
live, które pochodzą z
bootlegu "Live at the Dev"
(2020). Brzmienie tych wydawnictw
jest zbliżone, a nawet nagrania
live wydają się bardziej przestrzenne
i potężne. Na koniec zostawiłem
kwestie okładki, jej autorem
jest Andrei Bouzikov i w sumie
jest niezła. Niemniej bardziej
pasuje do jakiejś hordy grającej
epicki heavy metal, niż rozwrzeszczanych
i wściekłych thrasherów.
Debiut Inhuman Nature
jest dla maniaków bardziej brutalnego
thrashu.(3,5)
Insane - Victims
2021 Dying Victims
\m/\m/
W żadnym razie nie mogę powiedzieć,
że debiutancki album Insane
z roku 2017 zrobił na mnie
jakieś kolosalne wrażenie, ale
"Evil" był zarazem materiałem na
tyle obiecującym, że bez jakichś
niemiłych wspomnień odpaliłem
jego następcę. I nie ma co ukrywać,
"Victims" to płyta pod każdym
względem ciekawsza. Nie wiem,
czy stało się tak dzięki temu, że
zespół już od kilku ładnych lat gra
w tym samym składzie, a do tego
ostatnio miał - w sumie jak każdy -
znacznie więcej wolnego czasu, ale
to zdecydowany krok w przód. Na
debiucie Insane więc to i owo
zasygnalizowali, by na dwójce już
wszystko dobitnie zaakcentować,
proponując siarczysty, ale i zaawansowany
technicznie thrash.
W porównaniach i recenzjach
przewijają się nazwy zarówno zespołów
europejskich, jak i amerykańskich
- nie bez przyczyny, bowiem
Szwedzi umiejętnie czerpią z
obu tych szkół, grając bardzo intensywnie,
ale i pomysłowo aranżacyjnie.
Nie jest to w dodatku
sztuka wyłącznie dla sztuki, co
potwierdzają w tych najdłuższych,
bardzo udanych kompozycjach,
jak "Cruel Command", "Sanitarium"
bądź "Oblivious Void". Te
krótsze, zwłaszcza szaleńczy
"Skullcrusher", niczym im jednak
nie ustępują, dlatego kilku godzin
spędzonych z "Victims" na pewno
nie uznam za czas stracony, będę
do tej płyty wracał, a kto wie, jak
trafię na nią w dobrej cenie, to
może ją sobie zafunduję. (4,5)
Wojciech Chamryk
Iron Jaws - Declaration of War
2021 Pure Steel
Takie albumy same się nie tworzą.
Takie albumy to bocian rogaty
przynosi. Idzie sobie ktoś anonimowy
normalnie podmiejską polaną,
a tu mu na głowę spada od ptaka.
Nagrywa na smartphonie. Nie
idzie do studia, tylko rozsyła zapis
ze zwyczajnego telefonu po świecie,
żeby słuchano i mu recenzowano.
Ja trzy kwadranse znalazłem
tuż przed prysznicem, bo trzeba
było uszy po tym umyć, a i się
rozbryzgło. Dzięki za coverowanie
Metal Church. Przynajmniej teraz
widzę, że Iron Jaws nie wie, jakiego
twardego kloca narobiło, bo wykonanie
"Ton Of Bricks" wypada
beznadziejne, gdy porównam sobie
z oryginałem. Jeśli powiem, żebyście
nie tracili czasu i postawię ocenę
1/6, to tym bardziej wklepiecie
nazwę Iron Jaws w YouTube - tak
to działa (sam sprawdzałem Hellrazor
i Memoremains z ostatniego
HMP, tylko dlatego, że mi kazali
tego nie robić). Dla niepoznaki
zmienię cyferkę, może nikt nie zauważy
tej recenzji, to i deklaracja
wojny ("Declaration Of War")
przejdzie niezauważenie. Ale czytać
będzie autor muzyki. Jak można
pomóc? Spróbujmy tak: jest
rok 2021. Każdego dnia ukazuje
się 14 fajnych albumów heavy metalowych.
Żeby nadążyć za dobrą
muzyką, musielibyśmy nic innego
nie robić, tylko słuchać od rana do
wieczora z przerwą na sen i hot
doga. Metalowe płyty ukazują się
od 50 lat. Mamy tyle świetnych
rzeczy do słuchania. Muzyka to
nie jest produkt jednorazowego
użytku, więc chce się nam wracać
do ekscytujących albumów więcej
niż raz. Praktycznie do naszych
słuchawek ciężko dobić się czemukolwiek
nowemu, ale HMP podejmuje
trud, żeby skutecznie wyróżnić
niektóre nazwy z nadzieją,
że ktoś jednak coś nowego sobie
uważnie posłucha. Na smartphonie
to można nagrywać jam, żeby przypadkiem
nie umknął żaden ciekawy
riff. Ale jak się nagrywa album
dla słuchaczy, to trzeba mieć
przemyślane kompozycje, ograne z
całym zespołem, przećwiczone do
przesady; wejść do profesjonalnego
studia z dokładną wizją, co się chce
osiągnąć; współpracować z odpowiednim
producentem; starać się,
powtarzać to samo znów i znów, aż
zagra się wszystko satysfakcjonująco.
A jednocześnie ma być ogień!!!
Potem oddać sprawę w ręce inżyniera
dźwięku i czekać długo na
ukończenie miksu i masteringu.
Heroiczna praca, często pod górkę,
bardzo kosztowna i czasochłonna.
Ale jeśli ktoś naprawdę kocha metal
i ma coś wielkiego do przekazania
poprzez instrumenty i wokal,
to włoży w nią całe serce, krew i
pot (niekoniecznie łzy). Bo w tym
momencie, to ja nawet nie jestem
w stanie dosłuchać trzeciego longplay'a
w dyskografii Iron Jaws od
początku do końca. A może jednak
nie jest tak źle i Iron Jaws potrafi
skomponować sensowny utwór?
Może gdybym mieszkał całe życie
w jaskini, nie wiedział co to mydło
i głaskał dzikie szczury, to nie ominąłby
mnie ich kompozytorski talent?
Zamiast pięcioliterowego słowa
nawiązującego do ptaka i potrzeby
wzięcia natychmiastowego
prysznica, posłużę się innymi trzema
literkami: dno. Na koniec, żeby
się recka nie wybijała, bo nie chcę,
aby ta pozycja w ogóle została zauważona:
Iron Jaws "Declaration
of War" to album speed metalowy,
zawierający 12 utworów utrzymanych
w średnich tempach. (2.5)
Sam O'Black
Jizzy Pearl's Love/Hate - Soul
Mama
2021 Golden Robot
Znak czasów, kolejna recenzja cyfrowego
singla na naszych łamach...
Zwykle nie zawracam sobie
czymś takim głowy, ale to akurat
kolejny przejaw aktywności wokalisty
znanego z Love/Hate, L.A.
Guns, Ratt, Adler's Appetite
Stevena Adlera czy Quiet Riot, a
do tego numer jest całkiem niezły.
Mimo nawiązania w nazwie do
Love/Hate nie ma tu mowy o klimatach
z "Blackout In The Red
Room" czy "Wasted In America" -
to podszyty bluesem, surowy i mocno
brzmiący hard rock, coś na
styku Led Zeppelin i AC/DC z
pierwszych płyt. Miarowa zwrotka,
szybki refren, dynamiczna solówka
i zadziorny głos lidera tworzą tu na
tyle interesującą całość, że zainteresuję
się kolejną płytą Pearla wydaną
pod tym szyldem. (4,5)
Wojciech Chamryk
Johan Kihlberg's Impera - Spirit
Of Alchemy
2021 Metalville
Doświadczony perkusista Johan
Kihlberg zwerbował do nagrania
albumu "Spirit Of Alchemy" istną
supergrupę: śpiewa Jonny Lindkvist
(Nocturnal Rites), gitara to
Lars Chriss, a klawisze Kay Backlund
(Lion's Share). Basiści są
równie znani: John Levén (Europe),
Mats Vassfjord (220 Volt) i
Pontus Egberg (King Diamond), a
udziela się tu przecież jeszcze Snowy
Shaw, były drummer Króla,
również w Mercyful Fate. Nazwiska
niby nie grają, ale czy taka ekipa
mogła nagrać gniota? Jasna sprawa,
nie mogła i "Spirit Of Alchemy"
zachwyci fanów power metalu w
symfonicznej odsłonie. W dodatku
epicki rozmach i aranżacyjny patos
nie są tu tylko efektowną fasadą,
kryjącą jakieś poronione pomysły
czy słabe kompozycje - materiał
trzyma poziom również pod tym
względem. Akurat mnie najbardziej
podbają się liczne nawiązania
do tradycyjnego metalu lat 80.,
takie jak w "Read It And Weep" czy
"In Heaven", ale na plus można też
zaliczyć Johan Kihlberg's Impera
również te bardziej melodyjne
("What Will Be Will Be") czy nawet
awangardowo-elektroniczne
kompozycje bez gitar ("Battle").
(4,5)
Kaisas - Martyria
2019 SleaszyRider
Wojciech Chamryk
Kaisas to projekt gitarzysty Bobisa
Kaisasa, który prowadzi od roku
2009. Od samego początku
działa jako trio, gdzie Bobis gra na
gitarach i basie. Pozostali muzycy -
perkusista i wokalista - dobierani
są przy okazji kolejnych wydawnictw.
Przynajmniej tak było w
wypadku krążków wydanych do tej
pory "Unify" (2011), "Degitalize"
(2014), "Martyria" (2019). Choć
Kaisas do współpracy wybierał różnych
instrumentalistów, to niezmiennie
pozostaje wierny muzyce
hard'n'heavy. Od samego początku
hołduje on graniu, którego korzenie
sięgają dokonań takich kapel
jak Def Leppard, Scorpions,
210
RECENZJE
Whitesnake, a także Dokken, Extreme,
a nawet Bon Jovi. Czasami
z rzadka bywają jakieś odnośnik do
jeszcze starszych epok np. w "No
Offence" (z "Degitalize") oraz w
"Modern Day Apocalypse" (z
"Martyria") słychać echa osiągnięć
Led Zeppelin. Zresztą muzyka
Bobisa zawsze ma różne odcienie.
Pierwszy album niesie ze sobą
atmosferę hard rocka w stylu wspominanych
Def Leppard i Scorpions,
drugi natomiast bardziej
zahacza epokę amerykańskiego
hair metalu i AORu. Ba, na "Degitalize"
otarli się nawet o pop metal
adaptując popowy kawałek niejakich
Cutting Crew - "(I Just) Died
In Your Arms". Natomiast na ostatniej
znajdziemy mieszankę tych
wszystkich wymienionych wpływów.
Do tego dochodzą echa -
tycie-tycie - heavy metalu w stylu
Iron Maiden z "Somewhere In
Time". Niestety trio zawsze niesie
ze sobą specyficzne brzmienie,
które odnajdziemy także w muzyce
Kaisas. Wspominam o tym, bo
uważam, że gdyby był to normalna
kapela np. kwintet mieliby szanse
zabrzmieć zdecydowanie lepiej.
Pewnym minusem jest też fakt, że
kompozycje są czasami dość schematyczne.
Niestety jest to kwestia,
którą trudno obecnie pominąć w
sferze muzyki hard'n'heavy. Całe
szczęście temat schodzi trochę na
bok, bowiem Bobis Kaisas, oprócz
typowej melodyjności i prostoty
dla hard'n'heavy potrafi też dodać
wigoru, świeżości po prostu życia. I
to jest chyba największym atutem
jego formacji i muzyki na "Martyria".
Dzięki temu bardzo fajnie słucha
się całego albumu, można też
wyłapać swoje ulubione kawałki.
Dla mnie są to "Flithy Lyin' System"
z nośną melodią oraz trochę
klimatyczny z duchem Zeppów
"Modern Day Apocalypse", który na
dodatek kończy się "scorpionowskim"
gwizdaniem. Odbiór ułatwia
również dobre brzmienia instrumentów.
Ogólnie to chyba najlepsza
produkcja Kaisasa jak do
tej pory. Także jak ktoś jest spragniony
dobrego hard'n'heavy może
zainteresować się tym krążkiem,
raczej nie powinien być rozczarowany.
(3,7)
Kamenolom - Grom Peruna
2021 Kamenolom
\m/\m/
"Grom Peruna" to ośmio
utworowe promo, które dotarło do
mnie z Serbii. Okładka zdradza, że
żartów nie ma - Perun ciskający
gromami co prawda bardziej kojarzy
mi się z dumnym pagan metalem
niż z klasycznym heavy, ale
jak to zwykle bywa, pozory mylą.
Już otwierająca płytę "Sloboda" jest
swego rodzaju manifestem serbskiej
formacji. Kawałek otwiera
szybkostrzelny riff, któremu za
chwilę towarzyszy dynamiczna galopada
sekcji rytmicznej. Nad
wszystkim góruje potężny, czysty
wokal Rastko Rasica, który od
pierwszych chwil daje się poznać
jako rasowy, heavy metalowy śpiewak.
Następujący potem "Vestac"
to już numer z goła inny, bardziej
epicki, walcowaty, rozpędzający się
dopiero pod koniec. Po dwóch kolejnych
kawałkach, czyli "Krv Bogova"
i "Grom Peruna" nie mam już
wątpliwości, że Kamenolom miłuje
się najbardziej w epickim heavy
metalu, grając gniewnie, dumnie,
ciężko ale zarazem przebojowo i
szalenie melodyjnie. Najwięcej tu
odniesień do Manilla Road,
Grand Magus czy, ze względu na
pochodzenie i śpiewność języka,
do regionalnych klasyków gatunku
takich jak Divlje Jagode i Crna
Udovica. W zasadzie każdy z
ośmiu zawartych na promówce
utworów ma coś, co sprawia że jest
w pewien sposób zapamiętywalny -
"Povratak" atakuje wzniosłym refrenem,
"Veruj" ciekawymi kontrastami,
"Valhala" ciężkim, kroczącym
riffem a zamykająca kompilacje
"Ostrica" idealnie wyważa melodię
i szybkie tempo. Smaku
utworom dodaje fakt, że Kamenolom
wykonuje je w ojczystym języku
- hymny dotyczące słowiańskich
bóstw i pradawnych bitew
brzmią jeszcze bardziej dramatycznie
i co istotne, prawdziwie. Dodam
jeszcze, że całość materiału
nagrana i wyprodukowana jest bardzo
solidnie i zarazem dość nowocześnie
- jeśli ktoś liczy na oldschoolowe
brzmienia a'la lata 80-
te, to tym razem srogo się zawiedzie.
Gitary, zestrojone na moje
ucho nieco niżej, tną bardzo klarownie,
stopa i werbel punktują bezlitośnie
a ciężaru dodaje spajający
wszystko bas. Jest to więc modern
heavy metal i siłą rzeczy wybija się
ponad masę innych produkcji z
nurtu NWOTHM, które w większości
starają się nawiązywać brzmieniowo
do złotych lat muzyki
hard'n'heavy. Belgradzka załoga
póki co nie doczekała się jeszcze
debiutu płytowego - omawiany
krążek to zbiór singli, które grupa
systematycznie publikuje za pomocą
swoich kanałów social media.
Ciężko mi uwierzyć że z tak zabójczym
materiałem chłopaki nie
mogą znaleźć wydawcy, więc póki
co uznaję że to znak czasów, mając
jednak głęboką nadzieję że niebawem
jakaś konkretna wytwórnia
złoży Serbom lukratywną propozycję.
(6)
Marcin Jakub
Korpiklaani - Jylhä
2021 Nuclear Blast
Korpiklaani to sprawdzona, zawodowa
firma, więc na swym jedenastym
już albumie nie zawodzą.
Więcej: wydaje mi się, że "Jylhä"
jako całość jest płytą ciekawszą od
poprzednich wydawnictw tych, tak
przecież popularnych, Finów - może
to kwestia akcesu doświadczonego
Samuli Mikkonena, nie tylko
przecież perkusisty, ale też i
kompozytora? Przedstawia się on
słuchaczom już na początku otwierającego
album utworu "Verikoira",
a i w kolejnych potwierdza, że jego
zwerbowanie dało tym rutyniarzom
solidnego kopa. Akurat mnie
folk metal w takim wydaniu nie
wzrusza, dlatego z ukontentowaniem
przyjąłem numery mocniejsze:
"Miero" i "Juuret" z riffami niczym
z arsenału Black Sabbath,
całkiem dynamiczne, "Kiuru" też
nie brakuje pary. Przeważają tu jednak
radosne, skoczne, przebojowe
utwory, z których Korpiklaani są
znani już od dobrych 20 lat. "Niemi",
"Sanoton maa", "Huolettomat"
czy singlowy "Tuuleton" to więc
murowane przeboje - tym większa
strata, że nie ma mowy o ich koncertowej
odsłonie, gdyż w wersji
live Jonne Järvelä z kompanami
mają jeszcze większą siłę rażenia.
Są tu też ciekawostki, choćby
"Leväluhta", utwór niby folkowy,
ale podszyty też muzyką klezmerską
i wpływami ska/tanga - czyżby
fińskie wesołki zauważyły, że mamy
akurat rok setnej rocznicy urodzin
legendarnego kompozytora i
bandoneonisty Astora Piazzolli
(1921- 1992), twórcy stylu tango
nuevo? Jeśli tak, to tym lepiej: nie
tylko dla nich, ale i dla słuchaczy.
(4,5)
Kruk - Be There
2021 Metal Mind
Wojciech Chamryk
O tym, że Kruk w stylistyce klasycznego
hard'n'heavy nie ma sobie
równych wiadomo nie od dziś, to
jest od czasów "Memories" nagranej
z Grzegorzem Kupczykiem
oraz autorskiego debiutu "Before
He'll Kill You". I chociaż nie
wszystkie kolejne płyty tej formacji,
szczególnie nierówna "Be 3",
znajdowały w moich oczach uznanie,
to zespół potwierdzał, że
wciąż stać go na wiele, zwłaszcza
na "Be4ore", zaś najnowszym albumem
"Be There" tylko postawił
kropkę nad przysłowiowym i. To
efekt współpracy z Wojtkiem Cugowskim,
który, w sumie dość nieoczekiwanie,
dołączył do Kruka
jako wokalista, by dokończyć, instrumentalnie
zarejestrowaną jeszcze
w 2018 roku, płytę. Efekt końcowy
po prostu powala: nie sądzę,
by znalazł się fan ciężkiego rocka,
który będzie w stanie przejść obojętnie
obok tego albumu. Rozpoczyna
go singlowy i zarazem najkrótszy
(3'21'') "Rat Race"; numer
idealny na otwarcie, przebojowy i
dynamiczny niczym z katalogu
Iron Maiden, jednak jednocześnie
zdecydowanie bardziej hardrockowy
(te organy!). Po nim rozbrzmiewa
"Hungry For Revenge": też
wybrany do promocji, ale już bardziej
majestatyczny, na modłę
"Perfect Strangers" czy najlepszych
kompozycji Whitesnake. Również
Wojtek Cugowski brzmi tu niczym
David Coverdale z najlepszych
lat, a całości dopełnia melodyjny
refren i popisowe solo lidera
Piotra Brzychcego. Gitarzysta
przeszedł samego siebie w kolejnym,
najdłuższym na płycie "Prayer
Of The Unbeliever (Mother
Mary)", ale jego solówki, podobnie
jak partia klawiszowca Michała
Kurysia, to nie jedyne atuty tej
rozbudowanej kompozycji: pięknie
rozwijającej się, bardzo klimatycznej
i fenomenalnie zaśpiewanej
przez Cugowskiego - i pomyśleć,
że do niedawna ten wokalista był
w cieniu ojca i młodszego brata...
Marszowy i motoryczny "Made Of
Stone" oferuje nie tylko więcej mocy
i melodyjny refren, ale też frapujący,
gitarowo/organowy dialog i
ogniste solo Brzychcego, potwierdzając
wysoką formę zespołu. Ponad
9-minutowy "The Invisible
Enemy" rozwija się niespiesznie.
Początek niczym u Foreigner, ale
to tylko wstęp do kolejnej, hardrockowej
uczty, z mocarnym basem
Krzysztofa Nowaka, perfekcyjnym,
nawiązującym do Blackmore'a
solem lidera i podszytym
Gillanem wrzaskiem Cugowskiego.
"Dark Broken Souls" oparto na
partiach Hammonda i wyrazistej
sekcji Nowak/Dariusz Nawara,
ale wokalista tworzy tu kolejną interpretacyjną
perełkę, zaś Brzychcy
gra aż dwie solówki - nic dziwnego,
że zostały obie, bo nie
mam pojęcia z której można było
zrezygnować. Trzecia dłuższa
kompozycja w programie to "To
Those In Power" - dynamiczna, efektownie
zaaranżowana, z solowo
wyeksponowanym basem, nie tylko
gitarowym, ale też syntezatorowym
popisem i wyższym tym razem
śpiewem. I na finał "Be There
(If You Want To)" urokliwa, klimatyczna
ballada tylko na głos i
gitarę, ale z ważnym zastrzeżeniem:
na TAKI głos i TAKĄ gitarę;
RECENZJE 211
nastrojowe zwieńczenie tej pięknej,
zawierającej stylowy hard rock najwyższej
próby, płyty. (6, bo cóż by
innego?)
Wojciech Chamryk
Laced In Lust - First Bite
2021 Rockshots
Tradycje rock'n'rolla sięgają w Australii
jeszcze lat 50., w następnej
dekadzie nie brakowało już tam
zespołów stricte rockowych, zaś lata
70. wiadomo: Buffalo, AC/DC,
Avalanche, Rose Tattoo, Cold
Chisel, etc. Laced In Lust z Adelajdy
mają więc do kogo nawiązywać
i ich debiutancki album daje
nadzieje, że może z czasem dołączą
do grona wielkich poprzedników.
Nie jest to może nic odkrywczego,
taki klasyczny rock w różnych
odmianach, ale jako całość
"First Bite" jest na tyle urozmaicona,
że może się podobać. I to
mimo tego, że zaczynają od takiego
sobie, co najwyżej poprawnego
"Save Me", ale już dynamiczny
"Hot Tonight" i bardziej przebojowy,
tak pod 80's AOR, "Hard In
This Town", są znacznie ciekawsze.
Z kolei "Firing Lines" może kojarzyć
się z przebojami The Knack i
Kiss, "On Parole" to Status Quo,
"I Remember When..." nawiązuje
do czasów świetności glam rocka z
początku lat 70., a "Party's Over"
hair metalu. Generalnie sporo tu
dynamicznego, przebojowego grania
z chóralnymi refrenami ("Lip
Service" chyba najbardziej zapada
w pamięć), są też klimatyczne ballady,
z "Sun Song" na czele. "First
Bite" jest więc udanym debiutem -
szkoda tylko, że jego premiera wypadła
w czasie pandemicznej blokady
koncertowej, bo to muzyka
idealna do prezentowania na żywo.
(4)
Wojciech Chamryk
Less Is Lessie - The Escape Plan
2021 Self-Released
Debiutancki album Less Is Lessie
"The Escape Plan" jest płytą nietypową,
bo to ujęty w formę klasycznego
konceptu portret miasta, a
właściwie jego fragmentu, bo jednej
dzielnicy. Kto zna Wrocław,
ten wie, jak ważne dla niego jest
Nadodrze - leżące niby blisko centrum,
ale jakby na uboczu, co było
szczególnie widoczne do roku
1989, jest również dostrzegalne
obecnie. Specyficzny klimat tej
dzielnicy zainspirował młodych
muzyków do stworzenia bardzo
ciekawego materiału - formalnie to
rock progresywny, ale nieoczywisty
i momentami dość odległy od utartych
wzorców czy kanonów gatunku.
- Na pierwszy rzut oka (i ucha)
powierzchowność Nadodrza wydaje
się być ponura i przytłaczająca.
Dlatego dodaliśmy warstwę muzyczną,
która otwiera pewną drogę
ucieczki od niesprzyjającego otoczenia
i miejskiego zgiełku - wyjaśniają
muzycy. Dłuższe kompozycje
o czasie 6-8 minut dopełniają tu
znacznie krótsze utwory-przerywniki,
w których zespół wykorzystał
terenowe nagrania, opisane nazwami
ulic bądź miejsc, jak Park
Staszica. Słyszymy w nich nie tylko
głos lektora-przewodnika, ale
też różne dźwięki z ulicy, a do tego
śpiew ptaków oraz dodatkowe
instrumenty, jak akordeon, trąbkę
i harmonijkę ustną. W aranżacjach
kilku kompozycji wyeksponowano
zaś skrzypce, co najciekawiej wypada
w "20/20" (świetne dialogi z fortepianem)
i w porywającym "The
Fall". Urzeka też instrumentalny
"Blue Steel", chyba najbliższy klasycznie
pojmowanemu prog-rockowi
z lat 70., klimatycznemu "One
Minute At A Time" też zresztą pod
tym względem niczego nie brakuje.
Warstwa wokalna też jest dość
urozmaicona, nie tylko z racji
udziału Any Nguyen w "Fast And
Furious" i Michała Wojtasa
(Amarok) w singlowym "Blue Steel
(Less Is More)" - tu po prostu
wszystko jest na swoim miejscu,
współbrzmi i współgra, niezależnie
od tego czy zespół gra mocniej,
bardziej rockowo, melodyjniej - klimatycznie,
progresywnie czy nawet
inspiruje się jazzem. Muzyczną
podróż dopełnia dopracowana
szata graficzna digipacku oraz
mapa Nadodrza - plan tytułowej
ucieczki z zaznaczoną trasą i artystycznymi
fotografiami odwiedzonych
miejsc na odwrocie. Jeśli więc
dla kogoś progresywny rock jest
tożsamy z King Crimson, Genesis
czy Pink Floyd, a z nowszych
zespołów choćby Riverside, echa
muzyki których na "The Escape
Plan" też są zresztą słyszalne, to jednak
album wrocławian oferuje też
znacznie więcej i pokazuje, że w tej
stylistyce naprawdę nie powiedziano
jeszcze wszystkiego. (6)
Wojciech Chamryk
Loch Vostok - Opus Ferox- The
Great Escape
2021 ViciSolumn Productions
"The unholy child of Emperor and
Tears For Fears, the bastard cousin of
King Diamond and King's X". Brzmi
intrygująco? Sęk w tym, że to tylko
reklamowe hasełko, nie mające
zbytniego pokrycia w faktach. Zespół
łączy co prawda w swych
kompozycjach różne elementy, od
blacku do metalu czy popu lat 80.,
ale o nowej jakości nie ma tu mowy,
mimo niewątpliwego warsztatu
i doświadczenia muzyków, wszak
"Opus Ferox - The Great Escape"
to już ich ósmy album. Jak na moje
ucho Szwedzi najlepiej wypadają w
typowo metalowo-progresywnym
graniu ("The Freedom Paradox",
bonusowy "Black Neon Manifesto",
dostępny tylko w wersji CD),
proponując długie, całkiem urozmaicone
i dopracowane aranżacyjnie
kompozycje. Blackowe wtręty i
porykiwania Teddy'ego Möllera
mogliby sobie jednak czasem darować
("Generation Fail"), tym bardziej,
że nowy wokalista Jonas Radehorn
to niezły fachowiec. Nowoczesna
elektronika ("The Glorious
Clusterfuck") czy nawiązania
do popu z ósmej dekady w pseudoprzebojowym,
najkrótszym na płycie
"Seize The Night" również nie
wnoszą niczego do ich muzyki. Potęgują
za to irytację, bowiem ukazują
Loch Vostok jako zespół puszczający
oczko do publiczności
niemetalowej, która pewnie i tak
zlekceważy "Opus Ferox - The
Great Escape". (3)
Wojciech Chamryk
Lord Fist - Wilderness Of Hearts
2020 High Roller
Dziesięć improwizacji ku chwale
Diamond Head i Saxon, przyprawione
delikatnym akcentem Manilla
Road i podane z soczystym,
żywym brzmieniem tradycyjnego
heavy metalu. Wyzwaniem byłoby
zrobić to jednocześnie oryginalnie,
a przy tym efektownie. Postarałem
się więc znaleźć oryginalne elementy
wyróżniające Lord Fist na tle
sceny NWOTHM, do której niewątpliwie
się zaliczają, jako zespół
powstały w 2011 roku, który
właśnie wydaje drugą płytę "Wilderness
Of Hearts" po debiucie z
2015 zatytułowanym "Green Eyleen".
Mianowicie, wyróżnię ich za
niestandardowy wokal (można lubić
lub nie, ale trzeba przyznać, że
Perttu Koivunen śpiewa z nietypową
manierą) i nietrywialne melodie
(wsłuchajcie się, a zachodzi
spore prawdopodobieństwo, że je
docenicie). Najefektowniejszą częścią
składową "Wilderness OF
Hearts" jest w mojej opinii rewelacyjne,
soczyste, klarowne, mięsiste
i organiczne brzmienie, które mogłoby
być wzorem do naśladowania
dla innych kapel. Zdaję sobie
sprawę, że jest to mocne stwierdzenie
- na ogół NWOTHM zdaje się
pozostawać pod wpływem zespołów
z zeszłego stulecia, a tutaj kapela
debiutująca w drugiej dekadzie
XXI wieku została wskazana
jako godna miana autorytetu w
konkretnym aspekcie. Całość brzmi
znakomicie, zarówno masywnie
i dynamicznie, jak i przestrzennie.
Uzyskano perfekcyjny balans pomiędzy
poszczególnymi ścieżkami
oraz instrumentami, natomiast wokal
został wyeksponowany w dokładnie
takim zakresie, w jakim
powinien. Ważne, że wokale nie
przesłaniają partii gitar prowadzących,
dlatego że gitarzyści cały
czas przykładają się do fajnego grania
i szkoda byłoby ich zepchnąć
na drugi plan za wokalem. Jak już
wspomniałem, melodie są nietrywialne.
Może się zdarzyć, że ich
nie dostrzeżecie za pierwszym podejściem,
ponieważ utwory Lord
Fist nie mają chwytliwych refrenów
ani skocznych rytmów. Właściwy
odbiór może być również
utrudniony z powodu braku pierwiastka
takiego eksplodującego entuzjazmu,
jakim cechują się mistrzowie
z Diamond Head oraz Saxon,
a także szwedzcy reprezentanci
samego NWOTHM. Niemniej
jednak, melodyjność jest
znaczącym atutem omawianego
albumu. Lord Fist to już drugi
nowy heavy metalowy zespół z
Finlandii, który poznałem w 2021
roku, obok właśnie debiutującego
Coronary. Zapamiętam tą nazwę.
(5)
Lucifuge - Infernal Power
2021 Dying Victims
Sam O'Black
Hasło: Lucifuge, odzew: Danzig,
ale ten niemiecki kwartet gra black/
thrash metal, w dodatku wydając
co roku płytę - "Infernal Power"
jest już czwarta z kolei od 2018,
co daje Equinoxowi i spółce miano
prawdziwych stachanowców
ekstremalnego metalu w albumowym
formacie, bo jednak co do EP
i splitów mają jeszcze dużo do nadrobienia,
by dogonić taki Sabbath.
Wszystko jednak przed nimi, tym
bardziej, że grają nad wyraz konkretnie:
kompozycje są zwarte, surowe
i dynamiczne, a do tego całkiem,
rzecz jasna jak na tę stylis-
212
RECENZJE
tykę, urozmaicone. Słychać co prawda,
szczególnie w "Temples Of
Madness", że niedościgłymi wzorami
chłopaków są Hellhammer i
Venom, ale czerpią też z punka i
starego heavy ("Black Battalions"),
oddają hołd Iron Maiden ("Heresy
Shall Remain"), a do tego zdają
się też wielbić Motörhead. Dają
temu wyraz w kilku numerach autorskich,
a do tego w "Good As It
Is" z repertuaru japońskich punkowców
z G.I.S.M. Jest więc krótko
- niecałe 35 minut muzyki, ale na
temat, więc: (4)
Wojciech Chamryk
Lunar Shadow - Wish to Leave
2021 Cruz del Sur Music
Lunar Shadow zdołało już namieszać
w niemieckim heavy metalowym
podziemiu za sprawą debiutu
"Far from Light" (2017) oraz
jego sukcesora "The Smokeless Fires"
(2019). Ich twórczość wymykała
się powszechnie znanym kategoriom
i była nazywana w rozmaity
sposób, począwszy od "heavy
metal" poprzez "metal progresywny",
"gothic metal", a nawet
"black metal". Lider Max "Savage"
Birbaum jest utalentowanym artystą
o wyjątkowo silnej osobowości i
dojrzałym, oryginalnym spojrzeniu
na wiele spraw. Układając dla niego
pytania do wywiadu, czułem
lekki stres, czy podołam jego tendencji
do otwartego wypowiadania
ostrej krytyki. Nie lubi grać na żywo,
nie podobają mu się niektóre
zachowania fanów, nie potrafi cieszyć
się własną twórczością, wybiega
myślami daleko w przyszłość,
obawia się zanudzania odbiorców,
wolałby aby wiele dobrych albumów
metalowych było krótszych.
Kiedy posłuchałem po raz pierwszy
"Wish to Leave", czułem się
zdezorientowany. Kompletnie nie
wiedziałem, co mam o tym myśleć.
Zajrzałem do notki prasowej, a
tam mowia o "indie music". Nie
mam zielonego pojęcia, co to jest
"indie music". Kiedyś krok próbował
mi to wytłumaczyć, że to niby
niezależna muzyka pasująca jako
podkład pod reklamę. Nie wiem,
chyba to nie jest odpowiedni opis
"indie music". Zapytałem więc
Maxa, a on odparł, że równie dobrze
można napisać "bullshit music",
jeśli ktoś tak to odbiera. O ile
wcześniejsze albumy Lunar Shadow
były jedyne w swoim rodzaju,
niesamowicie innowacyjne i kreatywne,
o tyle "Wish to Leave"
wkracza na jeszcze inny poziom.
Gdyby nie dwa krótkie, ekstremalnie
metalowe fragmenty w "The
Darkness Between The Stars", możnaby
stwierdzić, że to w ogóle nie
jest metal. Na pewno zauważamy
brak ostro tłuczącej perkusji wszechobecnej
na "The Smokeless Fires",
mimo że za garami zasiada ten sam
Jörn Zehner. Gitary są znacznie
bliższe np. Dire Straits, niż Iron
Maiden, ale nie da się ukryć, że
mocno zmieniła się ich rola. Całkiem
ładne melodie gitarowe zostały
podporządkowane stworzeniu
odpowiedniego klimatu, który
Max nazywa klimatem wielkomiejskim.
Wyczuwam w nich sporo
melancholii i smutku, podczas gdy
"wielkomiejskość" kojarzy mi się
raczej z żywym hałasem, potężną
pozytywną energią, zachwytem
nad kulturalnym i artystycznym
dorobkiem ludzkiej cywilizacji
oraz z bezwzględną znieczulicą na
wszechobecne zło. Max wskazuje
przy tym na inne elementy wielkomiejskich
krajobrazów: beton,
ogromne budynki, bary, zamglone
światła, rynsztok, potłuczone szkło
na chodnikach, brud, ale też przyjaźń,
znajomi i dobre czasy. Czy
takie "zwyczajne", "oczywiste",
"nie-wyszukane", "rodzajowe" i
"ludzkie" wartości nie należą jednak
w 2020 oraz w 2021 roku do
sfery wspomnień? Żeby je w pełni
docenić, być może potrzebowaliśmy
wpierw doświadczyć ich utraty
i poczuć ból stawania tak dobrze
znanego świata całkowicie do góry
nogami? Zastanówcie się i posłuchajcie
sami. (5)
Mädhouse - Bad Habits
2021 ROAR! Rock Of Angels Records
Sam O'Black
"Bad Habits" to drugi album Mädhouse,
zespołu odwołującego się
do czasów świetności hair/glam
metalu lat 80. Austriacy czerpią
więc pełnymi garściami od Mötley
Crüe, Skid Row czy Poison, proponując
piekielnie chwytliwe, ale
też i całkiem siarczyste utwory w
rodzaju "Bang Bang", "First Lick
Then Stick" czy "Rodeo". Mają również
w repertuarze utwory jeszcze
bardziej surowe, taki podmetalizowany
rock'n'roll spod znaku Cinderelli
czy Ratt, szczególnie efektownie
brzmiący w "Sick Of It All",
"Itch To Scratch", tytułowym "Bad
Habits" i "Fake It Till You Make It"
- zresztą piosenek jest tu aż 15, każdy
znajdzie więc coś dla siebie.
Fani Def Leppard również, ale tak
jak "Atomic Love" jeszcze się broni,
to już "Say Nothing At All" za bardzo
zapożycza się u "Pour Some
Sugar On Me". Mimo tego i tak
warto "Bad Habits" posłuchać, bo
wnosi jednak pewien powiew świeżości
do nurtu hair/AOR. (4)
Marble - S.A.V.E.
2020 Sliptrick
Wojciech Chamryk
Marble to włoski zespół, który powstał
w 2003 roku, ale jakoś nie
ma parcia na szkło. O czym świadczy
fakt, że przez te wszystkie lata
wydali tylko dwa albumy; "A.t.
G.o.d." (2008) i "S.A.V.E."
(2021). O "A.t.G.o.d." raczej nie
słyszałem, a co gorsza po przesłuchaniu
najnowszego albumu uważam,
że ogólnie niewielu o tej grupie
usłyszy, a jak usłyszy to jej nie
zapamięta. Jest to jedna z bardzo
wielu ambitnych kapel, która należy
do modnej melodyjnej sceny z
panią na wokalu. W tym wypadku
naprawdę trzeba być wyjątkowym
aby przebić się do czołówki tego
nurtu. Owszem muzycy Marble
mocno naciskają aby ich muzyka
miała wysoką wartość artystyczną i
mocno kolaborują z progresywną
estetyką. Nie zapominają również
o nośności i melodyjności swojej
muzyki. Niestety to za mało aby
wyróżnić się wśród rzeszy innych.
Włoscy muzycy starają się opierać
swoją muzykę na gitarach przez co
ich granie można określić jako
heavy/progresywno metalowe, a
nie jak większość tego typu formacji
symfoniczno-powerowy progmetal,
w których klawisze odgrywają
bardzo ważną rolę. W dodatku
jest to naprawdę bardzo dobre
gitarowe granie, bliskie wirtuozerii
ale zdecydowanie bardziej zespołowe.
To na pewno działa na ich korzyść.
Oczywiście w instrumentarium
Marble są klawisze, ale odgrywają
prawie marginalną rolę, a jak
się pojawiają to faktycznie tworzą
aranżacyjne ozdobniki lub ledwo
zauważalne tła. Jeszcze rzadziej
pojawiają się ich solowe popisy, a
jak już to trwają bardzo krótko.
Podejście Włochów do kompozycji
jest bardzo różnorodne. Przeważają
utwory złożone, dynamiczne, z
konkretnym tematami i melodiami.
Śpiewa w nich Eleneora Travaglino,
która posiada dość interesujący
rockowy głos, choć nie ma w
niej czegoś, co by ją wyróżniało.
Być może dlatego od czasu do czasu
pojawia się męski growl ("30
Silver Coins"). W tej całej gamie
dynamicznych kompozycji mamy
też akustyczną balladę, na gitarę i
instrumenty smyczkowe oraz głos
Eleneory ("A Darker Shade Of
Me"), a także klimatyczny i melancholijny
instrumental ("Daymare
Town"). Trochę to dodatkowo urozmaica
całość krążka. Wykonanie i
produkcja utrzymane jest na typowym
poziomie dla tej sceny, także
jakichś nieprzyjemnych przeżyć
nie ma co się spodziewać. Małym
wyłomem są od czasu do czasu nowocześnie
brzmiące gitary, ale to
aktualnie również jest standard. W
sumie Włosi z Marble przygotowali
nam dość solidny produkt,
ale niestety - tak jak już napomknąłem
- to za mało aby wybić się
wśród bardzo wielu. Miłośnicy melodyjnego
ambitnego pog-metalu z
kobiecym głosem na wokalu, jak
najbardziej znajdą "S.A.V.E." wiele
miłych chwil, ale i oni po jakimś
czasie zapomną, że istniał taki
Marble i nagrał całka niezłą płytę.
(3,7)
\m/\m/
Marius Danielsen's Legend of
Valley Doom - Marius Danielsen's
Legend of Valley Doom Part
3
2021 Crime
Marius Danielsen to wokalista,
gitarzysta, kompozytor, producent
i to on stoi za projektem Legend
of Valley Doom. Wspomaga go
brat, klawiszowiec Peter Danielsen.
Zresztą obaj panowie wspólnie
pracują również w heavy/power
metalowym Darkest Sins oraz w
symfoniczno power metalowej kapeli
Eunomia. Nikogo też nie
powinno dziwić, że niniejsze
przed-sięwzięcie nawiązuje do melodyjnego,
pompatycznego, symfonicznego
power metalu, który bardzo
mocno kojarzy się z początkami
Rhapsody. Inna sprawa, że
bracia Danielsen - przynajmniej w
wypadku tego wydawnictwa - podeszli
do niego, jak do przedsięwzięcia
znanego jako rock opera. Z
tego powodu ich muzyka może kojarzyć
się z takimi projektami jak
Avantasia. Ogólnie pomysły muzyczne
z tej części opowieści Legend
of Valley Doom utrzymane
są na wysokim poziomie oraz zdradzają
dość dużą wrażliwość oraz
duży potencjał jego twórców. Niemniej
każda z dwunastu kompozycji
nie ma nic czego byśmy jeszcze
nie słyszeli. Utwory jedynie wyróżniają
się wysoką kulturą, maestrią,
kunsztem oraz niesamowitym wykonaniem.
Niestety nie są to elementy,
które decydują o tym aby
"Marius Danielsen's Legend of
Valley Doom Part 3" traktować z
jeszcze większą atencją. To takie
przekleństwo współczesnych dobrych
formacji, które utrzymują w
danej konwencji wysoki poziom
pod względem twórczym, wykona-
RECENZJE 213
nia oraz produkcji. Aktualnie
ukazuje się bardzo wiele podobnych
wydawnictw, przez co zlewają
się one w jedną ciężko rozpoznawalną
całość i bardzo trudno
wskazać, które z nich jest tym najlepszym.
Dodatkowo w pamięci
mamy te wydarzenia, które robiły
do tej pory niesamowite wrażenie.
Po prostu ciężko przebić to co już
było i to nie tylko w melodyjnym
symfonicznym power metalu. Nie
robi wrażenia także "lista płacy",
mimo że norweskim muzykom
udało się ściągnąć do współpracy
naprawdę dobrych muzyków. Wymienię
chociażby wokalistów: Ralfa
Scheepersa, Olafa Hayera, Daniela
Heimana, Tima "Rippera"
Owensa, gitarzystów Arjena Lukassena,
Ronnie Le Tekkro,
Dushana Petrossi czy klawiszowca
Dereka Sheriniana. Zresztą ci
mniej znani wykonawcy wykazali
się niesamowitymi umiejętnościami.
Inna sprawa, że takie granie
tak jakby straciło szersze zainteresowanie
z początków lat 2000.
Niemniej ciągle istnieje grono odbiorców,
choć wydaje się, że jest
ono coraz młodsze. I właśnie do
takiego odbiorcy "Marius Danielsen's
Legend of Valley Doom
Part 3" jest skierowane. Im właśnie
polecam tę płytę inni nie mają co
tutaj szukać. (3,5)
\m/\m/
Marta Gabriel - Metal Queens
2021 Listenable
Mam wrażenie że w obecnych, niepewnych
czasach, wygrywają ci artyści,
którzy potrafią się do owych
czasów dostosować, zamieniając
brak koncertów i ograniczenia w
przemieszczaniu się na pracę twórczą.
Liderka Crystal Viper, Marta
Gabriel wydaje się być w tym mistrzynią!
Nawet pół roku nie minęło
od premiery nowego albumu
Crystal Viper, tymczasem Marta
już uraczyła swoich fanów kolejną
pozycją w swojej dyskografii. Tym
razem jednak, nadszedł czas na album
solowy! I to nie byle jaki, bo
"Metal Queens" to jeden wielki
hołd dla heavy metalowych dam.
"Metal Queens" od początku urzeka
bardzo konkretną produkcją,
która z jednej strony jest wręcz
krystalicznie czysta, a z drugiej
trąci przyjemnym dla ucha oldschoolem.
To jednak nie jest żadnym
zaskoczeniem, bo Marta
przyzwyczaiła już swoich fanów do
tego, że jej produkcje brzmią bez
zarzutu. Bardzo fajny jest dobór
repertuaru. Liderka "Kryształowej
Żmiji" postawiła z jednej strony na
hymny i hiciory, ale odkopała też
kilka zapomnianych numerów, jak
chociażby "Rebel Ladies" Zed Yago
czy "Reencarnacion" hiszpańskiej
Santy. Tu - ciekawostka - Marta
bez obaw zaśpiewała ten numer w
oryginalnym języku i zrobiła to naprawdę
wspaniale! Te numery idealnie
sprawdzają się obok takich
killerów jak "Max Overload" belgijskiego
Acid czy "Mr. Gold" kultowego
Warlock. W "Call of the
Wild", oryginalnie wykonywanym
przez Blacklace, pojawia się gościnnie
Todd Michael Hall i
wbrew moim początkowym obawom,
wnosi do tego numeru wiele
pozytywnych wibracji. Będąc totalnie
szczerym, "Metal Queens" zrobił
mi dobrze. To płyta pozbawiona
jakiegokolwiek brzemienia, solidnie
nagrany metal, pełen spontaniczności
i autentycznej radości z
grania, świetnie zagrany i zaśpiewany.
Marta Gabriel na tej płycie
jest w stu procentach sobą a jej wykonawczy
entuzjazm wydaje się
być wręcz zaraźliwy. Włączam
więc ponownie przycisk play na
moim odtwarzaczu i po cichu liczę,
że niebawem Marta uraczy nas
"Metal Queens vol 2". (6)
Marcin Jakub
Methusalem - Masters Of The
World
2020 Into The LimeLight
Okładka paskudna, ale muza zacna
- tak najkrócej można podsumować
najnowszą EP holenderskiego Methusalem.
Jak na zespół istniejący
od 20 lat to panowie niezbyt się
przepracowują: jedyny album
przed ponad 10 laty, długie milczenie
i teraz raptem cztery nowe
utwory. Ale OK, każdy ma swoje
patenty na rozwój kariery i mnie
nic do tego. Szkoda o tyle, że panowie
grają tradycyjny heavy metal
naprawdę stylowo, niczym w połowie
lat 80. i gdyby "Masters Of
The World" ukazał się na winylowym
MLP tak gdzieś w roku 1984,
to Methusalem miałby jakieś
szanse na wybicie się, przynajmniej
na rodzimym czy niemieckim rynku.
Teraz może być z tym gorzej,
ale prawdziwy fan klasycznego
heavy nie może nie docenić tego
materiału, zwłaszcza świetnego
openera "Thunderstorm" i równie
dynamicznego "Immortal" z patetycznym
refrenem. Świetna warstwa
instrumentalna i organiczny sound
to niejedyne atuty grupy, bo ma
ona również świetnego wokalistę,
znanego choćby z Vicious Rumors
Nicka Hollemana. I tu
mógłbym śmiało napisać, że warto
czekać na ich kolejną płytę, ale co,
następne 10 lat? Oby nie. (4,5)
Wojciech Chamryk
Meurtrieres - Meurtrieres
2020 Gates Of Hell
Meurtrieres (z francuskiego to wąskie
szczeliny na działa na zamkach
oraz fortecach) to dość młoda
francuska kapela pochodząca z
Lyonu. Omawiany album jest ich
pierwszym wydawnictwem. Pierwsze,
co słuchaczowi rzuca się w
uszy to dość wyraźna inspiracja
nurtem NWOBHM w wydaniu takich
grup jak Diamond Head czy
też wczesnym Iron Maiden. Podobnie,
jak w tym drugim przypadku
słychać tu pewną punkową zadziorność,
jednak zdecydowanie
nie przekłada się ona na formułę
utworów, gdyż muzyka prezentowana
przez ten francuski kwintet
momentami bywa naprawdę różnorodna,
a kompozycje potrafią
być rozbudowane (oczywiście w
granicach rozsądku). Na potwierdzenie
warto zaznaczyć, że album
ten zaczyna się od dwóch najdłuższych
kawałków (oba trwają około
sześciu minut). Wydaje się także,
że pomimo krótkiego stażu zespół
ten ma dopracowane tworzenie
utworów i umie odnaleźć się w
kompozytorskich niuansach. Bardzo
istotnym elementem muzyki
Meurtrieres są wokale, za które
odpowiada nijaka Fleur. Niewątpliwie
ma ona w głosie odpowiednią
moc. Jeżeli już miałbym się do
czegoś przyczepić, to byłyby to
dwie rzeczy. Pierwsza to dość amatorska
produkcja. Jednak biorąc
pod uwagę fakt, że to debiut, na
pewne niedociągnięcia można
przymknąć oko (albo nawet dwa).
Drugi mankament to język francuski,
którego szczerze mówiąc
jakimś wielkim miłośnikiem nie
jestem. Trudno jednak mieć pretensje
do Francuzów, że śpiewają
po swojemu. Uznajmy zatem, że
czepiam się na siłę (bo tak w sumie
jest). Miejmy nadzieję, że zespół
ten pójdzie za ciosem. (4)
Bartek Kuczak
Miasma Theory - Miasma Theory
2021 Shadowlit Music
To jest dobry album doom metalowy,
jeżeli słuchacie go nieuważnie
na YouTube jako tło do bezmyślnie
wesołych filmików na
Facebooku. Ale możecie pożałować
straty czasu, kiedy już skoncentrujecie
się na nim. Miasma Theory
brzmi jak zespół koleżanek i kolegów
z liceum, którzy najpierw regularnie
spotykali się po lekcjach i
ćwiczyli sobie grę coverów Candlemass,
a po jakimś czasie uznali, że
są wystarczająco sprawni i nagrali
jam w sali gimnastycznej. Spojrzałbym
na ich nagranie kompletnie
inaczej, gdyby nazwali go demem.
Ot, pokazówka, że opanowali
warsztat, cenią tradycyjny
doom metal, starają się przyzwoicie
zabrzmieć (w sensie mixu i
masteringu). Jako zapowiedź dalszego
kierunku rozwoju zespołu
jest w sam raz. Ale nie dorasta to
do miana właściwego, debiutanckiego
LP. Taki styl był świeży i
innowacyjny do końca lat 80., natomiast
w 2021 roku to jest jedynie
odtwórczy jam. Gdyby
wszyscy debiutanci wskakujący do
doświadczonych wytwórni (swoją
drogą, ich Shadowlit Music nie ma
w katalogu nic poza Miasma Theory)
tak grali, to doom metal byłby
dziś martwy, albo raczej byłby takim
samym wspomnieniem jak Enrico
Caruso. Tam nie ma 4 utworów
autorskich oraz coveru Candlemass
"Under the Oak" ("Epicus
Doomicus Metallicus", 1986). Nie.
Tam jest tylko 5 przykładów, że
Miasma Theory potrafi grać. A to
mało. Niedługo szaleni naukowcy
nauczą grać roboty. Ludzkimi
czynnikami są zaś kreatywność,
empatia, pomysłowość, entuzjazm
itp. W przypadku doom metalu
może to być grobowa atmosfera
czy coś. Niekiedy odnoszę wrażenie,
że owi Florydzianie nie przekazują
tego, co chcą. Przeciwnie -
tylko to, co potrafią. Czyli to instrumenty
używają ich, zamiast
oni instrumentów. Kawałek "Together
As One" pozornie temu zaprzecza,
bo tam pojawia się wyraźna
próba wprowadzenia atmosfery.
Tyle że to jest oklepany szablon
bez polotu. Dowolny atmosferyczny
utwór Opeth rozwiewa co do
tego wątpliwości. O braku empatii
wobec słuchacza świadczy długość
utworów - między 5:48 a 8:38.
Czyli bezkompromisowo i bezlitośnie
długo w stosunku do ich inwencji
kompozytorskiej. W ogóle
oni mają problem z rozwojem i
budową strukturalną kompozycji.
Utwory rozpoczynają się i kończą
byle gdzie, przebiegają bez ładu i
składu, bezwiednie. Pozytywnie
zaskoczyli mnie jedynie w "Next
Time, Last Time", w którym myślałem,
że po wybuchowej kakofonii
odkładają już instrumenty,
ale pociągnęli motyw nieco dalej.
Podobno podstawą utworów jest
zazwyczaj perkusja, nagrywa się ją
często jako pierwszą. Owszem,
Miasma Theory teoretycznie zapodaje
fajny groove (np. "Vector"),
214
RECENZJE
ale w praktyce odnoszę wrażenie,
że perkusista się męczy i dopiero
nabywa pierwszej wprawy w utrzymywaniu
rytmu. Na koniec pozostawiłem
ciekawostkę. Otóż szukając
informacji o zespołach zwykłem
zaglądać na ich fejsbukowe
profile. Zgadnijcie, ile mają tam
polubień łącznie, na dzień 1 maja
2021, czyli 8 dni po premierze LP?
Dokładnie 79 polubień. Dla porównania,
Candlemass ma 219
104 "followersów", czyli osób śledzących
ich stronę, a co za tym
idzie znacznie więcej polubień.
Chcę przez to powiedzieć, że Miasma
Theory tak ma się do
Candlemass jak uczestnik kursu
alternatywnego oddychania do
uczestnika misji na Marsa. Super,
że mają wzorce, ale obawiam się,
że są one bardzo wąskie, a inni ich
wizji najwyraźniej nie chcą jeszcze
podzielać. (-)
Sam O'Black
Mike Lepond's Silent Assassins -
Whore Of Babylon
2020 Silver Lining Music
Nie nadążam za tym w ilu kapelach
i projektach gra czy grał
Mike Lepond. Silent Assassins
jest właśnie jednym z takich projektów.
Dla Mike'a jest on na tyle
ważny, że to jego autorski pomysł.
Nie tylko gra w nim na basie, ale
przede wszystkim jest głównym
autorem muzyki i tekstów, a także
gra na gitarach i śpiewa w chórkach.
Poza tym w grze na gitarach
wspierają go Lance Barnewold
oraz Rod Rivera, a głównym wokalistą
jest Alan Tecchio. W Silent
Assassins nie ma stałego perkusisty,
ale za to na tym polu pomaga
Michael Romeo, który zaprogramował
wszystkie partie perkusji.
Zresztą zrobił to całkiem nieźle
i nie czuć, że gra to cyfrowa
maszyna. W całym tym przedsięwzięciu
najbardziej zaskoczyło
mnie to, że Mike muzykę tego projektu
oparł o US metal, albo jak
kto woli o power metal z pewnym
neoklasycznym posmakiem. Już
pierwszy utwór, z niezłym pazurem,
"Dracul Son" dobitnie nas o
tym przekonuje. Właśnie w takiej
konwencji utrzymanych jest większość
kompozycji na "Whore Of
Babylon". Oczywiście z pewnymi
modyfikacjami, chociażby w takim
"Ides Of March" znalazła się aura
progresywnego metalu, a w "Tell
Tale Heart" słyszę echa metalu
epickiego. Te wspomniane neoklasyczne
wtrącenia świetnie
współgrają z innymi folkowymi
dygresjami tej płyty. Dla przykładu
w takim "Night Of The Long
Knives" mamy do czynienia z folkiem,
który kojarzę z muzyką celtycką
czy szantami. Dodatkowo
natkniemy się w nim na nawiązaniami
do czegoś co przypomina flamenco.
Natomiast w utworze tytułowym
"Whore Of Babylon" mamy
do czynienia z wyraźnymi
wpływami muzyki orientalnej. Jest
jednak jeszcze coś innego, bowiem
Lepond nie unika również inspiracji
europejskim power metalem,
a sięga do tego klasycznego w stylu
Helloween ale także tego współczesnego
melodyjnego i okraszonego
klawiszami. I tak, już w "Dracul
Son", w jego końcowej fazie,
pojawia się zgrabna orkiestracja.
Natomiast balladowy utwór
"Champion", gdzie śpiewa Sarah
Teets można byłoby "sprzedać"
jakiejś kapeli, która specjalizuje się
w melodyjnym symfonicznym power
metalu z panią na wokalu.
Jednak te wszystkie dodatkowe elementy,
począwszy od neoklasyki,
po przez folkowe inklinacje aż po
europejskie powerowe wycieczki
najlepiej wybrzmiewają w wieńczącym
płytę kawałku "Avalon".
Na uwagę w tym utworze zasługują
również partie organów, które
wykonał Michaell Pinella. Ogólnie
Pinella odpowiada na tym
krążku za nieliczne klawiszowe
wstawki. Za to za orkiestracjami
stoi wspominany już Michael
Romeo. Ogólnie muzycy zaangażowani
w ten projekt pokazali
się z jak najlepszej strony. Partie
gitary panów Barnewolda i Rivera
są znakomite. Alana Tecchio
dawno nie słyszałem w tak dobrej
formie. Mike Lepond również
przechodzi samego siebie, aby zainteresować
słuchacza swoja grą na
basie, ale co do muzyki nie ma co
za bardzo się przyczepić. No
chyba, że jest się absolutnym
purystą, który wszelkie stylistyczne
odskocznie traktuje jako
zdradę. Mnie ta różnorodność
świata Silent Assassins na "Whore
Of Babylon" jak najbardziej
odpowiada. (4,5)
Mindtaker - Toxic War
2020 Mosher
\m/\m/
Mindtaker pochodzi z Portugali i
od 2012 roku próbuje zaznaczyć
swoja obecność na thrashowej scenie.
W 2020 roku wypuścili swój
duży debiutancki album "Toxic
War", po drodze wydając jedynie
demo "Total Destruction" (2015).
Nowe pokolenie thrasherów ma na
tyle dobrze, że może czerpać z
bardzo bogatego dorobku tej sceny.
W dodatku bez krępacji może
łączyć wszelkie jej odmiany w
sposób, który tylko im pasuje, z
czego korzystają swobodnie i bez
ograniczeń. Portugalczycy grają
współczesny crossover przez co
bardzo przypominają Municipal
Waste. Jednak bardziej wsłuchując
się w ich muzykę odnajdziemy
również odniesienia do amerykańskiego
thrashu lat 80. w stylu
Overkill, Testament czy Slayer.
Ich kompozycje są konkretne, intensywne,
pełne energii i emanują
pierwotnym wkurwem. To ostatnie
podkreślają teksty, który dotykają
polityki i ogólnie typowych thrasowych
tematów. Utwory zbudowane
są z niejaką gracją oraz zagrane
sprawnie i nieźle technicznie. Bardziej
niż solidna praca sekcji, energetyczne
riffy oraz znakomite sola
to główne wyróżniki Portugalczyków.
Kawałki choć są różnorodne,
to trzymają ten sam poziom,
także trudno wskazać na ten wyróżniający
się. W tym momencie
działają indywidualne gusta. Niemniej
dzięki temu mamy też gwarancję,
że przez cały czas trwania
krążka można bez opamiętania
machać łbem. Na początku recenzji
wspomniałem o swobodzie czerpania
z thrashowej tradycji. Niestety
niesie ona niebezpieczeństwo,
że taki thrash może nam
wydawać się kopią czegoś nam
bardzo dobrze znanego. To odczucie
pojawia się niespodziewanie i
prawdopodobnie w momencie
ogólnego przesytu daną sceną,
Całe szczęście w moim wypadku
Mindtaker nie trafił na taką fazę,
więc płytę przesłuchałem nawet z
pewną przyjemnością. Niemniej
nie gwarantuje to, że was - moi
drodzy czytelnicy - coś takiego nie
dopadnie. "Toxic War" to pozycja
dla fanów staroszkolnego thrash
metalu. (3,7)
Monarch - Future Shock
2021 Self-Released
\m/\m/
Nazwa niezbyt oryginalna, muzyka
również, bo to oldschoolowy
thrash znany od lat, ale jednak kalinfornijski
Monarch gra na tyle
interesująco, że zdołał przyciągnąć
moją uwagę. Zespół istnieje co prawda
od kilkunastu lat, ale uaktywnił
się niedawno, wydając w roku
2017 debiutancki album "Go
Forth... Slaughter", zwyciężając w
Wacken Metal Battle USA 2019,
a teraz wypuszczając kolejną, dużą
płytę "Future Shock". Widzę w
składzie doświadczonych muzyków,
choćby gitarzystę Casey'a
Traska (ex Cage), co też przekłada
się na jakość muzycznej oferty
Amerykanów. Oczywiście wysokooktanowy
thrash jest tu podstawą i
łoją go naprawdę z ogromnym zaangażowaniem,
a do tego z dobrym
poziomem technicznym, choćby w
utworze tytułowym czy singlowym
"Shred Or Die!". Dobre są również
dłuższe, bardziej rozbudowane
kompozycje w rodzaju "Fatal
Vector" czy "Swarm Of The Whorenet",
dla których swoistą przeciwwagą
są krótsze, intensywne
utwory typu "Khaos Warrior". Do
tego Monarch wykorzystują w
nim również klasycznie heavymetalowe
patenty z lat 80., a z kolei w
"Blast The Seed" mamy thrash
połączony ze speed metalem, co
też brzmi nad wyraz przekonująco.
Jest też zróżnicowany instrumental
"Multiverse", ni to ballada, ni to
thrashowa jazda, pokazujący, że
chłopaki naprawdę starają się kombinować
w obrębie wybranej stylistyki.
I fajnie, oby tak dalej. (4)
Wojciech Chamryk
Motörhead - Louder Than Noise…
Live In Berlin
2021 Silver Lining Music
Pamiętacie "Who is Post Malone?"
Cały świat zadrżał jakiś
czas temu ze śmiechu, że Post Malone
odkrył Ozzy'ego Osbourne'a.
Naprawdę nie rozumiem, co
w tym śmiesznego, że uznany raper
odkrywa dobrego, nowego wokalistę
heavy metalowego. Czyżby
rap był w czymś gorszy od heavy
metalu? Osobiście cieszę się, że
młodzi wokaliści stają się znani -
przyszłość przed nimi. Mam nadzieję,
że w końcu niejaki Ozzy
Osbourne nagra swój pierwszy
album i będziemy mogli go usłyszeć
już nie tylko w telewizji, ale
również na CD. Tymczasem, zanim
do tego dojdzie, moi ulubieńcy
z Diaries of a Hero (kocham!)
doprowadzili do wydania płyty
koncertowej, na której zaprezentował
się niejaki Motörhead. Musiałem
sprawdzić dwa razy nazwę,
żeby się nie pomylić, ale faktycznie
- czwarta literka to umlaut, nie "o".
Nie wiem, może jeszcze zmienią tą
nazwę. W każdym razie, pozwólcie
że przedstawię wam po raz pierwszy
w polskiej prasie ten nowy,
brytyjski zespół Motörhead. Jest
to dla mnie odkrycie na tyle istotne,
że ostatnio scena brytyjska
heavy metalowa wydawała się raczej
cicha, no może poza Primitai,
ale oni to są dinozaury rocka, i nie
ma co porównywać. Zapytacie zapewne,
co ten Motor... sorry, Motörhead,
gra. Przewrotny tytuł
RECENZJE 215
pierwszej piosenki "I Know How to
Die" sugeruje, że być może w
napływie uniesienia artystycznego
autor wyobraził sobie, że w poprzednim
wcieleniu grał już muzykę
rockową, wie jak to jest umrzeć,
ale znów powraca na ten świat i
właśnie debiutuje. A może Motörhead
to zespół stworzony przez
reinkarnację Jim'a Morrisona,
Jimmy'ego Hendrixa lub Janis
Joplin? Oni umarli jakieś 40 lat
temu, więc by pasowało do debiutującego
zespołu. Posłuchajmy.
Oho, przedstawiają się taktownie
na początku płyty, tak aby wszyscy
się dowiedzieli. "Guten Abend. Are
you doing alright? We are Motörhead
and we want to be kind". Podczas
zapowiedzi utworu "Metropolis"
pytają publiczność, kto chce usłyszeć
miłą piosenkę? 76 osób, tak
szybko policzyli. Hmm, dość kameralny
występ jak na Diaries of a
Hero. Dla mnie zabawne było, jak
przed "Going To Brazil" zapytali,
czy wśród publiczności są jacyś
Brazylijczycy i okazało się, że nawet
kilku się znalazło. Ameryka
Południowa oszaleje, kiedy dowie
się o nowym zespole Motörhead.
Odnośnie samej muzyki, wydaje
mi się, że oni grają retro heavy metal,
ale ja tam nie wiem, bo sam
urodziłem się w XXI wieku. Całkiem
fajnie się tego słucha. Nie
wiem, które utwory są ich autorskie,
a które są coverami, ale brzmi
to świetnie od początku do końca,
a i są perfekcyjni technicznie skoro
dwa tracki zostały wydzielone specjalnie
na solo perkusyjne oraz gitarowe.
Jest porywająco i czadowo.
Trochę poszalałem, potańczyłem
po pokoju trzymając niewidzialną
gitarę w powietrzu, zakręciło mi się
w główce, a kiedy spojrzałem na
okładkę, wyświetlił mi się tytuł
"Post Malone Live In Berlin"
(mam nadzieję, że nikt nie będzie
się z tego śmiać). Lubię tą nową kapelę,
będę trzymać kciuki i wypatrywać
debiutu studyjnego. (-)
Sam O'Black
Natur - Afternoon Nightmare
2021 Dying Victims
Debiut Natur "Head Of Death"
ukazał się już w 2012 roku za pośrednictwem
znanej z ekstremalnych
odmian metalu Earache Records.
Był to posępny heavy metal
owładnięty mroczną energią. Na
jego następcę "Afternoon Nightmare"
przyszło nam czekać aż 8
lat, ale zarówno skład zespołu, jak
i atmosfera muzyki pozostały identyczne.
Niewielu słuchaczy było
początkowo zainteresowanych tym
wydawnictwem. Wokalista i gitarzysta
Ryan Weibust przyrównał
wręcz jego odbiór przez fanów do
papieru toaletowego. Minął jednak
rok i Dying Victims Productions
zauważyło ów album oraz wznowiło
go w wersji CD. Uznano bowiem,
że w tej muzyce tkwi potencjał
i da się tego słuchać. Dodam,
że należy się Natur kilka słów
szczerego uznania. "Afternoon
Nightmare" przekonuje mnie
organicznym i klarownym brzmieniem,
grobowym klimatem jak z
horroru oraz bardzo konkretną
warstwą instrumentalną. Pomimo
sporadycznego zastosowania syntezatorów
i klawiszy, słychać, że to
jest prawdziwa muzyka grana
przez prawdziwych muzyków, niemal
na setkę. Wersje studyjne nie
odbiegają bardzo od tego, jak Natur
gra swoje utwory na koncertach
(za wyjątkiem partii klawiszy
i syntezatorów, ale to drobiazg).
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że
album ten przypomina proto doom
metal z wczesnych lat 80., dlatego
że pojawiają się tutaj liczne elementy
świadczące o inspiracji
wczesnym Trouble, czy też najmroczniejszymi
odsłonami Saint
Vitus i Angel Witch. Dobrze jednak,
że Natur nie starał się na siłę
zapaskudzić piachem sprzętu i
wszystkie gitarowe motywy są perfekcyjnie
słyszalne. Pod względem
instrumentalnym nie poszli na łatwiznę
i zamiast ustawić ścianę dźwięku,
riffują i bębnią z werwą
przez całe czterdzieści minut. Wyraźnie
bawią się dynamiką, lekko
wprowadzają a następnie modyfikują
melodie, a kiedy trzeba - milkną,
pozostawiając w akcji tylko
jeden instrument (tutaj wybija się
zwłaszcza "Poison King"). Wokal
pasuje jak ulał, ale pełni raczej drugoplanową
rolę, co postrzegam jako
mankament, bo w moim odczuciu
Ryan ma potencjał, żeby udoskonalić
swoją technikę wokalną i
poeksperymentować bardziej z
okrutnymi dziwadłami. Głosy legendarnych
zespołów z tego nurtu
często miały znacznie więcej do zaoferowania.
Perkusista Tooth powiedział,
że nie zastanawia się i nie
analizuje gry, tylko lubi dać takiego
czadu, żeby publiczność machała
łbami i się napierdalała, aż do
krwi. Faktycznie, pełno na "Afternoon
Nightmare" szybszych momentów
np. wybuchający z impetem
(tuż po intro) utwór tytułowy,
czy też zawrotna końcówka "Metal
Henge". To z pewnością nie jest
doom metal; heavy metal pozostaje
fundamentem, na którym postawiono
płytę nagrobną. Takie fragmenty
jak pierwsza minuta całego
albumu lub instrumentalny przerywnik
"The Friend" powodują jednak,
że po uważnym wysłuchaniu
zapamiętamy płytę nagrobną, i to
z nią będą się nam zawsze kojarzyć
oba albumy Natur. Podsumowując,
"Afternoon Nightmare" byłaby
dobrą płytą z potencjałem do
demolowania małych klubów na
nowojorskim Brooklynie, gdyby
jeszcze Natur postarało się o drapieżniejsze
wokale. (3.5)
Nawather - Kenz Illusion
2021 M&O
Sam O'Black
Zdaje się, że za powstaniem tej formacji
stoi perkusista Saif Louhibi,
który swego czasu współpracował z
Myrath i nagrał z nimi dwa pierwsze
albumy. Wyjaśnia to skąd pomysł
na muzyczny styl Nawather.
Zespół gra progresywny metal z
elementami progresywnego power
metalu (z przewagą tego pierwszego),
z mocno wyeksponowanymi
ciekawymi melodiami oraz wyrazistymi
elementami wschodniej muzyki
folkowej oraz orientalnej.
Kompozycje same w sobie są ciekawe,
różnorodne, często z mocnym
technicznym akcentem, ale nie
błyszczą tak bardzo, jak u kolegów
z Myrath. Niemniej muzycy Nawather
mają pewną przewagę, a
jest nią posiadanie oprócz klawiszy,
które kreują wszelkie orientalne
ozdobniki oraz orkiestracje, instrumentarium
oryginalne, w tym
instrument kanun. Utwory zyskują
wraz z ilością ich odtwarzania, niemniej
nie ma w nich tej swady czy
temperamentu aby odbierać je z
zapartym tchem. Wręcz trzeba się
w nie wsłuchiwać aby docenić ich
walory. To co różni Nawather
oraz Myrath to wokalistka, a w zasadzie
wokalistka i wokalista. Pani
Wajdi Manai ma lekki i zwiewny
głosik, eksponuje go niczym cała
rzesza wokalistek ze sceny melodyjnego
symfonicznego power metalu.
Pasuje on do orientalnej melodyki,
którą Wajdi operuje z dość
dużym luzem i swadą. Niestety ten
głosik niknie pod rykiem i growlem
Ryma Nakkacha, który śpiewa
swoje partie na równych prawach z
koleżanką z zespołu. Szkoda, że ta
estetyka - mam na mysli growl - nigdy
do mnie nie trafiła, także moje
zainteresowanie "Kenz Illusion"
jest mocno ograniczone. Kwestia
odegrania swoich pomysłów oraz
nagranie ich w studio, oczywiście
jest na wysokim współczesnym poziomie.
W sumie daje to płytę, dobrą,
ciekawą, z walorami, ale też
elementami, które raczej mnie nie
przyciągną do tego zespołu. Niemniej
nie ma co odbierać talentu
muzykom Nawather. Sam pomysł
na muzykę jest też niczego sobie,
więc może z kolejnymi swoimi produkcjami
kapela jeszcze bardziej
dopracuje wszystkie swoje zamysły,
w ten sposób i koncepcją rozbłyśnie
ta tyle, na ile zasługuje.
Także poczekajmy. (3,7)
\m/\m/
Neck Cemetery - Born In A
Coffin
2020 Reaper Entertaiment
Reklamowy slogan głosi, że powstali
co prawda w roku 2018, ale
równie dobrze mogło to mieć miejsce
w 1984. I na dobrą sprawę nie
ma tu nawet cienia przesady, bowiem
Neck Cemetery grają tradycyjny
metal z taką pasją, jakby faktycznie
przyszło im debiutować
przed wielu laty, nie w pandemicznym
roku 2020. Nikogo pewnie
też nie zaskoczy informacja, że to
niemiecki zespół, tworzony bez
wyjątku przez dość młodych, ale
doświadczonych muzyków - najbardziej
znany spośród nich jest gitarzysta
Yorck Segatz, obecnie
udzielający się również w Sodom.
Neck Cemetery są jednak bardziej
klasyczni; to heavy metal znacznie
lżejszy, chociaż nie oznacza to, że
jakiś anemiczny, bo w "Sisters Of
Battle" czy w speedmetalowym
"The Creed" jest naprawdę ostro. Są
też utwory lżejsze, bardziej melodyjne,
choćby "King Of The Dead",
ale akurat w przypadku tego numeru,
jak też następnego na płycie
"Castle Of Fear", zespół za bardzo
zapatrzył się w stronę wczesnego
Running Wild. Mroczny, na poły
balladowy "The Fall Of A Realm"
jest już jednak znacznie ciekawszy,
podobnie jak surowy, totalnie germański
"Bangin In The Grace" z
udziałem wokalisty Grave Digger
Chrisa Boltendahla. To nie jedyny
gość na "Born In A Coffin", bo
we wspomnianym już "Sisters Of
Battle" gra były gitarzysta Atlantean
Kodex Michael Koch. Jeśli
ktoś lubi teutoński heavy z lat 80.,
powinien więc sprawdzić debiut
Neck Cemetery. (4)
Wojciech Chamryk
Nekromantheon - The Visions
Of Trismegistos
2021 Indie Recordings
U Nekromantheon bez zmian:
wciąż łoją thrash na najwyższych
obrotach, wzorując się na Slayerze,
Kreatorze czy Dark Angel,
zaś w tekstach ciągle zgłębiają tajniki
greckiej mitologii. Ciekawe,
216
RECENZJE
czemu nie nordyckiej, ale to w sumie
drobiazg bez znaczenia. Zważywszy
fakt, że milczeli od roku
2013 można było domniemywać,
że jest już po zespole, ale jak widać
pandemia ma też pewne plusy, czego
efektem jest również trzeci album
Nekromantheon. "The Visions
Of Trismegistos" potwierdza
przy tym, że Arild Myren
Torp, Sindre Solem i Christian
Holm w żadnym razie nie lubią
ograniczać się, płynnie balansując
pomiędzy thrashem w wydaniu
wręcz ekstremalnym (utwór tytułowy,
"Dead Temples", "Zealot
Reign") a tym bardziej zaawansowanym
technicznie ("Thanatos").
Mimo szaleńczych temp sporo tu
też melodii ("Neptune Descent"),
swoje robią również klawiszowe
intra i liczne, dopracowane solówki
("Faustian Rites"). Jako całość "The
Visions Of Trismegistos" robi
więc wrażenie i jest wart uwagi, nawet
jeśli jego autorzy nie są jakoś
szczególnie znani. (4,5)
Wojciech Chamryk
Nightshadow - Strike Them
Dead
2021 Self-Released
"For fans of Stratovarius, Hammerfall,
Gamma Ray, Helloween, Iron Maiden
and Dio" i niby wszystko jasne, ale
nie do końca. Ten amerykański
kwintet stara się bowiem na swym
debiutanckim albumie wyjść poza
oklepane schematy wybranej stylistyki,
proponując heavy/power metal
w może i niezbyt oryginalnym,
ale nader energetycznym ujęciu.
Potwierdza to już na starcie surowo
brzmiący opener "Legend", ale
to dopiero wstęp, bo "Witch Queen",
singlowy "Ripper" czy "Children
Of The Night" są jeszcze bardziej
udane, łącząc chwytliwe refreny
z mocnym brzmieniem rodem
z lat 80. Dobrze odnajduje się
w tym wszystkim wokalista Brian
Dell, a i gitarowy duet Nick Harrington
/ Danny Fang gra nad wyraz
stylowo, choćby w "False Truths"
i "Blood Penance", kolejnym
siarczystym numerze o sporej dynamice.
Balladzie "Love & Vengeance"
pod tym względem również
niczego nie brakuje, a Sean
Woodman w końcówce brzmi niczym
perkusista jakiegoś ekstremalnego
zespołu. A mamy tu jeszcze
przecież rozpędzony "Storm
Bringer" czy finałowy, zróżnicowany
"Mistress Of The Pit", z jednej
strony dość surowy, ale też i melodyjny
- niczym za najlepszych lat
metalu dekady 80's, trudno więc o
lepszą rekomendację. (4,5)
Wojciech Chamryk
Octohawk - Animist
2021 Crime
W latach 2007 - 2020 działał zespół
Mammüth, który udzielał się
na scenie stoner metalowej. Natomiast
w roku 2020 przekształcił
się on w kapelę Octohawk, która
właśnie debiutuje albumem "Animist".
Stoner w ich muzyce pozostał,
ciągle jest wszędobylski i całkiem
nieźle buja. Jest czasami nawet
doom metalowo, chociażby w
rozpoczynającym utworze "Weather
The Storm". Niemniej palma
pierwszeństwa należy do stonera,
ale to nie ten styl mnie przyciągnął
do tego zespołu. Octohawk rekomendowany
jest jako progressive/
stoner metal, i właśnie to słowo
progresywny zwróciło moja uwagę.
Niestety na moją zgubę, bowiem
Norwegowie zupełnie inaczej niż ja
rozumieją to hasło. Do wspomnianego
stonera dołączyli oni wpływy
współczesnego, alternatywnego
metalu, który rozstrzelony jest
między groove, grunge a sludge.
Owszem aby połączyć je ze sobą w
interesujący i przemawiający do
słuchacza sposób muzycy musieli
mocno się namęczyć. W czym z
pewnością owej progresji jest sporo.
Niemniej wszystkie te różnorodne
odmiany metalu w ogóle do
mnie nie przemawiają, przez co nie
jestem i nie będę zainteresowany
taka progresją. Dodatkowo wokalista
Stian Svorkmo ciągle drze
japę, także jeszcze bardziej odstręcza
mnie od tej muzy. Naturalnie
bywają bardziej melodyjne momenty,
bez porównania bliższe
mojej estetyce, ale ich melodyka
bardziej kojarzy się z nu metalem,
tudzież z grungem. Choć w takim
prawie akustycznym i rozmarzonym,
"Redemption" wszystko zgrało
się całkiem nieźle. Jednak te nieliczne
momenciki nie mogły mieć
żadnego wpływu na to aby zmienić
moje zdanie na temat "Animist".
Nawet fakt, że muzycy podeszli do
swojej muzyki z ogromną pasją, zagrali
ją bardzo profesjonalnie oraz
wyprodukowali ją na najwyższym
poziomie. Ogólnie muzyka Octohawk
przez cały krążek nie zbudowała
atutów, które mogłyby mnie
przekonać do tej formacji. Z drugiej
strony wiem, ze takie granie
cieszy się jakąś tam popularnością,
dlatego fani takich dźwięków powinni
sami ocenić tę płytę. Ja od
niej się wstrzymuję. (-)
Orden Ogan - Final Days
2021 AFM
\m/\m/
Orden Ogan zazwyczaj porównywany
był do Blind Guardian i
Running Wild. Miał co prawda
zawsze ten swój charakterystyczny
"gładki" szlif, ale riffy i linie wokalne
były bardzo konkretnie zakorzenione.
Od pewnego czasu do
niemieckiej ekipy wydaje się zakradać
nowa inspiracja. Inspiracja zespołem,
który w ostaniach latach
zrobił dużą karierę i sam wyrzucił
z pierwszego planu heavymetalowe
riffowanie na rzecz koncertowych,
wpadających w ucho melodii. Sami
posłuchajcie czy "Inferno" lub "Let
the Fire Rain" nie pachnie Wam
trochę Powerwolfem? Są na "Final
Days" kawałki, których riffy
uderzają tylko jako samodzielne
wstawki, ale zwrotki radzą sobie
sprawnie bez nich ("Heart of Android",
"Inferno", "It is Over", "Absolution
of the Final Days"), są kawałki
nawiązujące do dawnego stylu
ze ścianą riffów ("In the Dawn
of the AI", "Interstellar"), są i wręcz
"nowocześnie" brzmiące, ciężkie
utwory ("Hollow"). Niezależnie od
mnogości stylów, coś co łączy "Final
Days" to studnia bez dna
świetnych melodii. O ile ta niemal
popowa bezriffowa maniera jest
dla mnie męcząca, o tyle refreny są
tak napisane, że kołaczą się w głowie
jeszcze długo po wyłączeniu
płyty. Być może ta jeszcze bardziej
melodyjna droga to zupełnie świadomy
kierunek Niemców. Wszak
sam Sebastian Levermann pozbawił
się podwójnej roli wokalisty i
gitarzysty, oddają wiosło innemu
muzykowi, a sam skupi się na samym
li tylko śpiewaniu. Dodatkową
nowością u Orden Ogan są elektroniczne
wstawki, które podkreślają
futurystyczną tematykę
płyty. Są one jednak na tyle subtelne,
że nie przesłaniają tego, co
najbardziej dla Orden Ogan charakterystyczne
- jednocześnie
chwytliwe i majestatyczne melodie.
(3,5)
Strati
Osyron - Kingsbane - Deluxe Edition
2017/2021 The Orchard
Modę na wznawianie płyt sprzed
lat w bogatszych wersjach mamy
już od jakiegoś czasu, ale teraz
najwidoczniej dotknęła też ona
zespołów z metalowego podziemia.
Stąd edycja deluxe drugiego albumu
kandyjskiej formacji Osyron, z
naszym rodakiem, gitarzystą Krzysztofem
Stalmachem w składzie.
Oryginalnie było to osiem utworów,
teraz dopełniły je trzy bonusy.
Akurat mnie te nagrane na nowo
wersje "Griefmaker" i "Viper
Queen" oraz akustyczna "Razor's
Wind" absolutnie nie wzruszają, jednak
program podstawowy prezentuje
się znacznie korzystniej. To
progresywny metal: czasem wręcz
symfoniczny ("Kingmaker"), ale
niepozbawiony też mocy ("Empire
Of Dust"), najciekawszy jak dla
mnie w kompozycji tytułowej oraz
"To War", najpełniej pokazujących
możliwości instrumentalistów oraz
wokalisty Reeda Altona. Inna
sprawa, że to taki bardziej odgrzewany
kotlet, jeszcze usprawiedliwiony,
jeśli niebawem pójdzie za
nim kolejny materiał studyjny. (4)
Wojciech Chamryk
Overdrivers - Rockin' Hell/She's
On Her Period
2021 ROAR! Rock of Angels Records
Overdrivers to czterech młodych
Francuzów, zafiksowanych na punkcie
AC/DC. W roku 2016 wydali
samodzielnie debiutancki album
"Rockin' Hell", a po dwóch latach
kolejny "She's On Her Period".
Teraz doczekały się one oficjalnego
wznowienia nakładem ROAR! i
będą pewnie łakomym kąskiem dla
fanów nie tylko wymienionego na
wstępie zespołu, ale też Rose
Tattoo, Krokus czy Airbourne.
Inna sprawa jest jednak taka, że
choć chłopaki grają naprawdę dobrze
i z ogromnym serduchem, to
mimo wszystko są tylko świetnymi
imitatorami, chociaż wykonują
rzecz jasna autorski repertuar spółki
Clay-Desquirez - skojarzenie z
takim Kingdom Come nasuwa się
od razu, a to przecież tylko przykład
jeden z wielu. Nie znaczy to
jednak, że nie posłuchałem Overdrivers
z przyjemnością, chociaż
bardziej przypadł mi do gustu pierwszy
album. "Rockin' Hell" jest po
prostu bardziej buntowniczy, to
surowe granie niczym z pierwszych
płyt AC/DC wydanych jeszcze w
Australii, zawadiackie i będące
kwintesencją rock'n'rolla. Oczywiście
opartego na bluesie, czasem nawet
zdecydowanie hardrockowego,
ale to rock z lat 50. jest siłą napędową
Overdrivers, podobnie jak w
przypadku formacji braci Young.
Świetny jest tu choćby numer tytułowy,
brzmiący tak, że spokojnie
mógły trafić na któreś z wczesnych
wydawnictw AC/DC, podobnie
RECENZJE 217
jak, bardziej bluesowy, "Hot Driver",
zadziorny "Dirty Girls Island"
czy "Bertha Rottenfold". Drugi album
"She's On Her Period" to dla
Overdrivers już coś na miarę "For
Those About To Rock (We Salute
You)": najwyraźniej stworzony
już z pewnym wyrachowaniem, nie
tak jednorodny stylistycznie, a
jako całość mniej udany od debiutu.
Stąd bardziej metalowe akcenty
("The Best Blowjob In History"),
jeszcze większa dawka melodii
("Show Your Boobies") czy nawet
swego rodzaju eksperymenty (kojarzący
się ze Status Quo instrumental
"Bottoms Up"). Jednak mocy, a
przy okazji i pomysłów, nie starczyło
niestety na wszystkie utwory,
co bardzo doskwiera w piekielnie
monotonnym "Mister Moo" czy
typowym wypełniaczu "High
Mountains". Są tu też jednak i
świetne utwory utrzymane w stylistyce
AC/DC, z tytułowym i
"King Arthur" na czele, tak więc:
"She's On Her Period": (4)/ "Rockin'
Hell": (4,5).
Wojciech Chamryk
Pandemic Outbreak - Skulls
Beneath The Cross
2021 Awakening
Po wydanych w latach 2016-18 EP
"Rise Of The Damned" i "Collecting
The Trophies" Pandemic
Outbreak wraca z debiutanckim
albumem. Wcześniej ta pomorska
grupa poruszała się w stylistyce
siarczystego speed/thrash metalu z
elementami crossover, obecnie
brzmi jednak zdecydowanie mocniej,
wręcz brutalniej, proponując
mocarny death/thrash, taki trochę
w stylu sceny z Florydy przełomu
lat 80. i 90. Jest więc nad wyraz
surowo i konkretnie, ale też i
całkiem technicznie, szczególnie w
tych wolniejszych utworach czy
partiach ("Infected Identity", "... In
The Name Of God", "Ritual Annihilation").
Tym szybszym numerom,
szczególnie "Along The
Stream" czy "Obliterated Past" też
jednak niczego nie brakuje, a i starsze,
wydane już wcześniej utwory
"Rise Of The Damned" i "Human
Trophy" również zyskały w nowych
aranżacjach na intensywności. Bodaj
najbardziej podręcznikowym
przykładem obecnej przemiany
Pandemic Outbreak jest "Personification
Of Evil (F.F.F.)", świetnie
łączący deathową moc z
thrashowym pędem, a z tych bardziej
jednoznacznie thrashowych
utworów najbardziej podoba mi się
tytułowy. No i ciekawostka, bo wydawcą
"Skulls Beneath The
Cross" jest chińska wytwórnia
Awakening Records, co jest kolejnym
potwierdzeniem prawdziwej
ekspansji mocnej muzyki w tym
kraju - dobrze, że prowadzący ją Li
Meng po zespołach z Hiszpanii i
Francji docenił też gdańską ekipę,
bo są tego warci. (5)
Wojciech Chamryk
Pentesilea Road - Pentesilea
Road
2021 Self-Released
Do post-progresywnej podróży
drogami niewidzialnego miasta
zapraszają Włosi z Pentesilea
Road. Ich debiutancki longplay
wypowiada posłuszeństwo i wyraża
protest przeciwko zgubnym regułom
współczesnego świata. Tak jak
przeciwieństwem zastanego porządku
nie musi być wcale chaos,
tak też muzyka grana z ambicją
wykraczania poza ramy typowego
progresu (sic!) niekoniecznie musi
trącić chimerycznie utućkaną
maszkarą. Wystarczy podjąć Pentesileę,
aby się o tym przekonać.
W celu zobrazowania "niewidzialnego
miasta", na okładce albumu
przedstawiono zdjęcie z islandzkiego
Półwyspu Snaefellsnes uzupełnione
o skromniejszą, ale latającą
wersję Inntel Hotelu z północnoholenderskiego
miasteczka Zaandam.
Gwałtownie zmianna dynamika
tej muzyki koresponduje również
z faktem, że Pentesilea została
zamordowana podczas Wojny
Trojańskiej przez najznakomitszego
wojownika Starożytnej Grecji -
Achillesa. Nie zawiedziemy się,
gdy damy jej szansę, ponieważ momentalnie
oczaruje nas ona swą
fantastycznie asymetryczną urodą.
Wszystkie utwory składające się na
opisywany album są bogate aranżacyjnie,
a jednocześnie skomponowane
ze smakowitym umiarem.
Cóż, Włosi doskonale wiedzą, że
zazwyczaj wykwintna potrawa
wcale nie pozostawia po sobie
przyjemnego odczucia, gdy przeżremy
jej zbyt wiele. Co przesadzone,
to niestrawne. A co zbyt
techniczne, to zbyt zamulone.
Tymczasem majestatyczna Pentesilea
jest zgrabna. Wyważyła proporcje,
zadbała o pozytywne wrażenie.
Wyszczotkowała zęby, uczesała
rzęsy, przywdziała czystą kołczugę.
Dopiero wówczas podsunęła
nam krążek, abyśmy jej posłuchali.
Pierwszy utwór "Memory
Corners" uderza z werwą i impetem
właściwym ostatnim dokonaniom
Deep Purple, aby dopiero w trzeciej
minucie pokazać bardziej subtelne
oblicze - solówka gitarowa
stopniowo wprowadza tam odjechaną
przestrzeń, w ramach której
poszczególne instrumenty zrywają
się do ożywionej improwizacji.
Drugi kawałek "Stranded" łączy
ciężkie riffy gitarowe z prężnymi
partiami klawiszy, ale również zachwyca
klimatycznym zwolnieniem
w środkowej części. Prawdopodobnie
żadne akustyczne intro
nie podołałoby wprowadzeniu metalowców
w omawiany świat.
Przeciwnie, metalowcy potrzebują
dynamicznej jazdy na powitanie,
żeby od razu poczuć się jak w domu,
a dopiero potem wsłuchać w
bardziej eksperymentalne motywy.
Podobną konwencję obrało "Spectral
Regrowth" - najpierw agresywny
groove, później fushion jak u
Jeff Becka, ale dalej powrót do metalowgo
uderzenia z instrumentalnym
rozmachem. "Stains" jest już
w całości progresywno - progresywne,
ale dla przeciwwagi pierwszą
połowę "Give Them Space" odkręcono
na setkę; przypomina mi to o
islandzkim Ring Of Gyges, przy
czym tamci są zapatrzeni w Haken.
Nie jestem pewien, czy druga
połowa "Give Them Space" nie powinna
zostać wydzielona jako oddzielny
track, bo jest po prostu
kompletnie inna i brakło pomiędzy
nimi płynnego przejścia. Spośród
spokojniejszych fragmentów najbardziej
podoba mi się chyba "The
Psychopathology Of Everyday
Things" z tymi wszystkimi niesamowitymi
klawiszami, choć i tam
nie brakuje wyrazistego riffu gitarowego
oraz zdecydowanych uderzeń
perkusji. Utwór tytułowy pomimo
swej intensywności nie wydaje
się najbardziej reprezentatywny
ani chwytliwy i nie zdziwiłbym
się, gdyby został napisany
jako jeden z pierwszych. Gościnnie
udzielający się Ray Alder nie wybija
się na tle muzycznego krajobrazu.
Owszem, znakomicie zaśpiewał
w dwóch udanych utworach,
ale uwydatnił przy okazji, że
cały album nie odstaje poziomem
od dokonań Fates Warning ani
Redemption, ponieważ jego obecność
na "Noble Art" i "Shades Of
The Night" nie umniejsza jakości
pozostałym kawałkom (w których
jego głos już się nie pojawia). Z
drugiej strony, popularne stacje radiowe
mocno poprawiłyby jakość
repertuaru, gdyby puszczały "Noble
Art" tak ze cztery razy dziennie.
Podsumowując, "Pentesilea
Road" to ciekawa propozycja dla
wszystkich fanów dobrej muzyki.
(4)
Performed - Moronia
2021 Slovak Metal Army
Sam O'Black
Performed to zespół doświadczony,
istniejący z przerwami od 2003
roku, spodziewałem się więc po
jego studyjnym debiucie czegoś
lepszego. Tymczasem to poprawny,
nieźle zagrany thrash i nic
więcej. Tym bardziej to dziwne, że
część utworów liczy już sobie nawet
kilkanaście lat, panowie mieli
więc naprawdę sporo czasu na dopracowanie
tego materiału. Niestety,
ograniczyli się do roli pozbawionych
inwencji naśladowców
Megadeth ("War", "Killing Past")
czy Voivod (instrumentalny
"Uzzur", "Thick Fume Of Dependencies"),
co trudno poczytywać za
atut. Są też próby dodania czegoś
od siebie (niezły opener "Good
Mood Stealer", mroczny utwór tytułowy),
ale jako całość "Moronia"
to typowy produkt dla mniej wymagających
słuchaczy. (2,5)
Wojciech Chamryk
Persuader - Necromancy
2020 Frontiers
Persuader mierzy się wciąż z dziwnym
mitem na swój temat, jakoby
to była szwedzka wersja wczesnego
Blind Guardian. Zapewne
na tę opinię wpływ miały rzeczywiste
guardianowe inspiracje,
zwłaszcza na drugiej i trzeciej płycie
i nade wszystko udział wokalisty
Persuader, Jensa Carlssona,
w prawdziwej kopii starego Guardiana
- Savage Cicus. Wielu fanom
tak się jego wokal z dawnym
Hansim skleił, że zaczął rzutować
na wszystko, co Jens zaśpiewa.
Prawda jednak jest taka, ze Persuader
to raczej strzępy Blind Guardian
na melo-deathowym fundamencie,
niż wierna kopia pierwszych
krążków Niemców. A ponieważ
Persuader płyty wydaje
rzadko, fakt ten umyka słuchaczom
i co rusz nowy Persuader
ogłaszany jest jako "długo wyczekiwany
kolejny stary Guardian".
Długie przerwy między krążkami
Szwedów - zwłaszcza ostatnio -
wynikają z charakteru grupy. Muzycy
nie tworzą zawodowego zespołu,
grają "po godzinach", a najdłuższa,
bo ośmioletnia, przerwa
podyktowana była względami rodzinno-rodzicielskimi.
Być może
właśnie w tej "amatorskiej" formie
tkwi siła Persuader. Zespół nie
jest związany kontraktami wymuszającymi
płytę co dwa lata, a to
skutkuje swobodą w komponowaniu.
Persuader tworzy i nagrywa
wtedy, kiedy ma na to ochotę. I
taki właśnie jest album "Necromancy"
- oparty na dwóch wspomnianych
podwalinach: stylistycznie
218
RECENZJE
na guardianowym melo-death, jakościowo
- na tym, co w zespole
najlepsze. To po prostu typowa dla
tego fenomenalnego zespołu energetyczna
petarda, w której siarczyste
riffy przeplatają się ze świetnymi
liniami wokalnymi. Oczywiście
można zauważyć pewne zmiany.
Słychać, że Jensowi trudniej
przechodzić ze śpiewu w growl.
Mam wręcz wrażenie, że o ile na
pierwszych płytach śpiewał oboma
stylami z lekkością żonglera, o tyle
na ostatniej musiał być nagrywany
osobno do każdego z nich. Wydaje
się, że mniej jest szaleństwa w jego
głosie, choć może być to kwestia
zwyczajnych zmian w organizmie
pojawiających się wraz z upływem
lat, zwłaszcza, że Jens deklaruje, że
drze się na całego, zupełnie lekceważąc
sobie techniki śpiewu. Słychać
też, że płyta odrobinę gorzej
brzmi niż doskonałe "Evolution
Purgatory" czy "When Eden Burns".
Mimo tych drobnych zmian jest to
wciąż krążek na wysokim - wyznaczonym
przez sam zespół - poziomie.
(4,8)
Pnuk - Pnuk
2018 Rock CD
Strati
Pnuk to formacja z południowozachodniej
Hiszpani, która działa
od roku 2014. Ich domeną jest
thrash/crossover. Mogę założyć się,
że na swojej drugiej płycie "Pnuk"
wykrzykują mocno zaangażowane
teksty podszyte gniewem. Moje
przypuszczenia wynikają z faktu,
że panowie drą się na niej po hiszpańsku.
Zupełnie mnie to nie przeszkadza,
wręcz odwrotnie. Tym
bardziej, że brzmi to wiarygodnie i
niesie ze sobą moc oraz energię.
Taką samą potęgę i wigor powinna
nieść muzyka, a niestety tak się nie
dzieje. Moim zdaniem winę ponoszą
kompozycje, które co chwila
rozłażą się, gubią wątki i po prostu
są takie sobie. W ten sposób bardzo
szybko tracą moc i siłę przekazu.
To chyba najgorsze co może
przytrafić się kapeli, która gra
thrash/crossover. Fakt w muzyce
Hiszpanów jest sporo melodii, ale
to nie one są przyczyną tego stanu
rzeczy. W wielu kapelach thrashowych
mamy do czynienia z melodiami
ale w żaden sposób nie odbija
się to na ich krzepie i żywiołowości.
Jednak w utworach na "Pnuk"
znajdziemy również dobre chwile,
są to chociażby motoryczne zwolnienia
w końcówce "Hijos De Guerra"
czy też w środku "Ecclesia Est
Mendacium". Trafiły się też kawałki,
które w całości całkiem nieźle
wypadają, a mam na myśli "Tu
Inferno", "El Juego De Tu Vida" i
sztandarowy "Pnuk". Bardzo dobrze
przedstawia się również wolna
i instrumentalna kompozycja, ze
świetną melodią i klimatem "Mas
Alla". Dużym minusem tego krążka
jest też brzmienie. Myślę, że
Hiszpanie chcieli zabrzmieć naprawdę
bardzo mocno i w miarę
współcześnie. Niestety wyszło im
to wręcz amatorsko. Trochę mnie
to dziwi, bo aktualnie nawet w warunkach
domowych uzyskuje się
przyzwoity sound, bardzo bliski
temu co proponują profesjonalne
studia. Ogólnie drugi album Hiszpanów
"Pnuk" wypada tak sobie, z
pewnością zainteresują się nim
tylko niepoprawni thrashersi. Inni
powinni wybrać coś innego, wszakże
ta scena ma do zaoferowania
sporo dobrych produkcji. (3)
Pnuk - After Death
2020 Self-Released
\m/\m/
Wraz z ostatnią, trzecią płytą
Hiszpanów z Pnuk przyszły zmiany.
Kapela pożegnała się z wokalistą
Soubri. Teraz za wokale odpowiadają
gitarzyści Mike i Alex i
wychodzi im to całkiem nieźle.
Także nie ma co płakać za panem
Soubri. Inna kwestia to, że obaj
muzycy śpiewają po angielsku, co
niektórym może bardziej się spodobać.
Jeśli chodzi o kompozycje,
to może wiele się nie zmieniło, ale
wydaje się, że są bardziej spójne i
konkretne. Dzięki temu zostały
wyeksponowane walory muzyki
Hiszpanów, niezłe riffy, dobre motywy
i melodie, niczego sobie sola,
całkiem logiczne zmiany temp i
atmosfery. Łatwiej jest też dostrzec
ich różnorodność. "After Death"
ma również dużo lepszą produkcję
i brzmienie. Wreszcie zagadało tu
wszystko jak trzeba. A co najważniejsze
dzięki temu w pełni wybrzmiewa
moc ich muzyki, która
dobitnie nabrała wyrazu. Wreszcie
można docenić warsztat muzyków,
sound każdego z instrumentów i
ich gra wreszcie przemawia do odbiorcy.
Mimo niewątpliwych pozytywów,
które przyszły wraz tym
krążkiem, ciężko Hiszpanów zaliczyć
do czołówki sceny thrashowej.
Jest to któraś tam liga ale wraz z
wypuszczeniem "After Death"
wiemy, że Pnuk to ich bardzo solidny
reprezentant. (3,7)
\m/\m/
Poverty's No Crime - A Secret
To Hide
2021 Metalville
Poverty's No Crime to działający
od trzydziestu lat niemiecki zespół
grający metal progresywny, który
właśnie przypomina się najnowszym
- ósmym - albumem zatytułowanym
"A Secret to Hide".
Ich progresywny metal inspirowany
jest Dream Theater, ale może
kojarzyć się także z Vanden Plas,
Conception a nawet Rush. Z tym,
że już od dawna Niemcy wybudowali
swój własny muzyczny świat,
w ramach którego budują swoje kolejne
płyty. Co prawda niezbyt
wielu fanów progresywnego metalu
podziela moje zdanie, przynajmniej
sądząc po statusie kapeli oraz
po powtarzających się zarzutach w
recenzjach, że ciągle za bardzo skupiają
się na dokonaniach Dream
Theaterm. No cóż mam odmienne
zdanie. Kompozycje Poverty's No
Crime są przeważnie długie, rozbudowane,
znakomicie skonstruowane,
pełno w nich niezłych muzycznych
pomysłów, melodii, a także
emocji oraz klimatów. Muzycy
chętnie bawią się również kontrastami,
także ich umiejętności przechodzenia
z dynamicznych motywów
w te bardziej stonowane i wysublimowane
jest wręcz mistrzowskie.
Wykonanie przez instrumentalistów
jest również na poziomie.
Najbardziej w uszy rzuca się
gra gitarzysty Marco Ahrensa,
szczególnie partie solowe, chociaż
moc jego riffów także potrafi przykuć
uwagę. Za klawisze odpowiada
Jörg Springub, jego instrument
oraz gra jest cały czas słyszalna, ale
co ciekawe nie wytrąca ona koncentracji
w odbiorze muzyki. Znacznie
bardziej zaznacza swoją obecność
sekcja rytmiczna, która nie
epatuje jakimiś wymyślnymi technicznymi
zagraniami, a bardziej
skupia się na budowaniu solidnych
fundamentów dla poszczególnych
kompozycji. Dobrym wokalistą
jest także Volker Walsemann, ma
sporo pomysłów na fajne melodie,
choć w jego głosie nie ma czegoś
charakterystycznego, co by wyróżniało
go tle równie dobrych wokalistów
sceny progresywnego metalu.
Już spektakularny i brawury
opener "Supernatural" wprowadza
nas w to co nas czeka na "A Secret
to Hide". Każdy następny utwór
jest równie udany, intrygujący, dopieszczony
oraz niosący optymizm,
co wpisuje się w koncepcję formacji,
która głównie przygotowuje
muzykę do słuchania całościowego.
Nie inaczej jest właśnie "A
Secret to Hide". W takich wypadkach
pomocna jest też opowieść
wpisana w pewną koncepcję. Co
prawda na tym krążku nie ma jednej
konkretniej historii, ale jak
Volker wyjaśnia utwory dotyczą
jego wewnętrznego nastawienia do
życia i ogólnie mają pomóc słuchaczom
przetrwać ten nielekki czas
pandemii i lockdownów. Naprawdę
dość ciężko wybrać wśród tej
ósemki ten najlepszy utwór, każdy
ma coś swojego i atrakcyjnego.
Gdybym jednak musiał koniecznie
wskazać, to byłby kompozycja
"Grey to Green" o świetnym klimacie
i ze znakomitymi mocnymi gitarami.
Całość brzmi typowo dla
progresywnego metalu, słowem:
wyśmienicie, dlatego biorąc wszystko
pod uwagę, fani progresywnego
metalu nie powinni być obojętni
na "A Secret to Hide". (4,5)
Powerwolf - Call of the Wild
2021 Napalm
\m/\m/
Ponieważ Powerwolf nagra kolejną
płytę w 100% w stylu Powerwolf,
na takim samym poziomie i z
taką samą realizacją, recenzja w zasadzie
mogłaby nie istnieć. Można
by to odebrać, jako zarzut. Można
też popatrzeć tak, jak patrzy jeden
z mózgów kapeli, Matthew
Greywolf - Powerwolf musi tak
grać, bo nikt nie brzmi jak Powerwolf.
Takie brzmienie, takie kawałki
i taka realizacja to znaki rozpoznawcze
niemieckiej ekipy. Skupię
się zatem na tym, co w zespole
nowego. Przede wszystkim po raz
pierwszy pojawiają się poważne
słowa. O ile zespół zwykle bawi się
estetyką kościoła katolickiego i
zarzeka się, że nigdy nie zamierzał
nikogo obrazić, bo wszystko jest
teatralną konwencją, tym razem
pojawił się krytyczny tekst - cios
wymierzony w kościół. Jest to
kawałek "Glaubenskraft" dotykający
grząskiego tematu nadużyć seksualnych
w kościele. Druga różnica
jest dla mnie, zwykłego słuchacza,
mniej zauważalna, ale za to
bardzo istotna dla zespołu. Powerwolf
inaczej zaaranżował orkiestracje.
Do tej pory były one dodawane
do już istniejących utworów.
Tym razem kawałki były komponowane
już z myślą o partiach
orkiestrowych. Trzecia nowość, to
folkowe motywy z innego świata
niż Rumunia. Kawałek "Blood for
Blood (Faoladh)" brzmi niemal jak
powerwolfowa interpretacja irlandzkiego
folk rocka. Poza tym, "Call
of the Wild" to wzorcowy Powerwolf
ostatnich lat - dużo chwytliwych
melodii, skoczne riffy, mo-
RECENZJE 219
carny głos Attili. Tylko tych maidenowych
harmonii z dawnych lat
żal. Ale to "se ne vrati". (4)
Primal Fear - I Will Be Gone
2021 Nuclear Blast
Strati
W pandemicznych realiach zespoły
zmuszone są przypominać o
sobie fanom jeszcze intensywniej
niż w epoce koncertowej, stąd
istny wysyp nie tylko premierowych
albumów, ale też krótszych
wydawnictw. Primal Fear wydali
latem długogrający materiał "Metal
Commando", a ponieważ stosunkowo
niedawno wypuścili też
album koncertowy, kompilacyjny
oraz box z pierwszymi płytami, to
pole manewru mieli już ograniczone.
Dlatego pewnie skończyło się
na EP-ce, formacie jak dotąd niezbyt
przez tę grupę hołubionym,
obecnie przeżywającym jednak renesans
popularności. W wypadku
"I Will Be Gone" to prawdziwy cymesik,
albo wersj na kolorowym
winylu bądź shape pisture disc,
materiał jest też dostępny w wersji
CD. To pięć utworów, na pewno
ciekawych dla fanów Primal Fear.
Utwór tytułowy jest akustyczną
wersją numeru znanego z ostatniego
albumu, z gościnnym udziałem
Tarji Turunen. Mnie znudził, ale
pewnie znajdzie też zwolenników.
Niepublikowany dotąd "Vote Of
No Confidence" na pewno nie dołączy
do zespołowych klasyków,
ale to solidny, mocny numer, typowy
dla stylistyki Niemców i metalu
lat 80. Trzy kolejne oryginalnie
trafiły na japońską edycję "Metal
Commando": krótki instrumental
"Rising Fear" jest tak naprawdę
wstępem do "Leave Me Alone", kolejnego
typowego numeru z dorobku
Primal Fear. "Second To None"
jest znacznie ciekawszy, totalnie
zakorzeniony w ósmej dekadzie
ubiegłego wieku, surowy i wyrazisty,
niczym najlepsze utwory
Accept - jeśli miałbym kupić tę
płytkę, to przede wszystkim dla
niego, bo reszta jest solidna, ale nic
ponadto. (3,5)
Wojciech Chamryk
Protest - The Corruption Code
2020 Self-Released
Pomiędzy kwietniem a październikiem
ubiegłego roku amerykańscy
thrashers z Protest wydali trzy
krótsze materiały, w 2/3 dostępne
tylko w wersjach cyfrowych. Błędnie
opisywana jako EP "A Pledge
Of Terror", bo to tylko dwa utwory,
tak więc SP, nic innego, to prosta
łupanka z obłędnym rykiem i
cyfrową, tandetną produkcją - aż
strach pomyśleć, jak brzmi to z 7",
jeśli nikt nie pokusił się o dodatkowy
mastering na potrzeby winylowego
nośnika. Cztery numery z
"Abuse Of Power" są już ciekawsze
muzycznie, a i brzmią też
jakby lepiej, szczególnie blastowy
utwór tytułowy i zróżnicowany
"Green River". Podobne patenty,
tyle, że w jeszcze bardziej dopracowanej
formie, mamy na "The
Corruption Code". Króciutki - jest
do niego video - "Eve's Error" na
początek, dynamiczny, tytułowy
thrasher, szaleńczy "Know Your
Enemy" i mroczny, piętnujący sytuację
polityczną w USA, trwający
ponad pięć minut "Useless
Weapon" potwierdzają, że Protest
nie powiedział jeszcze ostatniego
słowa. (4)
Psychic Hit - Solutio
2021 Seeing Red
Wojciech Chamryk
Niech zgadnę. Minęło trochę czasu
od publikacji Heavy Metal Pages
79. Przeczytaliście sporo wywiadów
wraz z towarzyszącymi im recenzjami.
To i owo nawet sprawdziliście
na YouTube. Być może
kilka płyt zakupiliście. Chcecie
wiedzieć więcej o metalu, macie
sporo czasu, dotarliście do literki P
w dziale "Decibels' Storm" (bo tak
to się u nas nazywa). Patrzycie, czy
przypadkiem nie zawieruszyła się
jakaś perełka, której nie przeznaczono
właściwej uwagi w magazynie.
Uwielbiacie metalowe smakołyki,
skoro czytacie te słowa,
hm? Im bardziej organicznie wyprodukowane,
tym chętniej przez
Was słuchane. Im bardziej autentyczne,
tym bardziej poszukiwane.
A skoro tak, to mam coś dla Was:
"Solutio" od Psychic Hit. Wbrew
pozorom ten tytuł nie uwodzi
wcale obietnicą rozwiązania żadnego
życiowego problemu ani nawet
nie odnosi się do radzenia sobie z
pogmatwanymi sytuacjami. Bez
ostatniego "-n" mamy łaciński termin
oznaczający roztwór, czyli po
ludzku udaną mieszankę dwóch
lub więcej składników. Trochę pokręconej
filozofii, trochę proto
doom hard rocka. Sześć krótkich
piosenek zawierających niemal
wszystko i nic. Chociaż bez spiny,
bez banalnych refrenów do wspólnego
śpiewania przy ognisku, bez
wstydu. Dosadnie brzmiący jam.
Kompozycje brzmiące ulotnie.
Kalifornijska młodzież o częściowo
republikańsko-południowoafrykańskim
pochodzeniu (połamałem
właśnie ospermiony jęzor, a wystarczyłoby
powiedzieć: USA +
RPA) pozwala sobie na nieokiełznany
strumień blablabla-nia.
Przedstawiają się jako poeci z
ulicznego rogu w skórzanych spodniach,
którzy uciekli pasterzom goniącym
stado spadające z klifu w
przepaść. Wyglądają i zachowują
się tak, jakby autochtony z Toro
Verde Nature Adventure Park
podarowały im dziwaczny dar;
sekretny talent do wytrącania najbardziej
otwartych umysłów z
równowagi. Bo niby o czym może
być epicko dłużące się "Orocovis" w
wykonaniu Psychic Hit? Poza tym
jaka puertorykańska tajemnica
tchnęła życie w akustyczne intro
"The Hand Of Fate"? A może to
tylko bełkot, za którym nie stoi nic
poza grzybami halucynogennymi
(cóż, podpowiada to ich videoclip
do "Livin' On")?. Zamiast odpowiedzi,
udzielę przestrogi: obłędem
grozi szaleństwo, muzyka - swobodą.
(3.5)
Sam O'Black
Reaper - Stranger Than Fiction
2020 Self-Released
Kiedy zaczynali grać, byli nastolatkami.
Upłynęło 10 lat i Reaper
jawi się całkiem nieźle - może jeszcze
nie jako objawienie brytyjskiej
sceny progmetalowej, ale już w
okolicach jej czołówki. Wszystko
za sprawą drugiego albumu "Stranger
Than Fiction", materiału krótkiego
(38 minut), zwartego i dopracowanego.
Nie ma tu więc dłużyzn,
za to sama esencja, podana w
formie stopniowo coraz dłuższych
utworów, trwających od 4 do blisko
8 minut. To rozwiązanie ciekawe
o tyle, że nie wiadomo kiedy
zanurzamy się w świat Reaper, coraz
bardziej doceniając ostre i surowe
(zaczynali wszak od thrashu),
ale też zaawansowane technicznie
kompozycje, z licznymi zmianami
tempa i akustycznymi wtrętami. Z
metalowej stylistyki najbardziej
przypadł mi do gustu rozpędzony
"Jericho" z dwiema solówkami, zaś
z rzeczy bardziej progresywnych/
odjechanych "Walk The Sky", mający
też w sobie coś z post-rocka i
jazzu. Warto. (4,5)
Wojciech Chamryk
Rebellion - We are the People
2021 Massacre
Ale się w Rebellion pozmieniało!
Ja wiem, że niemieckie zespoły
zwykło się postrzegać jako pożeraczy
własnych ogonów i "odciskaczy"
tego samego stempla, ale przecież
nie o takich zmianach tu mowa.
Choć Tomi zapowiadał kolejną
płytę o okresie wędrówek ludów,
nastąpił niemały zwrot akcji.
Tomi, ten Tomi, który zasiał ziarno
historii w Grave Digger, ten
Tomi, który zwykł pisać o epoce
żelaza, wczesnym średniowieczu i
sztukach Szekspira, napisał płytę o
nowożytności i XX wieku. Ten Tomi,
który tylko opisywał rzeczywistość,
wystąpił w roli komentatora
i obrońcy humanistycznych wartości
obarczając wszelkie wojny
winą za nacjonalizmy i totalitaryzmy.
Ten Tomi, który pisał koncept
albumy spinając je ramami
czasowymi, napisał koncept album
spięty narracją światopoglądu. Na
domiar zmian, płyta brzmi jeszcze
ciężej i masywniej niż poprzednie
"rebelliony". Nie jest nowością, że
Rebellion z płyty na płyty robi się
coraz toporniejszy, ale tutaj doszły
jeszcze dodatkowe wzmocnienia -
posłuchajcie ciężaru w "Verdun",
niemal blackmetalowych momentów
w "Gods of War" czy solówki w
"Vaterland". Perkusja brzmi przestrzennie,
z pogłosem, a jednocześnie
surowo jak śledź. Zniknęły zaś
miękkie sola w stylu lat 70., które
ozdabiały poprzedni album "A
Tragedy in Steel Part II: Shakespeare's
King Lear". Nic dziwnego,
wszak w zespole radykalnie zmienił
się skład. Ciekawe jest jednak
to, że pojawiły się gitary tu i ówdzie
nieco nawiązujące do klasycznego
brzmienia Uwego Lulisa,
które swego czasu były znakiem
rozpoznawczym Rebellion. Jako
że Uwe był producentem tej płyty,
mam pewne podejrzenie, że nakierował
nowych chłopaków na "właściwe"
brzmienie Rebellion. Tego
być może dowiemy się, jak przeprowadzimy
z muzykami wywiad.
Co ciekawe, sam Uwe napisał jeden
kawałek i zagrał w nim gitary
prowadzące ("World War II").
Jakby tego było mało, solówkę w
tym numerze nagrała Simone
Wenzel, przywołując tym samym
złote czasy Rebellion z okresu
płyt - wikińskich sag. Niestety muszę
ostudzić emocje. "We are the
People" to nie jest płyta na miarę
tych majstersztyków. Mimo
zmian, smaczków i ciekawostek, to
kontynuacja bardzo grubo ciosanego
stylu Rebellion wypracowanego
na "Furor Teutonicus". Nie da się
220
RECENZJE
jej jednak odmówić tego, co od
zawsze w ekipie Tomiego najlepsze
- świetnego rekonesansu merytorycznego,
wierności stylu i świetnych,
chropowatych wokali Seiferta.
(4)
Red Cain - Kindred: Act II
2021 Sliptrick
Strati
Nie słyszałem pierwszej części tego
konceptu, ale wyraźnie widać, że
niczego z tej racji nie straciłem, bo
wysłuchanie aktu drugiego było
prawdziwą męczarnią. Najgorsze
było zaś to, że przed odsłuchem
zapoznałem się z promocyjnym
elaboratem, podkreślającym, że
Red Cain to prawdziwe objawienie
kanadyjskiej sceny metalowej,
mus dla fanów Kamelot, Symphony
X, Tesseract, Amaranthe czy
nawet, o zgrozo, Alter Bridge.
Opener "Kindred" okazał się nawet
niezgorszym, prog/powerowym numerem,
ale z każdym kolejnym
utworem było niestety coraz gorzej.
Na tle gotycko popowego
"Demons" czy nijako/nowoczesnego
"Sons Of Veles" okazało się również,
że tacy Amaranthe to przy
Red Cain prawdziwi mistrzowie, a
za muzykami Kamelot czy Symphony
X gitarzysta Tyler Corbett
i wokalista Evgeniy Zayarny mogliby
co najwyżej nosić instrumenty,
ewentualnie rozstawiać im
przed koncertami sprzęt. Jeden
plus, że to raptem niecałe 37 minut
muzyki, bo godzinny gniot tego
typu mógłby mieć fatalny
wpływ na zdrowie słuchaczy - moje
na pewno. Próby wplatania elementów
blackowych w "Precipice
Of Man" (skrzek) i "Baltic Fleet"
(blasty) też wypadły karykaturalnie,
ale czego można wymagać od
zespołu, którego "obecne wcielenie
lączy wszystkie te wpływy, zmieszane
z dużą ilością wódki i
wschodnioeuropejskiej melancholii,
wstrząśnięte i zmieszane"?
Optymistycznie zakładam, że kolejnej
płyty Red Cain nie będę musiał
słuchać: (1), delete, dziękuję i
nie polecam się na przyszłość.
Wojciech Chamryk
Return To Void - Memory Shift:
The Day After
2018 Pitch Black
W poprzednim numerze opisywałem
ich ostatni album "Infinite
Silence", którym nawet wzbudził
moje zainteresowanie. W ten sposób
zapragnąłem zapoznać się z ich
wcześniejszymi dokonaniami. Los
chciał, że dość szybko trafiłem na
poprzedni krążek Finów. "Memory
Shift: The Day After" ukazuje
zespół już w pełni ukształtowany,
który zna swoją wartość i jest przekonany
o słuszności wybranej drogi.
Co prawda muzyka zawarta na
nim nie błyszczy tak jak na "Infinite
Silence" ale ma już wiele walorów,
którymi potrafi wzbudzić
uwagę ewentualnego słuchacza.
Niemniej na drugim krążku Finów
bywają pewne odskocznie stylistycznie.
I tak rozpoczynający kawałek
"Secret Societies" ma sporo naleciałości
z melodyjnego power metalu,
tego bardziej ambitnego, ale
ma. Natomiast w utworze "Man Of
The Sword" wyczuwam elementy
power metalu w stylu zbliżonym
do Savatage. A w takim "Scars Are
Real" pobrzmiewają nawiązania do
klasycznego heavy metalu. Niemniej
słuchając albumu nie ma
wątpliwości, że mamy do czynienia
z progresywnym metalem. Kompozycje
są różnorodne, rozbudowane
i ciekawe, choć nie przesadnie długie.
Sporo w nich przeróżnych muzycznych
pomysłów i melodii. Aczkolwiek
nie wszystkie utwory są
dopracowane. Pod tym względem
jest lepiej na "Infinite Silence".
Wydaje się, że jedynie kompozycja
"Atlantis" mogłaby spróbować odnaleźć
się na ostatnim krążku Return
To Void. Natomiast wykonanie
i umiejętności muzyków są
na naprawdę na wysokim poziomie.
Ułatwia to w dobrym odbiorze
całej zawartości krążka. Nie
inaczej jest z wokalistą Markku
Pihlaja, który ma niezły ale jedynie
standardowy głos jak na scenę
progresywnego metalu. Trochę
uwag miałbym także do soundu
całości "Memory Shift: The Day
After". Niby wyraźnie dotyka standardów
obowiązujących w tym stylu
muzycznym, ale niestety nie
brzmi to tak soczyście jak w innych,
dobrych produkcjach i wydawnictwach
z tej sceny. Mimo
wszystko muzyka, która znalazła
się na tej płycie oraz ogólnie zespół
Return To Void jest warty zainteresowania
maniaków progresywnego
ciężkiego grania. (3,7)
Revenge - Trust in Metal
2020 Rata Mutante
\m/\m/
Revenge jest czołowym przedstawicielem
kolumbijskiej sceny heavy
metalowej, a zarazem jedną z najbardziej
rozwiniętych południowoamerykańskich
kapel spośród tych
powstałych w XXI wieku. Począwszy
od 2005 roku wydają regularnie
kolejne albumy studyjne, a
"Trust in Metal" jest ich już
ósmym longplay'em. Wbrew ich lokalnym,
trudnym warunkom socjoekonomicznym,
udaje im się grać z
powodzeniem oryginalną muzykę.
Występują na żywo nawet wtedy,
gdy niemal nikt na świecie tego nie
robi - widziałem ich entuzastyczne
doniesienia z klubowego występu
w Bogocie, który odbył się w marcu
2021. W tej chwili zapowiadają
zaś kolejne show na maj 2021. Pokazują,
że jak ktoś chce, to da się.
Ich najnowszą propozycję "Trust
in Metal" wyróżnia połączenie
organicznego brzmienia i speedproto-thrashowej
ostrości z uporządkowaniem
struktur wszystkich
kompozycji. Poprzednie "Spitting
Fire" celowało bardziej w zadziorne,
surowe melodie, nawiązując
miejscami wręcz do estetyki znanej
z debiutu Overkill "Feel The Fire"
(oczywiście bez żadnego plagiatowania,
to tylko luźne skojarzenie).
Na "Trust in Metal" nadal
jest melodyjnie, ale główny akcent
przeniesiono na ostrość wyrazu.
Nie pomylimy się nazywając to
thrash metalem, chociaż ja to postrzegam
jako żywo brzmiący i masywny
true speed metal. Bardzo
ważne jest przy tym podkreślenie
jakości i kunsztu kompozycyjnego
Kolumbijczyków. Jestem absolutnie
pewien, że przemyśleli każdy
szczegół i udało im się uniknąć niechlujnego
bałaganu. Naprawdę panuje
tutaj wzorowy porządek.
Nigdzie nie wkradł im się chaos,
nawet wtedy gdy śpiewają "Iron
side, lord of the storm, iron side, out of
control" ("Iron Side"). Doskonale
wiedzą, co chcą wyrazić, robią to
bardzo dosadnie i panują nad
dynamicznym rozwojem kolejnych
motywów muzycznych. Wokalista
Hellfire pluje metalowym ogniem,
a kiedy trzeba - ryknie tak, że lewiatany
uciekają (początek "Hellish
Hammer"). Perkusista Hell
Avenger napierdala w tempie
światła (wsłuchajcie się w "Black
Rites", ale to się odnosi też do wielu
innych utworów), chociaż potrafi
też zaproponować udany
podkład pod wolniejszy, klimatyczny
przerywnik "March Of Vengeance".
Gitarzysta prowadzący
Night Crawler (wspierany przez
dodatkową gitarę Hellfire'a) pokazuje
swoją wszechstronną zdolność
do tworzenia ciekawych i urozmaiconych
solówek (brawa za melodyjny
popis oraz jego harmonijne
dopełnienie w "Fight, Wild &
Ride"!) oraz zakręconych riff'ów
(obłąkańczy patent w "Hard Ride -
Black Sign"). Podoba mi się też, że
Night Crawler w odpowiednich
momentach schodzi z pierwszego
planu i gra motorycznie w tle
("True Metal"). Nie chciałbym pominąć
słów uznania dla basisty
Harder'a - wydaje mi się, że pełni
on kluczową rolę w utrzymaniu
rytmiczności i nadaniu dodatkowej
gęstości utworom, a przede wszystkim
ogromnego cięźaru. Być może
trudno to zauważyć komuś, kto
sam nie gra na żadnym instrumencie,
ale bez niego "Trust In Metal"
nie byłoby aż tak masywną i wgniatającą
w fotel płytą. Chciałbym
wspomnieć, że uwiera mnie specyficzna
latynoska melodyka wielu
południowoamerykańskich zespołów
(np. Zarpa), może dlatego, że
nie jestem do niej przyzwyczajony,
ale niezależnie od powodu, cieszę
się, że Revenge jest pozbawione
tego rodzaju klimatu. Grają po
swojemu, a gdybym koniecznie
miał wskazać jakieś (odległe) skojarzenia,
to byłoby to raczej Exciter
lub Venom. Z tego wszystkiego
słuchacz otrzymuje kawał
piekielnie porywającej jazdy z bezpieczną
trzymanką, po której chce
powtórki. (5)
Rezet - Truth In Between
2021 Metalville
Sam O'Black
Można by snuć rozważania, że
niemiecki Rezet swym piątym
albumem trafił we właściwy czas.
Pytacie czemu? Chociażby dlatego,
że jeden z utworów nosi tytuł
"Plague". Oczywiście jest to pewnie
moja nadinterpretacja niekoniecznie
pokrywająca się z intencjami
zespołu, jednak przypuszczam, że
nie tylko ja miałem takie skojarzenie.
Wspomniany powyżej utwór
nie jest jedyną perełką na "Truth
In Between". Ba, nie jest nawet
najlepszą, gdyż talentu do tworzenia
ciekawych melodii tym wesołym
Niemiaszkom nie brakuje.
Dodajmy, że melodii niepozbawionych
thrashowej wściekłości (chociaż
ci, dla których wyznacznikiem
takowej jest Kreator czy Slayer mogą
kręcić nosem). Dobrym przykładem
niech będzie chociażby kawałek
o jakże wdzięcznym tytule "Populate.
Delete. Repeat.". Początkowy
riff to takie nawiązanie do najlepszych
tradycji gatunku. Słysząc
go, naprawdę trudno jest człowiekowi
powstrzymać się od intensywnego
headbangingu. Podobnych
momentów na "Truth In Between"
znajdziemy znacznie więcej.
Słychać, że chłopakom nieobce są
także zdecydowanie bardziej rockendrollowe
klimaty, co udowadniają
na przykład w dość radosnych
"Renegade", "Never Satisfied" czy
RECENZJE 221
mającym w sobie coś punk rocka "I
Not Gonna Stop". Jako ciekawostkę
warto potraktować udział znanej
z Burning Witches, a ostatnio
również z Crypta gitarzystki Sonii
Anubis, która uraczyła nas wyśmienitą
solówką w utworze "Half
A Century". Można by w tym
miejscu rzec, że wszystko ładnie,
pięknie i tak dalej. Całkiem dalekie
od prawdy by to nie było, ale…
Właśnie, zawsze musi być jakieś
"ale", które całkowicie rozwala pierwotnie
idealny i sielski obrazek.
Zasadniczo przyczepić się tu można
do jednego, ale za to istotnego
mankamentu. Otóż mam na myśli
długość albumu. Całość trwa ponad
56 minut. Moim skromnym
zdaniem w przypadku tego typu
grania jest to zdecydowanie za
długo. Godzinna porcja muzyki
Rezet słuchana ciągiem, mimo
wszystkich swoich plusów może
wywoływać u słuchacza znużenie,
które w skrajnych przypadkach
może przerodzić się w całkowite
zniechęcenie. Spójrzmy prawdzie
w oczy. "Truth In Between" to jednak
nie ta liga co "Master Of
Puppets" Metallicy, który, mimo
że jest prawie równie długi, to od
początku do końca trzyma w napięciu.
Być może jeszcze nie ta liga.
Bo któż z nas raczy wiedzieć, co
tam wesołki z Rezet jeszcze w
przyszłości wymodzą (4).
Bartek Kuczak
Ronnie Atkins - One Shot
2021 Frontiers
Ronnie Atkins ma 56 lat, śpiewa
od wczesnych lat 80., a sławę zdobył
w zespole Pretty Maids, którego
frontmanem jest do tej pory. I
dopiero teraz wydał pierwszą, solową
płytę - domyślam się, że pewnie
by jej nie było, gdyby nie fakt, że
wokalista od dwóch lat walczy z
nowotworem płuc i nie wygląda to
dobrze... W macierzystej grupie
Atkins wykonuje melodyjny/tradycyjny
metal, którego zresztą Pretty
Maids byli w połowie lat 80. czołowymi
przedstawicielami, na solowym
wydawnictwie poszedł więc
w nieco inną stronę. Proponuje na
"One Shot", materiale stworzonym
z kolegą z zespołu, klawiszowcem
Chrisem Laneyem, który gra tu
również na gitarze, utwory bardziej
przebojowe, mieszankę popu/AOR/
hard'n'heavy. Niestety w większości
jest to mdła, współczesna odmiana
takiego grania, bezpłciowa i
równie nijako brzmiąca: tak naprawdę
"Real", "Frequency Of Love",
"Picture Yourself" i kilka innych
piosenek ratuje tylko niepowtarzalny
głos Atkinsa, który mimo tak
dużych problemów ze zdrowiem
jest w doskonałej formie. Na szczęście
jest tu również kilka lepszych
utworów: odwołujący się do dokonań
The Who i Thin Lizzy "Scorpio",
popowy, ale na modłę lat 70.
(kłania się Smokie) "Subjugated", a
przede wszystkim ostrzejsze "I
Prophesize", "Before The Rise Of An
Empire" i najlepszy na płycie "One
By One", który spokojnie mógłby
trafić na któryś z ostatnich albumów
Pretty Maids. Ciekawostką
jest też gościnny udział kilku gitarzystów,
między innymi Pontusa
Norgrena (HammerFall) czy Kee
Marcello (ex Europe); jednak mimo
radości z faktu, że Ronnie Atkins
nie daje się chorobie i wciąż
śpiewa jak mało kto, "One Shot"
jako całość niestety nie przemawia
do takich stetryczałych już nieco
fanów hard'n'heavy jak ja... (3)
Wojciech Chamryk
Rylos - Solarworks pt. 2
2020 Inverse
Part 2, czyli chyba jakaś kontynuacja,
ale nie mam pojęcia czego, bo
wydawca poskąpił informacji. Zespół
jest, zdaje się, z Finlandii i gra
hard'n'heavy. Kiedy idą w kierunku
współczesnego power metalu z
wyyyyyyyysokimi wokalami, jak w
"Pure Energy", brzmi to tak sobie.
Granie przebojowe ("Black Liquid
Fixation") ujdzie już bardziej, ale
nie jest to w żadnym razie nic odkrywczego,
setki zespołów przemieliły
wcześniej te patenty na
wszelkie, możliwe sposoby. Rylos
są za to dobrzy w ostrzejszym, surowszym
graniu z wczesnych lat
80. - tu bezkonkurencyjny jest rozpędzony
"Afterburner" i tylko szkoda,
że to jedyny taki utwór na tej
płycie. Może na part 3 będzie lepiej?
(2,5)
Wojciech Chamryk
Sacred Oath - Return Of The
Dragon
2021 Angel Thorne Music
Przykład melodyjnego albumu
heavy/power metalowego zyskującego
wraz z kolejnym odsłuchem.
Gdyby utwór tytułowy "Return Of
The Dragon" pojawił się w komercyjnym
radiu rockowym, prawie
nikt nie zwróciłby na niego uwagi.
Pierwszy kontakt z całą płytą psują
karykaturalnie irytujące dźwięki,
takie jak np. bezmyślna tłuczka na
początku "Last Ride Of The Wicked
Dead", po której następują emociotowate
krzyki; drażniący wstęp
do "At The Gates" (którego powtórzenia
nam nie oszczędzono w późniejszej
części utworu oraz pod
koniec); oszpecone gimbazową żenuą
zakończenie "Primeval"; nieznośny
wrzask w "Root Of All
Evil". Brzmieniu albumu można
zarzucić przesadzoną nowoczesność.
Patrzymy na fotę zespołu, a
tam cool ziomki w sando, albo cynicznie
pomalowane twarze.
Taaak... Pierwsze wrażenie słabe,
ale jak już przez to przebrniemy,
okazuje się, że nie brakuje albumowi
ciekawych pomysłów, fajnych
melodii oraz doniosłego przesłania
o powrocie smoka (zainteresowanych
odsyłam do wywiadu). Za
wikipedią: "Smok pozostawał często
stworzeniem groźnym, uosabiającym
zło i zniszczenie. W psychologii
także ludzkie lęki i ciemną
stronę osobowości. Stał w opozycji
do bohatera, który musiał pokonać
zło drzemiące w nim samym, ukazywane
pod postacią smoka, by
ostatecznie zwyciężyć nad złem.
W chrześcijaństwie utożsamiany z
diabłem, grzechem, chaosem, pogaństwem,
czy herezją. Smocza
krew lub ślina oznaczać mogła truciznę,
sam pysk zaś bramy piekielne.
(...) Smok podobnie jak wąż
wiązał się z symboliką wody. W
starożytnym Rzymie traktowany
był niekiedy jako istota podziemna
czuwająca nad urodzajem. Był
symbolem autorytetu i potęgi, wiązanym
ze słońcem i symboliką królewską,
podobnie jak lew i orzeł.
Stanowił alegorię wiedzy, mądrości,
czujności i dobrej straży. Plujący
ogniem mógł przedstawiać lato.
W heraldyce był oznaką waleczności,
a jego zawinięty w pętle ogon
świadczył o sile i energii. Smoka
ukazywano także gryzącego własny
ogon, jak węża Uroborosa, wówczas
był emblematem wiecznego
ruchu, cykliczności i odnowy. W
psychologii smok w jaskini mógł
być symbolem aktu seksualnego.
Wiązano go także z Wielką Matką".
Wynika stąd, że tytuł "Return
Of The Dragon" jest otwarty na
rozmaite interpretacje. Przyznaję
więc, że Sacred Oath miał pomysł
na nowy album, lirycznie i melodycznie.
Słuchałem "Return Of The
Dragon" około dziesięć razy i
wciąż odkrywam nowe rzeczy, a
moje odczucia stają się coraz lepsze.
To pozytywny znak. Jest do
czego wracać. Fanom dwóch ostatnich
Turbo może podobać się nienachalnie
przebojowy "The Next
Pharaoh" z melodyjnymi i urozmaiconymi
partiami gitarowymi. Podobnie
przyjemne w odbiorze są
gitary na bardzo udanym "Into The
Drink" (który opowiada raczej o
samolotach wojennych niż o piciu)
oraz w wielu innych momentach,
kiedy zespół przykłada się do grania
porządnej muzy, zamiast nieudanie
flirtować z dorastającymi numetalowcami.
Sacred Oath udowadnia
na "Empires Fall", że potrafi
wzorowo zapodać super melodię
w oderwaniu od starej szkoły
heavy metalu, a jednocześnie przeznaczyć
sporo przestrzeni dla gitarowych
solówek bez nudzenia nieprzywykłej
do technicznej progresji
publiczności. Porywające fragmenty
instrumentalne to również
domena "Primeval" - naprawdę
wiele dobrego tam się dzieje. Rob
Thorne jako wokalista jest w
szczytowej formie na całym albumie,
chociaż jego głos najlepiej wypada
w melodyjnych fragmentach;
jest mocny i dojrzały (kiedy tylko
Rob nie wygłupia się z premedytacją).
Można dać szansę "Return
Of The Dragon". Spodziewam się,
że album zbierze bardziej entuzjastyczne
recenzje, ale o irytujących
mankamentach ktoś musiał napisać,
tak żeby jak najwięcej osób
miało świadomość ich występowania,
zanim zabiorą się do słuchania.
Czy warto przez nie przebrnąć
i do nich przywyknąć w sytuacji
bardzo silnej konkurencji innych
zespołów, to już każdego indywidualna
decyzja. Ja mam mieszane
uczucia, niektóre rzeczy mi się podobają,
inne najchętniej bym wyrzucił.
Potrzebowałem sporo czasu,
żeby docenić te pierwsze. (3)
Sam O'Black
Sacred Outcry - Damned for All
Time…
2020 No Remorse
Pisząc o tym albumie ciężko nie
wspomnieć ani słowem o historii
jak wiąże się z jego powstaniem.
Cofnijmy się zatem do czasów zamierzchłych
(czytaj: przełom lat
90. i 2000). W dalekiej Grecji
czterech kumpli zafascynowanych
szeroko pojętym heavy metalem
postanowiło powołać do życia zespół
uprawiający właśnie ten gatunek.
Swemu tworowi na imię dali
Sacred Outcry. W roku 1999 udało
się im wypuścić demo zatytułowane
"The Temple of Power",
tym samym chwycili falę, która
sprawiła, iż zespół ok. roku 2001
rozpoczął pracę nad omawianym
albumem, a właściwie jego pierwowzorem.
Sesja jednak nie przebiegała
po myśli chłopaków. Ze względu
na swe niedoświadczenie, brak
wyobrażeń na temat pracy w studio
oraz odmienne koncepcje poszczególnych
członków kapeli,
owych nagrań nie dokończono.
Jedyne, co po tamtej sesji zostało,
222
RECENZJE
to demo zatytułowane tak, jak
omawiany album wydane w niskim
nakładzie w 2003 roku. Rok później
zespół zniknął ze sceny na
ponad jedenaście lat. Jednak George
Apalodimas dzierżący w
Sacred Outcry bas nie zapomniał
o swym niedokończonym dziele.
W okolicach roku 2015 udało mu
się skrzyknąć ponownie resztę
członków zespołu i jakiś czas prace
nad "Damned for All Time…"
znów ruszyły. Oryginalny wokalista
zespołu Vagelis Spakelis z
sobie tylko znanych powodów nie
zgodził się zaśpiewać na omawianej
produkcji (zagrał jedynie gościnnie
na gitarze akustycznej w kilku
utworach). Nie ma jednak tego
złego, co by na dobre nie wyszło.
Jego miejsce za mikrofonem zajął
Yannis Papadopoulos, znany
głównie z pop metalowego Beast
In Black. W swej głównej formacji
operuje on również wysokimi rejestrami,
jednak ze względu na jej
muzyczny charakter idą one w zupełnie
innym kierunku. Niekiedy
imituje tam wręcz kobiecy głos, innym
razem jego wokale są w dziwny
sposób modyfikowane elektronicznie.
Cóż, w kapeli dowodzonej
przez Antona Kabanena
(niekwestionowanego króla metalo
disco) Yannis nie wykorzystuje w
pełni swoich wokalnych możliwości.
Dopiero w Sacred Outcry oraz
na pierwszym albumie Warrior
Path (gdzie również udzielał się
jako gość) dostał możliwość, by w
pełni rozwinąć skrzydła i jednoznacznie
udowodnić, że jest on jak
najbardziej rasowym heavy metalowym
wokalistą. Yannis potrafi
odnaleźć się zarówno w utworach,
które wymagają użycia naprawdę
wysokich rejestrów ("Where Ancient
Gods are Still Hailed") czy
też w akustycznej balladzie, gdzie
wskazany jest spokojny liryczny
śpiew ("Lonely Man"). Jeśli chodzi
o stronę muzyczną, to mam nieodparte
wrażenie, że George'owi bardzo
zależało, by ta produkcja nawet
po latach ujrzała światło dzienne.
Przy okazji widać (a właściwie
słychać), że wraz ze swoimi kolegami
z zespołu chcieli zrobić to perfekcyjnie.
I o dziwo im się udało.
Świadczy o tym chociażby przejrzysta
produkcja, klawiszowe ozdobniki,
liczne orkiestracje, chóry
oraz inne ubarwienia, które co ciekawe,
wcale nie są przesadzone i
nie wpływają negatywnie na odbiór
całości. Słuchacz absolutnie nie
odniesie wrażenia, że ma do czynienia
z przesadnym patosem oraz
zbędną ornamentyką. Wręcz przeciwnie,
wszystkie wspomniane wyżej
zabiegi są dokładnie przemyślane
i idealnie wpasowane w całość.
Poza typowym graniem z pogranicza
heavy oraz power metalu
można na "Damned for All Time…"
znaleźć także nawiązania do
muzyki dawnej. Mam tu konkretnie
na myśli nastrojowy akustyczny
utwór "Scared to Cry". W
naszym wywiadzie George stwierdził,
że ten album może okazać się
zbyt heavy metalowy dla fanów
power metalu i zbyt power metalowy
dla fanów klasycznego heavy.
Od siebie dodam, że dla obu wyżej
wymienionych momentami może
się także okazać zbyt progresywny.
Myślę jednak, że ta pozycja ze
względu na swój wysoki poziom
znajdzie odpowiednią grupę nabywców.
Co jednak z dalszymi losami
zespołu? Są one dość niepewne,
gdyż na obecną chwilę George został
sam na placu boju (5).
Bartek Kuczak
Sandstorm - Desert Warrior
2021 Dying Victims
W recenzji ich debiutanckiego
MLP, opublikwoanej w 75 numerze
HMP, możemy przeczytać, że
"Sandstorm kultywują dawne tradycje
old schoolowego heavy w najbardziej
klasycznej postaci (...) możliwie jak
najwierniej co do stylistyki i osiągnięcia
dawnego brzmienia". Ten opis nie
zgadzał mi się z zawartością drugiego
wydawnictwa Sandstorm
"Desert Warrior", więc sięgnąłem
również po wcześniejsze, wydane
w 2019 roku, "Time To Strike".
Faktycznie, różnica między tymi
albumami jest zasadnicza. O ile
"Time To Strike" jest osadzone w
ramach klasycznego heavy metalu
ze sporą dawką rock'n'rolla i z wyraźnymi
wpływami NWOBHM, o
tyle "Desert Warrior" odbiega od
utartych wzorców, ma unikalny
styl, jest nawiedzone i brzmi wręcz
starożytnie. Tym samym Sandstorm
zdaje się kształtować własny
charakter, który zdecydowanie wyróżnia
ich na tle sceny NWOT
HM. Biorąc pod uwagę, że nie wydali
oni jeszcze dużego longplaya i
są na etapie mini albumów, budzi
to nadzieję na rewelację trzeciej
dekady dwudziestego pierwszego
wieku. "Desert Warrior" to zaledwie
cztery utwory, ale ile w nich
magii! Już pierwsze spojrzenie na
okładkę zdradza, że będzie się
działo coś dziwacznego. Grafika
może kojarzyć się ze stonerem.
Muzycznie, słychać tam psychodelicznego
rocka, ale doom metalu
ciężko się doszukać (grają na to
zbyt szybko), i byłbym ostrożny z
szufladkowaniem ich jako stoner
metal. Odpalamy krążek, dobiega
do nas demoniczny gwizd, i nagle
słyszymy niesamowity riff w średnim
tempie. Złowrogi wokal kreuje
posępną atmosferę. W tym momencie
albo jesteśmy już kupieni
lub odpuszczamy. W sumie, pierwszy,
tytułowy utwór jest całkiem
chwytliwy, i rozpędza się z czasem,
ale utrzymuje on nieziemski klimat.
Następne "Eat Me Alive" ma
coś z Budgie i z debiutu Angel
Witch, ale też roztacza apokaliptyczną
wizję, której kulminacja następuje
w "Evil Wins". Z czym kojarzy
się Wam tekst: "When I was a
young child, I turned my head to the
sky and I saw Thor riding in the chariot
of thunder; and I knew right from
that day, there could be no other way, I
must live the life of a warrior, and I
must die upon the battlefield"? To jest
przecież motyw epicko metalowy,
no i muzycznie, "Evil Wins" to jest
właśnie epicki heavy metal, którego
bardzo dobrze się słucha, z uwagi
na efektowne rozwinięcie całej
kompozycji. Omawiany album tu
się jednak nie kończy. "Power Of
The Pyramids" przenosi nas do
jeszcze bardziej szalonej przestrzeni,
dokąd odlatujemy pogrążeni w
transie... (-)
Satan's Fall - Final Day
2020 High Roller
Sam O'Black
Finowie podziwiają Enforcer i to
słychać. "Finaly Day" to klasyczny
heavy metal przefiltrowany przez
to, jak widzi i gra go Enforcer. Na
szczęście jak gra go na pierwszych
czterech płytach, bo inspirację
ostatnim albumem Szwedów w
zasadzie słychać tylko w kawałku
tytułowym. Oczywiście ten enforcerowy
filtr to tylko taka ciekawostka
dla maniaków gatunku. Jeśli
ktoś nie zna Enfocrer ani tym bardziej
nie wie, że Satan's Fall wymieniają
go jako swoje natchnienie,
słyszałby przede wszystkim na
płycie "Final Day" inspiracje największymi
klasykami heavy metalu.
Kolejno - wczesny Helloween -
harmonie i sekcja w "Forever
Blind"; Judas Priest - rozpędzony
"Juggernaut"; Metal Church - hipnotyzująca
sekcja w "Retribution",
Iron Maiden - bas, harmonie i
linie wokalne zwrotek w "They Come
Alive". Niezły tygiel klasyki!
Rzeczywiście słucha się tego zupełnie
fajnie, bo Finowie - jak to
Finowie - mają smykałkę do pisania
chwytliwych i dobrze skomponowanych
kawałków. Nie jest to
jeszcze poziom Ambush czy wspomnianego
Enforcer, ale widać, że
zespół wychyla się w tym kierunku
i ma zupełnie jasne przebłyski niezłej
smykałki. Niestety płyta nie
jest równa i między takimi petardami
jak "Juggernaut" pojawiają się
mniej ciekawe, przeciętne numery.
Muzycy płytę wyprodukowali sami
i - o dziwo, bo wiadomo, jak to czasem
była - brzmi ona bardzo dobrze.
Szalę "podobania się" przeważy
zapewne kwestia wokalu. Na
pewno części z Was się spodoba.
Do mnie maniera Mikki Kokko
nie do końca trafia, subiektywnie
wydaje mi się, że jego głos nieco
"się dławi". Jest to ten sam typ wokalu,
którym dysponuje nasz rodzimy
Trzeszczu z Ballbreaker.
Jest to jednak indywidualne odczucie,
więc może dla Was nie będzie
to żadna bariera w odbiorze Satan's
Fall. Absolutnie chłopaki są
na dobrym kursie, a na płycie jest
kilka naprawdę świetnych momentów!
(4)
Saxon - Inspirations
2021 Silver Lining Music
Strati
Oddawanie hołdu swoim idolom
przez zespoły rockowe czy metalowe
w formie płyty z ich coverami
nie jest zjawiskiem ani nowym, ani
rzadkim. Wystarczy tu wspomnieć
takie wydawnictwa, jak wydany w
roku 1993 "Spaghetti Incident"
grupy Guns N' Roses. Trzy lata
później na bardzo podobny krok
zdecydował się Slayer, wydając
swój "Undisputed Attitude". Z
nieco bardziej współczesnych czasów
można wskazać przykład Jorna
i jego "Heavy Rock Radio".
Biff Byford i kumple również postanowili
spróbować swoich sił w
tej konwencji. Opisując album tego
typu, nie sposób pominąć kwestii
doboru poszczególnych utworów.
Jak się zapewne domyślacie, Saxon
skupił się na utworach zespołów
działających w latach sześćdziesiątych
oraz siedemdziesiątych. Czyli
czasach gdy kapela ta jeszcze nie
istniała, lub była na bardzo wczesnym
etapie swej działalności i
dopiero kształtowała się jej muzyczna
tożsamość. Tytuł albumu jest
zatem jak najbardziej adekwatny
do zawartości. Sama muzyczna
treść nie pozostawia też wątpliwości
co tak naprawdę gra w duszy,
gdyż najlepiej na tle całości wypadają
właśnie covery hard rockowych
klasyków, chociażby "Speed
King" z repertuaru Deep Purple
albo "Night Prowler" pierwotnie
nagrany przez AC/DC. Warto
wspomnieć również o znanej z singla
przeróbce utworu "Paint It
Black" The Rolling Stones. Udało
im się to zagrać w pełni po swojemu,
jednocześnie zachowując w
pełni ducha oryginału, jak i epoki,
w której powstał. Jestem przekonany,
że gdyby Stonesi zaczynali
na przełomie lat siedemdziesiątych
oraz osiemdziesiątych, brzmieliby
właśnie tak. Znajdziemy tu także
RECENZJE 223
utwory zespołów nieco bardziej nazwijmy
to... ugrzecznionych. Przykładem
niech będzie The Beatles i
ich "Paperback Writer" zdecydowanie
nadali temu kawałkowi dynamiki
i mocy. Zresztą ten utwór
zawsze miał w sobie pewien hard
rockowy potencjał, który z wiadomych
względów w latach sześćdziesiątych
nie mógł zostać wykorzystany.
Pochwalić ich należy, za to,
że zachowali partie chórku, która
jest bliska oryginałowi. Za ciekawą
należy też uznać saxonową interpretację
"Hold The Line" Toto,
zdecydowanie bardziej gitarową,
Album ciekawy, nie mniej przeznaczony
raczej tylko dla wiernych
fanów Saxon. Inni pewnie potraktują
go jedynie jako ciekawostkę.
(4)
Bartek Kuczak
Schema - Pierwsze zauroczenie
2021 Self-Released
Schema to w sumie synonim niezależności,
bo ta warszawska grupa
może pochwalić się nie lada stażem,
ale miewała też okresy niebytu,
a jej dyskografia jest nad wyraz
skromna. Dobrze jednak, że po wydanej
w roku 2016 EP "Miasto
nierzeczywiste" zespół zakasał rękawy
i przygotował debiutancki album,
proponuje bowiem nad wyraz
stylowy, urozmaicony doom
metal. Otwierające płytę dwa
kolosy - oba przekraczają 10 minut
- "Katedralny pył" i "Latarnik" to
starsze utwory i zarazem bardziej
jednorodne stylistycznie: surowe,
mocarne i posępne, ale też dopracowane
od strony aranżacyjnej, nie
ma więc mowy o nudzie. Następny
w kolejności "From Whence Doom
Comes" to nie tylko drugi singiel,
ale też hołd złożony przez Schemę
ich mistrzom z My Dying Bride.
Zespół potwierdza jednak, że lubi
kontrasty i zaskakujące rozwiązania,
bo tak jak nawiązanie do
Black Sabbath nie może być w tej
stylistyce jakąś niespodzianką, to
już klimaty kojarzące się z jazzem
jak najbardziej. Akcenty tego typu
pojawiają się też w utworze finałowym,
słynnym "Nim wstanie dzień"
Krzysztofa Komedy i Agnieszki
Osieckiej. W filmie "Prawo i
pięść" i w wykonaniu Edmunda
Fettinga była to przejmująca ballada,
ale Schema odczytała ten
utwór od strony muzycznej na nowo.
Efekt to blisko 11 minut patetycznego
i monumentalnego doom
metalu w bardzo nieoczywistym
ujęciu, stąd pewnie decyzja o wybraniu
tej kompozycji na pierwszy
singel. Zawartość tego udanego albumu
dopełnia kompozycja tytułowa,
przez dłuższy czas bardzo
klimatyczna, a do tego dobitnie też
potwierdzająca, że wokalista Filip
Doroszewski nie jest niewolnikiem
tylko jednej, wokalnej konwencji.
Takie debiuty to ja rozumiem,
oby tylko na kolejne wydawnictwo
zespół nie kazał nam czekać
zbyt długo. (5)
Wojciech Chamryk
Screamer - Live Sacrifice
2021 Self-Released
"Highway Of Heroes" ukazała się
pod koniec 2019 roku, dzięki czemu
Screamer zdołał zagrać sporo
promujących ją koncertów. Część z
nich zozstała zarejestrowana, a w
obliczu koncertowej posuchy zespół
zdecydował się wydać pierwszy
w swej dyskografii album live.
"Live Sacrifice" to intro i 12 właściwych
kompozycji, właściwie
wszystko co najlepsze z dotychczas
wydanych czterech albumów
Szwedów i reprezentatywny przegląd
ich twórczości. Fajnie, że setlista
jest przekrojowa, bo często
bywa tak, że zespół upycha w niej
jak najwięcej nowych numerów,
pomijając te nieco starsze, a niekiedy
lepsze od premierowych. Tu
nie ma o tym mowy, mamy więc
swoiste the best of Screamer live,
ponad 50 minut muzyki. W dodatku
została ona podana tak jak
w latach 80.: poszczególne utwory
płynnie przechodzą jeden w drugi,
słychać publiczność, Andreas
Wikström jest przy głosie, a
wspierający go w chórkach zespół
wymiata jak natchniony, serwując
jeden po drugim asy takie jak:
"Ride On", "Demon Rider", "Rider
Of Death" czy "Highway Of Heroes".
Do kompletu nie brakuje też
tych bardziej przebojowych numerów,
pokroju "Monte Carlo Nights",
warto więc zdobyć LP "Live Sacrifice",
póki jest jeszcze dostępny.
(5)
Wojciech Chamryk
Septagon - We Only Die Once
2021 Massacre
W stylistyce speed/thrash metalu
powiedziano już wszystko jeszcze
w latach 80., nie znaczy to jednak,
że młodsze zespoły nie chcą próbować
swych sił w tej estetyce. Co
prawda członków Septagon trudno
zaliczyć do jakichś nieopierzonych
młokosów, bo grali, bądź czynią
to nadal, choćby w Paradox
czy Atlantean Kodex, a "We Only
Die Once" jest już ich trzecim albumem.
Jednak fakt jest faktem,
zespół powstał w roku 2013, należy
więc do tych młodszych stażem.
To materiał na wysokim poziomie.
Markus Ullrich zadbał o siarczyste,
ale dopracowane pod
względem aranżacyjnym i zróżnicowane
kompozycje, w których
germańska surowość łączy się z
bardziej technicznym podejściem
amerykańskich zespołów thrashowych,
a do tego w kilku utworach,
szczególnie w singlowych "Demon
Divine" i "How To Kill The Boogeyman"
(przejście od mrocznej ballady
do łojenia) nie brakuje też wyrazistych
melodii. Kolejne mocne
punkty tej bardzo udanej płyty to
wściekle intensywne "The Rant",
"Vendetta" i "Decision Day", w
których wokalista Markus Becker
potwierdza, że nie jest niewolnikiem
wyłącznie epic/doomowej
konwecji, a gitarowe solówki i harmonie
też są najwyższej próby.
Kurczę, chyba jednak kupię ten
LP, tym bardziej, że okładka też
im, a konkretnie Markusowi Vesperowi,
wyszła. (5)
Wojciech Chamryk
Servants To The Tide - Servants
To The Tide
2021 No Remorse
Znakomity debiut. Czapki z głow.
Konkretny epicki doom metal.
Melancholijny, ale nie ckliwy.
Ultra-cięźki, ostry i surowy, ale
przy tym łatwo przyswajalny.
Mocno osadzony w tradycji gatunku,
ale też pomysłowy. Leon
Rubinstein jako kompozytor i gitarzysta
Servants to the Tide jest
głównym inicjatorem tej płyty,
przedstawiającej wizję dramatu samotnych
żeglarzy zdanych na kaprys
morza. Muzyk ten był wcześniej
kojarzony z death/black metalowym
undergroundem, ale tutaj
wyraził swoją pasję do doomu w
stylach While Heaven Wept i
Atlantean Kodex. Jak sam przyznał,
tworzy dokładnie taką muzykę,
jakiej sam chciałby słuchać, i ja
mu wierzę. Z zaskoczeniem jednak
obserwuję, jak skromny jest following
Servants To The Tide w
sieci - zaledwie 392 lajków na Fejsie,
ale to może dlatego, że patrzę
jeszcze przed datą wydania debiutu,
brakuje ich na Metal Archives i
na RateYourMusic, a na YouTube
jest dostępny zaledwie jeden kawałek.
Ta muzyka zdecydowanie
może się spodobać nieporównanie
większej liczbie osób, i to nie tylko
maniakalnym wyznawcom doom
metalu, ze względu na udane połączenie
stukilotonowego ciężaru
oraz zapamiętywalnych melodii.
Tym bardziej, że Stephan Wehrbein
doskonale sprostał wyzwaniu
w roli wokalisty. Nie słyszałem
nigdy wcześniej jego głosu, a
okazuje się on być utalentowanym
śpiewakiem z metalową mocą w
gardle, ale też z wzorową techniką
wykonawczą. Przyjrzyjmy się bliżej
zawartości płyty. Akustyczne intro
"Departing From Miklagard" wprowadza
słuchacza w odpowiedni nastrój,
zachęcający do epickiej podróży,
i utrzymujący się aż do końca.
Naprawdę dołożono wszelkich
starań w celu wykreowania spójnej,
urzekającej aury. Pomimo tego, nie
mamy do czynienia z konceptem,
lecz zbiorem sześciu oddzielnych
utworów, spośród których niektóre
są powiązane wspólnym tematem.
Zarówno moim, jak i Leona ulubionym
kawałkiem, jest najbardziej
rozbudowane "North Sea".
Myślę, że to właśnie tutaj najpełniej
udało się oddać pożądaną
atmosferę, dzięki ujmującym fragmentom
akustycznym, efektom
specjalnym imitującym fale morskie,
a także odrobinie klawiszy.
Dynamiczne urozmaicenia w późniejszej
części tego utworu są bardzo
udane. W tekstach pojawił się
wątek wybrzeża, symbolizującego
emocje związane z powrotem do
domu rodzinnego, a więc promyk
nadziei na wyjście cało z zawieruchy.
Podobno niektóre spośród
obecnie powstających, nowych
kompozycji Servants To The
Tide, będą nawiązywać do "North
Sea", oby! Wrażenie zrobił na
mnie też pełen rozmachu, intensywny
"On Marsh And Bones (The
Face Of Black Palmyra)". Sabaton
mógłby się uczyć, co to jest metalowy
hymn. Echa death metalu
pobrzmiewają w zamykającym całość
utworze tytułowym, ale tylko
ze względu na gardłowe wokale,
podczas gdy instrumentalnie to
wciąż doom metal. Leniwie ciągnące
się tam partie gitarowe stają się
wraz z upływem czasu coraz bardziej
hipnotyzujące. Z trensu wybudza
nas emocjonalne zwieńczenie
albumu zagrane na fortepianie.
(5)
Sexmag - Sex Metal
2021 Self-Released
Sam O'Black
Kasety do recenzji przestałem dostawać
tak jakoś w okolicach roku
2003. Zostały wyparte przez płytki
CD-R, ale od czasu do czasu,
szczególnie w ramach wymian,
trafiało się coś do opisania również
na tym nośniku. Kiedy więc wyjąłem
ze skrytki kopertę, której niewielki
format i grubość nader jasno
224
RECENZJE
sugerowały zawartość, ucieszyłem
się, że i u młodego pokolenia dawny
duch nie ginie, bo jednak taśma
wciąż jest wymarzonym nośnikiem
dla prawdziwego, podziemnego
metalu. A ten śląski, założony
w roku 2019 (w składzie muzycy
znani z Brüdnego Skürwiela czy
Hellcurse), zespół para się właśnie
takimi dźwiękami, proponując
energetyczny thrash z pierwszej
połowy lat 80., dopełniony bardziej
ekstremalnymi akcentami.
Promo "Sex Metal" to zapowiedź
debiutanckiej EP, "materiał przeznaczony
do słuchania na maksymalnej
głośności". I tak jest w istocie,
bowiem tych pięć utworów,
plus intro oraz outro, to siarczyste
granie na najwyższych obrotach.
Co ważne, mimo zamierzonej zapewne
surowości brzmienia, nie
ma tu mowy o piwnicznym dźwięku
z próby rodem, dlatego można
bez większego ryzyka podkręcić
wzmaczniacz, zwłaszcza w "Zapomnianym
czarcim kulcie", "Nagrobku
kurtyzany" i utworze tytułowym.
Myślę, że gdyby Kat po
wydaniu "666"/"Metal And Hell"
nie poszedł na kolejnej płycie w
kierunku czystego, zaawansowanego
technicznie thrashu, to gdzieś
tak w roku 1987 mógłby brzmieć
właśnie tak, grając nieokrzesany,
bluźnierczy thrash/speed/black -
Sexmag z powodzeniem wskrzesza
te tradycje i chwała im za to. (4)
Wojciech Chamryk
Sezamkova - Pirates Of Truth
2021 Self-Released
W połowie lat 90. byli sporą nadzieją
polskiego rocka - wygrywali
przeglądy, koncertowali z Acid
Drinkers, Illusion czy Houk, nagrali
też demo. Następnie, zupełnie
nieoczekiwanie, nie podpisali
kontraktu i rozpadli się, czego pewnym
wytłumaczeniem może być
młody wiek członków grupy. Oczywiście
nie zrezygnowali z grania,
koncertowali, choćby na Przystanku
Woodstock '99, ale dopiero
teraz przyszła pora na sięgnięcie
do szuflady i nagranie materiału
sprzed lat, już pod zmodyfikowaną
na angielską modłę nazwą. Album
"Pirates Of Truth" potwierdza, że
zespół naprawdę miał w momencie
startu ogromny potencjał, a do tego
jest bardzo różnorodny. Podstawą
są mocniej brzmiące utwory,
czerpiące zarówno z nowoczesnego
metalu ("If You Think"), thrashu
("Def Jaz", kompozycja tytułowa),
punka (instrumentalny "B.G.H."),
ale też grania będącego w momencie
ich powstawania na topie (mające
coś z RATM "Feel" i "Easy
Come", kojarzący się z Suicidal
Tendencies "Blood Of Pain", trochę
Acid Drinkers'owy "Life Injection").
Jeszcze ciekawsze są smaczki.
I tak w dynamicznym, rockowym
openerze "Joe Luzano" oraz
w balladzie "It's So Crazy", takiej
trochę w stylu Faith No More,
słyszymy saksofon; "Def Jaz" faktycznie
momentami ma jazzowy klimat,
taki pod The Crusaders,
podszyty funkiem, podobnie jak
oparty na wyrazistej, basowej figurze
"You've Made Me" - w takich
chwilach tym bardziej szkoda, że
nie wiadomo kiedy usłyszy się takie
perełki na żywo... Zespół ma
też świetnego, wszechstronnego
wokalistę, bo Marcin Mikulski
świetnie odnajduje się w tych różnorodnych
klimatach, wspierany
przez Michała Krasonia i Krzysztofa
Grabania oraz kilkoro
gości. Mamy tu więc do czynienia
z bardzo udaną, robiącą wrażenie
płytą, w żadnym razie nie jest to
jakiś odgrzewany kotlet, wydany
tylko na fali sentymentu i dla
połechtania ego jego twórców. Do
tego Sezamkova pracuje już nad
premierowym materiałem - zważywszy
poziom "Pirates Of
Truth", może być ciekawie. (5)
Wojciech Chamryk
Shadow Warrior - The Beast Is
Prowling Again!
2021 Self-Released
Shadow Warrior od początku istnienia
zespołu regularnie powiększają
swą dyskografię o liczne,
krótsze wydawnictwa. Wydany jesienią
debiutancki album "Cyberblade"
promował więc 7" singiel "I
Am The Thunder", a wiosnę lubelska
grupa powitała kolejną siedmiocalówką.
"The Beast Is Prowling
Again" to wydawnictwo
szczególne, bo o charytatywnym
charakterze: cały dochód z jego
sprzedaży zostanie przekazany na
poczet kosztów operacji kolan
Paula DiAnno, legendarnego ex
frontmana Iron Maiden, od lat
mającego spore problemy ze zdrowiem.
Dlatego na stronę A trafił
utwór "Prowler", otwierający debiutancki
album Brytyjczyków z roku
1980. Shadow Warrior zagrali go
w duchu oryginału, stylowo, surowo
brzmieniowo i bardzo energetycznie,
a Anna Kłos-Jakóbczyk
również podołała wyzwaniu. Drugi
utwór z tego singla to "Noc wilczej
sfory"; teoretycznie powtórka, bo
to polskojęzyczna wersja utworu
"Iron Hawk Rising" z "Cyberblade",
ale mamy tu wartość dodaną,
udział Ireny Bol, wokalistki
legendarnej formacji Stos. Stworzyła
ona z frontwoman Shadow
Warrior świetny duet, a poza
wspólnym refrenem obie panie podzieliły
się resztą partii po równo.
Muzycznie jest więc nad wyraz zacnie;
dźwięk, mimo tego, że to
płyta lathe-cut, nie tłoczona, jest
całkiem dynamiczny, a forma wydania
jest równie efektowna: szata
graficzna wykorzystuje nie tylko
zespołową "maskotkę", ale nawiązuje
też do motywów znanych z
okładek Iron Maiden (choćby
data koncertu na plakacie, tożsama
z dniem wydania LP "Iron Maiden").
Poza 7" picture disc w komplecie
mamy też dwustronny,
okładkowy insert z autografami
członków Shadow Warrior i foliową
okładkę z okolicznościowym
stickerem. Nic dziwnego, że limitowany
do zaledwie 50 egzemplarzy
nakład rozszedł się błyskawicznie,
bo to prawdziwa gratka nie
tylko dla fanów lubelskiej grupy,
ale też maniaków Maiden i kolekcjonerów.
(5)
Sick Society - Urno1
2020 Self-Released
Wojciech Chamryk
Zaczynają od muzyczki z programu
Benny'ego Hilla, od razu sygnalizując,
że z nich żartownisie, do
tego z dystansem, a co. Później
mamy już tylko istny groch z kapustą
i pomieszanie z poplątaniem:
od groove thrashu ("Wall Street")
do bardziej ekstremalnego w
utworze tytułowym, aż do tradycyjnego
metalu lat 80. ("You Are
No One", "Nothing To Do But
Destroy"). Później znowu wściekły
thrash ("Never Think Twice"), jajcarski
"White Collar", bardziej
punk/crossover "Brothers In Lie" -
aż zacząłem zastanawiać się, czy
ktoś nie pomylił promocyjnych plików
i nie jest to czasem jakaś składanka
różnych zespołów. Wychodzi
jednak na to, że to jednak debiutancki
album włoskiego zespołu,
który w dobie supremacji streamingu
stara się przypodobać fanom
różnych odmian metalu.
Efekt jest dyskusyjny, tak więc: (2)
Wojciech Chamryk
Silver Talon - Decadence and
Decay
2021 M-Theory Audio
Nie wiem jak Was, ale mnie słuchać
Nevermore uczył Tomek/Nevermore,
najpierw za sprawą czasopisma
Pure Metal, a następnie za
sprawą napisanej przez niego jedynej
polskiej biografii książkowej tego
zespołu. Teraz z sentymentem
wspominam chwile spędzone z tą
muzyką, a to dlatego, że debiut
Silver Talon mocno przywołuje
takie skojarzenia. Historia Nevermore
miała być "kontynuowana"
przez Sanctuary i ich "The Year
the Sun Died" często gości w moim
odtwarzaczu od 2014 roku (nie
szkodzi, że trąciło jednowymiarowością
melodii śpiewanych przez
Warrel Dane'a). Niestety, ów wokalista
zmarł przedwcześnie na
atak serca w 2017 roku. Przykre.
Drugim ogniwem kontynuującym
spuściznę Nevermore mogą okazać
się solowe krążki Jeffa Loomisa,
choć oczekiwanie na następcę
EP "Requiem for the Living"
ciągnie się już od 2013 roku. Tymczasem
wszyscy żyjący członkowie
Nevermore mieli (zgodnie z
najlepszym dostępnym mi źródłem)
ostatnio okazję usłyszeć i
pozytywnie ocenić utwory z debiutu
Silver Talon "Dacadence and
Decay". Wydaje mi się, że Warrel
Dane byłby zadowolony z tego, że
Silver Talon inspirowało się ich
twórczością poprzez zastosowanie
podobnego podejścia aranżacyjnego.
Nie jest to totalna kopia (tego
bym nie zdzierżył), lecz próba nowego
podejścia do znanych wzorców,
z większym naciskiem na
technikę (mają tam aż trzech gitarzystów)
i klimat (więcej o tym w
wywiadzie, od samego źródła). Ile
oni mają lat? 25? Coś koło tego,
ale pozostawię to ze znakiem zapytania,
żeby nikogo nie wprowadzić
tutaj w błąd. Przyznam, że ja potrzebowałem
sporo czasu, aby
oswoić się z recenzowanym albumem.
Na początku zniesmaczyło
mnie bardzo syntetyczne brzmienie
perkusji i odczuwana kakofonia.
Dopiero po iluś wysłuchaniach
przyswoiłem sobie ten materiał.
Teraz doceniam, że młodzi muzycy
przyłożyli się do skomponowania
tak ambitnej płyty, bez pozostawiania
żadnego elementu
przypadkowi. Jak już się wgryzłem,
to nie słyszę tam kakofonii, a
wręcz za każdym razem coraz bardziej
podoba mi się sposób łączenia
ogromnej ilości wątków i
pomysłów w jedną spójną całość.
Poza tym wydaje mi się, że jak
położę się ze słuchawkami na
RECENZJE 225
uszach, zamknę oczy i skoncentruję,
to jakby odpływam w niepowtarzalny
rejs mentalny. Niepowtarzalny,
bo to jednak oddziałuje
na mnie inaczej niż albumy ekipy
Jeffa i / lub Warrera. Nie będę wyróżniać
tutaj żadnego kawałka,
najlepiej słucha mi się "Decadence
and Decay" od początku do końca
i nie potrafiłbym dokonać analizy
na poziomie właściwym dla Tomek/Nevermore.
Właśnie, Tomku,
jeśli czytasz te słowa, chciałbym Ci
serdecznie podziękować za to, że
odsłoniłeś przede mną i przed wieloma
innymi Polakami głębię świata
Nevermore. Nigdy Tobie tego
nie zapomnimy. Mam nadzieję, że
Tobie równie mocno spodoba się
"Decadence and Decay". (5)
Simulacrum - Genesis
2021 Frontiers
Sam O'Black
Prog metalowy septet Simulacrum
zaczerpnął swoją nazwę od zaklęcia
(z gry "Baldur's Gate") stwarzającego
duplikat magika, a jego muzyka
wyróżnia się tym, że większość
partii gitarowych komponuje
klawiszowiec bez gitarowego doświadczenia.
Osobiście nie chce mi
się tego słuchać, ale osoby poszukujące
zagęszczonego Dream Theater
mogą docenić "Genesis" za
wzorowy warsztat wykonawczy,
patos, złożone harmonie a przy
tym mocne (chociaż nowoczesne)
brzmienie. Niestety, dla niewprawionego
w djent ucha, dzieje się tam
zbyt wiele; taki kakofoniczny łomot
przytłacza, dusi, męczy, tłamsi
i gniecie. Chciałoby się poprosić
autorów, żeby się zastanowili, jakie
emocje chcą wyrażać poprzez dźwięki,
jakich nie, a dopiero później
je rejestrowali. Skoro rozwinęli
koncept intelektualny w czteroczęściową
suitę tytułową, to może
powinni opublikować opowieść lub
wykorzystać liryki jako bazę do
scenariusza filmowego, w którym
ich muzyka posłużyłaby jako tło?
Trudno podołać napompowanemu
jak winogrono majestatowi Simulacrum
o ciśnieniu tętniczym trzysta
na dwieście. A kiedy już zwalniają
tempo w "Genesis Part 3 -
The Human Equation", to wtedy
dopiero pojawia się nuda - nie dowiemy
się, o co chodziło klawiszowcowi
Christianowi Pulkkinenowi,
dopóki nie powie nam tego w
języku angielskim/fińskim, a skoro
tak, to po co wybrał język muzyki?
Kto ma pomysł na interpretację
np. tego co dzieje się od 3:05 do
4:21 w ósmym tracku, ten dostanie
ode mnie piątkę. Nieporozumienie
wynika z tego, że Simulacrum
przyjęło podejście neoklasyczne.
Gdyby więc nadali swojej muzyce
więcej przestrzeni, możnaby polecić
"Genesis" zwolennikom neoklasycznej
"szkoły" metalu. Niestety,
po wysłuchaniu całości nie czuję
się "emocjonalnie" neutralny,
lecz otępiały. Zimne, nowoczesne
brzmienie, dodatkowo zniechęca
mnie, aby bliżej przyjrzeć się poszczególnym
fragmentom. Brakuje
pulsującego wigoru, pasji. Metal
powstał jako alternatywa wobec
świata przemysłowej fabryki i to,
że np. U.D.O. nazwało jedną ze
swoich najlepszych płyt "Steelfactory",
nie oznacza, że metal ma
brzmieć jakby wyszedł z fabryki.
Kreowanie tak brzmiącej muzyki
nie jest pożądaną drogą na przyszłość.
Potrzebujemy równowagi
pomiędzy przejrzystością dźwięku
a jego organicznością. W tym kontekście,
"Genesis" wypada jak zagubiony
postępowiec, o którym
Bozia zapomniała. "Przeciętne" 3/6
to najłagodniejsza możliwa ocena.
(3)
Sam O'Black
Sinner's Blood - The Mirror Star
2020 Frontiers
To ponoć melodyjny heavy/power
metal, ale tylko w pobożnych życzeniach.
Już otwierający całość
"The Mirror" potwierdza niestety,
że może i zespół chciał grać niczym
w latach 80., dodając do tego
szczyptę pop/AOR, do czego ma
zresztą bardzo dobrego wokalistę,
ale współczesne brzmienie absolutnie
do tej stylistyki nie pasuje i
sprawia, że całość jest dziwnie nienaturalna.
Im dalej, tym gorzej:
"Phoenix Rise" to elektronicznie
brzmiący, współczesny pop, z
utemperowanymi gitarami - tylko
głos Jamesa Robledo broni się, na
resztę spuścmy zasłonę milczenia.
I luz, bo następny w kolejności
"Never Again" jest jeszcze słabszy,
a już w "Remember Me" gitar praktycznie
nie słychać - gdzie ten metal,
pytam? Owszem, czasem
gdzieś migną, choćby w ostrzejszym
"The Path Of Fear" czy najlepszym
na płycie "The Hunting", ale
całość tego materiału jest najwyraźniej
stworzona wyłącznie z
komercyjnych pobudek. Szkoda mi
tylko tego świetnego wokalisty, ale
z drugiej strony chyba wiedział co
nagrywa, tak więc miał też zapewne
wpływ na efekt końcowy. Można
byłoby jeszcze tłumaczyć zespół
faktem, że to jego długogrający
debiut, ale Sinner's Blood
tworzą wyjadacze chilijskiej sceny,
tak więc za takiego knota więcej
jak (1,5) ode mnie nie dostaną.
Wojciech Chamryk
Six Foot Six - End Of All
2020 Scarlet
W przeciwieństwie do Sinner's
Blood Six Foot Six wiedzą doskonale,
jak grać melodyjny hard'n'
heavy/power metal. Nie dość, że
mają równie dobrego frontmana,
znanego z Falconer i Destiny,
Kristoffera Göbela, to jeszcze
grają tak, że ręce same składają się
do oklasków. Niezależnie od tego,
czy Szwedzi podążają śladami
Ronniego Jamesa Dio (mocniejszy
"Blood Will Out") czy sięgają
do skarbnicy melodyjnego pop/
AOR rocka lat 80. ("End Of All"),
to w obu przypadkach czynią to z
ogromną klasą i werwą. A równie
udanych utworów mamy na "End
Of All" znacznie więcej, choćby
mroczny, surowiej brzmiący "In
God We Trust", bardziej epicki "I
Am Your King" z podniosłym refrenem
czy "The Last Days Of Our
Lives" z refrenem bardziej nośnym,
a to tylko wybrane przykłady. Płyta
jest długa - 54 minuty, 12
utworów - ale nie ma na niej wypełniaczy,
co też dobrze świadczy
o zespole. Warto czekać na ich kolejny,
trzeci już album. (5)
Wojciech Chamryk
Skyliner - Dark Rivers, White
Thunder
2021 Alchemic Visions
Niemal pięć lat przerwy i proszę,
Skyliner wypuścił trzeci album.
Zwykle nie przepadam za hybrydami
power/progresywnymi, ale muszę
przyznać, że to amerykańskie
trio znalazło swój sposób na znośne
podanie tych, w sumie już oklepanych,
dźwięków. Nie ma mowy
o nowej jakości czy przełomie, ale
"Dark Rivers, White Thunder"
trzyma poziom, czerpiąc nie tylko
od włoskich mistrzów power metalu,
ale też Queensryche czy Symphony
X. Jest więc technicznie, ale
też mocno i przebojowo, tak jak w
kompozycji tytułowej czy "We Of
The Shadows", a nawiązania do
hard rocka, choćby w "God With
No Heaven" też są ciekawym urozmaiceniem.
Kolejne plusy to instrumentalny
"Winter Witch Moon
(Spell Of Ice)" oraz piękna ballada
"I Walk Alone" z etnicznymi
wstawkami. Przyjemność słuchania
"Dark Rivers, White Thunder"
psują mi jednak blackowe wstawki
i okazjonalne porykiwania wokalisty
w deathowej manierze, bo te
elementy najzwyczajniej w świecie
nie pasują do stylistyki zespołu, na
czym najbardziej chyba traci
"Bleed". Dlatego tylko: (4).
Sleepless - Blood Libel
2021 Necromantic Press
Wojciech Chamryk
Amerykańskie trio debiutuje za
sprawą tej EP-ki, przedstawiając się
za sprawą czterech thrashowych,
ale podanych w nieoczywistej formie,
utworów. Bo chociaż thrashowy
rdzeń jest tu niewątpliwą podstawą,
to jednak "The Man Who
Could Not Sleep" i "Host Desecration"
mają w sobie sporo z surowego,
podziemnego heavy, a "Deluded
Hordes" łączy siarczystą łupaninę
z doom metalem, podniosłym
i patetycznym. W tę manierę wpisuje
się też wokalista Kevin Hahn,
który nawet w najostrzejszym i
najbardziej jednorodnym stylistycznie
utworze "Blood Libel (A
Vampire Tale)" śpiewa czysto, tak
jak w pozostałych, w żadnym razie
nie wypluwa płuc. Może i za pierwszym
razem pozornie nie brzmi
to zbyt spójnie, ale z każdym kolejnym
odsłuchem okazuje się, że w
tym szaleństwie jest metoda i
Sleepless w obrębie dość ograniczonej
przecież konwencji spróbowali
czegoś nowego, co jest niewątpliwym
plusem. (4)
Squealer - Insanity
2020 Pride & Joy Music
Wojciech Chamryk
Może i Squealer są w Niemczech
instytucją, skoro istnieją od 1984
roku i wydali już dziewięć albumów
studyjnych, ale wydaje mi się,
że na szerszym postrzeganiu zespołu
zaważył jednak fakt, że w latach
80. nie wyszli poza etap kaset
demo.Dlatego najnowszy krążek
"Insanity" pewnie nie zmieni tego
226
RECENZJE
stanu rzeczy, tym bardziej, że to
solidny - chciałoby się powiedzieć
germański w każdym calu - power/
heavy/thrash metal, ale nic ponad
to. Najbardziej kojarzy mi się to z
Destruction, szczególnie w "Into
Flames" i "My Journey", są też inne
wpływy, a może też skutek faktu,
że Squealer zaczynali grać mniej
więcej w tym samym okresie, tyle,
że mieli mniej szczęścia, wydając
pierwszą 12"EP dopiero w roku
1990, w dodatku własnym sumptem,
kiedy ich kumple/rówieśnicy
byli już na zupełnie innym etapie
kariery. Speed metal też nieźle
Squealer wychodzi, zwłaszcza w
tak siarczystym wydaniu jakie prezentują
w "Hunter Of Myself", ale
już elektroniczno-współczesny
"Low-Flying Brains" z udziałem
pianisty Ingmara Klipperta mogli
sobie jeśli już nie darować, to przynajmniej
inaczej zaaranżować, bo
bardzo odstaje od reszty materiału.
Finałową balladę "Black Rain"
również rozpoczynają dźwięki fortepianu
i to kolejny z mocnych
punktów tej płyty, nie tylko z racji
gościnnego udziału wokalistów
Bernharda Weissa (Axxis) i Zaka
Stevensa (Circle II Circle, Savatage)
oraz gitarzysty Rolanda Grapowa
(Masterplan, ex Helloween).
(4)
Wojciech Chamryk
Starmen - By The Grace Of
Rock’N’Roll
2021 Melodic Passion
Starmen idzie jak burza, w krótkim
czasie wydając trzeci już album.
Ich idole z Kiss czynili kiedyś
podobnie, a teraz młodzi
Szwedzi oddają im hołd - nie tylko
okładką, ale przede wszystkim muzyką,
nie zapominają przy tym jednak
o innych wielkich hard rocka
lat 70. Dlatego "Black Thunder
White Lightning" ma w sobie coś z
ducha Deep Purple, nie tylko z
powodu organowych brzmień, a
"Hotter Than Fire" Led Zeppelin.
Czasem przybiera to jednak nieoczekiwany
obrót, bo "Pleasuredome"
jest niczym więcej, a zżynką
z "Immigrant Song", czy raczej
"Ride The Sky" Lucifers Friend.
Na drugim biegunie mamy utwory
lżejsze, bardziej przebojowe, utrzymane
w stylistyce hard/glam/AOR
rocka, jak: "Kairi", "Bad Habit",
czy "By the Grace of Rock'n'Roll",
kojarzący się z kolejnymi idolami
grupy, to jest Whitesnake. Fajny
jest też bonusowy "Angels Cryin'",
bo to hard rock w surowszym wydaniu,
taki z samego początku lat
70. W porównaniu z debiutem poprawiło
się też brzmienie, jest bardziej
organiczne, tak więc: (5), bo
zasłużyli.
Starscape - Colony
2021 Stormspell
Wojciech Chamryk
Starscape był początkowo solowym
projektem Antona Erikssona,
multinistrumentalisty zafascynowanego
ciężkim graniem z lat
70. i 80. Zwerbowawszy wokalistę
Per-Olofa Göranssona mógł zacząć
myśleć o czymś więcej niż tylko
instrumentalne demówki, a po
SP "Pilgrims" szybko nagrał pierwszy
album, na CD wydany przez
amerykańską wytwórnię Stormspell.
"Colony" to solidny, dopracowany
materiał, który jednak nie
porywa, szczególnie kiedy pojawiają
się niepotrzebne dłużyzny, tak
jak w openerze "Pilgrims Of The
Stars", skądinąd jednak udanym
utworze, łączącym hard'n'heavy ze
space rockiem. Co ciekawe jeszcze
dłuższy, bo trwający ponad 10 minut,
"Towards The Unknown" jest
już tych mankamentów pozbawiony,
zachwycając przy tym organowo-gitarowymi
współbrzmieniami.
Sporo mamy tu zresztą takich oldschoolowych,
klawiszowych dźwięków,
dzięki którym bardzo zyskują
kompozycja tytułowa oraz "Not
Built By Human Hands". Utwory
bardziej metalowo-konwencjonalne,
tak jak powerowy "Interstellar"
czy "A New World" są już bardziej
sztampowe, ale "Colony" jako całość
trzyma poziom, więc: (4).
Wojciech Chamryk
Stormhunter - Ready for Boarding
2020 G.U.C.
Recenzję poprzedniego albumu
Stormhunter "An Eye for an I" z
oceną 5.5 można odnaleźć w 59
numerze HMP na stronie 116.
Maciej Osipiak doceniał tam (parafrazując)
jakość kompozycji, profesjonalne
brzmienie, rozpędzone
gitary, masę świetnych solówek,
mnóstwo zajebistych melodii, hiciarskie
refreny każdego utworu
oraz wokale (dojrzałe, mocne,
agresywne, zadziorne, pewne siebie).
Dodałbym do słów Macieja,
że zawsze podobał mi się luz w
heavy metalowej grze Stormhunter.
Gdyby wyodrębnić krótsze,
powiedzmy trzydziestosekundowe
fragmenty ich utworów, okazałoby
się, że wiele pojedynczych
partii jest pozbawionych konkretnego
pomysłu, ale dzięki temu nie
mamy na albumie wrażenia nadmiaru
motywów, a wręcz przeciwnie -
udziela nam się swoboda wykonawcza
i tym bardziej doceniamy sedno.
Można to porównać do pasjonującej
rozmowy z przyjacielem,
która niekoniecznie musi być intensywna
i konkretna przez cały
czas, obie strony dobrze się czują z
odrobiną "bla-bla-bla", a satysfakcję
czerpią z głównych punktów i
wniosków. Tymczasem mijały lata
a ze strony zespołu cisza. Pod koniec
2020 roku Stormhunter poczuło
potrzebę powiedzenia, że
"wciąż tu są" (odsyłam do wywiadu
w tym numerze HMP) i zrobiło to
za sprawą EP "Ready For Boarding".
To ma sens i się zgadza - to
wciąż oni. Wszystkie wspomniane
powyżej zalety i cechy charakterystyczne
muzyki zostały zachowane.
Można powiedzieć, że doszło
do udanej kontynuacji. Dostajemy
po prostu trochę więcej tego, co
lubiliśmy u nich w 2014 roku.
Chce się tego słuchać. "Crown of
Creation" rozpoczyna się właśnie
takim niewyszukanym heavy metalowym
zagraniem, by ze swadą
przejść do porywającej galopady,
która pozwala nam wyobrazić sobie,
jakby to było wznieść mano
cornuta ku zespołowi wkraczającemu
z impetem na scenę. Refren
jest bardzo melodyjny i wpadający
w ucho. Podobnie można wzruszyć
ramionami przy wstępie do "Two
Beers (Or Not Two Beers)", ale
wzruszyć. Wzruszcie. Spoko, metalowcy.
Celebrujmy radość wspólnego
przeżywania heavy metalowego
gigu w tym czy w innym klubie.
Zasługujemy na odrobinę relaksu i
porządnej nuty, prawda? Więc imprezujmy
bez napinania się. "Sharp
Invaders" jest mocniejsze i szybsze,
można pójść w szalone pogo albo
po prostu uskutecznić headbanging;
co kto tam chce, również poskandować
tytuł. "Antisocial" to
cover francuskiego Trust, który zaczyna
się jak sielska balladka na gitarze
akustycznej z niemrawymi
uderzeniami w talerze (nic specjalnego),
by po monotonnym bridge'u
zamienić się w konkretny heavy
rock'n'roll z francuskimi lirykami
(myślę, że język francuski dodaje
tu uroku). Ma to coś z punku, ale
tylko trochę, nie przesadzajmy.
Generalnie po tym jednym kwadransie
wyostrza się nasz apetyt na
więcej. Miejmy więc nadzieję, że
wkrótce ukaże się pełen longplay
Stormhunter, i że będziemy mieli
okazję do hucznego imprezowania
na ich koncercie. (-)
Sam O'Black
Suzi Quatro - The Devil In Me
2021 Steamhammer/SPV
Trochę starsi fani rocka pamiętają
doskonale tę filigranową dziewczynę
w skórzanym wdzianku i z
ogromną basówką, a przede wszystkim
jej wielkie przeboje "Can The
Can", "Devil Gate Drive", "48
Crash" czy "Stumblin' In", duet z
Chrisem Normanem ze Smokie.
Jednak w roku 1980, tak na wysokości
LP "Rock Hard", jej kariera
załamała się, bo wtedy glam
rock mało kogo już ekscytował.
Suzi jednak przetrwała, a od kilku
lat można śmiało mówić o renesansie
jej popularności, nie tylko na
fali nostalgicznych powrotów do
dźwięków z młodości. Dlatego po
albumie "No Control" szybko
przygotowała jego następcę, według
mnie jeszcze bardziej udany
"The Devil In Me". Nawiązanie w
jego tytule do wielkiego przeboju
Quatro z roku 1974 na pewno nie
jest przypadkiem, bo to nośny, dynamiczny,
typowo glamowy numer
o przebojowym potencjale. Równie
chwytliwy jest zamykający płytę i
utrzymany w podobnej stylistyce
"Motor City Riders", hołd dla
rodzinnego miasta wokalistki Detroit.
Ostrzej, tak w stylu hard/
retro rocka, jest w "Hey Queenie" i
"I Sold My Soul Today". Nie brakuje
też nawiązań do klasycznego
rocka przełomu lat 60. i 70., choćby
w podszytym Doorsami (organy!)
"You Can't Dream It" oraz stylowo
interpretowanego bluesa
("Get Outta Jail" z harmonijką, surowy
"Isolation Blues"). Kategorię
ballad zakorzenionych w soul reprezentuje
"My Heart And Soul" ze
smyczkami i solówką trąbki, a tych
bardziej piosenkowych "Love's Gone
Bad" z fortepianem i saksofonem.
Partie tego instrumentu są
też wyeksponowane w popowo
łagodnym "In The Dark", ale Suzi,
mimo 70-tki na karku, nie wybiera
się jeszcze na emeryturę, wciąż jest
przy głosie i czuje rock'n'rolla, co
potwierdza w "Betty Who?" i "Do
Ya Dance". W wydaniu 2LP są
jeszcze dwa utwory dodatkowe -
jeśli równie udane jak ta podstawowa
12, to warto będzie się skusić.
(5)
Wojciech Chamryk
Sweet Oblivion - Relentless
2021 Frontiers
Pierwsza płyta spotkała się z jakimś
odzewem, jest więc i druga.
Pytanie tylko, na ile to prawdziwy
zespół, na ile zaś kolejny projekt,
typowy dla włoskiej wytwórni. Fan
tradycyjnygo metalu znajdzie jednak
na "Relentless" coś dla siebie:
miarowy opener "Once Again
One Sin", surowy "Let It Be" z pate-
RECENZJE 227
tycznym refrenem, "Wake Up
Call" czy ciut progresywny "Fly
Angel Fly" to niewątpliwe atuty
tego albumu. Na drugim biegunie
mamy jednak mdły, ugrzeczniony
pop w "Another Change" czy typowy
wypełniacz "Anybody Out There";
śpiewana po włosku "Aria" to
również nic więcej jak tylko ciekawostka.
No i frontman. Geoff Tate
nie podupadł jeszcze tak bardzo,
jak młodszy o cztery lata James
LaBrie, ale słychać, że nie jest w
formie ("Strong Pressure", piękna
skądinąd ballada "I'll Be There
One"). Jego głos za często, szczególnie
w "Strong..." i "Remember
Me", kojarzy się też z Davidem
Bowie, co wokalista praktykuje już
od kilku ładnych lat, bodajże od
płyty "Resurrection" Operation:
Mindcrime. Nie brzmi to źle, ale
włączając płytę z udziałem byłego
wokalisty Queensryche chciałbym
jednak posłuchać jego, a nie imitatora
Bowiego. (3)
Wojciech Chamryk
Taskforce Toxicator - Taskforce
Toxicator
2018Self-Released
Tym razem mamy do czynienia z
niemieckim przedstawicielem nowej
fali thrash metalu. Oczywiście
muzycy w specyficzny sposób łączą
starą szkołę europejskiego i
amerykańskiego thrash metalu, ale
tym razem na wierzch bardziej wypływają
te amerykańskie wpływy
(Bay Area i takie tam). W dodatku
Niemcy robią to na tyle sprytnie,
że mimo czytelnych inspiracji nadają
swojej muzyce własną łatkę.
Tak przynajmniej brzmią na debiutanckiej
EPce "Taskforce Toxicator".
Większość utworów utrzymana
jest w szybkich tempach, jedynie
"You Shall Hang" trochę się
wlecze. Z drugiej strony muzykom
nie są obce zwolnienia i zmiany
prędkości, co zresztą w swoich kawałkach
chętnie wykorzystują. W
tych szybkich momentach sekcja
rytmiczna mknie na złamanie karku,
ale ich główną kwestią jest zadbanie
o solidne podstawy dla każdego
kawałka. Udaje im się to
znakomicie. Gitarzyści w oparciu o
sekcję swoimi gitarami rytmicznymi
starają się nas zmiażdżyć, co
znakomicie współgra z fantastycznymi
harmoniami partii gitar
prowadzących. Nad całością panuje
wrzask wokalisty, co jeszcze bardzo
uwypukla moc Taskforce Toxicator.
Ogólnie zawartość pierwszej
EPki Niemców robi pozytywne
wrażenie, kawałki przedstawiają
się bardzo solidnie i myślę, że
może ona znaleźć swoich odbiorców.
(3,7)
\m/\m/
Taskforce Toxicator - Reborn In
Thrash
2021Self-Released
Niemcy swój thrash metal już wymyślili.
Ma on swoje inspiracje, ma
ich własne piętno i słuchając ich
najnowszej EPki "Reborn In
Thrash" mam wrażenie, że innowacje
ich raczej nie interesują. Nowymi
kawałkami jedynie potwierdzają
słuszność wybranej przez
siebie drogi. Każdy jest bardziej
niż solidny i od początku atakuje
szybkością i intensywnością. Muzycy
Taskforce Toxicator nie zapominają
aby zapewnić im indywidualnej
różnorodności i pomysłowości.
Nie są to jednak zawiłości
znane z technicznego thrashu,
tym bardziej, że Niemcy ciągle
kładą nacisk na ogólną bezpośredniość
swojej muzyki. Mam też
odczucie, że tak jakby kawałki były
jeszcze bardziej zwarte i płynniejsze
w swoim przekazie. Dodatkowo
są zagrane od serca i na luzie,
w ten sposób dając słuchaczowi podobny
komfort przy odsłuchu. Zakochani
w thrashu rodem z lat 80.
powinni być zachwyceni zawartością
tej EPki. Myślę, że kolejnym
krokiem grupy będzie pierwszy
krążek długogrający. Zawartością
swoich obu EPek udowodnili, że
na to zasługują. Oby podołali ciśnieniu
i dostarczyli nam albumu o
podobnej jakości, a może i lepszej,
(4)
\m/\m/
The Veith Ricardo Project -
Storm Warning
2021 Pure Steel
W roku 2006 nagrali demo "Running
Away", zaś po kilkunastu latach
przerwy Covid dał im szansę
na wydanie pierwszego albumu,
którą skrzętnie wykorzystali. Liderami
tej nowej-starej grupy są klawiszowiec
Vincent Veith (Ghost
Ship, Velvet Voyage) oraz świetny
wokalista Juan Ricardo (Ritual,
Dark Arena, Sunless Sky, Attaxe,
etc., etc.), ale w żadnym razie nie
można pomniejszać wkładu pozostałych
muzyków: gitarzysty Neila
Zazy, grającego, uwaga, na pedal
steel, Jerry'ego Brightmana oraz
basisty Douga Johnsa i perkusisty
Chrisa Cei. Formacja wykonuje
progresywnego rocka z metalicznymi
refleksami i gra na naprawdę
wysokim poziomie. Kompozycji
mamy tu aż 11, skrzących się od
pomysłów i ciekawych patentów
aranżacyjnych. Opener "Running
Away" jest jeszcze typowo progresywny
(pyszne solo syntezatora!),
ale im dalej, tym jeszcze ciekawiej.
I tak "The Green Tractor" w partiach
fortepianowych coś z ducha
klasyki, surowszy "Eruption Of
Corruption" czerpie z hard rocka, a
podniosły "Highest Mountain" czaruje
gitarowymi, floydowymi harmoniami.
Zespół nie zapomina też
o typowych piosenkach, które bez
trudu można nawet zanucić ("Hit
The Wall"), sporo tu też pięknych,
klimatycznych ballad, z "Longing
For Home" na czele, w refrenie
której najlepiej chyba słychać sześcioro
dodatkowych wokalistów.
Udany, piękny debiut, aż dziwne,
że zespół tak długo zwlekał ze sfinalizowaniem
tej płyty. (5)
Wojciech Chamryk
The Virus Project - We Are The
Virus
2020 Roll The Bones
Wydaje się, że za tym projektem
stoi gitarzysta Gregor Vogt, którego
znamy z całkiem niezłej kapeli
heavy/power/thrash metalowej
Greydon Fields. Nie inaczej jest z
The Virus Projekt. Te cztery kawałki
z debiutanckiej EPki to zdecydowanie
rasowy power/thrash,
zagrany bardzo solidnie, z pomysłem,
ze znakomitymi riffami, solami
oraz melodiami. Choć kompozycje
wydają się trafiać bezpośrednio
do słuchacza to dzieje się w
nich bardzo wiele oraz każda z
nich ma swoisty sznyt i klimat.
Można też pokusić się o pewne porównania
do macierzystego zespołu
Gregora ale w dużej mierze muzycy
starają się aby takich odniesień
było jak najmniej. Tak w ogóle
rozpoczynający "The Root Of Evil"
bardziej kojarzy się z Nevermore,
także jak ktoś chce koniecznie
szukać podobieństw, to powinien
szukać w tamtych okolicach. Drugi
utwór "My Personal Demon" przyciąga
uwagę świetnym refrenem.
W tym wypadku jedynie lepszy
jest kończący, tytułowy kawałek
"We Are The Virus". Niemniej
takiemu "That's Why I Laugh
(Lateral Thinker)" też niczego nie
brakuje. Niby najbardziej pospolita
kompozycja, ale w niej też są świetnie
riffy, znakomita wpadająca w
ucho melodia czy też intrygujące
gitarowe solo. O dziwo Gregor
Vogt uzyskał ten efekt wraz z mało
znanymi muzykami, basistą
Frankiem Stellmacherem (Ghosther),
perkusistą Masrkusem Siegemundem
(Wolfskull) i, z przede
wszystkim dwoma znakomitymi
wokalistami Olafem Reinmannem
- (Ra's Dawn) oraz Bjornem
Goossesem (The Very End). EPka
"We Are The Virus" bardzo dobrze
zaprezentowała ten projekt i
jak dla mnie jest bardziej zapowiedzią
kolejnej znakomitej grupy, niż
pomysłu zrodzonego z covidowego
przestoju. Brzmienie, produkcja,
praktycznie bez zarzutu, także jak
ktoś lubi tradycyjne ciężkie granie
z pewnymi ambicjami może śmiało
sięgnąć po to wydawnictwo. (4,5)
\m/\m/
The Waymaker - The Waymaker
2020 Melodic Passion
Wokalista Christian Rivel Liljegren
(Narnia) i multinistrumentalista
Jani Stefanović poznali się w
zespole DivineFire, a po dokoptowaniu
żony tego drugiego, również
wokalistki Katji Stefanović, stworzyli
własny projekt. "The Waymaker"
jest jego debiutanckim albumem,
nagranym z pomocą perkusisty
Alfreda Fridhagena (Morning
Dwell) i gitarzysty Narnii CJ
Grimmarka, grającego gościnnie
solo w coverze Stryper "Soldiers
Under Command". Fajnie im to wyszło,
ciekawostką jest wokalny
duet, ale materiał autorski nie odstaje
od klasyka Amerykanów. Power
metal w wydaniu The Waymaker
jest bowiem i melodyjny, i
dość agresywny, bardziej zakorzeniony
w latach 80. niż przełomie
XX i XXI wieku. Wpływa to bardzo
korzystnie na jakość poszczególnych
kompozycji, wśród których
szczególnie błyszczą tytułowy
opener, rozpędzony "Marching
On" z symfonicznymi akcentami
oraz przebojowy "The Name Above
All Names". Zróżnicowanie partii
wokalnych też robi swoje, chociaż
wydaje mi się, że Katja powinna
dostać więcej solowych wejść, bo
choćby w "Kingdom Of Heaven"
niczym nie odstaje od swego bar-
228
RECENZJE
Terrordome - Straight Outta
Smogtown
2021 Selfmadegod
Krakowski Terrordome po sześciu
latach przerwy w nagrywaniu
wraca na rynek wydawniczy. Jednak
mimo że od wydania "Machette
Justice" upłynął znaczy
kawałek czasu to jednak nie znaczy,
że chłopaki w tym okresie się
opierniczali. Co to, to nie mój Panie.
Okres ten upłynął im na dość
intensywnym koncertowaniu
oraz walkę ze zmianami personalnymi,
które są chyba czymś,
co każda kapela musi mieć wkalkulowane
w ryzyko. Czy to źle?
Pewnie taki stan rzeczy ma swoje
wady i w dodatku jest ich niemało.
Z drugiej zaś strony życie
bez zmian byłoby chyba trochę
nudne, czyż nie? Uporawszy się
ze wspomnianymi problemami,
krakowski kwintet pod dowództwem
nieodżałowanego Uappy
postanowił zaprezentować światy
swe czwarte dziecko zatytułowane
"Straight Outta Smogtown".
Swoją drogą po raz drugi
tytułem swego albumu wystawili
laurkę miastu, z którego pochodzą
(jeśli ktoś choć trochę orientuje
się w ruchu kibicowskim, to
wie co mam na myśli). Muzyka
grana przez Terrordome na pewno
nie jest przeznaczona dla
tych, którzy cenią sobie ładne
melodie, rozbudowane kompozycje,
bogactwo harmonii, wielowątkowe
suity i ogólnie oczekują
jakkolwiek pojętego artyzmu itp.
Gdybym miał opisać to kolokwialnie,
to powiedziałbym, że na
"Straight Outta Smogtown" liczy
się po prostu konkretne pierdolnięcie.
Zdaję sobie jak najbardziej
sprawę, że nie jest to słownictwo
ani specjalnie wyszukane,
ani zbytnio parlamentarne, ale
najlepiej oddaje kwintesencję tego
albumu i ogólnie muzykowania
tego kwartetu. Porządnego
kopniaka słuchacz dostaje już na
"dzień dobry" (pomijając intro).
Bo czyż można sobie wyobrazić
lepsze otwarcie niż "Possesed by
Blyat"? Pozostałe utwory utrzymane
są w bardzo podobnym klimacie.
Gąszcz riffów, bardzo
agresywne skandowanie Uappy
(najczęściej będące krzykiem,
charakterystycznym dla grup
nurtu HC, niekiedy jednak podchodzące
pod growl), zwarta formuła
utworów oraz mocno zaangażowane
teksty, które zapewne
znajdą tyleż samo zwolenników,
co przeciwników. To właśnie jest
recepta na muzykowanie Krakowian,
która sprawdza się od lat.
Skrzywdziłbym jednak zespół,
gdybym ich twórczość nazwał
bezmyślną nawalanką. Praktycznie
każdy utwór, mimo dość
okrojonej formuły posiada pewne
smaczki na przykład zwolnienia
również nawiązujące do estetyki
HC (Terrordome od początku
był w pewien sposób związany z
tą sceną), czy recytowane wstawki.
"Straight Outta Smogtown"
to album, z którego przede
wszystkim bije prawdziwa i niekwestionowana
szczerość. Wierzę
chłopakom, kiedy mówią, że
poprzez tą płytę chcieli wyładować
swoją frustrację. Wierzę też,
że są przekonani do idei, które
głoszą. I szanuję tą postawę, nawet
jeśli z niektórymi kwestiami
zawartymi w tekstach osobiście
mocno bym polemizował. Ale my
tu ani o polityce, ani o problemach
społecznych nie rozprawiamy.
Z czwartego dzieła Uappy i
kumpli bije niezwykła prawdziwość.
A właśnie to w takim graniu
jest najistotniejsze. Amen (4)
Bartek Kuczak
Terrordome - Straight Outta
Smogtown
2021 Selfmadegod
Problem polega na tym, że Terrordome
chciało wyładować
swoją frustrację, ale nieświadomy
słuchacz może teraz paść jej ofiarą.
Utwór Artillery "Turn Up
The Rage" (album "X", 2021) mówi
o tym, żeby nie krzywdzić niewinnych
osób nawet wtedy, gdy
nasza złość jest uzasadniona. Natomiast
Krakowianie rozpoczęli
swój album od deklaracji "We
have been possessed by blyat" / "jesteśmy
opętani przez wkurw". Jeżeli jako
słuchacz chciałbym się z tym
identyfikować, to przyjąłbym na
siebie bagaż negatywnych emocji,
nad którymi muszę jakoś zapanować,
konstruktywnie sobie z nimi
poradzić. Muzyka jak najbardziej
może być formą terapeutyczną, z
tym że nie możemy zakładać, że
potencjalny słuchacz w momencie
uruchomienia "Straight
Outta Smogtown" potrzebuje
terapii oczyszczającej ze złości.
Słuchacz może znajdować się w
kompletnie innym stanie psychofizycznym
tuż przed odsłuchem,
wytrącić się z niego w trakcie i
już nie powrócić do poprzedniego
nastroju. Nie życzę nikomu zrujnowanego
dnia. Dlaczego miałbym
polecać coś, co psuje nastrój?
Brakuje końcowej puenty,
komentarza w stylu: "życie jest
ciężkie a świat dziwny, ale metalowcy
trzymają sztamę; damy radę, bo
jesteśmy silniejsi od szatana". To, co
może wydawać się oczywiste dla
Uappy, niekoniecznie takim jest
dla każdego potencjalnego odbiorcy.
Cały trik z inteligencją
emocjonalną polega na tym, że
nie tylko identyfikujemy źródło
problemu i reagujemy na niego,
ale potrafimy też kontrolować
swoje zachowania tak, aby były
użyteczne dla nas oraz dla naszych
relacji z innymi. "Steel on
the Road" tego nie zmienia, bo
słyszymy tam: "Fuck all the strangers,
we are (the) independent ones /
Doggedly keeping our feet on this
burnt ground!". / "Pieprzyć wszystkich
nieznajomych, jesteśmy od
nich niezależni / uporczywie trzymamy
stopy na spalonej ziemi".
Psychologia odpowiada, że czynnikami
inteligencji emocjonalnej
są nie tylko odruchy, ale także
nasze konstruktywne podejście
wobec wyzwań oraz wobec innych
ludzi. W "Plastic Death"
otrzymujemy alarm ekologiczny,
ale wykrzyczany przewrotnie.
"You can do whatever you want to
hold up the consumption" / "Rób co
chcesz, aby podtrzymać konsumpcję".
Czyżby? Domyślam się, że to forma
napiętnowania bezmyślnej
konsumpcji szkodzącej planecie.
Ale tekst tego nie wyjaśnia. W
1989 roku doszło w Polsce do
zmiany ustroju na kapitalistyczny.
Wiele osób może więc nie
dostrzegać, że to nie jest tekst pochwalny
kapitalizmu, lecz wytknięcie
palcem ślepoty na inne
wartości niż pieniądz. Samoświadomość
i świadomość społeczna
to jeszcze mało. Użytecznym
jest, aby każdego dnia uczyć się
zarządzać własnymi emocjami
oraz starać się budować korzystne
relacje z innymi ludźmi.
"Desordem e regresso" zwraca się
do dwustujedenastomilionowej
społeczności brazylijskiej w języku
portugalskim. Nie jest to sygnał
tak odległy jakby próbowali
komunikować się z ufoludkami,
ponieważ Brazylia jest krajem
międzynarodowym z polonią szacowaną
na 1,5 - 3 miliona. Podejrzewam,
że sporo potencjalnych
polskich fanów Terrordome może
mieszkać na co dzień w Brazylii.
O ile udało mi się zrozumieć,
w lirykach mowa o tym, że
30 000 osób musi umrzeć. Muzyka
to nie jest fala akustyczna rozchodząca
się w układzie sprężystym,
tylko język do przekazywania
myśli, uczuć i emocji. Jak mogę
coś takiego polecić czytelnikom
Heavy Metal Pages? "Money
Kills" zwiastuje upadek cywilizacji.
Na końcu przychodzi Jezus,
żeby nas oswobodzić, co skwitowano
soczystym przeklnięciem
"fuck!". Pogubiłem się. Czy chcemy
pozytywnego lidera, który
uratuje nas przed zagładą i uczyni
wolnymi? A może właśnie nie
chcemy? O co tutaj chodzi? Czy
mam się po prostu czuć zdezorientowany
i smutny? Wysłałem
do Terrordome 14 pytań o treść
wszystkich 14 utworów, po jednym
pytaniu do każdego. Liczyłem
na odpowiedź, z której dowiem
się, że to ja nie mam racji i
czegoś nie rozumiem. Zamiast
tego, zespół odparł, że ich teksty
są przeznaczone do swobodnej
interpretacji przez słuchaczy.
Tylko, że te teksty zapadają w
pamięć i obawiam się, że szkodą
równie mocno jak kokaina narkomanom,
Marbollo palaczom a
Whiskey alkoholikom. W moim
odczuciu Terrordome wywołało
wilka z lasu i zamiast stawić mu
czoła, pozostawili nieświadomych
obserwatorów samych na
pożarcie. Kawałek "Demolition"
wprost rozprawia się z religią. "So
proud to ruin your flat worldview" /
"Jestem dumny z możliwości zrujnowania
twojego płaskiego światopoglądu".
Ależ bardzo proszę. Jeżeli
zdaniem krakowskich muzyków
mój światopogląd jest płaski i oni
wiedzą lepiej, to bardzo proszę,
żeby go zrujnowali. Chętnie
przyjmę inny, mądrzejszy. Niestety,
po zakończeniu płyty pozostaję
z poczuciem brakującej
lekcji. Nie wiem, gdzie mam się
po nią udać. Może to dlatego, że
jestem głupi? Zabrakło kropki
nad "i". W utworze "I Don't Care"
leci coś takiego: "I don't care what
you say / I don't care what the earth
will be / In thirty fucking years / I'll
be biting then, so I don't care!" / "Nie
obchodzi mnie, co powiesz / Nie obchodzi
mnie, co stanie się z Ziemią /
Za 30 pieprzonych lat będę gryźć
piach, więc nic mnie to nie obchodzi".
A na końcu tego samego utworu:
"Better die, right now, just here /
Saving us from hearing shit", czyli:
"Lepiej umrzyj, teraz, tutaj / Oszczędź
nam słuchania gówna". Halo.
Kto wydaje dźwięk, a kto odbiera
dźwięk? Ktoś ma umrzeć? Czuję
się źle. Nie polecam nikomu.
"Straight Outta Smogtown" bardzo
usilnie pogrąża nas w niekontrolowanym
odreagowywaniu,
pchając nas ku sytuacji, w
której to emocje kontrolują nas,
zamiast na odwrót. Szklankę możemy
widzieć do połowy pustą,
do połowy pełną lub taką, jaka
jest. Ale jeżeli coś mi krzyczy, że
szklanka jest cała pusta, to nie
polecam ani szklanki ani źródła
takiej informacji. (1)
Sam O'Black
RECENZJE 229
dziej utytułowanego kolegi - może
na drugiej płycie? (4,5)
Wojciech Chamryk
TheMightyOne - Torch Of Rock
And Roll
2021 SAOL
Hard rock z Vancouver (Kanada)
dla fanów Mustasch, Spiritual
Beggars i Corruption, ale też z
wyraźnymi wpływami Kiss, późnej
Metalliki, ZZ Top i Foo Fighters.
Współczesne brzmienie, ściana dźwięku,
mnóstwo wpadających w
ucho melodii i rock'n'rollowa frenezja
(sic!). Dziwię się, że ten zespół
jest mało znany, pomimo że
istnieje od nastu lat, wydał 4 longplay'e
("The Mighty One" 2008,
akustyczny "God's Chair" 2010,
"Shift" 2012, opisywany "Torch Of
Rock And Roll" 2021) i przede
wszystkim ma potencjał radiowohiciarsko-komercyjny.
Kto wie, czy
nie dostaną jeszcze swoich pięciu
minut, gdyż jak sami zauważyli (w
kontekście swojej twórczości) na
Bandcampie: "Here the Torch Of
Rock And Roll burns brighter than ever
before; a beacon of hope rising above the
waves of darkness" / "Tutaj Torch Of
Rock And Roll pali się jaśniej niż kiedykolwiek
wcześniej; latarnia nadziei
wznosząca się ponad fale ciemności".
Spójrzcie na oficjalne video promujące
utwór tytułowy, a od razu
będziecie wiedzieć, o co chodzi.
Powiew świeżości, prawda? Co ja
mówię - jest 2021 rok, nijak rozszerza
to granice tradycyjnego rocka,
nie wprowadza żadnej innowacji...
nadal pozostając świeże. Przystępne
dla gawiedzi, przyjemne dla
osłuchanych fanów, wprawiające
ostatecznie w pogodny nastrój, ale
nie miałkie. Album płynnie się rozwija,
z wyraźnym początkiem, rozwinięciem
i zakończeniem. Oczywiście
to nie Motörhead, nikt tam
nie przedstawia się po imieniu ani
po gatunku. Zastajemy za to jakąś
postać spłoszoną światłem słonecznym,
uciekającą i przed prawdą,
i przed kłamstwami. Kanadyjczycy
postanawiają pomóc mu się ogarnąć.
Nie jest łatwo, potrzebujemy
zmierzyć się z najmroczniejszą
stroną psychiki, bywa wręcz, że
czujemy się pobici, połamani i
krwawiący ("Darker Side Of Me").
Tylko pozornie każdy utwór jest
utrzymany w identycznej konwencji.
TheMightyOne nie poszło po
najmniejszej linii oporu, ale zadbało
o spójność; ten zespół wie
czego chce. Niektóre fragmenty
mogą wydawać się mułowate (np.
druga połowa "Master Of Reality",
bridge w "Disruptor"), ale akustyczne
partie z nawiązką to nadrabiają
(rozłożone niemal po całej
długości krążka). Nie wspomnę o
ostatnim kawałku "When This Is
Over", bo grunge'owcy sprzeciwiliby
się, że coś tam. Jak dla mnie,
"Torch..." mógłby kończyć się na
"Kickin' Stones", które jest nie tylko
nadłuższą kompozycją w zestawie,
ale też najbardziej sentymentalną,
przywołującą emocje zakończenia
związku miłosnego, kiedy nie jesteśmy
jeszcze gotowi, aby pogodzić
się z przeszłością. Wydaje mi się
jednak, że autorzy nie chcieli tego
tak zostawić. Nawet jeśli przewija
się gdzieś tam po drodze test instynktu
mordercy, powtarzają na
dobranoc: "Arise; when this is over we
will be stronger than ever before" /
"Powstańmy; po wszystkim będziemy
silniejsi niż kiedykolwiek przedtem".
(4.5)
ThrashWall - ThrashWall
2020 Firecum
Sam O'Black
Powstali w roku 2015, a w ubiegłym
wydali długogrający debiut.
Może to określenie niezbyt pasuje
do "ThrashWall", skoro ten materiał
nie trwa nawet 29 minut, ale
OK, to intro plus siedem utworów,
więc coś więcej niż 12"EP czy
MLP. Zresztą osobiście zdecydowanie
preferuję takie krótsze,
zwarte materiały, na których coś
się dzieje, niż rozwleczone gnioty z
mnóstwem wypełniaczy. A tu młodzi
Portugalczycy może nie zaskakują
ani wirtuozerią, ani tym bardziej
jakimś niewyobrażalnym poziomem
kompozycji, ale grają na
tyle dobrze, że warto poświęcić ich
płycie trochę czasu. Słychać bowiem,
że thrash jest dla nich czymś
więcej niż tylko muzycznym hobby,
odnajdują się w tej estetyce doskonale
i na dobrą sprawę ten materiał
nie ma słabych punktów.
Czasem jest co prawda nad wyraz
prosto, ale z biglem ("War Outside
The Wall", "Mental Destruction"),
ale chłopaki nie unikają też prób
wyjścia poza samą łupaninę na najwyższych
obrotach ("Old Jail",
"Warehouse Rampage", "Insanity
Alert"), co pozwala założyć, że mają
spore szanse na osiągnięcie czegoś
więcej niż czołówka II ligi młodego
thrashu. Fani Municipal
Waste, Gama Bomb, Havok czy
Warbringer powinni tego koniecznie
posłuchać. (4)
Wojciech Chamryk
Thundermother - Heat Wave
(deluxe edition)
2021 AFM
Ten wydany w roku ubiegłym trzeci
album Thundermother, pierwszy
z nową wokalistką Guerniką
Mancini, dostał u nas (5), był bowiem
świetnym przykładem na to,
że klasyczny hard rock/rock'n'roll
ma się dobrze. Teraz zespół proponuje
wersję deluxe tej płyty, łącznie
23 utwory na dwóch CD. Pierwszy
krążek to bardzo udany materiał
z pierwszego wydania "Heat
Wave", ze świetnym "Driving In
Style", mocarnym "Free Ourselves",
glamowym "Back In '76" i piękną
balladą "Sleep" - fani The Runaways,
Girlschool czy AC/DC na
pewno byli tym wydawnictwem
ukontentowani. 10 bonusów z drugiej
płyty to nowości i ciekawostki.
Przebojowy "The Road Is Ours" ma
w sobie coś z ducha The Rolling
Stones, a "Show Me What You" i
"You Can't Handle Me" są kwintesencją
dynamicznego, konkretnego
hard'n'heavy z zadziornym śpiewem
miss Mancini. Akustyczne
wersje "Dog From Hell" i "Sleep" z
wokalnym udziałem Jespera Binzera
niezbyt mnie przekonują, ale
już singlowy "Driving In Style" w
takiej odsłonie zaskakuje, chociaż
nad wyraz przebojowy, bardzo
chwytliwy refren pozostał. Koncertowe
wykonania "Give Me Some
Lights", "Thunderous" i "Hellevator"
potwierdzają z kolei, że na
żywo ten dziewczęcy kwartet nie
bierze jeńców - aż prosi się o jakieś
koncertowe DVD. "Rock'n'Roll
Heaven" (feat. Dregen/ Pontus
Snibb) to fajny numer w stylu
AC/DC, ale też dowód na to, że
wokaliści gościnnie pojawiający się
na tym wydawnictwie nie mają do
frontwoman Thundermother żadnego
startu. (5,5)
Wojciech Chamryk
Transatlantic - The Absolute
Universe: Forevermore
2021 InsideOut
Neal Morse. Roine Stolt. Pete
Trewavas. Mike Portnoy. Chyba
nikt ze słuchaczy mających, choćby
niewielkie, pojęcie o ambitnym
rocku nie wątpi, że artystów tej
miary stać na wiele i najnowszy album
Transatlantic jest tego dobitnym
potwierdzeniem. Więcej: ta
progresywna supergrupa przygotowała
właściwie aż dwie płyty,
bowiem "The Absolute Universe"
ukazała się w wersji pojedynczej i
podwójnej, a do tego nawet w formie
łączącego je boksu 3CD. Tą
podstawową jest podwójna "Forevermore",
ale krótsza o jakieś 30
minut "The Breath Of Life" w
żadnym razie nie jest jest jej okrojoną
i gorszą odsłoną: to tak naprawdę
dwa różne wydawnictwa.
Punktem stycznym jest to, że niektóre
utwory powtarzają się na obu
z nich, inne pojawiają się tylko na
jednym z nich, albo są w zmienionych
lub skróconych wersjach.
Ktoś mógłby zapytać po co to
wszystko, ale takim muzykom można
dziwactwo tego typu wybaczyć,
tym bardziej, że muzyka z
obu tych wydawnictw jest po prostu
wyborna i na dobrą sprawę trudno
powiedzeć, że to krótsze jest
lepsze lub odwrotnie. Nie przypominam
sobie wcześniej czegoś takiego:
owszem, pojawiły się skrócone
wersje dłuższych albumów,
nie tylko studyjnych, ale i koncertowych
(choćby okrojona o materiał
z czwartej strony winylowego
albumu "Live After Death" Iron
Maiden w pojedynczej edycji CD),
ale Transatlantic pokazali, że
mogą porwać się na stworzenie czegoś
bezprecedensowego, w dodatku
ze świetnym skutkiem. Neoprogresywny,
urzekający melodiami i
wirtuozerią, rock w ich wydaniu
zachwyci więc nie tylko fanów The
Flower King, Spock's Beard, Marillion,
IQ czy Areny, ale też, z racji
pewnych odniesień, również
Genesis, Styx czy King Crimson.
Nawet jednak w takim przypadku
słuchamy przede wszystkim
Transatlantic, zespołu tworzonego
przez prawdziwych mistrzów i
wizjonerów klasycznego rocka. (5)
Wojciech Chamryk
Trick Or Treat - The Unlocked
Songs
2021 Scarlet
Ostatni album studyjny włoskich
power metalowców Trick Or
Treat "The Legend Of The XII
Saints" został wydany 24 kwietnia
2020, ale zawierał kompilację dwunastu
singli ukazujących się na
przestrzeni 2019 roku, przy czym
każdy singiel odpowiadał innemu
znakowi zodiaku. Wcześniej był
album "Re-Animated" z 2018
roku, a teraz działalność zespołu
jest utrudniona z powodu restrykcji.
W tej sytuacji Trick Or Treat
postanowił zaproponować fanom
230
RECENZJE
coś miłego i podnoszącego na duchu.
"The Unlocked Songs" to
kompilacja niewydanych dotąd
utworów, remix'ów, coverów, mniej
dostępnych kawałków bonusowych
oraz alternatywnych wersji
(koncertowa, akustyczna, demo).
Niestety wraz z płytą nie otrzymałem
notki prasowej i nie bardzo
rozumiem, dlaczego mój zestaw
utworów różni się od oficjalnej
setlisty. Nie mam "Prince with a
1000 Enemies (Andre Matos version)",
natomiast mam "Arles Hall"
i "I'm Alive (live)". Wspólną cechą
całego "The Unlocked Songs" jest
zaraźliwy optymizm, co akurat nie
powinno dziwić, bo Trick Or
Treat gra tak już od 20 lat. Oprócz
tego, zawartość albumu jest dość
zróżnicowana. Oczywiście nie brakło
specyficznej trywialności i typowych
nawiązań do kreskówek,
ale w sumie może się to podobać.
Prezentacja metalowcom tak miłej
muzyki świadczy o odwadze (brawo!),
ale skutek bywa czasami lepszy,
a czasami gorszy. Teraz kilka
słów o każdym utworze, który znalazł
się w "mojej" edycji. "Hungarian
Hangover" - przyjemnie się
słucha, jest melodyjnie, nie przekombinowali;
bębny miękną w
miksie na tyle, że możnaby pomyśleć
- to power rock, nie power metal.
Nie zdziwiłbym się, gdyby
"Almost Gone" to był cover Scorpions
lub MSG, a jeśli ich autorski
utwór to jestem pod wrażeniem.
Przy "I Cavalieri Dello Zodiaco" zastanawiam
się, czy na pewno śpiewają
po włosku, a może jednak po
hiszpańsku, dlatego że przypominają
mi tutaj o stylu Baron Rojo
(melodie); w warstwie wokalnej
jest niezwykle sympatyczna lekkość.
"Dragonborn - Skyrim" - niemal
symfoniczne chóry; tutaj też
najlepiej widać, że muzyka Trick
Or Treat nie jest statyczna, lecz
żywo płynie. "Heavy Metal Bunga
Bunga" z orientalnym wstępem jest
bardzo pompatyczne. "Scream" to
całkiem udany cover Misfits, nabrał
mocy w porównaniu do oryginału
z 1999 roku (album Misfits
"Famous Monsters"). W kontekście
wcześniejszych kompozycji, "Human
Drama (Down Into Pain)"
może przytłaczać natarczywą i
szarpaną rytmiką. Instrumentalny
"Hemisphere Landscapes" jest bałaganiarskim
jamm'em; wprawdzie
poszczególne instrumenty dobrze
się uzupełniają lub wręcz grają niekiedy
unisono (wyjątek: zbłąkana
gitara w 3:13-3:15, ta zagrywka tutaj
nie należy!), ale poszczególne
wątki nie pasują do siebie, brakuje
pomiędzy nimi związku przyczynowo-skutkowego;
z powodu występowania
zbyt dużych przeskoków
w granych motywach słuchaczowi
łatwo jest się rozproszyć. Pomimo
akustyczno-orkiestrowej
aranżacji, "Sagittarius" niewiele
wnosi, ani nie błyszczy. "Evil Needs
Christmas Too" to festynowy banał
z główną melodyjką na dziecięcych
cymbałkach i z klaskaniem (wiecie
jak: raz w kolanko, raz w ręce, na
przemian - haha!); wolałbym tego
w ogóle nie usłyszeć. "Arles Hall"
to ognisty power metal na dwie
stopy (perkusja), z syntezatorowymi
plamami w tle; dialogi gitarowoklawiszowe
przy bardzo szybkiej
perkusji mogą się podobać; to też
instrumentalny utwór, ale tym
razem spójny i ciekawie rozwijający
się. "Like Donald Duck" - demo
z 2004 roku, zanim jeszcze zadebiutowali
longplay'em "Evil
Needs Candy Too" w 2006, więc
nie będę się czepiać; to może być
wesoła ciekawostka dla rozentuzjazmowanych
fanów; oczywiście
kawałek jest żartobliwy, na luzie i
ogólnie optymistyczny. Brzmienie
koncertowej wersji coveru Helloween
"I'm Alive" (oryginalnie z
albumu "Keeper of the Seven Keys,
Part I", 1987) jest bardzo niskiej
jakości, nie potrafię tego docenić,
wypada bardzo przeciętnie. Ogólnie
"The Unlocked Songs" to taka
ciekawostka, z której fani się ucieszą.
Osobom, które dotąd nie miały
do czynienia z Trick Or Treat
polecałbym jednak zacząć od "Tin
Soldiers" z 2009 roku. (3)
Sam O'Black
Triple Kill - Age Of Rebellion
2018 Self-Released
Triple Kill to kapela z australijskiego
Melborne, która istnieje od
2016 roku. Do tej pory nagrali
EPkę "The First Kill" (2017) oraz
debiutancki album "Age Of Rebellion".
Niestety wydali go własnym
sumptem, dlatego niewiele osób o
nim wie. Zawarta muzyka na tej
płycie to mieszanka bardzo dynamiczna
heavy/power metalu w nowoczesnej
oprawie. Słyszymy w
niej echa takich zespołów jak Manowar,
Running Wild czy Iron
Maiden. Są także odniesienia do
bardziej współczesnych kapel jak
Dungeon (ten australijski), Squeler,
Brainstorm itd. Ogólnie ich
power metal czerpie równomiernie
z jego każdej odmiany na całym
świecie (tych dynamicznych). Żądzą
w nim gitary, charakteryzują
się one bezwzględnym podwójnym
atakiem, co nadaje tej wyrazistej
moc Triple Kill. W dodatku są
bardzo fajnie wymyślone i bardzo
płynnie zagrane. Riffy zaskakują
swoja muskulaturą, a solówki choć
melodyjne i interesujące są na
wskroś cięte. Wokale podkreślają
melodie ale głównie to heavy metalowe
hymny do skandowania. Żeby
było zabawniej, ze względu, że muzyka
Australijczyków jest szybka
albo bardzo szybka, to sekcja rytmiczna
czasami nasuwa na myśl
sprawne maszyny thrash metalowe.
Wszystkie te elementy stwarzają
wrażenie niezwykłej mocy,
choć oczywiście ze względu na styl
granej muzyki, pełno jest też niezłych
melodii. Utwory są proste,
bezpośrednie, bardzo solidne, ale
urozmaicone i przykuwające uwagę.
Tworzą nie za długą zawartość
muzyczną, która swoją intensywnością
nie zdoła umęczyć ewentualnego
słuchacza. Po prostu "Age
Of Rebellion" to bardzo solidny i
dobry krążek, dla fanów tradycyjnego
heavy metalu. Myślę, że wart
polecenia, ale natłok wszelkich
nowości nie gwarantuje, że trafi
tam gdzie powinien. Triple Kill
musi zacząć walczyć z większym
animuszem. (4)
\m/\m/
Tygers Of Pan Tang - Majors &
Minors
2021, Mighty Music
Poprawnie było w wywiadzie, teraz
skomentuję szczerze. "All the lies,
never ending; All the lies, condescending;
Break the chains, free ourselves,
change our destiny" - to refren utworu
"Worlds Apart". Tygers Of Pan
Tang gra przebojowy, ciężki i sympatyczny
hard rock. Na przełomie
lat 70. i 80. to był czołowy przedstawiciel
NWOBHM. Gitarzysta
Robb Weir nadal uparcie gra to,
co Tygersom wychodzi najlepiej, a
nie to, co kapitalistyczne korpo mu
bezmyślnie podsuną. Wychodzi na
tym znakomicie i zasługuje na
wszystko co najlepsze. Ale branża
muzyczna od dawna była niszczona
przez zazdrosne i chciwe hieny.
W latach 80. religijni fundamentaliści
byli największymi szkodnikami.
W latach 90. MTV nauczyło
ludzi oglądać muzykę zamiast jej
słuchać. W XXI wieku nowoczesna
technologia spowodowała drastyczny
spadek sprzedaży płyt, a pieniądze
trafiają głównie do You
Tube i Spotify, zamiast do kompozytorów.
W 2020 roku łapę na
całej kulturze i sztuce położył biznes
medyczny. Marketingowcy
podpowiadają politykom, jaką narrację
mają wmawiać masom, tak
żeby utrzymywać bezprecedensowy
terror sanitarny oraz podać ludziom
urządzenia medyczne zwane
mylnie szczepieniami. Podnosi
mi się ciśnienie na myśl, że taki
zespół jak Tygers Of Pan Tang
zamiast nagrywać obecnie album z
nowymi utworami, wydaje półprodukt
kompilacyjny. Oni mają już
ponad dwadzieścia nowych, gotowych
kawałków. Ich sesja nagraniowa
nie stanowiłaby absolutnie
żadnego zagrożenia dla zdrowia i
życia innych. Robb Weir ma 63
lata i teraz jest jego czas na wejście
do studia a następnie na udanie się
w trasę koncertową do dowolnych
miejsc, w których ma ochotę grać.
To niewiarygodne, jakimi egoistami
są korporacje biznesu farmaceutycznego
i politycy, że nie pozwolą
artystom robić swojego, a milionom
fanom cieszyć się nową muzyką.
Nie potrzebujemy "Majors &
Minors". Na co to komu? Jeśli ktoś
nie słyszał dotąd Tygersów z Jackiem
Meille, to może sięgnąć po
"Ritual" (2019), a następnie po
"Animal Instinct" (2008), "Ambush"
(2012) i "Tygers Of Pan
Tang" (2016). Przyznam zespołowi,
że dołożył wszelkich starań,
aby "Majors & Minors" okazale
się prezentowało i zawierało kilka
mniej oczywistych utworów (z singli,
ale nie z albumów studyjnych:
"Plug Me In", "What You Say"). Do
tego zaproponowali alternatywną
aranżację "Spoils Of War". Tyle że
jeżeli ktoś nie chce przeznaczyć 53
minut na sprawdzenie "Ritual", to
tym bardziej nie posłucha sobie
składanki. Sam Robb przyznał
zresztą w wywiadzie, że nie chce
wznawiać 4 albumów studyjnych w
1 boxie, bo nie czas teraz na wznawiania,
tylko na całkiem nowe
rzeczy. Ja dodam, że nie czas teraz
na "Majors & Minors", tylko na
następcę "Ritual" oraz na koncerty.
Palec w oko kowidowskim
kłamcom! (2)
Sam O'Black
Under A Spell - The Chosen One
2019/2021 Pure Steel Publishing
"The Chosen One" to debiutancki
album tej amerykańskiej formacji;
oryginalnie wydany przez nią własnym
sumptem w roku 2019, niedawno
wznowiony przez Pure
Steel. Jedynym plusem Under A
Spell wydaje mi się to, że mają w
składzie wokalistkę, która jest w
stanie śpiewać niczym King Diamond,
ale to zdecydowanie za mało,
zważywszy, że mamy rok 2021,
nie 1985. W dodatku Pam Rosser
określana jest w materiałach promocyjnych
jako mezzosopran: w
sensie barwy głosu jestem skłonny
się z tym zgodzić, ale co do warsztatu
to szczerze wątpię, by kształciła
się kiedyś w zakresie śpiewu
operowego. Muzycznie mamy tu
zaś tradycyjny heavy metal w dość
amatorskim wydaniu, co najbardziej
doskwiera w kompozycji tytułowej.
Owszem, są też utwory
całkiem niezłe ("Judgement", "My
Dead Life"), ale to i tak co nawyżej
RECENZJE 231
III liga takiego grania, szczególnie,
że nie brakuje tu też typowych zżynek
z Maiden, Dio czy Sabbs
("Voodoo Doll", "Forever Done").
Dlatego "The Chosen One" należy
do kategorii płyt, o których da się
co najwyżej napisać: można posłuchać,
ale niekoniecznie. (2,5)
helming" tylko zyskują. Jednak
mnie i tak drugi album Wail będzie
kojarzyć się odtąd z dobrym
wokalistą, zbytnio zapatrzonym w
Bruce'a. (3)
Wojciech Chamryk
Wojciech Chamryk
Vektor/Cryptosis -
Transmissions Of Chaos
2021 District 19
Ponoć płyty to przeżytek, streaming
bierze górę, a tu proszę, split
amerykańskiego Vektor i holenderskiego
Cryptosis ukazał się tylko
na kasecie i 12"EP. Przypadek?
Nie sądzę, bo muzyka tych dwóch
reprezentantów sceny thrashowej
pasuje idealnie do tych staromodnych
nośników. Strona A należy
do Vektor. Chłopaki pewnie pracują
już nad czwartym albumem,
następcą świetnie przyjętego "Terminal
Redux", stąd obecność na
tym splicie niedawnego cyfrowego
singla "Acitivate" oraz premierowego
"Dead By Dawn". Pierwszy to
siarczysta, thrashowa łupanina, ale
w nieoczywistym wydaniu, do którego
Vektor zdołał nas już przyzwyczaić.
Jeszcze ciekawszy jest
"Dead By Dawn": utwór niemal
dwa razy dłuższy (6'16"), dość długo
balladowy, aż do wrzasku Davida
Di Santo i mocarnego rozwinięcia/przejścia
do jazdy na najwyższych
obrotach, ale rzecz jasna
zaawansowanej technicznie, obejmującej
nawet quasi jazzową
wstawkę. Materiał ten ukazał się
również oddzielnie, na kompaktowym
singlu "Acitivate". Cryptosis,
chociaż młodsi stażem i nie tak
znani, wcale tu nie odstają, proponując
dwa numery z nowego albumu
"Bionic Swarm". "Decypher"
jest krótszy i urozmaicony pod
względem rytmicznym, z płynnymi
przejściami od średniego tempa do
szaleńczych zrywów. "Prospect Of
Immortality" (6'21") jest bardziej
jednorodny, miarowy i mroczny, a
partie melotronu dodają mu symfonicznego
wręcz posmaku. Całość
na (5), bez cienia wątpliwości.
Wojciech Chamryk
Velvet Viper - Cosmic Healer
2021 Massacre
Niedawne wydanie pod nazwą
Velvet Viper zremasterowanych
płyt Zed Yago "From Over Yonder"
i "Pilgrimage" oceniam jako niewypał,
bo kogo tak naprawdę obchodzą
jakieś spory o nazwę, skoro
to dawne wersje tych wydawnictw
są kanonem niemieckiego heavy i
tak powinno pozostać? Na szczęście
Jutta Weinhold szybko przygotowała
też kolejny materiał premierowy
Velvet Viper, następcę
wypuszczonego jesienią 2019 "The
Pale Man Is Holding A Broken
Heart". Jeśli komuś ten album
przypadł do gustu, to zawartość
"Cosmic Healer" również go nie
rozczaruje, bo Niemcy są w formie.
Dobrym patentem było nagranie
podstawowych śladów na żywo w
studio, dzięki czemu muzyka tylko
zyskała na agresywności, stała się
jeszcze mroczniejsza. Potwierdzają
to już nośny opener "Sword Sister"
i hymniczny "Let Metal Be Your
Master" z patetycznym refrenem, a
dalej jest równie ciekawie. Poświęcony
egpiskiej bogini Isis twór tytułowy
jest szybki i dynamiczny,
podobnie jak "Holy Snake Mother"
(to z kolei o Klepoatrze), w którym
Jutta potwierdza, że czas był nad
wyraz łaskawy dla jej strun głosowych,
prezentując swoje trademarkowe,
"wiedźmie" patenty w całej
okazałości. "Voice Of An Anarchist"
ma w sobie coś z surowości
wczesnego Running Wild, co nie
dziwi z racji wspólnych, hamburskich
korzeni obu grup, z kolei "On
The Prowl" czerpie od Black Sabbath,
co zdarzało się Velvet Viper
już wcześniej i w sumie też nie
może być żadną niespodzianką w
metalowej estetyce. Kolejnym
świetnym utworem jest "Osiris" o
bracie Isis, mroczny, miarowy i
brzmiący tak, jakby powstał gdzieś
w roku 1985, a nie w trzeciej dekadzie
XXI wieku, a "Darkness Of
Senses" też w sumie niczym mu nie
ustępuje. Warstwę gitarową dopełniają
tu często instrumenty klawiszowe
(gościnnie gra na nich, między
innymi, Ferdy Doernberg,
muzyk zespołu Axela Rudiego
Pella), a Juttę wspiera kilkoro wokalistów-chórzystów,
co nadaje refrenom
sporego rozmachu. Finał
jest jednak na wyraz oszczędny, bo
to akustyczna wersja "Götterdämmerung"
z poprzedniej płyty, tylko
na gitarę i głos. (4,5)
Wojciech Chamryk
Void Vator - Great Fear Rising
2021 Ripple Music
Kolejni debiutanci, ale już z pewnym
stażem, co szczególnie dotyczy
gitarzysty Erika Kluibera,
znanego choćby z White Wizzard.
Void Vator grają jednak
zdecydowanie ostrzej, łącząc tradycyjny
heavy z thrashem/speed metalem.
To stop naprawdę wysokiej
próby: panowie grają siarczyście,
ale nie zapominają przy tym o melodiach,
proponując stylowe i mroczne,
zakorzenione w latach 80.
kompozycje. W dodatku nie przynudzają,
opierając się na formule
trzyminutowych, zwartych kompozycji,
a tylko numer tytułowy i finałowy
"Infierno" przekraczają pięć
minut. Efektem jest album trwający
raptem 32 i pół minuty, co
jednak pozostawia uczucie niedosytu
- tym większe, że zespół "zapomniał"
o singlowych utworach
"Put Away Wet" oraz "Nitrus", dostępnych
tylko w wersjach cyfrowych,
które mogły pojawić się na
"Great Fear Rising" choćby w charakterze
bonusów, bo jednak co
płyta, to płyta. Ale i tak jest dobrze,
szczególnie w dynamicznym
"I Want More", mocarnym "There's
Something Wrong With Us" czy
wspomnianym już "Infierno", a poza
ciekawą warstwą instrumentalną
mamy tu również świetnego wokalistę,
bo Lucas Kanopa i wrzasnąć
potrafi, i zaproponować bardziej
melodyjne partie. Mocny debiut.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Wail - Civilization Maximus
2020 WormHoleDeath
Z zespołami takimi jak ta norweska
grupa jest problem o tyle, że
zwykle grają na poziomie - zresztą
pokażcie mi teraz typowego słabeusza,
to już nie te czasy - ale za
bardzo zapożyczają się u innych,
by traktować ich dokonania poważnie.
Hard rock/heavy metal Wail
jest więc muzycznie na naprawdę
wysokim poziomie, brzmią też jak
należy, o żadnej bezpłciowej cyfrze
nie ma mowy, jest jednak pewne
ale. Mają otóż świetnego wokalistę,
ale Joakim Joreng często brzmi niczym
Bruce Dickinson z najlepszych
lat. Jasne, porównanie do takiego
frontmana można traktować
jako komplement, ale w "Down
The Mountain", "Presaage" czy
nieco wyżej zaśpiewanym "Endless
Repetition" Joreng jednak za bardzo
zapożycza się u słynniejszego
kolegi. Co dziwne w dalszych
utworach pokazuje się też z innej
strony, śpiewa zadziorniej, jakby
swoją naturalną barwą, na czym
"Manherder", hardrockowy "Over-
Wallner Vain - Back On The
Strip
2021 Self-Released
Gitarzysta Will Wallner (White
Wizzard) i wokalistka Vivien
Vain współpracują już od kilku lat,
czego efektem jest album "Will
Wallner/ Vivien Vain", nagrany z
udziałem takich tuzów jak bracia
Appice, Jimmy Bain, Tony Carey
czy Tony Franklin. Nedawno ten
rodzinny duet powrócił do Los
Angeles, a zamieszkanie w sąsiedztwie
słynnego klubu "Rainbow"
zaowocowało premierowym utworem
"Back On The Strip", zapowiadającym,
planowany na przyszły
rok, album "Duel". Póki co
"Back On The Strip" ukazał się w
celach promocyjnych na singlu
CD, potwierdzając, że jego autorzy
dobrze czują się w stylistyce oldschoolowego
hard'n'heavy z przełomu
lat 70. i 80. Mamy tu bowiem
zarówno gitarową moc (główny
riff może kojarzyć się z Dio),
jak i pewną surowość brzmienia,
do tego sporą dozę chwytliwości
oraz rasowy, zadziorny wokal. Do
tego liderów wsparli tu basista
White Wizzard Jon Leon oraz
znany z Dio i Black Sabbath perkusista
Vinny Appice, tak więc sekcja
miażdży - nie miałbym nic
przeciwko temu, żeby ci muzycy
wzięli też udział w nagraniu "Duel",
bo ta płyta zapowiada się naprawdę
ciekawie. (4)
Wojciech Chamryk
Whipstriker/Ice War - Whipstriker/Ice
War
2021 Helldprod
Kolejny split z udziałem Whipstriker
nie rozczaruje fanów Brazylijczyków,
prezentujących trzy
nowe, siarczyste numery. "Restless
Dogs" podoba mi się z nich najbardziej,
bo pomimo blackowych akcentów
najbliżej mu do tradycyjnego
heavy spod znaku NWOBHM,
zespołów takich jak Raven czy
232
RECENZJE
Diamond Head, a do tego jest
najdłuższy i najbardziej zróżnicowany.
"Rot In Trench" oraz "Morphine
Soldiers" to numery zdecydowanie
krótsze, coś na styku
heavy/speed/black, z blastową łupaniną
i skrzekiem, ale całość może
się podobać. (4) Kanadyjski Ice
War to tak naprawdę solowy projekt
Jo Galipeau, kolejnego pasjonata
starego, prawdziwego metalu.
Potwierdza to już opener "Warfare
Cry", brzmiący niczym w 1982 roku:
szybki dynamiczny, ale też
melodyjny, z chóralnym refrenem -
raptem trzyminutowy, jest więc
krótko, konkretnie i na temat.
"Grip Of War" i "In Your Heart" są
nieco dłuższe i równie oldschoolowe,
ale też momentami amatorskie,
co przy kolejnych odsłuchach
daje już o sobie znać. (2.5)
Wojciech Chamryk
Wig Wam - Never Say Die
2021 Frontiers
Milczeli jakieś osiem lat, ale jak
deklarują w tytule powrotnej płyty,
"Never Say Die". Kto zna Wig
Wam z wcześniejszych wydawnictw,
zawartość tego najnowszego
albumu nie będzie dla niego
żadnym zaskoczeniem. Norwegowie
wciąż grają bowiem hard
rocka/AOR z przełomu lat 70. i
80., bardzo dynamicznego, a przy
tym i przebojowego. Jak więc porwą
kogoś do tańca żwawym, tytułowym
openerem, to nie popuszczą,
aż nie wybrzmi finałowy
"Silver Lining". W sumie to co
utwór, to przebój, może poza instrumentalnym,
zbytnio zalatującym
Scorpions, "Northbound", ale
już "Hypnotized" czy "Where Does
It Hurt" niczego w tej kwestii zarzucić
nie można - to nośne, prawdziwe
hiciory. Świetne są też numery
czerpiące z bluesa, zwłaszcza
"Kilimanjaro" oraz mocniejsze
"Dirty Little Secret" i "Hard Love",
a i w balladzie "My Kaleidoscope
Ark" świetny wokalista Glam (tak
naprawdę Age Sten Nilsen) pokazuje,
że takie ujęcie tematu również
nie jest mu obce. Udany powrót.
(5)
Wojciech Chamryk
Witchbound - End Of Paradise
2021 El Puerto
Na debiutanckim albumie "Tarot's
Legacy" (2015) Witchbound zaproponował
powrót do czasów największej
świetności niemieckiego
metalu i była to wycieczka nad wyraz
udana, skoro prowadzona
przez kilku muzyków kultowego
Stormwitch. Teraz ostało się ich w
Witchbound tylko dwóch, gitarzysta
Stefan Kauffmann i perkusista
Peter Langer, a reszta składu
to nowy zaciąg z lat 2017-19. Najbardziej
istotną zmianą jest ta za
mikrofonem: nie ma już Thorstena
Lichtnera, śpiewają za to Natalie
Pereira dos Santos i Tobias
Schwenk. I chociaż radzą sobie
dobrze, a czasami wręcz doskonale,
to jednak "End Of Paradise" nie
ma startu do "Tarot's Legacy".
Podstawowej przyczyny upatrywałbym
w jakości kompozycji: na
debiucie punktem wyjścia były pomysły
przedwcześnie zmarłego w
roku 2013 lidera Stormwitch w latach
80. Haralda Spenglera a.k.a.
Lee Tarota, tu zaś komponowali
jego dawni koledzy Kauffmann i
gitarzysta Martin Winkler, też
niestety niedawno zmarły. Różnice
na niekorzyść nowego materiału
są słyszalne: tamtego nie powstydziłby
się Stormwitch z najlepszych
lat i LP's "Walpurgis Night"
i "Tales Of Terror", tego nie da się
słuchać bez zgrzytania zębów -
tym częstszego, że to aż 15 utworów.
Tak w 10/15 nudnych i nijakich,
a czasem, jak w przypadku
utworu tytułowego, tak topornych,
że ręce po prostu opadają. Puszczanie
oka do młodszych słuchaczy,
choćby we "Flags Of Freedom" również
uważam za poroniony pomysł
- tym gorszy, że akurat w tym
numerze Natalie Pereira dos Santos
śpiewa po prostu fenomenalnie.
Plusy to patetyczno/symfoniczny
opener "Battle Of Kadesh",
mroczny "Torquemada", orientalno-progresywny
"Sea Of Sorrow" i
szybki, powerowy "Dance Of The
Dead", ale cała reszta mogłaby nie
oglądać światła dziennego. (2)
Wojciech Chamryk
Witchseeker - Scene Of The Wild
2021Dying Victims
W dzikim krajobrazie Miasta Lwa
zapluto ogniem. Wybuchł rewolucyjny
płomień metalowego szaleństwa.
Fanatyczni obrońcy zastanego
porządku nadciągnęli z odsieczą,
ale nie zdołali niemal nic
wskórać. Prawdziwy heavy metal
znów okazał się nie do powstrzymania.
Jego iskra dotarła aż do Polski,
ponad 9000 kilometrów w dal.
Czy ją podchwycimy? A może
wzruszymy tylko ramionami.
Szkoda czasu, trochę teutonicznego
thrashu lub szwedzkiego heavy
wystarczy jako tło do jazdy samochodem,
prawda? Ignorantów nie
brakuje, ale komu naprawdę zależy
na przyszłości heavy metalu, znajdzie
czas na uważne zapoznanie
się z fajnym wytworem utalentowanych
młodych buntowników z
antypod, dlatego że na naszych
oczach wyłaniają się nowi liderzy
sceny. Jaka muzyka przychodzi
Wam na myśl po usłyszeniu lub w
trakcie wypowiadania nazwy "Singapur"?
Dla mnie (oraz dla wielu
osób posługujących się językiem
chińskim) to był jak dotąd Wayne
Lim Junjie, bardziej znany jako JJ
Lin. Szczerze polecam sprawdzić
jego utwór "Our Singapore" z uwagi
na videoclip, który przybliża nam
Singapur poprzez niezliczoną liczbę
ujęć jego mieszkańców i charakterystycznych
miejsc. Nienajgorsze
wprowadzenie dla kogoś o otwartym
umyśle na zdecydowanie niemetalowe
klimaty. "It isn't easy building
something out of nothing, especially
when the road ahead's a rocky one;
but if we gather all our courage and
conviction and hold our dream up high,
the challenge will be won". Muzycznie,
jest to jednak przesłodzony mandopop,
czyli niekoniecznie coś, co
metalowa rodzina chciałaby słuchać
na co dzień. I tutaj wracamy
właśnie do plucia ogniem. Sheikh
Spitfire stworzył już w 2012 roku
własny zespół, którego jest obecnie
liderem, jedynym kompozytorem,
basistą i wokalistą. Czwórka singapurskich
przyjaciół gra muzykę
wpisującą się perfekcyjnie w nurt
Nowej Fali Tradycyjnego Heavy
Metalu. To jest dokładnie to, czego
chcemy słuchać. Jest ostro, bardzo
energicznie, a do tego każdy
utwór jest zwarty, konkretny i zapamiętywalny.
Mam nadzieję, że
wkrótce słysząc lub wypowiadając
"Singapur" będziemy myśleć o
Witchseeker. Jeśli przyjrzymy się
bliżej poszczególnym kawałkom z
ich drugiego longplaya "Scene Of
The Wild", okaże się, że można to
było zrobić lepiej. Niektórym riffom
i melodiom brakuje oryginalności.
Brzmią sztampowo. Często
można odnieść wrażenie, że gdzieś
to już słyszeliśmy. My tak, ale w
ich części świata, takie granie to
jest absolutna innowacja. Pamiętacie
debiut TSA "Live"? Na początku
lat 80. komponowali muzykę
często przypominającą to, co już
wcześniej zrobiło m.in. AC/DC,
Motorhead i Led Zeppelin. A jednak
ich energia porywała tłumy.
Stali się nieocenionym skarbem dla
naszego kraju. To samo można powiedzieć
o Witchseeker w kontekście
Singapuru, z tym że tamtajsze
społeczeństwo jest jeszcze bardziej
konserwatywne niż polskie, wobec
czego mają bardzo ograniczoną
grupę lokalnych zwolenników. Doceniam
więc ich dążenia i gorąco
polecam zapoznać się z "Scene Of
The Wild". (4)
Sam O'Black
Witherfall - Curse Of Autumn
2021 Century Media
Witherfall tworzą w większości
bardzo doświadczeni muzycy, znani
choćby z Iced Earth, White
Wizzard czy Sanctuary, a trzeci w
dyskografii grupy album może faktycznie
stać się dla niej swoistym
przełomem. Na pewno z racji tego,
że po okresie problemów z obsadą
perkusyjnego stołka zajął go nie
byle kto, bo Marco Minnemann,
współpracownik choćby Joego Satrianiego
czy Stevena Wilsona. Z
nim w składzie Witherfall zdecydowanie
weszli na kolejny poziom,
prezentując progresywny power/
heavy metal najwyższej próby.
Może jeszcze czasem zbytnio kojarzący
się z Helloween ("As I Lie
Awake"), gdzie indziej jednak
("The Last Scar", "The Other Side
Of Fear") pozbawiony już takich
naleciałości. Joseph Michael potwierdza
nader często, że jest naprawdę
świetnym wokalistą, talentem
na miarę Geoffa Tate'a z najlepszych
lat, a Jake Dreyer czaruje
solówkami, chyba najbardziej tą w
"The River", chociaż w innych
utworach też nie brakuje jego efektownych
popisów. No i kolejne
atuty, dłuższe, rozbudowane utwory:
"Tempest", a przede wszystkim
ponad 15-minutowy, epicko-progresywny
"... And They All Blew
Away", prawdziwa perełka tej długiej,
świetnej płyty. (5)
Wojciech Chamryk
Zero2Nothing - Limits of Temptation
2011 Art Gates
Eklektyczny rock z Aten. Świadome
wymieszanie stylów - trochę
hard rocka, stoneru, heavy metalu;
więcej grunge'u niż progresji. Bez
napinania się, bez szukania ograniczających
ram dla własnej tożsamości,
za to żywo i przystępnie.
Jeśli macie ochotę na jakąś sprawnie
zagraną i dobrze brzmiącą,
choć nie wyróżniającą się old
schoolową muzę, a nie odczuwacie
alergii na The Last Internationale
ani Pearl Jam, to debiut Zero2
RECENZJE 233
Nothing da radę. Znalazło się na
nim dziewięć w miarę dynamicznych
kawałków, trwających po
około cztery minuty (między 3:20
a 4:57). "Run Away From U" wyróżniają
ostre gitary, wyraziste rytmy,
podkręcone tempo i śmiało orientalizująca
solówka. "Closer" płynie
powoli, jakby skłaniał do re-fleksji
nad relacjami między ludźmi;
troszkę zamula (zwłaszcza harmonijką
ustną zastępującą przewidywalne
solo gitarowe), choć wpada
w ucho. Somnambuliczny "Dreaming
Awake" zaczyna się falstartem
od ściany dźwięku, po której szybko
wchodzi banalna partia klawiszowa,
aby natychmiast ustąpić
dalszemu, niewiele wnoszącemu
hałasowi; zespół próbował tam trochę
zamieszać, wprowadzając narastającą
harmonię klawiszowo-gitarową,
ale w sumie wyszło przeciętnie.
"In God's Will" oferuje niepokojący
groove, dlatego że stanowi
on podkład pod natarczywą rockową
akcję, która jest tak intensywna,
że z ulgą usłyszycie późniejsze
zwolnienie z pulsującym basem,
przeciągłym zaśpiewem "aaa" i leniwie
pogrywającym solem gitarowym;
mogliby już sobie darować
powrót do głównego motywu po
solówkach, bo to powtórzenie niepotrzebnie
przedłuża utwór a wcale
nie wrzyna się w pamięć (trywialne!).
"Feel My Sorrow" również
operuje kontrastem; możliwe, że
"szeleszczenie" na samym początku
miało za zadanie podkreślić nadejście
burzliwych emocji w lirykach,
zwłaszcza że pianistka Rania to
klasycznie szkolony muzyk i raczej
nie uderzałaby tak siłowo/tępo w
klawisze bez powodu (porównajcie
sobie z jaką gracją zagrała tą samą
sekwencję tuż przed pysznym dialogiem
solowej gitary Billa ze swoim
solem). Okazuje się, że "Limits
of Temptation" nie odnosi się do
tłamszenia emocji i pokus, lecz do
stawania na skraju zdrowego rozsądku
tuż przed przekroczeniem
granicy desperacji. Sabbathowski
numer tytułowy pozytywnie wpływa
na odbiór całego albumu - to
masywny walec z pomysłem. Muzycy
sami uznali kawałek "Zero 2
Nothing" za najbardziej dla nich reprezentatywny;
z pewnością może
podobać się jego motoryczne riffowanie
z solidną sekcją rytmiczną
(na basie Chris, zaś "nowy perkusista
poszukiwany"), a także przemyślane
zwolnienie, czy też głęboki
tenor Teo. Natomiast "Running
Deep In Me" wskazali jako koncertowy
niezbędnik, co nie dziwi, zważywszy
na zachęcające do na-wiązywania
kontaktu z publiką partie
wokalne oraz generalnie ży-wiołowość.
Przedłużane frazy w "Bloody
Mary" mogą nas rozkojarzyć, bo
przecież nie zahipnotyzować (…)
Nagle, po semiromantycznym dialogu
uwagę na powrót skupia przyjemna
(a może właśnie nieznośnie
sentymentalna?) harmonia fortepianowo-gitarowa.
(3.5)
Sam O'Black
Black Sabbath - Sabotage
Super Deluxe
2021 BMG
Po ostatnim rocznicowym
wydawnictwie z dyskografii
Black Sabbath, dotyczącym
"Vol 4", szumnie nazwanym
SuperDeluxe, byłem bardzo
mocno rozczarowany. Nie
będę się powtarzać, bo pisałem
o tym na łamach HMP. Kiedy
usłyszałem przesłanki o tym,
że następny w kolejce będzie
"Sabotage", kompletnie się
tym nie przejąłem. No bo jeśli
sprawa ma wyglądać podobnie,
to szkoda będzie się nakręcać.
No i tym razem ktoś poszedł
po rozum do głowy, albo po
prostu dysponował lepszym
źródłem do realizacji wydawnictwa.
Panie i panowie - mamy
przed sobą bardzo godne
uczczenie 46 rocznicy ukazania
się albumu "Sabotage". Generalnie
płyta nie należy do jakichś
mocno rozchwytywanych,
chyba przez swoją totalną
surowość i brak tak zwanych
przebojów. W rozmowach
z ludźmi, przeglądając
fora internetowe, często trafiam
na wypowiedzi, w których
ten krążek przegrywa sromotnie
z poprzednikami. Dla znakomitej
większości "Sabotage"
chyba kojarzy się ze schyłkiem
grupy, choć był to okres największego
rozkwitu.
Po bardzo mało, jak
określił Tony Iommi, rockowej
"Sabbath Bloody Sabbath"
postanowili nagrać coś
konkretnego. Pech chciał, że w
tym czasie borykali się w sądzie
ze zwolnionym menedżerem,
Patrickiem Meehanem.
Muzycy przyznawali w
wywiadach, że atmosfera pracy
nad "Sabotage" nie była wymarzona.
Ciągle mieli wrażenie,
że ktoś sabotuje ich staranie.
Stąd też wziął się tytuł,
jaki finalnie trafił na okładkę.
Przywołana koperta, dość dyskusyjnej
urody, kryje jednak
prawdziwą perłę ciężkiej muzyki.
Album, który nasiąknął
emocjami twórców. Ciężki i, na
pierwszy odsłuch, bardzo niedostępny.
Pierwsza strona -
cztery numery - to absolut.
Pełne pasji "Hole In The Sky"
czy totalnie rozwalający wszystko
na swojej drodze "Symptom
Of The Universe" posiadają
jedne z najlepszych riffów,
jakie wysmażył Pan Tony.
Subtelny, akustyczny "Don't
Start (Too Late)" nadaje swoistego
uroku i przynosi swego rodzaju
ukojenie. Podobnie jak
intrygujący jam session w końcówce
"Symptom…". Zgrabnie
łączy się to wszystko z bardzo
absorbującą, kapitalnie rozplanowaną
kompozycją "Megalomania".
Druga strona - kolejne
cztery numery - to troszkę
przystępniejszy Sabbath, ale
również poszukujący. Wystarczy
posłuchać instrumentalnego
"Supertzar", podczas nagrania
którego w studio pojawił
się chór. Często służył on
swoim niesamowitym klimatem
za koncertowe intro. Pozornie
łagodny i piosenkowy
"Am I Going Insane (Radio)"
idealnie łączy się z zamykającym
płytę, niepokojącym "The
Writ", gdzie Ozzy fenomenalnie
interpretuje tekst traktujący
o całym zamieszaniu z byłym
menedżerem.
Oryginalny krążek to
tylko przystawka w tym zestawie.
Na dwóch kolejnych dyskach
mamy świetny koncert z
1975 roku rejestrowany podczas
trasy w północnej Ameryce.
Zapis relacjonuje dobrą formę
grupy. Black Sabbath stawiał
na różnorodny set, gdzie
oprócz pewnych utworów jak
"War Pigs", "Iron Man" czy
"Paranoid" znalazło się miejsce
dla świetnego "Killing Yourself
To Live", "Spiral Architect" i dla
promowanych wtedy kompozycji
z "Sabotage" z masywną
"Megalomania" na czele.
Gdzieś w środku występu pozwolili
sobie nawet na swoisty
jam session, które dało pretekst
do perkusyjnej solówki
Billa Warda a i chwilę później
trochę gitarowych dźwięków
serwuje Tony Iommi. Ozzy,
jak to Ozzy, nawet jeśli go nie
widać to i tak jego charakterystyczny
głos zdradza, że zostawia
na scenie sporo zdrowia, a
kiedy nie śpiewa to można być
pewnym, że albo staje naprzeciw
tłumu z wyciągniętymi ramionami
albo robi serię uroczych
"żabek". Wszystko wyszukaną
grą na basie cementuje
Geezer Butler.
Warto sięgnąć po to
rozszerzone wydawnictwo. Poza
nagraniami dostajemy również
piękne suweniry. Singiel
7'' na czwartym, ostatnim dysku
- "Am I Going Insane
(Radio)" single edit oraz "Hole
In The Sky" - i gadżety cieszące
oko. Wypasiony, ilustrowany
album, replikę tourbook z Madison
Square Garden oraz plakat
reklamujący trasę w 1975
roku.
No i tak to powinno
wyglądać wcześniej. Teraz nie
ma się do czego przyczepić.
Mimo, że dodatkowy live zawarto
na dwóch dyskach, to i
tak jakość i wyjątkowość materiału
robi tu robotę. Fajnie, że
"Sabotage" doczekał się rzetelnej
reedycji, bo po prostu na to
zasługiwał. Mam tylko nadzieję,
że poziom tego wydawnictwa
podtrzymają na kolejnych,
upamiętniających złoty okres
zespołu z Birmingham.
Adam Widełka
234
RECENZJE
April Wine - First Glance/Harder...
Faster
2020 BGO
Firma BGO zrobiła mi niesamowitą
niespodziankę i frajdę. Na jednym
kompakcie wydali dwa albumy
kanadyjskiego zespołu April
Wine. Znalazły się na nim tytuły
"First Glance" z 1978 roku oraz
"Harder... Faster" z 1979 roku.
Mam ogromny sentyment do tych
płyt, bowiem swego czasu katowałem
je na winylowych plackach,
a że zawierały wyśmienity i klasowy
hard rock czyniłem to z olbrzymia
satysfakcją. April Wine
swoją działalność rozpoczął wcześniej
niż takie Aerosmith ale dopiero
"First Glance" - czyli ich siódmy
album studyjny - przebił się
na amerykańskim rynku, zdobywając
tym samym szerszy rozgłos.
Niestety Kanadyjczycy nigdy nie
osiągnęli takiej popularności, jak
wspomniani koledzy z Ameryki.
Niemniej dla mnie ich potencjały
były analogiczne. Zresztą April
Wine można byłoby porównać do
innych wielkich z tamtej epoki,
chociażby Kansas, Foreigner,
REO Speedwagon, Triumph,
Molly Hatchet, itd. Choć z drugiej
strony trudno mówić, aby Kanadyjczycy
wzorowali się na wspomnianych
formacjach, raczej trzeba
mówić, że wszystkie z nich miały
te same źródła inspiracji. Natomiast
każda z nich interpretowała
je po swojemu, w ten sposób budując
swoją własną tożsamość. Wracając
do muzyki April Wine, każdy
z ich kawałków na obydwu
omawianych krążkach jest inny,
niesie inne emocje, pomysły, melodie,
klimat, ale każdy z nich daje
maksimum satysfakcji. Fani amerykańskiego
hard rocka rodem z lat
70. sięgając po obie płyty mają
zapewnione poczucie zadowolenia
i komfortu. Po prostu nie sposób
przy nich się nudzić. W zasadzie
każdą z tych kompozycji trzeba
byłoby wyróżnić. Mamy do czynienia
z kopalnią znakomitych riffów,
niebanalnych melodii, ciekawych
solówek, żywej i pulsującej sekcji
rytmicznej, a wszystko w niepowtarzalnym
stylu lat 70. Większość
kawałków utrzymana jest w
średnich tempach, tętni energią i
porywa do przytupywania nogą.
Sporo też w nich amerykańskiego
posmaku, czyli southern rocka, ale
ten składnik najbardziej wyczuwalny
jest w wolniejszych specyficznych
balladowo-rockowych
utworach typu "Rock N' Roll Is A
Vicious Game", "Comin' Right
Down On Top Of Me" (obie z "First
Glance") czy "Tonite" i "Before The
Dawn" (te z kolei z "Harder...
Faster"). Pojawiają się też songi
bardziej melodyjne typu "Let
Yourself Go" czy "Say Hello", w
których można wyczuć nutkę
AORu ale także tego, co za chwilę
na amerykańskim rynku będzie
mocno rządziło, a mowa o hair/
glam metalu. Tak jak wspominałem
w muzyce April Wine odnajdziemy
sporo emocji i nastroju.
Pod tym względem najbardziej wyróżnia
się kompozycja "Silver
Dollar", wolna, dynamiczna ale z
mrocznym i magnetycznym klimatem.
Ciekawym eksperymentem
jest także cover King Crimson,
"21st Century Schizoid Man",
który znalazł sie nas końcu "Harder...
Faster". Moim zdaniem muzycy
z Kanady sprostali wyzwaniu
i nadali temu ponadczasowemu
utworowi swój bardziej hard rockowy
sznyt. Niemniej chyba największym
sukcesem April Wine był
najdynamiczniejszy i porywający
kawałek, "Roller" z "First Glance".
Można byłoby się pokusić o stwierdzenie,
że był wyjęty już z półki
hard'n'heavy. I w tym kierunku
wraz z kolejnymi płytami "The
Nature of the Beast" (1981) oraz
"Power Play" (1982) podążyła formacja
aby później mocniej spróbować
również z AORem i hair metalem
na "Animal Grace" (1984).
Niemniej za każdym razem zachowując
swoje doskonałe hard rockowe
korzenie. Także, jak ktoś nie
zachował w swojej kolekcji winyli
April Wine (tak jak ja), albo wcześniej
nie zakupił wersji CD tych
krążków, to ma znakomitą okazję
aby dostawić do swojej kolekcji kawałek
naprawdę dobrego hard
rocka, jaką jest muzyka z płyt
"First Glance" i "Harder... Faster".
Arachnes - A New Day
2021/2011 Music For The Masses
\m/\m/
Myślałem, że to nowa płyta Włochów,
ale póki co pary starczyło im
tylko na wznowienie albumu
sprzed 10 lat. Nie mam pojęcia
dlaczego wydano ponownie akurat
tę pozycję. Być może to początek
serii wznowień, bo na tle pięciu
wcześniejszych albumów Arachnes
"A New Day" jawi się niczym
przysłowiowe zjadanie własnego
ogona, dowód na twórcze wypalenie
braci Caruso. Oczywiście nie
brakuje na tej długiej płycie udanych
kompozycji: progresywno/
powerowy "Into The Fog" to prawdziwa
perełka, podobnie jak dynamiczny
"Magic World" oraz "The
Reason Of The Things". Świetnie
brzmi też dynamiczny instrumental
"Your Death" z popisowymi solówkami
gitar i syntezatora. Na
przeciwnym biegunie są jednak nijaki
"I Know The Darkness", "I'm
Sorry", który opisałem podczas słuchania
jako "nowoczesny kit" czy
typowy wypełniacz "Take Your
Life", sztampowe powielanie patentów
Dream Theater, które bardzo
uśredniają końcową notę. Pewną
ciekawostką jest też cover Deep
Purple "Fireball", bo zespół jednak
zbytnio zafiksował się na przeróbkach
kolejnych utworów Emerson,
Lake & Palmer, ale więcej jak: (3)
nie dam.
Wojciech Chamryk
Assassin - Holy Terror/The Saga
Of Nemesis
2021 High Roller
Jeśli dla kogoś debiut Assassin
"Upcoming Terror" jest płytą
wybitną to na pewno jego serce zacznie
bić szybciej na myśl o dwóch
pierwszych taśmach demo grupy.
Teraz - dzięki High Roller Records
- możemy spokojnie, bez
szukania, nabyć owe nagrania na
jednym, ładnie wydanym kompakcie.
Domyślam się, że chętnych do
włożenia głowy w imadło będzie
wielu… Ogień. Straszny ogień.
Jeszcze na dobre nie rozkręciła się
płyta w odtwarzaczu a już zostałem
storpedowany obłąkańczym
thrash metalem. Przy "Holy Terror"
i "The Saga Of Nemesis" ich
pierwszy album wydaje się "grzeczny".
Wiadomo - w studio, jak to
w studio, poza tym demo zawsze
rządzi się swoimi prawami. Natomiast
jednego można być pewnym.
Assassin od początku działania
nie zamierzał nikogo głaskać po
głowie. Słuchając tych numerów z
lat 85-86 dostajemy po prostu solidnym
prawym sierpowym i leżymy
z zakrwawionym nosem. Taki
materiał to zawsze radocha dla fana.
Pokazuje progres kapeli ale też
daje świadectwo zaangażowania w
proces twórczy. Często od takiej
taśmy demo zależała przyszłość.
Dosłownie chłopaki wypruwają sobie
flaki, żeby tylko wypaść jak
najlepiej. Nawet nie przeszkadza
momentami średnia jakość - w pełni
rekompensuje nam to pasja, z
jaką wystrzeliwane są dźwięki z
głośników. Zarówno "Holy Terror"
i "The Saga Of Nemesis" to nieziemski
ładunek thrashu ociekającego
mocą, pasją, szaleństwem i
mimo wszystko profesjonalizmem.
Słychać, zwłaszcza na drugim z
nich, że to wszystko jest zaledwie
preludium do jednej z najlepszych
płyt w historii gatunku, wydanej w
1987 roku, zawierającej po części
"usprawnione" kompozycje z demówek,
słynnej i bezkompromisowej
"The Upcoming Terror"!
Kult!
Adam Widełka
Billion Dollar Babies - Battle Axe
2021 Cherry Red
Dla współczesnego rocka Alice
Cooper jest postacią szalenie ważną
i rozpoznawalną. Bardzo często
jednak sporo osób nie wie, że
za sukcesem Vince Furniera stał
zespół. Od 1969 do 1974 roku
śpiewał on w zespole, który nazywał
się Alice Cooper. Razem z
nim ten wózek ciągnęli perkusista
Neal Smith, basista Dennis
Dunaway i gitarzyści Glen Buxton
oraz Michael Bruce. Niestety,
jak to często bywa w zespołach
rockowych, nastąpił rozłam i każdy
poszedł swoją drogą. Vince,
który bardzo zżył się z postacią
Alice Coopera, w oparach alkoholu
postanowił kontynuować karierę
solo. Wkurzeni i z uczuciem zdradzenia
pozostali muzycy podjęli
próbę odniesienia własnego sukcesu.
Więc po pewnym czasie ukazał
się ich jedyny album "Battle Axe" a
nazwa zespołu wzięła się od jednej
ze słynnych płyt poprzedniej kapeli
- Billion Dollar Babies. Teraz,
po kilkudziesięciu latach od
RECENZJE 235
premiery, Cherry Red Records
wypuszcza wersję deluxe, na której
znajdziemy album, dysk z nagraniami
demo i jako bonus koncert z
epoki. Trzon składu na wydanej w
1977 roku płycie stanowili Smith,
Dunaway i Bruce. Dopełnili ich
klawiszowiec i wokalista Bob Dolin
oraz gitarzysta Mike Marconi.
Muszę przyznać, że muzyka, jaką
zaproponowali, dużo nie różniła
się od tego, co reprezentował zespół
Alice Cooper. Utrzymany
jest klimat, jaki był na płytach chociażby
"School's Out" czy "Love It
To Death". Pojawia się czasem
więcej klawiszy ale ogólnie "Battle
Axe" można uznać za album, który
mógłby spokojnie nagrać razem z
chłopakami Vince Furnier. Nie
czuje się, że to płyta robiona na siłę
i bez jakiegoś pomysłu. Album
się broni, chociażby tym, że
Smith, Dunaway i Bruce byli
kompozytorami tego materiału i
również oni tworzyli większość
kawałków w zespole Alice Cooper.
Zachowali kierunek, w jakim mógłby
podążać zespół, gdyby się nie
rozpadł. Słucha się tego nieźle. Minusem
może być jednak to, że wokale
są "pod" Furniera i poniektórzy
mogą zarzucić grupie Billion
Dollar Babies brak własnej tożsamości.
Tylko kim byłby Cooper
bez swoich muzyków i czy to, że
zostawieni chcieli grać w podobnym
stylu, w tym momencie powinno
traktować się jako ujmę?
Ciężko ocenić. To, że oprócz kawałków
z przeszłości grali i komponowali
swój materiał, stawia ich
w lepszym świetle. Zestaw trzech
dysków z "Battle Axe Deluxe" powinien
wyczerpać wszelkie potrzeby
tych, którzy chcieliby zgłębić
się w twórczość muzyków ze
składu Alice Cooper. Poza właściwym
albumem są nagrania demo,
ale chyba najbardziej wymagających
przyciągnie do głośników
trzecia płyta z zapisem koncertu,
jaki odbył się w Michigan w 1977
roku i jest określony jako pierwszy
Billion Dollar Babies. Muszę
przyznać, że leżał w archiwach w
bardzo dobrym stanie. Nie jest to
może współczesna produkcja i są
lepiej zachowane koncerty z przeszłości,
ale tego słucha się zadowalająco.
Gdyby nie to, że krążki są
opisane, niejeden mógłby pomyśleć,
że to zaginiony bootleg jeszcze
z Furnierem w składzie. Na
żywo panowie też nie odbiegali od
tego, co pokazywali z Cooperem.
Zresztą pozwalają sobie na medley
z starych hitów, które brzmią kapitalnie.
Zaśpiewane są też do złudzenia
z manierą Vince'a. Wydawnictwo
"Battle Axe Deluxe" jest
mimo wszystko godne polecenia.
Zwłaszcza dla tych, którzy są fanami
Alice Coopera i grania w stylu
shock rocka czy rocka lat 70. Odkładając
na bok wszelkie dywagacje
czy sympatie to Billion Dollar
Babies okazali się autorami ciekawej
muzyki. Jednak bez tak charyzmatycznej
postaci jaką był
Alice Cooper nie zdołali sukcesu z
przeszłości powtórzyć…
Adam Widełka
Brats - The Lost Tapes: Copenhagen
1979
2021 High Roller
Brats to grupa, która, można szeroko
powiedzieć, dała początek dla
pojawienia się Mercyful Fate.
Grali w niej bowiem dwaj gitarzyści,
którzy później mieli miotać riffy
w tej jednej z słynniejszych duńskich
formacji heavy metalowych.
Natomiast w Brats grali punk,
punk pomieszany z wpływami
hard rocka. Ich jedyny pełny album
- "1980" - jest świetny i pełny
energii. High Roller Records jak
to ma w zwyczaju, wyciąga znów z
archiwum smakowity kąsek. Co
prawda wydany był już wcześniej,
ale kto ma zrobić porządną reedycję
jak nie oni? Kompakt i winyl
pod wiele mówiącym tytułem "The
Lost Tapes: Copenhagen 1979"
mają ten sam materiał. Szesnaście
kawałków i coś około czterdziestu
minut. Punk pełną gębą. Te utwory
do roku 2008 nie były nigdzie
publikowane. Do tamtego momentu
był to niezły rarytas. Zresztą
możemy posłuchać jak grupa brzmiała
przed swoim debiutem i jak
pewne kompozycje wyglądały
przed włączeniem ich na "1980".
Jeśli miałbym to do czegoś porównać
to na pewno pierwsze skojarzenie
byłoby z wczesnym Misfits.
Ten sam styl i klimat. No i, nawet
mocniej, słychać w tych dźwiękach
Ramones. Zaznaczam jednak, że
jest to współczesne odniesienie -
nie można zakładać, że ktoś miał
akurat wielką ochotę kopiować
tamte zespoły. W żadnym wypadku!
Brats grają swoje, a podobieństwo
wynika bardziej z tego, że
punk w tamtych latach był mimo
wszystko wszędzie do siebie podobny.
No i nie ma tak, że echa wybrzmiewają
w każdym utworze jaki
jest na "Lost Tapes". Dla fanów
Hanka Shermanna i Michaela
Dennera to rzecz obowiązkowa.
Dla tych, których ciekawi, co robili
przed Merfycul Fate - jak najbardziej.
Tym, co kochają punk lat 70.
również ten krążek się spodoba.
Generalnie mamy tu do czynienia
z bardzo energetyczną i uniwersalną
muzyką. Nie traktowałbym tego
materiału jako tylko i wyłącznie
historyczną ciekawostkę, bo słychać
w tym solidną i, mimo wszystko,
profesjonalną załogę.
Adam Widełka
Capricorn - Capricorn
2021 Jolly Roger
Zespoły takie jak niemiecki Capricorn
są idealne dla firm chcących
wznawiać ich dyskografię. Świetna
muzyka i minimum wysiłku - tylko
dwie płyty. Przez cztery lata działalności
trio pochodzące z Hesse
nie wydało, jak widać, zbyt dużo.
Jednak jakość w tym przypadku
ważniejsza niż ilość. A Jolly Roger
Records/Black Beard chwała, że
przypominają solidne strzały! Debiut
grupy - "Capricorn" - to rzecz
przepełniona rozpędzonymi kawałkami
opartymi na solidnej, motorycznej
sekcji rytmicznej i ciętych
riffach. Około czterdziestu
minut szybkiej jazdy. Mimo, że
kompozycje tworzyli Niemcy, ciężko
wychwycić słynną siermiężność
naszych zachodnich sąsiadów.
Nieuniknione, że pojawiło się
trochę szorstkości, ale na tym też
polegał cały urok niemieckiej szkoły
power/speed metalu, jednak całościowo
mamy numery bardzo
plastyczne. Wokal jest jedynie
odrobinę kwadratowy, ale też nie
jest to zbiór przebojów radiowych.
Zresztą w pewnych fragmentach
Adrian Hahn potwierdza, że umie
śpiewać. Tak jak i grać na sześciu
strunach. To on napędza większość
kawałków na "Capricorn". Wtórują
mu David Hofmann (bas) i
Stefan Arnold tłukący w zestaw
perkusyjny. Momentami nawet panowie
rytmiką utworów zahaczają
o thrash metal, co też pokazuje, jak
trudnym tak do końca do zaszufladkowania,
może być niemieckie
trio. Album ten to jedenaście konkretnych
numerów, bez wyjątku
szarpiących słuchacza i potwierdzających,
że Capricorn był w
swoim czasie jedną z ciekawszych
formacji na polu metalu w Niemczech.
Szkoda, że po drugiej płycie
"Inferno" po zespole tak naprawdę
wszelki słuch zaginął. Wznowienie
Black Beard zawiera jeden dodatkowy
kawałek - "Raw Meat" - oraz
inne odcienie okładki. Przy tak dobrej
zawartości dźwiękowej lekka
zmiana kolorów artworka to ledwie
niuans. Przymykam oko!
Capricorn - Inferno
2021 Jolly Roger
Adam Widełka
Nakładem Jolly Roger Records/
Black Beard ukazały się obie płyty
niemieckiego Capricorn. W przypadku
"dwójki" okładka nie została
poddana odświeżeniu, ale tak samo
jak w przypadku debiutu, po właściwym
materiale, mamy bonus w
postaci jednego numeru. Poza tym,
to chyba wszystko bardzo dobrze…
To samo trio nagrywało
"Inferno". Różnica w czasie w stosunku
do poprzedniej płyty nie
była duża. Raptem dwa lata. Panowie
Adrian Hahn i David Hofmann
zamienili się tylko ilością
strun - tu ze Stefanem Arnoldem
(perkusja) sekcję tworzy pierwszy z
nich. Drugi miał szarpać riffy.
Zmiany za mocno nie czuć. Album
jest swoistą kontynuacją "Capricorn".
Nadal to taki, może trochę
stonowany, speed/thrash. Odrobinkę
szorstki - jak to u Niemców bywa
- ale ogólnie bardzo sprawnie
zagrany i napisany. Nie ma mowy
o jakimś odcinaniu kuponów, słychać,
że wciąż w Capricorn była
świeżość i chęć rozdupczenia iluś
nowych par uszu! Kompozycje na
"Inferno" to, poza małymi wyjątkami,
szybkie strzały oparte na
miarowej pracy bębnów basowych i
rozpędzonych, szarpanych riffach
gitary. Polane dodatkowo pełnym
furii śpiewem, który mimo wszystko
jest bardzo czytelny. Bardzo
ważnym składnikiem Capricorn
jest motoryka nagrań, którą potrafią
umiejętnie sterować. Tworzą
przez to specyficzny klimat, a muzyka
na krążku w dowolnym momencie
może zwiększyć obroty.
Ciekawostką na "Inferno" może
być przeróbka "You Can't Stop
Rock'n'Roll" z repertuaru Twisted
Sister. Jednak zagrana jest tak, by
nie odbiegać zbyt mocno od reszty
materiału. Nie wiem czy akurat było
to konieczne - ale pewnym jest,
że z lub bez tego zabiegu drugi, i
ostatni do dziś, krążek Niemców to
solidne i godne polecenia granie z
gatunku speed/thrash. Warto sięgnąć!
Adam Widełka
Depressive Age - Lying In Wait
2020 Black Beard/Jolly Roger
Depressive Age to zespół dziś mało
wspominany. Może ja nie trafiam
na jego fanów, albo też po
prostu omijają mnie dyskusje na
jego temat. Jednak dla wszystkich
lubiących nie jednowymiarową
muzykę na pewno berlińska grupa
jest znana i lubiana. Warto wspomnieć
o nich chociażby z tego
względu, że na rynek wychodzą ko-
236
RECENZJE
lejne winylowe reedycje z dyskografii
popełnione przez Jolly Roger
Records/Black Beard. Niemcy
są klasyfikowani jako techniczny
thrash metal. W sumie można się
zgodzić, ale "Lying In Wait" jest
dość stonowaną płytą. Raczej słychać
ramy stylu w riffach i ogólnym
klimacie, bo na jakieś ponaddźwiękowe
prędkości przez cały
czas nie ma co liczyć. Nawet jeśli
panowie przyspieszają to wszystko
podane jest w dość przejrzysty sposób.
Album sprawia wrażenie bardzo
poukładanego, może nawet
odrobinę intelektualnego. Raptem
czterdzieści pięć minut wystarcza,
żeby dobrze nasycić się tym materiałem.
Dla tych, którzy cenią sobie
na przykład Voivod czy Anacrusis
to być może będzie rzecz
nadzwyczajna. Sam też chętnie sięgam
po rzeczy nieźle pokombinowane
i intrygujące od pierwszej do
ostatniej minuty. Album "Lying In
Wait", mimo, że w pewnych momentach
jest naprawdę szybki to
wchłania się powoli. Jedynie czasem
maniera wokalu może trochę
irytować i nie obraziłbym się na
twórczość typowo instrumentalną,
ale jest to drobny mankament i w
sumie zależący od gustu słuchacza…
Po kilku odsłuchach da się
przyzwyczaić. Całość brzmi nieźle
i jest ciekawą propozycją na wtórny
i rwący na złamanie karku
thrash. Na pewno przez poznanie
tego krążka nie zubożejemy a
wręcz nawet przeciwnie - stać się
on może inspiracją by częściej sięgać
po bardziej zakręcone formy z
szerokiego gatunku.
Adam Widełka
Depressive Age - Symbols For
The Blue Times
2020 Black Beard/Jolly Roger
Dobrze, że są przypominane tak
bardzo nieoczywiste kapele jak
Depressive Age. To dość osobliwe
granie, łapiące się w ramach thrash
metalu, ale raczej tego technicznego.
No i czym dalej w, krótką mimo
wszystko, dyskografię to trzeba
przypisanie berlińczyków do tego
gatunku traktować bardzo umownie.
Trzeci album - "Symbols For
The Blue Times" doczekał się reedycji
na winylu z labela Black
Beard i można się naocznie przekonać,
że jest to zaskakująca rzecz.
Depressive Age nie zapominają o
tym, skąd wyszli, jednak jeśli na
drugim albumie byli intrygujący, to
tutaj idą o krok (albo i dwa) dalej.
Wyszła więc płyta bardzo klimatyczna.
Może JESZCZE nie tak mocno
jak Sisters Of Mercy czy The
Cure, ale berlińska grupa bez oporów
porusza się w rejony, które dla
innych kapel mogłyby być trujące.
Nie jest to dla mnie jakieś super,
bo ja do końca nie lubię aż takich
zmian stylu w zespołach metalowych,
ale trzeba oddać zespołowi,
że zakładał sobie coś ciekawego do
zrealizowania. Szkoda tylko trochę,
że uderzał w skrajności - raz
pełny nostalgii fragment a zaraz
potem wykrzyczany kawałek, taki
niby thrashowy. Nie przepadam za
takimi motywami, niestety. To
dziwna płyta. Trzeba się z nią długo
oswajać. Długa, bo prawie godzina,
więc też nie sprzyja to poznawaniu
materiału podczas jednego
odsłuchu. Ja, nie ukrywam,
byłem trochę zmęczony już w połowie
"Symbols For The Blue Times".
Zwłaszcza, że utwory są grane
w kratkę - mamy dość klimatyczne
koncepcje przeplatane z bardzo
agresywnymi riffami. Mam
otwartą głowę, ale jednak już na
poprzedniej płycie Depressive
Age w swoim progresie są dla mnie
wystarczający. Za pomysły na tej
szanuję, ale nie zanosi się, żebym
sięgał po ten krążek częściej niż
przy wyjątkowej okazji…
Adam Widełka
Destruction - Bestial Ivasion Of
Hell
2021 High Roller
Destruction to żywa legenda niemieckiej
sceny thrash metalowej.
Jeden z elementów teutońskiej
układanki - obok Sodom i Kreator.
Mimo pewnych upadków ich
kariera nadal trzyma się dobrze,
chociaż najnowsze produkcje już
tak nie elektryzują. Dlatego też
warto sięgnąć do prehistorii grupy i
posłuchać właśnie wydanego przez
High Roller Records wznowienia
taśmy demo z 1984 roku. Materiał
nagrywany jeszcze przez nastolatków
tak naprawdę brzmi po latach
nieźle. Część z utworów znalazła
się też na EP "Sentence Of Death"
wydanej parę miesięcy później w
tym samym roczniku. Od początku
chłopaki łoili aż miło. Bez jakichś
ceregieli wypalali z dubeltówki prosto
między oczy. Szybkość, nerw i
ta germańska szorstkość - znaki
rozpoznawcze z tamtego okresu.
Mike na swojej gitarze i dziś potrafi
zagrać rwane, intrygujące solo
a Schmier mimo tego, że jest teraz
dorosłym facetem nie stracił wokalnie
młodzieńczej werwy z jaką
wyrzucał słowa na słynnym demo.
Wtedy towarzyszył im jeszcze
Tommy grający na bębnach opętane
partie napisane chyba przez
samą nieczystą siłę. Demo "Bestial
Invastion Of Hell" to sześć kawałków
portretujące grupę w stanie
pierwotnym, pokazujące również
zapał i szaleństwo pchające chłopaków
do upragnionego sukcesu
(czytaj zauważenia). Z każdą sesją
później było już tylko lepiej. Co
nie znaczy, że te kawałki brzmią
jakby były nagrywane w piwnicy.
Pewnie poddano to wszystko remasteringowi,
ale jakość jest zadowalająca.
Nawet głupio byłoby,
żeby dźwięk był przesadnie wygładzony.
No raczej nie w przypadku
takiej hordy jak młode, głodne
krwi Destruction! Cóż więcej można
napisać? W sumie za bardzo
nie wiem, bo materiał sam się broni
a rzeczy owianych pewnym kultem
nie należy zbytnio rozdrapywać.
Możliwe, że gdyby poddać
"Bestial Invasion Of Hell" wnikliwej
analizie znalazłyby się jakieś
niedociągnięcia, ale tylko ktoś totalnie
głupi zawracałby sobie tym
głowę. Zresztą to nie intelektualna
i mająca podbijać rynki światowe
muzyka - to zaklęta na taśmie
wściekłość. To cholernie przyjemne
wsadzenie głowy w dźwiękowe
imadło zaciskające się coraz szybciej
i szybciej. Takie uczucie się kocha
albo odrzuca. Nie ma nic pośrodku.
(Jako bonus mamy też kilka
podejść z próby. Taki ukłon dla
totalnych maniaków)
Dio - Evil Or Divine
2021 BMG
Adam Widełka
Dobrze, że katalog Dio zostaje
wznawiany, ale tego, kto wpadł na
pomysł tak kiczowatych okładek,
powinien pochłonąć piekielny
ogień. Ja wiem, że pewnie kwestie
praw autorskich… Ale, kurczę, są
jakieś granice przyzwoitości. No,
ale na szczęście muzyka jest ponadczasowa.
Oryginalnie "Evil Or
Divine" wydało Eagle i można było
kupić wydanie DVD+CD oraz
osobny kompakt. Na wideo koncert
był w całości, natomiast w
wersji audio z jakichś względów
(zapewne oszczędności) wycięto
fragmenty, w tym solo perkusyjne
Simona Wrighta oraz kawałek
"Lord Of Last Day". Zabieg dziwny
i niestety rozbijający trochę klimat
występu. Tym bardziej fajnie, że
BMG pomyśleli i w wydaniu 2CD
Mediabook mamy już cały set z
Roseland Theater w Nowym Jorku.
Ten album koncertowy rejestrowano
podczas trasy w 2002 roku, kiedy
promowany był bardzo dobry
album "Killing The Dragon". Niestety
z tego krążka mamy raptem
trzy kawałki, ale cóż… Dio miał
tak duży repertuar, że ciężko byłoby
wymagać wszystkiego. Zresztą
wokalista często opierał swoje sety
na konkretnych, sprawdzonych kawałkach
ze swojej kariery i posiłkował
się owocami współpracy z
Rainbow i Black Sabbath. Oficjalnie
Dio miał mało współczesnych
koncertów, więc "Evil Or
Divine" warto mieć. To solidny
występ starych znajomych (Jimmy
Bain na basie) i dobrze funkcjonującej
maszyny, jakim był ówczesny
skład grupy z Dougiem Aldrichem
na gitarze i wspomnianym
już byłym perkusistą AC/DC.
Dio - Holy Diver Live
2021 BMG
Adam Widełka
Przyznam się bez bicia, że mam
niemały sentyment do tego wydawnictwa,
a dokładniej do trasy,
kiedy Dio przypominał swój słynny
debiut na długo przed regularną
modą na odgrywanie albumów w
całości przez metalowe grupy.
Udało mi się być na warszawskim
koncercie w 2004 roku, w klubie
Stodoła, gdzie jako jeszcze licealny
małolat o mało nie posikałem się
ze szczęścia, kiedy jeden za drugim
ze sceny wystrzeliwały ponadczasowe
kawałki. Na wydawnictwie
DVD mamy ten sam koncert z londyńskiego
klubu Astoria z 2005
roku i jest on pełny od początku do
końca. Na wersji dwupłytowego
kompaktu, niestety, całość rozbito
na pół, ale tak jakoś dziwnie, że na
pierwszym dysku mamy cały "Holy
Diver" a na drugim pozostałe
utwory grane na tej trasie. Niby
nic, ale koncerty rozpoczynali trzema
utworami, w tym magicznym
"Tarot Woman" z repertuaru Rainbow
a potem dopiero, po krótkim
filmiku, w całości, po kolei, wykonywali
debiut, a reszty dopełniały
kompozycje Rainbow i Black
Sabbath. Mnie takie zabiegi drażnią,
więc pamiętam, że w momencie
pierwszych wydań kupiłem
tylko wersję wideo. Jeśli chodzi o
zawartość najnowszej reedycji
BMG to na szczęście, lub nieszczęście,
jest to identyczne wydawnictwo
co Eagle Records, tyle
tylko, że ze zmienioną okładką.
Dyplomatycznie powiem, że nie
pasują mi te "dzieła", z wznowień,
bo bardziej wyglądają jak komputerowe
grafiki ucznia z podstawówki.
Nikt też nie wpadł na pomysł,
żeby poukładać utwory od A do Z,
żeby na CD słuchało się tego lepiej
niż wyrwanych z kontekstu. Bogu
dzięki, że nikogo jednak nie kusiło,
by dodać jakieś bonusy, czy, o
zgrozo!, pociąć ten materiał. Co do
RECENZJE 237
samego koncertu to może nie jest
to najwybitniejszy występ w karierze
Małego Wokalisty, ale forma
zespołu może się podobać. Całość
odegrana jest z polotem i słychać,
że muzycy nie robią tego za karę.
Atmosfera tego wieczoru w Astorii
też była gorąca - fani odwdzięczali
się pełnym zaangażowaniem na
serwowane "hity". Naturalnie, zgodnie
z koncertowymi prawidłami,
swoje solówki zaprezentowali perkusista
Simon Wright i gitarzysta
Doug Aldrich. Basistą wtedy był
Rudy Sarzo, a klawisze wciskał
Scott Warren. Na części trasy, w
tym w Polsce, na gitarze grał Craig
Goldy. W ten sposób partie gitary
były trochę bliższe starym dziejom
Dio, chociaż do interpretacji
Aldricha nie można mieć wielkich
zastrzeżeń. Sumując - "Holy Diver
Live" to niezły koncert i świetna
pamiątka epizodu z życia grupy.
Adam Widełka
Dokken - The Lost Songs: 1978-
1981
2020 Silver Lining Music
W 2019 roku Don Dokken przeglądał
swoje archiwa i natknął się
na różne nagrania demo, które powstały
na początku działalności zespołu.
Z tych nagrań wybrał aż jedenaście
utworów, które zgromadził
pod wspólnym tytułem "The
Lost Songs: 1978-1981". To, że
te nagrania nie brzmią najlepiej
słyszymy od samego początku.
Niemniej muzyka również od razu
zabiera nas w nostalgiczną podróż
do początków kapeli, co przebija
wszelkie techniczne niedostatki, a
staje się największym walorem tego
wydawnictwa. Zresztą na czas
przesłuchiwania płyty ta atmosfera
bardzo dobrze trafiła w moje zapotrzebowanie
na taką tęsknotę. No i
te czterdzieści parę minut minęło
mi naprawdę niepostrzeżenie.
Wśród nagrań z albumu znalazło
się klika utworów, które powstały
podczas sesji do debiutanckiego albumu
"Breaking The Chains", a
mowa o kawałkach "Step Into The
Light" oraz "Hit And Run". Teraz
człowiek może się dziwić czemu
zostały odrzucone, wtedy niestety
muzycy musieli wybierać aby zmieścić
się w limicie czasowym winylu.
Jedyny utwór, który został wykorzystany
na "Breking The Chains"
to "Felony", ale na "The Lost
Songs: 1978-1981" jest w jednej z
swoich pierwotnych wersji. Są też
takie kompozycje, jak "Rainbows",
która jest mocno klimatyczna, dojrzała,
po prostu świetna ale w tedy
w ogóle nie brana pod uwagę przez
zespół. Ogólnie bardzo dobrze się
stało, że Don Dokken wrócił do
tych nagrań, że ujrzały światło dzienne.
Myślę, że dla najzagorzalszych
fanów tej formacji ten album
będzie niezłą ucztą, reszta fanów
może spokojnie pozostać przy
wczesnych oficjalnych wydawnictwach
marki Dokken.
\m/\m/
Epitaph - Echoes Entombed Demo
Anthology
2020 Divebomb
Spośród kilkunastu zespołów o nazwie
Epitaph, Divebomb Records
wybrali jeden, pochodzący z Tampy
na Florydzie. W zeszłym roku
nakładem firmy wyszła kompilacja
zawierająca dwa dema zespołu. To,
jak na razie, jedyne oficjalne nagrania.
Od ostatniej reaktywacji w
2012 roku Epitaph nic nowego nie
wypuścił. Powiem szczerze - dla
mnie to zespół "krzak". Kompletnie
nieznany mi wcześniej twór poruszający
się w obszarach death/
thrash metalu. Zaczął działać 1990
roku i w tym samym składzie:
Mark Good (bas), Kevin Astl
(perkusja), Tony Teegarden (gitara,
śpiew) oraz Scott Senokossoff
(gitara) zrealizował taśmy będące
przedmiotem tejże kompilacji.
Pierwsza z 1991 roku, druga
nagrana rok później. Na "Echoes
Entombed…" oprócz wspomnianego
materiału są jeszcze trzy
utwory z pierwszego demo w innym
miksie. Taki dodatek. Pięć
kawałków, które zdążył nagrać
Epitaph to niczym szczególnym
nie wyróżniający się death metal z
szczyptą thrashu. Zresztą jest go
bardzo mało. Głównie chłopaki
tłuką w klimatach amerykańskiego
death metalu, coś w deseń Obituary.
Masywne riffy przeplatają się
z regularnymi przyspieszeniami.
Czasem pojawi się jakaś intrygująca
instrumentalna wstawka. W sumie
tak naprawdę ciężko się dużo
rozpisywać, bo twórczość grupy
zamyka się w kilku, dość podobnych
do siebie utworach. Płytka
"Echoes Entombed…" to rzecz
ciekawa, chociażby z historycznego
punktu widzenia. Epitaph z Florydy
to dziś być może trochę zapomniana
załoga, a dzięki takiej
kompilacji pojawia się szansa na
zainteresowanie i, jak planety ułożą
się odpowiednio, to kto wie,
może w końcu wydadzą debiutancki
pełny album? Poczekamy, zobaczymy,
a jak na razie Divebomb
Records udostępnia muzykę dość
sprawnej death metalowej maszyny,
która, choć nie tworzyła zbyt
oryginalnych kawałków, daje szansę
na pozytywny odbiór tych kompozycji.
Evil - Ride To Hell
2021 Mighty Music
Adam Widełka
Kompilacja "Ride To Hell" to smaczny
suplement do niezbyt okazałej
dyskografii duńskiego zespołu
Evil. Za złowieszczą nazwą nie
przyszły sukcesy i po taśmach demo
w 1983 i 1984 roku, zostawili
po sobie tylko i wyłącznie nagraną
EP oraz materiał na żywo realizowany
rok później. Dopiero w 2015
roku ukazała się pełna płyta, która
jednak trochę zgubiła szaleństwo
wczesnych dokonań. Krążek, który
mam przed sobą to pierwsze demo,
liczące trzy kompozycje, które
trafiły później na "Evil's Message"
a pozostały czas nośnika zajął fragment
koncertu z Kopenhagi datowany
na '85. Fajnie, jeśli możemy
posłuchać tego przed mini albumem,
bo dobrze widoczny jest progres
i poprawa jakości względem
numerów na demo. Jeśli zaś sięgamy
po rzecz nagraną na żywo to
otrzymujemy solidnie zaprezentowane
granie. Wrażenie mniejsze
niż EP, ale w dalszym ciągu Evil
jest mocno stojącym na nogach
zespołem ciskającym rozżarzone
riffy. Chwila i już osiągają optymalną
prędkość i temperaturę. Nawet
falująca momentami taśma nie
przeszkadza w cieszeniu się naprawdę
rozbujanymi tematami. Słychać,
że podczas koncertów grupa
nie traciła nic ze swojej energii,
jaką można poznać obcując z materiałem
studyjnym. Krążek "Ride
To Hell" to rzecz niekoniecznie
rzucająca na kolana, lecz jej całokształt
okazuje się nad wyraz konkretną
interpretacją gatunku zwanym
heavy metalem, co pozwala
bez oporów sięgać po kompakt powstały
w kooperacji Mighty Music
z From The Vaults.
Evil - Evil's Message
2021 Mighty Music
Adam Widełka
Kocham takie rzeczy! Oldschoolowe,
heavy metalowe mini albumy
są czasem o wiele lepsze niż pełne
krążki. Są jak zwinny bokser z rękawicą
gotową do zadania kończącego
ciosu. Są jak przyczajony szablo
zębny kocur, jak wściekły
skarabeusz, jak gotująca się w
żyłach krew! Krótkie i bardzo treściwe,
soczyste, ociekające istnym
muzycznym miodem wydawnictwa.
Taka jest też wiadomość od
duńskiej formacji. Po dwóch demówkach
w roku 1984 grupa Evil
wypuściła na rynek mini album
"Evil's Message". Tytułowa wiadomość
była bardzo konkretna. Dwadzieścia
dwie minuty heavy metalowego
ognia! Bez zbędnych ceregieli,
bez użytych na siłę ozdobników.
Takie bezczelne połączenie
korzeni duńskiego metalu w postaci
Mercyful Fate i światowych
wzorców metalu jak na przykład
Judas Priest. Gęste i bardzo plastyczne
granie. Słychać, że kawałki
pisane były przez świadomych
twórców - sporo tutaj bardzo swobodnego
prowadzenia kompozycji,
fajne solówki, dużo rwących riffów
i mocny wokal. Mimo, że Evil jest
na swoim EP rozpędzone, nie odnosi
się wrażenia, że miałby się zespół
w tym szaleństwie pogubić.
To poukładana rzecz, rozplanowana
nawet - jednak nie tracąca w
ogóle energii i przez cały czas
mknąca i niesiona przez pełną furii
sekcję i wtórujące riffy. Naprawdę
ostra rzecz. Bardzo mało popularna
mam wrażenie - co teraz może
się trochę zmienić - bo niedawno
pojawiły się najświeższe reedycje
przez Mighty Music. Mała płyta
dostępna jest na winylu oraz kompakcie.
Adam Widełka
Exorcist - Nightmare Theatre
2021 High Roller
Ten album niektórzy mogą zaliczać
do zbioru ciekawostek. W sumie
za dużo się nie pomylą, bo nie
jest on mocno rozdmuchany tu i
ówdzie. Raczej spokojnie czeka na
śmiałków, którzy będą chcieli
zmierzyć się z jego zawartością.
Exorcist na "Nightmare Theatre"
porusza w tekstach sprawy okultystyczne
a muzycznie, w piętnastu
kompozycjach, porusza się szeroko
w speed metalu. Tym, naturalnie,
w wydaniu amerykańskim,
bo kapela pochodzi z New York.
Istniała tak naprawdę tylko w roku
1986 i w tymże pojawił się ich jedyny
album. Złowieszczy, szybki i
szorstki niczym skóra rogatych demonów.
Zespół tworzy ciekawy nastrój
za pomocą krótkich wstawek
(są kolejnymi numerami na płycie)
ale też mocno kreśli swój charakter
w kompozycjach osadzonych silnie
w power/speed. Najważniejsze jed-
238
RECENZJE
nak, że dobrze się ich słucha, mimo,
że wokale przypominają agonię
plugawych mieszkańców piekła
a brzmienie na pewno nie zalicza
się do tych sterylnych. No ale kurczę,
jak też mogłoby być inaczej?
Szkoda, że Exorcist nie działał
dłużej, bo "Nightmare Theatre"
nie jest absolutnie złą płytą. To
rzecz dla koneserów tematu, jakim
jest okultyzm i wszelkie podobne
sprawy. Kawałki jawią się jak dalekie
kuzynostwo Venom, więc
mniej więcej można sobie od razu
zweryfikować co nas czeka po odpaleniu
krążka. Myślę, że każdy,
kto ceni sobie takie motoryczne
numery, nie zawiedzie się po odsłuchu.
Funeral Vision - It...
2021 Thrashing Madness
Adam Widełka
Funeral Vision był jednym z tych
zespołów, które w latach 90. zaistniały
za sprawą tylko jednego, oficjalnego
materiału, demo/EP "It...".
Po blisko 30 latach doczekał się on
dzięki Thrashing Madness pierwszego
wydania na CD, z trzema
dodatkowymi utworami oraz bogatym
w archiwalne zdjęcia i informacje
bookletem, co w przypadku
wydawnictw firmowanych przez
Leszka jest już normą. Death/
doom krakowskiej formacji nad
wyraz dobrze zniósł upływ czasu -
to dźwięki nieodległe od tego, co
grały wówczas Sempiternal
Deathreign czy Paradise Lost.
Klimatów charakterystycznych dla
Brytyjczyków, zwłaszcza w "Dark
Muse", mamy tu sporo, ale Funeral
Vision w żadnym razie nie są
tylko imitatorami, co potwierdzają
w posępnym "Slave" i mo-carnym
"Kane". Są też szybsze partie
("Monster"), ale jednak na "It..."
rządzą i dzielą majestatyczne,
doomowe walce, czego najlepszym
przykładem jest "Immortal". Szkoda,
że zespół niczego już po "It..."
nie wydał, ale okazało się, że to i
owo się jednak zachowało. Instrumentalny,
w sporej części klimatyczny
"Funeral Vision" łączy momentami
doom/death metal z okołojazzowymi
patentami, a to przecież
rok 1990, jeszcze przed wysypem
tak grających zespołów, a do
tego, jak na nagranie z próby, dźwięk
jest naprawdę niezły. Koncertowa
wersja "Immortal" również
jest niczego sobie, a kropką nad i
jest przeróbka "Eternal" Paradise
Lost. Muzycznie nad wyraz kompetentna,
wokalnie ciut słabsza, ale
to ciekawe zaakcentowanie jednego
ze źródeł inspiracji Funeral Vision.
Wojciech Chamryk
Grave Digger - The Grave Digger
2020/2001 Metalville
Niemiecki Grave Digger pod dowództwem
charyzmatycznego wokalisty
Chrisa Boltendahla działa
już na rynku blisko czterdzieści lat.
Nie mają zamiaru zwalniać tempa.
Obok nowości wydawniczych,
trzymających osobliwy fason, pojawiają
się też reedycje starszych rzeczy,
tak jak na przykład albumu
"The Grave Digger" z 2001 roku,
popełniona przez Metalville jakiś
rok temu. Generalnie dyskografia
Grabaża jest strasznie równa.
Ciężko, z ponad piętnastu studyjnych
krążków, wybierać, który jest
lepszy czy gorszy. Zresztą zupełnie
niepotrzebnie. Zespół stara się nie
zawodzić swoich fanów i miłośników
klasycznego heavy metalu z
tekstami o mitologii, wojnie, horrorach
czy muzyce metalowej. Jeśli
już trzeba by było zastanowić się
głębiej nad tymi albumami, które
warto by było wyróżnić, to otwierający
nowe milenium "The Grave
Digger" na pewno znalazłby się w
grupie tych najciekawszych. Album
dedykowany pamięci pisarza
Edgara Allana Poe, zawiera dwanaście
kompozycji, z czego ostatni
utwór jest dodatkiem, pojawiającym
się zresztą na większości
wydań. Blisko godzina materiału -
granie do jakiego Grave Digger
przyzwyczaił swoich wyznawców.
Szybko, gęsto ale cholernie chwytliwie.
Tak, to ta sama marka co
niegdyś Running Wild czy
Accept. Ta cudowna, niemiecka
szorstkość! Od razu można wyczuć
z kim mamy do czynienia. Nie
mogło też zabraknąć wielogłosów
w refrenach, które wciskają się w
głowę niczym kołki rozporowe.
Muzyka grupy jest budowana w
oparciu o proste środki, jednak
bardzo uważnie, żeby nie przekroczyć
granicy kiczu i karykatury
samych siebie. Wiadomo, że adresowana
jest do określonej grupy
odbiorców, mimo wszystko jednak
numery pisane są całkowicie na
poważnie i zawierają sporo niezłych
motywów oraz budowany z
pieczołowitością klimat. Album nagrany
jakieś dwadzieścia lat temu
nie stracił nic z wigoru i potęgi.
Może w momencie wydania mógł
sprawiać wrażenie produkcji na
czasie, ale z biegiem lat coraz
wyraźniej słychać, że brzmienie
Grave Digger nasączone jest sporą
ilością nostalgii. Dlatego też kawałki
brzmią jakby zatrzymał się czas.
To żadna ujma - dzięki temu jeszcze
mocniej możemy wtopić się w
opowiadane przez Chrisa historie,
opakowane w charakterną muzykę,
którą współtworzył między innymi
słynny basista Jens Becker.
Adam Widełka
Grave Digger - 25 To Live
2020/2005 Metalville
Nie od dziś wiadomo, że jednym z
najlepszych terenów na nagrywanie
płyt koncertowych to Ameryka
Południowa. Fani są tam zawsze
dzicy i spragnieni heavy metalowych
dźwięków. Podobnie jak
w Polsce… Muzyka często jest
ucieczką od codzienności, a że w
krajach takich jak Argentyna, Brazylia
czy Chile nie zawsze jest tak
bardzo kolorowo jak mówią nam
foldery biur podróży… Łatwo o
wnioski. Dlatego też metal jest katalizatorem
i występy legend wypadają
tam świetnie. Nie inaczej sprawa
wygląda z "25 To Live" Grave
Digger nagrywanego podczas trasy
promującej "The Last Supper" w
2005 roku. Materiał Grabaża
można słuchać i oglądać. Dla fanów
oglądania koncertów na domowej
kanapie do dwóch płyt CD
dołączono jeszcze dysk DVD. Na
szczęście niczego nie powycinano,
jak czasem jest to w zwyczaju,
także na obu wersjach mamy ten
sam, bardzo energetyczny koncert.
Nieważne, czy właśnie grają nowości
czy sięgają po starsze kawałki -
reakcja goręcej, nabuzowanej
brazylijskiej publiczności jest taka
sama. Czuć szaleństwo! Można
odnieść wrażenie, że zaraz wpadną
przez membrany głośników do
pokoju! No i zespół przez to gra
niczym niesiony na skrzydłach.
Słychać, że ta sztuka sprawia im
przyjemność. Dobór repertuaru i
jak i forma Grave Digger na "25
To Live" powinna usatysfakcjonować
fanów dobrego heavy metalowego
grania. W sumie nie ma
się do czego przyczepić. Wiadomo,
że płyty live rządzą się swoimi
prawami. Tak samo mają swoich
zwolenników, jak i tych, którzy
uważają to za kompletną stratę
czasu. Na pewno lepiej byłoby oddać
się falującemu tłumowi w Sao
Paulo. Po latach jednak zapis takiego
koncertu może być dla kogoś
świetną pamiątką, ale też po prostu
realizacją soczystej, metalowej
uczty. Wolny wybór, choć poświęcając
te dwie godziny z hakiem na
"25 To Live" nic się nie straci.
Adam Widełka
Kreator - Under The Guillotine
2021 Noise/BMG
Na początku roku 2021 nakładem
Noise Records ukazał się box
Kreator. Wydawnictwo zapierające
dech w piersi fanom grupy, ale
też myślę, że fanom thrashu w
ogóle. Pudło obejmuje winylowe
krążki wszystkich albumów nagranych
dla Noise w latach 1985-
1992, czyli od "Endless Pain" do
"Renewal". Dodatkowo znajdziemy
w nim DVD, 40 stronicowy
album, reprodukcję demo "End Of
The World" na kasecie oraz figurkę
postaci demona znanej z singla
"Behind The Mirror" z ukrytym
USB z kolejną porcją muzyki
niemieckiej załogi. Na razie o tym
samym w formacie CD można jedynie
pomarzyć. Wytwórnia jedynie
wydała namiastkę, bo w takiej
samej szacie graficznej jak pudło,
tego samego dnia na rynek trafiła
dwupłytowa kompilacja. Pod tytułem
"Under The Guillotine" mamy
porcję wybranych, powiedzmy,
że najlepszych kąsków z okresu dla
Noise. Generalnie to nie lubię
kompilacji. Nie przepadam za tym,
że ktoś sugeruje i narzuca niejako
zdanie o "najlepszych" utworach
danej grupy. Przecież dla każdego
mogą to być zupełnie inne kompozycje.
Wiadomo - jest to w jakiś
sposób umowne, ale też mimo
wszystko kierunkuje na te a nie
inne fragmenty twórczości. Mogę
się zgodzić, że kompilacja pomaga
w poznawaniu kapeli przez ludzi,
którzy nie mieli wcześniej z nią żadnej
styczności. Żeby poznać cokolwiek,
często jednak od bardzo
dobrej strony. No i takie zbiory kawałków
kupują też ultra fani,
którzy… kupią wszystko. Ja nie zamierzam.
Albumy mam na półce,
wracam do nich z różną częstotliwością.
Zwyczajnie nie czuję takiej
potrzeby. Natomiast wydawnictwo
"Under The Guillotine" jest przygotowane
solidnie i spokojnie może
uchodzić za współczesny elementarz
ze starych płyt Kreatora.
Studyjne kawałki wzbogacone o
wersje live i remixy opakowane w
gustowny media-book z 20-stronicową
książeczką zawierającą sporo
rzadkich i niepublikowanych zdjęć.
Dla kogoś, kto chciałby zacząć
przygodę z legendą niemieckiego
thrashu lub też mieć coś retrospektywnego
- jak najbardziej. Ten zestaw
zawiera wszystko czego powinien
dotknąć zarówno żółtodziób
jak i niedzielny fan gatunku. Ci
najbardziej zagorzali - z ciekawości
czy też z kolekcjonerskiego obowiązku.
Dwa dyski. Dwie godziny
z hakiem. Konkretny niemiecki
RECENZJE 239
thrash. Wydawnictwo portretujące
Kreator z najlepszego okresu w
karierze. Cóż mogę więcej pisać…
To po prostu podstawa.
Adam Widełka
Manilla Road - Court Of Chaos
2021 High Roller
High Roller Records zdecydował
się zrobić dodruk kolejnej partii
winyli Manilla Road. Po dziesięciu
latach na rynku znów pojawiają
się bardzo sprawnie przygotowane
wznowienia. Trzy kolory krążków i
limitowana edycja. Żadnych ingerencji
w warstwę muzyczną i szatę
graficzną. Jednym z nich jest wydany
w 1990 roku "The Courts Of
Chaos". Album ten jest wyjątkowy.
Zamyka on klasyczny okres
grupy i jest ostatnim, jaki wspólnie
nagrali Mark "The Shark" Shelton,
Scott "Scooter" Park i Randy
"Thrasher" Foxe. Już rzut oka na
okładkę mówi dużo. Jest mrocznie
i niepokojąco. Po chwili od położenia
płyty na adapterze odpala się
intro i przez cztery minuty mamy
wrażenie, że za chwilę będziemy
uczestniczyli w czymś naprawdę
niecodziennym. Potem jest tylko
lepiej. To cały czas Manilla jaką
znamy i jaka na poprzednich krążkach
dawała ostro popalić - wszakże
echo po thrashowym "Out Of
The Abyss" jest silne. Mimo
wszystko można zauważyć, że grupa
cofnęła się znaczniej i przypomina
bardziej swoje wcielenie z lat
70. Utwory są bogate w zmiany
temp i ciekawe aranżacje. Duży nacisk
położyli muzycy na budowanie
nastroju. Ten pomagają
stworzyć subtelne partie klawiszy i
natchnione wokale Sheltona. Kiedy
się rozpędzają to brzmią ostro i
dynamicznie, ale kto zna twórczość
tej dumy Kansas to wie, że z
każdą swoją płytą Manilla Road
prezentowała spory progres i rozwijała
swoje horyzonty. Mimo tego,
że w momencie wydania "The
Courts Of Chaos" grupa istniała
już (według dyskografii) dziesięć
lat, nie czuć żadnego unowocześnienia.
Trudno też o tym mówić w
początku lat 90., ale jednak jakaś
różnica powinna być widoczna. W
przypadku Manilla Road to były
zmiany kosmetyczne. Cały czas
zespół brzmiał szorstko i reprezentował
taki pięknie siermiężny styl
epickiego metalu, który sami twórcy
bardzo uważnie wzbogacali. Słychać,
że kapela się rozwija, ale zupełnie
bez straty klimatu i swoich
pierwotnych założeń. Każdy z trójki
muzyków - Mark, Scott i Randy
- pokazywał niejednokrotnie i
pokazuje na "The Courts Of Chaos",
że jest profesjonalistą. Dzięki
takiemu podejściu marka Manilla
Road zyskała należny sobie szacunek,
jaki nigdy nie zgaśnie. No a
album ten, mimo, że jest ostatnim
ich wspólnym dziełem, to z upływem
lat w żadnym wypadku nie
traci nic ze swojej siły i nie wypada
gorzej od wczesnych dzieł.
Adam Widełka
Manilla Road - Spiral Castle
2021 High Roller
W najnowszych wznowieniach winylowych
Manilla Road znalazło
się również miejsce dla troszeczkę
późniejszych dokonań. Na trzech
kolorach placków i w limicie pojawił
się "Spiral Castle" - album
reprezentujący okres, kiedy grupa
działała już jako kwartet. Po niezwykle
kontrowersyjnym projekcie
jakim był "The Circus Maximus"
grupa z Kansas zamilkła na dziewięć
długich lat. Powróciła w 2001
roku płytą "Atlantis Rising", na
której zadebiutował zupełnie nowy
skład. Ci panowie również brali odpowiedzialność
za stworzenie
wspomnianego na początku "Spiral
Castle". Rzeczone krążki dzielił
rok i tak naprawdę stylistycznie
dużo się nie różnią. W czwórkę
zawsze jest więcej możliwości, ale
w przypadku Manilla Road jeśli
chodzi o instrumentalistów, wszystko
zostało po staremu. Jako ten
czwarty doszedł wokalista. Bryan
Patrick, bo o nim mowa, wcześniej
pracował jako techniczny dla Randy
Foxe'a. Przed oficjalną reaktywacją
zaczął śpiewać część piosenek
grupy, aż w końcu, kiedy
Mark Shelton zdecydował się
wskrzesić zespół, stał się pełnoprawnym
członkiem i wokalistą.
Poza nim zmieniła się sekcja rytmiczna.
Wtedy tworzyli ją Mark
Anderson grający na basie oraz
bębniarz Scott Peters. Powrót
Manilla Road w 2001 roku nie
oznaczał diametralnej zmiany kursu.
To, że skład był inny i zespół
milczał przez kawał czasu nie
miało na nic wpływu. Grupa wróciła
silna i zwarta i na nowo chętna
by roztaczać swoją magiczną aurę
w kontakcie z fanami na koncertach
w każdym zakątku globu.
Muzycznie "Spiral Castle" nie
odbiega za mocno od tytułów nagranych
jeszcze w klasycznej konstelacji
- Mark, Scott i Randy - to
nadal jest dobrze rozpoznawalne
granie. Ten na swój sposób wyjątkowy,
epicki heavy metal. Może
już aż tak nie "siermiężny" ale brzmieniowo
z pełnym przekonaniem
zatrzymany w latach 70. Wciąż
jednak słychać bardzo nastrojowe
tematy, natchnione wokale i
połamane rytmy sekcji. Słychać też
moc i powolne wymierzanie ciosów.
Powtarzalne jak mantra riffy i
dostojne dudnienie niskich tonów.
To wciąż bardzo dobre kompozycje
i wielka pasja ich wykonawców,
którzy z szelmowskimi uśmiechami
dyktują warunki, z jakimi słuchacz
musi się zmierzyć. To naprawdę
niezła płyta, która po kilku
odsłuchach powinna wciągać jak
narkotyk. Co ważne, w reedycji
HRR dostępny jest utwór, który
pierwotnie nie znalazł się na krążku
CD Iron Glory Records w
2002 roku (za to był na LP i późniejszej
edycji Shadow Kingdom)
- "Throne Of Lies". Także po raz
kolejny wznowienie zostało przygotowane
bardzo starannie z dbałością
o szczegóły.
Adam Widełka
Manowar - Black Wind, Fire &
Steel (The Atlantic Albums 1987-
1992)
2020 HNE/Cherry Red
Kiedy mam recenzować klasykę gatunku
to zawsze się denerwuje. No
bo kurczę cholernie ciężko jest
przygotować tekst taki, żeby nikogo
nie urazić. Wiadomo -
Manowar to ultra klasyka epickiego
heavy metalu. Tu nie ma
miejsca na błędy. Zwłaszcza, że na
rynek wchodzi, nakładem Cherry
Red Records, trzypłytowy boks.
Zawierać on ma trzy albumy nagrane
dla Atlantic - "Fighting The
World" (1987), "Kings Of Metal"
(1988) oraz "The Triumph Of
Steel" z 1992 roku. Jeśli ktoś jeszcze
nie posiada w swoich zbiorach
tych krążków, nadaje się idealna
okazja, żeby ten brak uzupełnić.
Mimo, że jest to późny Manowar,
to cały czas trzyma fason i nie ma
mowy o słabych kompozycjach.
Miecze lśnią w słońcu, z oddali
widać łunę nad wioską, a wojownicy
na swych barkach niosą skrzynie
z łupami i kobiety. Trzeba Manowar
lubić. To też nie jest typ heavy
metalu, który może spodobać się
każdemu. Nie ma w tym przesadnej
wirtuozerii, a patos wylewa się
wiadrami. Przy słuchaniu kawałków
z tych, czy też z wcześniejszych
albumów formacji, można
wręcz czuć zapach oliwki, którą
właśnie muzycy rozsmarowali na
swoich muskułach. Jeśli jednak
ktoś zdecyduje się wejść w świat
albumów Manowar, musi przyjąć
zasady w nim panujące. Przyodziać
zwierzęcą skórę, naostrzyć potężny
miecz i być gotów umrzeć za metal!
Myślę, że gdyby antyczni
wojownicy znali walkmany, przed
krwawymi bitwami słuchaliby Manowar.
Gęsta sekcja rytmiczna w
połączeniu z ciętymi riffami brzmi
jak nawołanie do walki. Potęga,
moc i chwytliwość - to cechy jakimi
obdarzone są utwory grupy. Pomiędzy
szatkującymi partiami gitary
a dudniącym jak bojowe kotły
basem znajduje się miejsce na przejmujące
i charyzmatyczne wokale.
Nie dajcie się zwieść - przebojowość
na tych albumach jest taka, jaką
wymyślił sobie Manowar. Niekwestionowana
klasyka epic metalu.
Mogę podsumować to wydawnictwo
słowami, jakie znalazły się na
okładce wydania: "Fighting The
World": "The battle rages - choose your
side. Death to false metal! Forever,
Fighting The World!".
Adam Widełka
Mesheen - A Matter Of Time
2020 Cult Metal Classics
Kwestia czasu... Faktycznie, coś
jest na rzeczy. W roku 1984 powstał
bowiem Tyton, szerzej znany
z wydanego trzy lata później drugiego
albumu "Mind Over Metal".
W roku 1992, z oczywistych
względów, było już jednak po
wszystkim, ale część składu założyła
nieco wcześniej kolejny zespół.
Mesheen nie grał jednak
grunge, pop punka czy alternatywnego
metalu, ani w głowie był im
też death czy black: formacja wykonywała
melodyjny hard'n'heavy
z minionej dekady, niemodny i
nieciekawy nie tylko dla słuchaczy,
ale też dla wytwórni. Nic więc dziwnego,
że trzyutworowe demo z
roku 1992 oraz nagrany dwa lata
później album przeszły bez echa.
Co prawda Mesheen w 1999 wydał
"A Matter Of Time", ale tylko
na CD-R i w znikomym nakładzie,
bardziej w celu posiadania płytowej
pamiątki na koniec kariery niż
w celach komercyjno-merkantylnych.
Teraz ten materiał doczekał
się oficjalnej edycji i dobrze się
stało, bo to kapitalne granie. Całość
brzmi tak, jakby powstała tak
w roku 1984, nie 10 lat później -
wtedy był to przeżytek, dziś coś
ponadczasowego, zawsze aktualny,
totalny old school. 10 utworów,
niecałe 38 minut muzyki - nietrudno
wyobrazić sobie ten materiał na
winylowym krążku, zresztą został
on skonstruowany tak, że nie tylko
otwiera go nader przebojowy "Fight
For The Peace", ale utwór numer
sześć, czyli ten, który zaczynałby
stronę B, "Bad Reaction", też ma
spory potencjał i chwytliwy refren,
240
RECENZJE
fajnie kojarząc mi się z Accept
drugiej połowy lat 80. Pozostałe
utwory są równie udane, dzieląc się
na te lżejsze, bardziej przebojowe
(tytułowy, "A Matter Of Time")
oraz mocniejsze ("I'm Gonna Get
You", "Fool for Believin'", niczym z
trzeciego LP Y & T, mroczny
"Youth-Enasia"). Instrumentalnie
też wszystko się tu zgadza, a wokalista
Ted Heath (wytwórnia
Cult Metal Classics przypomniała
też jego zespół Fortress z połowy
lat 80.) ma świetny, zadziorny głos
- szkoda, że później gdzieś przepadł,
ale tak to już jest w tych Stanach
Zjednoczonych, jedna szansa
i wóz albo przewóz, kolejnej nie
będzie, nawet jeśli nagra się potencjalny
przebój, akustyczną balladę
bez perkusji "The Bigger They
Are (The Harder Thy Fall)"...
Morbid Saint -
Death
2021 High Roller
Wojciech Chamryk
Spectrum of
Niedawno wyszła reedycja High
Roller Records na winylu w czterech
kolorach. Prezentuje się bardzo
ładnie, zresztą jak to u HRR -
wstydu nie ma, wszystko na tip
top. Tylko aż szkoda tak bluźnierczą
muzykę słuchać z tak sterylnego
i super przygotowanego
wznowienia… Morbid Saint na
swoim debiucie to bezlitosna maszyna.
Ten album to pół godzinki
ostrej jazdy i bezkompromisowego
thrash metalu. Co prawda wydany
w 1990 roku, więc nie mógł bezpośrednio
konkurować chociażby
ze Slayer w ich najlepszym okresie,
ale pięknie kultywuje tradycję
srogiego muzycznego łomotu. Żeby
też było jasne - "Spectrum Of
Death" to nie tam żadna młócka
bez ładu i składu. To w swojej prostocie
bardzo intelektualny album,
nastawiony na wściekłość i energię,
ale i umiejętne trzymanie tempa
wymierzania ciosów. Całość utrzymana
jest w szaleńczym biegu ale
zawiera w sobie odpowiednią ilość
przestrzeni, żeby słuchacz w obłęd
popadał stopniowo i wręcz pragnął
kolejnych odsłuchów. Dwie gitary
chłoszczące riffami i świdrujące
umysły solówkami są tu pod władaniem
Jima Fergadesa i Jaya
Vissera. Pat Lind charczy i wypluwa
z siebie kolejne linijki lirycznych
rozpraw na temat piekła,
śmierci czy szatana. Lee Reynolds
i Tony Paletti, odpowiednio okopani
na stanowiskach bębniarza i
basisty, stanowią żeliwny fundament
grupy i kręgosłup obłąkanych
kompozycji. Dzięki nim
reszta może oddać się prawdziwemu
szaleństwu i bez obaw rozgrzać
numery do czerwoności… Materiał
świszczy niczym bicz rogatego
oprawcy. Zostawia piekące rany na
skórze śmiałka, który zechce zmierzyć
się z "Spectrum Of Death"
nie zważając na dobre słowa swoich
przyjaciół. Zabliźniać się będą
też długo, bo album niesamowicie
uzależnia. Wbrew temu, co atakuje
z głośników, materiał ten z każdym
odsłuchem zyskuje i staje się,
o dziwo, bardziej przystępny.
Adam Widełka
MP - Bursting Out (The Beast
Become Human)
2021 Dying Victims
Lubię czasem pogrzebać w czymś
nieznanym. Wiąże się to naturalnie
z pewnym ryzykiem straty czasu,
ale w większości przypadków
trafiam na coś dość interesującego,
by poświęcić paręnaście minut ze
swojego życia. Właśnie niedawno
trafił do mnie krążek MP "Bursting
Out (The Beast Become
Human)". Jako, że nie była to dla
mnie załoga wcześniej znana, zabrałem
się za odsłuch. Muszę powiedzieć,
że czasu nie zmarnowałem,
ale życia do góry nogami ta
muzyka mi nie wywróciła. MP
czyli Metal Priests lub też, od
1992 roku, Melting Point, to niemiecka
grupa szwędająca się ze
swoimi kawałkami w rejonach
heavy/speed metalu. Tak też jest
na ich debiucie z 1986 roku. Krążek
gdzieniegdzie zalatuje klimatami
znanymi już wcześniej z dokonań
Accept czy Warlock. Nie
wiem czy każdy niemiecki wokalista
z tamtego okresu miał głos jak
papier ścierny czy to Udo wywierał
tak wielki wpływ, ale tutaj też
śpiew ma szorstką manierę. Płyta
jest dość krótka bo liczy sobie ledwie
35 minut. Na najnowszej reedycji,
która ma wyjść niedługo,
dodano jakieś kawałki w wersjach
live. No ale sam materiał jest zwarty
i bez zbędnych cudów. Solidnie
zagrany heavy/speed metal. To taki
typ muzyki, przy której noga i
głowa sama chodzi. To nie jest coś
wysublimowanego, odkrywczego i
szalenie inspirującego. MP szatkują
powietrze riffami Andy Wolka,
a Thomas Zeller i Thomas
Schneider prują niczym dobry,
rajdowy samochód słynnej grupy
B. Takie Audi Quattro. Nawet
wszystko się zgadza - niemiecki samochód
również był kwadratowy,
ale z potężną mocą. Tak jak na
"Bursting Out". Niby z zewnątrz
kolejny, zakurzony band z Germanii,
ale jak już trochę się ta płyta
w odtwarzaczu rozbuja… To mi-
Motorhead - No Sleep 'Til
Hammersmith Super Deluxe
2021 BMG
Żyjemy w pięknych czasach.
Co roku fani poszczególnych
zespołów otrzymują wspaniałe
prezenty w postaci rocznicowych
wydań kolejnych płyt z dyskografii.
Pomijając już fakt czy te wydania
są udane, czy też nie, należy
się cieszyć, bo jeszcze parę lat
wstecz takie sprawy należały do
rzadkości. Wytwórnie wyczuły, że
na sentymentach się zarabia i
oprócz zwykłych reedycji nastawiły
się na przygotowywanie dużych
pudeł zawierających oprócz kompaktów
również inne rarytasy.
Dla fanów Motorhead
zbliża się właśnie kolejny wydatek.
Legendarny album koncertowy
"No Sleep 'Til Hammersmith"
z 1981 roku doczekał się
rozszerzonej wersji i to nie zwykłej,
ale naprawdę super deluxe.
Każdy, kto zakupi to cacko otrzyma
oprócz czterech dysków jeszcze
replikę plakatu z koncertu
Heavy Metal Holocaust (Motorhead
grał tam m.in. z Ozzym,
Riot, Vardis), replikę biletu, kostkę
do gitary, przypinkę, tourpass
z epoki czy wreszcie bogato
ilustrowany, 28-stronicowy album.
Puls już przyspieszył. I
dobrze. Muzyka Motorhead nie
pozostawiała nikogo obojętnym,
więc to wydanie również nie powinno.
Wiadomo - dostajemy to
samo, co jest już dawno w obiegu.
Po części można się zgodzić, że to
rzecz dla najzagorzalszych fanów,
ale jeśli lepiej przypatrzeć się opisowi
tego, co jest w pudełku, powoli
zaczniemy zmieniać zdanie.
Jak pokazała historia, album wydała
wytwórnia Bronze w czerwcu
1981 roku, kiedy zespół był na
wojażach w USA. Lemmy na początku
był wściekły z tego powodu,
bo niekoniecznie pasowało
im to, że w ten sposób, niejako za
plecami, krawaciarze podjęli decyzję.
Pierwotnie na słynny krążek
złożyły się nagrania wybrane
z dwóch nocy w Newcastle, tj. 29
i 30 marca 1981 roku, także od
momentu rejestracji, do efektu
końcowego, minęło relatywnie
mało czasu. Grupa nie była też do
końca pewna tych numerów i
ogólnie nie chciała śpieszyć się z
publikacją materiału. Jednak szefowie
Bronze tylko poczekali aż
Lemmy, Philthy Animal i Fast
Eddie wsiądą do samolotu…
Jak pokazał czas - decyzja
włodarzy była słuszna. Album
okazał się hitem i jest to już legendarna
pozycja wśród koncertówek
hard rocka/heavy metalu. W rozszerzonej
wersji, naszej Super Deluxe,
postanowiono dać nam szansę
samemu wybrać swoje "No
Sleep 'Til Hammersmith". Na
czterech kompaktach dostajemy
zatrzęsienie materiału z tamtego
okresu. Jest naturalnie właściwy
album, poddany remasteringowi,
mający jako bonus trzy kawałki z
próby dźwięku. Na drugim i trzecim
krążku można posłuchać sobie
pełnych koncertów z Newcastle
City Hall a wieńczy całość
kolejny występ, pełny zapis z
Leeds Queens Hall, który odbył
się 28 marca 1981 roku. Dlatego
też, jeśli mamy ochotę, możemy
zlepić "No Sleep…" według własnej
wizji.
Co do całości to obcujemy
z materiałem bardzo dobrej jakości.
Wszystkie występy były rejestrowane
oficjalnie więc nie ma
mowy o jakichś niedociągnięciach.
Każdy z koncertów daje świadectwo
jakim potworem na żywo wtedy
było Motorhead. Zresztą tutaj
nawet nie ma się co rozpisywać -
od początku do końca z głośników
wylewa się najwspanialszy rock'n'
roll, głośny i wulgarny. Soczyście
szybki, szorstki i męski dźwięk.
Terkotanie basu, szarpanie gitary
i łomot bębnów. Niekwestionowana
klasyka ciężkiej muzyki i
elementarz dla wszystkich, którzy
myślą, że posiedli już tajemną
wiedzę jak grać ten rodzaj rocka.
Jeśli jesteś maniakiem
Motorhead to pewnie już czekasz
na swój pre-order tego cacka. Jeśli
wahasz się co do zakupu, a niespecjalnie
bawi Cię słuchanie
cztery razy "tych samych kawałków",
to możesz zostać przy standardowej
wersji "No Sleep 'Til
Hammersmith". Ten boks to mega
ciekawa sprawa ale raczej adresowany
dla 'die hards' niż niedzielnych
słuchaczy.
Adam Widełka
RECENZJE 241
Monastery - God Save
1993 Self-Released
Monastery to dziś lekko zapomniany
zespół z rodzimego podwórka
reprezentujący thrash metal.
Ich pierwsza płyta - "God Save" -
ukazała się tylko na kasecie nakładem
Akademickiego Radia "Pomorze"
w roku 1993. Dopiero w
tym roku, własnym sumptem, materiał
ten pojawił się na krążku,
tym razem pod postacią CD-R. Parę
dni temu miałem okazję zapoznać
się z tym muzycznym wykopaliskiem.
W sumie "God Save" to
niczym szczególnym się nie wyróżnia.
Przez niecałe czterdzieści
minut mamy solidny, łupiący po
głowie thrash metal. Album zrealizowany
według sprawdzonych na
zachodzie wzorców. Dominują
szybkie tempa, zarówno sekcji rytmicznej,
jak i w pracy gitar. Płyta
wpada przez uszy jak przeciąg i
poza chwilową ekscytacją, mało co
konkretnie może zwrócić naszą
uwagę. Co prawda wykonawczo
nie słychać jakichś wpadek czy
braku warsztatu, to i tak "God Save"
nie było jakimś porażającym
wydarzeniem w moim życiu. Pojawia
się nawet (a jakże!) ballada,
trochę w stylu Metalliki. Jest miłą
odskocznią od, jednak, trochę monotonnej
reszty albumu. Krążkowi
"God Save" nie mogę odmówić
energii a muzykom zawziętości.
Niesieni pędem thrash metalu pokonują
tylko sobie znaną barierę
ponaddźwiękową, z której, niestety,
nic nie wynika. Otrzymujemy
płytę, jakich wtedy w USA czy
Europie nagrywano na pęczki. Dla
fanów gatunku i poszukiwaczy historii
polskiego thrashu - to być
może ciekawa rzecz. Dla innych jednak
nagrano sporo bardziej interesujących
albumów w tamtym
okresie. Aha, bym był zapomniał.
Dla mnie kompletnie niepotrzebnym
jest krótki, zaśpiewany po
polsku (wyjątkowo) przerywnik
"Zuzia". Zespół chyba chciał pokazać
poczucie humoru, ale powstał
twór bardzo, ale to bardzo, wątpliwej
urody.
Monastery - Święta Inkwizycja
2020/1993 Huangquan
Monastery w 1993 roku wydało
dwa autorskie materiały. Słów kilka
o pierwszym z nich napisałem w
recenzji "God Save", natomiast
drugim zajmę się teraz. Właśnie
pewna chińska firma Huangquan
Records postanowiła wydać szerzej
nikomu nie znany zespół z
egzotycznej Polski na CD. Nakład
ma ścisły limit a jako bonus dodane
demo "Holy Inqvisition" z
1992 roku. Wcześniej nagrania te
dostępne były, rzecz jasna, na
kasecie. Album "Święta Inkwizycja"
to tak naprawdę kontynuacja
"God Save". W warstwie muzycznej
mamy poprawnie brzmiący
thrash metal. Trochę w klimatach
Metalliki, trochę oparty na dokonaniach
sceny z Bay Area, chociaż
dla niektórych to może być spore
nadużycie. Fakt, Monastery mogą
przypominać momentami Testament
czy też Megadeth. W sumie
to aż tak bardzo nie jest istotne.
Całość jest mało odkrywcza i też
nie rzuca na kolana. Przede wszystkim
teksty w języku ojczystym.
Niby traktujące o ważnych sprawach
(z punktu widzenia muzyków)
a gdzieś w środku pojawia się
(tak jak i na "God Save") nibyutwór
"Zuzia", który dla mnie nie
klei się zupełnie z pozostałymi
kompozycjami. Takie żarty muzyczne
dobrze wychodziły np. Acid
Drinkers, ale tam też chłopaki z
Poznania mieli jakiś smak. Ten
dwu i pół minutowy koszmarek
jest zupełnym nieporozumieniem.
Poza tym ogólnie kłują w uszy liryki
na "Świętej Inkwizycji". Czasem
ocierają się o grafomanię ale to
już czysto subiektywna opinia autora.
Po latach album może w jakichś
kręgach uchodzić za coś w
rodzaju "kultowego". Wszystko zależy
od podejścia do takich kwestii.
Dla mnie to bardzo poprawny, polski
thrash metal, zapatrzony odrobinkę
na zachodnie kapele. Brak
tutaj jakiejś świeżości, czegoś, co
mogłoby mocniej chwycić za grdykę.
Patrząc na to z drugiej strony -
każdy oceni "Świętą Inkwizycję"
inaczej. Nie powiem, że na te
dźwięki szkoda czasu, ale mimo
wszystko dla naszych uszu można
znaleźć ciekawsze płyty. Bez szału.
Monastery - Thrashing Pictures
2005 Self-Released
Nie wiem co do końca wpłynęło na
lepszy odbiór "Thrashing Pictures"
od dwóch pozostałych albumów
Monastery. Może to, że minęło
sporo czasu i tenże krążek
ukazał się już w 2005 roku, co dało
pewną świeżość? Niczego szczególnego
sobie po nim nie obiecywałem.
Zostałem pozytywnie zaskoczony
i to się liczy. Możliwe, że
dużo dobrego wniosła wokalistka.
Ania Volantzky, bo o niej mowa,
śpiewa charakternie. W jej wokalu
jest sporo zadziorności i brzmi ona
zupełnie inaczej od wymęczonego
głosu na poprzednich płytach. Naturalnie
nie tylko dlatego, że jest
kobietą. Odniosłem wrażenie, że
dziewczyna po prostu umie coś z
tym wokalem zrobić. Umie śpiewać.
Reszta też nie zasypia gruszek
w popiele. W końcu przez całą
thrashową otoczkę przebija się
jakiś cel u Monastery. Nie słychać
na "Thrashing Pictures" żeby zespół
ślepo podążał za jakimiś zachodnimi
wzorcami. Nie mamy
przed sobą jakiejś wybitnej płyty,
ale, jak dla mnie, jest ten materiał
o wiele lepszy niż ten z "God Saves"
czy "Świętej Inkwizycji".
Trzydzieści sześć minut trwa ta
muzyczna wyprawa. Czas adekwatny
do ludzkich możliwości. Przez
to również obcowanie z Monastery
nie jest równoznaczne z wypruwaniem
sobie żył. O dziwo materiał
wchodzi w miarę gładko. Są tutaj
nawet ciekawe zagrywki, które
momentami nieźle kontrastują z
agresywnym i szybkim dźwiękowym
fundamentem "Thrashing
Pictures". Zasługa to również powrotu
do języka angielskiego. Naprawdę
wyszło to na zdrowie. Nie
ma żadnych kwiatków jak np. "Zuzia",
a całość sprawia wrażenie w
miarę dojrzałego grania. Nawet
zagrana szablonowo ballada "Our
Love" może się podobać. Nie była
konieczna, ale ładnie dzieli płytę
na dwie części. Po niej, w zupełnej
opozycji, pierwszy z dwóch coverów.
Monastery postanowili zająć
się na swój sposób "Innerself" Sepultury.
Oryginalnie kawałek z
kapitalnej płyty "Beneath The
Remains" wyszedł zgrabnie. Nie
brak agresji ale też nie został w żadnym
wypadku położony. Wiadomo,
ciężko mierzyć się z takimi
klasykami, ale tutaj Monastery
nie przedobrzyli. Jako drugi cover
zamyka płytę demoniczny "Raining
Blood" wiadomo kogo. Wybrnęli,
ale żeby zabierać się za takie
kawałki trzeba mieć dużą wiarę
we własne umiejętności. Generalnie
"Thrashing Pictures" słucha
się dobrze. Nie jest to na pewno album
milowy, jednak jak na moje
ucho brzmi zdecydowanie lepiej
niż wszystko, co Monastery nagrało
do jego wydania. Padać na
kolana nie zamierzam, ale powstała
płyta absolutnie nie przynosząca
wstydu przy której czas płynął
nadzwyczaj przyjemnie.
Adam Widełka
mowolnie pojawia się lekki uśmiech,
bo to wcale nie jest złe granie.
Wstydu nie ma - także album
nie tylko dla totalnych maniaków
gatunku, ale również tych, którzy
lubią dobre, szorstkie heavy/speed
metalowe łojenie.
MP - Get It Now
2021 Dying Victims
Adam Widełka
Jakby powiedział ktoś złośliwy po
odsłuchu tej płyty: "Szatkowania
kapusty ciąg dalszy". Mnie do
złośliwości dużo brakuje i też kompletnie
nie mam podstaw, żeby
"Get It Now" zmieszać z bło..,
ekhm, z kapustą. MP na swoim
drugim albumie w 1987 roku kontynuuje
szybką jazdę. W odrobinę
zmienionym składzie, bo bębny
obsadzał już Michael Link, ale równie
zdeterminowanym. Trzon
grupy - Andy Wolk (gitara) i
Thomas Zeller (bas, wokal) nadal
nieźle kombinuje. Naturalnie na
swój sposób. Proszę się nie martwić,
że na "Get It Now" trio zaczęło
uprawiać jakiś progresywny
metal. Albo wplatało nawiązania
do jazzu. Nic z tych rzeczy. Krążek
ten osiąga komfortową prędkość i
rytmikę. Dla uszu lubujących się w
heavy/speed metalu to rzecz milusia.
Bez zbędnych udziwnień, bez
jakichkolwiek psujących spójność
wstawek. Solidna, lekko "kwadratowa",
ale energetyczna muzyka.
Nie napiszę, że MP wpadło w syndrom
drugiej płyty. Debiut był
niezły i "dwójka" też nic nie traci.
Można traktować te albumy na
równi. Wiadomo, zawsze w przypadku
mało urozmaiconej muzyki
każda kolejna płyta może sprawiać
wrażenie powielania tego samego.
MP na szczęście stać było na drobne
niuanse, które jednak spowodują,
że "Get It Now" nie potraktujemy
tylko i wyłącznie jako
kalkę "Bursting Out" wydanego
rok wcześniej. Momentami też można
ponownie wyłapać aranże czy
motywy przypominające dokonania
Accept. Jedynym odstępstwem
od normy jest kończący płytę instrumentalny
numer, krótki i zgrabny.
Wbrew tym acceptowskim
naleciałościom MP to interesujący
twór. Na pewno nie stanie u mnie
na podium za oryginalność, ale już
za spójność i konsekwencję w ciosaniu
tego szorstkiego heavy/speed
metalu mogą liczyć na dobre słowo
i płyty na półce. A to już, uwierzcie,
całkiem sporo!
Adam Widełka
242
RECENZJE
Necronomicon - Necronomicon
2005 Battle Cry
W kategorii szorstkiego thrash metalu
nasi zachodni sąsiedzi nie mają
sobie równych. Kiedy mam
ochotę na bezpośredni i raniący jak
papier ścierny odłam tego gatunku
to zawsze sięgam po jakąś z niemieckich
ekip. Czasem też ręka
wędruje po coś nieoczywistego. Na
przykład debiut pochodzącego z
Lorrach Necronomicon, zatytułowany
po prostu nazwą grupy. Fajnie,
że reedycje tej płyty nie mają
żadnych zmian - to znacznie ułatwia
obcowanie z tym materiałem.
Na pierwszy rzut ucha bardzo
prostacki i jakby ociosany z pnia
drzewa. Wściekły, trochę podobny
do wczesnego Destruction. Krążek
niczym nie wyróżniający się,
ale zyskujący po każdym przesłuchaniu.
Szybki i zwarty, liczący sobie
niecałe czterdzieści minut, nie
nastręcza przeszkód, by poznać go
dogłębnie. Kiedy wpadnie się w
trans, nic już nie przeszkodzi - ani
chropowate wokale, ani też obłąkane
rytmy. Trzeba, wiadomo, lubić
taką odmianę thrashu. Album
"Necronomicon" to też nie jest
rzecz dla każdych uszu. Kiedy się
jednak pokocha ten teutoński odłam…
To pochłonie nas bez reszty.
W tej prostocie jest urok. Gitary
pracujące niczym piły tarczowe,
bas i perkusja przypomina piekielny
bulgot. Zresztą tematyka płyty
to satanizm, okultyzm i wszelkiej
maści zło. To nie jest płyta, która
woła do nas o aprobatę. Ona sobie
po prostu jest. Tylko od nas zależy
czy przyjmiemy wyzwanie uczestniczenia
w tym niesamowitym klimacie,
jaki tworzy muzyka Necronomicon.
Maniaków plugawego
thrashu nie muszę specjalnie zachęcać.
Fanów thrashu spod znaku
Megadeth czy Testament - nie
namawiam, ale polecam dać sobie
szansę…
Adam Widełka
Nocturnal Rites - In A Time Of
Blood And Fire
2021 Jolly Roger
Wytwórnia Jolly Roger Records/
Black Beard przygotowała zgrabne
wznowienie na dwudziestą piątą
rocznicę wydania długogrającego
debiutu Nocturnal Rites. Album
"In A Time Of Blood And
Fire" potraktowali jak należy, bez
zmian w zawartości krążka, natomiast
jedyne, na co pozwolili sobie
przy tej okazji to pełne portrety
muzyków na okładce względem
czegoś na kształt negatywu w pierwowzorze.
Nie jestem za takimi
operacjami, ale niech im będzie.
Nie razi to znów jakoś potężnie,
więc można łaskawie przymknąć
oko. Zwłaszcza, że muzyka zawarta
na "In A Time Of Blood And
Fire" utrzymana jest w duchu klasycznego
power metalu. Takiego,
na przykład, spod znaku Helloween.
No i też jest to szwedzki
zespół, a tam nie odnotowuje się
jakichś problemów z melodiami.
Tym bardziej, że Nocturnal Rites
wcześniej, na demówkach, grali…
death metal. Przejście gatunkowe
iście imponujące! Riffy są jak
gwałtowny wiatr, któremu wtórują
rozśpiewane refreny. Perkusja trzyma
szybkie tempo i razem z basem
tworzy kleiste podwaliny pod melodie
jakie serwuje wokal z pomocą
gitar. Słucha się tego albumu nieźle
i choć nie jestem jakimś wielkim
fanem power metalu, to brzmi
to sympatycznie i na tyle mocno
oparte jest o tak zwaną klasykę, że
w żadnym wypadku nie przynosi
kapeli wstydu. Wydany ten krążek
został w 1995 roku - też nie jest to
jakiś współczesny twór młodocianych
fanów lat 80. W tamtym
okresie wspomniane Helloween
czy też Blind Guardian święcili
triumfy. A jak wiadomo jeśli się
wzorować, to na najlepszych! Mówiąc
ogólnie to debiut Szwedów
jest udanie zakorzeniony w latach
80. i przywołuje ducha w jakim
grało się wtedy power metal. Jest
chwytliwie, szybko, ale bez jakichś
karkołomnych temp. Nawet zaryzykowałbym
twierdzenie, że krążek
ten jest na swój sposób lekki,
łatwy i przyjemny. Może jest to
bardzo płytkie podejście do "In A
Time Of Blood And Fire", jednak
po paru odsłuchach trudno będzie
się z nim nie zgodzić. Mimo wszystko
czas z tą płytą nie był dla
mnie stracony - warto posłuchać.
Adam Widełka
Orodruin - Epicurean Mass
2021/2003 Cruz Del Sur Music
Orodruin w roku 2019 powrócili z
długiego niebytu albumem "Ruins
Of Eternity", teraz zaś podsuwają
fanom doom metalu winylowe
wznowienie swej pierwszej płyty
sprzed 18 lat. "Epicurean Mass"
wart był ponownego wydania, bo
to stylowy, atmosferyczny doom,
połączony z elementami hard
rocka i heavy metalu przełomu lat
70. i 80. ubiegłego wieku. Czasem
bardziej surowy i posępny ("Peasants
Lament", "Pierced By Cruel
Winds", "War Cry"), ale też i szybszy,
bardziej dynamiczny, niczym
na starych płytach Black Sabbath
("Melancholia", "Burn The Witch",
"Epicurean Mass"). Swoje robią też
organowe partie, szczególnie w
kompozycji tytułowej i "Unspeakable
Truth", doom Orodruin robi
się bowiem dzięki nim jeszcze bardziej
szlachetny. Generalnie to
trzy kwadranse muzyki na wysokim
poziomie, wciąż robiącej wrażenie,
pięknej i po prostu ponadczasowej.
Wojciech Chamryk
Pale Divine - Cemetary Earth
2021/2007 Cruz Del Sur Music
Pensylwańscy doom metalowcy
wznawiają swój trzeci longplay
"Cemetary Earth" na winylu po to,
aby przyczynić się do zbierania
funduszy na operację dla ich przyjaciela,
Richa Walkera (gitarzysta
Solstice). Aby mu pomóc, możemy
m.in. zakupić ten album lub złożyć
dotację na gofundme.com. Według
danych na dzień 6 maja 2021r mają
tam zebrane 12 570 USD, a potrzebują
21 000 USD. Z tego co
udało mi się znaleźć, dotychczas w
oficjalnym obiegu znajdowała się
tylko wersja CD (I Hate Records
2007 oraz remaster Shadow Kingdom
Records na 2 dyskach, 2014).
Poza tym zespół rozprowadzał to
cyfrowo poprzez iTunes. Nie słyszałem
nigdy wcześniej o winylu.
Kolekcjonerzy dostają więc po raz
pierwszy okazję do posłuchania tej
muzyki w najszlachetniejszym formacie.
Satysfakcję może pogłębić
fakt, że część wydanych pieniędzy
zostanie przeznaczone na cele charytatywne.
Wygra-wygra dla każdego.
W Internecie nie brakuje recenzji
oraz szczegółowych informacji
o "trójce" Pale Divine.
Streszczając, "Cemetary Earth"
było nagrywane (2006, studio Polar
Bear Lair w Middletown, Maryland)
przez power trio: Greg Diener
(wokal, gitara, klawisze), John
Gaffney (bas) i Darin McCloskey
(perkusja). Producentem i inżynierem
dźwięku był Chris Kozlowski.
Oryginalnie ten album ukazał
się w 2007 roku. Zdaniem Pale
Divine, był to ich pierwszy album
brzmiący dokładnie tak, jak od początku
chcieli brzmieć. Mnie najbardziej
podoba się, że większość
utworów ma moc zabrania słuchacza
w muzyczną podróż. Łatwo
zadumać się i wczuć w ich klimat.
Są znakomicie zaaranżowane i perfekcyjnie
wykonane, chociaż sporo
w nich swobodnej, hard rockowej
improwizacji. Płyną powoli. Wszystkie
dziesięć kawałków utrzymuje
równy poziom. Nie nudzą, mimo
że są jako tako podobne do siebie.
Odbieram "Cemetary Earth" jako
klasykę gatunku i pozycję obowiązkową
dla każdego fana doom metalu.
Oczywiście można kochać
egoistycznie i nie płacić alimentów.
Ale jeśli ktoś znajdzie jednak w
sobie odrobinę filantropii, to Pale
Divine oraz Solstice będą wdzięczne
za poratowanie. Lemme a
fiverr.
Raven - All For One
2021 High Roller
Sam O'Black
Absolutna klasyka nurtu NWOB
HM wydana na winylu z dźwiękiem,
który przekona nawet najbardziej
wybrednego audiofila.
High Roller Records po raz kolejny
udowadnia, że potrafi stanąć
na wysokości zadania. Trzeci album
Raven wypuszczają w iście
królewskim wydaniu - kilka wersji
kolorystycznej krążka plus bogato
ilustrowana wkładka z tekstami,
plakat i przypinka… Wznowienie
przygotowane na oryginalnych taśmach!
Wczesny okres tria z Newcastle
to, co tutaj dużo mówić, do
bólu klasyczny brytyjski heavy
metal. Szybki, gęsty i polany specyficznym
poczuciem humoru.
Przy tym cholernie energetyczny.
Oryginalnie materiał liczy sobie
dziesięć kompozycji, a tutaj pozwolono
sobie dodać pięć bonusów.
Chyba najciekawszy to "Born To
Be Wild" nagrany wspólnie z Udo
Dirkschneiderem, frontmanem
Accept. Bracia Gallagher i Rob
Wacko Hunter nie pozwalają się
nudzić. Narzucają ostre tempo od
początku płyty i przez całe "All
For One" utrzymują stałą prędkość,
z małym wyjątkiem, nastrojowym
w "Run Silent Run Deep".
Nie zamierzają mięknąć, raczej pokazują,
że kiedy chcą, mogą wkleić
w kompozycje różne ciekawe rozwiązania.
Mimo wszystko wierni są
szaleństwu i w szybszych numerach
czują się najlepiej. Myślę, że
"All For One", zwłaszcza w tak wypasionym
wydaniu, jest smacznym
kąskiem nie tylko dla tych, którzy
z jakichś względów tej płyty jeszcze
nie mają, ale także dla tych, co
od lat cieszą uszy tymi dźwiękami.
Co wracam do tej muzyki, zawsze
mam szeroki uśmiech i w żadnym
RECENZJE 243
Quo Vadis - XXX
2018 Jimmy Jazz
Na swoje trzydziestolecie Quo Vadis
zafundowała sobie kompilację
z trzydziestoma hitami na dwóch
dyskach. Tak, napisałem z premedytacją
o przebojach, bo Szczecinianie
właśnie mieli takie nagrania
i to nie tylko chodzi o debiut
czy "Politics", które chyba najbardziej
katowałem. Bowiem na takim
"Infernal Chaos" również znalazły
się utwory, w czasie trwania których
z lubością podkręcam gałkę
potencjometru. Domenom Quo
Vadis jest thrash, bezpośredni,
konkretny i uderzający prosto w
twarz. Muzycy chętnie kolaborują
również z death metalem, współczesnymi
eleatami metalu, nie unikają
też inspiracji wpływami progresywnymi.
Jednak te elementy
użyte są bardziej w formie ozdobników
i ciekawych ornamentów
aranżacyjnych. No i częściej były
wykorzystywane w późniejszym
okresie działalności Quo Vadis.
Poza tym do ich cech charakterystycznych
można zaliczyć wpadające
w ucho melodie oraz podkręcające
atmosferę muzyczne i dźwiękowe
cytaty. Znaczące są też
teksty po polsku, które komentują
aktualne wydarzenia oraz tzw. ważne
tematy. Jedne ocierają się o
grafomanie inne są całkiem przyzwoite.
Do tego dochodzą różne
rodzaju dowcipy, które też można
odebrać dwojako. Także jubileuszowy
składak słucha się na luzie,
a nawet z pewną przyjemnością.
Trzydzieści utworów, każdy z innego
okresu, o różnych brzmieniach,
jednakże napisanych z wyobraźnią,
jajem i talentem, więc nic
dziwnego, że ten ponad dwu godzinny
muzyczny kolos zupełnie
się nie nudzi. Niemniej znakomicie
reprezentuje trzydzieści lat działalności
tego zespołu. Dlatego, jak
ktoś nie zna Quo Vadis to "XXX"
jest bardzo dobrym wydawnictwem
aby poznać tę kapelę.
Quo Vadis - Born To Die
2016 Jimmy Jazz
W roku 2016 ukazał się ostatni -
jak do tej pory - album studyjny
Quo Vadis. Zawiera on charakterystyczny
siarczysty thrash metal i
nie ma co ukrywać, jedyny w swoim
rodzaju. Nie chodzi tylko o ciągle
ten sam styl, mimo zmieniających
się muzyków oraz dodatków z
innych podstylów, pomysłowe
utwory, z resztą każdy inny, wpadające
w ucho melodie, specyficzne
historie, czy też swoistą wokalną
narrację Tomasza Skuzy. A przede
wszystkim o to, że w każdym
kawałku musi być coś specjalnego,
co da mu niepowtarzalny charakter.
W rozpoczynającym płytę
"Orient Express" mam black metalowe
wstawki, w środkowej części
"Abel i Kain" bardzo klimatyczne i
przyprawiające o dreszcze zwolnienie,
natomiast w "Wino i sól" mamy
m.in. dopełnienie w stylu białego
śpiewu Tulii, a w takiej "Hiroshimie"
coś co może skojarzyć się z
śpiewem Leonarda Cohena.
Oczywiście są to tylko przykłady,
na płycie jest tego więcej. Skaya
głównie śpiewa po polsku ale trafiają
się kawałki w języku angielskim.
Na "Born To Die" są to głównie
kompozycje mocne sięgające
po wzorce najciężej grających kapel
thrashowych typu Slayer czy Sepultura,
a mowa o kawałku tytułowym
"Born To Die", ze znakomitym
melodyjnym przewodnim tematem
oraz zwartym i konkretnym
"Beauty Of The Lake", z blackowym
skrzekiem w chórkach. Warto
tu wspomnieć też o songu "Motorhead",
który jest niczym innym
jak hołdem dla Lemmyego i jego
kapeli. Ciekawostką jest tutaj fakt,
że tekst składa się z kompilacji tytułów
utworów tego zespołu. Mamy
również coś w rodzaju samoreklamy
tj. drugą część sztandarowego
kawałka "Quo Vadis" oraz
szacunku do własnych osiągnięć w
postaci nowej wersji "Rzeźnika",
który pochodzi z pierwszego demo
z 1991 roku. Naprawdę bardzo
wiele dobrych dźwięków znalazło
się na "Born To Die", a podkreślają
je jeszcze dobre wykonanie oraz
produkcja. Także fani Quo Vadis
są z tego krążka z pewnością usatysfakcjonowani.
Ja natomiast długo
nie zapomnę przede wszystkim
chu-chu-chu-chu "Wino i sól", kolejny
hit w wykonaniu Szczecinian.
(4)
Quo Vadis - Novem
2013 Chaos
"Novem" to pięcioutworowa EPKa,
która zawiera kawałki znane z "Infernal
Chaos" ale zaśpiewane po
polsku. "Infernal Chaos" był na
ogół chwalony ale dość często krytykowany
za nienajlepszy angielski
Tomasza Skuzy. No i "Novem"
jest odpowiedzią na tę reprymendę
i, co ciekawe wskazuje na to, że
wspomniani cenzorzy mieli rację.
Wykorzystane do EPKi utwory
moim zdaniem zabrzmiały jeszcze
mocniej i jeszcze ciekawiej, właśnie
dzięki tekstom po polsku. Rozpoczynające
"Caducus" i "Ropa za
krew" zagadały naprawdę rewelacyjnie.
Nie inaczej jest z kończącym
płytkę "Rosją". Między tymi
utworami są nie wspomniane przeze
mnie w recenzji utwory "Złoty
krzyż" oraz "Wschód vs. Zachód". A
świadczy to o tym, że "Infernal
Chaos" jest wyjątkowo wyrównana
płytą, zawierającą same dobre
kompozycje. "Złoty krzyż" to znakomity
dynamiczny thrash w stylu
Quo Vadis, z nośną melodią
oraz orkiestrową wstawką. Natomiast
to "Wschód vs. Zachód" to
kolejna dawka thrashu ale z porywającym
klimatem i melodią.
Ogólnie "Novem" to dość ciekawe
uzupełnienie dyskografii Quo Vadis,
które pokazuje, ze temu zespołowi
najlepiej w ojczystej oprawie.
Quo Vadis - Infernal Chaos
2010 Chaos
Po wydaniu albumów "Król"
(2002) i "Babel" (2007) moje zainteresowanie
poczynaniami Quo
Vadis mocno zapikowało w dół.
Cały stan rzeczy zmienił album
"Infernal Chaos" z 2010 roku.
Utwory z tego albumu mają coś w
sobie, co przykuwają moją uwagę,
a tak po prawdzie niema w nich
nic, co bym w muzyce szczecinian
nie słyszał. Wszystkie kawałki są
ciężkie, melodyjne, z dodatkami,
które są przypisane tyko danemu
utworowi. Jednak nie tylko ciężar i
melodie przyciągają zainteresowanie
słuchacza, moim zdaniem jest
to również rytmika poszczególnych
kompozycji, w których oczywiście
króluje sekcja rytmiczna.
Każdy z jedenastu utworów spełnia
wysokie standardy, także niema
momentu na płycie, który ginie
nam gdzieś w pamięci. Niemniej
to pierwsze trzy kompozycje wciągają
w rozpędzoną i dynamiczną
narrację "Infernal Chaos". To
dzięki mega otwieraczowi "Cadacus"
z niesamowita melodią, singlowemu
"Blood For Oil" z wykorzystaniem
rogu oraz "Bomb & Fire" z
orientalnym motywem album nabiera
rumieńców i oddaje nas całej
zawartości krążka. Żeby nie było,
każdy następny utwór również
emocjonuje jak te pierwsze, wystarczy
wymienić "Black Horzion",
"Chaos" czy "Cross Of Gold", które
porywają wspomnianą rytmiką, a
także potężnymi riffami i płomiennymi
melodiami, skończywszy na
zamykającej "Russja", która dodatkowo
frapuje adaptacją regionalnego
motywu folkowego. Świetnie
brzmią na tej płycie instrumenty,
są potężne, czytelne choć nawiązują
do oldschoolu to są na wskroś
współczesne. Ten sound nadał nowej
witalności dźwiękom Quo Vadis.
Na tym wydawnictwie Skaya
śpiewa po angielsku, co jest pewnym
wyłomem. Brzmi to znośnie,
choć znawcy czepiają się jakości
tego języka. Do tej pory ta płyt
jest jedną z moich ulubionych,
więc może wam tez przypadnie do
gustu. Ja ją polecam. (4,5)
Qou Vadis - Politics
2021/1991 Old Temple
Najciężej opisywać jest właśnie takie
krążki. Przesłuchane niezliczoną
ilość razy, z każdą zapamiętaną
nutką. W zasadzie teraz po odpaleniu
dysku zapominam, że go słucham,
ale moja pamięć znakomicie
daje sobie radę i przypomina mi
jak "leci" cała płyta i jej poszczególne
kawałki. Wtedy dla mnie kapela
grała thrash, wręcz podszyty
heavy metalem, przesiąknięty
energią, zarażający dynamiką oraz
chwytliwymi melodiami oraz riffami.
Do tego specyficzny śpiew/ryk
Skayi, który wykrzykiwał po polsku
słowa, które dotykały dość ważnych
problemów. Być może z tego
powodu teraz muzyka Quo Vadis
ciężko trafia do młodszego pokolenia.
Jakby nie było te wątki dawno
straciły na aktualności. Chociaż
tekst utworu tytułowego "Politics"
nadal powinien być zrozumiały dla
współczesnego odbiorcy. Największym
przebojem na albumie są
"Przyjaciele" z krótkim cytatem z
filmu "Psy" na początku. Chociaż
takim "Ameryka" i wspomnianym
już "Politics" też wiele nie brakuje.
No i przeróbka "Pretty Woman"
również robiła wtedy furorę. Ogólnie
każdy kawałek tej płyty mknie
do przodu i zachęca do szaleństwa,
chociaż "Obojętność" jest ociężała i
masywna, co raczej kojarzy się z
doomowymi ekspresjami. Na koniec
mamy też coś w rodzaju ballady.
"Wave" wyrywa nas z amoku i
kieruje nas w inne rejony estetyki i
emocji. Kiedyś dość częsty zabieg,
stosowany przez heavy metalowe
kapele. Ogólnie "Politics" pod
względem muzycznym to nadał kawał
świetnego thrash metalu, który
powinien bronić się w dzisiejszych
czasach. Teksty to inna sprawa, ale
czy najważniejsza? Jak dla mnie
ten album jest i będzie jednym z
znaczących symbolów polskiego
thrashu i każdy z maniaków powinien
go znać. Być może do niedawna
ciężko było po niego sięgnąć,
niemniej za sprawa Old
Temple Records możemy cieszyć
się jego reedycją. Z czego wszystkich
zachęcam do skorzystania.
\m/\m/
244
RECENZJE
wypadku nie czuję się przytłoczony.
Raven zawsze brzmi świeżo i
prawdziwie. Zdecydowanie do
przodu bez spoglądania za siebie!
Adam Widełka
Ritual - Valley Of The Kings
1993/2021 High Roller
Jakiś czas temu miałem przyjemność
recenzować debiut brytyjskiego
Ritual "Widow". Album
okazał się bardzo pozytywny, świetnie
zagrany i z niezłym klimatem.
Teraz dopadł mnie drugi ich krążek,
jak na razie ostatni, "Valley
Of The Kings". Okazuje się, że
złego słowa także powie-dzieć nie
mogę. High Roller Records przygotował
jak zwykle ładną reedycję,
tym razem na winylu. Wszystko
wygląda nieźle - same płyty i
wkładki z tekstami ozdobionymi
zdjęciami. Z jakichś względów, pewnie
praw autorskich, zmieniona
została okładka. Nie lubię takich
zabiegów, ale ta nowa do klimatu
albumu pasuje idealnie. No i muzycznie
też jest wiele nawiązań do
starożytnego Egiptu, muzycy starali
się wytworzyć pewną aurę, która
korespondowałaby z tekstami. Jest
to, mimo rocznika płyty, nadal
echo NWOBHM. Nie brak dobrych
riffów czy nawet akustycznego
utworu instrumentalnego. Mocny
i wyraźny wokal, motoryczna
sekcja - Ritual nie zapomina jak
gra się klimatyczny, klasyczny angielski
metal. Mimo, że album wydali
w 1993 roku i dzieli go od debiutu
aż dziesięć lat, to absolutnie
nie można powiedzieć, że starają
się z uporem maniaka powielać
swoją twórczość. Wiadomo, to ta
sama kapela, nawet skład w 2/3
jest ten sam - tu wciąż działali basista
Phil Mason i śpiewający gitarzysta
Re Bethe - ale patrząc obiektywnie
na spuściznę grupy to obie
płyty jakie popełnili są pełne niebanalnych
rozwiązań. Kurczę, Ritual
to naprawdę dobre granie.
Grupa mocno, wydaje się, zapomniana,
dlatego fajnie, że pojawiają
się coraz to nowe reedycje. Słychać
w tej muzyce szczerość i duże emocje
a to myślę bardzo ważne. Album
się nie nudzi, a raczej z każdą
minut wciąga coraz mocniej… Pokazuje,
że nie zawsze trzeba używać
"heavy metalowego tempomatu"
przez cały krążek, a warto spróbować
kombinować, postawić na
nastrój, i tak dalej. Ritual umiejętnie
łączy to wszystko na "Valley
Of The Kings", co finalnie winduje
ten album do grupy najciekawszych
post-NWOBHM. Warto.
Adam Widełka
S.D.I. - Sign Of The Wicked
2021 MDD
Ten album to tykająca bomba.
Muzyka zawarta na tym krążku
jest tak naładowana energią, że
przy odsłuchu módlcie się, żeby
nie rozsadziło wam głośników. No
ale z drugiej strony jak nie zrobić
głośniej, kiedy przez membrany
wystrzeliwane są soczyście speed/
thrashowe strzały? Już okładka
zwiastuje, że nie będzie lekko. Kto
normalny tnie się żyletką? A już
nazwę zespołu? To chyba musi być
jakiś psychofan albo ktoś niespełna
rozumu! Włączcie więc sobie "Sign
Of The Wicked", a gwarantuje, że
przetrząśniecie dom wzdłuż i wszerz
w poszukiwaniu tego małego,
ostrego narzędzia. Przecież ta
płyta wciąga od pierwszych minut!
Już po chwili chcemy być naznaczeni
tymi dźwiękami. Poza szaleńczym
headbangingiem będziemy
chcieli przynależeć jeszcze mocniej,
poczuć więź z tym, co wypluwają
głośniki. Chłopaki nie
zwalniają tempa a my jesteśmy w
coraz mocniejszym amoku. Ten
krążek to dziewięć wściekle rozpędzonych
numerów szczerzących
kły speed/thrash metalu. W takiej
najbardziej szczerej i solidnej postawie.
Tylko trzech gości - Reinhard
Kruse (wokal, bas), Franck
Tiesing (gitary) i Ralf Maunert
(perkusja) - a potęga brzmienia
jakby grał co najmniej kwintet
równie nakręconych muzyków.
Kolejne kompozycje mkną niczym
odbezpieczona krajzega z turbo
doładowaniem. Nawet przez myśl
nie przejdzie, żeby zastanawiać się,
kiedy S.D.I. ma zamiar się zatrzymać.
Po co? Przecież ten album to
miód na uszy wszystkich, którzy
uwielbiają rozkręcone do granic
możliwości obroty niemieckiego
speed metalu! Reedycja MDD
oprócz właściwego materiału dodaje
jeszcze cztery kawałki z sesji
między '91-'93 rokiem, planowanych
na czwartą płytę. Jakby komuś
było mało niemiłosiernego
czadu…
Adam Widełka
Sacred Reich - Surf Nicaragua
2021 Metal Blade
Amerykański Sacred Reich to jedna
z ciekawszych załóg uprawiających
thrash metal. Może to powietrze
Arizony, skąd pochodzą,
sprawiało, że od początku brzmieli
bardzo agresywnie. Taki odłam
thrashu lubię, który w żadnym wypadku
nie jest sterylny. W 2021
roku Metal Blade wypuściło reedycję
EP grupy "Surf Nicaragua"
- na winylu i CD - także jest powód,
by znów zarzucić te dźwięki
w odtwarzaczu. Ten materiał można
traktować jako suplement dla
debiutu "Ignorance". Tak naprawdę
mamy tutaj dwadzieścia sześć
minut, z czego ostatnie osiem to
tracki w wersji "na żywo" a jako numer
trzy chłopaki przygotowali cover
Black Sabbath "War Pigs".
Pierwsza płyta jest konkretnym
strzałem, bez zbędnej dyskusji.
Rozpędzone Sacred Reich w 1988
roku, czyli zaraz po debiucie, wypuszcza
ten mały album. Trochę
nieświadomie ciągnąc hamulec
ręczny. Dwa studyjne kawałki -
"Surf Nicaragua" i "One Nation" -
są okej, ale nie przynoszą nic strasznie
gotującego krew w żyłach. W
tym pierwszym można zwrócić
uwagę na zgrabne zmiany rytmu i
dość żartobliwe motywy. Drugi z
kolei to trochę wykrzyczany hymn
z jakby lekko plemiennym groovem.
Wspomniany wcześniej "War
Pigs" wykonany jest poprawnie,
bez szkody zarówno dla autorów
jak i tych, którzy porwali się na
taką klasykę. Po nim jest jeszcze
jeden utwór studyjny "Draining
You Of Life" utrzymany w typowym
thrashowym klimacie. Generalnie
te parę kawałków na "Surf
Nicaragua" wstydu nie przynosi,
ale też nie są to rzeczy w jakimś
stopniu wybitne. Tak jak napisałem
wcześniej - ta EP to taki suplement
do pierwszego albumu, ładnie
uzupełniający najwcześniejszy
okres działalności zespołu. Warto
naturalnie zaopatrzyć się w ten
krążek, bo jest on integralną częścią
dyskografii Sacred Reich i mimo
odrobinę słabszego wydźwięku
to nadal jest dobre thrashowe granie.
Adam Widełka
Savage Grace - After The Fall
From Grace
2020 Hooken On Metal
Savage Grace to jedna z najciekawszych
załóg amerykańskiego
speed metalu. Szkoda, że współcześnie
pojawia się mało reedycji
ich skromnej dyskografii. Przecież
dwie pełne płyty to nie tak dużo,
prawda? Dobrze jednak, że chociaż
co jakiś czas wpadnie na rynek
jakiś nakład. Tak jak z Hooked
On Metal z 2020 roku. Obie płyty
grupy to absolutny strzał pomiędzy
oczy jeśli chodzi o speed metal.
Nie mam zamiaru tutaj roztrząsać,
która z nich jest lepsza, bo
kompletnie nie o to chodzi. W ręce
wpadło mi wznowienie dwójki, a
więc "After The Fall From Grace".
Dziewięć utworów, znikome maczanie
palców w szatę graficzną
(kolor czcionki) - wszystko wygląda
tak jak należy. Tylko słuchać!
Każdy numer mógłby zostać
klasyką gatunku. Bezlitosna sekcja
rytmiczna taranuje wszystko na
swojej drodze i przy okazji bezbłędnie
trzyma w ryzach szybkie
kompozycje. Gitary rozrzucają na
prawo i lewo chwytliwe riffy i kąsają
zgrabnymi solówkami. Całość
spaja mocny i kiedy trzeba piejący
wokal. Esencja speed metalu można
by powiedzieć. No i dużo się
człowiek nie myli, bo Savage Grace
szturmem wzięło to, co swoje.
Może teraz nie jest to grupa jakoś
wybitnie rozchwytywana, a wielka
szkoda, bo ich granie przetrwało
próbę czasu i może spokojnie
utrzeć nosa nowoczesnym adeptom
tajnej speed metalowej sztuki.
Polecam sięgnąć po "After The
Fall From Grace" nie tylko ze
względu na okładkę, na której w
rolę kata wciela się Gene Hoglan.
Już pierwsze minuty tego wydawnictwa
powinny przekonać niezdecydowanych
- bo to szybka muzyka
bez nadęcia czy udziwnionych
na siłę aranżacji. Raczej słuchamy
bezpośredniej i szalenie
swobodnej gry świadomego swoich
umiejętności kwartetu, który posiadał
wielką zdolność pisania cholernie
mocnych w wyrazie kawałków.
Adam Widełka
The Obsessed - Lunar Womb
2021/1991 High Roller
Muzyczny rynek nie znosi próżni.
Było tak od dawna, a pandemia
tylko to spotęgowała: wiele zespołów
doczekało się nowych wydawnictw
w różnych formatach, wytwórnie
ciągle podsuwają też fanom
wznowienia niedawnych płyt,
które z powodu koronawirusa nie
doczekały się należytej uwagi z powodu
braku koncertowej promocji,
a do tego wznowienia tytułów
sprzed lat. "Lunar Womb" amerykańskich
weteranów doom metalu
z The Obsessed (staż liczony od
roku 1980, ale mieli też przerwy)
należy do tej ostatniej kategorii, a
ponieważ oryginalnie ukazał się w
roku 1991, to można powiedzieć,
RECENZJE 245
Schismatic - Circle Of Evolution/Egregor
2021 Thrashing Madness
Po kompaktowych edycjach
albumów Schismatic, wydanych
oryginalnie tylko na kasetach,
przyszła pora na winylowe
wersje "Circle Of Evolution"
i "Egregor". Lata 1993-
94 były - przynajmniej w Polsce,
bo na Zachodzie LP's
wciąż się ukazywały, czego dowodów
mam na półkach całkiem
sporo - schyłkiem winylowego
nośnika, więc owe materiały
nie miały szans na nim
wówczas wyjść, ale dobrze się
stało, że w końcu do tego doszło.
I to z różnych względów.
Pierwszym, najbardziej rzucającym
się w oczy, jest duża
okładka - 12" format daje znacznie
większe możliwości niż
wkładka kasety lub książeczka
kompaktu, dzięki czemu szata
graficzna jest znacznie lepiej
wyeksponowana. Owszem, w
momencie wydania okładka
"Circle Of Evolution" nie zebrała
zbyt pochlebnych opinii,
ale po niedawnych poprawkach
prezentuje się znacznie
lepiej, dużym plusem jest też
według mnie to, że obyło się
bez zmian, bo jednak co oryginał,
to oryginał i kolekcjonerzy
na pewno to docenią. Znacznie
czytelniejsza stała się też
okładka "Egregor", a mimo tego,
że oba albumy wydano w
pojedynczych kopertach, to z
racji dodania dwustronnych
wkładek z tekstami, zdjęciami
i materiałami archiwalnymi niczego
na nich nie brakuje. Poprawiono
też rzecz jasna materiał
dźwiękowy - remasteringu
dokonał Piotr Lekki, były basista
grupy, tak więc brzmi to
potężniej i zdecydowanie selektywniej
niż z kaset, tym bardziej,
że płyty wytłoczono na
ciężkich, pewnie 180-gramowych
krążkach. No i muzyka:
techniczny death metal z wycieczkami
w stronę jazzu, coś
dla fanów Atheist, Cynic,
Death czy Pestilence tamtego
okresu. Debiut "Circle Of
Evolution" jest jeszcze trochę
surowy, słychać tu również pewne
wpływy Morbid Angel
czy Vader, ale to już granie na
wysokim poziomie, a do tego
poszukiwanie innych rozwiązań,
co perfekcyjnie podkreślają
"Viva Apodistra" i "Inheritnace
Of Hate". Drugi album
jest już bardziej dojrzały i
jeszcze bardziej zaawansowany
technicznie - zespół w ramach
deathmetalowej stylistyki
stworzył nową jakość, w Polsce
wtedy chyba nikt, poza Schismatic,
tak nie grał. Jeszcze
więcej tu jazzu i niebanalnych
rozwiązań aranżacyjnych, a już
"Slippery Cheek", z gościnnym
udziałem gitarzysty Grzegorza
Koniarza i basisty Krzysztofa
Koniarza, to po prostu
czystej wody fusion/jazz rock z
lat 70. A mamy tu jeszcze równie
udane utwory "Bad Apperiance"
czy "The Shame", zaś na
finał standard "Summertime" z
udziałem... trębacza Tomasza
Hernika. Nic dziwnego, że
metalowa brać w większości
pozostała na propozycje
Schismatic obojętna, zaś fani
jazzu nie byli przyzwyczajeni
do tak ekstremalnej oprawy
swych ulubionych dźwięków,
więc również wymiękli; pewnie
dlatego zespół trafił w próżnię
i szybko zakończył działaność.
Teraz mamy czasy znacznie
bardziej sprzyjające takiej muzyce,
więc reedycje "Circle Of
Evolution" i "Egregor" mają
szansę dotrzeć do szerszego
grona słuchaczy, zaś reaktywowany
zespół pracuje nad trzecim
albumem. Czas oczekiwania
na tę płytę można sobie
umilić kolejnymi odsłuchami
obu starszych wydawnictw
Schismatic: w przypadku
"Egregor" nie ma wyboru, bo
jest dostępna tylko na czarnym
winylu, ale "Circle Of Evolution"
również na białym i niebieskim.
"Circle Of Evolution":
(5) "Egregor": (6)
Wojciech Chamryk
że to celebracja jego 30-lecia. Jakości
tłoczenia LP na podstawie
promocyjnych plików ocenić nie
mogę, ale to wydanie High Roller,
więc powinno być OK. Muzycznie
zaś mamy tu The Obsessed w
najwyższej formie: krótko po nagraniu
debiutu oraz przed bardziej
popularną płytą "The Church
Within" z roku 1994. Utworów
jest aż 12: zwykle krótkich i bardzo
zwartych (siarczysty "No Blame"
nie trwa nawet półtorej minuty,
równie dynamiczny "Bardo"
raptem 2'21''), ale nie brakuje tu
też mocarnych, doomowych walców,
z kompozycją tytułową na
czele. Brzmienie jest surowe, a ponieważ
nagrania zrealizowało trio,
to i nakładek nie ma zbyt wielu -
dominuje surowy, organiczny
sound, z dudniącym basem (Scott
Reeder dwukrotnie zastępuje też
Wino za mikrofonem, co daje
naprawdę dobry efekt w "Back To
Zero") i ostrą perkusją Grega Rogersa,
połączenie doom metalu z
hard rockiem i heavy przełomu lat
70. i 80. Z dwóch kompozycji instrumentalnych
wyróżniłbym mroczne
"Embryo", a jeśli ktoś wcześniej
nie słyszał tej płyty polecam
zacząć odsłuch od openera "Brother
Blue Steel", bo daje gwarancję,
że pozostanie się z "Lunar Womb"
do końca.
Wojciech Chamryk
Wuthering Heights - To Travel
For Evermore
2021 Nagelfest Music
Erik Ravn kontynuuje swój pomysł
przypominania dokonań swojego
projektu Wuthering Heights.
Tym razem sięgnął on po ich drugi
album "To Travel For Evermore"
z 2002 roku. Płyta zawiera muzykę
z pogranicza melodyjnego
power metalu oraz progresywnego
power metalu. Z tymże tym razem
położono większy nacisk na pomysły
i wariacje progresywne. Nie powiem
te wszystkie progresywne
zamysły - często techniczne - prezentują
się dość szlachetnie. Choć
z drugiej strony, nie są to tak zawiłe
konstrukcje jak w wypadku
chociażby Dream Theater. Nie
brakuje również innych elementów,
które są charakterystyczne dla
tej formacji, czyli elementy neoklasyczne,
folkowe, symfoniczne, filmowe
oraz epickie. Na tym polu
bardzo dobrze prezentują się całkiem
niezłe melodie, a także emocjonalne
i brzmieniowe kontrasty,
które udanie budują równowagę do
wspomnianych progresywnych klimatów.
Z rzadka, naprawdę w nielicznych
momentach, fałszywie
wybrzmiewają odniesienia wyjęte z
melodyjnego power metalu. No
cóż ta scena przyjęła taką a nie inną
estetykę. Niestety wspomniane
elementy mogą psuć odbiór tej
muzyki, ale moim zdaniem, dzięki
przyjęciu bardziej progresywnej
formuły "To Travel For Evermore"
broni się do dzisiaj. A co
najważniejsze skonstruowano ten
album w taki sposób, że słucha się
go z uwagą i to w całości. Dodatkowo
wydanie tej płyty zyskuje,
bowiem Erik dodał dwie kompozycje
("When The Jaster Cries", "La
Chanson De Roland") oraz zmienił
kolejność utworów. Dzięki temu
zabiegowi odbiór muzyki trochę
zyskuje. Chociaż umieszczony na
końcu instrumentalny, symfoniczno-klawiszowy
"La Chanson De
Roland" mógł sobie darować. Na
"To Travel For Evermore" muzycy
dają poznać się z bardzo dobrej
strony, myślę, że ogólnie trzeba docenić
ich kunszt. Całkiem dobrze
wypada również wokalista Krisitan
Andersen, którego niektórzy
mogą kojarzyć z Tad Morose.
Nawet zastanawiam się czy jego
głos pasuje lepiej do muzyki Wuthering
Heights niż jego następcy
Nilsa Patrika Johanssona. Nie
wiem jak bardzo Erik Ravn ingerował
w brzmienie tego krążka, ale
w tej wersji słucha się go bardzo
dobrze. Oczywiście do tego wydawnictwa
dołożono również bonusowy
dysk. Znalazły się na nim
dema kapel, które poprzedzały
Wuthering Heights czyli "Tales
From The Woods" Minas Tirith
z roku 1992 oraz "Vergelmir" Vergelmir
z roku 1995. Jest to ciekawostka
i spełnienie marzeń wielu
fanów Duńczyków. Ja jednak skwituję
to tak, że trzeba uważać o
czym się marzy, bo owe fantazje
mogą się spełnić, co niekoniecznie
może skończyć sie pozytywnie.
Tak właśnie jest z wspomnianymi
demami, bowiem wydaje mi się, że
wolałbym dalej żyć w nieiedzy. Na
koniec przytoczę to o czym wspominałem
przy recenzji "Far From
The Madding Crowd". Muzyka
Wuthering Heights skierowana
jest tylko do konkretnego odbiorcy,
przede wszystkim do fana
ambitniejszego melodyjnego power
metalu oraz niektórych fanów progresywnego
power metalu.
\m/\m/
246
RECENZJE