20.03.2023 Views

HMP 79_Saxon

New Issue (No. 79) of Heavy Metal Pages online magazine. 85 interviews and more than 230 reviews. 248 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Helloween, Saxon, Kruk & Wojtek Cugowski, Therion, Burning Witches, Dream Theater, Artillery, Enforcer, Dragon, Asylum, Terrordome, Blaze Bayley, Axe Witch, Faithful Breath, Silver Talon, Witchseeker, Lord Fist, Lunar Shadow, Rezet, Exarsis, Septagon, Exoecizphobia, Squaler, Sacred Oath, Tygers Of Pan Tang, Solitary, MP, Attica, Marta Gabriel, Ironbound, Natur, Hot Breath, Witchbound, Ignitor, Diamond Chazer, Forsaken Age, Kramp, Sandstrom, Servants To The Tide, Raven Black Night, Black Soul Horde, Monarch, Leviathan, Adamantis, Gaia Epicus, Hellryder, Durbin, Black Fate, Royal Hunt, Evergrey, Sacred Outry, Satan's Fall, Powerwolf, Persuader and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 79) of Heavy Metal Pages online magazine. 85 interviews and more than 230 reviews. 248 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Helloween, Saxon, Kruk & Wojtek Cugowski, Therion, Burning Witches, Dream Theater, Artillery, Enforcer, Dragon, Asylum, Terrordome, Blaze Bayley, Axe Witch, Faithful Breath, Silver Talon, Witchseeker, Lord Fist, Lunar Shadow, Rezet, Exarsis, Septagon, Exoecizphobia, Squaler, Sacred Oath, Tygers Of Pan Tang, Solitary, MP, Attica, Marta Gabriel, Ironbound, Natur, Hot Breath, Witchbound, Ignitor, Diamond Chazer, Forsaken Age, Kramp, Sandstrom, Servants To The Tide, Raven Black Night, Black Soul Horde, Monarch, Leviathan, Adamantis, Gaia Epicus, Hellryder, Durbin, Black Fate, Royal Hunt, Evergrey, Sacred Outry, Satan's Fall, Powerwolf, Persuader and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.



To było do przewidzenia - promocja najnowszego

albumu Helloween zatytułowanego po prostu

"Helloween" zelektryzowała polski rynek parający się

pisaniem o muzyce rockowej. Takie periodyki jak Teraz

Rock oraz Metal Hammer zafundowały fanom

ciekawe wywiady oraz okładki z tym niemieckim zespołem.

Trudno konkurować z miesięcznikami, gdy

samemu jest się jedynie kwartalnikiem, niemniej dzięki

naszym staraniom udało się przygotować jeszcze

więcej materiałów, co niejako jest naszą kartą przetargową.

Nasze cztery wywiady z Michaelem Weikathem,

Saschą Gerstnerem, Kaiem Hansenem oraz

Andi Derisem z pewnością wzbogacą Waszą znajomość

z najnowszym albumem zreformowanego

Helloween.

Drugim okładkowym bohaterem nowego numeru

Heavy Metal Pages są Brytyjczycy z Saxon. O ile rozmowy

z promotorami tego świetnego zespołu są czystą

przyjemnością, to wywiad z Biffem Byfordem należy

do kategorii gier losowych. Przez cała historię naszego

magazynu zebrało by się kilka dykteryjek dotyczących

rozmów z Panem Byfordem. Całe szczęście

tym razem nie było jakoś tragicznie oraz nie wydarzyło

się nic szczególnego, choć sam Biff mógłby postarać

się lepiej.

Nie mamy w zwyczaju "dawać" do jednego wydania

więcej niż dwie okładki. Tym razem poważnie zastanawialiśmy

się czy nie zastosować precedensu. A

wszystko przez nowy krążek hardrockowego Kruka

"Be There", którego wspierał swoją osobą Wojtek

Cugowski. Wyszło im świetne wydawnictwo i miejmy

nadzieję, że będzie to przyczynek do lepszych czasów

dla tej sceny w Polsce.

Z każdym nowym numerem naszego pisma, jako

redakcja, chcemy przedstawić jak najwięcej z tego, co

działo się na scenie klasycznych odmian heavy metalu.

Wychodzi nam to różnie, z pewnością nie udaje się

podjąć wszystkich tematów, niemniej za każdym razem

wkładamy w nasze działania całą swoją moc oraz

pełne zaangażowanie, tak aby spróbować zaspokoić

Zapraszamy do wzięcia udziału w

Intro

Konkurs

konkursie. W puli nagród znajdują się 2 egzemplarze

CD Hell Freezes Over "Hellraizer" (po

jednym CD dla każdego spośród dwóch zwycięzców

konkursu). Aby wziąć udział w losowaniu,

wystarczy wysłać na adres mailowy redakcji

hmpmagazine@gmail.com zdjęcie, na którym

trzymasz własny egzemplarz CD/DVD/LP/MC

(mp3 ani CD-R się nie liczą) dowolnego albumu

recenzowanego w sekcji "Decibels' Storm" HMP

79, a także odpowiedzieć na poniższe 2 pytania:

-Jak Hell Freezes Over nazywa swoich fanów?

Spis tresci

oczekiwania naszych czytelników. Nie inaczej było

tym razem. W pozostałej części magazynu znajdziecie

dość szerokie spektrum heavy metalowej sceny, od

znanych marek po zupełnie nieznane, z właśnie wydanymi

znakomitymi płytami oraz niezłymi, ale zdradzającymi

potencjał na przyszłość. Być może są też

kapele, o których niedługo zapomnimy. Jakby nie

było, scena ta ciągle żyje, zmienia się, jednym daje

szansę, innych odrzuca i odsuwa w niepamięć.

Na samym początku magazynu mamy symfoniczny

Therion, progresywny Dream Theater czy też thrash

metalowe Artillery. Tych formacji nie trzeba nikomu

przedstawiać. Są też Burning Witches oraz Enforcer,

które na scenie już swoje zrobiły. Ale jest też zespół

Feanor, który - jak dobrze pokieruje swoją karierą

w przyszłości - może pozytywnie kojarzyć się fanom

epickiego heavy metalu. W każdym razie polecam

ich najnowszy album "Power of the Chosen

One". I żeby nie było, nie jest to zupełna "świeżynka",

grupa działa od 1996 roku a krążek "Power of

the Chosen One" to ich czwarte studyjne wydawnictwo.

Na początku mamy też bardzo mocny polski akcent

a to dzięki thrash/death metalowemu Dragon, thrash/

crossoverowemu Terrordome oraz thrashowemu

Asylum, wprawdzie temu ostatniemu też nie brakuje

hardcore'owych naleciałości. Mam nadzieję, że te pozycje

przypadną wam również do gustu. Nie oznacza,

że wszystkim muza tych kapel musi się podobać, a co

za tym idzie, każdy powinien mieć swoje zdanie odnośnie

muzyki i mieć powody za które ją lubi albo nie.

Wracając do sedna, ten mocny akcent podkreślony

jest również na samym końcu tego numeru. Zgromadziły

się tam bandy typu Lucifuge, Bonker 66,

Children Of Technology i w końcu death metalowy

Pandemic Outbreak, który zaczynał od bliższych

nam thrashowych brzmień.

Ogólnie, tym razem przedstawicieli thrashu jest w

miarę sporo, także fani tego odłamu heavy metalu powinni

być ukontentowani. Polecam im artykuły z Rezet,

Exarsis, Septagon, Exorcizphobia czy Suicide

Of Society. A to nie jest wszystko jeśli chodzi o

thrash.

W dalszej części nowej odsłony HMP znajdziecie

wykonawców z dużym doświadczeniem acz różnym

podejściem do muzyki. Myślę, że frakcja zwolenników

old-schoolu też będzie usatysfakcjonowania. A

do poczytania są wywiady z Sacred Oath, Tygers Of

Pan Tang, Solitary, MP, Velvet Viper, Attica, Homicide,

Axewitch, Faithful Breath, Incursion, Leviathan,

Blaze Bayley a nawet Suzi Quatro.

Jak zawsze nie zabrakło przedstawicieli doom metalu;

wystarczy wymienić zespoły Schema, Raven

Black Night, Black Soul Horde czy Wizards Of

Hazards. Zresztą takich brzmień znajdziemy sporo w

innych kapelach, które znalazły się w tym wydaniu

HMP, choć raczej jako element dodatkowy.

Najwięcej jednak w naszym periodyku jest "młodych"

przedstawicieli o wszelkich odcieniach tradycyjnego

heavy metalu. Aktualna scena zdaje się nie do

ogarnięcia, co nas bardzo cieszy. Ja jedynie wymienię

kilka z nich: Silver Talon, Witchseeker, Ironbound,

Lord Fist, Lunar Shadow, Satan's Fall, Durbin,

Forsaken Age, Servants To The Tide. Resztę należy

wyszukać samemu. Jestem pewien, że przyniesie to

wam wiele frajdy.

Nie zabrakło przedstawicieli bardziej melodyjnych

odmian tradycyjnego metalu. Nie znaczy, że gorszego

czy też mniej ambitnego. Fanów tej sceny oraz progresu

z pewnością przyciągną nazwy, takie nazwy jak

Powerwolf, Persuader, Evergrey, Royal Hunt,

Black Fate, Drakkar czy Gaia Epicus.

Mam nadzieję, że nasza praca nie pójdzie na marne

i wiele z tego, co zostało przez nas przygotowane w

bieżącym numerze, po prostu spodoba się wam drodzy

czytelnicy, więc nie pozostaje mi nic innego, jak

życzyć jedynie miłych chwil spędzonych z naszym

magazynem.

Michał Mazur

-Jak ma na imię muzyk, który zastąpił niedawno

(w okolicach maja/czerwca 2021r.) Takuy'ę na

basie?

Termin nadsyłania odpowiedzi: do

końca lipca 2021r. Imiona zwycięzców przedstawimy

w HMP 80. Zdjęcia opublikujemy tylko

za wyraźną zgodą zwycięzców, ale taka zgoda

nie jest warunkiem udziału w konkursie.

Sponsorem konkursu jest nasz redakcyjny kolega

Sam O'Black.

Cover foto: Steph Byford

3 Intro

4 Helloween

12 Saxon

14 Kruk & Wojtek

Cugowski

20 Therion

22 Burning Witches

25 Dream Theater

26 Artiillery

28 Enforcer

30 Feanor

36 Dragon

38 Asylum

40 Terrordome

42 Blaze Bayley

45 Homicide

46 Axewitch

48 Faithful Breath

50 Silver Talon

54 Witchseeker

58 Lord Fist

60 Lunar Shadow

62 Rezet

64 Exarsis

66 Septagon

68 Exorcizphobia

70 Squaler

72 Suicide Of Society

74 Stormhunter

76 Sacred Oath

78 Tygers Of Pan Tang

81 Solitary

84 MP

86 Velvet Viper

88 Attika

90 Marta Gabriel

92 Suzi Quatro

94 Ironbound

97 Natur

100 Incursion

102 Revenge

105 Hot Breath

108 Witchbound

110 Neurtrieres

112 Ignitor

113 Blazing Rust

114 Diamond Chazer

116 Forsaken Age

118 Kramp

120 Kamenolom

122 Sandstrom

124 Servants To The Tide

127 Schema

130 Raven Black Night

132 Black Soul Horde

134 Wizards Of Hazards

136 Monarch

138 Insane

140 Mosh Pit Justice

141 Tulkas

142 Skeleton Pit

144 Leviathan

142 Fortress Under Siege

148 Adamantis

150 Gaia Epicus

152 Drakkar

154 Animal House

156 Hellryder

157 Durbin

158 BLack Fate

160 Royal Hunt

162 Evergrey

164 Less Is Lessie

166 Sacred Outcry

168 Legendry

170 Satan’s Fall

171 Sellsword

172 Powerwolf

174 Persuader

175 Lucifuge

178 Bunker 66

180 Children Of

Technology

182 Pandemic Outbreak

186 Live From The Crime

Scene

188 Reminiscencje

NWOBHM

190 Zelazna Klasyka

191 Decibels` Storm

234 Old, Classic,

Forgotten...

3


Teraźniejszość jest najważniejsza

Główna myśl, którą chciał przekazać Michael Weikath jest w zasadzie taka,

jak śpiewa Kai Hansen w kawałku z nowej płyty - "Best Time". Przeszłość to historia,

a przyszłość to zagadka. Choć obecny Helloween silnie opiera się na potężnych

fundamentach z przeszłości, Michael widzi Helloween raczej jako proces i ciągłość,

a wszystkie dawne spory i ślepe uliczki muzycznej kariery jako coś, czemu w

obliczu obecnego reunionu nie warto już poświęcać uwagi. Obecna forma Helloween

to zarówno ukoronowanie kariery zespołu, jak i nowy, najlepszy rozdział.

przyp. red.). Bardzo skupiam się na pisaniu

kawałków. Tutaj chciałem połączyć brzmienie

Helloween z Judas Priest. Mówiłem już w

wielu wywiadach, że sporo melodii, które wykorzystuję,

czerpię z religijnych pieśni kościoła

katolickiego i anglikańskiego. Dobrze się w

nich orientuję, bo w każdą niedzielę moja mama

prowadziła mnie do kościoła, i tam po pierwsze

śpiewałem wspólnie z wiernymi, a po drugie

mogłem usłyszeć, jak te utwory brzmią.

Osoby, które nigdy w kościele nie były, nie

"Skyfall" to majstersztyk. Jest na tyle złożony,

że zastanawiam się, w którym momencie

powiedzieliście sobie: "ok, kawałek jest już

skończony".

W dużej mierze ten kawałek wypracował sam

Hansen. Podczas spotkania poświęconego demówkom,

Kai zaprezentował dwie rzeczy, które

nie pasowały do naszych pomysłów. Brzmiały

raczej jak Def Leppard, Gamma Ray albo

komercyjna wersja Judas Priest. W każdym

razie w ogóle nie jak Helloween. A ponieważ

tego nie chcieliśmy, Hansen już po naszym

spotkaniu usiadł w swoim studiu, pomajsterkował,

popracował i wypracował ostatecznie

"Skyfall". Tak właśnie powstawał ten kawałek,

a można by nim obdzielić ze trzy inne utwory.

Są w nim odniesienia do Davida Bowie, odrobinę

do "Music" Johna Milesa, czy "The Raven"

zespołu... oj, zapomniałem nazwy... Alan

Parsons Project. Dźwięki są rozmaite. Młodsi

fani, którzy nie znają starego rocka i którym się

mówi "zobacz, to jest z tego, to z tego" też odbierają

ten numery jako złożony. Te odniesienia da się

rozpoznać, gdy dobrze się je zna i jest się nastawionym

na ich szukanie. Ale nawet mimo

ich obecności kawałek jest bardzo kreatywny i

dobrze zrobiony. Bardzo wiele pracy zostało

weń włożone.

Jak już jesteśmy przy odniesieniach do brytyjskiego

rocka, to muszę przyznać, że "Best

Time" kojarzy mi się z Sisters of Mercy.

Coś w tym jest, choć jeśli dobrze kojarzę, prawdopodobnie

chodzi o rytm i melodie. Koncepcja

Saschy zakładała coś w rodzaju Billy' ego

Idola. Co prawda pobrzmiewa w tym kawałku

Billy Idol, ale jeśli weźmiesz nasz stary "Future

World" też usłyszysz "Rebel Yell". W zamierzeniu

"Best Time" miał być fajnym, żwawym numerem.

I to świetnie się udało. Słyszałem, że

powinniśmy do niego zrobić video, tylko z Andym

i Kiske i potraktować go jako wakacyjny

hit, to by się sprawdziło. Sascha zresztą miał

kilka pomysłów. Później rozwijał je gdy podczas

przedprodukcji w Hamburgu spotkał się w

hotelowym pokoju z Derisem. Spędziliśmy

tam zresztą dwa miesiące - listopad i grudzień,

po to, żeby zaaranżować i przepracować wszystkie

nasze podstawowe pomysły, każdy kawałek

dokładnie poznać i zagrać. I właśnie

podczas tej sesji na kilka godzin usiedliśmy

przy komputerze i tak długo pracowaliśmy nad

"Best Time", aż był gotowy. Był to efekt wspólnej

pracy Derisa i Saschy.

4

HMP: Kiedy tylko zobaczyłam Waszą nową

okładkę, pomyślałam, że czeka nas nostalgiczna

płyta, w stylu klasycznego Helloween.

Teraz słucham płyty i słyszę, że "Helloween"

to dobry balans między starym Helloween, a

tym zupełnie aktualnym. Taką koncepcję mieliście

od początku, czy może wypracowaliście

po dyskusjach i sporach?

Michael Weikath: Nie, nie, to wyszło naturalnie.

Każdy miał swoje spojrzenie na całą sprawę

Helloween i każdy włożył ogromny wysiłek,

żeby wyszło fajnie. Rezultat to zebranie

wszystkiego razem. Pewnego razu spotkaliśmy

się wszyscy w Hamburgu, w hotelu, zaprezentowaliśmy

sobie nawzajem nagrania demo. To

zebranie tego, co przygotowaliśmy.

Wydaje mi się, że dwa kawałki jednak dobrze

oddają okładkę - to "Skyfall" i "Out for the

Glory". Wiem, że to Twój kawałek. Wygląda,

jakbyś usiadł, rozłożył na czynniki pierwsze

stare kawałki Helloween, żeby go napisać.

O tak, ale w taki sposób kawałki piszę od lat,

to w końcu nic innego jak "Eagle Fly Free". A

melodię na przedrefren miałem już od piętnastu

lat, od kiedy zobaczyłem film Ala Gore'a

pod tytułem "Inconveniet Truth" (w Polsce

pod tytułem "Niewygodna Prawda" - przyp.

red.). Jak tylko obejrzałem film, została mi w

głowie melodia ze słowami "incovenient truth..."

(nuci słowa na melodię "Out for the Glory" -

HELLOWEEN

znają w ogóle tego rodzaju melodii.

Foto: Martin Häusler

Uprę się na tę nostalgię w "Out for the Glory".

Tu po prostu chodzi o styl. To w pełni zamierzone.

Oczywiście, jak zauważyłaś, z jednej

strony zagłębiam się, analizuję i studiuję, ale z

drugiej strony... robię tak od lat. Kiedy weźmiesz

"How Many Tears" z "Walls of Jerycho"

to spostrzeżesz, że to jest zwyczajnie ten sam

styl.

Z kolei "Indestructible" brzmi jak Unisonic.

Domyślam się, że to jednak nie było celowe?

Tak, to jest przypadek. I mimo tego, że w zasadzie

jest to typowy kawałek Markusa, zrozumiałe,

że tak go odbierasz. Jego autorem jest

Markus. Sęk w tym, że to jednocześnie Unisonic

zawiera wiele elementów Helloween. Logiczne,

bo na przykład na ostatniej płycie "Unisonic"

wszystkie kawałki napisał Dennis

Ward (jednocześnie co-procucent "Helloween"

- przyp. red). On naprawdę zrobił to tak, jak

Ty wcześniej mówiłaś - przeanalizował kawałki

Helloween i spróbował napisać utwory w tym

stylu. To naprawdę jest tak, jak Ty przypuszczałaś

(Michael wydaje się być z tych, którzy

potrafią żartować z niewzruszonym głosem -

przyp. red.). Naturalnie, "Indestructible" to zdecydowanie

kawałek Markusa, w którym Hansen

później dopracował riffy i kolejność Ja też

zaproponowałem do refrenu riff i parę melodyjek

w solówce.

Czytałam, że perkusję nagraliście przy użyciu

oryginalnego zestawu Ingo. Użyliście jej

tylko w niektórych fragmentach?

Nie, nie. To był pomysł Svena, dawnego

współlokatora Ingo, który miał klucz do magazynu,

gdzie był przechowywany zestaw perkusyjny.

Ingo miał oczywiście kilka zestawów,

a my wykorzystaliśmy ten, który był użyty na

dwójce "Keepera". Być może wykorzystany był


na jedynce, ale tego nie jestem do końca pewien.

Na pewno do nagrań "dwójki" Hanowerze

i wiele razy na koncertach. Sven miał też

biały zestaw, który odkupił kiedyś od Rolanda

(Grapowa - przyp. red.), który miał go w swoim

studio. My jednak wykorzystaliśmy zestaw mahoniowy.

Postawiliśmy go w Home Studio,

które wcześniej nazywało się Chateau de Pape

i w którym nagrywaliśmy "Chameleon", "Master

of the Rings", "Time of the Oath" i

"Better than Raw". Z tą różnicą, że na sesji nagraniowej

do "Chameleon" stał tamten biały

drumset, a teraz stał mahoniowy. Dani (Löble

- przyp. red.) zbudował go, naoliwił, oczyścił,

skręcił, a potem użyliśmy go do całego nagrania.

Nagraliśmy wiele bębnów, z czego jestem

bardzo zadowolony - to 24 szpule z analogowej

maszyny taśmowej. Tak, bębny zostały nagrane

analogowo, nie cyfrowo.

Niesamowite! Zgaduję, że nie chodziło tylko

o brzmienie, ale też o tę symboliczną stronę...

Tak, tutaj jest wiele symboliki. Mówiliśmy o

perkusji, ale przecież użyliśmy też wynalezionego

przez firmę zegarmistrzowską na początku

lat osiemdziesiątych, wtedy pionierskiego

efektu, który daje echa, pogłosy, hall czy chóry.

Użyliśmy go w zasadzie dla wszystkich instrumentów.

Dzięki temu mają w sobie ten "touch"

lat osiemdziesiątych. Jako że pierwsze urządzenia

mimo wszystko miały całkiem dobre, charakterystyczne

brzmienie, można było go użyć

dla niemal wszystkiego - dla gitar, basów, wokali.

Ten efekt ma, sam nie wiem, z 280 różnych

regulacji, dlatego sowicie z niego skorzystaliśmy.

A było coś "oldschoolowego", czego jeszcze

chcieliście użyć, ale nie było takiej możliwości

technicznej?

Wszystko, co nagraliśmy poza perkusją, nagraliśmy

przy użyciu systemu Pro Tools, którym

dysponowaliśmy w studio Charliego Bauerfeinda.

Wokale i wszystko inne było przepuszczone

przez analog już w studiu Ronalda

Prenta - Valhalla Studio, dokąd wysłaliśmy

wszystkie nagrania. Tam dokonano miksów, i

tam w jego systemie były już analogowe w

100%. Nie znam dokładnych szczegółów, ale

użył analogowego wzmacniacza i przetwornika

cyfrowego w analogowy. Wszystko co ma - stół

mikserski, korektory czy kompresory dźwięku -

są w 100% analogowe. Mieliśmy trzy różne

próbki. Każdą można było zapisać i zachować

nagranie, i każda dawała zupełnie inny miks. A

to, co teraz słyszysz, to efekt ostatnich trzech

miksów.

Jesteś jedynym muzykiem Helloween, który

jest od początku i nie miał - jak Kai czy Michael

- pauzy. Zapewne wszyscy macie swoje

przyzwyczajenia, Ty je wypracowałeś przez

lata grania w Helloween, Kai czy Michael

mają swoje... Zauważyłeś jakieś różnice w

Waszym podejściu do pracy nad płytą?

Tak. Kai Hansen chciał spędzić czas na przedprodukcji

w Hamburgu, co było dla nas wszystkich

bardzo wyczerpujące. Chciał wszystkie kawałki

wzdłuż i wszerz przemaglować, zebrać

pomysły od każdego i wspólnie je rozwinąć w

sali prób. Ten fantastyczny pomysł był co prawda

czasochłonny, ale wykonalny. Z jednej

strony super, z drugiej kupa roboty, kosztownej

i pożerającej czas, bo wciąż trzeba było

być na miejscu. To jest taki sposób pracy, do

jakiego dawniej byliśmy po prostu zmuszeni.

Kiedyś zwyczajnie nie mieliśmy niczego innego,

jak tylko kilka kaset i wszystko, co wymyśliliśmy

musieliśmy

albo najpierw sami zapamiętać,

albo od razu

nagrać na kasetę, albo

ograć, żeby nie zapomnieć.

Potem były taśmy

czterośladowe, potem

ośmiośladowe, potem

komputer Mackintosh

z systemem cyfrowego

nagrywania, a teraz

są programy, na

których można wszystko

robić samemu. Możesz

aranżować, dodawać

orkiestracje, i nie

wiem co tam jeszcze -

to co na ogół robi dla

nas Matthias Ulmer,

który jest odpowiedzialny

za wszystkie klawiszowe

historie na płytach,

a zrobił już kilka

płyt. Kai Hansen w

ogóle chciał prawdziwej,

wspólnej pracy ludzi

przebywających fizycznie

razem w jednym

pomieszczeniu.

Napięcie i koncentracja

były spore, ponieważ

dziennie trzeba było

przerobić przynajmniej

jeden kawałek, żeby później

móc nagrać go na

Foto: Martin Hausler

sesji dla czuwającego

nad wszystkim Charliego Bauerfeinda. Podstawą

do nagrań były wersje na brudno. Dani

rejestrował potem bębny, a później na nowo

musieliśmy nagrać gitary, basy, wokale... Łącznie

był to szalony nakład pracy.

Znów znalazłeś się niemal w takiej samej

sytuacji, jak przed trzydziestu laty. Jakie to w

ogóle uczucie?

Udało nam się stworzyć zupełnie fajne rzeczy,

które szczęśliwie zostały fajnie nagrane. Tego

nie da się zapomnieć. W zespole producenckim

mieliśmy Charliego Bauerfeinda, który pierwotnie

produkował solowe płyty Michaela

Kiske i był zaangażowany w trzecią płytę

Gamma Ray. Pracował zatem z Kaiem Hansenem

i całą Gammą, więc wszystkich tych ludzi

znał. I nas też, mnie też, bo od czasów

"Dark Ride" produkował nam każdą płytę. W

ekipie był też Denis Ward, był basistą poprzedniego

zespołu Andy'ego Derisa, Pink

Cream 69, oraz producentem i basistą Unisonic.

Znał więc bardzo dobrze zarówno Hansena,

jak i Kiske. Ja zresztą z Denisem Wardem

też znam się od dawna ze wspólnej pracy. A

Kosta Zafiriou (manager Helloween - przyp.

red.) także grał przez długi czas na perkusji w

Pink Cream 69. Każdy z każdym miał więc

jakąś styczność i dlatego ta płyta wyszła taka

fajna. Było tak wiele punktów stycznych, że

bardzo dobrze się rozumieliśmy. Próba pracy z

zupełnie nowym producentem, którego nikt by

nie znał, byłaby ryzykiem. To w końcu siedem

osób. Producent, którego każdy zna, sprawiał,

że jak tylko pojawiały się jakiekolwiek problemy,

szybko mógł im zaradzić. Dlatego więc

czuliśmy się bardzo pewnie. Pracował w końcu

z ludźmi, których zna od dekad, zna cechy

wszystkich osób, wie, jak znaleźć odpowiednie

rozwiązanie. Wszystko tak super się potoczyło

do tego stopnia, że sami jesteśmy zaskoczeni.

Wszyscy mieliśmy pewne przemyślenia czy

wyobrażenia, na temat ewentualnych sytuacji,

które mogłyby się pojawić, ale na szczęście nic

takiego się nie wydarzyło. Wszystko poszło super

i masz teraz fajny rezultat w postaci płyty.

Bardzo się cieszę.

Jestem bardzo dumny.

To słychać (śmiech). Mam rozumieć, że dawne

spory potraktowałeś jako błędy młodości?

Każdy miał swój powód i było zbyt wiele różnych

ego. Byliśmy w bezradnej sytuacji, ponieważ

z pomocą nie przyszedł nam nikt z zewnątrz.

Dzisiaj mamy management, który dobrze

zna każdego z nas w najlepszym tego słowa

znaczeniu. Zdecydowaliśmy, że sami musimy

stawić czoła tej sytuacji. Każdy miał własną

wizję, w jaki sposób iść naprzód. Na przykład

Kai Hansen był zdania, że długie trasy, duża

ilość koncertów, zbyt wiele promocji, zbyt wiele

chaosu wokół nas, brak życia prywatnego

sprawiły, że się wypaliliśmy. I miał rację! Jednak

w tym czasie uważaliśmy, że mimo to,

jako zespół nadal musimy kroczyć tą drogą.

Dla niego to było za dużo, więc zrozumiałe, że

wolał odejść. Później musieliśmy podjąć decyzję,

jaką muzykę chcemy tworzyć i wtedy

pojawił się pomysł komercyjnej płyty "Chameleon".

To, co się wtedy wokół niej działo, to

nie tylko nasza wina, ale też managementu i

gównianej umowy, jaką mieliśmy z wytwórnią,

a pokłosiem tego był fakt, że większość fanów

tej płyty w ogóle nie zaakceptowała. Potem

znów pojawiła się dyskusja w jakimś kierunku

iść. Tak powstało błędne koło, z którego nie

dało się uciec. To było jednak bardzo dawno

temu i teraz dla nas ważne jest to, że obecnie

jest super. Mieliśmy szansę stworzyć coś świetnego,

trasa okazała się wielkim sukcesem, bardzo

dobrze spędziliśmy razem czas, wszystko

po prostu wyszło doskonale. No i fani też byli

zachwyceni. Na tym trzeba się skupić. Patrzeć

na to, co naprawdę istotne jest teraz. Najwa-

HELLOWEEN 5


żniejsze, że fani są szczęśliwi. Grając koncerty

widzieliśmy masę uradowanych fanów i te

emocje przeszły także na nas. Po prostu widzisz,

że jak już tam jesteś i angażujesz się, to

robisz coś naprawdę ważnego. Zauważasz to,

kiedy przybywa bardzo wiele ludzi i wszyscy są

zachwyceni. Trasa odniosła pełny sukces. Graliśmy

największe hale i największe stadiony, a

potem festiwal "Rock in Rio" i to się wszystko

kompletnie sprawdziło. Właśnie to jest ważne.

Dużo ważniejsze, niż te małe historie z ego

Zastawiałeś się kiedykolwiek w przeszłości,

że taki powrót jest w ogóle możliwy?

Kai Hansen zawsze mawiał, że musimy coś takiego

zrobić, bo jeśli tego nie zrobimy, to będziemy

strasznie głupi. I znów miał rację. Jednak

każdy z nas miał inny harmonogram,

każdy musiał grać trasy, czy to Kai wraz Gamma

Ray, czy Kiske z Unisonic lub Avantasią.

My sami również. Dopiero po ustaleniach z

managementem udało się połączyć te wszystkie

logistyczne sprawy, dostroić harmonogram,

tak, żeby to w ogóle było wykonalne. Na początku

naszym największym zmartwieniem było

to, jak to w ogóle wszystko zgrać. Zarówno

ja, jak i Markus Grosskopf od początku mówiliśmy

"no wszystko spoko, ale nie da się tego

zgrać z harmonogramem", ale oczywiście nadzieję

też mieliśmy. I tak to wyszło.

Wspomniałeś wcześniej o "Chameleonie".

Dziś znów z Michaelem gracie heavy metal.

Tamta zmiana to po prostu kwestia ducha

czasów, w których wypadało "wyrosnąć z

heavy metalu"?

Nie, lata 90. nie miały z tym nic wspólnego, bo

my się rozwinęliśmy w zupełnie innym kierunku,

niż grunge. Nas to w ogóle nie interesowało,

chcieliśmy po prostu stać się zespołem

rockowym. Zaczynaliśmy jako zespół okre-ślany

speed metalem, melodyjnym speed me-talem,

melodyjnym heavy metalem z szybkimi

Foto: Helloween

tempami, czy jak się mówi do dziś, power metalem

i tak dalej. Byliśmy jednymi z pierwszych,

którzy coś takiego w ogóle robili. A

"Chameleon" powstał właśnie dlatego, że od

początku byliśmy konkretnie ukierunkowani i

teraz chcieliśmy uniezależnić się muzycznie.

Gdy na początku robisz płytę, której pragniesz

i która wywiera na ludziach ogromne wrażenie,

sięgasz po ekstremalne rzeczy, takie jak tempo,

które doprowadza ludzi do szaleństwa. Jednak

już na "Keeperach" można zauważyć melodie i

wiele rzeczy ukierunkowanych na zwykły rock,

zarówno w tempach, jak i rytmie. Są fani, którym

to się właśnie podoba, a my chcieliśmy pokazać,

że nadal tak potrafimy. Przed Helloween

przez osiem lat miałem też zespół, z którym

grałem hard rock. Kai Hansen również,

wcześniej grał w Gentry. Miałem też szkolny

zespół, w którym graliśmy zwykłe popowe i

rockowe rzeczy. Moją rockową inspiracją był

współpracownik Meat Loaf, Jim Steiman. No

i Queen. Marzyliśmy, żeby choć raz pójść w

takim kierunku. I jak mówiłem, tak właśnie

zrobiliśmy w przypadku "Chameleon". I że tak

powiem, zwykli fani metalu tego nie przyjęli.

Mieliśmy zabukowane koncerty na 8000 ludzi,

a przychodziło może z 1500, a może nawet i

mniej. To była katastrofa. Musieliśmy szybko

wrócić do tego, co porzuciliśmy. Choć na przykład

Michael Kiske wcale tego nie chciał, mówił

"nie, ciągnijmy dalej, fani w końcu zrozumieją".

Mówiłem mu, że w takim razie będziemy grać

w klubach dla pięćdziesięciu osób. To było

przeciwieństwo tego, co stworzyliśmy. Było to

przerażające, bo mieliśmy jeszcze presję i trwał

proces z wytwórnią. To wszystko było bardzo

obciążające. Nie chciałem tego zrujnować, ale

dyskusje o tym, co robić, w jakim kierunku podążać,

niestety doprowadziły do ekstremalnych

sporów. Najważniejsze, że jako zespół

przetrwaliśmy. Wszyscy musieliśmy podjąć dobre

i rozsądne kroki. Teraz udało nam się to

wszystko naprawić, nagraliśmy super płytę i

doskonale się rozumiemy.

Czyli dla Ciebie ten reunion i "Helloween" to

high light Waszej kariery?

Tak, tak, oczywiście. To podsumowanie wszystkiego,

co zrobiliśmy do tej pory. Kierunek, zawartość,

wszystko razem jest dobrze wyważone.

Teraz nie jest tak, że dominują komercyjne

kawałki. W większości jest to klasyczny

metal. Melodyjny i rozmaity, ale też dość złożony,

trochę poprzeplatany i progresywny. Jest

tak, jak chcieliśmy zrobić i jak już mówiłem,

wyszło naturalnie i bez większych trudności.

Wszystko, co sobie zaplanowaliśmy i zaaranżowaliśmy,

super się udało.

Bo to trochę taka równowaga między klasycznym

i obecnym Helloween...

Tak, choć granica między nimi jest zatarta, one

się zazębiają. Chodzi o to, że nie ma jakiejś granicy

przejściowej... Mamy jeszcze 5 minutek,

bo mam umówiony zaraz kolejny wywiad.

Dobrze, to szybciutko ostatnie pytanie.

Zawiesiliście poprzeczkę wysoko, co dalej?

Mam nadzieję, że będziemy mogli normalnie

funkcjonować. Mamy zaklepaną trasę na przyszły

rok, mam nadzieję, że mimo wszystko,

wszystko będzie działać. Nie wiem jeszcze jak,

ale mamy nadzieję, że jakoś to będzie. Nadzieję

można mieć, nadzieja umiera ostatnia. W

każdym razie ważne jest, żebyśmy wrócili do

tego, co przerwaliśmy. Włożyliśmy w to dużo

wysiłku i warto byłoby kontynuować. Mam

nadzieję, że płyta się spodoba i choć nic już nie

możemy zrobić, mamy nadzieję, że ludzie będą

jej słuchać z przyjemnością. Ważne, że jest gotowa

i będzie można jej słuchać do woli czekając

na to, aż będziemy mogli normalnie funkcjonować.

Koncerty oczywiście planujemy, tak

samo jak graliśmy je, zanim wydaliśmy płytę.

Podobnie festiwale. Do największych należał

Rock in Rio dla 60 tysięcy ludzi. Drugi olbrzymi

festiwal graliśmy w Polsce na Woodstocku.

Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Po raz pierwszy

byłem w tym miejscu i zaskoczyła mnie

ta pokojowa atmosfera. Zagraliśmy tam dla

ogromnej publiczności, ludzi było pełno, aż po

horyzont, pewnie też było ich z 60 tysięcy. Byłaś

wtedy?

Nie, widziałam Was w Warszawie i na jakimś

dużym festiwalu, nie pamiętam czy to

był Masters of Rock czy Wacken (już po rozmowie

doszłam do tego, że był to Masters of

Rock - przyp. red.). W każdym razie na tej trasie

widziałam Was dwa razy, ale na Woodstocku

nie byłam.

Hala, którą dostaliśmy w Warszawie, była dziwna,

bo barierki były bardzo daleko. To było

naprawdę gówniane. Nie wiem, czyj to był pomysł

i jak to mimo wszystko działa, że fani się

na to godzą. Poza tym hala jest bardzo ok, ale

nie te barierki, przez które ludzie stoją tak daleko.

Mimo wszystko daliśmy dobry koncert.

O tak, koncert był wspaniały! Wiem, że

musimy już kończyć. Bardzo Ci dziękuję za

rozmowę i za Twój czas.

Ja też, wszystkiego dobrego!

Nawzajem i do następnej rozmowy.

Tak jest!

Katarzyna "Strati" Mikosz

6

HELLOWEEN


Wasz najnowszy longplay stanowi perfekcyjne

połączenie tradycyjnych oraz nowoczesnych

znaków rozpoznawczych Helloween.

Do Ciebie należy m.in. pomysł na

najbardziej przebojowy utwór "Best Time".

Czy zgodziłbyś się, że jesteś obecnie najbardziej

twórczym muzykiem Helloween?

Jesteśmy dobrze zgranym zespołem. Wszyscy

dołożyliśmy starań, aby uzyskać to, co najlepsze

z wszystkich dekad Helloween na jednym

albumie. Myślę, że udało nam się to znakomicie.

Przyszłe koncerty to wszystko na czym nam zależy

Chociaż Sascha Gerstner jest najmłodszym muzykiem obecnego składu

Helloween, w ich najnowszy album zaangażował się tak samo, jak pozostali gitarzyści.

Pomimo ewidentnej skromności, już od 20 lat doskonale odnajduje się w roli

rockmana i stałego członka najpopularniejszego zespołu power metalowego z Niemiec.

Uzupełnił krótko, z własnej perspektywy, obszerne wywiady z Michaelem

Weikath'em, Kaiem Hansenem oraz Andim Derisem. Grunt, że czuje się on usatysfakcjonowany,

szczęśliwy i nie może doczekać się, aby grać nowe utwory na żywo.

HMP: Jak wyglądał Twój pierwszy kontakt z

gitarą oraz z muzyką rock/metal w ogóle?

Sascha Gerstner: Mój wujek był zakręcony na

punkcie muzyki i gry na gitarze. To on wprowadził

mnie w świat gitary elektrycznej gdy

miałem 13 lat. Jestem mu za to wdzięczny.

Ćwiczyliśmy wspólnie. Moimi idolami byli

wówczas Michael Schenker, Peter Gabriel

oraz Phil Collins - lubiłem muzykę z syntezatorami.

Jak doszło do tego, że zostałeś gitarzystą

Helloween?

Pracując jako producent muzyczny poznałem

dawno temu Charlie Bauerfeinda (inżynier

dźwięku Helloween - przyp. red.). Dzięki niemu

trafiłem do Helloween. Kompletnie odmieniło

to całe moje życie. Reszta jest już historią.

O proszę, byłeś też producentem. Jakie cechy

czyniły Ciebie dobrym producentem?

Różnorodność muzycznego gustu. Nie ograniczam

się do jednego wąskiego gatunku. Produkowanie

rozmaitych albumów nadal sprawia

mi wiele frajdy.

Czy to prawda, że ten album nie został stworzony

poprzez wspólną burzę mózgów, lecz

przeciwnie - wysyłaliście wzajemnie demówki

do siebie? A jeśli tak, to czy całość brzmiałaby

inaczej jako efekt staroszkolnego komponowania?

Nie jest to prawdą. Pracowaliśmy w tradycyjny

sposób. Jak zwykle, najpierw nagrywaliśmy demówki,

a następnie spotykaliśmy się wszyscy w

Hamburgu i wspólnie ogrywaliśmy wszystkie

pomysły przez 4 tygodnie. W międzyczasie

eksperymentowaliśmy z alternatywnymi podejściami,

szukając które najlepiej pasuje. Mieliśmy

nagraną perkusję na taśmie, używaliśmy

wiele sprzętu z lat 80. Normalna, zwyczajna

praca.

Czy udzielałeś się też jako producent najnowszego

albumu Helloween, obok Charlie

Bauerfeind'a i Dennisa Warda?

Nie, aczkolwiek swobodnie rozmawiałem z nimi

w sprawie brzmienia gitar.

W Helloween gra teraz aż trzech gitarzystów

(oprócz Ciebie również Michael Weikath i

Kai Hansen). Co pomaga wam w pozytywnym

dogadywaniu się? W jaki sposób udaje

wam się znaleźć złoty środek pomiędzy nadmiarem

pomysłów a spójnością materiału?

Wszystko sprowadza się do wzajemnego szacunku,

miłości do muzyki, wspólnego napędzania

kreatywnej atmosfery oraz umiejętności

ustępowania sobie miejsca kiedy trzeba. Charlie

Bauerfeind obstawiał przy odtworzeniu

koncertowego klimatu na płycie. Kai, Michael

i ja nagraliśmy wszystkie gitary. Następnie

Charlie zadecydował, które riffy i dźwięki będą

najlepiej do siebie pasować, tak aby wyszedł

magiczny efekt, na jakim wszystkim zależało.

Jak będziecie dzielić się partiami gitar na koncertach?

Doświadczyliśmy już tego. Będziemy to robić

tak jak dotychczas na Pumpking United World

Tour. Ucieszymy się, gdy będziemy nareszcie

mogli grać kolejne koncerty - to wszystko,

na czym nam zależy w przyszłości. Nadchodzi

całkowicie nowa era, która będzie trwać tak

długo jak to możliwe. W tym kontekście

"Helloween" to niemal nasz debiut.

Gdybyś miał napisać książkową biografię

Helloween, jak podszedłbyś do tego wyzwania?

Nigdy bym tego nie zrobił, a część dotycząca

mnie stanowiłaby zaledwie jej mały rozdział.

Hurdaskellir & Katarzyna "Strati" Mikosz

Twoje najbardziej niezapomniane ostatnie

koncerty Helloween?

Ostatni koncert w Rio de Janeiro (4 października

2019 - przy. red.) oraz występ w roli głównego

zespołu festiwalu Wacken (4 sierpnia

2018 - przyp. red.). Wciąż pamiętam, jak bardzo

były ekscytujące. Nigdy ich nie zapomnę.

Grasz w Helloween już 19 lat. To znacznie

dłużej niż Michael Kiske oraz Kai Hansen

grali w swoich pierwszych okresach w tym zespole.

W jakim stopniu Twoje doświadczenia

wpłynęły na proces komponowania najnowszego

albumu Helloween?

Moje doświadczenia i gust nie są jedynymi

czynnikami wpływającymi na końcowy efekt.

Każdy z nas ma różne muzyczne korzenie, wykraczające

poza metal (heavy metal, punk,

rock, folk, muzyka lat 60. oraz lat 80.). Wielu

spośród nas komponuje utwory. Na ostatecznie

powstały album mają wpływ te wszystkie

inspiracje.

Jak się czujesz po nagrywaniu a jeszcze przed

datą premiery?

Czuję się usatysfakcjonowany i szczęśliwy. Nie

mogę się doczekać, kiedy wyjdę na scenę i zagram

nowe kawałki na żywo.

Foto: Helloween

HELLOWEEN 7


Wolność jest nadrzędna

Powrót Helloween w składzie maksymalnie zbliżonym do klasycznego (a

nawet większym) stał się faktem już kilka ładnych lat temu i wszyscy zdążyli

wyrobić sobie na ten temat zdanie. Pomogły w tym znakomite koncerty, jakie zespół

dawał na całym świecie, co ugruntowało ten reunion jako jeden z najważniejszych,

oprócz podobnych wydarzeń w karierach zespołów takich jak Iron Maiden,

Judas Priest czy Black Sabbath. Został im więc tylko jeden krok - wydanie

nowego albumu. O tym czy jest udany, niedługo będziecie mogli się przekonać.

Być może nakieruje was recenzja w naszym magazynie. Oddajmy z tej okazji głos

człowiekowi, w którego głowie narodził się ten zespół.

Czy miałeś jakieś wątpliwości przed wyrażeniem

zgody na powrót? Wiem, że przez pewien

czas grałeś z Michaelem Kiske w innym

projekcie Unisonic, ale czy wciąż gdzieś były

jakieś żale sprzed 30-tu lat?

Tak, na początku nie wiedziałem, co się stanie.

Mogło wyjść tragicznie i nikt nie wiedział, czy

po dwóch tygodniach w trasie nie zaczniemy

się nienawidzić, czy coś w tym stylu. Na szczęście

nic takiego się nie zdarzyło. Ale nie miałem

jakichś wielkich wątpliwości, ponieważ wszyscy

zaangażowani w ten projekt w jakiś sposób

zmądrzeli, nie są już postrzelonymi młodzikami.

To sprawiło, że poczułem się spokojniejszy

i przestałem być takim zatwardziałym

typem. Stałem się bardziej łagodny we współpracy

z innymi ludźmi. Więc nie był to wielki

problem i nie miałem związanych z tym wielkich

zmartwień.

Pamiętasz, co czułeś, kiedy zgromadziliście

się razem w jednym pomieszczeniu po tylu latach?

Byłem podekscytowany widząc ciebie na scenie

dwukrotnie z okazji trasy Pumpkins United:

w Warszawie i na festiwalu w Wacken

bodajże w roku 2018. To było świetne czuć na

scenie tę chemię i radość między wami, Można

było odczuć, że to może być coś więcej niż

nostalgiczny powrót...

Tak, zdecydowanie. W wielu przypadkach, gdy

zespoły znowu razem koncertują, to ludzie myślą,

że to tylko dla kasy albo, że to robią na siłę,

że nie są szczęśliwi, bo to jest po prostu praca.

Myślę, że można zauważyć, że z nami to coś

innego. Tak, to jest nasza praca, ale właśnie ją

kochamy, uwielbiamy być razem, tworzyć kawałki,

być na scenie, spędzać fajnie czas. To

jest coś szczerego, nic sztucznego.

Najpierw zakomunikowaliście, że odbędzie

trasa, a dopiero potem, że powstanie płyta.

Pamiętasz może jak ten pomysł się narodził?

Wpadliśmy na ten pomysł od razu, gdy wyruszyliśmy

w trasę a nawet wcześniej, gdy mieliśmy

razem próby. Ponieważ, logicznie rzecz

biorąc, gdy się do tego zabierasz, to od razu

myślisz o przyszłości zespołu, o tym co się stanie

potem. Rozmawialiśmy o naszych pomysłach

i wszyscy byli zgodni co do tego, by razem

nagrać nowy album, ale poczekajmy, zobaczmy

jak wypadnie trasa. Jeśli pójdzie dobrze,

odniesie sukces i my będziemy zadowoleni

z tego jak wypadamy, ludzie będą wstanie

dogadywać się, to możemy zacząć o tym rozmawiać.

Spotkaliśmy się znowu pod koniec

trasy, by porozmawiać, czy chcemy to kontynuować,

czy chcemy nagrać razem album i

wszyscy się zgodzili. Nie było żadnych głosów

sprzeciwu czy wątpliwości.

HMP: Chciałbym zapytać o powrót do

Helloween. Czujesz satysfakcję z tego, że

znowu występujesz w tym zespole?

Kai Hansen: Tak, to jest świetne. Dla mnie to

jest zatoczenie koła. Zawsze myślałem, że byłoby

głupio, gdybyśmy czegoś razem nie zrobili

zanim się zestarzejemy. Jestem bardzo szczęśliwy,

czuję się w tym składzie bardzo dobrze.

Jest inaczej niż w Gamma Ray, ponieważ jestem

tylko częścią zespołu, a nie jakimś nestorem,

więc nie czuję aż tak wielkiej presji. Pracuję

ze świetnymi ludźmi, jesteśmy jak jedna

wielka radosna rodzina.

Foto: Martin Häusler

To było ekscytujące. Spotkanie się odbyło po

tym, jak zadzwoniono do nas i powiedziano, ze

może to już najwyższy czas razem się spotkać,

obgadać niektóre rzeczy i zobaczyć na czym

stoimy. Nikt nie wiedział jak to się może skończyć,

ale koniec końców, wyszło dobrze. To był

pierwszy raz, kiedy spotkali się Andi i Michy,

przedtem nigdy to się nie wydarzyło i nikt nie

mógł przewidzieć co się stanie. Czy od razu się

dogadają, a może będzie jakieś poczucie rywalizacji?

Na szczęście wszystko było w porządku.

Na trasie, spędzali cały czas razem, razem chodzili

na kawę, praktycznie wszystko robili razem.

Kto mógł się tego spodziewać? Super, że

tak się stało. Jesteśmy więc na dobrej drodze.

Kiedy zgodziliście się nagrać nowy album,

czy rozmawialiście o tym, jak konkretnie powinien

on brzmieć, czy było to może bardziej

spontaniczne?

To było zupełnie spontaniczne. Myślę, że każdy

miał swój pomysł na to, co powinien zrobić

na albumie, ale nie było żadnej dyrektywy.

Nie było żadnego planu. Po prostu stwierdziliśmy,

że wrócimy do domu i zaczniemy pisać

muzykę. Tyle. Oczywiście każdy ma indywidualny

styl, swoją manierę pisania utworów i

wszyscy zrobili to, co myśleli, że jest dobre. I to

się słyszy na tym albumie.

Nie odbieraj tego jako pochlebstwo, ale według

mnie, "Skyfall" jest najlepszym utworem

na tym albumie i to jest chyba jedyna kompozycja,

w której miałeś swój pełny wkład.

Mam rację?

Tak, to prawda. To jest w całości moja kompozycja,

to jest song, który sam napisałem. W

innych kawałkach po prostu dorzucałem swój

wkład do solówek albo jakieś pomysły. Bardzo

się cieszę, że tak lubisz ten utwór i tak, czuję

się skomplementowany, jak mogę nie być? To

jest bardzo miłe słyszeć takie rzeczy z perspektywy

twórcy muzyki. Ale mam nadzieję, że ludzie

lubią cały ten album i że nie będzie niesiony

na barkach jednej piosenki, podczas gdy reszta

zostanie ignorowana.

Nie miałem na myśli, że lubię tylko tę kompozycję,

album jest interesujący, ale myślę, że

ona się wyróżnia.

Zgadzam się. Ten song jest jak epos, to jest

chyba jedyny epicki utwór na tym albumie i

prawdopodobnie to jest jedyna kompozycja, w

której można się utożsamić z klimatem "Keeper

of the Seven Keys". To sprawia, że jest

szczególna.

8

HELLOWEEN


Nie czuję jednak aby to był tylko powrót do

przeszłości.

Tak, to było dla mnie bardzo ważne, nie chciałem

powtarzać starych rzeczy. I jasne, pewnych

charakterystycznych elementów nie da się

uniknąć. Kiedy gram riff, to wiadomo, że gram

go ja, ale zdecydowanie chciałem nagrać coś

współczesnego i nowego. I myślę, że w "Skyfall"

to zadziałało.

Zaciekawił mnie tekst tego utworu. To może

być głupie pytanie, ale czy czujesz, się trochę

jak ten kosmita zagubiony w innym świecie?

(śmiech)

Tak, zdecydowanie. Próbowałem nakreślić prostą

historię. Jest pewien kosmita gdzieś na

ziemskiej orbicie i zostaje zastrzelony przez

innego kosmitę, rozbija się na Ziemi, armia go

znajduje i umieszcza w Strefie 51. Przeprowadzają

na nim eksperymenty, pracownikowi

Strefy jest z tego powodu przykro. Zawsze

wyobrażałem sobie tego pracownika jako Morgana

Freemana. (śmiech) Był taki film z nim,

"Bruce Wszechmogący", w którym grał Boga,

a tutaj wyobrażałem go sobie jako sprzątacza.

Ten człowiek myśli sobie, dobra, nie mam nic

do stracenia, nie lubię swojego życia, otoczenia,

czuję sympatię do tego kosmity, więc wypuszczę

go na wolność i też ucieknę. Więc

uciekają i trafiają na pokład statku kosmicznego,

na którym odlatują z Ziemi. Docierają na

rodzinną planetę kosmity i odkrywają, że została

ona zniszczona przez innych kosmitów.

Więc stają się bezdomnymi, ich sytuacja życiowa

kompletnie się zmienia. O tym jest "Skyfall".

To jest jak Ragnarok, kiedy twoja sytuacja

życiowa radykalnie się zmienia, więc musisz

kompletnie się zaadaptować do czegoś zupełnie

nowego. Kiedy pisałem tę kompozycję,

wszystko jeszcze było w porządku, ale po tym

jak zaczął się Covid, to pomyślałem, że pandemia

to jest nasze "Skyfall". Musimy się przyzwyczaić

do kompletnie nowej sytuacji, nosić

maseczki, nie wychodzić z domu, nasza wolność

w wielu miejscach była ograniczona.

"Skyfall" zyskało dzięki temu drugie dno. Opowieść

sci-fi stała się rzeczywistością. Zakończenie

w "Skyfall" jest otwarte, ta dwójka musi teraz

znaleźć nowy dom dla siebie. I tak się kończy

ten utwór.

Wspomniałeś o czasach, w których teraz

żyjemy, jak radzisz sobie z tym, że nie możesz

teraz grać na żywo i ruszać w trasy?

Właściwie, znoszę to dość dobrze. Mogę być w

domu z moją rodziną, jak zapewne wiesz, mieszkam

teraz na Słowacji, i zawsze jest tu trochę

rzeczy do zrobienia. Siedzę w domu z żoną i

dziećmi, mamy psa, cztery koty i konia, więc

zawsze jestem zajęty. Na całe szczęście nie

mieszkam w mieście, tylko bliżej natury. Nie

jestem więc aż tak załamany tym, co się dzieje.

Jedyne co mnie wkurza, to ta cała polityczna

otoczka wokół tego, typu przeróżne protesty i

policja bijąca protestujących, albo te dyskusje

w internecie o tym co jest dobre, a co złe. Jest

teraz multum opinii na ten temat, co jest trochę

denerwujące. Trochę przerażające jest też

zastanawianie się, kiedy to się naprawdę skończy.

Czy wtedy, kiedy wszyscy zostaną zaszczepieni

preparatami, które nie są do końca

przetestowane? Czy to jest rozwiązanie? Martwię

się wieloma rzeczami, zwłaszcza utratą

wolności, bo wolność jest czymś dla mnie nadrzędnym

w życiu i nie znoszę tego, że muszę ją

ograniczyć. Nie chcę się w to zbytnio zagłębiać,

bo w dzisiejszych czasach, wszystko co powiesz

może zostać użyte przeciwko tobie i myślę, że

wywiad na temat zespołu nie jest odpowiednim

miejscem na to.

W takim razie nie jestem pewien, czy mogę ci

zadać kolejne pytanie, ponieważ dotyczy ono

treści twoich kompozycji. Są one opowieściami

sci-fi i fantasy, ale wyraźnie przebija się w

nich temat wolności i buntowaniu się przeciwko

prześladowaniu. Żyjemy w czasach, w

których te podobne rzeczy dzieją się dookoła

nas.

Absolutnie. To jest poniekąd moja refleksja na

temat obaw ludzi, ich wizji na temat przyszłości

ludzkości, pomysłów na temat funkcjonowania

człowieka. Lubię idee sprawiedliwego,

wolnego, ludzkiego społeczeństwa w którym

wszyscy się dogadują i nie podążają ślepo za

swoimi opiniami. Ludzie mają swoje poglądy

polityczne, religijne, machają flagami, a nie zastanawiają

się nad ich konsekwencjami. Żyjemy

w czasach, w których jakaś część ludzi bez

zastanowienia łyka to, co podaje im rząd. Nie

chcę się w to zagłębiać, ale jak możesz zauważyć,

jestem dość mocno krytyczny w stosunku

do tego.

W dzisiejszych czasach wydaje się być istotne,

by mieć opinię na różne tematy.

Tak, i co mnie smuci, to narastająca przemoc

wokół nas. Kiedy patrzę na niemiecką policję

aresztującą i czasem bijącą ludzi tylko dlatego,

bo są na zewnątrz, to wracam myślami do czasów,

które Niemcy powinny już mieć dawno za

sobą, a jednak niektóre z tych elementów zostały.

Ludzie za bardzo słuchają się rozkazów i

nie podoba mi się to.

Mówiłeś też, że skupiasz się teraz na życiu

rodzinnym. Widziałem zdjęcia na twoim

Facebooku, w tym także twojego konia. Czy

koncertowanie z Helloween, Gamma Ray i

innymi projektami sprawiły, że czułeś, że czegoś

ci brakowało?

Tak, zdecydowanie. Znalazłem swoje spokojne

miejsce, mam bardzo fajną rodzinę i świetnie

mieć, takie swoje przyjazne schronienie. Trochę

mnie przytłacza perspektywa wyruszania w

trasę, bo sporo by mnie ominęło w domu, ale

to jest moja praca i mam z niej frajdę. Jednak

od czasu do czasu muszę wrócić do domu, by

się odświeżyć i naładować baterie. To jest bardzo

istotne.

Co było twoim największym wyzwaniem

podczas nagrywania tego albumu? Czy w

ogóle je miałeś?

Tak, pierwszym wyzwaniem było napisanie

muzyki. Mój telefon jest wypełniony przeróżnymi

kawałkami i pomysłami. Miałem momenty,

w którym pisałem utwory i czułem, że

nie są one wystarczająco dobre. Wyzwaniem

było stworzyć coś niezwykłego, a nie tylko

"dobrego". Byłem mocno krytyczny i czasem

mnie to blokowało przed pisaniem, bo po co

robić coś, co nie jest wystarczająco dobre? Innym

wyzwaniem było zebranie pomysłów innych

twórców w jedną całość na albumie. Nie

chcieliśmy, by brzmiał jak kompilacja rożnych

zespołów, tylko jak coś, co zrobiła jedna grupa.

Wiedzieliśmy, że jest to możliwe, jako przykład

mogę podać zespół Queen. Oni mieli przeróżne

pomysły na brzmienia i utwory, ale

wciąż brzmieli jak Queen. I to było jedno z wyzwań

na tym albumie, by był różnorodny, ale

równocześnie nie brzmiał jak składanka.

Czy to dlatego tylko jedna twoja kompozycja

znalazła się na płycie?

Tak myślę. Zwłaszcza, że nie byłem zadowolony

z innych kawałków, które zrobiłem. Nie

chciałem zrobić takiego typowego, klasycznego

power metalu. To musiało być coś specjalnego.

Były też utwory, które się wyróżniały, ale było

w nich za dużo "mnie" i brzmiały bardziej jak

materiał dla Gamma Ray niż Helloween. Potem

pomyślałem o "Skyfall" i postanowiłem, że

włożę całą swoją energię w tę kompozycję. Cieszę

się, że tak to się skończyło.

Czy było ci trudno napisać muzykę nie tylko

pod wokal swój i Michaela, ale także Andiego?

Wiem jak brzmią Andi i Michael, ale problem

polegał na tym, że gdy tworzę muzykę, to słyszę

tylko swój głos, pisałem ją więc pod siebie.

Próbowałem wyobrazić sobie ich głosy w kawałkach,

ale gdy nagrałem demo do "Skyfall" i

słyszałem w nim swój głos, to mi się podobało,

ale gdy usłyszałem jak oni brzmią na albumie,

to pomyślałem, że są fantastyczni. Byli w stanie

odpowiedzieć na moje pomysły i zaadaptować

je do swoich stylów. Andi wykonał świetną

robotę, jeszcze nigdy nie słyszałem, by tak

śpiewał. Są momenty w kompozycjach które

piszę, które wymagają szczególnej uwagi i Andi

wykonał je zajebiście. Bardzo się cieszę, że tak

wyszło.

Co cię zaskoczyło najbardziej w powrocie do

Helloween i w pracy z tymi ludźmi?

Oczekiwałem dobrej grupowej współpracy.

Może powiem tak, że właśnie to wyszło zaskakująco

dobrze. (śmiech)

Wiem, że to jest wywiad dotyczący Helloween,

ale muszę spytać, jakie są plany Gamma

Ray?

Plany Gamma Ray są teraz opóźnione przez

mój powrót do Helloween. Ale jedno jest pewne,

nie mam zamiaru odpuszczać tego projektu

i będę utrzymywał go przy życiu tak bardzo,

jak to będzie możliwe. Helloween jest teraz

dla mnie priorytetem, ale staram się jak

mogę. Z drugiej strony, miałem czas komponowania

kawałków dla Gamma Ray i ciągle nad

tym pracujemy. Mam nadzieję, że zrobimy album

jeszcze w tym roku.

Wracając do przeszłości, miałeś swój wkład

w pierwszy solowy album Michaela "Instant

Clarity", niektóre z tych piosenek zostały

nagrane z Adrianem Smithem z Iron Maiden.

Jak wspominasz tę współpracę?

Było bardzo fajnie z nim pracować, cieszyłem

się z tego, że Michael robi swój własny album,

bo miał bardzo dobre piosenki. Adrian jest

świetnym gitarzystą, pracowaliśmy razem po

raz pierwszy w życiu. Znaliśmy się wcześniej,

ze wspólnych koncertów, ale nie mieliśmy okazji

poznać się bliżej. Wymienialiśmy się pomysłami

i to było niesamowite z nim pracować.

Igor Waniurski

Tlumaczenie: Szymon Paczkowski

HELLOWEEN

9


kimś podzielić rolą frontmana naprawdę mnie

cieszy (śmiech).

Czasem najtrudniej jest spojrzeć w swoje lustrzane odbicie

Lubię takie wywiady. Zresztą trudno to nazywać typowym wywiadem,

gdyż Andi od samego początku stworzył taką atmosferę, że cała rozmowa przypominała

raczej kumplowską pogawędkę, niż tradycyjną konwersacje na linii dziennikarz

- muzyk. A rozmawiać jest o czym. Nowy wyjątkowy z wielu powodów

album oraz przyszłoroczna trasa obejmująca także Polskę to tylko niektóre z tematów

poruszonych w poniższej rozmowie.

HMP: Cześć Andi. Jak się masz? Dobrze

mnie słychać?

Andi Deris: Hej u mnie wszystko w porządku.

Słychać Cię bardzo dobrze i bez zakłóceń.

Przyznam Ci się, że bardzo mnie to cieszy,

gdyż przed chwilą rozmawiałem z dziennikarzem

z Włoch i niestety łączność była fatalna.

Wiesz, może niektórzy tym się nie przejmują,

ale ja osobiście czuję się trochę niezręcznie, gdy

muszę prosić dziennikarza po trzy lub nawet

więcej razy, by powtórzył pytanie. Czasami już

wiem, że na zrozumienie całości nie ma najmniejszych

szans. Staram się wtedy wyłapać jedynie

kluczowe słowo i jego się trzymać. O dziwo,

czasem działa. (śmiech).

Niestety również to znam. Mam już za sobą

rozmowy, gdy musiałem kilka razy powtarzać

pytanie. Czasem też bywało, że rozmówca w

końcu stwierdził, że wie o co chodzi, ale treść

odpowiedzi nijak się miała do tego o co pytałem.

Uwierz mi, że też mam za sobą takie niezręczne

sytuacje (śmiech).

Cóż, takie uroki tej roboty (śmiech). Pozwolisz

zatem, że zadam pierwsze pytanie. Przez

długi czas byłeś frontmanem i jedynym głosem

Helloween. Teraz musisz dzielić swe

partie wokalne z Michaelem Kiske oraz Kaiem

Hansenem, którzy po latach powrócili w

szeregi zespołu. Nie czujesz czasem, że Twoja

pozycja uległa lekkiej degradacji?

Ależ absolutnie. Wręcz przeciwnie, jest mi to

bardzo na rękę (śmiech). Zazwyczaj koncert

Helloween trwa około 80-90 minut. Jestem

bardzo zadowolony z faktu, że nie muszę za

każdym wykorzystywać swoich strun głosowych

bez przerwy przez tak długi czas. Podzielenie

wokalnych partii między naszą trójkę

sprawia, że taki występ jest łatwiejszy zarówno

dla mnie, jak i Kaia oraz Michiego. Kiedy oni

śpiewają, ja mam przerwę i pozwalam przez

nawet krótki moment odpocząć swojemu gardłu.

Jeżeli jest to dłuższa chwila mogę wyjść za

kulisy i się czegoś napić albo wziąć kilka głębszych

wdechów. Wyobraź sobie teraz stanie

przez półtorej godziny na środku sceny. Jest to

dosyć męczące, jak się zapewne domyślasz.

Oczywiście, nie twierdzę, że jest to rzecz niewykonalna,

bo sam to przez te wszystkie lata

robiłem. Jednak mimo to, fakt, że mogę się z

Koncerty koncertami, jednak na albumie jakoś

partiami wokalnymi też się trzeba było podzielić.

Nie było w tym procesie ani żadnej osoby decyzyjnej,

ani też żadnego konkretnego klucza,

według którego żeśmy to ustalali. To raczej w

naturalny sposób wynikało samo z siebie. Zebraliśmy

się wszyscy w studiu wraz z naszym

producentem. Następnie zaczęliśmy razem z

Michaelem śpiewać sobie fragmenty poszczególnych

kawałków. Kryterium było właściwie

jedno. Śpiewając poszczególną partię, albo czułem

odpowiedni flow, albo nie. Niektóre fragmenty

zdecydowanie lepiej "leżały" Michaelowi.

Każdą z nich jednak sprawdzałem, jak

wypada w moim wykonaniu. Jeśli widziałem,

że Michi czuje się w tym lepiej, chętnie mu ją

odstępowałem bez zbędnych słów. I na odwrót.

Czasami producent rzucał hasłami w stylu "hej,

ale tu jest za dużo Andiego, a tam za dużo Michaela.

Weźcie coś z tym zróbcie." (śmiech). Oczywiście

jak najbardziej liczyliśmy się z jego zdaniem i

braliśmy pod rozwagę wszelkie jego sugestie.

Wyjątkiem były tu utwory, które były od razu

pisane pod jednego z nas. Mam tu na myśli na

przykład "Skyfall" czy "Fear of the Fallen". Cała

reszta mogła przypominać w pewnym stopniu

układanie puzzli. Nie mniej jednak, po pewnym

czasie taka układanka z pojedynczych

porozrzucanych elementów zmieniła się w jedną

konkretną i zwartą całość. Złożenie jej do

kupy nie stanowiło dla nas jakiegoś większego

problemu ani specjalnie wymagającego wyzwania.

Zdecydowanie mniej jest tutaj wokali Kaia,

ale on nadrobił to w najdłuższym kawałku na

tym albumie, czyli wspomnianym już tutaj

"Skyfall". W innych utworach udziela się sporadycznie.

Kiedy jednak masz do zaśpiewania

kawałek ponad dwunastominutowy, to uwierz

mi, że zajmuje to znacznie więcej czasu niż nagranie

trzech krótszych piosenek. Następnym

razem jednak zostawimy mu nieco większe pole

do popisu (śmiech).

Czyli widzę, że jednak naprawdę wyszło Ci

to na dobre.

Oj tak (śmiech). To jest fajne, że pisząc nowe

utwory, mogę wziąć pod uwagę kwestię, w którym

miejscu w danym utworze mam możliwość

wzięcia oddechu. Wiesz, kiedy śpiewasz jest to

nieodzowne. Musisz mieć nawet ten ułamek

sekundy żeby złapać wdech. To był pierwszy

raz kiedy mogłem pomyśleć "kurde, walić to!"

(śmiech). Przerwa między kolejnymi wersami

jest zbyt krótka? Walić to. Podzielimy się z

Michaelem tak, żeby było ok. Ogólnie cały ten

proces był i dla mnie i dla reszty zespołu bardzo

ciekawym doświadczeniem. Jeśli słuchałeś

naszego albumu, to zapewne zauważyłeś, że refreny

niektórych kawałków nie mogą być śpiewane

przez tylko jednego wokalistę. Tworzenie

wokali było tutaj niczym tworzenie partii instrumentów.

Z tą jednak różnicą, że osoba grająca

na instrumencie nie potrzebuje przerwy na

oddech. Właściwie gitarzysta, basista czy inny

instrumentalista może grać nie mając przerwy.

Foto: Helloween

Zatytułowanie albumu nazwą zespołu w

przypadku grupy z takim statusem jak Helloween

to jednak krok trochę nietypowy.

Ten tytuł ma za zadanie symbolizować nasz

ponowny start. Dla wszystkich jest już jasne,

że w tej formule na pewno nagramy coś więcej

niż tylko ten jeden album. Myślę, że przez najbliższe

dziesięć lat damy jeszcze radę pracować

10

HELLOWEEN


w takim trybie, jak to robiliśmy do tej pory.

Mimo, że nie należę do osób przesadnie przesądnych,

to postukam w drewno (słychać odgłosy

stukania drugiej strony - przyp. red.).

Trasa koncertowa "Pumpkins United" była

dla nas wszystkich przeogromnym impulsem i

widzę, że od tego czasu los jest dla nas łaskawy.

Trzydzieści pięć lat na scenie, kilkanaście albumów

studyjnych oraz status legendy to

naprawdę imponujący dorobek. Czy w związku

z tym wizja ponownego początku nie wydaje

się czymś odrobinę szalonym?

Nie, dlaczego? Zarówno podczas wspomnianej

trasy, jak i po niej w niemalże każdym wywiadzie

padało pytanie, czy zamierzamy kontynuować

działalność w tym składzie, czy powstanie

pełny album z trzema wokalistami i

tak dalej. Myślę, że album "Helloween" jest

idealną odpowiedzią na wszystkie te pytania

oraz domysły. To jest takie zamknięcie pewnego

rozdziału i jednocześnie otwarcie nowego.

Wspominałem o dziesięciu latach, ale

może tak z piętnaście nam się jeszcze uda pociągnąć

jako zespołowi. Staram się w swoich

zamierzeniach być realistą, gdyż mam świadomość,

że zarówno ja, jak i reszta członków zespołu

okres młodości mamy już za sobą. Wcale

nie jestem pewien, czy mając siedemdziesiątkę

na karku będziemy w stanie utrzymać obecne

tempo pracy. Myślę, że te dziesięć-piętnaście

lat to taki okres, gdzie można jeszcze snuć jakieś

konkretne plany. Metalowy koncert to wysiłek

nie tylko dla mnie, jako wokalisty, ale

także, jeśli nie szczególnie również dla perkusisty,

który czasem musi się uwijać jak w ukropie.

Wiesz, jest całkiem możliwe, że będę jak

Steven Tyler z Aerosmith i w wieku prawie

siedemdziesięciu pięciu lat będę w stanie biegać

i skakać po scenie. Jednak za pewnik tego

przyjąć nie mogę (śmiech).

Ten gość na starość jest w naprawdę świetnej

formie.

Zdecydowanie. Ja też jestem w świetnej formie,

ale jestem trochę młodszy (śmiech). Jednak

biorąc pod uwagę wszystkie kwestie, o których

wspomniałem, myślę że nasz najnowszy album

otwiera ostatni rozdział w historii Helloween.

Miejmy nadzieję, że rozdział ten będzie długi

oraz intrygujący. Michael Kiske nie rozstał

się z Helloween w dobrej atmosferze. Pewnie

namówienie go na powrót nie było łatwe. Pamiętasz

jakie nastroje panowały w zespole po

jego odejściu w momencie gdy Ty przejąłeś

jego rolę?

To był dość skomplikowany proces. W kontakcie

z Michaelem Kiske musieliśmy zachować

pewną ostrożność, gdyż wiedzieliśmy, że ciągle

drzemią w nim pewne negatywne emocje z

przeszłości. Były pewne nie wyjaśnione sprawy

między nim, a Michaelem Weikathem, które

bardzo przyczyniły się do jego odejścia. Kiedy

Kiske opuścił Helloween, Weikath zadzwonił

do mnie, czy nie chciałbym dołączyć w szeregi

jego zespołu. To było gdzieś pod koniec roku

1993. Alternatywą było zawieszenie działalności,

a tego raczej nikt nie chciał. Po tym telefonie

ruszyłem do Hamburga na rozmowę z resztą

zespołu. Nie było to oczywiście nasze pierwsze

spotkanie, gdyż chłopaków miałem okazję

poznać już jakieś osiem-dziewięć lat wcześniej.

Mój dawny zespół Pink Cream 69 nagrywał

wcześniej w Hamburgu w studiu należącym

do naszego wydawcy. Te okoliczności

sprawiły, że staliśmy się przyjaciółmi na długo,

zanim w ogóle dołączyłem do Helloween. Kiedy

reszta grupy zdecydowała

się pożegnać z

Michaelem Kiske,

skontaktowali się właśnie

ze mną. Właściwie

to o dołączenie do zespołu

prosili mnie dwa

albo nawet trzy razy.

Jednak było to w momencie,

gdy Pink

Cream 69 był prężnie

rozwijającym się zespołem.

Mieliśmy wówczas

naprawdę dobry okres

pod każdym niemal

względem. Nie bardzo

miałem ochotę rozstawać

się z tą kapelą na

tym etapie. Potem

wszystko zaczęło się jednak

psuć. Niby na pozór

dalej wszystko było

ok, jednak atmosfera

nie była już taka, jak

wcześniej. Wówczas

otrzymałem kolejny telefon.

Znowu padło pytanie

o dołączenie do

Helloween. Pokazali

mi swoje nowe pomysły,

a ja po prostu

stwierdziłem "OK.,

wchodzę w to!". Oto cała

historia w wielkim skrócie.

(śmiech)

Foto: Martin Häusler

Wspomniałeś o trasie "Pumpkins United".

Myślę, że cała trasa była zarówno dla Ciebie,

jak i reszty ekipy czymś naprawdę ekscytującym.

Powiedz mi proszę, czy jesteś w stanie

wyróżnić któryś z tych gigów?

Oj wiesz, tych koncertów było całkiem sporo.

Wyjątkowe było samo to, że to nasza pierwsza

trasa, gdzie praktycznie wszystkie koncerty

graliśmy na wielkich halach. Nigdy wcześniej

nam się to nie zdarzyło. Oczywiście każdy z

Tych gigów miał swój osobliwy urok. Granie w

dużych halach to coś naprawdę pięknego. To

zupełnie inne doświadczenie niż koncert klubowy.

Wiele z tych budynków robi wrażenie

samą swoją architekturą. Na przykład hala, w

której graliśmy w Monterrey. Było to przeogromne

zadaszone centrum sportowe. Oczywiście

nie mogę tu nie wspomnieć o Rock In

Rio. Pamiętam jeszcze z zamierzchłych czasów,

kiedy to zaczynałem swoją przygodę z

graniem metalu, że wielu znajomych muzyków

twierdziło, że po zagraniu tam mogą umierać

spełnieni. Mnie się co prawda ta sztuka udała,

ale jeszcze na tamten świat się nie wybieram

(śmiech). Jednak w momencie gdy stanąłem na

tej wielkiej scenie przypomniałem sobie te

wszystkie rozmowy. Marzenia czasem się spełniają.

W przyszłym roku po raz kolejny wracacie do

Polski. Grywaliście tu wiele razy. Zachowały

Ci się w pamięci jakieś szczególne wspomnienia

związane z naszym krajem?

Oczywiście. Polska jest mi szczególnie bliska z

kilku powodów. Właściwie to od 2003 roku

każda nasza trasa zaczynała się w Katowicach.

Fajne miejsce na pierwszy koncert. Ale abstrahując

od tego, uważam Polskę za naprawdę

wspaniały kraj. Czujemy się tu jak w domu.

Myślę, że gdybyś Ty pojechał do Niemiec też

byś się tam szybko odnalazł. Oba te kraje są do

siebie bardzo podobne w wielu kwestiach. To

samo tyczy się ludzi. Przeciętny Polak oraz

przeciętny Niemiec mają ze sobą wbrew pozorom

bardzo dużo wspólnego. I co paradoksalne,

to podobieństwo jest właśnie głównym powodem

tych wszystkich problemów. Czasem

najtrudniej jest spojrzeć w swoje lustrzane odbicie.

Jeszcze się dostrzeże, ze wcale nie jest się

takim idealnym (śmiech). Ale mamy XXI wiek,

powinniśmy na dobre zapomnieć o dawnych

niesnaskach, różnych stereotypach i innych

kretynizmach rozpowszechnianych przez polityków.

W ogóle to pieprzyć politykę (śmiech).

OK., zgodzę się, że Polaków i Niemców

więcej łączy niż dzieli. Wiem jednak również,

że przez pewien czas mieszkałeś na Seszelach.

Przypuszczam, ze mieszkańców tych

wysp od Europejczyków dzieli duża przepaść.

Poniekąd tak, ale powiem Ci z czego to właściwie

wynika. Ano wynika to z faktu, że te wyspy

są usytuowane daleko od jakiegokolwiek większego

kawałka lądu. Spory kawał dzieli je od

Dubaju, jak również od wybrzeża Afryki. To

rozdzielenie spowodowało, że ludzie tam żyjący

wiele zasad musieli ustanawiać sami. To

też jest powodem, dla którego nie naruszono

tam w większym stopniu natury, która dziś

przyciąga tam rzesze turystów. Ludzie tam naprawdę

dbają o przyrodę, którą uznają za

skarb. Skoro to jest skarb, trzeba go chronić,

jednak jest to wszystko uregulowane w bardzo

przyjazny sposób. Na wielu wyspach nie

uświadczysz ani jednego domu, na niektórych

zakazany jest ruch pojazdami mechanicznymi.

Z drugiej strony są one tak małe, że poruszanie

się tam samochodem nie ma większego sensu.

Zabronione są tutaj loty czarterowe, nie

uświadczysz też wielu ekskluzywnych hoteli.

To moim zdaniem jest duży plus. Jeśli chodzi

zaś o regulacje prawne, to są one znacznie

mniejsze, niż w Europie a prawo jest dużo

bardziej przyjazne człowiekowi. Naprawdę kocham

te wyspy. My, Europejczycy możemy się

HELLOWEEN 11


wiele nauczyć od tamtejszej ludności. Nie

wiem jednak, czy takiej odpowiedzi oczekiwałeś

(śmiech)

(śmiech) Nie miałem kompletnie żadnych

oczekiwań. Byłem po prostu ciekawy, co w tej

kwestii powiesz. Zmieńmy może temat. Co

się na dzień dzisiejszy dzieje z Twoim projektem

Andi Deris And The Bad Bankers?

W sumie to nic (śmiech). Sam użyłeś magicznego

słowa "projekt", więc nie mam co do

niego żadnej presji. A jeśli pytasz o otoczkę, to

nawiązywała ona do faktu, że bankowa mafia

opanowała świat i nawet politycy nie mogą jej

powstrzymać. Ba, sami są na jej usługach.

Mam jednak nadzieję, ze prędzej, czy później

ten chory system padnie.

Dziękuję Ci za naprawdę sympatyczną rozmowę.

Ja również dziękuję oraz pozdrawiam wszystkich

czytelników i sympatyków Helloween w

Polsce. Dziękuję Wam, że przy okazji każdej

wizyty w Waszym kraju możemy liczyć na naprawdę

gorące przyjęcie. Jak już powiedziałem

w Polsce czuję się jak w domu. Byłem u Was

przy różnych okazjach jakieś trzydzieści albo

nawet czterdzieści razy. Mam świadomość, że

wielu Polaków mnie uwielbia, ale nie dlatego,

że jestem Niemcem, tylko dlatego, że jestem

wokalistą ich ulubionego zespołu. Może się za

bardzo powtarzam, ale naprawdę ciężko mi

zrozumieć te wszystkie niesnaski i antagonizmy

między naszymi narodami. Mam wielu

przyjaciół w Polsce, których bardzo cenię.

Myślę, że gdyby ludzie mniej słuchali polityków

i bzdur, które oni wygadują, to większości

tych problemów by nie było. To oni próbują

skłócić dwa tak podobne do siebie narody i niestety

często to im się udaje. Mam jednak wrażenie,

że ludzie stają się coraz mądrzejsi i coraz

bardziej świadomi manipulacji. W tej kwestii

widzę naszą przyszłość w pozytywnym świetle.

Zapraszam też wszystkich na nasz przyszłoroczny

koncert w Katowicach. Będziesz?

HMP: Cześć Biff! Jak się masz?

Biff Byford: Witaj. Wspaniale!

Bardzo mnie to cieszy, zatem ruszajmy z

kopyta. Właśnie na rynek trafił Wasz najnowszy

album. Nie zawiera on jednak nowych

utworów Saxon, a covery kapel, które przez

lata Was inspirowały. Jak w ogóle zrodziła

się idea albumu "Inspirations"?

Powód nagrania tej płyty był dość prozaiczny.

Po prostu chcieliśmy nagrać album oparty na

utworach zespołów, które zainspirowały nas

do tworzenia naszej muzyki. Przypuszczam,

że bez większości tych kapel nie byłoby Saxon.

Chciałem też sprawdzić, jak mój głos

sprawdzi się w naszych interpretacjach tych

kawałków. Myślę, że wyszło całkiem nieźle.

Powiedz mi proszę, czy proces nagrywania

tego albumu był łatwiejszy niż ma to miejsce

w przypadku płyt z Waszym premierowym

Wzbudzić buntownika!

Nie chcę tu popadać w banały, ale Saxon jest niewątpliwie zespołem legendarnym

mającym przeogromny wpływ na kształt obecnej sceny heavy metalowej

oraz hard rockowej. Oczywistym również jest, że zespół ten miał także swoje

kapele, które go inspirowały. Biff i koledzy postanowili oddać im hołd nagrywając

album o wszystko mówiącym tytule "Inspirations". Znalazły się na nim saxonowe

wersje utworów między innymi takich kapel, jak The Rolling Stones, The Baetles,

Deep Purple, AC/ DC i wielu innych. Co ciekawe, wyszło to nadzwyczaj udanie i

nie sprawia wrażenia nagrywanego na siłę, co często ma miejsce w takich przypadkach.

Biff Byford do szczególnie wygadanych osobników nie należy, często odpowiadał

krótko i zwięźle, jednakże co nieco na temat nowej produkcji Saxon udało

się z niego wyciągnąć.

materiałem?

Cóż, tym razem nie musieliśmy udowadniać,

że nagrywane kawałki są świetne (śmiech).

Nie musieliśmy tworzyć nowych rzeczy, jednak

bardziej położyliśmy nacisk na produkcję

albumu, ekscytację związaną ze spotkaniem

członków zespołu i samym nagrywaniem.

Aby to zrobić, zamieszkaliśmy razem w

jednym domu, w którym pracowaliśmy i spędzaliśmy

wolny czas. To było wspaniałe doświadczenie

zacieśniania więzi pomiędzy

członkami zespołu. To było cos wspaniałego.

Mogę sobie wyobrazić, że tak właśnie musiało

wyglądać nagrywanie albumów Deep Purple

w starych zamkach we Francji.

Bardzo podoba mi się Wasza interpretacja

"Paint It Black" The Rolling Stones. Myślisz,

że gdyby Mick Jagger, Keith Richards

i kumple zaczynali w latach 80., to tak jak

Wy nosiliby jeansy i skórę? (ang. denim and

Jak najbardziej.

Super. W takim razie po koncercie zapraszam

na browarka (śmiech).

Dzięki, tym bardziej nie mogę się doczekać.

(już kilka moich wywiadów kończyło się tym, że

muzyk zapraszał mnie na piwo, jednak jak na razie

na zaproszeniach się kończyło. Tym razem zamierzam

się jednak przypomnieć - przyp. red.)

Bartek Kuczak

Foto: Steph Byford

12

HELLOWEEN


leather - przyp. red.).

(Śmiech). Kto wie. Wcale bym się nie zdziwił,

gdyby w latach 80. byli metalowcami. W

końcu jak na swoje czasy, wcale nie byli grzecznymi

chłopcami.

No właśnie. Twierdzisz, że to właśnie

Stonesi wzbudzili w Tobie buntownika.

Dokładnie! Uwielbiałem ten zespół, odkąd ich

pierwszy raz zobaczyłem i usłyszałem. To

właśnie Stonesi przemawiali do mojej buntowniczej

strony. Napisali wiele wspaniałych

piosenek, prezentowali świetne podejście do

swej twórczości. Ich muzyka i zachowanie bardzo

wtedy oburzało tzw. praworządnych obywateli

(śmiech). To było coś niezwykłego!

Sięgnąłeś też po repertuar innego klasycznego

zespołu z lat 60,. mianowicie The Beatles.

Dlaczego akurat Wasz wybór padł na "Paperback

Writer"? Ten zespół przecież miał

masę dużo bardziej znanych kawałków.

Tak, trudno się z Tobą nie zgodzić, że mieli

oni dużo większe hity. Jednak zdecydowaliśmy

się sięgnąć po "Paperback Writer", bo to

właśnie ten utwór zawsze wzbudzał we mnie

ogromne emocje. Wychodzi w nim cały kunszt

czwórki z Liverpoolu. Ten kawałek ma naprawdę

potężny ładunek i czuję, że udało się

nam go oddać.

Pamiętasz moment, w którym pierwszy raz

usłyszałeś The Beatles?

Dokładnie pamiętam. To był rok 1963. Zobaczyłem

ich wówczas w telewizji. Początki

tzw. beatlemanii. Pamiętam, że to wtedy zdałem

sobie sprawę, że fajnie byłoby grać w zespole

Warto zwrócić uwagę na Waszą przeróbkę

utworu "Evil Woman", który najbardziej

znany jest z wykonania Black Sabbath. Jednakże

to wcale nie jest ich kawałek, o czym

sam do niedawna nie wiedziałem. Oryginał

pochodzi z repertuaru grupy Crow. A Ty

którą z tych dwóch wersji bardziej preferujesz?

Obie wersje są świetne. Ciężko mi się zdecydować.

Myślę jednak, że to jednak Black Sabbath

nadał temu kawałkowi odpowiedni ciężar.

Twój wokal w tym kawałku bardzo przypomina

manierę Ozzy'ego Osbourne'a. To

był celowy zabieg, czy wyszło to naturalnie

podczas nagrywania?

Czy ja wiem? Raczej to wszystko wyszło podczas

nagrywania. Myślę, że to podobieństwo

wyszło trochę podświadomie.

Sięgnęliście też po repertuar AC/DC. Dlaczego

akurat "Problem Child"?

Pierwszy album AC/DC trafił w moje ręce w

połowie lat 70-tych. Ich utwory z jednej strony

niby są proste, z drugiej jednak łatwo w

nich o błędy. Mam dwie gitary, SG Junior z

1965 i SG z 1974 roku. Paul i Doug używali

tych dwóch gitar, więc otrzymaliśmy konkretne

brzmienie AC/DC. Myślę, że zagraliśmy to

nawet trochę głośniej niż oni (śmiech). Podczas

trasy koncertowej "Dirty Deed" zagrali

niedaleko Sheffield, gdzie wówczas mieszkaliśmy.

Powiedziałem chłopakom, że musimy

iść i zobaczyć ten zespół. To musiało być około

1976 roku czy coś w tym stylu. Zagrali

"Problem Child" i kiedy myślałem o albumie

"Inspirations", pomyślałem, że dodanie tego

utworu jest bardzo ważne, ponieważ przypomina

mi ten koncert.

Bardziej preferujesz okres twórczości

AC/DC, gdy wokalistą był Bonn Scott czy

może przemawia do Ciebie era Briana

Johnsona?

Wiesz co, bardzo trudne pytanie (śmiech). W

obu tych okresach zespół ten tworzył naprawdę

dobre albumy i świetne kawałki. Ale jeśli

już miałbym wybrać to bardziej do mnie przemawia

okres gdy za mikrofonem stał Bonn

Scott. To był wspaniały frontman. Był też

bardzo charyzmatyczny. On i Angus Young

wiedzieli, jak współpracować razem na scenie.

Słuchałeś może już ich ostatniego albumu

"Power Up"?

Tak. Jest świetny! Zresztą, tak, jak wszystkie

pozostałe! (śmiech)

Wyobraź sobie, że mamy rok 1985 i już wtedy

postanawiasz nagrać album z utworami innych

kapel, które Cię inspirowały. Czy

byłby to ten sam zestaw, który możemy

usłyszeć na "Inspirations"?

Stary, to jest świetne pytanie! Naprawdę! Odpowiedź

jest prosta i jednoznaczna. Tak! Dokładnie

byłyby to te same utwory. Na sto procent!

Na chwilę obecną to Saxon jest inspiracją

Foto: Steph Byford

dla młodych (i wielu już trochę starszych)

wykonawców. Doczekaliście się nawet kilku

tzw. "tribute albumów". Słyszałeś jakieś?

Owszem, słyszałem. To naprawdę bardzo miłe,

że wychodzą takie albumy. Czujemy się

przez to naprawdę docenieni.

Album ukazał się także w formie kasety.

Myślisz, że ten nośnik ma szansę wrócić do

powszechnego użytku, czy raczej pozostanie

gadżetem dla ekscentryków?

Raczej nie widzę powodu, by kasety miałyby

stać się powszechnym nośnikiem. Te czasy już

raczej nie wrócą. Jednak dobrze, że mimo

wszystko kasety ponownie pojawiły się na

rynku. To jest nośnik dla pasjonatów i kolekcjonerów.

Co z nowym albumem Saxon zawierającym

premierową muzykę? Jakieś plany?

Tak. Prawdopodobnie luty przyszłego roku.

Na razie tylko tyle mogę powiedzieć. Ale z

finalnego efektu będziesz zadowolony

(śmiech).

Biorąc pod uwagę, że nie byłeś w trasie od

prawie roku i nie odpocząłeś, jeśli chodzi o

pracę w studio, jak udało Ci się utrzymać

tak dobrą formę wokalną?

Mój głos jest jak oddzielna jednostka. Robi

swoje i mam szczęście, kiedy go włączam,

nadal działa (śmiech)! Miejmy nadzieję, że

pozostanie niezmieniony przez długi czas. To

naprawdę niewiele się zmienił na przestrzeni

lat. Jestem z tego faktu bardzo zadowolony.

Jesteście na scenie od lat. Powiedz mi proszę,

czy dalej tworzenie oraz granie muzyki jest

dla Ciebie tak samo fascynujące jak czterdzieści

lat temu?

Dokładnie. Jest to tak samo dla mnie fascynujące,

jak w dniu gdy zaczynałem! To

najlepsza przygoda mojego życia!

Bartek Kuczak

SAXON

13


Wysokie loty

- Wyobraź sobie Route 66, potężny amerykański wóz, totalny tajfun koni

mechanicznych pod maską, pełny bak paliwa, świt, piękna pogoda i cała droga

wolna przed tobą. Tak powstał ten materiał - mówi Piotr Brzychcy. Trudno nie

zgodzić się z tymi skojarzeniami, bo najnowszy album Kruka "Be There" to hard

rock najwyższej próby, a do tego dowód na ciągłą żywotność i zarazem ponadczasowość

tej muzyki. W dodatku płyta powstała z Wojtkiem Cugowskim jako

wokalistą, co wyniosło twórczość zespołu na jeszcze wyższy poziom. Rozmawiamy

z obu panami o kulisach powstania "Be There" , albumu rozpoczynającego nowy,

jeszcze ciekawszy rozdział w karierze śląskiej formacji.

HMP: Kariera Kruka zaczęła się tak naprawdę

od płyty "Memories" nagranej z Grzegorzem

Kupczykiem. Najnowszym albumem

niejako wracacie do tradycji współpracy

ze znanym wokalistą, ale różnica jest diametralna,

ponieważ "Be There" to wyłącznie

premierowe kompozycje, a i sam zespół jest

już w innym miejscu niż w roku 2006?

Piotr Brzychcy: Witaj, miło mi znów udzielać

wywiadu dla Heavy Metal Pages. Pamiętam

ten pierwszy raz, kiedy się o was dowiedziałem

i ten pierwszy raz, kiedy pojawiliśmy

się na łamach drukowanej wersji HMP. Radość

była przeogromna, dokładnie taka sama

jak teraz gdy pokazujemy się w zasadzie wszędzie.

Niemniej ogromny sentyment i szacunek

Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka

w nim do zmian, obecnie de facto też nie macie

stałego wokalisty?

Piotr Brzychcy: Po płycie "Be4ore", wydanej

w 2014 roku, od razu przygotowywaliśmy specjalny

koncert w Studiu Polskiego Radia Katowice

z gośćmi specjalnymi, który postanowiliśmy

uwiecznić z myślą o pierwszym oficjalnym

(nie bonusowym) wydawnictwie koncertowym.

Koncert z udziałem takich gości

specjalnych jak Piotr Luczyk, Grzegorz Kupczyk

oraz Józef Skrzek odbył się w 2015

roku i ukazał się pod tytułem "Beyond Live"

również w 2015 roku. W międzyczasie odbyła

się trasa koncertowa "Be4ore Tour" i mnóstwo

innych, okazjonalnych koncertów. To był

wytężony czas pracy i z uwagi na ten fakt postanowiliśmy

wstrzymać się z wydawnictwem

studyjnym. Niestety nasz ówczesny wokalista

Roman Kańtoch wyjechał do Londynu i po

roku poinformował mnie, że nie zamierza

wracać, a my powinniśmy dalej grać koncerty

i nie oglądać się już na nic. Tak też wyglądała

wtedy nasza działalność. Z jednej strony tworzyłem

materiał na "Be There" i pracowaliśmy

nad nim na próbach z zespołem, z drugiej

strony gdy tylko pojawiał się jakiś koncert na

horyzoncie dzwoniłem do Andrzeja Kwiatkowskiego,

z którym już wcześniej działaliśmy

koncertowo i Andrzej z chęcią brał w nim

udział. W jakimś sensie po odejściu Romana

pozostaliśmy sami, ale koncertowo zawsze

mogliśmy liczyć na Andrzeja, który miał wtedy

wymuszoną przerwę z Fatum. Pojawiały

się oczywiście pomysły, aby i Andrzej pojawił

się w jakiejś formie na tej płycie, ale finalnie

gdy machina nabrała obrotów, wszystko potoczyło

się niezależnym od nas torem. W roku

2018 i 2019 trwały też prace nad filmem pod

tytułem "Piotruś Pan" - film dokumentalny o

Piotrze Brzychcym. Film miał swoją premierę

w listopadzie 2019 i był dla mnie niesamowitym

przeżyciem. Pomysłodawcą tego

przedsięwzięcia był Paweł Duraj, niesamowicie

pozytywny wizjoner i prawdziwy miłośnik

sztuki i kultury. Paweł razem z Biblioteką

Publiczną w Dąbrowie Górniczej byli też

producentami tego filmu, zresztą każdemu

polecam odwiedzić tą placówkę w Dąbrowie

Górniczej, bo to piękne epicentrum kultury, w

którym odbywają się przeróżne wydarzenia i

ekipa na czele z Pawłem podejmuje się naprawdę

ciekawych i innowacyjnych projektów.

Twórcą filmu był Krzysztof Piekarski, który

odwalił kawał solidnej roboty przeprowadzając

rozmowy z wieloma muzykami i bliskimi

mi osobami jak choćby moja mama, a efekt

był taki, że gdy oglądałem film na kilka dni

przed premierą to pociekły mi łzy, a podczas

premiery nie potrafiłem powstrzymać wzruszenia.

Zatem mimo wszystko działo się dużo.

do HMP, do tej wiarygodności waszego wydawnictwa

i pracy poświęconej dla muzyki,

dla wykonawców, dla zespołów tylko we mnie

wciąż urasta. "Memories" i "Be There" to

dwie zupełnie inne historie, to dwa całkowicie

inne przedsięwzięcia. Wtedy byliśmy lokalnym

zespołem, który został zaproszony przez

legendarnego wokalistę do nagrania wspólnej

płyty, na której zamieściliśmy pomnikowe

dzieła naszych Mistrzów. Zawsze będę wdzięczny

Grzesiowi Kupczykowi za to, że jako

pierwszy pozwolił nam zaistnieć na rynku krajowym.

Od tego wszystko się tak naprawdę

zaczęło na poważnie, pomimo, że Kruk istniał

już wtedy trzy lata, nagrał pierwszą autorską

demówkę i zagrał sporo koncertów. W przypadku

"Be There" sytuacja wygląda tak, że

przede wszystkim spotkali się kumple i miłośnicy

muzyki spod znaku rocka i wpadli na

pomysł, że zrobią coś razem. Owszem płyta w

formie instrumentalnej była już gotowa pod

koniec 2018 roku, ale finalna wersja płyty,

która ukazała się 14 kwietnia, to efekt kumpelskiej

energii i znajomości, która trwa już od

kilku lat i opiera się właśnie o miłość do muzyki.

Z Grzesiem zaczęło się od maila i telefonu,

wcześniej się nie znaliśmy. Wraz z płytą

"Memories" narodziła się znajomość i przyjaźń,

bo wcześniej był przecież dla nas jedynie

swego rodzaju ikoną. Zarówno Wojtek jak i

Grzesiek to muzycy wybitni, znani i niezwykle

szanowani w świecie muzyki i kłaniam się

im nisko za to, że nigdy nie dają tego po sobie

odczuć i wdzięczny jestem losowi, że spotkałem

ich na swojej ścieżce muzycznej.

Milczeliście przez kilka lat - potrzebowaliście

po "Be4ore" czasu na przemyślenie i uporządkowanie

pewnych spraw, tym bardziej,

że skład zespołu był dość płynny, dochodziło

To właśnie dlatego połączyliście siły z

Wojtkiem Cugowskim? Wiem, że znaliście

się wcześniej, orientowaliście się, że jest

wielkim fanem klasycznego hard'n'heavy,

stąd ten pomysł?

Piotr Brzychcy: W 2018 roku cały materiał

instrumentalny był już gotowy, nagrany, a

nawet wstępnie zmiksowany. Naszej wytwórni

Metal Mind Production ten materiał

bardzo się spodobał, więc zasugerowali, a może

zainspirowali nas do tego, aby ten kolejny

album był wyjątkowy i odmienny od tego, co

Kruk dotychczas robił. To wtedy podczas sylwestrowej

imprezy z 2018 roku na 2019 powiedziałem

Darkowi Świtale z MMP o pomyśle,

który już od dawna dojrzewał w mojej

14

KRUK


wyobraźni, a mianowicie o tym żeby zaprosić

do współpracy Wojtka Cugowskiego. Darek

podszedł do tego pomysłu z ogromnym entuzjazmem,

ponieważ miał okazję współpracować

z Wojtkiem przy projekcie WAMI tworzonym

przez takie nazwiska jak choćby Marco

Mendoza, Vinny Appice, czy znakomity

wokalista Doogie White. Kilka dni później ja

i Darek spotkaliśmy się z Wojtkiem i wręczyliśmy

mu płytę instrumentalną oraz zaprosiliśmy

go do współpracy. Okazało się, że Wojtek

zareagował na to z entuzjazmem i powiedział,

że odezwie się po wysłuchaniu materiału. Kilka

dni później zadzwonił i oznajmił, że możemy

działać. Oczywiście znaliśmy się z Wojtkiem

już od wielu lat tak jak wspominałem na

początku. Łączyła nas miłość do tych samych

klimatów muzycznych. Mogliśmy rozmawiać

godzinami, a teraz, gdy zbliżyliśmy się ze sobą

w trakcie intensywnej pracy nad albumem "Be

There", a później przy promocji płyty, rozmawiamy

głównie o muzyce jeszcze więcej... dobrze,

że dziś mamy nielimitowane rozmowy

telefoniczne, gdyż rachunki jakie musielibyśmy

płacić byłyby srogie. (śmiech)

Nie czujecie się jednak jakąś supergrupą, bez

chemii i muzycznego porozumienia nic by z

tego nie było?

Piotr Brzychcy: Oj, zdecydowanie masz rację.

Jesteśmy bandą kumpli, którzy czują się jak

chłopcy w szkole, którzy postanowili zgadać

się i uciec na wagary. Zresztą ta płyta ma w

sobie jakiś element buntu przeciwko tym

wszystkim opiniom i osądom na temat tego,

że rock to muzyka minionych epok, że to już

czas przeszły. Pracowaliśmy w niezwykle pozytywnej

atmosferze przez cały ten czas od

pierwszego utworu, który przyniosłem na próbę

Kruka, poprzez pierwsze, próbne wejście

Wojtka do Mama Music Studio w Katowicach

u Michała Kuczery, po dziś dzień. Nigdy

tak dobrze nie pracowało nam się na próbach

jak przy tej płycie. Nie było presji czasowych,

nie było deadline'ów, za to była atmosfera

pełna śmiechu, radości, głębokich przemyśleń

na przeróżne tematy i rodzinny klimat.

Ta chemia z prób Kruka przelała się na

współpracę z Wojtkiem, a nasza chemia z

Wojtkiem dopełniła tej magii całokształtu.

Wybacz, że opowiadam o tym aż tak infantylnie,

ale przez wszystkie lata działalności muzycznej

nigdy nie doświadczyłem czegoś tak

pozytywnego, czegoś co nie związane było w

najmniejszym stopniu z ego albo wywyższaniem

jednych, a umniejszaniem innym. To

był zjawiskowy czas i zjawiskowa współpraca.

Nagraliście "Be There" jeszcze jesienią 2018

roku, ale bez partii wokalnych. Liczyliście, że

w miarę szybko uda się znaleźć kogoś na stałe,

ale okazało się to bardzo trudne, zważywszy,

że wcześniej mieliście w składzie naprawdę

świetnych wokalistów, a czas mijał?

Piotr Brzychcy: Po odejściu Romana Kańtocha,

wcześniej Tomka Wiśniewskiego, ze

świadomością, że Andrzej Kwiatkowski ma

Xpressive i Fatum, a i gustuje w innych klimatach

muzycznych niż gustuje Kruk, samoistnie

wyszło, że finalnie nie szukaliśmy nikogo.

Koncertowa praca z Andrzejem była profesjonalna,

czerpaliśmy z tego dużo radości, a

poza tym to świetny gość i nasze prywatne relacje

są dla nas cenniejsze niż współdziałania

muzyczne. Niemniej trwaliśmy bez myślenia o

tym czy wokalista ma być na stałe. W momencie,

w którym zostaliśmy w czwórkę chyba

podświadomie każdy uznał, że tak widocznie

ma być. Chyba już też nie mieliśmy sił na

kolejne porzucenia.

Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka

Doszło nawet do tego, że Krzysztof Nowak

nagrał tę płytę, ale nie doczekał już jej premiery

w szeregach zespołu, zastąpiony przez

Macieja Guzy?

Piotr Brzychcy: Krzysztof Nowak był integralną

częścią Kruka. Nie wyobrażałem sobie

zespołu bez niego, ale z drugiej strony już od

kilku lat wspominał, że ma plan na przetasowanie

swojego życia i już wcześniej chciał zrezygnować

z grania. W trakcie nagrywania partii

instrumentalnych powiedział mi, że po płycie

zamierza odejść od muzyki, być może wyprowadzić

się z daleka od ludzi i żyć zupełnie

inaczej niż nakazują dzisiejsze standardy. Myśleliśmy,

że ten moment nigdy nie nastąpi, ale

zakończenie prac nad płytą przeciągało się. W

końcu nadszedł dzień, w którym Krzysiek powiedział,

że odchodzi. Próbowaliśmy go namawiać

jeszcze przez półtora miesiąca, oferowaliśmy

basistę na roczne zastępstwo, ale

Krzysiek był zdecydowany, że świat muzyki

nie jest już dla niego przez te wszystkie mroczne

strony muzycznego biznesu. Może nie

dotykały one nigdy Kruka, ale siłą rzeczy nawet

wspomniane traktowanie muzyki i muzyków

rockowych było czasem dla nas poniżające.

Rozumiem Krzyśka, bo sam nie raz odchodziłem

od zespołów, od kumpli, z którymi

grałem, ale jak już to się wydarzyło to pękło

mi serce i jako, że miałem wtedy trudny czas

w życiu prywatnym... to chciałem rozwiązać

zespół i zapomnieć o tej płycie. Na szczęście

mieliśmy już przygotowanego kumpla jakim

był Maciek Guzy, który grał z nami w zastępstwach

za Krzyśka wcześniej i wszystko poszło

płynnie w stronę dalszej pracy. Maciek to

świetny gość i podobnie jak Krzysiek znakomity

muzyk, bywał na naszych koncertach z

uwagi na wspólne zespoły, które tworzył z

Michałem Kurysiem, a od kiedy Michał dołączył

do Kruka zawsze byli nierozłączni na

koncertach Kruka. Szkoda, że Krzysiek nie

doczekał tej płyty i szkoda, że nie ma go już w

zespole... teraz najchętniej widziałbym, Kruka

z dwoma gitarami basowymi.

Kiedy już ustaliliście, że będziecie współdziałać,

sprawy potoczyły się szybko: dostałeś

Wojtku latem ubiegłego roku materiał w

wersji instrumentalnej i zacząłeś pracować

nad tekstami oraz liniami melodycznymi?

Wojtek Cugowski: Materiał dostałem na naszym

pierwszym spotkaniu w styczniu 2019r.,

niestety ówczesne obowiązki nie pozwoliły mi

zająć się płytą Kruka od razu. Dopiero właśnie

w zeszłe wakacje ustaliliśmy wszystkie

szczegóły nagrań i od września zacząłem pracować

najpierw nad liniami wokalnymi, potem

tekstami, a na końcu rejestracją partii wokalnych.

Do końca roku wszystko z mojej

strony było gotowe. Praca nad materiałem była

naprawdę świetna, chciałem to zrobić jak

najlepiej, na pełnych obrotach i tak się stało.

Mogę powiedzieć, że nagraliśmy naprawdę dobry

album.

To chyba mało powiedziane... Wcześniej

chyba nigdy w ten sposób nie pracowałeś,

zawsze miałeś kompozytorski udział w płytach,

które nagrywałeś - może poza "Tribute

to Queen" Braci, ale tam również od początku

uczestniczyłeś w procesie aranżowania

i opracowywania materiału. Teraz było

inaczej, było to dla ciebie nowe doświadczenie,

może nawet wyzwanie?

Wojtek Cugowski: W zespole Bracia pisaliśmy

utwory również w ten sposób, więc taki

system pracy nie była dla mnie czymś nowym.

Oczywiście nie uczestniczyłem w powstawaniu

utworów Kruka od samego początku, zostałem

zaproszony przez Piotrka Brzychcego

do napisania linii wokalnych w oparciu o

isniejący materiał. Piotr obdarzył mnie ogromnym

zaufaniem, za co jestem mu bardzo

wdzięczny. Dotychczas byłem głównie gitarzystą,

który czasem zaśpiewał dwie, trzy piosenki,

tutaj zostałem postawiony przed dużym

zadaniem wokalnym i chciałem to zrobić

na najwyższych możliwych obrotach, dlatego

cieszę się, że w końcu znalazł się odpowiedni

czas do tego, żeby dokładnie opracować melodie

i teksty. To było dla mnie duże wyzwanie;

dziś słuchając gotowej płyty jestem naprawdę

zadowolony, choć za każdym razem po skończeniu

nagrań towarzyszy mi myśl, że coś można

było zrobić lepiej.

KRUK 15


Ustaliliście od razu, że z racji charakteru

tego materiału teksty będą po angielsku?

Ucieszyło cię to, czy przeciwnie, wolisz

pisać po polsku?

Wojtek Cugowski: Bardzo się ucieszyłem,

kiedy ustaliliśmy, że płyta będzie po angielsku.

Po pierwsze lubię pisać w tym języku, po

drugie myślę, że muzyka hardrockowa brzmi

po angielsku znacznie lepiej i naturalniej, pewnie

dlatego, że słucham i kocham głównie

wykonawców z Wielkiej Brytanii i USA. To

styl muzyki, który powstał właśnie w tamtych

rejonach świata. Napisanie dobrych tekstów

po polsku to ogromna sztuka, nasz język nie

jest tak "plastyczny", jest znacznie twardszy w

swoim brzmieniu, nie mówiąc nawet o tematyce,

doborze słów czy uniknięciu jakiegoś

banału. Nie znaczy to oczywiście, że poszedłem

na "łatwiznę", angielski po prostu wydał

mi się właściwy do tej konkretnej muzyki.

Zważywszy, że taka muzyka nie jest w

naszym kraju zbyt popularna, może to być w

sumie dobre rozwiązanie, w kontekście waszej

ewentualnej ekspansji na rynkach zagranicznych?

Piotr Brzychcy: Nie dajmy się zwariować

tym, którzy nam wciskają takie opinie. Idziesz

na koncert dinozaurów rocka, legendarnych

wykonawców, tych mega znanych i mniej też

znanych zachodnich wykonawców i masz wyprzedane

stadiony, hale i kluby. Nie można

mówić o braku popularności tej muzyki tylko

o niechęci grupki osób, którzy wmówili społeczeństwu,

że przesterowana gitara jest zła,

że solówki są passé, że dłuższe kompozycje to

z urzędu nuda. Przez całe 20 lat pracy Kruka

pojawiało się wiele głosów mówiących, że to

bez sensu droga, a nagraliśmy tyle płyt, zagraliśmy

tyle koncertów, daliśmy ludziom tyle

dobrej energii.... dziś po 20 latach możemy

znów rozmawiać z wami na łamach HMP.

Przeciwstawmy się w końcu tym zdaniom,

które wmawiają mainstreamowe media. Oczywiście

język angielski daję nam ogromne możliwości

zaistnienia tej płyty praktycznie na

całym świecie i o tym często z Wojtkiem rozmawiamy,

ale może teraz Wojtek opowie o tej

kwestii....

Wojtek Cugowski: "Ekspansja na rynkach

16 KRUK

zagranicznych"… to brzmi bardzo pięknie,

oczywiście materiał z płyty zdecydowanie ma

taki potencjał. Ale co przyniesie rzeczywistość,

tego nie wiem. Nie chcę zabrzmieć jak

ktoś, kto nie wierzy w sukces, bardzo chciałbym

się dowiedzieć jak zareagowaliby fani tej

muzyki poza granicami Polski. Sądzę jednak,

że to może być bardzo trudne z kilku powodów,

nie wdając się w szczegóły. Na razie musimy

poczekać na "odetkanie się" rynku koncertowego

w ogóle, myślę że wtedy na pewno

pomyślimy o trasie koncertowej w Polsce, jestem

bardzo ciekawy jak zabrzmi materiał z

naszej płyty na koncercie. To będzie bardzo

ekscytujący moment!

Też tak myślę! Miałeś też jakiś udział w tej

płycie jako gitarzysta, bo ponoć w niektórych

utworach można usłyszeć twoją gitarę? Zamykający

album "Be There (If You Want

To)" też chyba powstał stosunkowo niedawno,

nie przed tą sesją z 2018 roku?

Wojtek Cugowski: Jest taki fragment tylko w

jednym utworze "The Invisible Enemy", gdzie

gram krótki temat przeplatany z wokalem, ale

to jest zupełny drobiazg. Nagraliśmy to na naszej

pierwszej wspólnej sesji: przyszedł mi

wtedy do głowy ten pomysł, zaprezentowałem

Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka

go i cieszę się, że został, ale to wszystko. Gitarzystą

w Kruku jest Piotrek Brzychcy i tak

na pewno zostanie na zawsze. Co do utworu

tytułowego: on pojawił się w momencie, w

którym miałem już zaśpiewaną praktycznie

całą płytę. Zasugerowałem Piotrkowi, że

świetnie byłoby, gdyby pojawił się na płycie

cichy, akustyczny utwór. Taki oddech od tej

nawałnicy dźwięków (śmiech). Kilka dni później

dostałem gotową formę tego utworu do

opracowania, wydał mi się doskonałym zakończeniem

albumu. Mniej więcej w tym samym

czasie dowiedziałem się, że tytuł płyty

będzie brzmiał "Be There", postanowiłem

więc, że napiszę utwór tytułowy. Być tam,

czyli gdzie? W miejscu, które wskaże ci serce…

o tym, mówiąc najogólniej, jest ten tekst.

Jakie to uczucie stać się nagle pełnoprawnym

wokalistą, w dodatku na płycie takiego zespołu?

Miałeś obawy czy podołasz, sprawdzisz

się w takiej roli?

Wojtek Cugowski: Swoją muzyczną drogę

zaczynałem od śpiewania, więc nie było to dla

mnie zupełnie nowe. Od kiedy w 2018 roku

rozstałem się z zespołem Bracia wróciłem do

śpiewu "pełnoetatowego", naturalnie gdybym

miał jakiekolwiek wątpliwości co do swojej

formy wokalnej, powiedziałbym o tym Piotrkowi

na pierwszym spotkaniu. To oczywiście

nie znaczy, że czuję się stuprocentowo pewnie

jako wokalista, śpiewanie jest naprawdę trudne

i podchodzę do tego z pełną pokorą. Pracuję

nad tym, żeby być coraz lepszym i wciąż

sporo wyzwań przede mną, ale bardzo lubię to

zajęcie. Cieszę się, że podjąłem to wyzwanie i

stałem się częścią historii zespołu Kruk, bandu,

który zawsze ogromnie ceniłem.

Bywało Piotrze i tak, że kiedy Wojtek dołożył

do którejś kompozycji swoje trzy grosze,

nabierała ona zupełnie innego charakteru,

spoglądałeś więc na nią przychylniej?

Piotr Brzychcy: Ja stworzyłem cały materiał

od strony instrumentalnej, a Wojtek ubrał go

w piękną warstwę liryczno - melodyjną. Wszystkie

pomysły Wojtka nadały nowy wymiar

tej muzyce jako całości i choć jestem bardzo

wymagający wobec tego co z Krukiem robimy,

to w przypadku pracy Wojtka byłem zachwycony

i wzruszony bez słowa sugestii w

kwestiach ulepszania, czy poprawek. Wojtka

wkład w to co jest na "Be There" jest nieprawdopodobny.

Były dwie kompozycje, wobec

których w pewnym momencie straciłem serce

i chciałem się ich nawet pozbyć z płyty, ale po

tym jak Wojtek przysłał swoje partie wokalne,

wręcz się w tych utworach zakochałem

(śmiech). Wszystkie pomysły, które przysyłał

Wojtek były trafione w punkt i nic nie zmienialiśmy.

Trudno mi w to uwierzyć, bo jako

twórca zawsze mam jakieś nawet podświadome

chęci do ulepszania. Tu nie dało się tego

zrobić (śmiech). Oczywiście praca przy produkcji

płyty to były dziesiątki o ile nie setki

godzin przegadanych z Michałem Kuczerą,

Wojtkiem i Darkiem Świtałą. Na szczęście

to były spójne myśli, które prowadziły tą produkcję

w dobrą stronę i dawały nam sporo

radości przy tej pracy.

Wygląda na to, że czasie sesji nie oglądaliście

się na nic i na nikogo, nagrywając płytę

wolną od wszelkich koniunkturalizmów, wypełnioną

ponadczasową muzyką, gdzie aż

trzy utwory trwają 9-ponad 10 minut. Ponoć

też improwizowaliście w studio, niczym zespoły

z lat 70.?

Piotr Brzychcy: Dokładnie tak do tego podchodziliśmy

gdy ogrywaliśmy materiał w sali

prób. Nikt nie miał nam prawa niczego narzucić,

pozostawała tylko i wyłącznie wolna wyobraźnia

i pasja wynikająca z grania, które nie

było napiętnowane wolą decydentów, którzy

być może puszczą ten materiał w mediach, a

być może nie. Wyobraź sobie Route 66, potężny

amerykański wóz, totalny tajfun koni mechanicznych

pod maską, pełny bak paliwa,

świt, piękna pogoda i cała droga wolna przed

tobą. Tak powstał ten materiał. Zresztą w studiu

nagrywaliśmy cały materiał na setkę i to

co słyszycie w warstwie instrumentalnej to

właśnie zapis pochodzący z tamtego okresu

plus kosmetyczne poprawki i dogrywane niektóre

partie dla potrzeb jakości finalnej. W

studiu improwizowaliśmy tak samo jak w sali

prób, tak samo jak improwizujemy na koncertach,

ale byliśmy na tyle przygotowani, że z

pięciu dni wynajętych pod sesję wykorzysta-


liśmy tylko trzy i wszystko było zakończone.

"Przedobrzyliście" jednak pod tym względem,

że trudno było wybrać singlowe utwory,

a skracanie czegokolwiek byłoby przecież

zbrodnią? Stąd wykorzystanie do promocji

albumu najkrótszego "Rat Race" oraz "Hungry

For Revenge", już nie tak oczywistego?

Piotr Brzychcy: Wracam do myśli poprzedniej.

Nie było kalkulacji ani zastanawiania się

nad tym co mają przynieść utwory w kontekście

oczekiwań. Robiliśmy ten materiał z myślą

o frajdzie jaka płynie z uwolnienia się właśnie

od tego typu kalkulowania. "Rat Race" był potrzebą

zrelaksowania się po tych opasłych

kompozycjach, tytułowy "Be There" przewietrzenia

się po dawce dosyć ciężkiego przekazu

całej płyty, jednak nie było to robione pod tak

zwaną publikę, a pod własne potrzeby i chęci.

Gdybyśmy myśleli singlowo, radiowo, czy

telewizyjnie to z całą pewnością nigdy nie

byłoby tu utworów nawet pięciominutowych.

W kwestii wspomnianych przez ciebie utworów

promujących płytę to specjaliści od tego

typu myślenia zdecydowali się na takie, a nie

inne utwory do promocji albumu i chwała im

za to, bo wybrali idealnie, dzięki czemu nawet

tak spasiony album może mieć szczupłe wizytówki

i werbować sympatyków. (śmiech)

Wojtek Cugowski: Dwa numery będą na pewno

skrócone na potrzeby radiowe: to "Hungry

For Revenge" i "Made Of Stone". Utwór

tytułowy trwa nieco ponad 4 i pół minuty,

więc raczej zostawimy go w takiej formie, jaka

jest na płycie. Chcemy dać tym utworom

szansę zaistnieć na antenie radiowej, a niestety

żadne radio nie puści 6-minutowego utworu.

Nie jestem fanem tzw. "radio edit", ale w

tym przypadku nie ma innego wyjścia. Ważne,

żeby jak najszersza publiczność mogła

usłyszeć tą muzykę, zrobimy co w naszej mocy,

żeby tak się stało.

Nie jest to trochę dziwne, że na koncerty

Deep Purple w Polsce walą tłumy, ale ogół

fanów hard rocka nie szuka innych, młodych

zespołów, grających taką muzykę, szczególnie

rodzimych? Czasem dochodzi nawet do

sytuacji paradoksalnych, jak choćby na pewnym

festiwalu, kiedy to "wielki fan Turbo",

jak się przedstawił, dowiedział się ode mnie,

że Ceti, które też brało udział w tej imprezie,

to zespół jednego z jego ulubionych wokalistów,

Grzegorza Kupczyka. Nie macie

więc czasem uczucia, że walicie głową w

mur, który jest coraz twardszy i nie da rady

go przebić, bo wielu ludzi jest po prostu niereformowalnych,

a do tego zbyt leniwych?

Piotr Brzychcy: To jest zupełnie niezrozumiałe.

Dlaczego tak jest? Trudno powiedzieć,

ale też trochę pasuje tu przysłowie - cudze

chwalicie, swojego nie znacie. Ten temat nawiązuje

do tego o czym mówiłem wcześniej, a

mianowicie do teorii, że grając dziś rocka w

Polsce w takim wydaniu strzelamy sobie w

kolano, bo tak się już nie gra. Jednak na te

zachodnie zespoły napływają tłumy widzów.

Sam uwielbiam te koncerty choć ceny za bilety

są ogromne, a za nasz koncert nawet i dziesięć

razy mniejsze. Gdyby jednak ci ludzie,

którzy tak tłumnie odwiedzają te duże koncerty

choć w pewnej części zdecydowali się

odwiedzić także koncerty na rodzimej scenie

hard'n'heavy, to rynek wyglądałby zupełnie

inaczej. Nie wiem czy są leniwi, czy nie mają

szacunku, bo to polska kapelka, czy nie wierzą

w to, że czasem te najmniejsze koncerty potrafią

dać najwięcej doznań. Trudne to dla mnie

do zrozumienia, ale mam nadzieję, że to się

wszystko zmienia. Odbiór z jakim spotyka się

płyta "Be There" jest zatrważający i pokazuje,

że mamy jednak bardzo silny elektorat muzyki

rockowej. Mam nadzieję, że wszystko to

przełoży się na koncerty, gdy te wrócą po czasie

obostrzeń wynikających z pandemii.

Sukcesy "Rat Race", choćby w zestawieniu

Turbo Top Antyradia, potwierdzają, że macie

jednak dla kogo grać, że takie szlachetnie

hard'n'heavy wzbudza mimo wszystko zainteresowanie,

co zdaje się napawać pewnym

Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka

optymizmem?

Piotr Brzychcy: Optymizm jest ogromny.

Płytę zbiera mnóstwo publikowanych w mediach

recenzji i póki co wszystkie te recenzje

są niesamowicie pozytywne. Ponadto wiele

osób szeroko komentuje płytę na różnych forach,

jesteśmy zapraszani na wywiady i widać,

że zainteresowanie jest ogromne. Bardzo nas

to cieszy i daje poczucie bezpieczeństwa nie

tylko dla naszej muzyki, ale też dla muzyki

ogólnie, zwłaszcza tej spod znaku szeroko pojętego

rocka. Jest to dla nas niezwykle budujące

i daje naprawdę pozytywnego kopa, bo

nie spodziewaliśmy się, że wszystko to osiągnie

tak wysoki pułap. Mamy nagle takie poczucie,

że coś, co określane było niszą, właśnie

przestało nią być albo zwyczajnie nigdy nie

było. Antyradio zrobiło kawał dobrej roboty i

nie było mowy o żadnych układach ani jakichkolwiek

formie nepotyzmu. Ta muzyka wybroniła

się sama i to jest najpiękniejsze i najważniejsze

dla nas.

Ogromna w tym rola mediów, ale skoro te

największe lansują głównie muzykę lekką i

łatwą, bo trudno nazwać ją przyjemną, to

takim zespołom jak Kruk ciężko jest szerzej

zaistnieć?

Piotr Brzychcy: Popularne, mainstreamowe

media nie wiedzieć czemu taką muzykę od

wielu lat omijają szerokim łukiem. Pamiętam

jak we wcześniejszych latach RMF grał utwory

Deep Purple albo Led Zeppelin, czemu to

się zmieniło, komu przestało to odpowiadać, a

komu przeszkadzać? Trudno powiedzieć, ale

należy pamiętać też o tym, że fanom rocka te

media też właśnie dlatego nie odpowiadają i

też omijają je szerokim łukiem. Z drugiej

strony TVN zaprasza nas na występ i wywiad

do popularnego pasma śniadaniowego co

świadczy, że nie wszyscy są zamknięci i pozwalają

nam zaistnieć szerzej. Kto wie co wydarzy

się w przyszłości, Kruk zaskakuje nas

wszystkich włącznie z twórcami muzyki tego

zespołu, wiec być może kolejne płyty, kolejne

utwory, które powstaną trafią jeszcze szerzej.

Kiedy Michał Kuczera zmiksował "Be

There" i słuchaliście całości po raz pierwszy,

musieliście być pod nielichym wrażeniem, że

wyszło to aż tak dobrze, w Metal Mind też

pewnie nie kryli radości z takiego obrotu

sprawy?

Piotr Brzychcy: Zdziwisz się, ale pierwszy

utwór jaki dostaliśmy od Michała był niezadowalający

i to głównym rozczarowanym był

Michał. Wiedzieliśmy, że daleko jest do tej

ostatecznej wersji, a Michał rzeźbił ten utwór

i popadał w coraz większe załamanie. W końcu

przekonał nas do tego żeby brać inny utwór

na warsztat i wszyscy byliśmy pełni niepokoju

jak to dalej pójdzie zwłaszcza, że termin oddania

płyty do tłoczni zbliżał się nieubłaganym

krokiem. Okazało się jednak, że kolejny

utwór brzmiał już zajebiście i wszyscy się tym

zaczęliśmy jarać. Michał jednak wciąż był dla

siebie totalnie krytyczny, pomimo, że z utworu

na utwór zaskakiwał nas swoimi wizjami.

W końcu on sam w to uwierzył i totalnie rozwinął

skrzydła. Wtedy otwieraliśmy już oczy

ze zdziwienia. Wszystkie nasze sugestie odzwierciedlał

w procesie produkcyjnym dokładnie

tak jak tego chcieliśmy. Oczywiście w

Metal Mind panowała bardzo pozytywna i

radosna atmosfera, a o początkowych niesnaskach

produkcyjnych wiedział tylko Darek

Świtała, który raczył nas optymizmem i wiarą,

co też pomagało Michałowi w pracy i

utwierdzało nas wszystkich, że będzie dobrze.

Nie spodziewaliśmy się jednak, że będzie aż

tak dobrze w kontekście brzmienia tej płyty

(śmiech). Michał to prawdziwy artysta i jednocześnie

fachowiec. To nie jest tradycyjny

realizator i producent, to wizjoner otwarty na

sugestie innych i pełen spontanicznych rozwiązań

i pomysłów.

KRUK 17


Wojtek Cugowski: Michał jest prawdziwym

fachowcem i to jemu w największej mierze

przypisujemy zasługi w kwestii brzmienia

płyty. Wprawdzie widniejemy jako "producenci"

we trójkę, ale to Michał miał ostatnie

zdanie co do finalnego brzmienia, Piotrek i ja

mieliśmy czasem swoje sugestie, mniej czy

bardziej trafne. Fajnie, że mogliśmy pracować

z tak dobrym inżynierem dźwięku. Ja w tym

miejscu chciałbym podziękować jeszcze jednej

osobie: to Adam Drath, który nagrywał w

Lublinie moje partie wokalne i który bardzo

mi pomógł w tym, żeby wokale brzmiały dobrze.

To jego wielka zasługa, dzięki Adam!

Tytułem podkreślacie ciągłość z poprzednimi

albumami Kruka, okładką Ewy Toczkowskiej

również - to prawdziwa, organicznie

18 KRUK

brzmiąca muzyka, nie było więc mowy o

jakimś pospolitym obrazku, coverze niczym z

komputerowego programu?

Piotr Brzychcy: Chcieliśmy okładką otworzyć

dla nas i dla odbiorców świat wyobraźni.

Technika malarską, którą Ewa namalowała

obraz, który znalazł się na okładce nawiązała

do klasyki, ocierając się nawet o charakter

twórczy dzieciaków. To wszystko miało na

celu odróżnić się od tego co dziś tworzą graficy

komputerowi. Oczywiście powstaje mnóstwo

świetnych projektów graficznych, które

potem trafiają na okładki płyt, ale my chcieliśmy

coś innego. Rozmowy na temat okładki

trwały od wakacji 2020 roku, a projekt powstał

dopiero w styczniu 2021 roku. Chcieliśmy

aby to nie była przypadkowa rzecz zrobiona

na zasadzie - miejmy to z głowy. Oczywiście

rozmawialiśmy z Wojtkiem, czy to nie

powinien być właśnie taki bardziej współczesny

cover, a ja miałem nawet chwilę zwątpienia

w ten projekt, ale okazało się, że był to strzał

w dziesiątkę ponieważ dostajemy mnóstwo

miłych komentarzy pod adresem tej okładki.

Całość naszego bookletu to komputerowe

opracowanie tego obrazu przez Agnieszkę

Daniłowicz.

Foto: LARK Dariusz Świtała/Paweł Płonka

Promowanie płyt w pandemicznych realiach

stało się jeszcze trudniejsze, bo o koncertach,

przynajmniej na tę chwilę, nie ma mowy - jak

zamierzacie więc propagować "Be There"?

Piotr Brzychcy: Ta płyta wymaga skupienia i

kilkukrotnego przesłuchania najlepiej z książeczką

w dłoni, z analizą tekstów i odnajdywaniem

różnych smaczków graficznych. My

tak słuchamy płyt, a świat współczesny jest

tak rozpędzony, że ludzie mają coraz mniej

czasu na takie przyjemności. Wbrew pozorom

pandemia dała człowiekowi czas na różne rzeczy,

których wcześniej w tym szalonym pędzie

nie mógł zrobić. Słuchamy teraz więcej płyt,

czytamy zdecydowanie więcej książek, interesujemy

się szeroko pojętą kulturą, ponieważ

ktoś lub coś nas z tego w tym trudnym okresie

okradło, ale czas jaki siłą rzeczy spędzamy

w domach okazuje się być tym, który poświęcamy

właśnie na te chwile dla siebie i najbliższych.

Płyta "Be There" ma dzięki temu szansę

na właściwą analizę, uwagę i ocenę, co zresztą

dzieje się tu i teraz na naszych oczach.

Oczywiście brakuje koncertów, ale te za chwilę

wrócą, a my będziemy mieć możliwość nadrobić

wszystkie straty w tej materii. To będzie

wręcz ekscytujące, powrócić na nowo po takiej

przerwie.

Wojtek Cugowski: Musimy czekać na pełne

"odetkanie się" rynku, na powrót do normalności.

Chcielibyśmy pograć koncerty, mam

wrażenie, materiał z płyty doskonale sprawdzi

się na żywo. Teraz trwa oczywiście czas promocji,

recenzji, pierwszego odzewu ze strony

publiczności, który daje nam poczucie, że zrobiliśmy

coś dobrego, zupełnie nieoczekiwanego

a dającego słuchaczom radość. To bardzo

dobra prognoza na przyszłość.

Można też określić ten album prezentem na

20-lecie zespołu - nie tylko dla was samych,

ale przede wszystkim fanów hard rocka?

Piotr Brzychcy: Oj dokładnie tak, to prezent

i to prezent zupełnie przypadkowy, ale za to

jaki. Może mi nie uwierzysz, ale ja kompletnie

zapomniałem o tym, że w tym roku przypada

dwudziestolecie zespołu i uświadomił mi to

jeden z pierwszych dziennikarzy, któremu

udzielałem wywiadu jeszcze przed wydaniem

płyty (śmiech). Mamy ogromną nadzieję, że

to także prezent dla fanów hard rocka i muzyki,

która od zarania z hard rockiem flirtuje.

Od początku wiemy, że stoimy na straży tego

gatunku i tym bardziej cieszy nas fakt, że

wydaliśmy właśnie taką a nie inną płytę, że

"Be There" to nasze dziecko, z którego jesteśmy

dumni i godnie nas reprezentuje, a my

oczywiście swoimi osobami chcemy godnie

reprezentować także to nasze dzieciątko.

Trudno po wysłuchaniu "Be There" nie zapytać:

planujecie już ciąg dalszy, czy ewentualną

współpracę uzależniacie od przyjęcia tej

płyty, jej odbioru przez fanów, etc.?

Piotr Brzychcy: Gdybyśmy mieli uzależniać

dalszą współpracę od opinii i odbioru fanów

już od kilku dobrych dni siedzielibyśmy w

studiu i kończyli następny album (śmiech).

Oczywiście nie uzależniamy możliwości dalszej

współpracy od niczego. Odbiór jest świetny,

wspólna praca nad płytą była przygodą

życia i kwintesencją radości jaką może dawać

praca i koleżeństwo. Mamy jeszcze mnóstwo

tematów do przegadania i hektolitry wódki do

wypicia (śmiech), więc pokusa jest duża, ale

chyba musi nas to porwać tak, jak porwała nas

płyta "Be There". Osobiście mam nadzieję, że

kontynuacja nastąpi, bo to był piękny okres w

moim życiu i nigdy go nie zapomnę. Jestem

wdzięczny losowi za to, że ta płyta mnie spotkała,

za to, że pracowałem z tak wspaniałymi

ludźmi i za to, że mogłem w całej rozciągłości

być sobą i nikomu to nie przeszkadzało. Dziękuję

ci za obszerny wywiad i za lata jakie już

łączą Kruka z Heavy Metal Pages. Pozdrowienia

dla ciebie i czytelników... wszystkiego dobrego,

z dobrym zdrówkiem na czele. Do następnego.

Wojtek Cugowski: Ja z przyjemnością nagram

coś jeszcze z Piotrkiem, ta współpraca

dała mi dużo radości i w jakimś sensie muzycznego

spełnienia. Jeżeli uznamy, że warto

nagrać następną płytę, jeżeli odzew słuchaczy

będzie dobry, zrobimy to. Na razie jednak cieszymy

się ogromnie tym nowym wydawnictwem,

przed nami wciąż koncerty. Czekamy

na moment, w którym będziemy mogli zagrać

ten materiał na żywo. Pozdrawiam czytelników,

do zobaczenia i usłyszenia!

Wojciech Chamryk



Nienawidzę cholernych Szwedów

Lider szwedzkiej bestii należy do bardzo rozmownego gatunku. Gość,

który potrafi przez dziesięć minut odpowiadać na jedno pytanie, jeżeli mu się nie

przerwie. Tym chętniej chyba, gdy zaproponuje mu się pozamuzyczny temat. Jednak

to muzyka jest tym, co skłania nas do zainteresowania tą osobą. Jego zespół

w pewnym sensie zatoczył koło. Therion po raz pierwszy wydał album tak jednoznacznie

spoglądający w swoją przeszłość. Co więcej, "Leviathan" to pierwszy z

serii trzech płyt, jakie grupa nadzieję wydać. Czy to przeprowadzka nad Morze

Śródziemne spowodowała taką kreatywność?

HMP: Zanim przejdziemy do tematu nowej

płyty, opowiedz dlaczego przeprowadziłeś

się na Maltę ze Szwecji?

Christopher Johnsson: To wszystko przez

jebanych Szwedów, nienawidzę ich. Może nie

wszystkich, ale jakieś 80 procent na pewno.

Ludzie mają tam kompletnie wyprane mózgi,

myślą, że żyją na najbardziej radosnej części

świata i robią wszystko co mogą, by utrzymać

ten wizerunek. Kiedy zapytasz się o wady tego

kraju, to jak mantrę powtarzają, że jest świetnie

i nie ma żadnych problemów. A jednak nie

wszystko jest tam takie zajebiste, bo nic już

nie działa. Służba zdrowia nie działa, infrastruktura

się rozpada, przestępczość jest tam

całkiem wysoka, jakieś wybuchy, strzelaniny...

Ile razy ktoś ci się włamał do auta?

Jeszcze nikt się do niego nie włamał.

A widzisz, mi się zdarzało, kiedy mieszkałem

w Sztokholmie. Przeniosłem się tam w 2009r.,

czyli szmat czasu temu, ale dzisiaj jest jeszcze

gorzej. W ciągu dziesięciu lat, sześć razy włamano

mi się do samochodu, dwa razy do mojego

mieszkania. Około 20 metrów od mojego

domu, jakaś 16-letnia dziewczyna została

zgwałcona. I to się zdarza praktycznie na co

dzień, mogłem obserwować płonące samochody

z mojego balkonu. Potem wybudowałem

domek w lesie, by uciec od tego gówna.

W 2017r., ze względu na mocne bóle w szyi i

Foto: Nina Karadzic

ramionach, potrzebowałem opieki medycznej,

której nie dostałem. To ja się pytam, na chuj

płacę największe podatki na tej planecie, skoro

nic nie dostaję w zamian? Nie jestem przeciwko

wysokim podatkom, to jest jak kupowanie

samochodu. Jeśli kupujesz coś bardziej

wartościowego za trochę większe pieniądze, to

jest dobry zakup. I to się tyczy auta, domu i

nawet podatków. W dawnych czasach, płaciło

się podatki dla kościoła, żeby nie pójść do

piekła. Płaciło się podatki królowi, by nie odciął

ci głowy. Tak już dzisiaj nie ma. Podatki

to jest umowa między systemem a ludźmi na

zasadzie "wy mi dacie trochę waszych przychodów,

a ja wam dam bezpieczeństwo, opiekę

zdrowotną, infrastrukturę, itd.". I dla mnie,

spoko, chętnie bym płacił trochę więcej, ale

jak już mówiłem, służba zdrowia nie działa,

infrastruktura jest gówniana i nie jest bezpiecznie.

Więc za co ja, kurwa, płacę? Z największymi

podatkami na świecie, to chyba jasne,

że mam prawo oczekiwać czegoś w zamian.

To jest trochę podobnie jak z Polską. Gdybyś

się spytał o sytuację w Polsce kogoś, kto nie

ma zaktualizowanych informacji, to pewnie

taka osoba by myślała, że u was jest jak w latach

90. Że Polska jest postkomunistyczna,

nikt tam nie mówi po angielsku, nic tam nie

działa, drogi są koszmarne, itd. A jednak jak

przyjeżdżasz do Polski, to można zauważyć

dobre drogi, ludzie mówią po angielsku,

wszystko jest bardzo współczesne, jeździ się

tam takimi samymi autami jak wszędzie, a nie

tymi starymi, jak za komunistycznych czasów.

Jeśli się nie śledziło przemian we wschodniej

Europie, można bardzo mocno się zaskoczyć.

I na odwrót, ci, którzy nie śledzą tego, co się

dzieje w Szwecji, to myślą, o niej jak w latach

70. IKEA, ABBA, najbogatsze państwo na

świecie... a już tak dzisiaj nie jest. Albo, jeszcze

inny przykład, Acapulco w Meksyku.

Kiedyś akcja wielu filmów rozgrywała się w

tym mieście,występowali tam amerykańscy

prezydenci, celebryci, itd. Ja pamiętam filmy z

lat 70., z którymi dorastałem, które działy się

w Acapulco. My zagraliśmy w Meksyku 11

razy, byliśmy tam na trasie koncertowej, tak

jak niektóre wielkie zespoły, i potem pomyślałem

sobie, że może zagralibyśmy w Acapulco?

Moglibyśmy zagrać nawet po taniości i

fajnie się bawić. Ktoś się na mnie spojrzał i

powiedział "Pojebało cię? W Acapulco? To miejsce

jest niebezpieczne, gangi tam przejmują kontrolę,

nikt tam już nie jeździ na wakacje, miasto jest w

ruinie.". Nie byłem więc na bieżąco, tak samo

jak ludzie, którzy nie są na bieżąco z tym, co

się dzieje w Szwecji i są w absolutnym szoku,

gdy opowiadam im co tam ma miejsce, zwłaszcza

w Sztokholmie, a Szwedzi nie są w stanie

tego pojąć, bo nie chcą stracić twarzy. Ci, co

zostali, wciąż zachowują pozory, a ci, co mieli

trochę więcej kasy, to przenieśli się w bezpieczniejsze

miejsca. Szwecja jest trochę jak

Ameryka Łacińska, zaczynamy mieć zamknięte

społeczeństwa. Jeszcze nie osiągnęliśmy tego

pułapu, ale jesteśmy już całkiem blisko.

Pewnie za jakieś 50 lat, będziemy mieć oddzielone

społeczeństwa, ci bogaci ludzie się

oddzielą od reszty, bo będzie ich na to stać,

ich dzieci pójdą do prywatnych szkół, a cała

reszta będzie mieć jedno wielkie gówno.

Główną przyczyną tego jest to, że przyjmujemy

tyle ludzi z Bliskiego Wschodu i Afryki.

Ludzie przychodzą z dysfunkcyjnych państw i

żyją tak, jak żyli przedtem. Wyobraź sobie,

jesteś Polakiem, masz polski sposób myślenia.

Czy jak przeprowadzisz się do Afryki, to zmienisz

całkowicie ten sposób myślenia i będziesz

inną osobą? Jakbyś się przeniósł, na przykład,

do Somalii i miał córkę, to chciałbyś, żeby

twoja córka była obrzezana? Oczywiście, że

nie, pomyślałbyś, że to jest barbarzyńskie. A ci

ludzie, którzy przyjeżdżają, nie są w stanie

tego pojąć, to jest dla nich normalne. I to też

zależy od ich liczebności. Na przykład, w Polsce,

liczba tych ludzi jest bardzo mała i nie

mają jak dojść do głosu. Jeśli osiedlasz się w

Polsce, myśl jak Polak, jeśli jesteś w Rzymie,

bądź jak Rzymianin. Ale przez to, że mamy

tyle imigrantów w Szwecji, niektóre miejsca są

jak Chinatown, ale dla innych grup etnicznych.

Z tą różnicą, że Chińczycy są akurat

świetnym ludźmi. Są ludzie, którzy rodzą się

w Szwecji i nie potrafią wypowiedzieć ani jednego

słowa po szwedzku. To ja się zastanawiam,

skoro nie mówisz po szwedzku, to jak

znajdziesz pracę? W najlepszym wypadku,

idzie się na socjal. Ale wciąż, pierwotnie, opieka

socjalna była przeznaczona głównie dla ludzi,

którzy mieli pecha, albo stracili pracę, albo

przydarzyło im się jakieś nieszczęście, coś,

co każdemu może się zdarzyć, a wtedy państwo

mogło wyciągnąć pomocną dłoń do momentu,

w którym się wracało na właściwe tory.

W zamyśle nie było rozdawania pieniędzy

ludziom, którzy nigdy w życiu nie pracowali,

nie mają żadnego wkładu w państwo, a jednak

biorą pieniądze z moich podatków. Nie po to

20

THERION


je płacę. I jasne, są uchodźcy czyli ludzie, którzy

potrzebują pomocy praktycznie natychmiast,

to oczywiście, można to zrobić, ale jeśli są

to imigranci zarobkowi, a nie uchodźcy, to oni

się rozleniwiają na mój koszt. Byłem w 65 krajach

i w wielu krajach miało to sens i ludzie

szanowali opinie innych, nawet tych, którzy

się z tym nie zgadzali. Jeśli jednak zrobisz to

w Szwecji, to natychmiast jesteś okrzyknięty

nazistą, rasistą, najgorszą osobą na planecie i

w pewnym momencie ma się już po prostu

dość. Za każdym razem, gdy jestem gdziekolwiek

indziej, czuję się szczęśliwy, ludzie dookoła

mnie wydają się normalni, a potem wracam

do Szwecji i czuję się jak w jakiejś dysfunkcjonalnej

rodzinie, pełnej idiotów z wypranymi

mózgami. I ja muszę za to płacić.

Kiedy mój syn miał już odpowiedni wiek, to

stwierdziłem "sprzedajemy dom i spierdalamy

stąd".

Ale dlaczego wybrałeś Maltę?

Chciałem się przeprowadzić do kraju należącego

do Unii Europejskiej, żeby łatwiej mi

się latało do rodziny, bo niestety wciąż mam

rodzinę w Szwecji i od czasu do czasu się z

nimi zobaczyć. Na Malcie jest ciepło i fajnie.

Moja dziewczyna jest z Czarnogóry, to kobieta

ze śródziemnomorskich klimatów, więc to

głównie ona wybrała miejsce. Ja na początku

myślałem o Estonii albo Finlandii, ale ona powiedziała,

że lepiej do jakiegoś ciepłego kraju

i gdzie można łatwo porozumieć się po angielsku.

Na początku pomyślałem o jakiejś greckiej

wyspie, ale ja nie mówię po grecku, nie

potrafię nawet przeczytać ich alfabetu, więc

kiedy dostajesz papier od urzędnika, to musisz

liczyć na kogoś, kto wszystko ci przetłumaczy,

a ja chciałem wszystko zrobić samemu.

Malta jest byłą kolonią brytyjską, więc

masz tam język angielski, tam funkcjonuje

common law, itd. Myśleliśmy też o Czarnogórze,

ale potem doszliśmy do wniosku, że to

dość ryzykowne, bo ten kraj jest niestabilny

politycznie. Malta ma też brytyjskie podejście

do pracy, bez tego śródziemnomorskiego lenistwa,

co mi się podoba. I jasne, żaden kraj nie

jest idealny, ale do tej pory jest dla mnie najlepszą

opcją. Co prawda tęsknię za lasem, bo

na Malcie praktycznie się tego nie doświadczy,

ale z drugiej strony jest ocean i to też jest

fajne. Poza tym, przestępczość jest tam praktycznie

zerowa, według statystyk jest to drugi

najbardziej bezpieczny kraj na świecie dla kobiet.

Prawdopodobnie jeśli tam zaśniesz na

ulicy, to obudzisz się z kocem na sobie, zamiast

z pustymi kieszeniami, bo ktoś cię

okradł. I tak poniekąd było, kiedy dorastałem

w Szwecji. Mogłem wracać kompletnie nawalony

do domu i nikt by mnie nie zaczepił. A

teraz trzeba naprawdę mocno uważać na siebie.

Gdyby ktoś mnie zaczepił i powiedział, że

ma problem z kołem przy aucie, nie zatrzymałbym

się przez wzgląd na napaści i rabunki.

To jest zimny i gówniany kraj, bez najmniejszego

ciepła.

Czy masz jakieś domowe studio na Malcie?

Jak nagrałeś najnowszy album, biorąc pod

uwagę Covid?

Zamknęli lotniska, więc nie mogłem nigdzie

polecieć i nie mogłem nikogo zaprosić, było

też ograniczenie, żeby nie spotykać się z nie

więcej niż trzema osobami równocześnie.

Większość tego albumu została nagrana na

odległość, w innych krajach. Jakaś część była

nagrana w Szwecji, inna na Malcie, w Argentynie,

w Niemczech, w USA, w Izraelu, w

Anglii, w Hiszpanii i w Finlandii.

Tęskniłeś za spotykaniem się z chłopakami i

graniem razem?

Zawsze jest fajnie sprawdzać nowe rzeczy, ale

to miało swoje plusy i minusy. Największym

minusem jest to, że, na przykład, podczas

nagrywania wokali, próbujemy jakiś pomysł, a

dopiero po pół godzinie mogłem się zorientować,

że to jest zły pomysł, zagrajmy coś

innego. Marnuję w ten sposób pół godziny, a

to wydłuża cały proces. Podążamy za pewnymi

pomysłami przez dzień, a po tym dniu

dochodzę do wniosku "kurwa, nie tego jednak

chciałem" i musimy zarezerwować studio na

inny dzień i realizować utwór wedle innego

pomysłu. Jest to drogie i zabiera mnóstwo czasu.

Ale z pozytywnej strony, kiedy się nagra

perkusję, basy, gitary, to możesz zrobić wiele

rzeczy w tym samym czasie. Mogę nagrać głos

wokalisty z innego kraju w tym samym czasie,

nagrać różne partie gitar w Argentynie, Izraelu

czy gdzieś indziej.

Album brzmi bardziej przystępnie, prościej

od swojego poprzednika. Co skłoniło cię do

takiego podejścia?

"Beloved Antichrist" był trochę pusty, bo

czułem, że wszystko to, co chciałem zrobić,

już zrobiłem. Wszystko, o czym marzyłem się

spełniło i nic mi już nie pozostało. Ale była

jedna rzecz, której nie jeszcze nie zrobiliśmy, i

tą rzeczą było próbowanie zadowalania wszystkich

dookoła. Bo Therion zawsze robiło to,

co chciało, nikogo się nie słuchaliśmy. Czasami

fani lubili naszą muzykę bardziej, a czasami

mniej. Kariera Therion zawsze była jak

kolejka górska. Łatwo można powiedzieć

"jesteśmy zespołem z określoną wizją, robimy, co

chcemy", łatwo się wtedy pisze piosenki. Na

przykład, jeśli jest się AC/DC, ma się bardzo

zdefiniowany styl, nagrało się pięć albumów

to myśli się jak jeszcze można połączyć te

trzy takie same akordy, by brzmiało to lepiej.

Jest to bardzo trudne, ale jak się jest zespołem

kalibru AC/DC, to można tak robić. Pomyślałem

sobie, a co jeśli właśnie będziemy tym

razem próbować zadowolić ludzi i dać im to,

czego chcą? To było ciekawe wyzwanie. I jasne,

nie zadowoli się wszystkich, ktoś zawsze

będzie się kłócić o to, co jest lepsze. Jeden

powie, że ten album jest absolutnie do kitu, a

inny, że to nieprawda, jest najlepszy i tak

dalej. Nie zadowoli się wszystkich, ale można

zadowolić większość. Więc postanowiliśmy

tak zrobić. Na początku było trudno, ale potem

poszło z górki. Napisaliśmy ponad 40

piosenek i są całkiem niezłe. Prawdopodobnie

nie wszystkie z nich to hity, ale zdecydowanie

jest to materiał na album. Napisaliśmy utworów

na trzy płyty, więc postanowiliśmy wydawać

jeden krążek rocznie. Zaczęliśmy właśnie

nagrywać drugi album. My nigdy nie opuściliśmy

studia, wziąłem jeden tydzień wolnego,

a potem wróciłem do pracy. Podzieliliśmy

piosenki na trzy grupy. Pierwsza grupa

ma piosenki bardziej hitowe, epickie i bombastyczne.

W drugiej grupie utwory są bardziej

mroczne i melancholijne, jednak to też

możliwy materiał na hity, tylko bardziej mroczne.

Znajdą się na albumie "Leviathan 2". A

trzecia grupa "Leviathan 3", to jest cała reszta

piosenek, które są po prostu inne. Niektóre

są inspirowane muzyką popową, niektóre są

bardziej eksperymentalne, bardziej przygodowe,

a niektóre z nich zostały napisane bardzo

spontanicznie. Podejrzewam, że trzecia

płyta będzie najmniej popularna dla generalnej

publiczności, a zwłaszcza wśród tych najbardziej

zatwardziałych fanów. Ale oni może

polubią "Leviathan 1" albo "Leviathan 2".

Chcemy wyruszyć w trasę w połowie przyszłego

roku, więc skończymy nagrywać drugi

album i zaczniemy koncerty, o ile oczywiście

będzie to możliwe.

Kim są wokaliści na tym albumie? Ciekawią

mnie zwłaszcza kobiety, które zaprosiłeś do

nagrań.

Jest tam Lori Lewis, Chiara Malvestiti, przyjaciółka

mojej dziewczyny Taida Nazraić,

którą poznałem przez przypadek, bo moja

dziewczyna włączyła kiedyś piosenkę z jej

udziałem, i pomyślałem, że jest dobrą wokalistką.

Zapytałem kto to jest, a ona na to, że to

jej przyjaciółka z Bośnii. Pomyślałem, że fajnie

by było z nią pracować, bo ma ciekawy

głos, taki, jakiego mi brakowało. Jeszcze jest

Noa Gruman, która śpiewa na "Ten Courts of

Diyu", Mats Leven, Marko Hietala z

Nightwish, co było fajne, bo Nightwish jest

sto razy bardziej popularnym zespołem. On

jest najczęściej kojarzony z tą grupą, ale dla

mnie, jeśli chodzi o wokal, to mam przed

oczami zespół Tarot. Marko śpiewa w piosence

"Tuonela", podczas nagrywania jej dema,

pomyślałem, że to brzmi trochę za melodyjnie

i że trzeba mieć drugiego melodyjnego wokalistę.

Na początku pomyślałem o Davidzie

Waynie z Metal Church, ale on niestety już

nie żyje, więc musiałem znaleźć kogoś żywego.

I padło na Marko.

Z Lori Lewis grasz już bardzo długo. Co

lubisz w głosie Lori Lewis?

Ma bardzo uroczy głos. Na przykład, Chiara

ma głos potężny, ale potrzebowałem kogoś

bardziej słodkiego, uroczego właśnie. Lori ma

48 lat, a kiedy śpiewa, to brzmi jak dwudziestolatka.

Ma swój osobisty urok. Umieszczenie

odpowiedniego głosu w odpowiednie

miejscu jest bardzo istotne. Lori przedtem

śpiewała na "Tuonela", ale po odsłuchaniu

stwierdziłem, że potrzebuję czegoś innego.

Ona jest świetna, ale to nie była piosenka dla

niej. Potem poprosiłem Taidę, kompletnie

nieznaną dziewczynę, i wtedy to pasowało.

Nightwish obecnie są bodaj najpopularniejszym

zespołem symfoniczno metalowym.

Jak czujesz się z tym, że zespoły takie

jak Nightwish, czy Within Temptation narodziły

się z twoich pomysłów?

Schlebia mi to, ponieważ początki Therion

były trudne, i fajnie, że ktoś taki jak zespół

Nightwish spopularyzował ten gatunek muzyczny.

Ułatwili mi robotę. Dzięki temu, że

Nightwish osiągnął platynę, stworzyli oni

lepszy grunt dla tego typu muzyki. Ktoś może

posłuchać Nightwish i pomyśleć "jaki fajny

zespół, co oni grają? Symfoniczny metal? A jakie są

inne zespołu grające w takim stylu?". To też przyniosło

trochę benefitów dla Therion, za co

jestem bardzo wdzięczny.

Igor Waniurski

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

THERION 21


HMP: Cześć Lala. Przyznam od razu, że

lubię zarówno Twoją heavy metalową, jak i

akustyczną muzykę. Pozwól, że zadam Tobie

kilka pytań na temat najnowszego materiału

Burning Witches oraz Waszej najnowszej

gitarzystki, Larissy.

Larissa Ernst: Yeah, jestem tutaj.

Cześć Larissa. Jak się czujesz w roli nowej

gitarzystki Burning Witches?

Wiedźma z północy

O najnowszym albumie Burning Witches

"The Witch Of The North" miała opowiedzieć

nam, pochodząca z regionu

centralnej części wyspy Luzon słynącego

z największego pola ryżowego na

Filipinach (Nueva Ecija) perkusistka

Lala Frischknecht. Kiedy połączyliśmy się

na Skype, usłyszałem niespodziewanie głos

ich najnowszej gitarzystki Larissy Ernst.

Okazała się osobą dość nieśmiałą i szybko oddała

głos Lali. Niemniej, przyjemnie było usłyszeć

bezpośrednio od niej, a nie tylko z przesłania

singla "The Circle Of Five", że dobrze zdążyła się odnaleźć wśród metalowych

czarownic. Głównym tematem całej rozmowy jest oczywiście najnowszy

longplay "The Witch Of The North", który zawiera najambitniejszą muzykę w całej

dyskografii Burning Witches i kręci się w naszych redakcyjnych odtwarzaczach już

półtora miesiąca przed oficjalną premierą.

Wkrótce ukaże się Burning Witches "The

Witch Of The North" już z Larissą. Czy

Romana w dalszym ciągu pełni rolę głównej

kompozytorki Waszej muzyki?

Lala Frischknecht: Tak, Romana tworzy całą

muzykę od samego początku istnienia Burning

Witches. Jestem podekscytowana, kiedy

myślę o bardzo epickiej naturze "The Witch

Of The North". Znalazło się na niej mnóstwo

świetnych melodii, ale też thrashowych riffów,

Larissa Ernst: Dodam, że nagrywałyśmy w

studiu Pulver's Little Creek (szwajcarskie studio

istniejące od 2002 roku, w którym pracowały

takie zespoły jak m.in.: Destruction,

Pro-Pain, Burning Witches, Nervosa, Panzer -

przyp. red). Laura przyjechała tutaj z Niderlandów.

Dlaczego zdecydowałyście się odnieść do

Wiedźmy z Północy w tytule całego albumu?

Czy jest to wyraz Waszych fascynacji sagami

lub mitami północnoeuropejskimi? Ciekawi

mnie Wasza odpowiedź, ponieważ mieszkam

w Islandii.

Lala Frischknecht: Cały album jest osadzony

w tym klimacie. Pierwsze riffy wymyślone na

potrzeby "The Witch Of The North" (przez

naszą kompozytorkę Romanę) miały nordycki

charakter, wobec czego Romana uznała, że

właśnie taki tytuł będzie idealny. Lirycznie

również pojawiają się odniesienia do tej tematyki,

więc zdecydowanie ma to sens. Laura z

właściwą sobie łatwością wplotła w teksty

utworów sporo wątków zaczerpniętych wprost

z nordyckiej mitologii i literatury - pojawiają

się tam więc bogowie, wiedźmy i druidzi (starożytni

kapłani celtyccy, którzy przewodzą

obrzędom i ceremoniom religijnym - przyp.

red.). Nie kopiowałyśmy oryginalnych opowieści,

tylko stworzyłyśmy na ich podstawie

własne. Przyznam też, że nie trzymałyśmy się

sztywno tradycyjnych koncepcji, zwłaszcza że

sama nordycka mitologia jest dosyć złożona i

różni się w zależności od kraju pochodzenia.

Raz jeszcze podkreślę, że jestem bardzo zadowolona

z końcowego efektu.

Larissa Ernst: Jestem niesamowicie szczęśliwa

i dumna. To wspaniała sprawa. Czuję się częścią

rodziny Burning Witches. Jesteśmy bardzo

aktywne muzycznie i robimy mnóstwo

rzeczy razem, również niezwiązanych z samą

muzyką. Wspólnie jadamy, chodzimy na zakupy

itd.

Lala Frischknecht: Larissa jest bardzo miłą

osobą. Zna osobiście Romanę od dawna, chociaż

do tej pory zajmowały się one innymi

sprawami i żyły w kompletnie innym otoczeniu.

W okresie nagrywania "Acoustic Sessions"

(wydane w sierpniu 2020, przyp. red.)

ich drogi się zeszły i wszyscy uznaliśmy, że

Larissa będzie doskonale pasować do Burning

Witches.

Foto: Kevin Grab

zawrotnych temp, wspaniałych solówek oraz

wokali, a przy tym majestatycznych aranżacji.

Chciałabym podkreślić, że Laura naprawdę

pokazała swój prawdziwy wokalny charakter

na tym albumie. Bardzo nas to cieszy.

Gdzie i kiedy dokonałyście nagrań?

Lala Frischknecht: Podczas lockdownu

(śmiech). Poważnie, jesteśmy zadowolone, że

udało nam się to ukończyć wbrew utrudnieniom

odnośnie zbierania się ludzi w tym samym

pomieszczeniu. Obowiązywał limit spotykania

się maksymalnie czterech osób. Tym

bardziej, efekt końcowy w postaci wydawanego

właśnie albumu jest dla nas ogromnym powodem

do radości.

"The Witch Of The North" będzie najdłuższym

wydawnictwem w Waszym dorobku.

Czy również najambitniejszym?

Lala Frischknecht: (zastanawia się) Tak myślę,

ponieważ w okresach nagrywania poprzednich

albumów byłyśmy nieustannie zajęte koncertami,

natomiast podczas pracy nad "The

Witch Of The North" skoncentrowałyśmy się

na tylko jednym celu - stworzyć najlepszą możliwą

płytę. Oczywiście wszystkie zalążki

utworów pochodziły od Romany, ale tym razem

byłyśmy w pełni dostępne, więc wysyłała

nam je i następnie rozwijałyśmy je wspólnie.

Cały album jest zatem owocem pracy zespołowej

i to przyniosło znakomite efekty.

Na singla wybrałyście "The Circle Of Five",

który brzmi jak heavy metalowy hymn

potencjalnie pasujący do jakiegoś rytuału.

Co z Waszej perspektywy stanowi o wyjątkowości

tej kompozycji?

Lala Frischknecht: "The Circle Of Five" jest

pierwszym utworem, jaki stworzyłyśmy w obecnym

składzie. To perfekcyjny sposób na

przedstawienie Larissy światu. Tytuł idealnie

oddaje, czym jest teraz Burning Witches:

otóż jesteśmy "the circle of five". Okrąg jest

kompletny. Larissa jest jego nieodzowną częścią.

Oto nasz sposób na pokazanie wszystkim

naszej nowej shredda!!! (Larissa chichocze

powabnie, a Lala zwraca się do niej: "yeah,

jesteś naszą shredda, śmiało mów w imieniu

zespołu", na co Larissa odpowiada: "poczekaj,

rozkręcę się w wywiadach za jakiś czas, jeszcze

nie dziś", prawdopodobnie jedna zrobiła drugiej

czochrańca - przyp. red.).

Przyjemnie Was słuchać. W tej sytuacji zadam

pytanie Lali na temat perkusji: jak nazwałabyś

ten dźwięk przypominający uderzanie

w szklanki, który słyszymy np. w

22

BURNING WITCHES


głównym motywie "The Circle Of Five" czy

też w "We Stand As One"? Czy jest on w

jakikolwiek sposób powiązany z używanymi

przez Ciebie istanbulskimi cymbałami (Lala

jest oficjalną promotorką Istanbul Agop

Cymbals)?

Lala Frischknecht: Yeah. To są dokładnie te

wspaniałe cymbały: Istanbul Mehmet. Możliwość

ich oficjalnego promowania jest w pewnym

sensie realizacją mojego marzenia. Nawet

gdybym nie pełniła funkcji Ambasadorki

tej marki, oczywiście i tak bym na nich grała,

ponieważ brzmią fantastycznie.

Nie jestem perkusistą. Wyjaśnij mi proszę,

czy jest to coś, co Was wyróżnia na tle innych

zespołów? A może owe cymbały są powszechnie

używane?

Lala Frischknecht: Myślę, że wielu perkusistów

ich używa. Robią to choćby nasi przyjaciele

(ze szwajcarskiego zespołu heavy / power

metalowego - przyp. red.) Gomorra. Stefan

Hösli gra dokładnie na tych samych Istanbul

Mehmet Cymbals. Nie znałabym ich, gdyby

on mi ich nie pokazał. Dodam jeszcze, że używam

Kirn Custom Drums zrobione z aluminium.

Brzmi to naprawdę świetnie.

Jak porównałabyś trudność gry na perkusji w

utworach akustycznych z trudnością gry na

perkusji w utworach heavy metalowych?

Lala Frischknecht: Jest znacznie łatwiej

(długi śmiech obu pań). To dlatego, że nie

gram tam podwójnego basu. Wybijam tylko

podstawowy rytm. Chodzi mi o to, że uderzenie

perkusji w utworach akustycznych nie

musi być takie brutalne, silne. Muszę natomiast

dostosować się do gitar, ponieważ to one

pełnią kluczową rolę w akustycznych aranżacjach.

Brzmienie staje się zdecydowanie uproszczone,

pozbawione technicznych smaczków

i naprawdę nie potrzeba z mojej strony żadnego

kombinowania, aby muzyka wypadła pięknie.

Larissa Ernst: Lala, mówisz o łatwości, ale to

ma też związek z Twoim technicznym wyrafinowaniem,

kiedy grasz heavy metal...

Lala Frischknecht: Nie, nie, daj spokój (obie

panie się śmieją).

Ross The Boss z Manowar oraz Mike Le

Pond z Symphony X gościli na Waszym

poprzednim albumie "Dance With The

Devil". Tym razem słyszę męskie wokale w

intro "Winter's Wrath" oraz w pięknej balladzie

"Lady Of The Woods". Kto był

Waszym gościem specjalnym na "The Witch

Of The North"?

Lala Frischknecht: Poprzedni gitarzysta Savatage,

Chris Caffery.

Larissa Ernst: To dla nas zaszczyt i wielka

przyjemność, że Chris Caffery zagrał (na gitarze)

wraz z nami cover Savatage "Hall Of

The Mountain King", który wieńczy najnowszy

album. Natomiast odnośnie Twojej uwagi o

męskich wokalach, udział wziął również ojciec

Romany, który jest śpiewakiem operowym.

Lala Frischknecht: Zgadza się. Ojciec Romany

jest dobrze znanym w Szwajcarii śpiewakiem

operowym. Romana stwierdziła, że byłoby

dobrze, gdybyśmy utrwalili jego głos na albumie

Burning Witches. To kolejny element,

który kochamy na "The Witch Of The

North".

Oprócz "The Witch Of The North", otrzymałem

również trzy akustyczne wersje

Waszych utworów, które składają się na EP

"Acoustic Sessions". Są tam nowe aranżacje:

"We Eat Your Children", "Dance With The

Devil" oraz "Black Magic". Zastanawiam

się, co skłoniło Was do ponownego zaprezentowania

zwłaszcza "Black Magic" zaledwie

pięć miesięcy po jego ukazaniu się na albumie

"Dance With The Devil" w już niemal akustycznej

wersji?

Lala Frischknecht: "Black Magic" jest wspaniałą

balladą pasującą do akustycznego setu.

Oczywiście mogłyśmy wybrać coś innego, ale

była to pierwsza ballada, jaką Laura kiedykolwiek

zaśpiewała dla Burning Witches. To

Foto: Kevin Grab

czyni ją wyjątkową w kontekście całego naszego

repertuaru. To naprawdę piękna piosenka.

Cieszymy się, że w tamtym czasie Laura wypadła

tak ładnie w akustycznej sesji z Courtney...

Larissa Ernst: ...i Noelle (chodzi o to, że

Courtney Cox oraz Noelle Dos Anjos zastąpiły

tymczasowo Sonię Nusselder, gdy Sonia opóściła

Burning Witches, a zanim jeszcze dołączyła

Larissa; proszę nie mylić gitarzystki

Courtney Cox ze słynną aktorką o tym samym

imieniu - przyp. red.).

Lala Frischknecht: Fani nie mogą nas teraz

widzieć na koncertach z powodu restrykcji,

więc opublikowaliśmy video z "Acoustic Sessions"

(np. na YouTube - przyp. red.).

Dziękujemy. Dostaliśmy zatem utwór z

Waszego debiutu, dwa utwory z Waszego

trzeciego longplay'a, natomiast żadnego z

"Hexenhammer". Aczkolwiek na samym

"Hexenhammer" była już akustyczna ballada

"Don't Cry My Tears" na temat depresji.

Zastanawiam się, czy mógł to być powód,

dlaczego stwierdziłyście, że nie potrzebujecie

w tym momencie zrobić akustycznej wersji

żadnego utworu z Waszego drugiego longplay'a,

skoro już coś takiego tam macie.

Lala Frischknecht: Nie. To nie tak. Jak już

wspomniałam, wybrałyśmy "Black Magic" jako

utwór o szczególnym znaczeniu dla Laury.

Oczywiście, mamy więcej kawałków, które mogłybyśmy

z łatwością zrobić akustycznie.

Mamy np. "Save Me" z debiutu, mamy "Don't

Cry My Tears" z albumu "Hexenhammer", no

i jest wreszcie "Black Magic". Ten ostatni był

zdecydowanie najlepszym kandydatem w tym

momencie.

W jaki sposób promujecie "The Witch Of

The North" oprócz udzielania wywiadów?

Larissa Ernst: (Lala zaproponowała, żeby Larissa

coś powiedziała) Mamy udane videoclipy

prezentujące niektóre kawałki z tej płyty.

Widziałem video do "The Circle Of Five" i

"Flight Of The Valkyries".

Lala Frischknecht: ...i wkrótce ukaże się jeszcze

jedno (tutaj już niestety nie dopytałem, do

którego dokładnie utworu, chociaż i tak do

momentu publikacji wywiadu w Heavy Metal

Pages wszyscy zainteresowani będą to trzecie

video mogli zobaczyć na YouTube - przyp.

red.). Kontaktujemy się z ludźmi poprzez media

społecznościowe: Facebook oraz Instagram.

Cóż, restrykcje dynamicznie się zmieniają,

np. wczoraj umożliwiono w Szwajcarii

zgromadzenia 50-osobowe w jednej przestrzeni

zamkniętej oraz 100-osobowe na otwartej

przestrzeni. Mamy więc nadzieję, że

wkrótce będziemy mogły grać koncerty. A jeśli

nie, to z pewnością weźmiemy pod uwagę

opcję live streamingu. Chcemy pokazać publicznie:

"to jest Burning Witches, oto co możesz

usłyszeć na naszym nowym albumie".

Kiedy oglądam Wasze teledyski, nie mogę się

powstrzymać, aby zapytać: kiedy zobaczę

DVD Burning Witches z zapisem Waszego

pełnego koncertu?

Lala Frischknecht: (rozpogodzona, z większym

entuzjazmem) Yeah! Rozmawiamy o

tym wewnątrz zespołu. To nie jest jeszcze oficjalny

plan, ale ten temat często przewija się

pomiędzy nami. Oczywiście, można zawsze

odpalić YouTube, ale tam jest groch z kapustą,

wymieszanie z poplątaniem, nie znajdziesz

tam całego naszego występu. Chcemy zarejestrować

show Burning Witches w pełnej krasie.

W ten sposób fani otrzymaliby coś, co mogliby

oglądać w swoich domach za każdym razem,

gdy mają na to ochotę. Mamy nadzieję,

że wkrótce uda nam się to zrealizować.

BURNING WITCHES 23


Zwłaszcza, że wspaniałe zespoły metalowe

lubią celebrować swoje okrągłe, trzydzieste

lub pięćdziesiąte rocznice, podczas gdy Wy

mogłybyście celebrować młodość. Wprawdzie

nie macie takiego długiego stażu, jak

Wasi muzyczni idole, ale to Wy jesteście

młode i to Wasza młodzieńcza energia czyni

Was wręcz bardziej atrakcyjnymi w oczach

niektórych metalowców.

Lala Frischknecht: Bardzo dziękuję za tak

wyszukany komplement. Burning Witches

gra metal od sześciu i pół roku, ale zbliża się

już nasz czwarty album (nie licząc mniejszych

wydawnictw - przyp. red.). Myślę, że wniosłyśmy

coś dobrego do metalowej sceny. Nie

osiągnęłybyśmy obecnego etapu rozwoju zespołu,

gdybyśmy nie miały niczego wartościowego

do zaoferowania, prawda? Konsekwentnie

kontynuujemy realizację naszych

muzycznych wizji, przekuwamy muzyczne

pasje w konkretną twórczość i staramy się

spełniać nasze marzenia. To dla nas bezcenne,

widzieć, że ludzie doceniają to, co robimy.

Larissa Ernst: Od początku lubiłam muzykę

oraz brzmienie Burning Witches. Zawsze dostrzegałam

w niej autentyczny duch metalowego

szaleństwa, który - jak się osobiście

przekonałam - jest właściwy nie tylko zespołom

o pięćdziesięcioletnim stażu. Burning

Witches nie tylko wzoruje się na znacznie

starszych legendach, ale też proponuje coś

nowego, własnego. Jestem szczęśliwa, że mogę

być tego aktywną częścią.

Lala Frischknecht: Dziękuję Ci Larisso za te

słowa. My również jesteśmy szczęśliwe, że Larissa

należy do Burning Witches - jest miłą

koleżanką i perfekcyjną gitarzystką.

Larissa Ernst: Dziękuję.

Lala Frischknecht: Kiedy ktoś słucha Burning

Witches... Kiedy ktoś słucha jednego

utworu... (Nie mówię tego, dlatego że należę

do Burning Witches; myślałabym podobnie,

gdybym była poza zespołem). Otóż, kiedy ktoś

słucha jednego utworu Burning Witches, może

się to podobać. Ale gdy słucha znów i znów,

powtarza wielokrotnie, z czasem ta muzyka

brzmi coraz lepiej, zyskuje wraz z kolejnym

odsłuchem. To działa jak magia i może być

jednym z powodów, dlaczego fani lubią

Burning Witches. Nasza muzyka ma oczywiście

swoje źródła w latach osiemdziesiątych, ale

jest muśnięta "podobno przeraźliwą" nowoczesnością.

Staramy się wyważyć odpowiednio

proporcje. Nie bawimy się w kopiuj/wklej,

tylko tworzymy własną muzykę, doprawioną

niepowtarzalnymi przyprawami.

Powtarzacie często, że Iron Maiden oraz

Judas Priest są Waszymi ulubionymi zespołami.

Zastawiam się, który zespół byłby

Foto: Kevin Grab

Waszym trzecim ulubionym? Może Destruction

lub Grave Digger?

Lala Frischknecht: Manowar! Jesteśmy

bliskimi przyjaciółmi z Gomorra oraz z Destruction,

no i oczywiście lubimy wiele innych

zespołów.

To ciekawe, nie spodziewałem się tak jednoznacznej

odpowiedzi. Tak się składa, że David

Shankle, jedyny gitarzysta Manowar z czasów

"The Triumph of Steel" wyda w przyszłym

tygodniu sequel Manowar "The

Triumph Of Steel" w postaci Feanor "Power

of the Chosen One". Śpiewa tam Sven

D'Anna, bardziej znany z niemieckiego

Wizard. Ten album został zaaprobowany

przez Joey DeMaio. Polecam, znakomity

album.

Lala Frischknecht: O, wow, widzę, że to pochodzi

wprost od naszych bohaterów. Musi

być super. Dobrze o tym usłyszeć.

Wracając do Burning Witches, dwa lata

temu dowiedzieliśmy się w "Heavy Metal

Pages" od Was, że podpisanie kontraktu z

Nuclear Blast było spełnieniem Waszych

marzeń. Natomiast rok temu pochwaliłyście

się naszemu czasopismu, że "Dance With the

Devil" uplasował się na piątym miejscu brytyjskich

list przebojów, czternastym na listach

szwajcarskich a dwudziestym drugim na

niemieckich. Gratulujemy. Jakie jest Wasze

obecne marzenie?

Lala Frischknecht: Yeah, to wspaniałe uczucie,

że nasi fani wciąż są z nami, nawet w czasach

światowych restrykcji, i że nadal ludzie

kupują nasze albumy. Kontrakt z Nuclear

Blast podpisałyśmy w okresie "Hexenhammer"

(2018) i już wtedy znalazłyśmy się na

brytyjskich, niemieckich oraz szwajcarskich listach.

Z "Dance With The Devil" pojawiłyśmy

się również na listach amerykańskich. Mamy

nadzieję, że "The Witch Of The North" doskonale

sobie poradzi, zważywszy że to znakomita

muzyka, bardzo aktywnie promowana

przez Nuclear Blast. Oczywiście jesteśmy

wdzięczne Nuclear Blast za zapał i profesjonalizm,

z jakim nas wspierają.

Larissa Ernst: Naszym obecnym marzeniem

jest, aby znów występować na żywo, grać koncerty.

Lala Frischknecht: Tak, tęsknimy za występowaniem

na scenie. Dobrze się stało, że we

wrześniu zeszłego roku odbyłyśmy małą trasę

koncertową z Destruction (10 września 2020

Leipzig, 11 września 2020 czeski Jaromer, 12

września 2020 Monachium, 25 września 2020

Dortmund). Schmier zaprosił nas, żebyśmy

razem grali. Bezcennym doświadczeniem jest,

kiedy możemy dać czadu na żywo, spotkać się

z przyjaciółmi, wypić z nimi, nawiązać nowe

kontakty, poczuć dźwięk uderzający prosto w

piersi, spędzić niezapomniany wieczór. Więc

jest to nasze kolejne spełnione marzenie: występy

Burning Witches z Destruction. Tuż

po nich zaplanowano totalny lockdown, dlatego

dobrze się stało, że doszło do owych czterech

koncertów.

Wyobrażam sobie, jak bardzo tęsknicie za

koncertowaniem.

Lala Frischknecht: Oczywiście wszystkie

jesteśmy głodne koncertowej atmosfery. Live

streamings mogą efektownie wyglądać, ale na

YouTube nie czuć atmosfery. Nie widzisz tego,

ale Larissa teraz płacze (wszyscy głośno się

śmieją). Żartuję. Wiesz, Larissa jest z nami od

samego początku prac nad "The Witch Of

The North", minął już niemal rok. Potrzebujemy

występować na żywo!

Larissa Ernst: Jeszcze nie minął rok.

Lala Frischknecht: Prawie. I przez ten czas

zrobiłyśmy tylko cztery koncerty. To była jak

dotąd jej jedyna szansa, żeby pojawić się z

nami na deskach sceny. Wypadła perfekcyjnie,

nie popełniła ani jednego błędu. Wow, super!

Super! Super! Brawo Larissa. Tak bardzo cieszymy

się, że ona jest z nami (dłuższa wymiana

kurtuazyjnych uprzejmości - przyp. red.).

Wkrótce wyjdziemy do ludzi na żywo i pokażemy

"popatrzcie, to jest teraz Burning Witches!"

A teraz mówimy: "To jest album "The Witch Of

The North". Słuchajcie i cieszcie się nim

wszyscy!".

Co odpowiedziałybyście, gdyby ktoś zaoferował

Wam dwunastomiesięczną trasę koncertową

dookoła świata?

Lala Frischknecht: Wow! Czemu nie? Byłoby

cudownie!

Sam O'Black

24

BURNING WITCHES


Robimy to co kochamy najbardziej

Amerykański Dream Theater to zespół instytucja, nie tylko w okowach

metalu progresywnego. Można spierać się, czy ostatnie dokonania grupy są czymś

na miarę przełomowych "Images & Words" czy "Scenes from a Memory", ale nie

można odmówić im bycia modelowym przykładem dla wielu grup aspirujących do

grania w podobnym gatunku. Przy okazji ostatniego materiału koncertowego

zespołu mogliśmy porozmawiać z ich pochodzącym z Kanady wokalistą.

HMP: Dlaczego na miejsce nagrania płyty

koncertowej wybraliście Londyn?

James LaBrie: Z wielu powodów. Jednym z

nich było to, jak skonstruowana była nasza

trasa koncertowa. Poza tym, Londyn jest dla

nas miejscem szczególnym, uwielbiamy tam

przebywać i koncertować, co zresztą robiliśmy

od wielu lat, a wręcz dekad. To jest zawsze

świetne doświadczenie dla nas. Miało też to

dla nas sens, by w pewnym momencie zatoczyć

koło i nagrać tam kolejne DVD. Zarejestrowanie

go pod koniec trasy zapewniło nam

czas na ogarnięcie się, zagraliśmy wtedy świetny

koncert. Wszystko, co chcieliśmy zrobić,

udało nam się zrealizować.

Jesteście zespołem kultowym w metalu progresywnym,

zwłaszcza z powodu albumu

"Scenes from a Memory", który w całości

odtworzony został na ostatniej trasie.

Tak, to prawda. To jest w sumie interesujące,

bo "Scenes from a Memory" było ikonicznym

albumem dla zespołu, a obchodzenie

20-lecia wydania tej płyty, elektryzującej publiczności

w bardzo różnym wieku i inspirującej

dla wielu zespołów, również tych zupełnie nowych,

jest czymś naprawdę fajnym. To jest

nasz ponadczasowy testament.

Tak, ciężko wybrać. To w sumie zależy od

mojego nastroju, to on decyduje, czego chcę

słuchać. I choć zgadzam się, że ten album był

momentem szczytowym w karierze zespołu,

są też inne, które uwielbiam. Bardzo bliskie

mojemu sercu jest zdecydowanie "Six Degrees

of Inner Turbulence", który też uważam, że

jest pewnego rodzaju pomnikiem zespołu.

Występowanie na żywo czy praca w studiu,

co wolisz bardziej jako aktywny muzyk?

Obie te rzeczy znacznie różnią się od siebie.

Kiedy jesteś w studiu, to masz pełną kontrolę

nad wszystkim. Daje to pewność, że to co robisz

będzie jak najlepsze. A na żywo, wchodzisz

w interakcję z publicznością. Energia i

wrażenia związane z występowaniem przed

tysiącami ludzi są nie do opisania. To jest

niesamowite uczucie. Na żywo pokazujemy,

że jesteśmy ludzcy, a jeśli popełnimy jakiś

wymagające zarówno fizycznie jak i psychicznie.

Trzeba nam przypominać o tym,

żeby się odprężyć. Wyzwaniem jest pozostać

zdrowym. Każdy ma jakieś rutyny. Ja codziennie

ćwiczę i piję dużo wody. Trzeba dbać o

siebie i nie traktować się jak wyścigowego samochodu,

który cały czas ma zasuwać na najwyższych

obrotach. Niektórzy tak robią i załamują

się psychicznie. Tak więc każdy z nas

dba o formę. Ale i tak w pewnym momencie

ma się już dość i trzeba odpocząć.

W trasie pewnie nie jest to łatwe?

Tak, jest to trudne. Czasami widujemy się z

rodzinami przez jakiś tydzień, ale zazwyczaj

jesteśmy na siedmiotygodniowej trasie, daleko

od domu. I jest to zdecydowanie długi czas by

być z dala od rodziny. Nie ma pracy idealnej,

pomimo tego że jesteśmy całkiem bliscy tego,

bo robimy to, co kochamy - tworzymy muzykę

i ją wykonujemy, ale wciąż jest to praca

pełna wyrzeczeń i poświęceń. Tęsknota za rodzinami,

dziećmi jest wszechobecna. Wiemy

na co się piszemy, ale to wciąż jest trudne.

Jak się czułeś wracając do tego materiału?

To był chyba pierwszy raz od bardzo dawna,

kiedy zespół razem usiadł i przesłuchał ten

album od początku do końca. Zdecydowaliśmy,

że warto jest wrócić do tego materiału po

dwóch dekadach. To trochę jak oddanie hołdu

staremu przyjacielowi. To była dla mnie sentymentalna

przejażdżka, a skoro widziałeś nasze

DVD i nasze koncerty, to mogłeś zauważyć

ducha radości w tym wszystkim, z

którym wydaliśmy album. Ale wrócić do tego

i zagrać to wszystko jeszcze raz było ogromną

przyjemnością. Dało się to wszystko zauważyć,

uważam że produkcja jest fenomenalna,

to było po prostu świetne doświadczenie. Ten

album jest bardzo ważną częścią naszej historii.

Czy uważasz wydanie "Scenes from a

Memory" za moment przełomowy w historii

zespołu?

To był nasz pierwszy konceptualny album i

spory krok do przodu, o którym myślę, że był

dla nas szalenie istotny. Było dla nas szczególnie

ważne, by zrobić ten album dobrze i, na

nasze szczęście, tak się właśnie stało, a fani z

całego świata go pokochali. Ta płyta to nasz

osobny rozdział, który pozwolił nam się wybić.

Zdecydowanie pomógł ustabilizować naszą

pozycję nas na scenie tego gatunku muzycznego.

Jakie są twoje ulubione albumy z dyskografii

zespołu?

Foto: Mark Maryanovich

błąd, to też jest pewien element tej ekscytacji.

Wszystko się może zdarzyć, ale wychodzimy

na deski z założeniem, że chcemy dać z siebie

wszystko. Studio i scena to dwa zupełnie różne

światy. W studiu się nie spieszysz, a na scenie

świętujesz muzykę z tysiącami ludzi. To

jest niesamowity widok, gdy ludzie z nami

śpiewają, machają głowami i się uśmiechają.

Gracie mnóstwo koncertów, co robisz aby

utrzymać się w dobrej kondycji?

Masz rację, to jest trudne grać cały czas przez

około trzy godziny, często kilka razy pod

rząd, przez kolejne dni. Ciągłe podróżowanie

jest wyczerpujące. Tak więc jest to bardzo

I na koniec, jakie są przyszłe plany zespołu?

No cóż, nie mogę do końca opowiadać o tym,

co robimy. Ale mogę powiedzieć, że robimy

to, z czego Dream Theater jest znane. Nie

znacie dnia ani godziny. Poza tym, chciałbym

powiedzieć, że jesteśmy szczęśliwi jak się to

wszystko potoczyło, zrobiliśmy kawał świetnej

roboty przez te wszystkie lata i stworzyliśmy

własną sygnaturę i tożsamość. Ale, jeszcze

nie skończyliśmy i wciąż będziemy tworzyć

nowe materiały.

Igor Waniurski

Tłumacznie: Szymon Paczkowski

DREAM THEATER 25


Utrzymujemy zażyłość z Polakami

Zastałem gitarzystę i jedynego aktywnego założyciela Artillery, Michaela

Stützera, we własnym domu. Nad drzwiami wejściowymi do pokoju miał wystrugany

w drewnianej tabliczce napis "LIFE", a poniżej wisiał niewielki obraz przedstawiający

okładkę Metalliki "...And Justice For All". Jego twarz porastała gęsta,

siwa broda thrashowego weterana. Zdecydowanie, szybko i konkretnie opowiadał

o najnowszym albumie studyjnym Artillery "X", związkach zespołu z Polską, przykrym

i przedwczesnym odejściu własnego brata, zastąpieniu jego miejsca przez

nowego gitarzystę, znajomości z Metalliką. Wyraził też osobisty pogląd o metalowym

braterstwie, a nawet dał się ponieść wyobraźni, jakby to było, gdyby Królowa

Danii zaoferowała mu namalowanie okładki.

HMP: Szczere kondolencje z powodu śmierci

Twojego brata, Mortena Stützera. To przykre,

że odszedł zbyt wcześnie. Jak go wspominasz?

Michael Stützer: Dziękuję. Morten był nie

tylko moim bratem, ale też zaufanym przyjacielem.

Zawsze intensywnie współpracowaliśmy.

Słuchaliśmy razem muzyki, tworzyliśmy

własne utwory, doskonaliliśmy melodie i harmonie

gitarowe. Zagrał na poprzednich dziewięciu

albumach Artillery. Miał jedyną w

swoim rodzaju wrażliwość muzyczną oraz niezwykłą

zdolność komponowania. Bardzo się

przykładał. Wyróżniał się świetnym poczuciem

humoru. Można było na niego liczyć -

nigdy nas nie zawiódł i pomagał, kiedy sytuacja

tego wymagała. Pierwszy dzień w studiu

okazał się dla mnie bardzo ciężki, ponieważ

nigdy dotąd nie nagrywałem bez niego. Wiedziałem

jednak, że musimy kontynuować. Jestem

przekonany, że byłby zadowolony, gdyby

mógł dzisiaj wysłuchać albumu "X".

Czy pamiętasz, jak powiedział: "musicie

kontynuować Artillery, gdy mnie już nie

będzie"?

Tak. Usłyszałem to od niego kilkanaście dni

przed jego śmiercią (zmarł 2 października

2019r. - przyp. red.). Prawdopodobnie przeczuwał,

że wkrótce odejdzie. Do ostatnich

chwil wierzył w thrash metal i był zdeterminowany,

żeby Artillery działało. Już od 2017

roku nie był w stanie z nami koncertować, ale

wielokrotnie powtarzał, że musimy kontynuować.

Gitarzysta Kraen Meier wspomagał was na

scenie od tamtego okresu. Teraz dołączył

jako stały członek waszego zespołu...

...Tak. Przyjaźniliśmy się z Kraenem od dłuższego

czasu. Już wiele lat wcześniej poznałem

jego zdolność gry na gitarze. Nie ulegało wątpliwości,

że to on jest właściwą osobą do

współpracy. Był wielkim fanem Artillery,

Foto: John Mortensson

wspierał nas, pomagał. Doskonale do nas pasował.

Teraz angażuje się i wnosi wiele dobrego.

Czy dostrzegasz jego progres od momentu,

gdy dołączył do was podczas koncertów?

Zazwyczaj jest tak, że gitarzyści starają się grać

coraz to lepiej i lepiej. Nie inaczej w przypadku

Kraena. Dobrze się stało, że występował z

nami na żywo najpierw jako nieoficjalny gitarzysta

Artillery, ponieważ dzięki temu dostał

czas, aby perfekcyjnie się do nas wpasować, zanim

weszliśmy do studia.

Jeszcze zanim ukazał się album "X", wydaliście

singiel "The Last Journey", czyli pożegnalny

tribute, aby uczcić pamięć Twojego

brata. Wydaje mi się, że zaśpiewała tam

więcej niż jedna osoba. Czy chodziło o to,

żeby utrwalić głos każdego z was?

Pomysł polegał na tym, żeby "zadzwonić" do

niego, tam na drugą stronę. Zaprosiłem poprzednich

wokalistów (Sorena Adamsena,

Flemminga Rönsdorfa), żeby wykonali jeden

utwór ku jego czci. Zgodzili się. Flemming nie

śpiewał od kilkunastu lat, ale w tym przypadku

zrobił wyjątek. Dobrze zgraliśmy się w czasie.

Daliśmy z siebie wszystko i efekt wyszedł

odpowiedni.

Na tym samym singlu pojawił się też cover

Metalliki "Trapped Under Ice". Dlaczego

akurat ten?

To była jedna z ulubionych piosenek Mortena.

Nagrywaliśmy dokładnie w tym samym

studiu, w którym zaprzyjaźniona z nami Metallica

robiła "Ride The Lightning" (Sweet

Silence Studios, Kopenhaga - przyp. red.). A

zatem to nieprzypadkowy wybór na dedykację

dla brata.

Czy znaliście się z Metalliką osobiście?

Tak, ponieważ korzystaliśmy z tej samej sali

prób, w której oni szlifowali "Ride The Lightning"

i "Master Of Puppets". Zaglądali czasami,

aby nas posłuchać. Można powiedzieć, że

Lars Ulrich pochodził z tego samego miejsca i

czasu, co my. Razem imprezowaliśmy i razem

chłonęliśmy metal.

Na albumie "X" odeszliście od wspominania

przeszłości i poruszyliście wiele innych wątków.

Chyba nie byłoby przesadą stwierdzenie,

że jest to społecznie zaangażowany

album?

Yeah, zgadza się. Michael Bastholm Dahl

(wokalista) napisał większość liryków. Faktycznie

zawarł swoje przemyślenia na rozmaite

tematy. Tekst do "Devils Symphony" napisał

jeszcze w swoim poprzednim zespole, ale

wtedy nie został wykorzystany. Manifestuje

tam swoje poglądy religijne, nie obawia się zagadnienia

satanizmu czy też fanatyzmu. Wielu

autorów unika takich spraw, ponieważ zbyt

łatwo odbiorca może czuć się zgorszony. Każda

religia wiąże się z manipulowaniem wyznawcami.

"In Thrash We Trust" jest specjalnie

dla fanów, którzy od lat wiernie śledzą Artillery.

"Turn Up The Rage" przestrzega, żeby nie

ranić niewinnych ludzi nawet w sytuacji, gdy

gniewamy się z uzasadnionego powodu. "Silver

Cross" zostało zainspirowane Tommy'm

Iommim, który zwykł nosić srebrny krzyż. "In

Your Mind" zwraca uwagę, że czasami trudno

wyrazić słowami to, co tkwi w naszych umysłach.

"Varg I Veum" nawiązuje do języka staro-norweskiego;

tytuł oznacza przestępcę,

który dopuścił się zbrodni w miejscu uchodzącym

za spokojne czy wręcz święte. To trochę

przewrotne, niczym statek porzucony w zatoce.

"Beggars In Black Suites" wskazuje na wilków

w owczych skórach, którzy udają wzorce

do naśladowania i wieszczą zbieranie funduszy

na szczytne cele, a w rzeczywistości przywłaszczają

sobie cudze pieniądze. Niestety zdarza

się to nagminnie na całym świecie.

Nieraz zdarza się, że metalowe zespoły

sporo narzekają, ale czy w waszym przypadku

(mieszkańców stołecznego okręgu Danii)

nie jest tak, że macie pozytywnych przywódców

społecznych? Królowa Małgorzata II

jest powszechnie szanowana, lubiana i cenio-

26

ARTILLERY


na za szczerość, ekstrawagancję oraz za talent

artystyczny. Malowała obrazy, m.in. do

"Władcy Pierścieni". Co byś powiedział,

gdyby znienacka do Ciebie zadzwoniła, ze

swojego Pałacu Amalienborg, z propozycją

okładki następnego albumu Artillery?

(śmieje się) To byłoby dziwne! Ona ma

otwarty umysł, więc gdyby naprawdę chciała

namalować dla nas okładkę, to czemu by nie?

Nie widzę powodu, dlaczego mielibyśmy takiej

grafiki nie użyć. Myślę jednak, że nigdy do tego

nie dojdzie, więc możemy tylko przypuszczać.

Dania tworzy społeczeństwo o wyjątkowo

otwartym umyśle. Ludzie dobrze się wzajemnie

traktują. Cieszymy się znakomitą infrastrukturą.

Nie mogę narzekać. Gdyby Królowa

Małgorzata II miała dla nas okładkę, hm, na

pewno poważnie bym do tego podszedł

(Michael szczerze i serdecznie uśmiecha się od

ucha do ucha - przyp. red.).

Gdy Rob Halford złożył kiedyś oficjalną

wizytę Angielskiej Królowej Elżbiecie II,

zapytała go: "a dlaczego Twoja muzyka jest

taka głośna?". Jak byś odpowiedział?

(wesoły śmiech) Cóż, taka już jest. Coraz więcej

osób w Danii akceptuje metal, ponieważ

przekonują się, że metalowcy są porządnymi

ludźmi na poziomie, a nie jakimiś wariatami

siejącymi pożogę. Słuchamy i tworzymy dobrą

muzykę, potrafimy cieszyć się życiem. Fakt, że

ktoś czasem lubi zbyt dużo wypić, ale na ogół

pozostajemy pozytywnie konsekwentni przez

wiele lat. Nie widziałem nigdy żadnej bijatyki

wśród naszej publiczności, a występowałem w

rozmaitych miejscach. Fani przychodzą na

koncert, żeby posłuchać zespołów. Są zazwyczaj

zjednoczeni, trzymają ze sobą sztamę. Za

najważniejszą wartość uważają muzykę. Nawet,

jeśli liryki kryją w sobie coś negatywnego,

i tak stajemy się lepszymi ludźmi poprzez metal.

Trudne sprawy można wyrażać konstruktywnie

i starać się proponować zmianę na lepsze.

Jest taki park "Superkilen" w najbardziej międzynarodowej

dzielnicy Kopenhagi, Norrebro.

Wyróżnia go idea promowania jedności

wśród mieszkańców, niezależnie od ich kraju

pochodzenia. Symbolicznie zainstalowano w

nim po jednym przedmiocie z każdego zagranicznego

miejsca na ziemi. Gdyby hipotetycznie

taki sam park miał powstać w Polsce,

Foto: John Mortensson

Foto: John Mortensson

co zaproponowałbyś jako symbol Danii?

(zastanawia się) Wiele takich rzeczy można by

zaproponować. Myślę, że musiałoby to w jakiś

sposób przedstawiać unikalną dynamikę życia

duńskiego społeczeństwa. Ale tak naprawdę,

zamiast tworzyć parki rozrywki, powinno się

więcej myśleć o wydobywaniu świata z nędzy i

z ubóstwa. Bardziej użyteczne byłoby zaoferowanie

jedzenia lub pomocy medycznej, niż

ozdób.

Czy dobrze rozumiem, że w Twojej opinii

pomoc najuboższym jest ważniejsza niż

przeznaczanie środków publicznych na zabytki,

czy też na misje kosmiczne na księżyc?

(śmiech) Wydaje mi się, że poszukiwanie pozaziemskich

miejsc do życia ma sens. Nie należy

zapominać o pomaganiu innym ludziom

w trudach życia doczesnego, ale eksploracja

kosmosu też jest konieczna. Warto szukać złotego

środka, starać się zachować równowagę.

Ogólnie dostrzegam, że sytuacja ulega poprawie

w wielu dziedzinach życia w porównaniu do

tego, co działo się dekady temu. Orientujemy

się, co dzieje się w Polsce, ponieważ mieliśmy

dawniej polską wytwórnię (Metal Mind Productions

- przyp. red.), koncertowaliśmy w

Polsce i utrzymujemy zażyłość z wieloma Polakami.

Potrzebujemy pomagać biednym Polakom,

żeby mogli się rozwijać.

To teraz moja kolej na szczerość - przyznaję,

że z nazwą Artillery spotkałem się po raz

pierwszy w okresie, gdy śpiewał u was Soren

Adamsen. Zawsze chciałem zadać Ci to

pytanie: co myślisz o tamtych czasach?

A, bardzo dobrze wspominam. Naszym labelem

było polske Metal Mind Productions.

Podczas katowickiej Metalmanii 2008 zarejestrowaliśmy

DVD "One Foot in the Grave,

the Other One in the Trash". Na tej samej

imprezie występowały jedne z naszych ulubionych

kapel, czyli Megadeth i Overkill. Poznaliśmy

wtedy wielu dobrych przyjaciół. Polacy

są naprawdę cool. Organizują fajne imprezy

w dużych obiektach. Publiczność doskonale

się bawi. Mam jak najlepsze zdanie o Polsce.

Chciałbym, żebyśmy tam powrócili z koncertami,

tak szybko jak to możliwe.

Jesteście mile widziani. Uwielbiam zarówno

Artillery, Megadeth, jak i Overkill, ponieważ

każdy z tych zespołów gra thrash, jednocześnie

oferując mnóstwo zapamiętywalnych

melodii.

Dla Artillery istotne jest właśnie to, żeby łączyć

zawrotne thrashowe tempa z chwytliwością.

Nasze utwory obfitują więc w wpadające w

ucho riffy i refreny. Nie brakuje kapel, które

zachwycają jedynie szybkością i pozostają niszowe.

To w porządku, ale my podejmujemy

świadome dążenia do uatrakcyjnienia utworów

dla szerokiej metalowej publiczności. Zależy

nam również na czystych wokalach oraz

na fajnej oprawie graficznej naszych wydawnictw.

Wydajemy takie albumy, których sami

chcielibyśmy słuchać, gdybyśmy to my byli

fanami Artillery. Jest to też spójne z muzyką

(innych zespołów), jaką otaczamy się na co

dzień.

Czy wasz obecny wokalista Michael Bastholm

Dahl oraz nowy gitarzysta Kraen Meier

jeszcze bardziej wzmacniają tą tendencję?

Tak. Ich pomysły wpisują się we wspomnianą

konwencję. Chętnie je wykorzystujemy. Niemniej,

nasi poprzedni wokaliści również śpiewali

melodyjnie. Na żadnym albumie nie brzmieliśmy

jak np. Kreator, Sodom lub Cannibal

Corpse.

Czy zamierzacie opublikować nowe DVD,

skoro macie całkiem nowy skład?

Tak. W przyszłym roku obchodzimy 40-lecie

Artillery. Niewykluczone, że z tej okazji ukaże

się nowe DVD. Z pewnością będziemy to

hucznie celebrować.

Sam O'Black

ARTILLERY

27


"Live By Fire II" to wasz najnowszy album,

zawierający zapis z koncertu ze stolicy Meksyku

(w hali Circolo Volador), jaki zagraliście

30 sierpnia 2019r. Zauważyłem, że uwielbiasz

nawiązywać bezpośredni kontakt z

fanami, dlatego podziel się proszę, jak czujesz

się zazwyczaj przed oraz po występie?

Kiedy granie na żywo staje się rutyną i czujesz

się pewnie na scenie, występowanie jest niesamowitym

przeżyciem. To tak, jakbym wkraczał

w totalnie inny świat, przepełniony adrenaliną,

ekscytacją, endorfinami oraz wszystkim,

co jest z tym związane. Nawiązywanie

kontaktu pomiędzy publicznością a artystą

jest magicznym uczuciem nie do opisania. Nie

stresuje mnie to, ponieważ przywykłem do

tego już dawno, ale wciąż wiąże się to z presją.

Trzeba podołać, sprostać oczekiwaniom i

utrzymywać wysoki standard. Natomiast po

zakończeniu występu też jest świetnie. Jesteśmy

naładowani adrenaliną.

Stworzyłem NWOTHM

Z Olofem Wikstrandem, niezmiernie dumnym twórcą NWOTHM, o tym

jak dobił do heavy metalowego sufitu, o byciu centralnym punktem zainteresowania

w Ameryce Łacińskiej, łysej czaszce Roba Halforda, budowaniu czegoś fenomenalnego

od zera, kompromisie w procesie twórczym oraz o eksplozji endorfin

radości towarzyszących zarówno ostatnim, jak i następnym występom Enforcer.

HMP: Bardzo się cieszę, że możemy porozmawiać,

ponieważ Twój Enforcer to pierwszorzędny

reprezentant Nowej Fali Tradycyjnego

Heavy Metalu (NWOTHM). Co

myślisz, gdy ludzie tak mówią o Enforcer?

Olof Wikstrand: Mam mieszane uczucia. Z

jednej strony, to zaszczyt przynależeć do NW

OTHM, ponieważ jest to ruch w muzyce metalowej,

który Enforcer stworzył, robiąc po

prostu to co robimy. To wspaniale, że zainspirowaliśmy

mnóstwo ludzi, aby znów grali porządny

heavy metal. Kiedy zaczynaliśmy w

2004/2005 roku, byliśmy praktycznie jedynym

nowym, tradycyjnie heavy metalowym

zespołem. Zdecydowana większość innych

przedstawicieli NWOTHM poszła naszym

śladem. Czuję się z tego niezmiernie dumny.

Z drugiej jednak strony, nie widzę Enforcer w

jednym szeregu z tymi grupami. Oni inspirowali

się nami, a my inspirowaliśmy się czymś

kompletnie innym. W tym kontekście, nie

czuję się członkiem sceny NWOTHM. Prędzej

można by nas zakwalifikować do heavy

metalu i postawić obok takich nazw jak Mercyful

Fate, W.A.S.P., Iron Maiden, Saxon.

Enforcer jest na tym poziomie, a nie na poziomie

NWOTHM. Podsumowując, jestem dumny,

że stworzyliśmy NWOTHM, ale Enforcer

jest znacznie większe niż NWOTHM.

Czy oznacza to, że Enforcer pozwolił Ci na

realizację Twoich marzeń?

Oczywiście, wiele moich marzeń spełniło się

dzięki Enforcer. Patrząc jednak z dzisiejszej

perspektywy, nasz sukces nie jest tak duży, jak

mógłby być. Włożyliśmy mnóstwo czasu, aby

stworzyć znakomitej jakości muzykę. Nie

wszystko zależy jednak od nas i niezależnie od

tego, jak bardzo staralibyśmy się, przemysł

muzyczny i tak jest podatny na trendy. Z całym

przekonaniem oświadczam, że heavy metal

jest kompletnie wymarły w 2020/2021.

Daliśmy z siebie wszystko, aby stać się jeszcze

większym zespołem, ale niestety już dawno

okazało się, że dobiliśmy do heavy metalowego

sufitu.

Czy z graniem w Enforcer wiążą się jakieś

korzyści, jakich nie spodziewałeś się przed

założeniem tego zespołu?

(zastanawia się) Mocno rozwinęliśmy się intelektualnie

w ramach podróżowania oraz obserwowania

rozmaitych kultur, z perspektywy

niedostępnej dla turystów. Gdziekolwiek występujemy,

natychmiast stajemy się częścią i

centralnym punktem lokalnych metalowych

społeczności. To wręcz fascynujące. Z całą pewnością

czyni nas to lepszymi ludźmi, niż byliśmy

poprzednio.

Dlaczego uważasz stolicę Meksyku za światową

stolicę heavy metalu (Olof tak powiedział

w zapowiedzi jednego z utworów na

"Live By Fire II" - przyp.red.)? Z drugiej strony,

dlaczego nazwałeś kiedyś Szwecję krajem

mniej zainteresowanym heavy metalem?

Bo tak jest. Myślę, że Skandynawia słabo reaguje

na heavy metal. Nie można porównać pasji

i entuzjazmu okazywanej nam przez tutejszych

fanów do tego, jak odbiera nas większa

część Ameryki Łacińskiej. Nie mam pojęcia,

dlaczego. Odnoszę wrażenie, że kiedy gram w

Skandynawii (np. w Sztokholmie), wokół jest

tak wiele wzajemnie konkurujących ze sobą

zespołów. Każdy chce być lepszy od drugiego,

a to zabija entuzjazm wobec twórczości innych.

Natomiast w Ameryce Łacińskiej wyczuwam

eksplozję radości ze strony publiczności.

Tam naprawdę kochają heavy metal.

Kolejna kwestia to znacznie większa liczba fanów

w stolicy Meksyku w stosunku do liczby

fanów w Europie. Czujemy się tam wręcz ekstremalnie

gorąco widziani.

Najbardziej zwariowana rzecz, jaką fani zrobili,

aby wam zaimponować?

Wiele różnych rzeczy, np. olbrzymie tatuaże

nawiązujące do Enforcer.

Jakie jest Twoje zdanie o tym, że dawniej

długie włosy były kojarzone z heavy metalowym

image'm, ale teraz najwspanialsze heavy

metalowe ikony nie zawsze je noszą, np.

Rob Halford, Bruce Dickinson, Sean Peck?

Myślę, że długie włosy nie są atrybutem heavy

metalu. Nie nosiłbym długich włosów tylko

dlatego, że to pasuje do heavy metalu. Po prostu

wyglądają one lepiej zarówno u kobiet, jak

i u mężczyzn. Rob Halford, Bruce Dickinson,

Sean Peck (nie wiem, kto to) prawdopodobnie

ścięli je ze względu na wiek, a nie dlatego

że zmieniła się subkultura. W swoich najlepszych

czasach nosili jednak długie włosy.

Cóż, to nie jest warunek konieczny, aby przynależeć

do sceny. (Sean Peck jest wokalistą

Cage, Death Dealer oraz The Three Tremors,

a słuchając Judas Priest "Firepower" wcale nie

jestem przekonany, czy Rob Halford ma już

swoje najlepsze lata za sobą - przyp. red.).

Czy lubisz podróżować po świecie? Jako podróżnik,

jesteś bardziej nastawiony na naturę

czy na miejskie krajobrazy?

Jedną z najwspanialszych zalet wiążących się z

byciem muzykiem jest możliwość intensywnego

podróżowania dookoła świata. Super jest

widzieć, jak nasza muzyka dociera do najodleglejszych

zakątków świata i jak buduje się

wokół niej cała scena metalowa. Jesteśmy rozpoznawani

w każdym kraju, do którego się

udajemy. Kiedy po raz pierwszy polecieliśmy

do Stanów Zjednoczonych, nie było tam praktycznie

żadnej młodej sceny heavy, a teraz po

wydaniu przez nas albumów, mamy tam mnóstwo

kapel heavy metalowych. Niesamowita

liczba osób przychodzi, aby nas zobaczyć. Widzimy

efekty naszej pracy. Zbudowaliśmy coś

niezwykłego, zaczynając od zera. Nie ukrywam

przy tym, że korzystam z okazji, żeby

podziwiać świat. Widziałem większość dużych

miast, często po dwa-trzy-dziesięć razy.

Bardziej kręci mnie wyjście nad Ocean, pływanie,

surfowanie, ale także gra w tenisa.

Ogólnie natura jest dla mnie bardziej cool.

28

ENFORCER


Czy mógłbyś wskazać konkretne kraje, za

którymi najbardziej tęsknisz?

(zastanawia się) Osobiście, byłaby to Ameryka

Łacińska oraz Południowa Europa. Aczkolwiek

tuż przed Bożym Narodzeniem 2020

spędziłem dwa miesiące w Meksyku, co było

związane z moimi sprawami zawodowymi.

Jak się czujesz, gdy oglądasz "Live By Fire I",

"Live By Fire II" lub "Keep it True XIV" z

waszym udziałem?

Nie widziałem tego ostatniego (zawierał jedynie

trzy utwory: "On The Loose", "Katana",

"Take Me To Hell" - przyp. red.). O ile pamiętam,

Enforcer wystąpiło dwukrotnie na Keep

It True, nie pamiętam z którego roku pochodzi

ten materiał (DVD z 2012 roku, ale sam

koncert odbył się w 2011 - przyp. red.). W każdym

razie, ciągle się rozwijamy i stajemy się

coraz lepsi. Ta ostatnia koncertówka dobrze

ukazuje, czym jest obecnie Enforcer.

Ostatnio na waszym fejsbukowskim fanpage'u

pojawił się wątek ewentualnego zastąpienia

utworu "Katana" przez "Roll The

Dice" w waszej setliście.

Czujemy miks miłości z nienawiścią wobec

"Katana". To zdecydowanie nie jest najlepszy

numer w naszym repertuarze, ale z jakiegoś

powodu fani właśnie go chcą słuchać. Zawsze

staramy się dobierać setlistę z myślą o publiczności

i wobec tego "Katana" jest stałym

punktem programu. Ja osobiście wolę "Roll

The Dice" miliard razy bardziej, ale nie jestem

pewien, czy wypadłoby to lepiej w kontekście

naszego show. Ludzie wołają o "Katanę".

Czy koncert 15 grudnia 2019 w Berlinie był

jak dotąd waszym ostatnim? A nie myślałeś

o tym, żeby zrobić gig w Szwecji, skoro restrykcje

są u was jedynie zaleceniami, a nie

prawnym wymogiem?

Był to nasz ostatni występ, a później nie próbowaliśmy

zorganizować nic w Szwecji. Moim

zdaniem mijałoby się to z celem, bo i tak niewiele

osób by przyszło. Członkowie Enforcer

mieszkają w pewnej odległości od siebie, więc

musielibyśmy się dograć logistycznie, a zgromadzilibyśmy

może 50-osobową publiczność.

Nie. Prawdopodobnie całych albumów nie, ale

możliwe, że napiszemy np. jeden utwór tylko

po hiszpańsku. Było nam przyjemnie przygotować

hiszpańskojęzyczną wersję "Zenith". To

z naszej strony tribute dla latynoskich fanów,

forma podziękowania za ich wsparcie. Efekt

nie był jednak tak spektakularny, jak się spodziewaliśmy.

Nie widzę potrzeby, aby to kontynuować.

Będę śpiewać po angielsku.

Wasz ostatni album "Zenith" wkroczył

śmiało na obszary muzyczne, które pojawiły

się w mniejszej ilości już na "From Beyond"

(mam tu na myśli zwłaszcza atmosferyczny

utwór "Mask of Red Death"). Czy wasz

następny album studyjny będzie kontynuować

ten kierunek? A może powinniśmy spodziewać

się niespodziewanego?

Potrzebujemy udać się środkową drogą pomiędzy

mroczną atmosferą a naszą dotychczasową

twórczością, za którą najbardziej cenią nas

fani. Oczywiście nasza przyszłość jest kompletnie

uzależniona od liczby sprzedanych płyt

oraz streamów. Jeżeli nie damy ludziom tego,

czego oczekują, będzie nam bardzo ciężko

przetrwać. A zatem, nasz następny album będzie

kompromisem pomiędzy próbą usatysfakcjonowania

fanów oraz siebie samych.

Nie możemy się doczekać, kiedy zobaczymy

Enforcer w Polsce.

Ja pierdolę (Olof wymówił to ze szwedzkim

akcentem, ale jak najbardziej prawidłowo). Na

pewno zagramy wkrótce w maju 2022r. w

Warszawie. Nie mogę się doczekać. Sprawdźcie

to. Będzie miazga. Trzymajcie się.

Sam O'Black

Niedawno ukazała się hiszpańskojęzyczna

wersja albumu Enforcer "Zenith". Czy zamierzacie

robić więcej takich wersji w przyszłości?

ENFORCER 29


Uczciwie podążaj za głosem serca, a wygrasz życie

Fani true heavy metalu czekali na ten album ponad 25 lat.

Feanor "Power Of The Chosen

One" to bowiem sequel Manowar

"The Triumph Of Steel", przynajmniej

z trzech powodów: na obu albumach

zagrał ten sam gitarzysta, znaczna

część właśnie wychodzących na

światło dzienne pomysłów zostałaby

wykorzystana na kolejnej płycie Manowar,

gdyby David "The Shred Demon"

Shankle nie opóścił ich nieoczekiwanie

w 1994 roku, oraz Joey DeMaio

aprobuje dążenia Feanor. Gustavo Acosta

jest nie tylko multiinstrumentalistą i założycielem

istniejącego od 1996 roku Feanor, ale też szczerym miłośnikiem twórczości

Królów Metalu oraz ich osobistym przyjacielem, a ponadto mocno osadzonym

w kulturze i sztuce, inteligentnym rozmówcą. Kiedy zadzwoniłem do niego

do Buenos Aires, był w świetnym humorze, z uwagi na opublikowany w tym samym

dniu teledysk do utworu "Rise Of The Dragon" z nadchodzącego "Power Of

The Chosen One". Nie szczędził nam opowieści związanych z epickim metalem.

Owemu utworowi towarzyszy proste, ale

czadowe video. Oprócz czarodziejki ukazanej

w intro, widzimy muzyków Feanor grających

na czarnym tle. Powiedz proszę, jak

doszło do realizacji tego video?

Zgadza się. Pracuję zawodowo jako inżynier

elektroniki i mam w zwyczaju planować

wszystko szczegółowo ze znacznym wyprzedzeniem.

To video zostało nakręcone już trzy

lata temu. Robiliśmy wówczas trasę koncertową

po Argentynie i innych krajach Ameryki

Południowej (to była nasza druga trasa w obecnym

składzie) i powiedziałem kolegom, że w

przyszłości nie będzie łatwo zebrać wszystkich

zatem, rozpoczęliśmy wtedy komponowanie

albumu i "Rise Of The Dragon" okazało się być

pierwszym ukończonym utworem. Rozmawiałem

przy tym z Davidem o jego obecnej sytuacji,

o jego dawnej roli w Manowar, o okresie

po opuszczeniu przez niego Manowar itp.

Wyszło na to, że nasza współpraca stanowi

dla niego początek całkowicie nowego rozdziału.

Idąc tym tropem, zdecydowaliśmy się

na nadanie pierwszej kompozycji tytułu "Rise

Of The Dragon". David jest tutaj reprezentowany

przez smoka, który podnosi głowę na

powrót. W tym samym czasie zrobiliśmy sesję

fotograficzną oraz sesję na potrzeby video.

Czarodziejka została dodana znacznie później.

Przyznam, że czuję wielki respekt wobec

"Power Of The Chosen One" ze względu na

jego mocno akcentowany, true metalowy

charakter. Podejrzewam, że oczekiwanie na

premierę 21 kwietnia 2021 musi być dla Ciebie

ekscytujące. Pozostało jeszcze półtorej miesiąca,

a ja miałem już przyjemność wysłuchania

całości. Znakomita płyta, gratuluję.

Wygląda na to, że postawiliście sobie poprzeczkę

kompozycyjno-wykonawczą bardzo

wysoko, i że dołożyliście wszelkich starań,

żeby ziścić swoje ambicje. Jak to było?

Dziękuję. Faktycznie tak było. Jestem perfekcjonistą,

ciężko mi być zadowolonym ze swojej

pracy, i jak już coś robię, to napierdalam.

Potrzebuję solidnej treści, zanim nadam jej

muzyczną formę i stworzę teksty utworów.

Czytam książki, poezję, prozę kryminalną;

staram się uczyć języków i absorbuję rozmaitą

muzykę. Moja córka gra na fortepianie w konserwatorium

muzycznym, mój syn gra na flecie

również w konserwatorium, więc cały czas

mamy kontakt z muzyką w domu. Nie tylko z

metalem, ale też z muzyką klasyczną i wieloma

innymi stylami. Z mojej perspektywy, skoro

absorbuję tak wiele różnorodnej sztuki, to

kiedy już komponuję własną muzykę, mam

okazję do wykazania się szerokim spektrum

kreatywnych pomysłów i efektywnego zaprezentowania

znakomitej treści. W przeciwnym

razie, gdybym słuchał tylko jednego czy

dwóch zespołów, i niewiele czytał, to tworzenie

byłoby znacznie trudniejsze. Gdybym

spróbował opowiedzieć historię przy pomocy

trzystu słów, to efekt byłby równie nieciekawy,

jakbym miał dostępnych sześćset słów,

wiesz o co chodzi. A więc, tak, zawsze staram

się stawiać samemu sobie wysokie wymagania

odnośnie umiejętności gry na instrumentach,

poziomu kompozycji oraz jakości wykonania.

Mam nadzieję, że w efekcie wiele osób polubi

nasze utwory i doceni nasze starania.

HMP: Cześć Gus. Rozmawiamy w dniu, w

którym fani mogą po raz pierwszy usłyszeć

pierwszy utwór z nadchodzącej płyty Feanor

"Power Of The Chosen One".

Gustavo Acosta: Yeah! Jestem zaskoczony

pierwszymi reakcjami słuchaczy, ponieważ

wszyscy są nim zachwyceni. To niesamowite

uczucie, widzieć te wszystkie pozytywne komentarze,

opinie publiczności. Bardzo pozytywna

energia! Wiem, że wielu ludzi czeka na

naszą muzykę z niecierpliwością, oraz że chłoną

wszystkie informacje związane z Feanor.

"Rise Of The Dragon" jest utworem otwierającym

album, a zarazem pierwszym oświadczeniem

z Davidem Shankle jako regularnym gitarzystą,

że "The Triumph Of Steel"

doczekał się kontynuacji. Nie mógłbym być

bardziej szczęśliwy w tym momencie.

Foto: Sebastian Japas

w jednym miejscu. Nasz wokalista jest z Niemiec,

gitarzysta z USA, pozostali z Argentyny.

Nie mieszkamy po sąsiedzku, żeby móc spontanicznie

zgadać się na robienie video w tym

samym miejscu i czasie. Wobec tego zwróciłem

się do pozostałych muzyków Feanor tuż

przed rozpoczęciem koncertów, żebyśmy wykorzystali

okazję, że skoro jesteśmy już wszyscy

w Ameryce Południowej, to zróbmy video,

sesję zdjęciową i wszystko to, czego normalnie

nie możemy zrobić ze względu na odległość. A

Kto wprowadził Ciebie w świat muzyczny?

Czy Twoi rodzice, kiedy byłeś jeszcze dzieckiem?

Mam korzenie niemieckie oraz rosyjskie ze

strony Matki, natomiast ze strony Ojca - hiszpańskie

i lokalne indiańskie. Yeah, interesujące

połączenie. Odkąd pamiętam, moja Matka

słuchała w domu muzyki klasycznej, natomiast

cała rodzina ze strony Ojca była związana

z lokalną muzyką folkową. To są oczywiście

kompletnie różne style, ale grunt, że dorastałem

w bardzo muzykalnym środowisku.

Jedna z pierwszych spraw, które zauważą

fani podczas kontaktu z "Power Of The

Chosen One", jest udział Waszego drugiego

gitarzysty, Davida Schankle (odpowiedzial-

30

FEANOR


ny za gitary na albumie Manowar "The

Triumph Of Steel", 1992r. - przyp. red). Czy

znaliście się, zanim dołączył on do Feanor w

2018r.?

Nagrywaliśmy poprzedni album Feanor "We

Are Heavy Metal" w składzie: Frank Gilchriest

(perkusista znany z Riot/Riot V i Virgin

Steele), na sześciu utworach zagrał Ross

The Boss (w latach 80. gitarzysta Manowar,

następnie stworzył solowy zespół oraz grał w

Death Dealer, żeby wymienić zaledwie kilka

najznakomitszych - przyp. red), a na dwóch

David Schankle. Oznacza to, że miałem Davida

jako gościa na płycie już w 2016r. Ponadto,

ex-wokalista Black Sabbath, Tony

Martin, zaśpiewał w jednym utworze na "We

Are Heavy Metal". W ogóle z Tony Martinem

była ciekawa sprawa. Chciałem zaprosić

go na południowo-amerykańską trasę z Feanor,

podczas której gralibyśmy wszystkie najlepsze

utwory z jego ery w Black Sabbath.

Byliśmy już bardzo, bardzo blisko realizacji

tego planu, ale ostatecznie nie udało się, coś

mu wypadło. Bardzo zależało mi na współpracy

z Tony Martinem i czułem się sfrustrowany,

gdy nie doszło to do skutku. Popatrzyłem

wówczas na swoją kolekcję płyt CD i

pomyślałem, że skoro Ross nie jest dostępny,

bo gra teraz w Europie, to zadzwonię do Davida.

Powiedziałem mu: "Hey David, co powiedziałbyś

na wspólną trasę po Ameryce Południowej?

Moglibyśmy pograć trochę Manowar, trochę Feanor".

Tak to się zaczęło. Przyleciał i zrobiliśmy

wiele koncertów w wielu miejscach. To doświadczenie

było dla nas na tyle pozytywne, że

chcieliśmy kontynuować. "Hey, nie możemy

teraz zakończyć, było na tyle dobrze, że musimy grać

razem częściej!" Efektem trasy był zatem pomysł

nagrania płyty, która została ostatecznie zatytułowana

"Power Of The Chosen One". Od

razu zabraliśmy się do wspólnego komponowania

autorskiego materiału. Myślę, że David

może o tym nie wiedzieć, ale całe "zamieszanie"

wynikło z rezygnacji Tonny'ego Martina

(śmiech).

Wspomniałeś, że David Schankle był gościem

na dwóch utworach z "We Are Heavy

Metal", a w jakim stopniu wpłynął on na

charakter całego "Power Of The Chosen

One"?

W wielkim. David przyznał mi, że jego odejście

z Manowar było dla niego nieoczekiwane.

Miał już mnóstwo pomysłów na następcę

"The Triumph Of Steel". Naturalnie, nosiły

one atrybuty stylu Manowar. Zaproponowałem

mu, abyśmy wykorzystali je w Feanor, z

tym, że kiedy o tym rozmawialiśmy, Feanor

miał już ukończone pięć lub sześć własnych

numerów. W każdym razie, David wpłynął w

wielkim stylu na zawartość i ostateczny

kształt "Power Of The Chosen One". Jego

true metalowe podejście jest spójne ze stylem

Feanor, więc połączenie sił wypadło wybornie.

Efekt jest więcej niż zadowalający. Muszę

przyznać, że David jest osobą niezwykle kreatywną,

jest wspaniałym muzykiem i bardzo

mocno wzmocnił nasz skład.

Możemy nazwać "Power Of The Chosen

One" sequel'em "The Triumph Of Steel"...

...Zdecydowanie tak, bo David chciał wykorzystać

te pomysły na następcy "The Triumph

Of Steel", i utrata tej możliwości była w

tamtych czasach dla niego nieoczekiwana.

Przez te wszystkie lata, nie nadarzyła się odpowiednia

okazja, żeby cokolwiek zrobić z

Foto: Gustavo Jaimiez

owymi pomysłami, a Manowar nigdy ich nie

wykorzystało. "Rise Of The Dragon" jest np.

bezpośrednią kontynuacją "Ride The Dragon".

Jeśli posłuchasz ich jeden po drugim, zauważysz,

że w wielu aspektach są one podobne do

siebie. Nie tylko dlatego, że zostały skomponowane

przez tą samą osobę, ale też dlatego,

że to miał być z założenia sequel już w czasach

Davida w Manowar. Analogicznie, mamy

bardzo długi i złożony hymn Manowar

"Achilles, Agony And Ecstasy". Powiedziałem

Davidowi, że chcę zrobić jego kontynuację,

ale bez żadnego gitarowego/basowego/ perkusyjnego

sola. Chciałem mieć coś takiego, że

założysz sobie słuchawki na uszy, zamkniesz

oczy i przeniesiesz się w wyobraźni w całkowicie

inne miejsca, na tle majestatycznego krajobrazu

muzycznego, z odpowiednimi efektami

oraz z wyszukanym doborem instrumentów.

Chciałbym, żeby słuchacz próbował

przewidzieć, jak rozwinie się historia, i nagle

usłyszał syreny, instrumenty typowe dla muzyki

klasycznej, a następnie dał się zaskoczyć

mocarnymi metalowymi fragmentami... Nigdy

nie wiesz, co czai się za rogiem. O to mi chodziło.

Jak już mówiłem, lubię czytać. Przyłożyłem

się do zanalizowania "The Odyssey" i

kiedy opowiedziałem o tym Davidowi, od razu

w pełni się zaangażował.

Jak myślisz, co powiedziałby dziś Eric

Adams po wysłuchaniu "Power Of The

Chosen One"? Czy zaakceptowałby to jako

sequel "The Triumph Of Steel"?

Pozwól mi zastanowić się chwilę nad tym pytaniem,

bo jest podchwytliwe (śmiech). Nie

mam pojęcia, jak on teraz zareagowałby. Mogę

zaś odpowiedzieć na to samo pytanie odnośnie

Joey'a DeMaio. Wszystko, co robimy w

Feanor, wyraża pełnię respektu i zachwytu

nad dokonaniami Manowar. Popatrz, mam

tutaj pod ręką książkę Manowar, z autografem

Joey'a (Gus pokazuje mi swój podpisany

egzemplarz "The Blood Of The Kings" vol 1. -

przyp. red). Jestem ich prawdziwym fanem.

Cokolwiek robię w nawiązaniu do Manowar,

robię uczciwie. To nie jest tak, że próbuję zrobić

coś w stylu Manowar, dlatego że wydaje

mi się, że w Niemczech coś tam... Nie, nie,

nie, nie. Jestem szczerym przyjacielem Rossa,

znam osobiście wielu muzyków zaangażowanych

w Manowar. Pamiętam, że odkąd pierwszy

raz usłyszałem "The Triumph Of

Steel", chodziło za mną pytanie, co stanie się

w następnej kolejności? Starałem się wyobrazić

sobie, jakby to było wejść w ich buty, i co

Joey mógłby wymyślić na następnym albumie.

David pomógł mi w realizacji tej wizji. Pracowaliśmy

tak jak dawniej, w tym sensie, że gitarzysta

komponował wspólnie z basistą. Wracając

do pytania, odpowiem, że muzycy Manowar

czuliby swego rodzaju satysfakcję z

"Power Of The Chosen One". Wiem też, że

Joey DeMaio doskonale zna Feanor.

Nie ulega wątpliwości, że jesteś prawdziwym

fanem Manowar. Spróbujmy teraz

zmierzyć się z kolejnym odważnym stwierdzeniem.

Mianowicie, czy byłoby fair powiedzieć,

że "Power Of The Chosen One" jest

co najmniej równie udaną, a może i lepszą

płytą, niż wszystkie nowe albumy studyjne

nagrane przez Manowar w XXI wieku?

(zastanawia się) Nie wiem. W mojej subiektywnej

opinii, coś się drastycznie zmieniło w

Manowar po "The Triumph Of Steel". Lubię

"Warriors Of The World", ale poziom leciał

w dół po równi pochyłej, tak w kwestii kompozycji,

jak i innych aspektów. Jedną z rzeczy,

o których rozmawiałem z Davidem, i którą

chciałbym się z Tobą podzielić, jest odczucie

zachwytu podczas słuchania "The Triumph

Of Steel", że słyszę gitary w prawym uchu, a

bas w lewym uchu; zespół brzmi przy tym niebywale

zwarcie (Gus wymachuje pięśćmi i imituje

metalowy czad - przyp. red). Zapytałem

Davida, jak oni tego dokonali? Czy wykorzystali

tam jakieś studyjne sztuczki, typu cięcie

mikro-fragmentów, specjalna edycja... Nie,

nie, nie, nie. David odparł: "to jest prawdziwa

muzyka, ludzie grają w tym samym pomieszczeniu

widząc się nawzajem, true heavy metal". Wywarło

to na mnie ogromne wrażenie. Uwielbiam grać

z osobami, których dobrze znam i rozumiem.

W obecnych czasach zbyt wielu młodych muzyków

komponuje coś w piwnicy, nadużywając

komputerów. Są w stanie zrobić niemal

wszystko: perkusję, klawisze, gitary i wszystko

inne, używając tylko komputery. Brakuje

interakcji pomiędzy prawdziwymi muzykami.

FEANOR 31


Coś jest po drodze gubione. Ważnym aspektem

"Power Of The Chosen One" jest, że

chcieliśmy zrobić to tradycyjnie - spotkać się

w jednym miejscu, grać razem w studiu i w salach

prób. Wprawdzie dużo robiliśmy też na

odległość, wymieniając się plikami oraz opiniami

on-line, ale ostatecznie materiał reprezentuje

nasze prawdziwe muzyczne osobowości

w świeżej odsłonie.

Drugim wielkim i legendarnym zespołem,

który ma wiele wspólnego z Feanor, jest Wizard.

Ich wokalista Sven D'Anna dołączył

do Was w 2016r., zaśpiewał już na poprzednim

albumie "We Are Heavy Metal", a teraz

na "Power Of The Chosen One". Jestem pod

wrażenie jego śpiewu, i zastanawiam się, w

jaki sposób udaje Wam się owocnie współpracować,

skoro on mieszka w Niemczech, a

Ty w Argentynie?

To zabawna historia. Usłyszałem o Svenie po

raz pierwszy w 1998 roku, kiedy ukazała się

płyta Wizard "Bound by Metal". Mój argentyński

znajomy prowadził magazyn muzyczny.

Otrzymał przedpremierowy egzemplarz

prasowy tego albumu i zadzwonił do mnie:

"Hey, Gus, dostałem fajną muzykę z Europy,

przyjdź do mnie do domu i koniecznie posłuchaj

tego". Poszedłem, posłuchałem i odleciałem.

Mówię o 1998, ok? Więc nie było e-maili.

Napisałem ręcznie list, jak to się normalnie

robiło i wysłałem go do Svena do Niemiec.

"Hey man, uwielbiam Twoją muzykę, jestem pod

wrażeniem Twoich umiejętności wokalnych, uważam

Ciebie za znakomitego wokalistę; a oto mój zespół,

wydaję właśnie pierwsze demo" itd. Sven wysłuchał

mojego demo, odpisał, że znakomita muzyka

i pozostaliśmy w kontakcie. Następnie,

kiedy w 2001 roku ukazało się moje pierwsze

mini-CD "Esto Es Para Vos", Sven pojawił

się tam jako gość specjalny na jednym utworze.

Oznacza to, że Sven pojawił się w Feanor

już niemal dwadzieścia lat temu. Przez cały

ten czas utrzymywaliśmy przyjazną znajomość,

słuchałem Wizard, i swobodnie rozmawialiśmy

o ewentualnej współpracy w przyszłości.

Ostatni album Feanor w języku hiszpańskim

ukazał się w 2010r. ("Hellas" - przyp. red), a

następnie zmieniliśmy wokalistę. Naturalnym

wydawało się zaproponowanie tej roli Svenowi.

"Hey Sven, jesteśmy przyjaciółmi, mam wolną

posadę wokalisty, co Ty na to? Come on, chodź

śpiewać ze mną!" Podobał mu się ten pomysł i

tak zrobiliśmy. Znamy się od dwudziestu lat,

więc nie było problemu.

Czy Sven mówi po hiszpańsku?

Po hiszpańsku nie, trochę po włosku.

Możliwe, że czegoś nie zrozumiałem. Sven

zaśpiewał na jednym utworze Feanor w okresie

hiszpańskojęzycznym...

Sven zaśpiewał w 2001 roku po angielsku.

Utwór nazywał się "Houses Of Fire". Pewnie

można ją gdzieś jeszcze znaleźć. Jest choćby

na Bandcamp.

Co sądzisz o najnowszej płycie Wizard

"Metal in My Head"?

Napisałem jeden utwór z tej płyty "Whirewolf"

i zagrałem tam na fortepianie. To ballada,

więc można powiedzieć, że jestem odpowiedzialny

za zmiękczenie tego albumu (śmiech).

Zagrałem też intro do otwierającego płytę "I

Bring Light Into The Dark". Znam wszystkich

członków Wizard osobiście, jesteśmy przyjaciółmi.

Kilka razy poleciałem do Niemczech i

uczestniczyłem w ich próbach. Feanor i

Wizard to dwa różne zespoły, ale wiele nas

łączy. Cieszę się ich sukcesem, a gdybyś zapytał,

uważam, że powinni oni zdobyć popularność

znacznie wcześniej. W tej chwili Wizard

rządzi i dzieli na niemieckich listach przebojów.

Wiem, że ich muzyka jest prawdziwa i

Foto: Feanor

zasługują na to. Jestem pod ich wrażeniem.

Jedyne zastrzeżenie mam takie, że powinni

oni nagrywać akustyczną perkusję. Mówiłem

już to im: "Snoppi, żadnego midi, żadnej elektroniki;

musisz nagrywać na prawdziwym instrumencie,

w studio, z prawdziwym brzmieniem". Słychać różnicę,

teraz brzmienie jest świeże i soczyste.

Ogólnie rzecz biorąc, oba zespoły Feanor i

Wizard pozytywnie na siebie wpływają. Wiele

nas łączy - zarówno słabości, jak i mocne

strony.

Mówiliśmy już o Tobie, o wokaliście i o

gitarzyście Feanor, a co dobrego chciałbyś

powiedzieć o drugim gitarzyście Walterze

Hernandez, oraz o perkusiście Emiliano

Wachs?

Emiliano jest ekonomistą, fachowcem z magistrem,

więc za dnia nosi garnitur i krawat.

Lecz wieczorami, jak przychodzi co do czego,

zamienia się w metalowego wariata, co widać

na video. Bębni w Feanor od samego początku

istnienia zespołu. Mądry i dobry przyjaciel,

z niesamowitym wyczuciem perkusji. W jego

żyłach oprócz metalu płyną też inne muzyczne

inspiracje i jest otwarty również na inne

style niż heavy metal. Mamy taki utwór "Bringer

Of Pain" na "Power Of The Chosen One"

i możesz się wsłuchać, jak on tam gra na hihat.

Brzmi niezwykle jak na heavy metal. Typowy

heavy metalowy perkusista zrobiłby to

prościej, a on pokazał kunszt na "Bringer Of

Pain", co odkryjesz, jak się wsłuchasz w hihat.

Walter jest fantastycznym, bardzo utalentowanym

gitarzystą i równie zaufanym

przyjacielem. Ma bardzo spokojną osobowość,

jest cichy i opanowany. To dobrze, że David i

Walter są jak ogień i woda, bo dzięki temu nie

ma pomiędzy nimi żadnych spięć.

Gus, jesteś nie tylko basistą, ale multiinstrumentalistą.

Zagrałeś na "Power Of The

Chosen One" na: akustycznym basie, czteroi

pięcio-strunowym basie, oud, fortepianie,

bouzouki, a poza tym, w innym zespole

Montreal, grasz na kayboardzie. Oud jest

kombinacją jedenasto-strunowej akustycznej

gitary ze skrzypcami (bo nie ma progów).

Bouzouki to zaś grecka gitara z sześcioma

strunami (aczkolwiek Irlandczycy zaadoptowali

ją z ośmioma strunami), przypomina

mandolinę, ale z niższym strojeniem. Nie

spotkałem się dotąd z tymi instrumentami.

Czy mógłbyś lepiej opisać ich rolę?

Wow, man, widzę że naprawdę odrobiłeś swoje

zadanie przed spotkaniem. Pozwól, że wyjaśnię

to krok po kroku. W kwestii gry na basie,

moim idolem jest Joey DeMaio, i tak

samo jak on, gram na cztero- i pięcio-strunowym,

a także na akustycznym, basie. Mam w

domu fortepian, i gra na nim przyszła mi naturalnie,

po opanowaniu basu. Kiedy komponowałem

"The Odyssey" (chodzi o "The Return

of the Metal King (the Odyssey in 9 Parts)" z

najnowszej płyty Feanor - przyp. red.), stwierdziłem,

że potrzebuję nadać mu nieco greckiego

charakteru w warstwie instrumentalnej.

Nie mówię o japońskiej odmianie, nie mówię

o niemieckiej odmianie, lecz o 100% greckiej

historii. Studiowałem to i dużo rozmyślałem,

jak mógłbym to ukazać. Okazuje się, że bouzouki

jest najbardziej swojskim instrumentem

w Grecji. Znałem bouzouki już od jakieś czasu,

grałem na nim dawniej, ale nigdy dotąd gry

na nim nie nagrywałem. Był to pierwszy instrument,

o jakim pomyślałem w omawianym

kontekście. Zwróciłem się do greckiego stowarzyszenia

w Argentynie, poszedłem z nimi

biesiadować i poprosiłem, żeby przypomnieli

mi grę na bouzouki. Co do oudu, jego opanowanie

jest niezwykle trudne. To nie jest instrument

grecki, lecz ma bardzo specyficzne,

śródziemnomorskie brzmienie. Oud jest podobny

do gitary, ale, tak jak powiedziałeś, nie

posiada progów. Na jego temat rozmawiałem

również z tym samym greckim stowarzyszeniem.

Okazało się, że znają oni oud, więc pokazali

mi jak na nim grać. Na pewno nie nazwałbym

siebie mistrzem bouzouki, ani mistrzem

oud, ale myślę, że nauczyłem się na

tyle dobrze, że mogłem zarejestrować je na

"The Odyssey" i przekazać za ich pośrednictwem

swoją wizję pewnych fragmentów

32

FEANOR


utworu. Jestem zadowolony, że osiągnąłem

taki a nie inny efekt, bez gitar, bez wiolonczeli,

lecz właśnie z bouzouki oraz oud. Efekt

brzmi z pewnością unikalnie, i odzwierciedla

śródziemnomorską atmosferę. Mam nadzieję,

że ludzie, zwłaszcza fani z regionu śródziemnomorskiego,

słuchając tego utworu, poczują

dokładnie to, co usiłowałem przekazać.

Wynika stąd, że o ile grasz true heavy metal,

o tyle pozostajesz cały czas otwarty na inspiracje

spoza tego gatunku muzycznego.

Chciałoby się powiedzieć, że Feanor stanowi

platformę do jednoczenia wszystkich ludzi

na świecie, którzy wierzą w heavy metal.

Czy chciałbyś, żeby Feanor pełnił funkcję

takiej platformy?

(zastanawia się) Nigdy nie myślałem o tym w

ten sposób. Spróbuję odnieść się do pytania

następująco. W dawnych czasach, powiedzmy,

że w latach 80. XX wieku, nie mieliśmy

wielu różnych podgatunków metalu. Był

thrash, heavy metal, później death metal...

wiesz, może cztery czy pięć. A dzisiaj mamy

całe mnóstwo podgatunków metalu. Jako zróżnicowana

społeczność metalowa, uczymy się

utrzymywać przyjacielskie więzi pomimo różnic

i ponad różnicami. Możesz mieć inny

gust muzyczny ode mnie, ale wciąż pozostajemy

kumplami, możemy razem się napić, i to

samo tyczy się wielu innych różnic i sytuacji.

Nie mam żadnych problemów z ludźmi, którzy

myślą kompletnie inaczej ode mnie, mają

różne wierzenia, historie życiowe, wyznają inne

religie. Myślę, że jako społeczność metalowa,

uczymy się każdego dnia, jak pokonywać

takie bariery i stawać się bardziej empatycznymi

oraz wzajemnie akceptującymi się. Byłoby

wspaniale, gdyby nasza muzyka była jedną z

metod realizacji takich dążeń. W skład Feanor

wchodzą muzycy z trzech różnych kontynentów:

obu Ameryk i Europy. Bardzo zależy

mi, aby łączyć ludzi, których wiele różni. Gatunek

ludzki ma zbyt długą historię wojen.

Pieprzyć wojny. Powinniśmy być zjednoczeni

i szanować się wzajemnie. Wiesz, możesz

polecieć do Stanów Zjednoczonych i zobaczyć

ludzi, którzy to, tamto, co innego... Nie, nie,

to głupie podziały. Każdy z nas jest tylko człowiekiem.

Powinno bardziej zależeć nam na

wzmacnianiu tych elementów, które nas łączą,

zamiast wzmacniać to, co nas dzieli. Cóż, jeśli

chcesz znaleźć coś, co dzieli ludzi, pomysłów

nigdy nie braknie, a to droga donikąd. Podsumowując,

byłoby wspaniale, gdyby nasza muzyka

łączyła ludzi.

Języki również są elementem dzielącym. Jestem

zbyt młody, aby się o tym wypowiadać,

ale podobno w czasach komunistycznej Polski,

czyli w latach 80. XX wieku, wiele osób

w Polsce nie znało języka angielskiego, ale

pomimo tego angielskojęzyczny metal miał

moc łączenia ludzi.

Podobnie było w Argentynie. Jeszcze kilka lat

temu prawie nikt nie znał tutaj języka angielskiego.

Do dziś 6 lub 7 spośród 10 zespołów

w Argentynie ma teksty utworów po hiszpańsku,

ale obecnie społeczność metalowa nie

przejmuje się, po jakiemu śpiewa wokalista.

Inaczej było w poprzednim stuleciu. Jeśli zespół

metalowy w Argetynie śpiewał wtedy po

angielsku, metalowcy krzywo na niego patrzyli,

oczekując aby przestawił się na hiszpański.

Na szczęście już się to zmieniło, i ludzie mają

bardziej otwarte umysły. Popatrz np. na niemieckojęzyczny

Rammstein, który jest słynny

na całym świecie. Nikt nie rozumie tekstów

ich utworów, ale wielu fanom kompletnie

to nie przeszkadza. Dwa pierwsze longplaye

Feanor ("Invencible" 2005r. oraz

"Hellias" 2010r. - przyp. red.) ukazały się w

całej Europie, pomimo tego, że były po hiszpańsku.

Spotkały się z pozytywnym odzewem

niezależnie od bariery językowej.

Co konkretnie chciałbyś osiągnąć na metalowej

scenie z "Power Of The Chosen One"?

Wiesz, to jest pytanie o mindset. Chciałbym

osiągnąć tak wiele, na ile mnie stać. Popatrzmy

na końcówkę utworu "Rise Of The Dragon".

Mieliśmy aż 33 kompletnie różne jego

warianty. Pracowaliśmy niestrudzenie aż do

Foto: Feanor

momentu, gdy uzyskaliśmy odpowiednią wersję.

Tak samo jest z całym "Power Of The

Chosen One". Zależało mi od pierwszego

dnia, żeby, jak już się to ukaże, to żebym był

absolutnie pewny, że powstało najlepsze, co

byliśmy w stanie stworzyć. Najlepsza produkcja,

najlepsza sekcja instrumentalna, najlepsze

kompozycje, najlepsze wokale itd. Teraz

mogę spokojnie iść w nocy spać, ze świadomością,

że w pełni zrealizowałem swoje

ambicje. Jeśli słuchacze to lubią - pięknie. Ale

jak dla mnie, ja już jestem w pełni usatysfakcjonowany.

Zrobiłem to, na co tylko miałem

wpływ, w 100% perfekcyjnie. Jestem pewien,

że za 5 lat nie będą prześladować mnie myśli

typu "oh, nie, powinienem to czy tamto zrobić inaczej".

Nie, nie, nie, nie. Żaden etap powstawania

"Power Of The Chosen One" nie był ponaglany.

Nie myśleliśmy o rzeczach typu, "jak

to zrobić, aby się sprzedało i przyniosło zysk".

Włożyliśmy serce w każdy detal i czuję, że ten

album już zrealizował swój pełen potencjał.

Ile czasu zajęła sama sesja nagraniowa?

(zastanawia się) Zaczęliśmy w 2018r... Prawie

dwa lata.

Dwa lata w studio?

Yeah!

Niebywałe. Nie wiem jak to skomentować.

Dwa lata w studio! Inne zespoły nagrywają

dwa lub trzy tygodnie, a Wy dopracowywaliście

wszystko aż dwa lata w studio?

Nie, nie, nie, nie. Żadne dwa - trzy tygodnie!

Nagrywaliśmy dwa lata. Jedną ze spraw, o

których rozmawiałem z zespołem, jest taka, że

zależało mi na uzyskaniu prawdziwego brzmienia,

włącznie z prawdziwą perkusją oraz z

prawdziwymi wzmacniaczami, bez żadnych

pluginów. Więc kiedy nagrywasz w taki sposób,

za każdym razem potrzebujesz wejść do

studia ponownie, aby dokonać najmniejszej

zmiany. W konsekwencji spędziliśmy mnóstwo

czasu na nagrywaniu. Tak to jest, zwłaszcza,

że mamy skład międzynarodowy. Otrzymywałem

pliki on-line, analizowałem, czy

wszystko się w nich perfekcyjnie zgadza, odsyłałem

je z powrotem, żeby zagrali ponownie,

ze względu na jakiś detal, i tak to się przeciągało.

Przy okazji wychodzi, jak ważny jest

dla mnie ten aspekt heavy metalu, że nie

musimy śpieszyć się, aby nadążyć za szybko

przemijającymi trendami. Być może w innych

stylach jest tak, że zespoły muszą pędzić z

nagrywaniem, bo jeśli wydadzą płytę zbyt późno,

to zostaną uznani za wtórnych, albo za

przybyszów z innej planety, i nic nie osiągną.

Heavy metal tak nie działa. Pozostaje taki

sam, jak 5 lat temu, 10 lat temu itd. Jeśli tylko

wkładasz serce w swoją twórczość, i kochasz

to, co robisz, otrzymasz fajny efekt. Yeah, rejestracja

"Power Of The Chosen One" zajęła

nam wiele czasu, włożyliśmy w nią wiele pracy

i mnóstwo pieniędzy.

W utworze "Hell Is Waiting" mamy ostrzeżenie:

"False game, follow your heart and

win". Co jest według Ciebie tą fałszywą

grą?

(śmiech) Bardzo celny cytat. Ohohoho (zastanawia

się). Lubimy, gdy każdy słuchacz może

nadać inne znaczenie różnym zwrotom. Możliwe,

że ktoś pomyśli sobie o konkretnej sytuacji

z własnego prywatnego życia, ale fałszywa

gra będzie odnosić się do innych ludzi z otoczenia

słuchacza. Nie jestem pewien, czy rozumiesz,

o co mi tutaj chodzi?

O podążanie za własnymi gustami muzycznymi,

a nie za trendami?

Yeah, to jest jedno ze znaczeń, ale też chodzi

o uniwersalne podążanie za własnym sercem i

cierpliwe kontynuowanie obranego kursu.

FEANOR 33


Czasami ktoś stara się oszukać siebie, udając

kogoś innego, i to jest fałszywa gra. Ktoś inny

stara się wyglądać jak ktoś tam, i to też jest

fałszywa gra. A więc namawiam wszystkich,

żeby żyli w zgodzie z sobą, i z tym kim są, a

wtedy wygrają. Pójdą spać ze świadomością,

że postępowali prawidłowo. Ja to interpretuję

w taki właśnie sposób, ale rozumiem, że ktoś

inny może spojrzeć na ten tekst z innej perspektywy.

Kiedy zobaczyłem, że robisz coś na temat

"The Odyssey", od razu skojarzyłem to sobie

z Symphony X, który miał cały album o

takim właśnie tytule.

Oczywiście, znam Symphony X, ale nie kojarzę

ich "The Odyssey". Basista Symphony X,

Mike LePond, udziela się w solowym projekcie

Rossa The Bossa, stąd orientuję się, co to

jest Symphony X.

"The Odyssey" jest moim ulubionym albumem

Symphony X, może dlatego, że wydaje

mi się ich najbardziej zwartym, konkretnym i

zapamiętywalnym dziełem. W każdym razie,

wyjaśnij proszę rolę Odysei w utworze

zamykającym ostatnią płytę Feanor.

Odyseja opowiada historię długiej podróży

Ulyssesa do domu. Jest on oczekiwany przez

żonę, i musi sprostać wielu wyzwaniom oraz

przeszkodzom na drodze powrotnej do domu.

Czytając ten epos, starałem się wyobrazić sobie

poszczególne wątki i wyrazić je na swój

poetycki sposób. Uważam, że słabe byłoby odwzororywać

literalnie cały koncept na płycie,

słowo w słowo. Pozwoliłem sobie na swobodną

interpretację. Dla przykładu, w części

piątej zatytułowanej "Odysseus´s Mirror"

chciałem postawić Odyseusza przed lustrem i

rozstrzygnąć, czy to co mówi, jest prawdą czy

fałszem. Główny bohater książki kłamie przecież

syrenie, kłamie Cyclopowi i wielu innym,

po to aby uzyskać, co zechce. Uosabia on więc

naciągacza i kłamcę. A zatem, Odyseusz analizuje

swoją twarz w lustrze i zastanawia się,

czy zachowuje się w porządku. Dokonuje

autorefleksji. Wspominaliśmy już wcześniej o

tym, żeby być konsekwentnym wobec siebie

samego. Tutaj pojawia się pytanie: patrząc na

siebie w lustrze, czy widzisz siebie, a może

maskę? Taka refleksja przewija się zresztą

przez cały album. Sprowadza się to do podjęcia

wyzwania odnalezienia swojej prawdziwej

tożsamości, aby wydobyć ją do sfery świadomości

i nigdy więcej nie obawiać się jej jako

czegoś tajemniczego, nieznanego i groźnego.

Zdaję sobie sprawę, że jest to rodzaj poetyckiej

inwencji przeze mnie poczynionej, i nie

wszystkie spośród 9 części "The Return Of The

Metal King (The Odyssey)" wiernie opowiadają

historię przedstawioną w Odysei. Podam

inny przykład. W jednej sekcji zastanawiałem

się nad Ulyssesem i jego żoną, zacząłem

grać na instrumencie i przez moją wyobraźnię

przesuwały się obrazy o tym, jak bohater

poległ, będąc jeszcze daleko od domu. Wprowadziłem

wówczas własne poetyckie pomysły,

których nie znajdziesz w eposie.

Rozumiem, że myślałeś o Odysei również

przy okazji tworzenia innych utworów, a nie

tylko tego ostatniego?

W znaczeniu ogólnym, można tak powiedzieć.

Mamy np. utwór "This You Can Trust"

o tym, że musisz wierzyć w siebie, nie przyjmować

bezkrytycznie wszystkiego, co ludzie

Foto: Feanor

wokół wygadują, i szukać własnego przeznaczenia.

Może to trywialne pytanie, ale je zadam,

dobre słowo nie zaszkodzi: czy jesteś zadowolony

z supportu otrzymywanego od

Massacre Records?

Oczywiście, jestem zadowolony. "Power Of

The Chosen One" to nasz drugi album z

Massacre Records. To wspaniały label, czujemy

się częścią ich rodziny.

Czego możemy spodziewać się ze strony

Feanor w przyszłości?

Zaczynamy już komponować nowe utwory na

kolejną płytę. Mamy sporo świeżych pomysłów.

Kiedy spoglądam na dyskografię Feanor,

wychodzi mi, że wydaję płyty średnio co

pięć lat. To nie dobrze. Potrzebuję robić to

częściej. Tak więc rozpocząłem już pisanie

nowej muzyki. W normalnych okolicznościach,

chciałbym odbyć trasę koncertową po

Europie i obu Amerykach, ale teraz w związku

z pieprzonym "cowidem", nie wydaje mi się,

żeby było to możliwe. Wiem, że duże zespoły

przekładają teraz wszystko na 2022r. A skoro

duże zespoły tak robią, to nie pozostanie wtedy

wiele przestrzeni na średnie i małe zespoły,

więc nasza trasa po Europie będzie wydawać

się równie trudna w 2022r. Mam nadzieję, że

się uda, ale w tej chwili nie wiem i nie mogę

niczego obiecać. Nie mam kryształowej kuli,

aby przewidzieć przyszłość. Mogę natomiast

tworzyć nową muzykę i robię to. Na albumie

Feanor "We Are Heavy Metal" z 2016 roku,

pojawia się postać Gilgamesza z mezopotomskiej

mitologii ("The Epic of Gilgamesh Pt.1

(The Quest for Glory)" - przyp. red.). Pracuję

teraz nad kontynuacją tego wątku w ramach

utworu "Gilgamesh 2". Jestem wielkim fanem

nie tylko greckiej, ale również sumeryjskiej

historii. Komponuję też w tej chwili kilka innych

kawałków, więc jak tylko opadnie kurz

po szaleństwie związanym z premierą "Power

Of The Chosen One", zabiorę się intensywnie

za następny album.

Moim zdaniem Feanor potrzebuje dużej produkcji

koncertowej, podobnie jak Manowar

występował z rozmachem. Nie potrafię wyobrazić

sobie koncertowania Feanor w małej

salce i robienia streamingu on-line z takiego

wydarzenia. To nie pasuje do majestatycznego

charakteru Feanor. Potrzebujecie żywego

show w przestronnych miejscach koncertowych.

Nie lubię tej idei streamingu koncertu on-line.

To w ogóle nie pasuje do mojego sposobu postrzegania

muzyki. Jak najbardziej powinieneś

oczekiwać normalnych występów Feanor z

porządną oprawą sceniczną. Jest to jeden z

powodów, dlaczego nie wyobrażam sobie trasy

Feanor w tym roku. Jeżeli nie pozwolą nam

zrobić czegoś dobrze, to lepiej w ogóle tego nie

robić.

Nie da się ukryć, że jesteś perfekcjonistą.

Gus, czy chciałbyś jeszcze coś dodać na

zakończenie wywiadu?

Podsumuję, że "Power Of The Chosen One"

został stworzony z prawdziwą pasją, stanowi

efekt niestrudzonego dążenia do perfekcji i cechuje

się nieskazitelną uczciowością. Wszyscy

zaangażowani muzycy kochają to, co zrobili.

Mam nadzieję, że słuchacze to polubią, ale

niezależnie od ich opinii, ja mogę iść każdej

nocy spać w spokojnym przeświadczenu, że

zrealizowałem w pełni swój potencjał muzyczny.

Dziękuję za wywiad.

Gratuluję albumu, zrobiłeś wielki kawał

znakomitej muzyki.

Dzięki, miło to słyszeć. Kiedy byłem nieletni,

miałem w pokoju plakat Manowar. Kilka lat

później zacząłem z nimi grać, a teraz wydaję

dopracowaną do granic możliwości płytę z

Davidem Shankle. Marzenia się spełniają!

Sam O'Black

34

FEANOR



Total Human Distortion), no i Dragon zasnął

na lata…

Przebudzenie smoka

Dragon po ponad 20 latach milczenia wrócił do pełnej aktywności,

wraz ze świetnym albumem "Arcydzieło zagłady". Formuła charakterystycznego

dla katowickiej formacji thrash/death metalu została tu dopracowana

do perfekcji, a do tego Dragon brzmi na nim tak, jak nigdy

dotąd, klarownie i potężnie. Tym większa szkoda, że - póki co - nie ma

mowy o koncertowej promocji tego materiału. Lider grupy zapowiada jednak,

że wrócą na sceniczne deski tak szybko, jak się da, a póki co, żeby

nie marnować czasu, zespół przygotowuje już materiał na kolejny album.

Była to więc taka sama sytuacja, jakiej doświadczył

choćby Tony Iommi, kiedy wydawca

wymógł na nim, by wydał solowy album

pod szyldem Black Sabbath i wy też nie potrafiliście

odmówić?

Identyczna wręcz!

Nie minął rok od premiery "Twarzy" i Dragona

już nie było - na tamtym etapie było to

nieuniknione, wypaliliście się po latach intensywnej

pracy?

Trochę tak i trochę nie, a może faktycznie się

zmęczyliśmy, ale niekoniecznie muzycznie.

Inne wtedy były też perspektywy i możliwości

grania. Życie też nas dopadło, obowiązki

Tych 15 lat przerwy wyszło wam jednak chyba

na zdrowie, bo wróciliście z ogromną energią,

wręcz entuzjazmem - bardzo brakowało

tobie i Adrianowi Dragona, stąd pomysł reaktywacji?

Nawet nie wiedzieliśmy, jak bardzo nam tego

brakowało, dopóki nie zaczęliśmy znowu razem

grać! Kiedy pojawiła się inicjatywa "Metalmania

30 lat później" , postanowiliśmy

skrzyknąć się "na chwilę", zrobić z pięć numerów

na ten jeden koncert. Wystarczyło jednak

na pierwszej próbie razem zagrać "Armageddon",

"Beliar", "Upadły Anioł", "Łzy Szatana"

i wszystko było jasne. Cała radość wspólnego

grania wróciła w jednej chwili. A to, że

potem tę "Metalmanię" odwołano… w sumie

nic już nas nie odchodziło. (śmiech)

Krzysztof "Fazee" Oset to twój dobry znajomy,

graliście też razem w Kacie, stąd jego

akces na pozycję basisty był oczywisty?

Na pierwszych próbach graliśmy jeszcze z

Grzegorzem "Demonem" Mroczkiem, tak,

jak lata temu nagrywaliśmy "Fallen Angel"

czy "Scream Of Death". A gdy się okazało, że

Demon już nie może grać, absolutnie naturalne

było dla mnie, że zaproszę do kapeli mojego

serdecznego przyjaciela Faziego. To wspaniały

muzyk, wspaniały instrumentalista i

wspaniały kompan. Wspólne granie i komponowanie

to sama przyjemność.

HMP: Z perspektywy czasu oceniam, że

"Twarze" nie powinny być firmowane nazwą

Dragon, bo ta płyta, tak przecież odmienna

od waszych wcześniejszych dokonań, przyniosła

chyba w sumie zespołowi więcej

szkód niż korzyści?

Jarek Gronowski: Cześć! Przechodząc od

razu do rzeczy - tak, zgadzam się całkowicie.

To zresztą było trochę do przewidzenia…

Dragon to zespół death/thrashowy, to jest

"nasza" od zawsze i na zawsze muzyka. A tak,

trochę "na boku" z Fredem, pojawił nam się

pomysł zagrania, na chwilę, czegoś innego.

Trochę wstecz, do hard rocka, trochę do przodu,

do industrialu, ot, tak się bawiliśmy na

próbach i ostatecznie nam się trochę takiej

"dziwnej" muzyki nazbierało. Od początku jednak

chcieliśmy to wydać pod odrębna nazwą.

Miało to być "Virtual Vision" - takie dwa "V"

obok siebie. No ale tak, zainwestowaliśmy w

studio, chcieliśmy materiał wydać, a Tomek

Dziubiński (bo z nim się ostatecznie umówiliśmy)

strasznie namawiał na nazwę Dragon.

A nawet nie tyle namawiał, co postawił warunek.

I tak to poleciało… To nawet nie to, że

uważam, że ten materiał jest "słaby" czy się go

wstydzę, on po prostu nie powinien nigdy wychodzić

pod nazwą Dragon. No bo to nie jest

Dragon. (śmiech)

Foto: Dragon

zawodowe, rodzinne, ale przede wszystkim

moje inne propozycje i działania muzyczne.

Właśnie wtedy, po "Twarzach" mocno wszedłem

w Kata. Najpierw zrobiłem trasę "Szydercze

zwierciadło", gdzie grałem z Romkiem,

Fazim, Jackiem i Irkiem, potem z Piotrem

Luczykiem miałem projekt Adrenalina

(graliśmy m.in. koncert na zlocie fanów

Metalliki - wyszedł z tego nawet album koncertowy),

ta Adrenalina przekształciła się w

Kata z epoki "Mind Cannibals" - no i nie

miałem czasu na Dragona. Golem (Tomek

Dańczak, nasz ówczesny bębniarz) poszedł do

Darzamat, potem do Crystal Viper, po jakimś

czasie dołączył do niego Tomek Woryna (bas

z okresu "Twarzy"), Fred nagrywał z Piotrem

Sobaszkiem (mieli taki bardzo fajny projekt -

Z perkusistami mieliście już jednak problem:

Krystian "Bomba" Bytom odszedł do Iscarioty,

Ireneusz Loth zastąpił go na krótko -

domyślam się, że rozstaliście się z nim z

podobnych powodów co Roman Kostrzewski,

aż do trzech razy sztuka, skład dopełnił

znacznie od was młodszy Mikołaj Toczko

i był to strzał w przysłowiową dziesiątkę?

Kłopoty "perkusyjne" spowodowały, że "Arcydzieło..."

ukazało się "dopiero" w roku 2021.

Gdzieś nam rok dobry po drodze umknął.

Wiadomo - Dragon to granie gęste, techniczne,

wymagające sporo kombinowania, sporo

pracy na próbach, żeby się motywy dobrze

poukładały, harmonijnie ze sobą zgrały. A

myśmy grali raz w tygodniu, w niedzielę rano,

i praktycznie tylko na tych próbach materiał

szlifowali. No to nam tak niesporo szło, że po

tym, jak wspólnie z Bombą zgraliśmy "Przemoc",

to praca nad "R.T.H." tak się wykrzaczyła,

że zarzuciliśmy dalsze zgrywanie materiału,

a jak się okazało, że Bomba częściej

prób grać nie może, konieczna stała się zmiana.

Irek był naturalnym kandydatem - od lat

się znamy i kolegujemy, bębniarz to przedni,

akurat rozstał się z Romanem - zaprosiliśmy

go do wspólnego grania. Na początku dobrze

nam się pracowało, ale z biegiem prób widać

było, że inaczej podchodzimy do muzyki. Irek

wolał klasyczny metal, my mocny napieprz. A

jeszcze pojawiły się różnice dotyczące przyszłości

kapeli - Irek wyobrażał sobie to raczej

jako jednorazowy projekt muzyczny, a my nalegaliśmy,

żeby grać również nasz "dragonowy"

repertuar… no i kolejny rok minął. A potem

nadszedł czas Mikiego - posłaliśmy mu

materiał do zrobienia, a on w parę tygodni

wszystko opracował i to tak, że nie mieliśmy

najmniejszych uwag do jego propozycji. Gra

idealnie tak, jak chcieliśmy, żeby to było zagrane.

36 DRAGON


Z koncertu Partyzanta pamiętam, że to bardzo

uniwersalny, zdolny bębniarz, a zawartość

"Arcydzieła zagłady" potwierdza, że

świetnie odnalazł się również w jednoznacznie

metalowej stylistyce?

Powiem nawet inaczej - Mikołaj to na wskroś

metalowy bębniarz, który świetnie odnajduje

się również w nieco lżejszej stylistyce. Ale jego

"core" to metal - Slipknot, Gojira, takie "gęste"

klimaty perkusyjne.

Wiele bardziej znanych zespołów reaktywuje

się tak naprawdę nie wiadomo po co, to

jest w sumie tylko dlatego, żeby trochę pograć

i zarobić. U was nie było o tym mowy,

powrót był równoznaczny z podjęciem prac

nad szóstym albumem?

Absolutnie tak. Jak tylko uznaliśmy, że idziemy

dalej niż ta cała "Metalmania 30 lat później"

(czyli gdzieś tak na drugiej próbie) było

jasne, że będziemy robić kolejny, piąty, album

("Twarze" to, będę się upierał, Virtual Vision -

śmiech).

Trafiły nań wyłącznie najnowsze kompozycje,

nie sięgałeś tu do jakichś remanentów z

lat 90. czy z następnych dekad?

Nie, żadnego odgrzewania starych bułek.

Wszystko było komponowane na świeżo, począwszy

od "Skazy" (która zaczęła się rodzić

wiosną 2017) przez "Przemoc" i "RTH" (wiosna

2018), "Arcydzieło zagłady" (lato 2018),

"Kłamcę" (jesień 2018) , "Nie zginaj kolan" i

"Czas umiera" (2019) aż po "Klatkę przeznaczenia"

(lato 2020). Jasne, poszczególne

riffy, motywy, fragmenty solówek tkwią czasem

w głowie latami, i pojawią się znienacka

(solówka z "Przemocy", riff początkowy z

"R.T.H.") ale całościowo kompozycje są nowe,

nieśmigane.

To prawda, że w pewnym momencie zacząłeś

iść w bardzo progresywnym kierunku,

czego efektem było wzbogacenie poszczególnych

kompozycji o tyle instrumentalnych

wątków, że aż musieli interweniować koledzy?

(śmiech)

Razem z Fazim tak nas czasem ponosiło

(śmiech). Numery powstawały najpierw w

wersjach instrumentalnych - nie zawsze było

dość miejsca na ryby wokalne, a kolejne motywy

i zagrywki przeplatały się coraz to gęściej.

Potem mieliśmy "piosenki" po 10 minut…Tu

duża rola Freda, który, słysząc ten nasz barokowy

rozmach wołał: "Panowie, a gdzie ja? Tu

jakiś wokal jest potrzebny!".

W sumie od początku istnienia Dragon znany

był z długich, rozbudowanych kompozycji,

nie jest to więc w waszym przypadku

żadne novum. Ciekawi mnie bardziej, czy po

tylu latach rozbratu z zespołem było ci łatwo

ponownie wpasować się w jego stylistykę,

zaproponować coś, co od razu fanom będzie

kojarzyć się z Dragonem?

Jak już mówiłem - Dragon to nasze prawdziwe

"ja", to nasza stylistyka, mocny, brutalny

death/thrash metal z progresywnym zacięciem.

Taka muzyka jest we mnie od zawsze,

takiej muzyki słucham, taką komponuję i taką

najbardziej lubię.

Fazee był tu chyba bardzo pomocny, nie tylko

mając wpływ na aranżacje twoich kompozycji,

ale też pisząc utwór tytułowy?

Totalnie! Bez Faziego "Arcydzieło..." by nie

powstało, i nie tylko dlatego, że napisał rewelacyjny

numer tytułowy,

ale utworzyliśmy

taką mega-sprawną

spółkę aranżacyjną. On

też "szlifował" moje

czasami nieuczesane

kompozycje i motywy,

nadawał im konstrukcji

(ja zresztą zrobiłem tak

samo z "Arcydziełem..."

- śmiech). Obaj jesteśmy

nadaktywni, wrzucamy

mnóstwo zagrywek

i patentów, to potem

ten drugi doprawia.

Trudniej pisze się, czy

już dopracowuje dany

utwór, kiedy to pojawia

się wiele opcji i możliwości

aranżacyjnych?

Ja, w pewnym sensie,

cały czas "komponuję",

mnie się riffy w głowie

wciąż nowe kłębią i jak

tylko łapię gitarę w rękę,

to "wyskakują", tak,

że zbieranie materiału

na numer to nie jest dla

mnie duża trudność.

Zabawa się zaczyna,

kiedy muszę te patenty

i zagrywki jakoś poukładać,

zrobić "porządek

na strychu". Wtedy

utwór nabiera swojej

Foto: Wojciech Ziemski

struktury, kształtu. No a kolejny etap, to jak

moje pomysły przedstawiam na próbach reszcie

kapeli. I zaczyna się wtedy jazda. A tu harmonie

inne, a tu tempa do zmiany, a tutaj to,

a tutaj tamto, a może zmienimy strój wioseł, a

gdzie wokale? To jak układanie puzzli - uwielbiam

ten stan, wtedy, kiedy czujemy, że powstaje

coś nowego.

Wyprodukowaliście "Arcydzieło zagłady"

sami, wraz z Tomaszem Zalewskim, co chyba

ułatwia wiele spraw, jeśli ma się oczywiście

sprecyzowaną wizję całości, nie zdaje się

na przypadek podczas nagrań?

My z Fazim mieliśmy wizję naszej muzyki jasno

sprecyzowaną, z kolei Zed to jest po prostu

Arcymistrz brzmienia. Połączyliśmy więc

siły, nasze oczekiwania i jego umiejętności - a

końcowy efekt uważamy za znakomity.

Podoba mi się brzmienie tej płyty - śledziłeś

obecną scenę metalową, miałeś dość syntetycznych,

nijakich dźwięków, striggerowanych

bębnów, etc. - to miał być żywy, potężny

sound, taki jak w czasach, kiedy choćby

nagrywaliście w Giełdzie na taśmę "Fallen

Angel" czy "Scream Of Death"?

To jest tak…. faktycznie chciałem osiągnąć

"żywy, potężny sound", żeby był naprawdę

metalowy a nie "plastikowy", jak to czasami

się zdarza przy zbyt przepracowanych brzmieniowo

płytach, ale z kolei to brzmienie "Fallen..."

czy "Scream…" tak, chciałem nawiązać

do tego, jak wtedy brzmiał metal - ciężko,

mocno, naturalnie, ale na wymienionych

przez ciebie płytach rezultat nie był do końca

taki, jaki sobie wyobrażaliśmy. Szczególnie

ucierpiał na złej realizacji "Fallen..." - to była

pierwsza deathmetalowa płyta nagrywana w

Polsce, operatorzy ze Studia Giełda zupełnie

nie byli na taką estetykę przygotowani, traktowali

nas trochę jak żart i w rezultacie efekt

końcowy wyszedł taki trochę "piwniczny". Na

"Scream..." było już dużo lepiej, ale i tak nie

ma żadnego porównania do obecnych możliwości

i talentu Zeda. "Arcydzieło..." jest na

pewno najlepiej wyprodukowaną i nagraną

płytą Dragona!

Pełna zgoda! Teksty to ponownie twoje dzieło

i wnoszę z nich, że wciąż najbardziej interesuje

cię człowiek jako taki, z jego wszystkimi

słabościami i wadami. W obecnych

czasach są one jeszcze bardziej widoczne, niż

choćby w latach 80. czy 90., co nie jest zbyt

dobrym prognostykiem dla ludzkości jako takiej?

To prawda. Zmieniłem sposób opowiadania,

ale tematyka wciąż jest zbieżna z naszymi

wcześniejszymi utworami. Wciąż w centrum

jest Człowiek (to "arcydzieło zagłady") - ofiara

własnych słabości, igraszka w rękach okrutnych,

bezlitosnych mocy, wciąż wracam też

do Upadłego Anioła, zbuntowanego przeciw

władzy Ojca ("Klatka przeznaczenia"). No i

Apokalipsa, koniec wszechrzeczy, tytułowa

Zagłada, ku której zmierza ludzkość.

Ballada nie jest czymś typowym w dorobku

Dragona - skąd pomysł na "Czas umiera",

zresztą w sumie utwór dla tej konwencji dość

nieoczywisty, z bardzo intensywną końcówką?

Kiedyś, kiedy graliśmy jedną z pierwszych

wspólnych z Irkiem prób, tak sobie na sucho

zacząłem przygrywać delikatny motyw, który

miałem w głowie. A Irek, jak tylko usłyszał te

dźwięki, to się totalnie zapalił. "Musimy z tego

DRAGON 37


zrobić balladkę, no musimy!". No i jak powiedział,

tak skomponowałem. Na koniec wrzuciłem

do niej "dragonowe" granie i totalny

napieprz, więc koniec końców spodobała się

nam wszystkim na tyle, że wylądowała na płycie.

Muszę powiedzieć, że duże piętno odcisnął

na warstwie instrumentalnej utworu Miki,

który podszedł do wykonywanej przez siebie

partii w bardzo niekonwencjonalny sposób.

Wystarczy posłuchać zakończenia. (śmiech)

Ten materiał aż prosi się o koncertowe wykonania,

a tu nic z tego, pandemia... Uznaliście

jednak, że skoro płyta jest gotowa, to nie ma

co zwlekać z jej premierą, licząc, że koncerty

w końcu wrócą, nawet jeśli z jakimiś obostrzeniami

czy limitami publiczności, ale zawsze?

Już aż za długo zwlekaliśmy z jej wydaniem -

już się materiał na jej następczynię ostro pisze!

Trudno, pandemia nie pandemia, trzeba

było tę płytę wydać. Swego czasu tak "przenosiliśmy"

materiał na "Sacrifice" - nic nowego

nie powstaje, wciąż się grzebie w niezamkniętych

formach, bez sensu. Choć prawda,

że brak możliwości promowania płyty live jest

naprawdę ciężki, przed covidowymi czasami

do głowy by mi nie przyszło - płyta to się z automatu

wiąże z trasą promującą - z ogrywaniem

materiału na żywo, z fanami. Trudno,

czekamy niecierpliwie końca z nadzieją na

koncerty.

Wyobrażasz sobie sytuację, że nie ma już

koncertów? Byłby to chyba zabójczy cios dla

muzyki, nie tylko metalowej, ale generalnie

jako takiej?

Nie, to się musi kiedyś skończyć, oby jak najprędzej.

Jestem z natury optymistą i wierzę, że

już jesienią będzie możliwe granie live.

Z tych naszych klasycznych zespołów lat 80.

chyba tylko wy, Stos i niedawno reaktywowany

Open Fire nie macie na koncie regularnego

albumu koncertowego - będzie co nadrabiać,

gdy już granie na żywo będzie możliwe,

doczekamy się więc waszej płyty live, choćby

na zbliżające się wielkimi krokami 40-lecie

zespołu w roku 2024?

Bardzo byśmy chcieli, chyba najlepiej w formule

DVD (z obrazem). To wszystko zależy

oczywiście przed wszystkim od końca pandemii

i tego, w jakiej sytuacji ona zostawi cały

rynek muzyczny. Jak się będzie grało koncerty,

w jakich warunkach itp. Ale jeszcze raz potwierdzę,

nagranie koncertowego materiału,

najlepiej z obrazem, to nasze marzenie, może

nawet więcej, nasz plan na nadchodzący czas.

No i kolejna płyta!

Wojciech Chamryk

Druga szansa

- Trzeba grać i czerpać z tego przyjemność - mówi Matt Lipik. Trudno się

z takim podejściem nie zgodzić, tym bardziej, że jego Asylum wrócił właśnie do

pełnej aktywności po blisko 10-letniej przerwie. Na początek zespół wydał nakładem

niemieckiej firmy Metal Blast Records debiutancki album "Independent" z

roku 2010, który wtedy trafił do szuflady, a w nowym składzie pracuje nad premierowym,

jeszcze mocniejszym materiałem.

HMP: Asylum to świetna nazwa dla metalowej

kapeli, ale bardzo już wyeksploatowana

- mimo to uznaliście w roku 2006, że warto

wybrać właśnie ją, tym bardziej, że w Polsce

nie była dotąd wykorzystana?

Matt Lipik: W tym czasie nazwę Asylum zaproponowałem,

bazując bardziej na własnych

odczuciach i tym co głęboko we mnie siedziało,

gdyż każde wyjście na próbę było dla mnie swoistym

azylem, ucieczką od codziennych obowiązków,

problemów, zajęć, czasem nawet od

rodziny. Asylum mi to wtedy dawało, pomyślałem

więc że taka nazwa jest idealna dla zespołu,

który to moje zdanie potwierdził i tak

pod tym szyldem zaczęliśmy muzyczną przygodę,

nie zastanawialiśmy się wtedy nad tym czy

Asylum jako nazwa jest wyeksploatowana czy

nie, dla nas było OK i był to nasz azyl.

Na początku często zresztą zmienialiście nazwy,

skład również był dość płynny i dopiero

na etapie EP "Beyond Beliefs" wszystko trochę

okrzepło, zaczęło zmierzać w odpowiednim

kierunku?

Tak, "Beyond..." było taką wisienką na torcie,

z racji właśnie ustabilizowanego składu; częste

przetasowania niestety nie pozwalały na ukończenie

materiału, ale kiedy znaleźliśmy odpowiednie

osoby w tym charyzmatycznego wokalistę

(Maro Kaszyca), wspólnie stwierdziliśmy

że to jest to i przyszedł czas by zarejestrować

utwory w studio. Materiał który znalazł się na

EP-ce dał nam wiele radości, choć patrząc z

perspektywy czasu, dużo można byłoby w nim

zmienić. Dla nas jednak jest to historia, która

ma wiele dobrych i złych wspomnień, ale napewno

ukształtowała Asylum w pozytywny sposób.

Pomimo kolejnych zmian składu dość szybko

sfinalizowaliście sesję nagraniową debiutanckiego

albumu "Independent". Paradoksalnie

ten przełomowy dla zespołu krok stał się zarazem

początkiem jego końca, bo minęło raptem

kilka miesięcy i było już po Asylum - co

takiego się stało, że tak nieoczekiwanie zakończyliście

działalność?

Po nagraniu "Beyond Beliefs" skupiliśmy

wszystkie moce twórcze i zaczęliśmy prace nad

nowym materiałem. Finalnie mieliśmy utwory,

które można powiedzieć były szkieletami tego,

co znalazło się na "Independent", ten materiał

był prezentowany na koncertach w Polsce i we

Francji. Niestety po tej ostatniej trasie stwierdziliśmy

że wokal musi zostać zmieniony i

miejsce Mara zajął Paweł "Zły" Kiedziuch

(bas/vox). Taki ruch wymusił na nas nowe aranżacje

tych utworów, tak by współgrały z nowym

wokalem. Paweł ciężko pracował nad formą

liryczną - był to jego debiut wokalny i udało

się, według mnie zrobił kawał dobrej roboty. Po

nagraniu "Independent" w nieistniejącym już

niestety Studio 78 zaczęliśmy przygotowywać

promocję materiału, organizując koncerty, niestety

nie było to łatwe; coraz mniej ludzi przychodziło

na gigi, zaczynała się ta era której teraz

doświadczamy, podziały obowiązków w zespole

nie były równe, na niektórych spadło

wszystko, niektórzy się wycofali - takie standardy

zespołowe. To wszystko zaczęło nas przerastać,

może nawet irytować, więc koncert w zakopiańskim

Ampstrongu (jak się później okazało)

był naszym pożegnalnym.

O wydawcę nigdy nie było łatwo, może powinniście

wykazać się większą cierpliwością?

W każdym razie "Independent" na lata stał się

taką zapomnianą płytą, wypuszczoną w minimalnym

nakładzie w postaci promocyjnych

CD-R - ta sytuacja musiała nie dawać ci spokoju,

stąd decyzja nie tylko o reaktywacji zespołu,

ale też jak najszybszym opublikowaniu

"Independent", początkowo w wersji cyfrowej

na Bandcampie?

Dokładnie. Po tych całych zajściach, każdy z

nas poszedł w swoją stronę, płyta trafiła do szuflady

i tak się zakończył etap metalowego Asylum.

Nikt nie pomyślał nawet o tym, by proponować

jakiejkolwiek wytwórni płytowej tego

krążka, byliśmy po prostu wypaleni i nie mieliśmy

ochoty dalej się w to bawić. Bodźcem do

reaktywacji zespołu stał się Maro Kaszyca,

który to zaproponował mi złożenie Asylum z

czasów "Beyond Beliefs" tylko na jeden charytatywny

koncert dla naszego znajomego Pawła

z KSU. Koncert odbył się w Zakopanem 23.08.

2019, zgromadzając niemałą publiczność. Znowu

we mnie zawrzało i po 10 latach "odpoczynku"

od trashowych nutek, doszło do mnie. że

nie można tego materiału tak zostawić i należałoby

dotrzeć z nim do szerszego grona - wiesz,

skoro ja miałem gęsią skórkę słuchając "Independent"

to może innym też się spodoba

(śmiech). Początkowo stwierdziłem, że płyta

będzie dostępna w wersji cyfrowej na Bandcampie

i z tamtego miejsca promowana, ale jak się

później okazało Metal Blast Records zainteresował

się tym materiałem i wytwórnia postanowiła

wydać album "Independent" w Niemczech

i Polsce.

Teoretycznie reedycja płyty nie jest niczym

skomplikowanym, jednak zważywszy fakt, że

skład firmujący "Independent" już dawno

przeszedł do historii, mogły być z tym problemy,

bo któryś z dawnych kolegów mógł przecież

postawić veto? Rozumiem jednak, że

wszystkim wam zależało na tym, aby ta płyta

ujrzała w końcu światło dzienne?

Zdawałem sobie z tego sprawę i zanim podjąłem

decyzję obgadałem temat z każdym, kto

przy "Independent" pracował, nie zrobi bym

tego bez zgody chłopaków. Jakże miłe były słowa

"Złego", który to przysłowiowo poklepał

mnie po ramieniu i powiedział: "szacun, że to

udźwignąłeś i można ten album w łapie potrzymać".

Zainteresowanie tym materiałem przełożyło

38

DRAGON


się też na fakt, że niedawno ukazał się nakładem

wytwórni Metal Blast Records - to chyba

nie przypadek, że firmuje go niemiecka firma,

zważywszy na popularność thrashu na

tamtejszym rynku?

Tak, kilka wytwórni było zainteresowane "Independent",

ale gdy przeczytałem maila od

Tobiasa z Metal Blast Records, wspólnie

ustalając szczegóły kontraktu włącznie z trasą

promocyjną, postanowiłem że warto mu zaufać

i pozwolić by to MBR wydało ten album, a fakt

że pojawi się na niemieckich półkach dodatkowo

wywoływał u mnie zachwyt.

Ponownie żaden polski wydawca nie był zainteresowany

tym materiałem, czy już go nie

szukaliście, mając na uwadze wcześniejsze,

nie najlepsze, doświadczenia pod tym względem?

Nie szukaliśmy, Metal Blast Records zaproponował

korzystne warunki, więc będąc lojalnym

pozostaliśmy przy tej wytwórni. Nie ukrywam

że temat pandemii pokrzyżował trochę

plany i termin wydania płyty mocno się przedłużył,

finalnie udało się jednak wytłoczyć krążek,

który dostępny jest na rynku niemieckim

od początku roku 2021, a polska premiera zaplanowana

jest na 30.04.2021.

Musisz odczuwać nielichą satysfakcję, widząc,

że wasza płyta sprzed ponad 10 lat nie

zestarzała się, wciąż wzbudza zainteresowanie,

jednak jest też druga strona medalu,

czy aby w tym 2010 nie poddaliście się zbyt

szybko?

Oczywiście że poddaliśmy się za szybko, to był

bardzo duży błąd, ale jak to mówią - właśnie na

błędach człowiek się uczy. Może gdybyśmy

przeczekali ten kiepski okres bylibyśmy w innym

miejscu, albo nie bylibyśmy wcale, nie

wiem - według mnie nic nie dzieje się bez powodu,

tak miało być i dzięki temu Asylum jest

teraz mocniejsze i bogatsze o bagaż doświadczeń,

a to, że mamy na koncie płytę, która godnie

przetrwała 10 lat wpływa bardzo pozytywnie

na zespół, jednocześnie motywując do wydania

jeszcze lepszego materiału.

Może to potwierdzić fakt, że w "State Of

Oppression" udziela się gościnnie Uappa

Terror z Terrordome. Wtedy byli na podobnym

etapie co Asylum, dopiero zaczynali, ale

nigdy nie odpuścili są teraz jedną z najbardziej

liczących się thrashowych kapel w Polsce?

Tak, Terrordome to bardzo dobry zespół, mający

na pokładzie potwornie mocny silnik w postaci

Uappay i Pauay, który mam wrażenie -

przetrwa wszystko, a taka postawa mnie osobiście

inspiruje. Poznaliśmy się w 2007roku,

kiedy to nagrywaliśmy w tym samym studio

nasze albumy i ta przyjaźń trwa do dziś - stąd

właśnie pomysł by "State Of Oppression" wzbogacił

oldschoolowy wokal Uappy i wyszło super.

Może gdybyśmy działali tak jak chłopaki z

TRDM, mniej impulsywnie (podhalańskie

charaktery), to Asylum byłoby na podobnym

poziomie - kto wie? Jest tu i teraz i nie ma co

drążyć przeszłości.

Próbujesz więc nadrobić stracony czas, bo kolejnej

okazji na powrót do grania mogłoby już

nie być?

Dokładnie tak. W 2010 roku, po rozpadzie

Asylum udzielałem się w zespołach, rockowym

(KTT) i alternatywnym (Black Diamond) z

mniejszymi i większymi sukcesami. Po czasie

przyszła jednak totalna stagnacja i całkowity

brak zainteresowania gitarą - nie cieszyło mnie

Foto: Marysia Nowobilska / Wonderland Videos

nic, co jest związane z tworzeniem muzyki.

Sprzedałem wszystkie graty i zająłem się pracą,

która dawała mi satysfakcję. Los postanowił że

udało się wyskoczyć do Anglii na jakże piękny

festiwal Download, gdzie to zobaczyłem takich

artystów jak: Kiss, Tremonti, Slash,

Lamb of God, In Flames, Madball, Cavalera

Conspiracy i znowu poczułem tęsknotę za graniem.

Podsumowując - do trzech razy sztuka?

nie, nie mam zamiaru marnować już czasu na

takie zagrywki, trzeba grać i czerpać z tego

przyjemność, bo chyba jesteśmy raz na tym

świecie, a lata lecą.

Po reaktywacji również mieliście pod górkę, w

rezultacie pozostałeś jedynym muzykiem oryginalnego

składu Asylum, reszta to nowy zaciąg

z lat 2019-20?

Gdy wróciłem do grania moje drogi skrzyżowały

się z Marcinem Nowobilskim, świetnym

gitarzystą, który to wyszedł z propozycją

wspólnego tworzenia gitarowych utworów. Pojawiła

się potrzeba skompletowania pełnego

składu i wspólnie znaleźliśmy brakujące ogniwa.

Tak do czasu wspomnianego koncertu charytatywnego

graliśmy, bawiąc się dźwiękami. Z

tych zabaw wyszły kompozycje które latem

2020 zarejestrowaliśmy w studio Nest u Sivego

już jako Asylum i są one zapowiedzią naszej

nowej płyty.

Oficjalna edycja "Independent" cieszy, ale to

już jednak historia, bo okres przełomu 2019/20

i pandemicznych lockdownów poświęciliście

na intensywną pracę nad nowym materiałem,

a latem ubiegłego roku już go zarejestrowaliście?

Latem ubiegłego roku nagraliśmy dwa single:

"Self Destruct" (videoclip dostępny na naszym

YT) i "Madman", który ósmego kwietnia miał

premierę w Radio Ostrowiec. Single te są zapowiedzią

nowej płyty, nad którą cały czas pracujemy.

Chcemy, by każdy utwór był dopieszczony

muzycznie, głęboki w swoim przekazie;

zależy nam na stworzeniu świeżego materiału;

który będzie dobrze odebrany i spowoduje

wspomnianą gęsią skórkę na grzbiecie, a na to

trzeba czasu, więc nie spieszymy się zbytnio,

ale mocno zmierzamy do celu.

Pierwszy singlowy numer "Self Destruct" jest

dowodem na to, że z wiekiem Asylum nie łagodnieje,

łączycie w nim bowiem intensywny,

zaawansowany technicznie thrash z hardcore

- to reprezentatywny utwór dla tego materiału?

A to dziękujemy, mamy nadzieję że Asylum zawsze

uraczy słuchacza czymś mocnym

(śmiech). "Self..." jest utworem, który to zawiera

wiele elementów nawiązujących do tego co

na obecną chwilę mamy stworzone, ale bardziej

reprezentatywnym utworem dla nowej płyty

według mnie jest "Madman" - to złożony numer

z pięknymi melodiami i zadziornym wokalem.

Na tę chwilę jesteśmy na etapie ekranizacji

videoclipu dla tego utworu, więc niestety nie

jest jeszcze dostępny, ale usilnie staramy się by

pojawił się latem.

Zważywszy na to, że obecnie promujecie "Independent",

to nowa płyta ukaże się raczej za

jakiś czas, albo pod koniec, albo nawet dopiero

w przyszłym roku?

Wszystko jest zależne od sytuacji, która obecnie

panuje w kraju. Jeżeli możliwość organizowania

koncertów utrzyma się na takim etapie,

jak to ma miejsce teraz, to jest szansa, że nowa

płyta ujrzy światło dzienne z końcem tego lub

na początku przyszłego roku. Jeżeli jednak wróciłaby

normalność wraz z możliwością koncertowania,

to wolimy spotkać się z fanami właśnie

tam, by prezentować materiał, zarówno stary

jak i nowy.

Można w sumie powiedzieć, że wróciliście w

najgorszym momencie, bo z racji pandemii

niewiele pograliście na żywo - to też jest dla

was dodatkową motywacją, żeby wrócić na

scenę tak szybko, jak będzie to możliwe, nie

tylko z "Independent", ale też tym najnowszym

materiałem?

Oczywiście! To tak jakbyśmy dostali batonika i

zjedli go tylko do połowy (śmiech). Wtedy, gdy

wszystko było gotowe, materiał zgrany i przygotowany

najlepiej jak to mogliśmy zrobić,

przyszedł czas na koncerty promujące "Independent"

i co? Dostaliśmy kolejny cios, który na

początku zabolał, ale teraz jest ogromną motywacją

do powrotu na scenę i szczerze nie możemy

się tego doczekać. Nastał bardzo dziwny

czas, który siłą rzeczy testuje nas wszystkich,

ale musimy wspólnie się wspierać i szanować,

dlatego bądźmy dobrej myśli, że wszystko wróci

na dobre tory i do zobaczenia na koncertach.

Stay Metal!

ASYLUM

Wojciech Chamryk

39


Dać sobie upust

Kraków to miasto, które rzeczywiście zapiera dech w piersiach. W przenośni

i niestety dosłownie. Chyba mało kogo dziwi fakt, że chłopaki z krakowskiego

Terrordome zatytułowali swój czwarty album "Straight Outta Smogtown".

Zespół ten to nie nowicjusze, a w pewnych kręgach (związanych nie tylko z metalem,

ale także ze sceną HC) mają już wyrobioną pozycję. O swej najnowszej produkcji

oraz o życiu w polskim "Smogtown" opowiedział nam lider tej kapeli ukrywający

się pod pseudonimem Uappa Terror.

HMP: Siemka. Przede wszystkim chciałbym

pogratulować Wam świetnej nowej produkcji.

Mówię całkiem serio. Nie traktuj tego proszę

jako robioną na siłę kurtuazję (śmiech).

Uappa: Cześć! Wielkie dzięki, sami sobie gratulujemy

(śmiech). Poświęciliśmy płycie bardzo

dużo pracy, poprzeczka została zawieszona

wysoko i ostatecznie wyszedł album jaki

chcieliśmy zrobić przez lata.

Nowy album o bardzo bezpośrednim tytule

"Straight Outta Smogtown" został nagrany

po sześciu latach przerwy z zupełnie nowa sekcją

rytmiczną. Powiedz mi proszę, jak doszło

do tego, że w Waszych szeregach znaleźli się

gdzie dostawało się wpierdol za nic. Zaczepiali

w autobusach, w przejściach podziemnych,

gdziekolwiek byleby komuś dowalić. Krążyło

wiele historyjek gdzie się nie pałętać, sam nie

raz pakowałem się w jakieś głupie sytuacje. Teraz

jest co prawda lepiej, większość typów którzy

siali terror w moich okolicach albo skończyło

w pierdlu, albo wyjechali do innych krajów,

ale cały czas mamy porachunki związane

z dragami pod przykryciem wojny klubów piłkarskich.

Ja sam żyję obecnie w jakiś swojej

bańce, bo i mieszkam w bezpiecznej dzielnicy i

nie szukam za specjalnie okazji do spin. Nigdy

jednak nie wiesz na kogo trafisz, nawet pozorna

głupia spina może się skończyć nożem pod

żebrem.

Zostawmy już ten Kraków, bo zaraz nam tu

wyjdzie coś w stylu "Podróży z Makłowiczem"

(śmiech), a skupmy się na muzyce.

Zazwyczaj jesteście określani jako zespół

thrash metalowy, jednakże w Waszej twórczości

słychać sporo elementów hardcore (nagrywacie

zresztą dla wytwórni Selfmadegod

Records, która głównie specjalizuje się w tych

muzycznych obszarach). Momentami też można

dostrzec późniejszą Sepulturę. Jak sami

byście zdefiniowali uprawiany przez Was gatunek?

Jakie są Wasze główne muzyczne inspiracje?

Nagrywając płytę chcieliśmy brzmieć jak Exodus

po płycie "Tempo of the Damned". Mieliśmy

wizję, aby odejść od nurtu crossover

thrash, a iść bardziej w stronę potężniejszego

thrash metalu. Zwolnienia na płycie są typowo

hardcorowe, ja sam osobiście nie ukrywam zafascynowania

sceną HC w Polsce (1125, Schizma)

za granicą (Madball, Sick of It All); ale też

trafnym jest, że niektóre zagrania kojarzą się

mocno z Sepulturą. W ogóle płyta jest dla

mnie bardzo brazylijska z racji tego, że bębny

nagrał Friggi Mad Beats. Poza tym inspiracje

typu Vio-lence, Demilition Hammer czy nawet

Teutońska scena - to przyświecało Terrordome

od samego początku. Jest tego sporo, ale

myślę że dzięki temu muzyka Terrordome odbiega

od typowych standardów thrashowych i

jest całkiem charakterystyczna. Sam Selfmadegod

jest otwarty na eksperymenty - wydaje

death metal, grindcore ale ma też kilka kapel z

nurtu thrash metalu, więc tym bardziej cieszymy

się, że możemy być częścią tego labelu.

Virious i Rob Sixkiller. Co ich obecność

wniosła do Waszej twórczości?

Tutaj jest pewna zawiłość, którą już tłumaczę.

Album powstał jeszcze z inną sekcją - bas nagrał

Simon, za perkusją zasiadł bębniarz Chaos

Synopsis, ex-Attomica - Friggi. Nagrał on

bębny na nasz album, ponieważ z poprzednim

perkusistą musieliśmy się rozstać, a było to zaraz

przed sesją nagraniową. Friggi szybko nauczył

się materiału i perfekcyjnie zabębnił na

naszej płycie. Simon zaraz po nagraniu swoich

partii zmuszony prywatnymi sprawami, przeprowadził

się do Wrocławia. Zostaliśmy z Pauą

sami i od razu wiedzieliśmy kogo zagadać -

dlatego Virious (ex-Vane) i Rob (ex-Only Sons,

ex-Whorehouse) dołączyli do Terrordome

jeszcze podczas końcowych prac nad albumem.

Możecie ich zobaczyć w obecnych teledyskach

i zobaczycie nas w komplecie na żywo jeszcze

w tym roku. No i wkrótce zabieramy się za

tworzenie kolejnego albumu w tym właśnie

składzie.

Foto: Terrordome

Temat tytułu już lekko poruszyłem, pozwól

jednak, że go nieco rozwinę. Pochodzicie z

Krakowa, miasta, które jak powszechnie wiadomo

ma przeogromny problem ze smogiem.

Jestem z województwa śląskiego, gdzie powietrze

też pozostawia wiele do życzenia, jednak

gdy przyjeżdżam czasem do Krakowa,

potrzebuje kilkudziesięciu minut, żeby się

przyzwyczaić. A jak to jest z Wami - mieszkańcami

Krakowa? Czy na co dzień ten smog

daje Wam się we znaki? Czy może już żeście

się do niego przyzwyczaili i kompletnie Wam

nie przeszkadza?

Myślę, że obecnie wszyscy w Krakowie są już

do tego tak przyzwyczajeni, że nie czują różnicy.

Różnica pojawia się dopiero wtedy, gdy

opuszczamy miasto i możemy pooddychać

świeżym powietrzem i do niego potem wracamy.

Smog (a raczej jego produkt - czyli pył)

widać głównie na kratkach, nawiewach i dopiero

widząc to, zdajesz sobie sprawę, co musisz

mieć w płucach. Gadam z ludźmi w moim wieku

i głównie objawia się to jakimś osłabieniem,

migrenami, ogólnie beznadziejnym samopoczuciem

- nie wygląda to ciekawie i można sobie

tylko wyobrazić do czego zmierza.

Kraków to miasto, które poza wspomnianym

smogiem przeciętnemu Kowalskiemu kojarzy

się z historią, zabytkami, Lajkonikiem, urokliwymi

ulicami i pijanymi Anglikami robiącymi

pod siebie na Rynku Głównym. Wiem jednak,

że to miasto ma również ciemne strony.

Czy życie i dorastanie w "Grodzie Kraka" ma

bezpośrednie przełożenie na Waszą twórczość?

Za dzieciaka w Krakowie było ciężko. Była wyraźna

bieda, były dość przejebane dzielnice,

Większość Waszych utworów nie przekracza

trzech minut. To świadoma konwencja, czy

po prostu samo tak wychodzi podczas tworzenia?

Staramy się pisać numery tak, aby nie były za

długie. Dość gęsta młócka potrafi sprawić, że

nie tylko my zmęczymy się na koncercie (pamiętaj,

że zapierdalamy 200-260 bpm'ów na

numer!), a widać również znużenie słuchacza,

ot podczas gorzej nagłośnionego koncertu, jakie

mogą zdarzyć się na trasie. Staramy się brać

wiele aspektów pod uwagę przy pisaniu kawałków

i nie robić nic na siłę. Jeżeli numer nam

odpowiada w fazie tworzenia, to już nie kombinujemy

i nic nie zmieniamy; często nawet

skracamy, aby nie wydłużać dobrych riffów.

Następnie mamy czas, aby brać się za kolejne

numery i lecieć do przodu.

"Straight Outta Smogtown" jest dostępny

również w formie kasety magnetofonowej.

Macie sentyment do tego nośnika, czy to po

prostu dostosowanie się do aktualnych potrzeb

rynku?

Oprócz płyt CD i winylowych, kolekcjonuję

40

TERRORDOME


też kasety. Strasznie się nimi jaram i nie wyobrażam

sobie, aby "Straight Outta Smogtown"

nie pojawiło się na kasecie. Płyta CD,

kaseta i płyta winylowa to totalny mus jaki

musi mieć dobry album. Już niebawem pojawią

się kolo-rowe winyle od Selfmadegod, czego

nie mogę się doczekać.

Nie mówię, że wszyscy, jednakże spora część

fanów thrashu to ortodoksi, którzy są zamknięci

na wszelkie eksperymenty. Zdarzało

Wam się słyszeć negatywne opinie ze strony

tego środowiska? Jak się do nich odnosicie?

Oczywiście. Odkąd Terrordome istnieje, czyli

od 2005 roku, słyszę sporo różnych, w tym

negatywnych opinii. Narzekano jak dotąd, że

mój wokal jest zbyt miękki, że za szybka z nas

pralka i rozjeżdżamy się w akcji, albo że jakiś

koncert wyszedł chujowo, czy wyglądam jak

Dawid Podsiadło (śmiech). Nie mam z tym

totalnie problemu. Negatywne opinie dzielę z

kolei na dwa rodzaje - złośliwe, pochodzące od

no-name'owych typów, którzy chuja się znają,

w dupie byli i gówno widzieli. Takie osoby muszą,

koniecznie muszą odjebać coś w Internecie,

aby próbować zrobić komuś gorzej niż

mają i zwrócić na siebie uwagę. Jest też drugi

typ opinii - konstruktywne, poparte argumentami

i przemyśleniami. Są to opinie, z którymi

często się zgadzam, bo zwykle trafiają w punkt.

Można wtedy pogadać, wymienić się doświadczeniami.

Takie opinie pochodzą głównie z

najbliższego środowiska dobrych ziomków, z

którymi znam się sporo czasu i którzy potrafią

też pomóc w gorszych chwilach. Dzięki takim

opiniom udaje się popracować nad warsztatem

i wycisnąć z siebie mega dużo świetnych rzeczy.

W naszej rozmowie padła już nazwa Sepultura.

Jak się Wam przed nimi grało w 2017 roku?

Jedne z lepszych koncertów. Byliśmy w mega

formie i dawaliśmy z siebie wszystko zarówno

na scenie jak i przed. Bardzo miło wspominam,

zarówno kumpelsko (graliśmy z Testerem

Gier) i frekwencyjnie - była masa ludzi!

Rok później braliście udział w ostatniej jak

dotąd Metalmanii. Graliście na małej scenie,

która jeśli dobrze pamiętam była skutecznie

zasłonięta przez schody. Jak wspominasz

tamten występ i ogólnie cały festiwal?

Równie dobrze, poza kilku małymi incydentami

alkoholowymi po koncercie (śmiech). Nawet

udało się nam zrobić wtedy bieda-stream

na facebook z telefonu z tych schodów, dzięki

czemu był spoko odzew na fejsie w postaci sporej

ilości komentarzy. Widząc jednak teraz jakość

tego nagrania i porównując do obecnych

streamów, zupełnie nie marnowałbym czasu na

coś takiego (śmiech). Natomiast sam gig był

zajebisty, bo nie tylko nasza dobra forma (jeszcze

od Sepultury!), ale również sama organizacja

na scenie. Żadnej większej wpadki technicznej,

czysty napierdol od początku do samego

końca. Zagraliśmy sobie też na jednej scenie z

Ragehammer i Voidhanger, mogliśmy też zamienić

kilka słów z muzykami Emperor czy

Napalm Death. Dla mnie koncert był świetny.

Zdarzało Wam się zapuścić za naszą południową

granicę. Myślicie w ogóle o podboju

zagranicznych scen muzycznych, czy raczej

zamierzacie się skupić na naszym podwórku?

Zdecydowanie uderzamy dalej niż tylko w rodzimą

scenę. Obecnie mnóstwo odzewu mamy

z zagranicy, więc chcemy to wykorzystać i przy

okazji zakończenia pandemii, chcemy zabrać

się powoli za organizację jakiś większych wyjazdów.

Graliście już zarówno w towarzystwie kapel

stricte metalowych, jak i z reprezentantami

szeroko pojętej sceny HC. Czy widzisz

jakieś różnice jeśli chodzi o publiczność przychodzącą

na poszczególne koncerty?

Teraz jest to dość wymieszane. Metalowcy są

bardziej destruktywni i alkoholowi, podobnie

jak punki, którzy również czasem na koncertach

się zdarzają. Hardcorowcy to raczej bardziej

napięta ekipa, która stoi na gigach w pozycji

zamkniętej, a jak przychodzi czas na zabawę

pod sceną, to ustawiają wszystkich po

kątach. Osobiście, bardzo lubię jak przychodzą

na nas ludzie z tej czy tej strony sceny, o to zawsze

chodziło.

Jak myślisz, czy w najbliższym czasie uda Ci

się stanąć na prawdziwej scenie przed żywymi

ludźmi?

Mamy już pierwszy gig na sierpień. Teraz, w

maju, kiedy udzielam wywiadu, nawet jakby

nagle wróciły koncerty, nie jestem w stanie nic

zagrać przez najbliższe dwa miesiące. Potrzebuję

czasu na dojście do siebie po Covid. Sponiewierało

mnie całkiem poważnie i dopiero

teraz powoli wracam do siebie, wypluwając

płuca.

Doszły mnie słuchy, że niespecjalnie lubisz

opowiadać o tekstach (śmiech). Dziwi mnie

to biorąc pod uwagę fakt, że Wasze liryki

mają dość konkretny przekaz oraz nie można

odmówić im zaangażowania. Skąd zatem ta

niechęć?

(śmiech), nie lubię rozwodzić się nad każdym

tekstem po kolei, bo jest to nudne. Lubię zostawić

słuchaczowi pole do przemyślenia danego

numeru, jakiejś refleksji nad tematem poruszonym

w numerze. Każdy może inaczej coś

odebrać z danego liryka, dlatego nie chcę tej

możliwości zabierać. Nie wiem czy ktoś jeszcze

czyta teksty, ale 90% tekstów kapel metalowych

jest bardzo słaba, z błędami ortograficznymi,

gramatycznymi, a dużo albumów jest

istnymi kopalniami grafomańskich tekstów.

Dlatego na "Straight Outta Smogtown" przemyślałem

sobie każdy tekst - jest wiele warstw,

odniesień; traktuję też niektóre jako oczyszczenie

się z walki ze moimi demonami. Teksty są

tez zaangażowane - w ochronę środowiska, w

zmiany klimatu, są anty-polityczne, uderzają w

idiotów. Myślę, że tyle wystarczy i zachęcam

do otworzenia książeczki albumu, aby sięgnąć

po więcej.

Podchodzicie do swej twórczości śmiertelnie

poważnie, czy może czasem zdarza się Wam

na nią spojrzeć z lekkim przymrużeniem oka?

Przez granie metalu daję sobie upust swojego

wkurwu, zmęczony byciem na co dzień miłym

typem. To co robię razem z resztą Terrordome,

jest dla mnie totalnie poważną sprawą i

chcę być w tym coraz lepszy. Wiadomo, często

kręcimy jakąś bekę, czy to na próbach, czy jak

przebywamy razem z kapelą, ale nie ma na to

już miejsca podczas koncertu.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dzięki za rozmowę i życzę wszystkim zdrowia

w tym chorym kraju. Zerknijcie na naszą

stronę, czy na YouTube i Spotify, aby posłuchać

nowego albumu.

Bartek Kuczak


zasadzie jak oni pomagali mi kiedy to ja miałem

ciemne i kiepskie dni w moim życiu.

Szczęściarz

W tym roku minie 28 lat od kiedy słusznej postury i ponurego usposobienia

facet z Birmingham, stawił się na przesłuchania do Iron Maiden. Dziś Bayley

Alexander Cooke, bardziej znany pod pseudonimem Blaze Bayley, wypuszcza

właśnie dziesiąty studyjny album solowy, który jest niewątpliwie świadectwem

jego niezłomności i niezależności i przy którym jego krótka acz intensywna kariera

z największym zespole heavy metalowym świata jest jedynie dalekim echem

przeszłości. Nie bacząc na przeciwieństwa losu, Blaze konsekwentnie kroczy wyboistą

drogą wojownika a jego jedynym prawdziwym orężem jest solidnej próby,

czysty i niczym nie skażony heavy metal. Nowy album Blaze'a, "War Within Me"

był oczywiście głównym przedmiotem naszej rozmowy. Zresztą, wokalista nie bardzo

chciał podejmować inne wątki, zwykle ucinając je bardzo szybko, a tematy

związane z zespołem który przyniósł mu nieśmiertelność w metalowym świecie,

sprowadzając do krótkich i mocno ogólnych wypowiedzi. Ale taki jest właśnie

Blaze i ciężko mieć do niego o to pretensje: mówi tylko to, o czym faktycznie chce

mówić, jest szczery aż do bólu, prawdziwy i refleksyjny, czasem się unosi albo

wpada w melancholijne dywagacje, daleko odbiegając od głównego wątku. I właśnie

to wszystko czyni go tym kim jest: gościem po przejściach, który mimo wielu

krytycznych sytuacji, po których nie jeden już dawno dał by sobie spokój, dalej

działa, tworzy i wciąż ma w sobie mnóstwo pasji, aby dzielić się nią z innymi.

HMP: Cześć Blaze, jak się miewasz? Jestem

pełen podziwu dla Twojej ciężkiej pracy.

Nawet jeśli od ostatniego studyjnego albumu

minęły prawie 3 lata, w międzyczasie wypuściłeś

dwa podwójne albumy koncertowe.

Czy wynika to z Twoich osobistych potrzeb

czy może jest to coś w rodzaju podziękowania

dla fanów za ich wsparcie?

Blaze Bayley: Cześć! Moi fani czynią to możliwym.

To dzięki ich lojalnemu wsparciu,

którego udzielają mi od wielu, wielu lat. Czy

były to czasy dobre czy czasy złe, oni zawsze

płytę, a w tak zwanym międzyczasie zagrać

kilka festiwali i koncertów, które miały być

związane z winylowym wznowieniem albumu

"Tenth Dimension". No ale jak wiesz, wszystko

za moment się zmieniło, tak dla nas jak i

dla każdego. Ostatni koncert jaki zagraliśmy

to była wyprzedana sztuka w Londynie, na

początku marca. A potem wszystko zostało

albo przełożone albo odwołane. To wszystko

oczywiście było bardzo rozczarowujące, ale

oznaczało to też tyle, że będziemy mogli się

skupić w całości nad pisaniem i nagrywaniem

"War Within Me" to płyta, która nie jest

kontynuacją sagi o Williamie Blacku i ogólnie

nie posiada jakiegoś bardziej rozbudowanego

konceptu. Nie wiem czy to tylko moje

wrażenie, ale wydaje mi się że ten album jest

nieco bardziej spontaniczny niż albumy z

Trylogii. Co o tym sądzisz?

Trylogia "The Infinite Entanglement" to moje

największe osiągnięcie. Trzy albumy w 3 lata,

wszystkie promowane trzema trasami koncertowymi.

Koncept opowiadał o naszych myślach

i odczuciach, które sprawiają, że jesteśmy

ludźmi. 34 kawałki o desperackiej, wielkiej

podróży rozbitego i zagubionego człowieka.

Przetrwał ciemną, mroźną kosmiczną pustkę,

zdradę, ogień i spadł z nieba. Szuka i znajduje

odkupienie. Jestem z tej historii naprawdę

dumny. Kiedy zaczynałem pracę nad "War

Within Me", faktycznie byłem w pewien sposób

podekscytowany swego rodzaju "wolnością".

Wiesz, 10 kawałków kompletnie ze sobą

niepowiązanych, kawałków, które oddzielone

od siebie mają rację bytu. I nawet jeśli nie są

ze sobą połączone, cały czas są brutalnie

szczere, pełne mocy, są absolutnie najlepszymi

kawałkami jakie byliśmy w stanie napisać

w danym czasie. Aranżacje tych numerów

wiernie odwzorowują te historie. Muszą pokazywać

bezkompromisowość, odwagę i uczciwość.

Pierwszy kawałek który od razu podchwyciłem

to "Warrior". Opowiesz jaka historia

kryje się za tym numerem?

Każdy z nas dokonuje wyboru. Czy odpuszczamy

i sami się unicestwiamy poprzez lenistwo

czy negatywne emocje czy bierzemy odpowiedzialność

za siebie i za swoją przyszłość

i walczymy, bierzemy udział w bitwach, wojujemy

ze swoimi demonami głupoty, naiwności

i fałszywej dumy? Mogę wybrać słowa aby

opisać siebie. Mogę powiedzieć: "Jestem frajerem,

odpuszczam bo czuję się słaby a to wszystko jest

zbyt trudne". Ale mogę też powiedzieć: "Jestem

wojownikiem, nie zawsze wygrywam, ale zawsze

walczę!". Staram się, żeby nie polegać na opinii

innych, nikt nie może mi mówić kim jestem.

To ja biorę odpowiedzialność za swoje szczęście.

Jeśli nazwę siebie wojownikiem, to stanę

się wojownikiem.

byli ze mną. Wierzyli we mnie nawet wtedy,

kiedy ja tę wiarę traciłem. Dali mi siłę i odwagę

do tego żeby działać, nawet kiedy czułem

się po prostu beznadziejnie. Tak długo

jak moi fani potrzebują ode mnie nowych

utworów i koncertów, będę to robił. Mam

świadomość tego, że jestem szczęściarzem, że

mam tak wspaniałych fanów. Jestem im naprawdę

bardzo za to wdzięczny. To oni sprawili,

że mogłem nagrać kolejny album, "War

Within Me". Wszystko mieliśmy ustawione

na 2020 rok, mieliśmy napisać i nagrać nową

Foto: Blaze Bayley

nowej płyty. Zdecydowaliśmy się na początek

wyjść od prostych demówek, tylko gitara akustyczna

i wokal. Skupiliśmy się na kształcie,

klimacie i emocjach każdej z idei. Mieliśmy na

tyle dużo czasu, że po nagraniu demówek mogliśmy

chwilę je odłożyć i wrócić do nich po

jakimś czasie, z bardziej świeżą głową. Dzięki

temu mogliśmy przyjrzeć się tym utworom

bardziej obiektywnie i zwrócić uwagę na detale.

Wiedziałem, że moi fani czekają na ten

album i bardzo chciałem dać im coś co pomoże

im w tym trudnym okresie, na tej samej

Dzięki Blaze za ten opis. Wiedziałem, że nie

przez przypadek ten numer stał się jednym z

moich faworytów. Świetnym tematem jest

także numer "The Witches Night".

Ten kawałek to pomysł Chrisa (Appletone'a,

gitarzysty i lidera zespołu towarzyszącego Blazeowi

- przyp. red.). Zaczęliśmy nad nim pracować

jakieś 4 lata temu. Pierwsza wersja bazowała

na wierszu, który napisałem i nazwałem

"Perfect Tears" ("Idealne Łzy"). Traktował

on o moim marzeniu, fantazji. Wiesz, czasem

marzysz o czymś i to marzenie daje Ci spokój

i radość i starasz się je przywołać, bo daje Ci

pewną błogość wtedy kiedy nie wszystkie rzeczy

idą po Twojej myśli. Pamiętam pewien

koncert, który graliśmy w Czechach, podczas

Nocy Wiedźm. To był bardzo wyczerpujący

dzień, a na końcu okazało się, że promotor

sprzedał zaledwie kilka biletów. Wydawało

nam się, że po prostu nikt nie chce przyjść na

koncert żeby nas zobaczyć, ale potem okazało

się, że finalnie przyszło masę ludzi i koniec

końców koncert był genialny, jeden z najlep-

42 BLAZE BAYLEY


szych podczas tego tournee. To właśnie ta

myśl, która zawsze poprawia mi humor. Oczywiście

kawałek "The Witches Night" ewoluował

dość znacznie. Próbowaliśmy zaadaptować

go na potrzeby Trylogii, ale nigdy nie byliśmy

w stanie dopasować go do tamtego konceptu.

Wiesz, patrząc nieco głębiej, to numer

o myślach samobójczych. Bardzo wiele osób

ma takie myśli i niestety wiele też z nimi sobie

nie radzi, co często kończy się tragicznie. Ja

miałem to szczęście, że zawsze gdy nachodziły

mnie takie myśli, miałem wsparcie wspaniałych

ludzi. Moi przyjaciele i moja rodzina pomogli

mi przetrwać to całe bagno i ciemne dni,

które miałem w 2011 roku.

Foto: Blaze Bayley

Blaze, nawet jeśli "War Within Me" nie jest

koncept albumem, to jednak nie zaprzeczysz,

że kilka numerów jest ze sobą powiązanych.

Mam tu na myśli kawałki, które opowiadają

o wielkich umysłach nowoczesnego świata:

Nikola Tesli, Stephenie Hawkingu i Alanie

Turingu. Czy Ci ludzie byli dla Ciebie inspiracją?

Mam tu na myśli nie tylko inspiracje

do kawałków, ale też po prostu do

życia?

Trzej wielcy naukowcy to bohaterowie, ale

każdy z innego powodu. Nikola Tesla sprawił,

że prąd jest dostępny dla każdego na świecie.

To jego elektryczność zasila dzisiaj cały

świat. Wynalazł tak wiele rzeczy, był dziwakiem,

ekscentrykiem, ale też zarazem geniuszem.

Kawałek o nim był również ekscentryczny

i dziwny tak do napisania jak i nagrania.

Alan Turing z kolei to ojciec chrzestny komputerów.

Marzył o myślących maszynach. Testy

Turinga to introdukcja do tego, co dziś

nazywamy sztuczną inteligencją. Ale jego testy

miały za zadanie sprawić, że maszyna docelowo

miała oszukać człowieka. Więc pytam

się teraz Ciebie. Jeśli sztuczna inteligencja musi

oszukiwać w swoich interakcjach z człowiekiem,

w jaki sposób możemy jej w ogóle zaufać?

Czy jeśli jest przekonana, że jesteś

człowiekiem, czy stanie się agresywna i będzie

chciała nas skrzywdzić, kiedy będziemy twierdzili,

że jednak nie jesteśmy człowiekiem? Jesteś

sztuczny? A nie prawdziwy? Kto jest zatem

prawdziwy? Stephen Hawking to z kolei

człowiek, któremu doktor powiedział, że pozostało

mu 3 lata życia. 49 lat później daje

nam lekcję z drugiej strony świata. Nawet jeśli

nie mógł używać swojego własnego głosu, znalazł

sposób by komunikować się ze światem,

wyszedł naprzeciw beznadziejnej i wydawałoby

się kompletnie niemożliwej do rozwiązania

sytuacji.

Foto: Blaze Bayley

"War Within Me" brzmi dla mnie nieco mocniej

i bardziej heavy niż poprzednie Twoje

albumy...

Tak, myślę, że składa się na to kilka powodów.

Po pierwsze, nagrywaliśmy w innym studiu.

Chris Appleton zdecydował, że tym razem

sam zajmie się stroną producencką. Zrobił

świetną robotę. Jest kilka takich miejsc w

każdej z aranżacji, które pozwalały na wypełnienie

ich smaczkami i dodatkami, czy to wokalem,

czy solówką czy jakimiś efektami, a

czasami pozostawialiśmy te miejsca puste, tak

aby każdy ze słuchaczy mógł poczuć te pierwotne

emocje wypływające z tych fragmentów.

Więc ten album brzmi podobnie do moich

poprzednich produkcji z lat wcześniejszych:

"Man Who Would Not Die", "Blood

And Belief" czy "Silicon Messiah". Bardzo

pewnie. Jednocześnie i bezwstydnie mrocznie

i radośnie, melancholijnie i epicko zarazem. I

metalowo. Jestem bardzo zadowolony z tego

co udało nam się osiągnąć. Chciałem albumu

z którego moi fani mogliby być dumni. Jakaś

cząstka mojego serca wciąż ma 14 lat. Wciąż

jestem podekscytowany heavy metalową gitarą,

harmoniami i interesującymi tekstami.

Chciałem zrobić album z piosenkami, które

przypominałyby mi i moim fanom dlaczego

siedzimy w tym cały metalu, dlaczego i za co

go kochamy. Potężne akordy gitarowe, wściekłe

riffy, przepiękne melodie. Teksty które

wychodzą prosto z serca. Walka, bitwa, wojna

z własnymi myślami o to aby pokonać destrukcyjne

i negatywne myśli. Poszukiwanie siły i

odwagi by stawić czoła kolejnym dniom, godzinom,

minutom. Wiara że jesteśmy w stanie

przetrwać to wszystko, tylko po to by być ze

sobą znów któregoś dnia.

Zawsze chciałem Cię zapytać o Waszą prezencję

sceniczną. Zwykle używacie takiego

samego ustawienia świateł, bardzo ascetycznego.

Wydaje mi się, że to sprawia, że

jesteście bardziej blisko fanów, bez teatralnych

sztuczek, po prostu spontaniczny,

heavy metalowy gig, czysta, żywa muzyka.

Tak, zawsze chciałem, żeby moje koncerty były

po prostu jak konwersacja z moimi fanami.

To dla mnie bardzo ważna rzecz. Dużo migających

świateł, dym przeszkadzają, nie ma tego

specyficznego połączenia z fanami. Dlatego

właśnie lubię kiedy scena jest zalana białym,

statycznym światłem. W koncercie chodzi

przede wszystkim o muzykę. Bez żadnych

przeszkadzaczy. Nic nie powinno zakłócać

tego klimatu, który tworzymy razem. Nie chodzi

tu o oglądanie i podziwianie mnie i mojego

bandu, to jedynie kwestia bycia razem i dzielenia

momentu, przeżywania piosenek i emocji

wspólnie.

Wygląda na to, że od kilku już lat, Blaze

Bayley band ma stabilny skład, z którym

przyszłość rysuje się w jasnych barwach.

Mam rację?

Chris i jego zespół supportowali mnie w Anglii

wiele lat temu. Zaprzyjaźniliśmy się, polubiliśmy.

Jakiś czas później zagraliśmy kilka

koncertów razem i wszystko działało naprawdę

dobrze. Potem spróbowaliśmy razem popracować

nad nowymi utworami i znów,

wszystko zadziałało jak powinno. Chris to

bardzo utalentowany gitarzysta i ekspert jeśli

chodzi o brzmienie brytyjskiego heavy metalu.

To duże szczęście mieć jego i jego zespół przy

sobie. Podobnie czujemy wiele tematów, mamy

tą samą pasję i powera do metalu. Wciąż

uwielbiamy ze sobą pracować. Praca nad "War

BLAZE BAYLEY 43


Foto: Blaze Bayley

Cóż, producenci w tym czasie wybrali, że takie

a nie inne kawałki wejdą na album, a inne

skończą jako B-side'y. Pozostaje mi się cieszyć,

że "Sign of the Cross" weszło na album.

Within Me" była bardzo wymagająca, pełna

radości ale też frustracji, pewnego rodzaju magii.

Gdyby wszystko było w normie, to zapewne

moglibyśmy właśnie porozmawiać o planach

koncertowych promujących nowy album, ale

czasy są jakie są i koncertowanie póki co nie

jest możliwe. Jak sobie z tym radzisz, jako

artysta którego jednak głównym aspektem

działania są koncerty?

No cóż, jestem szczęściarzem, że mam naprawdę

duże wsparcie od fanów. Ich wiara i odwaga

jest dla mnie niesamowita. Poczułem

niesamowitą ulgę kiedy otrzymałem pierwsze

recenzje fanów dotyczące pierwszego singla.

To sprawia, że jestem bardzo podekscytowany

tym co przyniesie przyszłość. Nie mogę się doczekać

aż w końcu będę mógł zagrać nowe kawałki

na żywo.

Od czasu do czasu współpracujesz również z

Thomasem Zwijsenem, belgijskim gitarzystą

klasycznym, z którym nagrałeś akustyczną

EP i pełen album. Jednak, pamiętam, że

Thomas był też Twoim głównym, elektrycznym

gitarzystą na albumie "King of Metal".

Opowiesz o tej współpracy?

Thomas to niesamowity talent. Fantastyczny

gitarzysta klasyczny. To bardzo ważny artysta

działający na własnych zasadach. To co robi

jest bardzo innowacyjne, wiesz, robi własne

kawałki, przeranżowuje cudze numery, sam je

nagrywa. Jestem dumny z tego co nagraliśmy

razem. Kiedy w 2018 roku nagrywaliśmy "December

Wind", to była naprawdę wielka

rzecz dla nas obu. Moja wizja tego jak mój

głos może współgrać przy klasycznym akompaniamencie,

została wtedy ucieleśniona.

Fantastyczna sprawa.

Czy możemy zatem liczyć, że stworzycie

jeszcze coś razem?

Jestem pewien, że będziemy razem pracować,

ale ciężko powiedzieć, w którym momencie

mojej zwariowanej, nieprzewidywalnej przyszłości

może się to stać.

Jeśli pozwolisz, podpytam Cię teraz o kilka

wątków związanych z Twoim czasem, który

spędziłeś w Iron Maiden. W 1993 roku odbyły

się przesłuchania na zastępcę Bruce'a

Dickinsona. Z tego co wiem, było tam wielu,

wielu utalentowanych wokalistów, min.

Dougie White, który finalnie dołączył do

Ritchie'go Blackmore'a i jego Rainbow...

Jestem szalenie dumny z tego, że było mi dane

być częścią Iron Maiden. To było moje marzenie,

9 miesięcy w trasie, pisanie piosenek z

tak utalentowanymi ludźmi, którzy mogą robić

tylko to i nie muszą się z niczym śpieszyć.

To było 25 lat temu. Wielu fanów Maiden

hejtowało mnie wtedy i hejtuje po dziś dzień.

Ale ja sądzę, że zrobiliśmy naprawdę wiele

wspaniałych kawałków i dwa albumy, które

jakby nie patrzeć, są ważną częścią historii

Iron Maiden. Co do przesłuchań, były one

organizowane w różnych dniach, więc nigdy

nie spotkałem żadnego z moich konkurentów.

Kilka lat potem miałem możliwość porozmawiać

z Dougiem Whitem, świetny człowiek i

niesamowity wokalista.

Prócz dwóch świetnych albumów, które nagrałeś

z Maiden, zarejestrowaliście także

kilka kawałków, które skończyły jako B-

side'y na singlach. Mówie tu o numerach "I

Live My Way", "Judgement Day" i "Justice

of the Peace". Dla mnie to naprawdę świetne

kawałki i zawsze zastanawiałem się, dlaczego

nie trafiły na "The X-Factor". Może Ty mi

to powiesz?

Tak, masz rację, to bardzo dobre kawałki.

W oficjalnej biografii Iron Maiden, "Run to

the Hills" mówiłeś, że podczas Twoich

ostatnich występów z zespołem, w Ameryce

Południowej w 1998 roku, klimat w zespole

był już nieco dziwny. Jeden z ostatnich koncertów

zakończył się bez zagrania obowiązkowych

bisów. Pamiętasz ten okres?

Pamiętam, że ta trasa była niesamowita! Graliśmy

razem ze Slayerem, to było Buenos Aires.

Absolutnie magiczny koncert. Nie pamiętam

tej sytuacji z bisami, to było tak dawno…

Pamiętam natomiast, że fani w Argentynie

byli kompletnie szaleni. Miałem to szczęście

wrócić tam z moimi solowymi koncertami. Pamiętam,

że fani byli tam zawsze bardzo ciepli

i przyjaźni, traktowali mnie bardzo dobrze i z

dużym szacunkiem, mieliśmy tam dużo zabawy.

Dużo w dzisiejszej rozmowie poświęciłeś

miejsca fanom, którzy na każdym Twoim

koncercie mogą liczyć na spotkanie z Tobą,

autograf i pamiątkową fotkę. Kiedy Steve

Harris grał trasę ze swoim British Lion, sytuacja

była identyczna. Miałeś dobrego nauczyciela?

Cóż, na każdym koncercie z moim udziałem

zawsze zorganizowany był meet & greet dla

fanów. Tak jak mówiłem, jestem szczęściarzem,

że mam tak wspaniałych fanów. Każdemu

z nich chcę podziękować za to osobiście

po koncercie. Jestem totalnie niezależnym

artystą który utrzymuje się na powierzchni

tylko dzięki fanom. To oni sprawiają że mogę

wciąż nagrywać płyty. Odetchnąłem z ulgą,

kiedy nowy singel spotkał się z ich ciepłym

przyjęciem. Dziękuje w tym miejscu każdemu

kto mnie wspiera i wierzy we mnie i jest częścią

mojej podróży. Bądźcie bezpieczni. Spotkamy

się po drugiej stronie.

Dzięki Blaze za Twój czas. Do zobaczenia!

Marcin Jakub

Foto: Blaze Bayley

44

BLAZE BAYLEY


HMP: Cześć. Żeby to sobie wyjaśnić, Homicide

jest thrash metalowym projektem/zespołem,

który jest tworzony przez tych samych

muzyków od 1995 aż do teraz, tak?

Gabriel Morency: Tak jest. Ci sami czterej

goście zagrali zarówno na "Malice And Forethought"

jak i na "Left For Dead". Nie chcieliśmy

tego zmieniać.

Dlaczego zajęło wam tyle czasu nagranie

kolejnego albumu po debiucie z 1995 roku?

Po nagraniu "Malice And Forethought" graliśmy

tyle koncertów, ile tylko mogliśmy, aż do

roku 2001. Jednak w trasie byliśmy już od roku

1986, jeszcze jako nastolatkowe, tak więc

potrzebowaliśmy małej przerwy po piętnastu

latach z kawałkiem całkiem ciężkiego życia.

Poza tym, nie jest znowu tak łatwo mieszkać w

samochodach i w pokojach hotelowych z paroma

gośćmi przez ten cały czas (śmiech). Czuliśmy,

że czas na przerwę.

Nie pierdol się z czymś, co nie jest

zepsute

Rzadko spotyka się kapele, które mają

niezmiennie ten sam skład od lat 80.

zeszłego wieku. O tym trwaniu, jak i o

przerwie, która miała miejsce w działaniu tej

kanadyjskiej thrash metalowej formacji,

opowie gitarzysta i wokalista Homicide,

Gabriel Morency.

Jak przebiegały prace nad waszym najnowszym

albumem?

Kapitalnie. Fajnie było spotkać się ponownie

po prawie dekadzie przerwy. Naprawdę dobrze

grało nam się razem oraz przygotowywało

do nagrywania w Metal Works Studio,

aczkolwiek nie mieliśmy wiele czasu, więc było

to też całkiem stresujące. Nagrywanie nigdy

nie jest łatwe, jednak myślę, że udało się zrobić

dobrą robotę przy tak ograniczonym czasie,

jaki mieliśmy.

Co sprawia, że wasza muzyka na "Left For

Dead" jest wyjątkowa?

Nasza muzyka jest unikalna, bo zasadniczo ma

prawdziwe solówki gitarowe (śmiech). Muza

wielu nowych zespołów jest ciężka, ale brakuje

solówek, których metal potrzebuje. Poza tym

Skąd bierzecie inspirację i wiedzę na temat

wojny nuklearnej (oraz innych środków masowego

zniszczenia)?

Chcę wiedzieć, w jaki sposób spróbują mnie

zabić (śmiech).

Co zainspirowało was do napisania "Point

Blank Range"?

Utwór nosi tytuł "Point Blank Range", ale równie

dobrze moglibyśmy go zatytułować

"STFU" (zamknij kurwa ryj - przyp. red.). Jest

on o ludziach, którzy narzekają na wszystko

przez cały czas. Wszystko wiedzą i są kurwami.

Muszą się zamknąć… "Point Blank Range"

pasuje (śmiech).

Czy powiedziałbyś, że ciągłe użycie pierwszej

i drugiej osoby w waszych tekstach

sprawia, że wasze teksty są bardziej osobiste?

Lubię opowiadać historie w naszych utworach

i zwracać się bezpośrednio do słuchacza, aby

dawać jemu lub jej do zrozumienia, że to mogli

Czy nie miałbyś problemu z omówieniem na

chłodno waszego pierwszego albumu, "Malice

and Forethought"? Wytrzymał próbę czasu?

Jak dla mnie "Malice And Forethought" wytrzymał

próbę czasu. Świetne utwory to świetne

utwory, niezależnie w jakich czasach zostały

nagrane. Byłoby fajnie zremasterować te nagrania,

jednak pewne rzeczy powinny pozostać

niezmienione. Nie pierdol się z czymś, co

nie jest zepsute!

Czy w ogóle wasz debiut dostał większy odzew

w czasach grunge'u? Myślę, że to były

dla was ciężkie czasy, czyż nie?

"Malice and Forethought" został przyjęty

bardzo dobrze. Dzięki temu albumowi udało

nam się zagrać z Mercyful Fate, Death i z innymi.

Scena grunge miała mocny wpływ na

scenę metalową, jednak bardziej wpłynęła na

kapele hard rockowe, typu Motley Crue, Ratt

itp. Wpłynęła bardziej na główny nurt. Nas

bardziej inspirował ruch nu metalowy - Limp

Bizkit i Korn bardziej wkroczyły w naszą drogę

muzyczną niż grunge.

Czy zamierzacie ponownie zremasterować

lub nagrać wasz debiut w najbliższej przyszłości?

Remastering będzie ciężki, ponieważ nie wiemy,

gdzie jest taśma "matka". Zaginęła. Jednak

wydaliśmy to ponownie na cyfrowej platformie.

Myślimy o zrobieniu teledysku do jednego

ze starych utworów. To całkiem dobry sposób

na przypomnienie debiutu.

Foto: Homicide

jej unikalność polega na tym, że ka-żdy utwór

się różni. Nie jesteśmy ograniczeni jednym gatunkiem

metalu. Dużo mieszamy, od klasycznych

motywów w stylu Judas Priest do

thrashu.

Czy mógłbyś wymienić jeden kraj, który

mógłby być czarnym charakterem z "Enemy

of the State"?

Serio musisz się o to pytać? (śmiech) Łatwo

mówić o Ameryce, ale raczej jest to ogólnie o

zachodnich siłach. My wszyscy jesteśmy wrogami.

I jak możemy zobaczyć przy okazji wirusa,

naprawdę tak jest, bowiem przenosimy

go z jednej osoby na drugą.

Zgodziłbyś się, że największym zagrożeniem

obecnie jest wojna atomowa?

Wojna nuklearna zawsze jest straszna, jednak

się nie wydarzy, ponieważ nikt nie wygrałby,

gdyby wszyscy zaczęli odpalać rakiety. Kosmos

jest prawdziwym zagrożeniem. Wojny

kosmiczne są prawdziwe, kosmici są w stanie

trafić Cię laserem. Wojna pogodowa również

ma duży wpływ. Poza tym daliśmy za dużo

mocy komputerom. "Terminator" miał rację -

w przyszłości Skynet skieruje się przeciwko rasie

ludzkiej.

być oni i że zjebali, jednak jeszcze tego nie wiedzą.

Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o artyście,

który stworzył okładkę na wasz drugi

album?

Zrobił świetną robotę. Myślę, że wygląda tak

jak brzmi nasz album. Zrobił naprawdę świetną

robotę, ale tak jak nasz pierwszy "master

disc", również on zniknął w Malezji. Mam

nadzieję, że wszystko z nim w porządku. Zamknął

stronę internetową i słuch o nim zaginął.

Być może mamy ostatnią okładkę i żadnej innej

już nie stworzy. I nie, nie mamy nic wspólnego

z jego zaginięciem (śmiech).

Co zamierzacie robić w 2021?

Chcielibyśmy zagrać trochę koncertów, jednak

wirus ma inne plany. Pracujemy nad nowym

materiałem i w przyszłości opublikujemy więcej

teledysków. Jeden teledysk już mamy - do

utworu "Scourge of God". Możecie go zobaczyć

na Youtube już teraz!

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dzięki!

Jacek Woźniak

HOMICIDE 45


Nowy start

Na początku lat 80. Axewitch byli jednym z

najbardziej perspektywicznych zespołów

metalowych w Szwecji. Z ogólnoświatowej

kariery nic nie wyszło, ale grupa zostawiła

po sobie kilka wartych uwagi wydawnictw,

zwłaszcza albumy "The Lord

Of Flies" oraz "Visions Of The Past". Najnowszy,

nagrany po ponad 35 latach milczenia,

"Out Of The Ashes Into The Fire"

raczej ich nie przebije, ale mimo wszystko

cieszy, że weterani wciąż grają. Na

nasze pytania odpowiedzieli Mats Johansson

i Björn Hernborg, czyli sekcja rytmiczna

Axewich.

najpierw musieliście solidnie poćwiczyć, przypomnieć

sobie to i owo, żeby zacząć myśleć o

takim poważniejszym powrocie, nie tylko

muzykowaniu dla przyjemności?

Przez te wszystkie lata większość z nas grała.

Mieliśmy nawet kilka swoich kapel, ale nie było

to nic poważnego. Magnus grał w zespołach

takich jak Straight Up i Sleazy Rose zagrał

nawet kilka koncertów w Szwecji. Anders i ja

graliśmy w symfonicznym projekcie. Björn grał

w coverbandzie Charlotte The Harlot, który

oddawał hołd Maiden. Mike podróżując po

Szwecji nagrał parę materiałów jako inżynier

dźwięku. W ciągu tych lat żaden z nas nie miał

zbyt wiele prób, nie mówiąc o praktyce, więc

Foto: Nervosa

Flies" i "Visions Of The Past" to prawdziwe

perełki, nie tylko szwedzkiego, metalu tamtych

lat; mieliście dobre kompozycje, potencjał,

czego więc zabrakło, żeby przebić się szerzej,

tak jak stało się to w tym samym czasie

udziałem waszych rodaków z E.F. Band?

A kto może to wiedzieć? Pewnie wszystkim

znudziła się współpraca z wytwórnią, która w

ogóle nie wspierała zespołu... Magnus i Anders

działali jeszcze przez kilka lat w nowym

składzie, nagrywając "Hooked On High

Heels" i jeszcze jeden album, który nigdy nie

został wydany. Można go znaleźć na Spotify i

innych mediach streamingowych pod tytułem

"The Lost Album".

Wydawca też miał znaczenie, bo jednak nie

ma co porównywać Fingerprint Records z fonograficznym

gigantem Mercury, firmującym

pierwsze płyty E.F. Band, chociaż wasze płyty

miały też licencyjne wydania choćby w Kanadzie

czy w innych krajach europejskich?

Tak, oczywiście, że miało to znaczenie. Nasza

mała firma nie miała takich możliwości i kompetencji

jak większe wytwórnie. Ale załatwiali

licencje m.in. w Kanadzie (Banzai Records),

krajach Beneluksu (Roadrunner), w Anglii

(Neat Records) i w wielu innych miejscach...

Zastanawiasz się czasem co byłoby, jakbyście

postawili wszystko na jedną kartę, też

przeprowadzili się do Anglii, tak jak oni? A

może takie dywagacje nie mają już po latach

większego sensu, trzeba raczej koncentrować

się na tym, co dzieje się tu i teraz?

Nie wydaje mi się, żebyśmy chcieli oglądać się

wstecz i zastanawiać się, co mogłoby wydarzyć

się. Tak jak mówisz, "co byłoby gdyby" nie ma

już znaczenia. Nie ma powodu, by płakać nad

rozlanym mlekiem, że tak powiem.

Po raz pierwszy próbowaliście wrócić na początku

lat 90., ale to była, zdaje się, jednorazowa

akcja i zakończona niepowodzeniem,

zresztą nie były to czasy sprzyjające tradycyjnemu

metalowi. Z czasem jednak okazało się,

że nie dość, iż fani pamiętają o Axewitch, to

jeszcze jest zainteresowanie reedycjami waszych

płyt - to był ten bodziec, żeby spróbować

jeszcze raz, tym bardziej, że na pewno

mieliście poczucie niedosytu po przedwczesnym

zakończeniu kariery w latach 80.?

W 1990 roku był tylko koncert z okazji 10-tej

rocznicy, a nie ponowny powrót zespołu. I tak

jak mówisz, w latach 90. scena metalowa była

praktycznie martwa. Nie mieliśmy żadnych

planów, aby w tamtym czasie ponownie działać

jako Axewitch.

HMP: Coś długo zeszło wam z tą powrotną

płytą, zważywszy, że reaktywowaliście zespół

w roku 2007. Co nagle, to po diable, czy

były inne powody tego, że wasz czwarty album

ukazuje się dopiero w 2021 roku?

Axewitch: W 2007 roku spotkaliśmy się tylko

po to, by zagrać jeden koncert. Wtedy Lasse

Fallman grał na basie, ale zrezygnował po koncercie

na Swedish Rock w 2008 roku. Nie

podchodzilismy do tego zbyt poważnie, zanim

Björn dołączył do zespołu. Zaczęliśmy preprodukcję

w studiu przyjaciela Ronny'ego Maxa

na wsi, ale odległość stała się dla nas zbyt uciążliwa,

więc przenieśliśmy cały projekt do miasta

Linköping, gdzie kontynuowaliśmy nagrania.

Jakiś czas później dostaliśmy propozycję

zbudowania studia wspólnie z przyjaciółmi i w

ten sposób powstało The Metal Studios, gdzie

album został ostatecznie nagrany. Całość nagraliśmy

i wyprodukowaliśmy sami, co samo w

sobie było dla nas procesem wymagającym nauki.

Wiele powrotów zespołów sprzed lat budzi

mieszane uczucia, bo często z oryginalnego

składu pozostaje w nim jeden, góra dwóch

muzyków. U was wygląda to jednak zupełnie

inaczej, to niemal pełny line-up z lat 80. - pozostaliście

przez te wszystkie lata kumplami,

więc było to możliwe?

Tak, cały czas jesteśmy przyjaciółmi i spotykaliśmy

się dość często.

Byliście cały czas aktywni muzycznie, czy też

Foto: Axewitch

tak, kiedy po raz pierwszy weszliśmy do studia,

uporządkowanie tego wszystkiego zajęło trochę

czasu.

Wyłamał się tylko Tommy Brage. Nie gra

już od lat, nie chciał wracać do dawno zamkniętego

etapu życia, a może były inne powody,

z racji których najpierw grał z wami Lasse,

a od blisko 10 lat macie w składzie Björna?

Tommy na 15 lat przeprowadził się do Norwegii,

a potem na 10 lat na Filipiny, więc on nie

wchodził w grę.

Zgrany, stabilny skład to chyba podstawa sukcesu,

a w pierwszym okresie działalności

zmiany składu utrudniały wam funkcjonowanie,

szczególnie pod koniec istnienia zespołu?

Co jeszcze poszło nie tak, że w roku 1987 było

już po wszystkim? Przecież "The Lord Of

Zwykle wygląda to tak, że po reaktywacji

następuje etap zachłyśnięcia się tym nowym

etapem - pierwsze próby, świetnie przyjęte

koncerty, etc. Na jakim etapie uznaliście, że

musi pójść za tym coś więcej, album z premierowym

materiałem, żeby nikt wam nie zarzucił,

że bazujecie wyłącznie na przeszłości?

Oczywiście, że chcieliśmy od razu napisać nowe

kawałki. Choćby po to, żeby odkryć dla siebie

jak Axewitch mógłby brzmieć w 2020 roku.

Nigdy nie mieliśmy żadnych ukrytych motywów

związanych z tą płytą. Po prostu staraliśmy

się napisać i nagrać tak dobre kompozycje,

jak to tylko możliwe. Kilka razy spotkaliśmy

się z komentarzami, że nowe utwory w ogóle

nie brzmią jak stary Axewitch, ale jak właściwie

brzmi stary Axewitch? Dobry kawałek to

dobry kawałek, bez względu na to, czy brzmi

jak we wczesnych latach 80., czy ma współcze-

46

AXEWITCH


sny klimaty. Byłoby dziwne, gdybyśmy w ogóle

nie rozwinęli się przez te 35. lat. Ale czujemy,

że te utwory mają w sobie coś z Axewitch.

"Out Of The Ashes Into The Fire" to wyłącznie

najnowsze kompozycje, czy w podstawowej

części programu wykorzystaliście też

jakieś starsze pomysły czy riffy?

Wszystkie utwory są zupełnie nowe z wyjątkiem

dwóch bonusowych kawałków na wersji

CD. W kwesti pisania muzyki chcieliśmy zostawić

przeszłość za sobą, aby poczuć jak Axewitch

brzmiałby w dzisiejszych czasach.

Jak długo trwały prace nad tym materiałem,

kiedy uznaliście, że jest już dopracowany?

Nie chcieliśmy niczego przyspieszać, więc postanowiliśmy

nie spieszyć się z pisaniem materiału.

Nie ma sensu stresować się. Utwory powstawały

w trakcie procesu nagrywania i było to

dość czasochłonne. Nagrywaliśmy w studio

przez większość czasu i mieliśmy możliwość

nagrywania i robienia poprawek, jeśli coś nam

się nie podobało. Może to jest jeden z powodów,

przez które zajęło to trochę czasu.

Pandemia nie utrudniła wam prac nad tym albumem?

A może, paradoksalnie, ułatwiła, bo

nagle okazało się, że macie z powodu lockdownu

więcej czasu na twórczą pracę?

Nie, aż do niedawna. Z powodu problemów

zdrowotnych w rodzinie, Magnus zdecydował

się zostać w domu, dopóki nie dostaną szczepionki.

Więc teraz tylko czterech z nas pracuje

w studio nad nowym materiałem.

Założenie było chyba takie, że ma to być materiał

jak najbliższy klasycznemu stylowi

Axewitch, ale powstały tu i teraz, żadna nostalgiczna

wycieczka w przeszłość, zwłaszcza

pod względem brzmieniowym?

Axewitch zawsze był zespołem opartym na riffach/gitarach,

gdzie utwory zbudowane są wokół

motywów napisanych przez Magnusa lub

Andersa. Melodie utworów i teksty, które są

zazwyczaj pisane przez Andersa lub Björna,

są następnie wplatane w muzykę. Kawałki zazwyczaj

nie są zaplanowane tak, aby uzyskać

określony klimat, ale same kształtują się w

trakcie procesu pisania. Nowością jest to, że

zaczęliśmy wkładać więcej pracy w partie wokalne.

Foto: Axewitch

To dlatego nagraliście ponownie "Nightmare"

i "Axewitch" z demo 1982, bo wtedy nie zabrzmiały

jak należy?

Tak, bo uważamy, że te utwory są świetne i

chcieliśmy oddać im sprawiedliwość poprzez

lepsze brzmienie.

Praca w studio w roku 1985 a 2020: dwie zupełnie

inne epoki, zupełnie inne doświadczenia,

nawet dla kogoś takiego jak wy, ze sporym

muzycznym stażem?

Tak, to prawda i do tego fakt, że jesteśmy starsi

i mamy teraz więcej doświadczenia. Byliśmy

nastolatkami, kiedy nagrywaliśmy nasze pierwsze

płyty, a teraz wszystko jest cyfrowe. Nagraliśmy

i wyprodukowaliśmy cały album sami,

co samo w sobie było procesem uczenia się.

Tytuł "Out Of The Ashes Into The Fire" też

nie jest w żadnym razie przypadkowy, ma

symboliczną wymowę i podkreśla wasz powrót

do pełnej aktywności?

Taaak, to chyba oznacza, że tytuł symbolizuje

to, iż wróciliśmy z premedytacją… (śmiech)

Radość z przygotowywania nowej płyty - od

poprzedniej minęło przecież ponad 35 lat, a

więc szmat czasu - psuła wam chyba jednak

świadomość tego, że z racji pandemii nieprędko

zaprezentujecie ten materiał na żywo?

Jest jak jest... Mamy nadzieję, że uda nam się

zorganizować imprezę z okazji wydania płyty,

przynajmniej tutaj, w naszym rodzinnym mieście

Linköping. Plany zostały poczynione

wspólnie z klubem rockowym Hell Yeah, aby

zorganizować imprezę promocyjną gdzieś podczas

tego lata, w zależności od sytuacji. Musimy

po prostu dostosować się do pandemii.

Oczywiście, mamy nadzieję, że dostaniemy

szansę zagrania w Europie i na całym świecie,

kiedy pandemia się skończy.

Płyta ukazała się i co dalej? Nie obawiasz

się, że jeśli ta sytuacja potrwa dłużej, to wasz

zespół nie przetrwa, bo nie będziecie mieli

dalszej motywacji do działania, nie mogąc

grać koncertów?

Niestety, w takich czasach istnieje ryzyko, że

bez możliwości promowania albumu po pewnym

czasie zainteresowanie nim spadnie, ale

możemy mieć tylko nadzieję, że sytuacja zmieni

się na najlepsze. Postaramy się utrzymać zainteresowanie

Axewitch w oczekiwaniu na lepsze

czasy. Już teraz tworzymy nowe utwory i

jesteśmy bardzo zajęci. W tej chwili nagrywamy

na nowo wszystkie nasze największe hity z

płyt z lat 1981-1985.

Udostępniliście już singlowy utwór "The Pusher",

planujecie pewnie kolejne działania promocyjne

w sieci, ale to jednak nie to samo, niż

wyjść na scenę, szczególnie na festiwalu, pokazać

się publiczności z jak najlepszej strony?

Oczywiście, mamy nadzieję, że dostaniemy

szansę zagrania w Europie i na całym świecie,

kiedy pandemia się skończy. Koncerty na żywo

są tym, co chcemy robić i nic nie może się równać

z graniem dla publiczności.

Plus jest jednak taki, że metalowa publiczność

jest dość konserwatywna i stała w

swych upodobaniach, tak więc wasi fani będą

cieszyć się nową płytą Axewitch i czekać na

powrót koncertów?

To jest to, na co mamy nadzieję. Myślę, że ten

album może spodobać się zarówno tym, którzy

lubią stary Axewitch, jak i tym, którzy wolą

bardziej nowoczesne brzmienie. Jak już wcześniej

wspomniałem, dobry kawałek to po prostu

dobry kawałek...

Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak,

Szymon Paczkowski

Foto: Axewitch

AXEWITCH 47


HMP: Cześć Heimi, jak się masz? Nie ukrywam

że to dla mnie zaszczyt móc z Tobą

pogawędzić. Czy wiesz że "Gold'n'Glory" to

płyta która wciąż jest bardzo popularna

wśród fanów w Polsce? Niemała w tym zasługa

wydawnictwa Pronit która swego czasu

wydała u nas ten album...

Heinz ''Heimi'' Mikus: Cześć, dzięki, mam

się dobrze. Cieszy mnie to co mówisz, swego

czasu dostawaliśmy naprawdę wiele wiadomości

i listów od fanów z Polski!

Rozmawiamy, bo "Gold'n'Glory" doczekał

się naprawdę solidnie wyglądającej reedycji,

którą wydał High Roller Records. Możesz

mi powiedzieć jak do tego doszło? Kto wykonał

pierwszy krok?

Ryzyko

Są takie zespoły, które żyją jedynie w pamięci najzagorzalszych fanów. Z

jakiegoś powodu, w przeszłości nie spłynął na nich splendor chwały największych

i po kilku lepszych i gorszych płytach, formacje te rozpadały się i nigdy już nie

wróciły do świata żywych. O jednej z takich ekip - niemieckim Faithful Breath -

przypomniał niedawno niezawodny High Roller Records, wydając na CD i winylu

wznowienia dwóch klasycznych pozycji tejże grupy: "Gold'n'Glory" i "Skol". Nie

muszę dodawać, że był to świetny pretekst, aby obudzić wspomnienia i porozmawiać

z liderem formacji, Heimim. Dotrzeć do niego nie było łatwo, ale takie

zadania to, to co niestrudzeni reporterzy Heavy Metal Pages lubią najbardziej!

Przy dźwiękach wysłużonego, Pronitowskiego wydania "Gold'n'Glory", udało mi

się zadać kilka pytań wokaliście Faithful Breath, który opowiedział mi o wyboistej

i dość szarej rzeczywistości metalowych Niemiec drugiej połowy lat 80-tych.

High Roller Records.

Jeśli nie masz nic przeciwko, chciałem podpytać

Cię o kilka kwestii związanych z historią

Faithful Breath. Pamiętasz czas kiedy

pisaliście "Gold'n'Glory"?

Cóż, to co pamiętam z tego czasu to, że całość

napisaliśmy po prostu w sali prób. Nagrywaliśmy

i zmienialiśmy kawałki milion razy, robiliśmy

to na takim czterościeżkowym magnetofonie.

W końcu jednak dotarliśmy do końca i

poczuliśmy, że mamy naprawdę kilka solidnych

numerów na pełny long play.

gdy pierwszy raz usłyszałem takie "Don't

Feel Hate", nie mogłem uwierzyć, że tak klasyczny,

metalowy banger nie jest wymieniany

jednym tchem obok hiciorów Accept czy

Helloween...

No cóż, nasza wytwórnia zrobiła naprawdę

dobrą robotę przy promocji tej płyty. Mieliśmy

sporo wywiadów, występów w radiu, zagranicznych

festiwali i tak dalej. To również

dobrze wpływało na nas, było naprawdę ok.

Wydaje mi się, że to o czym mówisz, spotyka

jednak tylko nielicznych i nie jest to wcale takie

oczywiste.

"King of Rock" to z kolei dla mnie numer,

który spokojnie pasowałby do któregoś z

albumów Scorpions. Wiesz, że "Gold'n'

Glory" i "Love At The First Sting" wydano

w tym samym roku?

To czysty zbieg okoliczności, nie mieliśmy zamiaru

kopiować Scorpions! (śmiech)

Wspomniałeś o Mausoleum Records, które

swego czasu wydało kilka naprawdę mocnych

tytułów jak "Second Attack" od Cross

Fire czy "Shock Waves" Killer. Rozpoczynając

z nimi współpracę liczyliście, że pomogą

Waszemu zespołowi zyskać większą

rozpoznawalność?

Tak, Mausoleum było w tym czasie na topie,

mieli w swojej stajni kilka mocnych ekip, tak

jak wspomniane przez Ciebie CrossFire czy

Killer. Graliśmy z nimi kilka festiwali, świetne

kapele, byliśmy nawet z nimi w Antwerpi kilka

razy, jeszcze zanim podpisaliśmy kontrakt

z Mausoleum. Bardzo dobrze dogadywaliśmy

się z Alfie Falkenbachem i Stonne Holmgrenem,

szefami wytwórni. Nasz ówczesny

manager, Boggi Kopec powiedział, że to

świetna okazja i powinniśmy zdecydować się

na podpisanie kontraktu z nimi. Nie żałowaliśmy.

Historia jest dość prosta. High Roller Records

odezwało się do nas i przedstawiło swój

pomysł, który po prostu bardzo nam się spodobał!

Masz jakieś oczekiwania związane z tym

wydawnictwem?

Nie wydaje mi się, że powinniśmy mieć jakieś

duże oczekiwania. Jeśli fani będą podekscytowani

tą nową edycją, będzie naprawdę wspaniale.

To co jest chyba bardziej istotne dla

mnie to, to żeby cała inwestycja zwróciła się

Foto: Faithful Breath

A pamiętasz samą sesję nagraniową?

Tak, produkowaliśmy "Gold'n'Glory" z Michaelem

Wagnerem i Udo Dirkschneiderem.

Mieliśmy w sumie czternascie dni na nagranie.

Pamiętam, że sama sesja było po prostu

fajną zabawą. Mieliśmy świetną atmosferę,

byliśmy wyluzowani. Wytwórnia Mausoleum

zapewniła w zasadzie wszystko czego potrzebowaliśmy.

Wagner nieźle mnie torturował

przy nagrywaniu wokali, ale jak widać, przeżyłem!

(śmiech) Prawdę mówiąc wciąż jestem

bardzo zadowolony z tej płyty.

Dla mnie "Gold'n'Glory" to zbiór niesamowitych,

metalowych hymnów. Pamiętam, że

Po "Gold'n'Glory" wydaliście kolejny bardzo

dobry album, "Skol". Zespół był wtedy w niezłym

gazie, co?

Plan był taki, że album znów miał produkować

Michael Wagner. Niestety, okazało

się to trudne do wykonania, bo Wagner przeprowadził

się do Stanów Zjednoczonych i produkował

tam album za albumem. Musieliśmy

więc nieco zweryfikować swoje plany. Zrobiliśmy

więc "Skol" z Gerdem Rautenbachem w

jego Dierks Studios. Niestety, mieliśmy też

problemy wewnątrz zespołu. Nasz drugi gitarzysta,

Bubi, chciał odejść. Dostał lukratywną

propozycję z innego zespołu. Co prawda wciąż

był z nami, ale klimat i chemia między nami

nie była już taka sama. W końcu zastąpił go

Thilo Hermann, choć Bubi na "Skol" jeszcze

zagrał.

Wiesz, nie znam do końca sytuacji z przeszłości,

ale z mojej perspektywy zespół wyglądał

naprawdę obiecująco. Powiesz co się

stało, że niedługo potem zmieniliście nazwę

na Risk i zmieniliście styl, porzucając już na

zawsze tożsamość Faithful Breath?

Cóż, zaraz po nagraniu "Skol", Mausoleum

zbankrutowało. Alfie Falkenbach wycofał się

z biznesu, a Holmgren założył wtedy z nowym

partnerem Ambush Records. To w ich

barwach wydaliśmy "Skol". Kiedy zaczęliśmy

promować ten album, scena metalowa wydawała

się być w kompletnym rozgardiaszu. Nie

wiem jak Ci to dokładnie wytłumaczyć, ale

nie wyglądało już to tak prosto i fajnie jak

48

FAITHFUL BREATH


kiedyś, nie było już tak łatwo z taką muzyką

jaką grał Faithful Breath. Plan był taki, żeby

podsumować Faithful Breath za pomocą albumu

live, który koniec końców zrealizowaliśmy

z Noise Records, a potem pomyśleć nad

koncepcją nowych utworów. Mieliśmy już

wtedy na pokładzie Romana Keymera z Angel

Dust i faktycznie nagrywaliśmy dużo demówek.

Szybko okazało się, że muzycznie nie

ma to w zasadzie nic wspólnego z Faihful

Breath. Tak wyszło. Zdecydowaliśmy się więc

zmienić nazwę. Wiadomo, to było wielkie…

ryzyko (śmiech). Ale na całe szczęście materiał

przemówił do właścicieli Steamhammer

SPV, demówki wydawały się po prostu trafić

w swój czas. Wzięliśmy więc głęboki oddech,

pogrzebaliśmy Faithful Breath i rozpoczęliśmy

od nowa, już jako Risk.

Jeśli wierzyć moim źródłom, w latach 90-

tych dałeś sobie spokój z graniem. Dlaczego?

No cóż, zacząłem po prostu pracować w studiu,

nagrywać i produkować zespoły.

Heimi, w obecnych czasach dużo kapel z lat

80-tych powraca na scenę - Cirith Ungol,

Glacier czy Elixir to jedynie kilka przykładów.

Rozważałeś możliwość powrotu Faithful

Breath albo Risk?

Nie, to nigdy nie była dla mnie opcja. Zresztą,

obecnie powrót w oryginalnym składzie jest

kompletnie niemożliwy, bo nasz perkusista,

Jurgen Dusterloh odszedł cztery lata temu.

Więc nie ma takiego tematu i nigdy nie było.

Ale z tego co wiem, to nadal jesteś fanem

Foto: Faithful Breath

heavy metalu?

Jasne! Wciąż słucham metalu i jestem bardzo

mocno związany z tym gatunkiem, przecież to

wciąż duża część mojego życia. To co zawsze

było ekscytujące to, to że heavy metal jest

wszędzie, w każdym zakątku świata. Gdziekolwiek

nie pojedziesz, tam możesz grać

heavy metal i będzie on znany i popularny.

Ekscytujące.

Heimi, wielkie dzięki za Twój czas. Ostatnie

słowo zostawiam Tobie.

Cała przyjemność po mojej stronie. Mam

nadzieję że festiwale i koncerty niebawem

wrócą. Salut w stronę wszystkich fanów w Polsce!

Keep it Heavy and Skol! Trzymajcie się!

Marcin Jakub


Na Srebrny Talon, toż to niemożliwe!

Zamiast trzymać się wiernie informacjom podanym w notce prasowej od

wydawcy, tym razem odważyłem się zakwestionować ją. Gitarzysta Silver Talon,

Bryce Adams VanHoosen, odpowiedział, że faktycznie musi odświeżyć cały materiał

promocyjny, co otworzyło zespół do przedstawiania swoich przemyśleń bez

żadnych zahamowań, specjalnie dla Heavy Metal Pages. Silver Talon łechce na

swoim debiucie "Decadence and Decay" granicę pomiędzy Manticorowską progresją

a power metalem spod znaku Nevermore i porusza tematy, o których wielu boi

się mówić.

HMP: Silver Talon to bardzo młody, ale już

rozwinięty US metalowy zespół. Czy jesteście

wszyscy osadzeni w jednym Stanie

Ameryki Północnej, a może rozsiani po całym

USA i Meksyku?

Bryce VanHoosen: Mieszkamy w Portland,

Oregon. Sebastian (gitarzysta Sebastian Silva

- przyp. red.) pochodzi z Meksyku, ale również

mieszka, wraz ze swoją rodziną, w Oregon.

Niestety, nie posiada obywatelstwa USA,

a nasz kraj traktuje imigrantów z Meksyku

niezbyt dobrze. Doszło nawet do tego, że kiedy

Sebastian wybrał się w 2019 roku w międzynarodową

trasę koncertową swojego innego

zespołu (Unto Others, dawniej Idle

Enforcer na swojej najnowszej koncertówce

"Live By Fire II" nazwał Mexico City światową

stolicą heavy metalu. Sebastian, co Ty

na to?

Sebastian Silva: Zacznę od wyjaśnienia, że

nie pochodzę z Mexico City. Urodziłem się

jakieś 6 godzin jazdy samochodem na północny

zachód, w Guadalajara, Jalisco, Meksyk.

Odwiedziłem Mexico City po raz pierwszy

w 2019 roku. Słyszałem od wielu koncertujących

tam zespołów, że Meksykanie są

niesamowicie energiczni i celebrują heavy

metalowe show jak prawdziwe święto. Ale,

szczerze mówiąc, ja osobiście nigdy dotąd tego

nie doświadczyłem. Byłem jeszcze zbyt młody

w czasach, gdy mieszkałem w Meksyku. Słyszałem,

że są tam organizowane świetne festiwale

i mam nadzieję, że w najbliższej przyszłości

dostaniemy szansę występowania na

nich. Moim ulubionym zespołem heavy metalowym

z Meksyku jest Transmetal i Luzbel.

Lubię też bardziej mainstreamowe kapele

rockowe, np. Mana i Caifanes. Byłoby super,

gdybym pewnego dnia mógł osobiście doświadczyć,

co dokładnie Olof miał na myśli,

niedługo światło dzienne. Zwłaszcza, że pierwsze

reakcje na promocyjny singiel są bardzo

pozytywne - nie ukrywam, że ich obserwowanie

sprawia nam radość. Z jakiegoś powodu

obawiałem się, że być może ludzie o nas zapomną,

ponieważ niewiele było o nas słychać

po ukazaniu się EP "Becoming A Demon" w

2018 roku. Tak się na szczęście nie stało.

Jesteśmy podekscytowani na samą myśl o możliwościach,

jakie się przed nami pojawią wraz

z "Decadence and Decay".

Czy mogę wam coś wyznać? Ale nie zdenerwujecie

się?

Bryce VanHoosen: No dawaj.

W notce prasowej napisaliście, że "Decadence

and Decay" bazuje na ekscytującej

kombinacji heavy metalowej chwytliwości

oraz gitarowej wirtuozerii; a dalej: "ten heavy

metal zaciska pięści słuchaczy i porywa ich

do head-bangingu za sprawą połączenia mistrzowskiej

przebojowości, wyszukanej melodyki

oraz technicznych zawiłości". Nie łapię

tego opisu, a wręcz obawiam się, że może on

być mylący dla innych odbiorców.

Bryce VanHoosen: (śmiech) To, co zacytowałeś,

to marketingowa przesada. Powinniśmy

odświeżyć nasze materiały promocyjne

(śmiech).

Ale naprawdę nie sądzę, żeby chwytliwość

była jedną z waszych głównych cech, a gitarowa

wirtuozeria to zaledwie środek do celu

(nie główna składowa efektu końcowego).

Raczej apokaliptyczna atmosfera jest tym,

co najbardziej wyróżnia wasz album. Poza

tym, rytmicznie za dużo kombinujecie, żeby

chciało się do tego uprawiać head-banging

albo wymachiwać pięściami.

Wyatt Howell: Yeah, jest ogromna różnica

pomiędzy tym, co my tworzymy, a co tworzyło

powiedzmy Anthrax na swoim debiucie.

Do headbangingu potrzebne byłoby stałe tempo

utrzymujące ten sam ładunek energetyczny,

zamiast co chwila ulegać zmienianie, tak

jak w naszych utworach. Wiesz, my nie gramy

takiej muzyki, przy której chciałoby się wyszumieć,

przy której chciałoby się pędzić na

autostradzie albo dźwigać ciężary na siłowni.

Hands), nie był w stanie powrócić do domu i

utknął w Meksyku. Na szczęście, to zdarzenie

to już przeszłość, jest on teraz z nami w USA

na dobre i obecnie może swobodnie przekraczać

granicę.

Foto: Silver Talon

kiedy nazwał Mexico City "heavy metalową

stolicą świata". Nie mogę się doczekać, kiedy

zobaczę rozentuzjazmowany tłum pełen "La

Raza" (potomków Hiszpanów w Ameryce -

przyp. red.).

Dziękuję Ci Sebastianie za wypowiedź.

Głównym tematem rozmowy jest wasz debiutancki

longplay "Decadence and Decay",

ponieważ ukaże się on już niebawem, 28 maja

2021. Jak się czujecie w momencie oczekiwania

na premierę?

Bryce VanHoosen: Fantastycznie. Z mojej

perspektywy wydaje się, że od momentu rozpoczęcia

nagrań w 2019 minął już kawał czasu

(ponad rok). To wspaniale, że album ujrzy

Jesteśmy dwa miesiące przed premierą, więc

ta muzyka jest jeszcze bardzo świeża i nie w

pełni ją jeszcze "przetrawiłem". Wiecie do

czego mnie ona skłania? Do zamknięcia oczu

i słuchania. Stąd moje pytanie - czy obawiacie

się różnicy pomiędzy waszymi intencjami

a efektem wywieranym na słuchaczach?

Wyatt Howell: Zawsze postrzegałem Silver

Talon jako metodę introspekcji, samoobserwacji,

poprzez przyssanie się do jej specyficznej

atmosfery. A może byłoby trafniej powiedzieć

- jako nieszkodliwą metodę naćpania

się (śmiech).

Bryce VanHoosen: Jak się teraz nad tym zastanowię,

to coś w tym jest. Ale różnica bardziej

pojawia się między naszymi intencjami a

opisem w notce prasowej; niekoniecznie pomiędzy

naszymi wysiłkami a odbiorem. Ustalmy

jasno, że nie próbujemy tworzyć heavy

metalowych hymnów w stylu lat 80., do których

publika śpiewałaby wraz z nami, czy coś

takiego. Zależy nam na kreowaniu atmosfery,

poprzez którą zabieralibyśmy słuchaczy na

wyjątkową podróż, a nie na zwykłą piątkową

domówkę. I jeśli znajdzie się ktoś, kto posłucha

i odpłynie, spędzając trochę więcej czasu

50

SILVER TALON


w swoich myślach, to uważam, że nasza misja

została zakończona z powodzeniem.

Cieszę się, że doszliśmy wspólnie do takich

wniosków i nie zjedliście mnie po drodze

(śmiech). Wasz line-up składa się z 6 osób:

aż 3 gitarzystów (Bryce Adams VanHoosen,

Sebastian Silva, Devon Miller), basisty

(Walter Hartzell), perkusisty (Michael

Thompson) oraz wokalisty (Wyatt Howell).

Podejrzewam, że świetnie odnajdujecie się w

pracy zespołowej. W teorii psychologii wyróżnia

się cztery główne role pełnione przez

osoby pracujące zespołowo (oczywiście, ten

podział jest elastyczny). Czy mógłbym was

prosić o przypisanie każdego członka Silver

Talon do poszczególnych kategorii, które

najlepiej was reprezentują?

Bryce VanHoosen: A) zarządzanie: organizator,

kierownik, wizjoner: Bryce Adams Van

Hoosen (gitarzysta)

B) dbanie o relacje z ludźmi: pośrednik, opiekun,

inspirator: Sebastian Silva (gitarzysta)

C) tworzenie: kreator, opozycjonista, sędzia:

Wyatt Howell (wokalista), Devon Miller (gitarzysta)

D) praca u podstaw: osoba dbająca o detale,

osoba myśląca bez końca o jakieś sprawie, osoba

najbardziej cierpliwie wykonująca powierzone

zadanie: Walter Hartzell (basista), Michael

Thompson (perkusista).

Czym kierowaliście się przy takim wyborze?

Bryce VanHoosen: Jesteśmy trochę elastyczni

w tym podziale, ale wydaje mi się, że tak

to właśnie u nas wygląda. Ja najbardziej udzielam

się w sprawach organizacyjnych i najłatwiej

wychodzi mi określanie wspólnej wizji dla

Silver Talon (tzn. projektuję merch i okładki

albumów, a także odpowiadam za ogólną

wizję, vibe). Sprawy organizacyjne sprowadzają

się akurat do administrowania skrzynką e-

mailową, układania harmonogramu prac

(m.in. takich jak sesje w studiach nagraniowych,

kręcenie video, ustalanie koncertów,

sesji zdjęciowych, wywiadów), rozwijania

naszej obecności w social mediach oraz regulowania

podatków. Wiele spośród tych zadań

jest niepodobnych do wizerunku gwiazd rocka

(śmiech). Ale takie rzeczy muszą być zrobione.

Jestem kierownikiem dosłownie (śmiech),

znaczy się kierowcą vana podczas tras koncertowych.

Sebastian to osoba najlepiej odnajdująca

się w bezpośrednich kontaktach z ludźmi,

ponieważ spędza mnóstwo czasu nawiązując

znajomości z innymi muzykami, również

przy okazji gry na gitarze w kapelach

Unto Others i Cobra Spell. Jest on osobą

promieniującą szczególnie pozytywną aurą,

bardzo charyzmatyczną, a jego słowa skutecznie

zachęcają wszystkich wokół do działania

- do tego stopnia, że sporo jego przyjaciół

skończyło wraz z nim w jednej kapeli. Wyatt

i Devon wyróżniają się kreatywnością. Bardzo

cenię sobie ich opinię odnośnie wszystkiego,

co komponuję. Są najlepsi w udzielaniu konstruktywnego

feedback'u. Wyatt często przychodzi

ze świetnymi pomysłami na liryki i

nieustannie zastanawia się, jak uczynić nasze

utwory jeszcze lepszymi. Devon podobnie, zawdzięczamy

mu mnóstwo harmonii i melodii

akompaniujących. Zarówno Walter jak i Michael

są rzetelnymi ludźmi pracy. Odpowiadają

za sekcję rytmiczną, wobec czego analizują

najdrobniejsze detale utworów w trakcie

procesu rozwijania kompozycji po to, aby dopasować

do nich swoje partie. Trzeba włożyć

Foto: Silver Talon

naprawdę sporo analitycznej pracy, aby partie

basu i uderzenia perkusji perfekcyjnie współgrały

z całym zespołem. Niekiedy wręcz zadziwia

mnie to, jak bardzo można na nich polegać.

Robią zawsze to, co obiecują zrobić. Na

czas i solidnie. To wcale nie jest oczywiste, i

dlatego cieszę się, że mogę pracować z ludźmi,

które są jednocześnie odpowiedzialni i

niesamowicie utalentowani.

Gratuluję. Wszyscy wydajecie się sympatycznymi

muzykami, skoro mieliście okazję

występować przed wspaniałymi zespołami,

jeszcze zanim ukazał się wasz pierwszy

longplay, "Decadence and Decay". W jaki

sposób układaliście koncertową setlistę,

wziąwszy pod uwagę, że na waszym EP "Becoming

A Demon" było tylko 5 autorskich

utworów Silver Talon (nie licząc coveru Sanctuary

"Battle Angels", intro i outro - przyp.

red.)?

Bryce VanHoosen: Jak dotąd graliśmy m.in.

z Evergrey, Unleash the Archers, Savage

Master, Striker, Exmortus, Warbringer, Enforcer.

Podczas naszych pierwszych występów

w 2018 roku wykonywaliśmy pięć własnych

utworów, cover Sanctuary "Battle Angels"

oraz trochę kawałków z repertuaru Spellcaster.

To dosyć naturalny wybór, ponieważ w

tamtym okresie w skład Silver Talon wchodziło

kilka osób właśnie ze Spellcaster. Pamiętam,

że jednego wieczoru w Keokuk (stan

Iowa) w 2018 roku potrzebowaliśmy zaprezentować

dwugodzinny set. Wraz z Sebastianem

udzielamy się w cover bandzie Mercyful

Fate/King Diamond, więc dodaliśmy kilka

numerów Mercyful Fate, King Diamond, a

do tego Judas Priest. Było to nieco stresujące,

ale daliśmy radę.

Wynika stąd, że możecie odczuwać wspólną

misję podsycania i utrzymywania heavy metalowego

ognia, a zatem ktoś mógłby was

przypisać do sceny NWOTHM. Nie jestem

przekonany, czy byłoby to słuszne. Średnio

mi to pasuje do waszego stylu. NWOT

HM jest często kojarzony z odkrywaniem na

nowo heavy metalu lat 80., podczas gdy Silver

Talon ma mocny nowoczesny sznyt. Wystarczy

zwrócić uwagę na wasze bębny, nie

wspominając o zaawansowanej strukturze

całych kompozycji. Co o tym myślicie?

Bryce VanHoosen: Owszem, jesteśmy kojarzeni

z NWOTHM. Nasz wygląd sceniczny

jest bardzo typowy dla zespołów z tamtej epoki,

mamy też czyste wokale. Ale ja też myślę,

że nie bardzo pasujemy do tej szufladki, dokładnie

z tych powodów, które wymieniłeś.

Stosunkowo wielu fanów NWOTHM lubi Silver

Talon, ale pomimo tego większość zwolenników

tej sceny nie jest zainteresowanych

naszą propozycją. Bardzo daleko nam do np.

Iron Maiden, wiesz o co mi chodzi. Nie

staramy się wskrzesić tamtych czasów. Wręcz

przeciwnie, dążymy do stworzenia unikalnej

muzyki w oryginalnej stylice, wobec której

nikt nie miałby wątpliwości, że jest naszym

pomysłem. Przy okazji, bardzo doceniam w

SILVER TALON

51


zespołach z lat 80., że wykazywały się takimi

ambicjami. Iron Maiden nie chciało brzmieć

jak zespół z lat 60., czy cokolwiek w ten deseń

- oni robili swoje, a ich utwory były wówczas

innowacyjne. Analogicznie, Silver Talon stawia

sobie wyzwanie podjęcia muzycznej przygody

w krainie niewyeksploatowanych jeszcze

dźwięków, a to wyrzuca nas poza scenę

NWOTHM, gdzie głównym punktem zainteresowania

jest old school, zaczerpnięty

wprost z przeszłości. Nie zrozum mnie źle, nie

krytykuję tego, ani nie mówię, że sam nie

lubię takiej muzki. Chcę raczej wyrazić opinię,

że NWOTHM nie wynajduje koła na nowo.

Każdy wie, czego może się spodziewać po albumie

wpisującym się w NWOTHM. Przeciwnie

jest z nami, Silver Talon jest zespołem

otwartym na poszukiwania.

Chciałbym jeszcze dopytać o perkusję. Czy

dobrze słyszę, że brzmi ona syntetycznie?

Czy ten zabieg jest celowy?

Bryce VanHoosen: Z całą pewnością tak jest.

Chcemy, żeby perkusja brzmiała tak mocno i

poteżnie, jak to możliwe. Co ciekawe, bardzo

inspirowaliśmy się bębnami z Crimson Glory

"Transcendence" (1988). Myślę, że oni połączyli

maszynę perkusyjną z organiczną perką,

z premedytacją kreując wrażenie, jakby grał

robot. Myśmy nie poszli aż tak daleko. Michael

jest prawdziwą bestią perkusji. Chcieliśmy,

aby wykazał się całym swym kunsztem.

Jednocześnie dbając o maksymalnie dosadne

brzmienie oraz zawrotne tempo, niezależnie

nawet od tego, czy dałoby się coś takiego zagrać

na perkusji akustycznej. Oznacza to, że

perkusja jest elementem futurystycznym. Jak

na ironię, nasze podejście do jej nagrywania i

miksowania było powszechne w latach osiemdziesiątych.

Pomyślmy o Crimson Glory oraz

o albumach Judas Priest "Turbo" (1986),

"Ram It Down" (1988), "Painkiller" (1990)

("Defenders Of The Faith" z 1984 roku nawet

bardziej tutaj pasuje niż "Painkiller" - przyp.

red). Tam bębny są niemal w całości zastąpione

przez sample w celu uzyskania efektu

futurystycznego uderzenia. My chcemy zrobić

podobną rzecz dokładnie z tego samego powodu,

dla którego zespoły heavy metalowe

robiły to w latach osiemdziesiątych - a to jest

ironiczne.

Jesteście otwarci na poszukiwania, chociaż

słyszę u was wiele nawiązań do Nevermore.

Czy takie postawienie sprawy nie byłoby

nadmiernym skrótem myślowym? A może

wręcz świadczyłoby o ignoracji?

Bryce VanHoosen: Oczywiście, ktoś może

wrzucić naszą płytę do jednego koszyka wraz

z albumami Nevermore. Podobnie jak oni,

my również balansujemy pomiędzy mrocznym

i ciężkim heavy/power metalem a progresją

z czystymi wokalami. Ale naszą intencją

nie jest, żeby Silver Talon było drugim Nevermore,

ani nie chcemy celowo wychodzić z

punktu, w którym oni zakończyli. Istnieje kilka

konkretnych elementów naszego brzmienia,

których na próżno szukać w Nevermore,

choćby neo-klasycyzm. Jeff Loomis powiedział

mi, że obaj wydajemy się zainspirowani

dokładnie tymi samymi rzeczami. On uwielbia

Yngwie, Blackmore i wybuchowy rock/

metal lat 80. Ja również. To z pewnością słychać

zarówno w Nevermore, jak i w Silver

Talon. On komponuje na cięższej, bo 7-strunowej

gitarze, mam i ja. Obaj obniżamy strój

gitar, odkąd zorientowaliśmy się, że możemy

tworzyć bardziej interesujące partie, używając

dźwięków znacznie cięższych od tych typowych

dla gitar 6-strunowych.

Jak myślisz, jak wasz debiut skomentowałby

dziś Warrel Dane, gdyby żył (Warrel Dane

zmarł w 2017 - przyp. red.)?

Foto: Silver Talon

Bryce VanHoosen: Mam nadzieję, że przynajmniej

doceniłby, że inspirujemy się jego

dokonaniami. Natomiast tego nigdy się nie

dowiemy i nie ma co gdybać. Inni członkowie

Nevermore oraz Sanctuary wyrazili swoje

uznanie dla Silver Talon. Dodam, że Warrell

stanowił wzór artystycznej duszy w heavy metalu.

Robił swoje. Pisał niezwykle introspektywne

oraz ekspresyjne liryki. Nie miał oporów

przed włożeniem całej pasji, serca i duszy w

swoją sztukę. Nie krępowało go otwarte wyrażanie

siebie oraz własnych przekonań. Jego

głos nie każdemu odpowiadał, ale może to i

lepiej. Podziwiam jego czystą i surową emocjonalność,

zarówno w lirykach, jak i w śpiewie.

Czy to prawda, że Jeff Loomis grał kiedyś w

Silver Talon?

Bryce VanHoosen: Jeff zagrał solo gitarowe

w coverze "Battle Angels" na naszym EP "Becoming

A Demon" (2018). Bardzo mnie cieszy,

że to zarejestrował, zwłaszcza, że nie grał

akurat tego utworu zbyt często, ani Sanctuary

ani w Nevermore. Mamy nadzieję, że ta

współpraca była dla niego równie przyjemna,

jak dla nas. Bardzo szybko dostarczył nam

znakomite solo. Myślę, że przyszło mu to naturalnie

po 25 latach od czasów ukazania się

oryginału. Jestem fanem Sanctuary i Nevermore,

dlatego usłyszenie jego wersji było dla

mnie niezmiernie satysfakcjonujące.

Przyznam, że nie orientuję się, co u niego

słychać po tym, jak w 2018 roku ukazał się

singiel Arch Enemy "Reason To Believe".

Bryce VanHoosen: Był zajęty koncertowaniem

z Arch Enemy. O ile się nie mylę, pracuje

teraz nad swoim trzecim albumem solowym.

Bardzo chciałbym usłyszeć wreszcie jego

nowy stuff! Jeff to wspaniały przyjaciel i mój

gitarowy bohater.

Inną legendą, z którą ostatnio pracowałeś,

jest Andy La Rocque (King Diamond). Pojawił

się jako gość specjalny w utworze Silver

Talon "Resistance 2029". Niestety, nie udało

mi odnaleźć, które dokładnie solo należy do

niego.

Bryce VanHoosen: (śmiech) Yeah, to może

być trudna zagadka, szczególnie jeśli sam nie

jesteś gitarzystą uczącym się od Andy'ego. Co

dodatkowo komplikuje sprawę, mój styl nosi

wiele znamion stylu Andy'ego. Więc wytłumaczę.

Chodzi dokładnie o trzecie solo, po

partii gitary akustycznej oraz niskim zaśpiewie

podczas bridge'u. To specyficzna część, ale

Andy to rozwalił i nagrał perfekcyjne solo ze

swoim charakterystycznym feeling'iem.

Słuchanie tego teraz wydaje mi się surrealistyczne,

biorąc pod uwagę, że zaraz potem

wchodzi moje solo, które jest jakby skromniejszą

wersją jego solówki (śmiech).

Chciałbym się dowiedzieć, jakim człowiekiem

jest Andy La Rocque prywatnie?

Bryce VanHoosen: Twardo stąpającym po

ziemi, a przy tym wyluzowanym! Spotkałem

go w 2019 roku, gdy grał wraz z Kingiem

Diamondem w Portland. Unto Others

(dawniej: Idle Hands) otwierało ich show, a

ponieważ Silver Talon dzieli z nimi część

składu i ogólnie jesteśmy przyjaciółmi, przyszedłem

ze swoim egzemplarzem King Diamond

"Fatar Portrait", z nadzieją na uzyskanie

autografu. Jak tylko poszliśmy na backstage

z Gabe (Gabriel Franco, wokalista i gitarzysta,

przyp. red.), wyświetlił nam się Andy.

Gabe zwrócił się do mnie: "oh, człowieku, daj mi

swój LP!" i poprosił Andy'ego o podpis. Andy

chętnie to zrobił! Dał mi też swoją kostkę i

okazał się naprawdę przyjaznym kolesiem. Sebastian

był świadkiem, że Andy zachowywał

się równie spoko przez całą długość trasy, a

pewnego razu nawet przeprosił, że próba

dźwięku King Diamond przeciągnęła się i

odebrała czas na przygotowania Unto

Others. Absolutny profesjonalista. Zaproszenie

go do zagrania solówki dla nas nie mogłoby

być prostsze - wystarczyło kilka e-maili w

tą i z powrotem, i gotowe. Mam więc najlepsze

wspomnienia i żywię nadzieję na więcej

współpracy w przyszłości. Wspaniały człowiek.

52

SILVER TALON


Skoro mówimy już o gościach zaangażowanych

w "Decadence and Decay", warto zwrócić

uwagę, że okładkę wykonał Gerald Brom.

Czy trudne było dla was wybranie jednego

projektu, który najbardziej pasowałby do

waszej wizji całości?

Bryce VanHoosen: Poszukałem namiaru na

Broma po zobaczeniu jego pracy "Witchhorn",

tej samej, która ostatecznie stała się

okładką naszego albumu. Komponując, potrzebowałem

jakiejś graficznej inspiracji dla

ogólnego charakteru muzyki. Wklepałem w

Google "fantasy art", a ponieważ Gerald

Brom jest legendą w swojej dziedzinie, jego

nazwisko wyskoczyło mi jako pierwsze w

wynikach wyszukiwarki. Przyjrzałem się jego

stronie internetowej, ujrzałem "Witchhorn" i

od razu pomyślałem: "to jest to! Pasuje jak ulał!"

Wysłałem mu e-mail i niespodziewanie otrzymałem

odpowiedź zwrotną z korzystnym dla

obu stron dealem. Spędziliśmy nieco czasu w

2019 i 2020 roku, aby dopasować muzykę do

tej grafiki. Ostatecznie, większość utworów w

ten czy w inny sposób pasują do okładki. To

po prostu najbardziej metalowa i buntownicza

okładka, jaką mogliśmy sobie wymarzyć.

Możemy tam zobaczyć na wpół nagą kobietę

z rogami, dumną ze ścięcia diabłowi głowy.

Kojarzy mi się to z pionierami black metalu

Venom, którzy nigdy nie chcieli być opętani

przez diabła, lecz przeciwnie - chcieli aby to

diabeł został przez nich opętany. Czy zgodzilibyście

się, że czasami warto rozważyć

"zabicie wszystkich królów" ("Killing All

Kings" jest jednym z tytułów utworów zamieszczonych

na Silver Talon "Decadence

and Decay", przyp. red.) po to, aby samemu

stać się liderem? A skoro tak, to żadne wyzwanie

na świecie nie jest czarno-białe ani

pozbawione nadziei?

Bryce VanHoosen: Nigdy nie pomyślałem o

połączeniu tego z Venom. Zabawne! Ale to

tak, zgadza się, absolutnie - czasami nie pozostaje

nic innego, jak tylko obalić stary porządek

na świecie i stworzyć taki nowy ład, w

który chcemy wierzyć. Czasami ktoś musi "zabić

wszystkich królów" po to, aby odzyskać

kontrolę nad własnym życiem i móc wieść je

we właściwy sposób, stając się królem siebie

samego (albo królową, albo jakkolwiek kto

chce). Nasz okładka uosabia dokładnie ducha

takiej przewrotności. Mamy tutaj wiedźmę,

która ścięła głowę demonowi, aby nie pozwolić

mu przejąć nad sobą kontroli. To tak,

jakby pewnego dnia zajęła stanowisko ze

słowami "Yeah, pieprzyć tego tyrana, ja teraz

rządzę". Jest to sedno i główny przekaz naszego

całego albumu. Cokolwiek Ciebie uwiera,

przeszkadza, stoi na drodze, krępuje, nie pozwala

swobodnie oddychać ani podróżować

przez życie - pozbyj się tego i stań się kowalem

własnego losu.

Czy wasz mroczny styl jest odbiciem obecnego

stanu świata, takim jakim go postrzegacie?

Bryce VanHoosen: Zdecydowanie tak. W

tym, co obecnie się dzieje, jest gnostyczny

sens rozumienia świata takim, jaki istnieje

wokół nas, ale uważam to ujęcie za fundamentalnie

błędne. Nie jest to wyrazem mojej

bezmyślnej reakcji emocjonalnej. Od wielu już

lat dzieje się tak, że każdego dnia coraz bliżej

nam do dystopijnego świata opisywanego w

latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych

przez Philip K. Dicka. Do świata, w którym

korporacje kierują marionetkowym rządem, a

zwykli ludzie nie mają nic do powiedzenia; w

którym nie liczy się nic innego oprócz szybkiego

zysku; w którym religie są nadużywane

do utrzymywania ludzi w okowach ducha

czasu. Podobnie jak w głównym wątku "Do

Androids Dream Of Electric Sheep?", potrzebujemy

zatrzymać się i zastanawić and fundamentami

naszego świata, niemal kwestionując

i poddając w wątpliwość oficjalnie przyjmowane

fakty naukowe. Dostrzegaliśmy to wyraźnie

podczas tworzenia "Decadence and

Decay", a teraz w latach 2020 i 2021 czuję, że

nasze przeczucia tylko się potwierdzają. Oto

jesteśmy ograniczeni restrykcjami. A nasz Prezydent,

bogacz, multimilioner (wraz z innymi

przemysłowymi liderami) mówi: "Nie ma się

czym martwić, proszę pracujcie i kupujcie potrzebne

Foto: Silver Talon

wam gówno", jakby nic się nie stało. Miliony

osób, masy, ufają mu. Z uśmiechem poświęcają

samych siebie, aby pracować jak niewolnicy.

Więc yeah, podsumowując, świat może

być mrocznym zaułkiem wszechrzeczy - ale

nie jesteśmy pozbawieni nadziei. Pewnego

dnia obalimy demona i "zabijemy wszystkich

królów", pisząc własny zestaw zasad moralnych,

żyjąć własnymi mitami itd.

Czy mógłbym Ciebie jeszcze prosić o

uzupełnienie tej wypowiedzi poprzez

wyjaśnienie znaczenia liryków z "What Will

Be"?

Wyatt Howell: "What Will Be" jest o presji

oraz o odpowiedzialności związanej z samodzielnym

formowaniem własnej przyszłości,

realizacją własnego przeznaczenia i tworzeniem

własnego wyjątkowego świata. Zainspirował

mnie dziwaczny sen o tym, że życie i

śmierć współegzystują równolegle obok siebie,

pomiędzy różnymi stanami świadomości.

Bryce VanHoosen: Yeah, tak właśnie to

zrozumiałem. Idea, że nasze akcje mogą i

powinny kształtować świat wokół nas, aczkolwiek

z zastrzeżeniem, że czasami jesteśmy

zmuszeni do robienia okropnych rzeczy

(zwłaszcza fragment tekstu "my innocence has

blinded me / make what you will / the price is

higher to give in"). Tutaj też powracamy do

cytatu z Philip K. Dick "Do Androids

Dream Of Electric Sheep?": (w wolnym

tłumaczeniu na język polski, przyp.red.)

"Będziesz zobowiązany do zrobienia czegoś

złego, niezależnie gdzie pójdziesz. To podstawowy

warunek przeżycia - bycie zobowiązanym

do gwałcenia własnej tożsamości.

Każde żywe stworzenie musi to zrobić w

pewnym momencie. Oto największy cień,

skaza stworzenia; przekleństwo w akcji, które

jest nierozerwalne z fenomenem życia.

Wszędzie we wszechświecie". Pozostaje dopytać:

co jest gorsze? Podjęcie trudnej decyzji,

której będziesz żałować, czy podjęcie decyzji o

zaniechaniu, a następnie żałowanie, że nie wykorzystało

się pełni potencjału, jaki mieliśmy

w życiu?

Każdy powinien samodzielnie się nad tym

zastanowić. "What will be" z Silver Talon w

przyszłości? Kiedy ukaże się wasza druga

płyta? W jakim muzycznym kierunku podążycie?

Bryce VanHoosen: Tego lata rozpoczniemy

pracę nad drugim albumem. Mamy już zalążki

pierwszych utworów. Będziemy kontynuować

podążanie w techno-okultystycznym odcieniu

"Decadence and Decay", jak również przekręcimy

wszystko na 11, a może nawet na 12

stopni (śmiech). Prawdopodobnie nie zagramy

koncertu w 2021 roku, ale i tak damy

ludziom to, co chcą - więcej nowej muzyki.

Wziąwszy pod uwagę, z jakim odzewem spotyka

się jak dotąd "Decadence and Decay"

(ze strony wytwórni M-Theory Audio, prasy

i ich przyjaciół, bo album oficjalnie będzie

dostępny dopiero 28 maja 2021, a rozmawiamy

dużo wcześniej, przyp. red.), przebicie

tego albumu będzie wyzwaniem, ale bardzo

chętnie je podejmiemy.

Sam O'Black

SILVER TALON 53


Pocztówka z miasta lwa dla polskiej metalowej rodziny

Niniejszym mam zaszczyt i przyjemność przedstawić Wam zespół będący

na dobrej drodze do uzyskania reputacji ikony singapurskiego heavy metalu. Rozmowa

przebiegła jak koleżeńska wymiana zdań. Starałem się wejść w świat Sheikha

Spitfire'a - założyciela Witchseeker, który pełni funkcję kompozytora, basisty

i wokalisty w tym sympatycznym zespole. Jak za chwilę się przekonacie, zapytałem

go o wiele aspektów związanych z okolicznościami powstawania albumu

Witchseeker "Scene Of The Wild", wykraczających daleko poza samą muzykę.

Wprawdzie Sheikh przyznał, że stara się oddzielać swój sceniczny wizerunek od

prywatnego życia, ale udało mi się przełamać lody i nawiązać kontakt z tym prawdziwym,

młodym, szczerym Sheikhem. Siedział w zwykłej koszulce, ze słuchawkami

na uszach, przy biurku w swoim prywatnym pokoju, popijał herbatę, a z

tła dobiegały ciche, stłumione rozmowy domowników (które zauważyłem dopiero

przy okazji odsłuchawiania nagrania, no i cóż, mam przynajmniej nadzieję, że

pochodziły z naszego wymiaru, a nie tam żadne "witch"). Sprawdźmy zatem, co

tam słychać między Malezją a Indonezją.

HMP: Dobry wieczór, Sheikh. Jak się masz?

Sheikh Spitfire: Dzień dobry. Całkiem dobrze.

Mamy teraz północ w Singapurze. Właśnie

wróciłem z pracy. Na zewnątrz jest strasznie

gorąco, jak zawsze u mnie. Wyjątkiem są

Święta Bożego Narodzenia, kiedy robi się nieco

chłodniej.

Wiesz, ja teraz jestem w Islandii. Panuje tu

temperatura około zera w skali Celsjusza i

"Scene Of The Wild". Ukaże się on 26 marca

2021. Gratulacje. Słuchałem go już wielokrotnie

i bardzo mi się podoba. Są tam

chwytliwe utwory i uzyskaliście ostre heavy

metalowe brzmienie. Co powiedziałbyś komuś

w pierwszej kolejności, zanim sam go

posłucha?

Tak jak powiedziałeś, Witchseeker gra heavy

metal. Założyłem ten zespół w 2012 roku jako

jednoosobowy projekt. Nie planowałem w

scenę... (zastanawia się - przyp. red.) Nie byłoby

przesady w stwierdzeniu, że jesteśmy jedynym

znanym mi zespołem singapurskim

grającym tego rodzaju muzykę. To dlatego, że

inne lokalne kapele są bardziej zainteresowane

death metalem, black metalem, ewentualnie

thrash metalem. Mamy też bardzo mocną

scenę hardcore'ową. Heavy metalowców

nie ma wielu, ale są oni bardzo zaangażowani

i oddani sprawie.

Ale macie lokalnych odbiorców, prawda?

Tak. Powiedzmy, że na większości naszych

koncertów pojawia się około od 80 do 100

osób. Myślę, że ma na to wpływ wielkość populacji

Singapuru oraz tutejszy konserwatyzm.

Metal jest tutaj zjawiskiem undergroundowym,

nieakceptowanym powszechnie. Dwa lata

temu mieliśmy kontrowersyjny incydent -

religijni fundamentaliści przerwali nasz koncert.

Cały czas borykamy się z brakiem akceptacji

heavy metalu w Singapurze. Może się to

powtórzyć, fizycznie mogą zakłócić nasz występ,

ale nasz wewnętrzny heavy metalowy

płomień jest nie do ugaszenia.

Czy jest więc tak, że Twoi znajomi nie słuchają

metalu, ale Ty zawsze go uwielbiałeś i

Twoja metalowa pasja była nie do powstrzymania,

kiedy zakładałeś Witchseeker?

Yeah. W wieku 5 lat, będąc jeszcze małym

brzdącem poznającym świat, odnalazłem w

kolekcji płyt swojego ojca debiut Ritchie

Blackmore's Rainbow. Odpaliłem pierwszy

utwór "Man On The Silver Mountain".

Rozwaliło mnie to i pomyślałem "em, wow, co to

takiego?". Nieco później odkryłem Black Sabbath,

Metallikę, Mötley Crüe. Coraz bardziej

ciekawiło mnie to od najmłodszych lat.

Oczywiście wciąż, nieprzerwanie słucham

heavy metalu. Przyznam też, że trochę osób z

mojego otoczenia podziela tą pasję. Bardzo

wielu Singapurczyków uczęszcza na koncerty

największych zespołów rock/metal, jak Metallica,

Scorpions i Guns N'Roses. Zdarzają się

tłumy 50 000 do 100 000 krzyczących fanów,

ale to tylko w przypadku takich największych

i powszechnie znanych kapel.

mamy nawet śnieg za oknem.

Wow, w Singapurze niemal nigdy nie spada

poniżej 25 stopni. Jakość powietrza jest za to

kiepska. Myślę, że wiatr sprowadza smog do

naszych rejonów. To niezdrowe.

Czy wszyscy członkowie zespołu Witchseeker

mieszkają w Singapurze?

Tak. Każdy z naszej czwórki mieszka na stałe

w Singapurze. Jestem prawie sąsiadem gitarzysty

Nicka Stormbringera, dzieli nas jakieś

10 minut pieszo.

Głównym tematem dzisiejszego spotkania

jest Wasz najnowszy album Witchseeker

Foto: Witchseeker

tamtym czasie żadnych występów na żywo.

Miałem 20 lat, chciałem tylko komponować

własną muzykę i wydać w przyszłości własny

album. Po jakimś czasie przekształciło się to w

power trio, następnie w duet, później znów w

trio, a obecnie jest nas czterech. Uważamy

"Scene Of The Wild" za ważny krok dla rozwoju

zespołu, który zabiera nas na wyższy poziom.

Gramy głośny, ponadczasowy i prawdziwy

heavy metal.

Czy jesteście jedynym heavy metalowym

zespołem w Singapurze?

Jak mógłbym przedstawić Tobie singapurską

Chciałbym zapytać zwłaszcza o Twoich kolegów

z Witchseeker. Jak już powiedziałeś,

jesteście kwartetem: Ty w roli basisty i wokalisty,

ponadto skład uzupełniają gitarzyści

Nick Stormbringer oraz Brandon Brandy i

perkusista Aip. Co dobrego powiedziałbyś o

nich?

Gitarzystę Brandona spotkałem już 11 lat temu.

Poznaliśmy się na internetowym forum

muzycznym - byłem wtedy perkusistą, szukałem

gitarzysty, a on odpowiedział. Przez chwilę

tworzyliśmy cover band (Slayer, Anthrax,

Black Sabbath, Sepultura, Mötley Crüe).

Mieliśmy po 17/18 lat i nie stworzyliśmy jeszcze

ani jednego autorskiego utworu. Potem

nasze muzyczne drogi się rozeszły. Wkrótce

po założeniu Witchseeker rozglądałem się na

gitarzystą. Okazało się, że Brandon opuszczał

właśnie inny zespół, więc zaczęliśmy dużo

rozmawiać. Powiedziałem mu: "hey, chcesz spróbować

ponownie? Mam taki pomysł, takie utwory

itd." Odpowiedział: "czemu nie?". Połączyliśmy

siły. Brandon jest zatem pierwszą osobą, która

dołączyła do mnie w Witchseeker. Jest

wszechstronnym muzykiem w tym sensie, że

lubi grać blues, punk, thrash. Idealnie pasuje

do mojej wizji Witchseeker. Około 2014 roku

poznałem perkusistę Aipa poprzez jego

54

WITCHSEEKER


ówczesną dziewczynę, a obecnie żonę. Aip

grał wówczas na perkusji w całkiem innym

zespole. Zostaliśmy dobrymi przyjaciółmi.

Kiedy dostrzegłem jego agresywny styl gry,

stwierdziłem, że idealnie pasowałby do nas.

Przez dłuższy okres czasu uważałem Witchseeker

za trio: ja, Brandon, Aip. Osobiście

wierzę, że mniej ludzi oznacza mniej problemów.

Podczas pracy nad "Scene Of The

Wild" uznałem jednak, że potrzebujemy drugiego

gitarzysty, zwłaszcza po to, aby sprawnie

wykonywać nowe utwory na żywo. Rozejrzałem

się po okolicy i zauważyłem Nicka

Stormbringera grającego w rockowym zespole.

Wywarł na mnie wrażenie swym technicznym,

progresywnym podejściem.

Nie zauważyłem żadnych progresywnych

elementów na "Scene Of The World". Dla

mnie to po prostu heavy metal, kompozycje

wydają się proste i bardzo konkretne.

Yeah, zgadza się. Sam je tworzyłem. Każdy z

nas ma jednak zaawansowane umiejętności

techniczne, rozwinięty warsztat. Nick siedzi

w progresie, Brandon bardzo lubi bluesa a jednocześnie

thrash, Aip speed, natomiast ja

staram się łączyć wszystko w spójną całość,

lubię melodie i rock'n'roll. Tworzymy czteroosobową

paczkę, starającą się czerpać to, co

najlepsze, z wszystkich naszych inspiracji.

Jak doszło do tego, że nazywacie się akurat

Stormbringer, Sheikh Spitfire, Brandon

Brandy, Aip?

Ow, chcieliśmy, aby każdy z nas miał swoje

oryginalne imię sceniczne. Wraz z rozwojem

sytuacji, będziemy rozwijać również nasze

sceniczne charaktery. Potrzebujemy rozdzielać

nasze życie prywatne od rock'n'rollowego

szaleństwa.

Czy to wyglądało tak, że pewnego dnia

spotkaliście się i powiedzieliście: "ok, teraz

zróbmy burzę mózgów i wymyślmy pseudonimy"?

Nie. To przyszło naturalnie.

Foto: Witchseeker

Foto: Witchseeker

Opowiedz nam proszę o poszczególnych

utworach z albumu "Scene Of The Wild".

Skomponowałem je wszystkie samemu między

połową roku 2018 a początkiem 2019.

Każdy riff, każda melodia, każdy tekst itd. jest

mojego autorstwa. Otwierający płytę utwór tytułowy

to refleksja nad "dzikim" życiem w betonowej

dźungli, w pełnym posłuszeństwie

wobec rządu. Inspiracja przyszła naturalnie z

obserwacji żmudnej codzienności wszystkich

ludzi wokół. Chcę przez to powiedzieć, że fajnie

byłoby od takiego życia uciec, oderwać się

choćby na moment i zabawić się. "Rock This

Night Away" namawia do przeżywania każdego

dnia tak rock'n'rollowo, jakby miał być

ostatnim dniem w naszym życiu. "Lust For

Dust" jest o konsekwencjach nadużywania

narkotyków; wierzę bowem, że jest to powszechny

i ważny problem na całym świecie.

"Be Quick Or Be Dead" przestrzega, abyś był

ostrożony, bo inaczej ktoś niepowołany może

Ciebie obserwować i wyrządzić Ci krzywdę.

"Sin City" wyraża moją fascynację nurtem

New Wave Of British Heavy Metal i przedstawia

singapurskich metalowych buntowników,

dorastających w dziwnym środowisku.

Do napisania "Nights In Tokyo" zainspirował

mnie mój przyjaciel. Odnoszę wrażenie, że ludzie

we współczesnych czasach tylko budzą

się i idą spać ze sobą, a poza tym nie mają czasu

na wspólne życie. Pojawił się stąd trend wykupywania

biletów lotniczych z powrotem następnego

dnia. Pary usiłują w ten sposób zrekompensować

sobie wzajemnie brak czasu, ale

to zbyt mało, aby utrzymywać zdrowe i solidne

relacje. "Screaming In The Moonlight" opowiada

o prawdziwym wydarzeniu - ktoś kogoś

zadźgał nożem w środku nocy, a krew rozbryzgła

po wszystkich ścianach domu. Ofiara została

zamordowana, a sąsiedzi usłyszeli krzyki.

Chyba każdy zgodziłby się z przesłaniem

"Break Away", jak bardzo gówniane jest życie

polegające na nieustannym wykonywaniu

nudnej pracy od rana do wieczora. "Candle In

The Dark" jest jednym z najciekawszych utworów

na naszym albumie. Próbuje przedstawić

głębszą stronę każdego z nas, niż powierzchownie

obserwowny trybik systemu. Wydaje się,

że miejska dźungla zniszczy bezwzględnie każdego,

kto nie będzie się zachowywać zgodnie

z odgórnie narzuconym skryptem. Moja propozycja

jest taka, żebyśmy raczej zachowywali

się i myśleli po swojemu, a kto wie, czy przypadkiem

nie doprowadzi nas to wyżej i dalej w

życiu. Możemy osiągnąć więcej niż zewnętrzny

świat ma nam do zaoferowania. W ostatnim

"Hellions Of The Night" wyraziłem swoje

przekonanie, że nie warto marnować czasu i

marudzić, tylko trzeba dawać rockowego czadu.

Dziękuję za tą szczegółową analizę. Ja również

próbowałem odszyfrować znaczenie każdego

utworu i faktycznie "Candle In The

Dark" wydaje się jednym z najciekawszych.

Podoba mi się, jak eksponujesz gitarę basową

w dwóch fragmentach, w których słychać

tylko Twój głos oraz bas. Dostrzegłem w

tych lirykach jednak jeszcze coś innego.

Brzmi to jak Twoje najbardziej osobiste

oświadczenie, w którym dzielisz się z nami

Twoim wewnętrznym bólem i ujawniasz, że

pomimo różnych dziwnych okoliczności zachodzących

w Twoim otoczeniu na przestrzeni

dłuższego okresu czasu, Ty wciąż

pozostajesz sobą, i nadal wierzysz w swoje

prawdy o życiu i o świecie. Nie jestem pewien,

czy dobrze zrozumiałem Twoją intencję.

Cóż, blisko. "Candle In The Dark" dotyka

mroczniejszej i bardziej wrażliwej strony naszej

psychiki. Zwracam się w nim do każdego,

kto doświadcza trudnych, bolesnych chwil w

życiu, niezależnie od tego, gdzie i co miałoby

to być. Może to być utrata kogoś bliskiego,

śmiertelna choroba, cokolwiek. Bez względu

jednak na to, co życie przyniesie, należy starać

się brać jeden dzień na raz. Zdarza się, że ludzie

doświadczają trudności oraz negatyw-

WITCHSEEKER 55


nych emocji, typu żal i smutek, ale trzeba

wziąść się w garść i dbać o siebie. Niestety

często zdarza się, że odczuwamy takie emocje

akurat w chwili, gdy nie ma nikogo bliskiego

wokół. Podsumowując, podejmuję w tekście

"Cradle In The Dark" wyzwanie zmierzenia się

z bardzo trudnymi, ale powszechnymi zdarzeniami

z prawdziwego życia.

"Hellions Of The Night" jest zaś Waszym

najbardziej energicznym utworem.

"Hellions Of The Night" to udane zakończenie

albumu. To z naszej strony ostatnie wezwanie

do napicia się alkoholu i wspólnego szaleństwa.

Kiedy i gdzie nagrywaliście "Scene Of The

Wild"?

We wrześniu 2019r., w dwóch singapurskich

studiach. Wszystkie instrumenty zostały zarejestrowane

w TNT Studio, natomiast wokale

w 47 Studio. Miksy również odbyły się w

Singapurze, co jest dla nas nowością, dlatego

że debiutancki longplay "When The Clock

Strikes" miksowaliśmy (wraz z masteringiem)

w Stanach Zjednoczonych; pozwoliliśmy

wówczas, aby amerykańscy profesjonaliści

zrobili z brzmieniem to, co uznają za stosowne.

Tym razem zaangażowaliśmy mojego

znajomego, aby pomógł mi z miksem. W efekcie

uzyskaliśmy dokładnie takie brzmienie, jakie

chcieliśmy.

(zastanawia się) OK. Zadam Tobie to

pytanie. Jest w Singapurze jeden artysta,

którego bardzo cenię. JJ Lin jest uznany oficjalnie

za pierwszego globalnego ambasadora

Singapuru, chociaż prawdopodobnie niemal

nikt nie słyszał o nim w Europie (poza

mieszkańcami chińskojęzycznymi). Nie zajmuje

się on heavy metalem, ale bardzo doceniam

jego melodie. W moim odczuciu wyróżnia

go to, że zrealizował videoclipy do

dużej liczby swoich utworów. Zawsze kiedy

mówię "Singapur", myślę "JJ Lin" i widzę w

wyobraźni "videoclipy". Zastanawiam się

teraz, kiedy zobaczę videoclip Witchseeker?

Chcieliśmy to zrobić przy okazji pracy nad

"Scene Of The Wild", ale restrykcje zniszczyły

nasze plany. Wiele osób straciło pracę.

Ludzie z firmy zajmującej się produkcją filmów

nie byli w stanie pomóc nam z videoclipem.

Wciąż czekamy na odpowiednią sposobność.

Mamy nadzieję, że uda się to zrobić w

przyszłości.

Może wielu ludzi nie ma pracy, ale akurat Ty

pracujesz. To dobrze dla Ciebie.

Tak, szczęśliwie mam pracę. Teraz jedną, a

wcześniej kilka. Większość z nas zajmuje się w

tej chwili czym się da, aby tylko mieć źródło

bieżącego utrzymania. Ja np. jestem obecnie

samozatrudnionym kierowcą, ale w zeszłym

roku straciłem etat w firmie. Niestety bezrobocie

jest wciąż obecne w Singapurze i nie poprawia

się to. Staramy się zdobywać nowe

umiejętności, aby odpowiadać na zapotrzebowanie

singapurskiego rynku pracy i w miarę

dobrze sobie radzić.

Foto: Witchseeker

Singapur jest postrzegany w Europie jako

jeden z najbardziej kapitalistycznych krajów

na świecie, ale czyż nie jest to mylny stereotyp?

Nie nazwałbym Singapuru krajem kapitalistycznym,

ponieważ cieszymy się tutaj demokracją.

Standard życia mieszkańców jest całkiem

wysoki, chociaż panuje drożyzna i wielu

znanych mi Singapurczyków wykonuje więcej

niż jedną pracę w tym samym okresie. Czas

płynie w zawrotnym tempie i wszyscy zdają

się nieustannie pędzić. Co się zaś tyczy przemysłu

muzycznego, nie jest źle, coraz więcej

muzyków osiąga sukces, sytuacja ulega ciągłej

poprawie, ale myślę, że jeszcze daleka droga

przed nami, aby rozwinąć pełen potencjał

przemysłu muzycznego.

Czy czujesz się heavy metalowym ambasadorem

Singapuru?

(zastanawia się nad sformułowaniem odpowiedzi)

Nie powiedziałbym tak o sobie. Jestem,

byłem i zawsze będę fanem heavy metalu.

Zdarza mi się dostawać komplementy, np.

ktoś poklepie mnie po ramieniu i podziękuje

za to, że robię heavy metal. Czuję jednak, że

moją prawdziwą inspiracją jest szczera miłość

do takiej muzyki. Nigdy nie mam jej dość. Pamiętam,

że kiedy wystartowałem z Witchseekerem,

myślałem o tym, że nie istnieje inny

heavy metalowy zespół w Singapurze, więc

tym fajniej będzie go stworzyć. Na scenie były

obecne wyłącznie death i black metalowe kapele

śpiewające o szatanie. Zależało mi na rozwinięciu

czegoś o głębszym znaczeniu, z wizją.

Nie nazwałbym tego próbą odrodzenia

heavy metalu, lecz próbą rewolucji singapurskiej

sceny metalowej.

Myślę, że jesteś na właściwej drodze ku temu,

abyśmy wkrótce mówiąc "Singapur" myśleli

"Witchseeker".

Dziękuję.

W takim razie, dlaczego Twój kraj miałby

kojarzyć się z poszukiwaniem wiedźm?

Opowiem Ci o genezie tej nazwy. Jak już

wspominałem, przed założeniem Witchseeker,

grałem na perkusji. Jednym z moich ulubionych

perkusistów jest zaś Chris "Witchhunter"

Dudek (Sodom, - przyp.red.). Grałem

takie utwory z jego repertuaru jak "Obsessed

By Cruelty", "Persecution Mania". Jest on

bestią perkusji (Sheikh powiedział "The Beast

Of Drums" - przyp. red.). Zobaczyłem jego

imię: Chris Witchhunter. Fajnie brzmi,

Witch... Witch Hunter... Witch Seeker... zapamiętałem,

a później nadałem swojemu zespołowi

nazwę Witchseeker. W ten sposób

wyrażam publiczne uznanie dla Chrisa ("a

homeage" - przyp. red.). Wspominam Chrisa

za każdym razem gdy ktoś przywołuje nazwę

Witchseeker (Chris Witchhunter zmarł w

2008 roku z powodu niewydolności wątroby -

przyp. red.). Podoba mi się w Sodom to, że

pomimo ciągłej ewolucji; pomimo tego, że

każda ich płyta jest inna, wyjątkowa i jedyna

w swoim rodzaju, pozostali prawdziwi i wierni

swoim zasadom. Ich surowa bezpośredniość,

dynamika oraz poziom agresji zawsze robą na

mnie wielkie wrażenie. Wyróżniali się niesamowitą

inwencją w swoich czasach.

Wow, to znaczące wyróżnienie. Co powiedziałbyś

na temat Waszego następnego,

trzeciego albumu?

Przystąpiłem już do jego komponowania.

Mam niemal ukończone dwa nowe kawałki.

Obrałem nieco inny kierunek niż to, co słyszysz

na "Scene Of The Wild". Będzie znacznie

mroczniej, pojawią się wręcz elementy

heavy/doom metalu, poruszę wrażliwe tematy

i przedstawię trochę interesujących historii.

Tak się składa, że moja rodzina pochodzi z

Filipin i kiedy ostatni raz zamierzałem ich

odwiedzić, odradzali mi pójście na występ

Iron Maiden z uwagi na potencjalną przemoc

wśród publiczności. Jak odniósłbyś się

do kwestii przemocy na koncertach metalowych

w Twojej części świata?

Yeah, zdarza się. Pamiętam, że Metallica

grała w 2013 roku w Singapurze (video z tego

występu można znaleźć na YouTube; to był

pierwszy koncert Metalliki w Singapurze od

20 lat - przyp. red.). To był pierwszy przypadek,

gdy doświadczyłem przemocy podczas

koncertu. Metallica otwierała z (zastanawia

sie, po czym kontynuuje - przyp. red.) "Fight

Fire With Fire" i wydawało mi się, jakby

wszyscy mieli się zaraz pozabijać. Interweniowała

ochrona. Yeah, a w przypadku mniejszych

koncertów, również dochodzi do przemocy,

ale pozytywnie rozumianej, czyli ludzie

dają się ponieść metalowej agresji, a jednocześnie

wspierają się wzajemnie. Nikt tam nie

zginie, nie przesadzajmy. Metalowa

56

WITCHSEEKER


społeczność w Singapurze tworzy jedną,

oddaną sprawie, undergroundową rodzinę.

Można bezpiecznie na takie koncerty chodzić.

Jedyne zagrożenie pochodzi ze strony religijnych

aktywistów, którzy pojawiają się tylko

po to, aby zakłócać i próbować nam przerwać.

W ich wyobrażeniu metal to muzyka szatańska

(śmiech). Nie potrafię wytłumaczyć Ci jak

wielka jest skala niezrozumienia metalu przez

lokalne media oraz rząd. Zawsze staramy się

robić tak, żeby gig z powodzeniem się odbył.

Kilka razy zdarzyło się jednak odwołać występ

z ich powodu.

Nie chodzi tu wszak o jedną konkretną religię,

bo w Singapurze koegzystuje obok siebie

m.in. buddyzm (33%), chrześcijaństwo (18%),

islam (14%), taoizm (10%) i hinduizm (6.5%).

To działa tak, że kiedy dorastamy, każdy z

nas jest uczony przez rodziców, ile i jakie mamy

religie. Mamy wpajaną akceptację i przyjaźnie

traktujemy siebie nawzajem, bez względu

na rasę, pochodzenie, wyznanie itp. Moi

przyjaciele pochodzą z najrozmaitszych grup i

nigdy nie stanowi to dla nas najmniejszego

problemu. Osobiście, nie ma to dla mnie żadnego

znaczenia. Jesteś cool, to jesteś cool. A

jeśli nie, to powinieneś przyjrzeć się swojemu

postępowaniu, i tyle.

Foto: Witchseeker

Powiem Ci o tym, bo możliwe, że w przyszłości

będziesz latać na koncerty do Europy.

Zdecydowana większość Europy jest świecka

w tym sensie, że nawet jeśli 86% Polaków

deklaruje się jako katolicy, to obecnie praktycznie

nie zdarza się, żeby ktoś wtrącał się

tutaj w przebieg metalowych koncertów. Jestem

pewien, że kwestia religii nie stanowiłaby

najmniejszej przeszkody dla Was w

graniu metalu w Europie.

Yeah, też tak myślę. Mam nadzieję, że w pewnym

momencie sale koncertowe w Europie

będą w naszym zasięgu, a wówczas nie napotkamy

żadnego problemu związanego z religią.

Pojawi się za to na inna trudność - uzyskanie

wizy. Proces jest kosztowny, a poza tym, nie

wiem czy znasz singapurski kontekst? (kiwam

głową przecząco, ale nie odzywam się, żeby

mu nie przerywać wypowiedzi - przyp. red.)

Każdy mężczyzna musi tutaj odbyć obowiązkową,

dwuletnią służbę wojskową. Mam już

to za sobą, ale na tym nie koniec. Każdego roku

otrzymujemy ponowne wezwania do wojska

na dwa tygodnie. W związku z tym, w

sytuacji wylotu na koncert do Europy, musielibyśmy

zapewnić, że żadnemu z nas nie koliduje

to z wezwaniem do wojska.

Czy podczas takiej służby mieszkacie na

specjalnie wyznaczonym terenie wojskowym,

czy też we własnych domach a chodzicie

tylko na kilka godzin zajęć tygodniowo?

Ja, Brandon i Nick poszliśmy do regularnej

służby w tym samym czasie w 2013 roku i

mieszkaliśmy wówczas w kampusie wojskowym.

Przy czym przydzielono mnie do działu

straży pożarnej, więc akurat ja mieszkałem ze

strażakami. Weekendy mieliśmy wolne i mogliśmy

iść w odwiedzinach do naszych rodzin

oraz zajmować się muzyką. Tak się jednak

złożyło, że ja osobiście nie miałem w tym

okresie wiele czasu na komponowanie (wzdycha

głośno - przyp. red.). Yeah, pozytywnie to

wszystko wspominam, ale wolałbym zajmować

się rock'n'rollem. Zrobiliśmy przerwę z

komponowaniem dla Witchseeker w latach

2013-2015, a dokładnie to ja i Brandon, bo

Nick i tak jeszcze wtedy z nami nie grał. Tak

było w kwestii komponowania, bo koncerty

Witchseeker się odbywały. Wznowiliśmy

pracę nad nowymi utworami po ukończeniu

przeze mnie oraz Brandona służby wojskowej,

jakoś w okolicy 2015.

Powróćmy do kwestii Waszych przyszłych

koncertów. Z którymi zespołami, oprócz

Sodom, chcielibyście dzielić scenę?

(wzdycha) Oh, samo zobaczenie Sodom na

żywo, byłoby dla mnie spełnieniem marzeń.

Wspólny występ z nimi widziałbym w kategorii

znaczącego osiągnięcia na miarę całej historii

Witchseeker, wnoszącego nas na kompletnie

nowy poziom. Jestem ich wielkim fanem.

Miałem już natomiast przyjemność pograć

wraz z Destruction. Brałem udział w

pracy ekipy technicznej Destruction w

2017r., kiedy przylecieli do Singapuru. Za

drugim razem, w 2018 roku, otworzyliśmy ich

tutejszy występ. Schmier okazał się równym

gościem; pozostajemy z nim w żywym kontakcie

on-line do dziś. Ogólnie podoba mi się

cała scena "teutonicznego thrash metalu".

Życzę Ci, aby udało Ci się to zrealizować.

Mam nadzieję, że nagrasz wkrótce jeszcze

lepszy album, zawitasz z koncertami do

Europy i wciąż będziesz pluć ogniem.

Oh, zdecydowanie będę pluć ogniem! Też

mam nadzieję zagrać w Europie oraz w

Ameryce, kiedy tylko będzie to możliwe.

Trzymaj się bezpiecznie.

Czy chciałbyś jeszcze coś dodać dla polskich

metalowców?

Drodzy polscy metalowcy, dziękuję Wam za

zainteresowanie naszą muzyką. Jesteśmy

Witchseeker z Singapuru, gramy heavy metal,

taki jaki znacie i lubicie: ciężki, mocny i prawdziwy.

Zobaczymy się na koncercie, kiedy

restrykcje się skończą. Trzymajcie się bezpiecznie.

Stay metal!

Sam O'Black.

Foto: Witchseeker

WITCHSEEKER

57


Byliśmy młodzi i głodni wszystkiego

Fińscy heavy metalowcy z Lord Fist niedawno uraczyli słuchaczy swą

drugą produkcją zatytułowaną "Wilderness Of Hearts", na której, co by nie mówić,

prezentują oni dość nietuzinkowe podejście do uprawianego gatunku. Co ciekawe,

jednocześnie pozostają w jego ramach. Gitarzysta zespołu Niko Kolehmainen opowiedział

nam pokrótce, jak owy album powstawał, dlaczego brzmi właśnie tak

oraz co się działo w ich obozie w ciągu ostatnich lat.

HMP: Cześć! Miedzy Waszym ostatnim

wydawnictwem "Wilderness Of Hearts", a

poprzedzającym go "Green Elyen" nastąpiła

pięcioletnia przerwa. Co żeście robili, gdy

Was w studiu nie było? (śmiech)

Niko Kolehmainen: Cóż, wszystko, co jest

interesujące i to, co nieinteresujące również

(śmiech). Granie w innych zespołach, podróżowanie

po całym kraju w związku z pracą zawodową

oraz studiami itp. Nie rozstaliśmy

się, ani oficjalnie nie zawiesiliśmy działalności,

jednakże mieliśmy roczną przerwę w latach

2016-2017. W sumie to wyniknęła ona

sama z siebie bez jakiegoś wyraźnego powodu.

nam dużo do nauczenia się. Za drugim razem

już tego nie było. Rozwój osobisty przyniósł

nam mnóstwo pewności siebie i po prostu

skutkuje tym, że robisz swoje rzeczy i nie

myślisz zbyt wiele o tym, co robią inni ludzie

lub co myślą o Tobie. To było naturalne, by

zrobić to z jeszcze bardziej emocjonalnym podejściem.

Dzięki "Wilderness of Hearts" staliśmy

się wystarczająco pewni siebie i odważni,

aby zrobić to po swojemu.

sierpnia. Ja i Perttu nagraliśmy większość gitar

rytmicznych w jeden weekend w październiku.

Pekka poszedł nagrać partie basowe

któregoś dnia w listopadzie. Ja i Perttu kontynuowaliśmy

grę z gitarami prowadzącymi i

wokalem przez jeden weekend, może w styczniu.

W sumie wydaje mi się, że spędziliśmy

około pięciu lub siedmiu weekendów na nagrywaniu

i zawsze była to intensywna i ciężka

praca. Kiedy udało nam się zarezerwować czas

na nagrywania, była duża presja, aby wszystko

załatwić. Wiele aranżacji gitarowych i wokalnych

było wciąż nieukończonych, więc wiele

rzeczy wymyśliliśmy podczas nagrywania.

Niektóre z nich okazały się magiczne! Było za

to dużo presji podczas komponowania, aranżowania

i nagrywania na miejscu. Nie mogę

powiedzieć, że jest to miłe uczucie wejść do

studia i wiedzieć, że musisz dziś nagrać trzy

świetne gitarowe solówki, a masz bardzo małe

pojęcie, co zamierzasz zagrać. Chodzi mi o to,

że jesteśmy prawdopodobnie przyzwoitymi

muzykami, ale nie wirtuozami. Właściwie wydaje

mi się, że najbardziej nieoczekiwaną rzeczą

było to, jak dobrze wyszła płyta, ponieważ

"rzuciliśmy się do walki" z niedokończonymi

utworami, a proces nagrywania od czasu do

czasu był dla nas daleki od tradycyjnego.

"Green Eyleen" w pewnym sensie był concept

albumem. Czy tak samo powinniśmy

traktować "Wilderness Of Hearts"?

Faktycznie potraktowaliśmy nasz debiutancki

album "Green Eyleen" jako koncept, więc byłoby

dziwnie nie myśleć tak samo o "Wilderness

of Hearts". "Green Eyleen" miał luźną

historię koncepcyjną, a motywem przewodnim

był burzliwy związek między naszą cenną

Ziemią a szarą masą całej ludzkości, która na

nią nie zasługuje. "Wilderness of Hearts" to

bardziej związek między indywidualnymi ludźmi

a naturą, związek o wiele bardziej emocjonalny.

Tak naprawdę tego nie planowaliśmy,

ale wszystkie elementy po prostu prawie

magicznie trafiały we właściwe miejsca.

Kiedy ponownie rozpoczęliśmy współpracę,

zaczęliśmy dokładnie od miejsca, w którym

skończyliśmy. Jestem bardzo zadowolony z tego,

jak to wszystko się potoczyło i z albumu,

który stworzyliśmy. Muzycznie i emocjonalnie

był to dla nas ogromny krok naprzód.

No właśnie! Jak jako jeden z twórców opisałbyś

progres, który poczyniliście między

tymi dwoma wydawnictwami?

Nagrywając pierwszy album w 2014 roku byliśmy

młodzi i głodni dosłownie wszystkiego…

Chcieliśmy wcisnąć w kompozycję jak

najwięcej fajnych riffów i pokazać całemu

światu, z jakiej gliny jesteśmy ulepieni. Nie

byliśmy zbyt świadomi tego, jak zabrzmi całość

albumu, balansu w komponowaniu utworów,

wykonaniu technicznym, aranżacjach

wokalnych, itp. Dla nas wszystkich był to

pierwszy pełny album i okazał się dobrym

strzałem, ale pokazał też, że jeszcze zostało

58 LORD FIST

Foto: Lord Fist

Wasze teksty dotyczą realnych wydarzeń.

Cóż, nasz wokalista Perttu napisał wszystkie

teksty, więc sam niewiele mogę o nich opowiedzieć.

Ale tak, to nasz najbardziej emocjonalny

album i Perttu zdecydowanie wyciągnął

wiele uczuć z własnych doświadczeń. Pisze o

rzeczach, przez które przeszedł i o ludziach,

których spotkał na swojej drodze... Tak po

prostu pisze, przychodzi mu to całkiem naturalnie.

Czerpie również wiele inspiracji ze swoich

snów i ma piękny, niepowtarzalny dar łączenia

tego wszystkiego razem.

Jak przebiegało nagrywanie? Wszystko szło

jak po maśle, czy może zdarzyło się coś nieoczekiwanego?

Cóż, proces nagrywania był spokojny w tym

sensie, że nie musieliśmy się z tym spieszyć.

Album został nagrany między sierpniem

2018r. a kwietniem 2019r. To długo, ale wynika

to z tego, że szlifowaliśmy nasze partie w

studiu godzinami. Po prostu trudno było zaplanować

sesje nagraniowe. Było nas trzech,

kiedy Eetu dołożył partie perkusji pod koniec

Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę

podczas obcowania z albumem "Wilderness

Of Hearts" były charakterystyczne riffy. Co

Was zainspirowało do pójścia tą drogą?

Bardzo się cieszę, że te riffy mają swój własny,

niepowtarzalny charakter. Dla mnie w metalu

to właśnie one są najważniejsze i jako gitarzysta,

moim najwyższym priorytetem jest

pisanie riffów, które ukazują mi jakiś cel. Chcę

się uczyć nowych rzeczy, pisać riffy, małe zagrywki,

których wcześniej nie grałem. Myślę,

że riff powinien być interesujący sam w sobie,

bez innych instrumentów czy śpiewu, tak

staram się pisać. Riff, który nie działa, byłby

bardzo nudny do grania samemu w domu, w

którym piszesz większość tekstu. Melodia jest

bardzo ważna i rzadko piszę riffy, które są

tylko rytmem i czymś atonalnym, zawsze jest

jakaś melodia. Na tym albumie staraliśmy się

stonować partie gitarowe w niektórych utworach,

aby zrobić więcej miejsca na wokale, ale

podświadomie wybrałem fajne riffy jeden po

drugim. Jeśli chodzi o inspirację, Megadeth

jest zdecydowanie jednym z moich ulubionych

zespołów wszechczasów. Po prostu

świetny riff za kolejnym świetnym riffem, nawet

w zwrotkach, gdzie najważniejszy jest

śpiew. Nie śpiewam, więc chciałbym zagrać

coś znaczącego i fajnego w stu procentach.

Perttu pisze także riffy, które brzmią unikalnie.

Ma świetne ucho do melodii i harmonii.


Często wymyślamy najbardziej unikatowe rzeczy,

kiedy piszemy nasze gitarowe harmonie.

Kawałek "Princess Of The Red Flame" posiada

dość specyficzny wstęp.

Ciekawe! Riff jest taki sam, jak w zwrotce,

więc nie ma tam nic improwizowanego. Druga

gitara daje pewien feedback i również została

zrobiona celowo. Nie zawsze jest łatwo uzyskać

informację zwrotną, jakiej chcesz, kiedy

jej potrzebujesz, ale myślę, że wyszło całkiem

nieźle! Riff jest fajny, ale pomysł na intro z

perkusją, jedną gitarą i feedbackiem… Właściwie

to widzę, że jest to jeden z "heavymetalowych

banałów" na albumie, ale chcieliśmy to

zrobić, ponieważ nie zrobiliśmy tego wcześniej.

Fajne jest też, jak zmienia się tonacja i

przechodzi się od razu do wersetu.

W oczy rzuca się też charakterystyczna

okładka. Kto jest jej autorem?

Samuli, który nagrał i zmiksował album, pracował

z nami także nad naszym pierwszym

pełnym krążkiem "Green Eyleen". Wtedy

(najpóźniej) dowiedzieliśmy się, że jego siostra

Riikka zrobiła kilka okładek albumów

m.in. dla Wandering Midget i Ghastly. Bardzo

nam się spodobały, skontaktowaliśmy się

z nią i wykonała świetną robotę. Przy "Wilderness

of Hearts" naturalnie chcieliśmy z nią

ponownie pracować, zgodziła się i znowu zrobiła

wspaniałą robotę… Bardzo wyjątkowy

styl, który dobrze komponuje się z naszą muzyką.

Myślę, że ważne jest, aby uzyskać oryginalną

grafikę albumu. Jego grafika po prostu

wynosi wrażenia związane z odbiorem płyty

na inny poziom.

Na dzień przeprowadzania tego wywiadu w

sieci dostępnych jest kilka recenzji "Wilderness

Of Hearts". Jesteś zadowolony z bardzo

pozytywnego odbioru Waszej twórczości?

Spodziewałeś się tego, czy było to dla Ciebie

pewnym zaskoczeniem?

Tak, jest dobrze. Bardzo się cieszę, że w wielu

recenzjach został zauważony postęp, jaki osiągnęliśmy

od naszego pierwszego albumu. Ludzie

zauważyli, że pierwsza płyta była bardziej

inspirowana NWOBHM, ale na drugiej

zespół wyostrzył się nasz własny styl. Jeden z

administratorów metalowego fanpage'a umieścił

ten krążek na swojej liście albumów roku i

napisał, że słuchał tradycyjnego heavy metalu

przez wiele lat i nie spodziewał się, że w

swoim życiu kiedykolwiek usłyszy coś nowego

lub zaskakującego w tym stylu muzycznym.

Według niego nasz album, to coś innego niż

wszystko, co słyszał wcześniej. Dla mnie to

największy komplement.

Na zdjęciach promocyjnych jeździcie konno.

Uprawiacie ten sport na co dzień, czy był to

tylko jednorazowy wyskok na potrzeby tej

sesji?

(śmiech) To było tylko do zdjęcia. Nie jesteśmy

zespołem, który przepada za sesjami promocyjnymi.

Po prostu nie jesteśmy takim

typem ludzi. W naszej historii próbowaliśmy

fajnych, poważnych, pełnych tego typu przygód

sesji. Niektóre okazywały się lepsze niż

inne. Tym razem chcieliśmy czegoś nowego i

pomyśleliśmy "weźmy konia, to na pewno

będzie jakieś przeżycie". I faktycznie tak było!

Nagrania miały wkrótce się skończyć, więc zarezerwowaliśmy

rumaka na sesję. Chyba mieliśmy

próbę w sobotę, trochę imprezowaliśmy

po próbach, a w niedzielę trochę na kacu pojechaliśmy

na miejsce sesji. Nasz przyjaciel Jussi

(z zespołów Sonic Poison, Kauhu, Warp

Transmission, itp.) zrobił kilka zdjęć aparatem

pożyczonym od Perttu. Zdjęcie świetnie

łączyło się z tematyką i grafiką albumu i bez

wątpienia wzbudziło pozytywne reakcje ludzi

(śmiech).

Patrząc na cały przebieg Waszej działalności

od samego początki aż po dzień dzisiejszy,

powiedz proszę, jak zmieniało się Twoje

Foto: Lord Fist

podejście do grania?

Cóż, ponieważ od pewnego czasu tak wiele się

dzieje, bycie członkiem zespołu stało się

czymś o wiele bardziej pragmatycznym. Musisz

planować naprzód i to z planem awaryjnym.

Kiedy musisz jechać na próby lub koncerty,

staraj się zrobić w ten weekend jak

najwięcej. Myślę, że tylko doświadczenie i

rozwój sprawiają, że szukasz większej wydajności.

Ale wspólne wymyślanie nowych kawałków

jest równie ekscytujące jak wcześniej.

Może nawet bardziej, ponieważ kiedy zaczynaliśmy,

nie mieliśmy pojęcia, dokąd zaprowadzi

nas ten rodzaj muzyki, a im dalej szliśmy,

to zobaczyliśmy, że zawsze otwierają się

przed nami kolejne drzwi do innowacji. Kiedy

robimy to razem i pozwalamy, aby nasze

instynkty nas prowadziły, następuje coś magicznego.

Tworzymy nowe rzeczy, nawet ze

sobą nie rozmawiając. Oprócz prób zawsze

spędzamy ze sobą czas. Spotykamy się, aby

napić się piwa, posłuchać muzyki, obejrzeć coś

na YouTube… w tym samym duchu co

dziesięć lat temu, kiedy zostaliśmy przyjaciółmi.

Chcemy poczuć tę więź i po prostu

cieszyć się swoim towarzystwem i przyjaźnią.

To bardzo ważna część funkcjonowania zespołu,

która prawdopodobnie utrzymywała

nas razem przez cały ten czas.

Co porabiacie w czasach, gdy granie na żywo

jest niemożliwe?

Planujemy wypuścić teledysk. Ten koń z sesji

zdjęciowej może się jeszcze nam przysłuży

(śmiech)

Wydaje się, że Finlandia jest krajem wyjątkowo

przyjaznym dla metalu. Zarówno dla

zespołów wykonujących ten gatunek, jak i

jego fanów.

Cóż, przyjazna to jest na pewno, ale dla mainstreamowego

metalu. Nie sądzę, żeby scena

undergroundowa miała z tym wiele wspólnego,

ale oczywiście są ludzie, którzy stanowią

części ich obu. Czasami jest trochę zawstydzające,

że metal dla reszty świata stał się pewnego

rodzaju znakiem firmowym Finlandii.

Ale ta reputacja przekonała wiele wspaniałych

zespołów (starych i nowych) do odwiedzenia

Finlandii, co dla wielu kapel koncertujących w

Europie Środkowej może nie wydawać się

zbyt kuszące pod względem geograficznym.

Pytanie proste, ale konkretne. Jakie są Wasze

plany na 2021 rok?

Mam tylko nadzieję, że pewnego dnia zagramy

nasze utwory na żywo. A także zaaranżujemy

i przećwiczymy nowe rzeczy, które jeszcze

bardziej przesuną nasze granice. Myślami

jestem już przy naszym następnym albumie i

nie mogę się doczekać, aż wszyscy go usłyszą!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

LORD FIST 59


HMP: Jakie jest Twoje osobiste podejście do

eskapizmu z perspektywy muzyka mieszkającego

w 2021 roku w Niemczech?

Max Birbaum: Osobiście uważam, że eskapizm

może być jeszcze ważniejszy w tych trudnych

czasach, w których obecnie żyjemy. Nie

możemy wyjść na zewnątrz, nie widzimy

wszystkich naszych przyjaciół, w kilku krajach

Europy rośnie liczba ekstremistów, ludzie coraz

bardziej się od siebie odwracają. Może dawanie

ludziom szansy na ucieczkę od życia

LUNAR SHADOW

Bary, zamglone światła, potłuczone szkło, przyjaźń i dobre czasy

Odnoszę wrażenie, że oderwanie od realiów i ucieczka od codzienności w

świat iluzji jest na ogół postrzegane negatywnie. Nie śpij, bo Ci dziecko zrobią.

Nie wydychaj, a tylko wdychaj. Nie filozofuj, tylko radź sobie przyziemną metodą

z zaklęciem. Prawda nieważna, byle zgadzał się bilans przychodów i wydatków.

Dopóki nie nakręcisz video drżącą dłonią, żadne przeżycie się nie liczy. Pomieszanie

prawdy z iluzją. Nazywanie zdrowego chorym. Zamykanie się w swojej

malutkiej klatce i strach przed odważnym stawianiem czoła niepoznanym zawiłościom

świata. Skąd węże zdychają a cisza krzyczy, pobiegnę w nieznaną czerń

rozpościerającą się pomiędzy gwiazdami, ale zanim to zrobię, pozostawię po sobie

zapis wyjątkowej rozmowy z gitarzystą, wokalistą i liderem Lunar Shadow. Artysta

ten jest już z pewnością myślami daleko w przyszłości, a jednak znalazł czas,

aby opowiedzieć nam o przyczynach swojego eskapizmu, oraz o właśnie wydanym

albumie, który otwiera całkowicie nowy rozdział kreatywnych eksperymentów

również dla tych odbiorców, którzy na co dzień nie słuchają heavy metalu.

Ciebie bardzo ważna, ale słuchacze chcą dobrze

zrozumieć Twoją muzykę. Czy możemy

powiedzieć, że to "indie heavy metal", "progresywny

heavy metal", "atmosferyczny

heavy metal", a może po prostu "własna interpretacja

heavy metalu"?

Widzisz, nie obchodzą mnie gatunki. Nigdy o

tym nie myślę. Wcześniej nazywano nas na

kilka różnych sposobów, od "power metalu",

przez "progresywny metal", aż po "black heavy

metal", czy też "sad Iron Maiden" (mój ulubiony).

Kiedy ludzie mnie pytali, zawsze

otwarcie odpowiadałem "heavy metal" i to

wszystko. Z "Wish To Leave" jest inaczej. Dla

mnie zdecydowanie nie jest to album metalowy,

przynajmniej w moim własnym rozumieniu.

Możesz to nazywać, jak chcesz. "post

metal", "indie heavy metal", "bullshit", jak zechcesz.

Raczej powinniśmy podchodzić do Twojej

muzyki z otwartym umysłem i bez żadnych

oczekiwań co do jej ram. Pierwsze dwie minuty

otwierającego płytę utworu "Serpents

Die" mówią nam: "poczekaj chwilę, nie możesz

pojąć naszej muzyki w kilka sekund,

przestań się rozpraszać, usiądź, posłuchaj,

poczuj". Czy to jest dokładnie to, co chciałeś

osiągnąć poprzez wyciszone intro?

Lubię otwierać wszystkie nasze albumy czymś

cichym. Intro jest ważne, ponieważ chcę zbudować

atmosferę tego, co ma za chwilę nadejść.

Staram się wprowadzać ludzi w odpowiedni

nastrój. Wydaje mi się, że czasami nasza

muzyka nie jest łatwa w odbiorze, ale nie robię

tego celowo. Tak po prostu wychodzi.

przez mniej więcej godzinę nie jest obecnie

najgorszą rzeczą?

Czy uważasz, że oddalanie się od codziennego

życia w nocy jest dobrym rozwiązaniem,

aby zachować większą produktywność

i siłę w ciągu dnia?

Myślę, że to zależy i różni się w zależności od

osoby. Osobiście jestem kimś, kto nie śpi do

późna w nocy, ponieważ lubię noc i ciszę dookoła

siebie. Z tego powodu następnego dnia

niekoniecznie jestem pełen wigoru (śmiech).

Dlaczego zdecydowałeś się ostatnio zakończyć

występowanie na żywo?

To nie była łatwa decyzja. Myślałem o tym

wiele miesięcy. Rzecz w tym, że po prostu nie

lubię jeździć w trasy, i to z kilku powodów.

Naprawdę nie znoszę podróżować, jestem domatorem.

Źle znoszę granie na żywo - np.

Foto: Lunar Shadow

mam trudności ze spaniem przed koncertami.

Szczerze mówiąc, nie sprawia mi to frajdy.

Nie wiem jak to wytłumaczyć. Muzycy tworzą

na ogół zespoły po to, aby jak najwięcej grać

na żywo. Ja tak nie mam. Nie złapałem bakcyla.

Jestem na scenie, gram solo i myślę:

"chciałbym, żeby szybko to się skończyło!" (śmiech).

Zagramy nasz ostatni koncert na festiwalu

Party.San Metal Open Air, a potem zakończymy

naszą dzałalność na żywo. Mieliśmy

już przyjemność zrealizować kilka bardzo fajnych

koncertów z mnóstwem świetnych zespołów,

których jestem fanem, i nie potrzebuję

więcej.

Metal czyni Ciebie wolnym, czy wręcz przeciwnie?

Jeśli chodzi o mój zespół, prawdopodobnie

jestem więźniem metalu. Czuję się nadmiernie

zmotywowany. Naprawdę nie mogę przestać,

nigdy nie jestem w pełni zadowolony z tego,

co robię, kończę album i myślami jestem już

na następnym wydawnictwie daleko w przyszłości.

Nigdy tak naprawdę nie potrafię cieszyć

się tym, co robię. Ale kiedy prywatnie słucham

muzyki, to metal czyni mnie wolnym.

Twój nowy album "Wish to Leave" może

zdezorientować kogoś, kto oczekuje tradycyjnego

heavy metalu. Wiem, że tworzysz muzykę

dla siebie i wolność wypowiedzi jest dla

Na "Wish to Leave" otwieracie całkowicie

nowy rozdział Lunar Shadow. Niektórzy

spośród Twoich fanów postrzegają Lunar

Shadow jako black metal, ale niewiele z tego

stylu pozostało na "Wish to Leave". Jeśli

chodzi o bardziej ekstremalne fragmenty

utworu "The Darkness Between The Stars",

czy są one świadomą deklaracją, że jednak

nie odciąłeś się kompletnie od swoich najmroczniejszych

korzeni?

Lunar Shadow zawsze odzwierciedla to, czego

akurat w danym momencie słucham, ponieważ

te albumy kształtują mnie jako artystę.

Tym razem mamy wiele wpływów muzyki

indie, które znacząco zmieniły rolę gitar i jakichś

tam inne rzeczy. Cóż, tak właśnie chciałem

zagrać. Nie zmieniam brzmienia albumów

Lunar Shadow dla samej zmiany, ale raczej

dlatego, że nudne byłoby pisanie w kółko tego

samego albumu. To nie dla mnie.

"Delomelanicon" to kryminał hiszpańskiego

dziennikarza i powieściopisarza Arturo Péreza-Reverte,

nominowany do nagrody World

Fantasy Award dla najlepszej powieści. Co

tak bardzo Cię zaintrygowało w tej książce,

że zdecydowałeś się stworzyć całą piosenkę

o tym samym tytule?

Muszę Cię tutaj poprawić. Rzeczywiście istniejąca

książka nazywa się "The Club Dumas".

Natomiast "Delomelanicon" to fikcyjna

książka opisywana w tej powieści, napisana

podobno przez samego diabła. Nasz utwór nosił

na początku tytuł "Sower Of Thunder". Potem

przeczytałem tą powieść i od razu polubiłem

słowo "Delomelanicon". Zmieniłem tytuł

już podczas nagrywania. Tekst i tak miał dotyczyć

radzenia sobie z zaklęciem, więc ten termin

pasował idealnie i mogłem uzupełnić nim

koncepcję utworu.

60

LUNAR SHADOW


Co to znaczy, że "Wish to Leave" jest "big

city albumem"?

Kilka utworów i tekstów powstało, kiedy spacerowałem

ulicami Lipska, zarówno za dnia,

jak i w nocy; z przyjaciółmi lub samotnie. Dookoła

beton, ogromne budynki, bary, zamglone

światła. Nasiąkłem taką wielkomiejską

atmosferą i próbowałem przekuć ją w dźwięki.

Rynsztok, potłuczone szkło na chodnikach,

brud, ale też przyjaźń, znajomi i dobre czasy.

Jaka atmosfera panowała podczas sesji nagraniowej

z Marxem Hermannem? Czy

udzielił mu się Twój nastrój, a może celowo

zachował dystans, żeby móc każdego dnia

spojrzeć krytycznie i zadbać o utrzymanie

wysokiego poziomu?

Max Hermann jest znacznie bardziej pozytywną

osobą ode mnie. Musi wydarzyć się wiele,

aby się wkurzył. Ma więcej doświadczenia z

muzyką punk, sam gra garażowy rock. Tak

sobie teraz myślę, że być może "Wish to

Leave" był bliższy jego osobistemu gustowi,

niż poprzednik "The Smokeless Fires"

(2019). Długo pracowaliśmy nad ustawieniem

wszystkich instrumentów, wypróbowywaliśmy

wiele różnych gitar oraz wiele różnych

wzmacniaczy. Pokazałem mu przykłady kilku

piosenek, które bardzo lubiłem i staraliśmy się

stworzyć z nich coś, co brzmiałoby jak Lunar

Shadow. Max dodał kilka świetnych pomysłów

od siebie. Ma on bardzo wyszukany gust

muzyczny i instynktownie wie, jakie detale

mogą wzbogacić utwór. Niekiedy bardzo się

denerwuję, bo nalega, abym zagrał to samo

solo gitarowe po raz 73457345-ty, aby ostatecznie

zachować jedno z pierwszych podejść.

W takiej sytuacji wypija on kieliszek pomarańczowego

likieru z Hiszpanii i jedziemy dalej.

Czy "Wish to Leave" to świadoma próba wyrwania

Lunar Shadow z metalowego podziemia?

To nie tak. Wiem, gdzie jest miejsce Lunar

Shadow na scenie. Wiem, jaki poziom mogę

osiągnąć, a jakiego nie mogę, zważywszy że

nie będziemy koncertować, a ja nie chcę

współpracować z większymi wytwórniami,

które wtrącają się zbytnio w sprawy artystyczne.

Nie nazwałbym więc "Wish to Leave"

próbą wyrwania Lunar Shadow z metalowego

podziemia. Pozostaniemy tam na zawsze, jestem

realistą. Chciałbym natomiast dotrzeć

do nowych słuchaczy, tj. do ludzi, którzy nie

słuchają na co dzień heavy metalu, ale mogą

uznać "Wish to Leave" za interesujący album.

Trzydzieści sześć minut na longplay to nie

dużo, ale "Wish to Leave" bardzo fajnie słucha

się wielokrotnie. Z całą pewnością doskonale

wiesz, jak utrzymać uwagę odbiorcy,

a Twoje melodie zdają się być jedynie narzędziami

do wyrażania uczuć i emocji. Czy

potrafisz wyobrazić sobie ten tłum fanów

machający zapalniczkami nad swoimi głowami?

Moim zdaniem współczesne albumy są często

zbyt długie. Nie potrzebuję koniecznie ośmiu,

dziewięciu, dziesięciu ani większej liczby

utworów. Słuchając takich płyt myślę często

"no dobrze, ale dwa/trzy kawałki mniej i byłoby idealnie".

Wyzwanie polega na wyborze tych

kompozycji, które uważam za najlepsze. Muszę

długo się nad zastanawiać, zamiast nagrywać

wszystko jak leci. Sześć utworów brzmi

dla mnie w sam raz, po trzy z każdej strony.

Foto: Lunar Shadow

Słucham ostatnio dużo hard core'owego

punku i takie albumy są zazwyczaj jeszcze

krótsze (śmiech). A co do zapalniczek - myślę,

że to wyglądało bardzo fajnie, więc dlaczego

przestali to robić? Czy wszyscy rzucili już palenie?

Oby. Wydaje się, że zbyt wielu młodych ludzi

usiłuje utrwalać swe przeżycia koncertowe

na smartfonach. Tymczasem koncerty

są przecież na tyle intensywne, że te telefony

przeszkadzają. Zastanawiałem się, że może

to znak obecnych czasów, i w związku z tym

warto byłoby, aby zespoły robiły przerwy np.

na perkusyjne sola i ewentualnie wtedy każdy

mógłby zrobić sobie zdjęcie muzyków na

scenie? Ewentualnie, dać publiczności piłkę,

tak jak widziałem u Roberta Planta? Lub też

lampki jak w Azji?

Zgadzam się, że smartfony są irytujące. Kompletnie

nie rozumiem motywacji tych ludzi.

Co zrobisz z fatalnej jakości video mojego zespołu?

Jakość będzie fatalna, bo telefon trzęsie

Ci się w dłoni. Naprawdę wolałbym, żeby ludzie

przestali filmować, kiedy gram. To nie

jest w porządku. Przypuszczam, że ma to

związek z trendami mediów społecznościowych,

których użytkownicy odczuwają potrzebę

dokumentowania każdego bezwartościowego

fragmentu swojego życia. Wiesz, "nie nakręciłeś

filmu, nie liczy się". To smutne, że trzebaby

dawać ludziom coś innego, aby przestali

machać dookoła telefonami jak małpy w zoo.

Nie jestem pewien, czy podoba mi się zastępowanie

smartfonów czymś innym, co również

jest błyszczące i denerwujące. Przypuszczam,

że nie znajdzie się złotego kompromisu. Nie

można zabronić filmowania, nie można tego

kontrolować. Chyba będziemy musieli z tym

żyć.

Co musiałoby się wydarzyć, żebyś był absolutnie

pewien, że Lunar Shadow w pełni zrealizował

swój potencjał?

Rob Halford musiałby przybić mi piątkę po

naszym ostatnim koncercie.

Warto umożliwiać ludziom dostęp do Twojej

muzyki w dowolnych fizycznych formatach,

które im odpowiadają. Czy niedawno wydane

winylowe wznowienie Twojego pierwszego

albumu "Far From Light" spotkało się z

ciepłym przyjęciem fanów? Czy planujesz

również przygotować kolorowy winyl "The

Smoking Fires"?

Dostawałem sporo próśb o "Far From Light"

na winylu, więc wydawało się sensowne, żeby

wytwórnia to wydała. Myślę, że ludzie byli zainteresowani,

i na pewno jest na to popyt.

Osobiście nie sądzę, żebyśmy zrobili powtórkę

w kolorze. I tak odszedłem od kolorowego winylu,

co widać na "Wish to Leave", które jest

dostępne tylko na czarnym winylu. Żadnych

wyszukanych kolorów, tylko muzyka się liczy.

Czy masz już jakieś konkretne plany na

przyszłość Lunar Shadow?

Jak to zwykle robię, odpocznę teraz od zespołu.

Potrzebuję zrobić sobie przerwę od muzyki

i od Lunar Shadow. Naprawdę nie mogę

powiedzieć, co się wydarzy. Poczekamy, zobaczymy.

Dziękuję za czas poświęcony przez Ciebie

na rozmowę. Wszystkiego dobrego w przyszłości.

Wielkie dzięki. Bądź bezpieczny, zdrowy i

słuchaj Rush. Wszystkiego dobrego.

Sam O'Black

LUNAR SHADOW 61


Nie interesuje mnie opinia innych

Nawiązując do tytułu warto sobie zadać pytanie czy postawa, jaką prezentuje

Ricky Wagner, gitarzysta i wokalista Rezet jest słuszna. Jedni pewnie powiedzą,

że tak, inni zaś stanowczo zaprzeczą. Sam Ricky doskonale wyjaśnia, skąd

takie przekonanie się u niego wzięło. Oczywiście nie mogło zabraknąć tematu nowego

wydawnictwa Rezet o tytule "Truth In Between" i kilku ciekawych epizodów

z jego przeszłości.

HMP: Właśnie na rynek trafił Wasz piąty

album. Już jakiś czas temu doszliście do momentu,

w którym ciężko jest nazwać Was nowicjuszami.

Czujesz się w pełni usatysfakcjonowany

drogą, którą przeszliście jako zespół?

Ricky Wagner: Mamy swoją pozycję na scenie

i zdecydowanie nie jesteśmy nowicjuszami.

Tworzyliśmy nową falę thrash metalu już

w pierwszej połowie lat 2000 tak samo jak pozostałe

zespoły działające w tamtych czasach

w Niemczech. U nas mamy pozycję taką, jak

Municipal Waste w USA, Violator w Brazylii

czy Gama Bomb w Wielkiej Brytanii.

Założyłem Rezet natychmiast po tym, jak dostałem

gitarę i wziąłem pierwsze lekcje. Byłem

wtedy jeszcze nastolatkiem. Wówczas moją

Zwróciłem uwagę na kawałek "Populate.

Delete. Repeat". Intrygujący tytuł, interesujące

solówki, dość niespodziewane zwolnienie

pod koniec…

Dziękuję. Dla mnie to po prostu kolejny kawałek

Rezet, nic szczególnego. Ale ze względu

na proste riffy i wpadający w ucho refren wiedzieliśmy,

że musi do tego powstać teledysk.

Video do tego kawałka jest również bardzo

ciekawe. Obejrzyj, jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś!

W teledysku jest o wiele więcej koncepcji

niż w samym utworze. Nasz reżyser pracował

wcześniej z tymi tancerkami, tzw. "Calypso

Army" z Hamburga. Lubił ich połączenie

hip-hopu i wojskowego stylu tanecznego,

ale zawsze wyobrażał sobie ich z fajną muzyką

w tle. Wtedy pojawił się Rezet. Poza tym koncepcja

neonu pojawiła się w naszych głowach

dużo wcześniej, więc tak, szczerze mówiąc,

jest ona pewnym spoiwem, które dotyczy tego

albumu jako całości, a nie tylko tego jednego

utworu.

Kawałek "Renegade" wydaje się trochę odstawać

od reszty albumu "Thruth In Beetween".

To bardziej taki rock'n'roll z punkowymi

naleciałościami niż thrash. Może fajnie

by było napisać więcej takich kawałków.

Co Ty na to?

Tak jak poprzednio, jest to dla mnie po prostu

kolejny kawałek. Posłuchaj uważnie

wszystkich naszych płyt. Zauważysz wtedy, że

żaden nasz kawałek nie brzmi tak, jak inne.

Jest to całkiem zamierzone. Daje to możliwość

pokazania wszystkich swych inspiracji. Więc

jest tu metal, tam blues, tam punk, tam muzyka

klasyczna…

W kawałku "Half A Century" gościnny

udział wzięła Sonia Anubis z Burning Witches.

Skąd się ona wzięła na Waszym albumie?

Mieliśmy różne pomysły na gości. Myślę, że

przejrzeliśmy kilka wielkich nazwisk, ale ponieważ

jak zawsze odkładaliśmy wszystko do

ostatniej chwili, większość musiała odmówić,

Także ograniczenia związane z Covidem i tak

dalej. Zapytałem Fernandę z Crypty, wcześniej

Nervosy ponieważ po dwóch wspólnych

koncertach jesteśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi.

Wiesz, co mam na myśli. Ale znowu

dla niej było zbyt późno. Więc nasz gitarzysta

Heiko zasugerował wtedy Sonię, która właśnie

założyła zespół Crypta razem z Fernandą.

Napisałem do niej, a ona się zgodziła bez

żadnego problemu, ponieważ jak się okazało,

była naszą fanką

inspiracją były młode zespoły puszczane na

MTV. Oczywiście te, które miały w swoim

brzmieniu gitarę elektryczną. To na nich początkowo

się wzorowałem ucząc się grać. Ale

szczerze mówiąc, muzyka zawsze była ważną

częścią mojego życia. Już jako młody gówniarz

śpiewałem i tańczyłem do kawałków Michaela

Jacksona lub Jamesa Browna. W jakiś

sposób czuję, że mój związek z muzyką przypomina

coś na kształt małżeństwa. Nie ma tu

zbyt wiele miejsca na wszystkie inne bzdury.

Więc kiedy założyłem zespół, chodziło tylko

o tworzenie muzyki i dobrą zabawę. Następnym

krokiem każdego zespołu jest rozwój.

Wiesz, albo tworzysz na poważnie albo dajesz

sobie z tym spokój. Dowiedziałem się, że ludziom

podobało się to, co robię i udało nam

się zdobyć uznanie. Nie zawsze jednak było

łatwo. Kiedy zaczynaliśmy około 2004 roku,

ludzie myśleli, że jesteśmy bandą pedałów w

Foto: Rezet

obcisłych dżinsach, bo w zasadzie nikt już nie

słuchał thrash metalu. Potem nadeszła ta "nowa

fala thrash metalu" i ludzie zwrócili na nas

uwagę, zostaliśmy dostrzeżeni w całej Europie,

zaproponowano nam wiele umów płytowych

i tak dalej. To po prostu pokazuje, że to

kwestia mody, więc naprawdę nie obchodzą

mnie opinie innych. Nigdy mnie one nie obchodziły.

Najpierw słuchali grunge'u. Potem

na topie zaczyna być death metal, więc zapuszczają

brody. Potem przychodzi thrash i obcisłe

spodnie, a rok później to cały tradycyjny

metal, więc obcinają grzywkę i zamieniają

trampki na kowbojki. Zawsze lubiłem muzykę

a nie te wszystkie gówna dla weekendowych

wojowników. Zawsze podążałem za swoimi

uczuciami. Po prostu wydawałem album po albumie

i jeździłem z trasy na trasę. Z zewnątrz

to może się wydawać łatwe, lekkie i przyjemne,

ale uwierz, że każda "normalna" praca od 9

do 17 jest jak piknik w porównaniu z tym stylem

życia. Ale wracając do pytania, tak, jestem

w pewnym sensie zadowolony z tego, jak się

sprawy potoczyły (śmiech).

Tytuł albumu "Truth In Between" może być

interpretowany na wiele różnych sposobów.

Czy sugerujesz jakąś konkretną interpretację?

Nie. Widzę, że dokładnie ten tytuł zrozumiałeś.

O które stulecie chodzi w tym utworze?

Nie chcemy dużo mówić o tekstach, stąd tytuł

tego albumu. "Half A Century" to hołd dla

Black Sabbath i pięćdziesięciu lat heavy metalu.

Sonia to jedyny gość na tym albumie?

Myślę, że poza nią i nami usłyszysz jeszcze

producenta Eike'a wykonującego dogrywanie i

jego asystenta Denny'ego będącego jednym z

krzykaczy.

"Infinite End" ma wspaniałe intro, które brzmi

jak improwizacja.

Czysta gitara nie jest improwizacją, ale wydaje

mi się, że solo Heiko we wstępie jest w sumie

improwizowane. Jestem raczej typem

człowieka, który lubi mieć wszystko rozpisane,

by potem to odegrać tak samo na żywo i w

studio. Heiko jest ekscentrycznym spirytystą,

gra, jak się czuje w danej chwili. Jest w stanie

pojawić się na próbie w stroju astronauty

NASA lub totalnie nago. Tego nigdy nie przewidzisz.

62

REZET


Kawałek, o którym mówimy to ballada. Czy

uważasz, że zespołowi thrashowemu przystoi

nagrywać takie utwory? Pytam, gdyż

zdanie na ten temat zarówno w środowisku

fanów, jak i muzyków jest bardzo mocno podzielone

Każdy, kto myśli przez bariery, jest dla mnie

w pewnym sensie faszystą. Moim zdaniem to

nie działa, jeśli chodzi o sztukę. Rób to, co

robisz, a ja robię, co chcę. Zero litości dla metalowych

bigotów.

Na albumie mamy również utwór zatytułowany

"The Plague". To opis obecnej na sytuacji

na świecie? W tym kawałku wokal brzmi

nieco inaczej niż ma to miejsce w pozostałych

utworach

Ponownie, nie chcę zbyt wiele mówić o tekstach,

ale tak, to podsumowuje również obecny

stan rzeczy. Ale tak samo jak większość kompozycji

na tym albumie, ma ona wiele znaczeń…

Śpiewam tylko refren, to nasz basista

śpiewa ten utwór, ponieważ on go napisał.

Dlatego też brzmi inaczej. Cóż, on napisał

riffy, cała reszta naprawdę rozwinęła się na

etapie przedprodukcji i podczas samych nagrań..

Foto: Rezet

Przeglądając Wasz profil na Facebooku zauważyłem,

że jak wiele zespołów w obecnej

sytuacji, gracie koncerty online. Czy według

Ciebie to jedynie dostosowanie się do panujących

warunków, czy może przyszłość tej

branży?

Jeśli taka jest przyszłość branży muzycznej, to

już dziś rozwiązuję zespół i zostaję nauczycielem

gry na gitarze. Robimy to teraz, ponieważ

jest to dla nas jedyny sposób na granie na

żywo.

Rok 2020 to dziesiąta rocznica Waszego debiutu

"Have Gun, Will Travel". Co z jego

specjalna edycją, która planowaliście?

Na razie wydaliśmy wspaniałą kolekcję gadżetów

związanych z tym albumem. Mieliśmy

również plany ponownego wydania właściwego

albumu, ale Covid był jednym z powodów,

przez które nie mogliśmy tego zrobić. Chcieliśmy

również zagrać specjalne show związane

z "Have Gun, Will Travel", ale z tego też nici.

Mimo to, wymyśliliśmy świetne nowe gadżety

i pakiety, w tym poprzednie tłoczenia z

2018 i 2016 roku. Ten album został już ponownie

wydany co najmniej cztery lub pięć razy.

Mimo to, ludzie wciąż odbierają nasz debiut

tak, jak na samym początku.

W 2019 ukazał się o Was artykuł w lokalnej

gazecie. Czy często się zdarza, że interesują

się wami media nie związane bezpośrednio z

muzyką metalową?

Cóż, to oczywiście nie był pierwszy ani jedyny

raz. Jestem pewien, że policja również się nami

interesowała. Zwłaszcza na początku.

Mam ochotę poprosić ich o nasze zdjęcia z ich

kartotek (śmiech).

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


HMP: Cześć! Tak więc na początek spytajmy

o… może na przykład o to, czy kiedyś

zostaliście porównani do Toxik?

Nick J. Tragakis: Cześć! Z tej strony Nick,

wokalista Exarsis. Tak, w niezliczonych recenzjach

naszych albumów autorzy sugerowali

inspiracje Toxik. Jest to zespół, który uwielbiamy,

aczkolwiek muzycznie nie możemy

odnaleźć odniesień do tego zespołu. Wokalnie

obaj wokaliści Toxik zainspirowali mnie w ten

lub inny sposób, jednak nie są w Top 5, a nawet

Top 10 wokalnych inspiracji, jeśli chodzi

o Exarsis.

Thrash metal to krytyka

Grecy z Exarsis ponownie wracają z pełnym albumem, tym razem z "Sentenced

to Life" wydanym w 2020 r., w trudnych czasach dla kapel i całego przemysłu

muzycznego. Również w okresie, w którym wolność zadania pytania może

powoli stanąć pod znakiem zapytania, o czym kapela wspomni, odnosząc się do

albumu i jego okładki "New War Order". Poza tym dowiecie się o tematyce najnowszego

albumu, o relacjach pomiędzy członkami i współpracownikami oraz o samej

muzyce, a opowie nam sam wokalista Exarsis, Nick J. Tragakis.

Czy jesteście zadowoleni z waszego poprzedniego

albumu "New War Order", który

wydaliście w 2017 r.? Czy zmienilibyście coś

na nim?

Nie. Zespoły myślą, że mogłyby zrobić jedną

lub dwie rzeczy inaczej po nagraniu albumu,

włączając w to nas, jednak jeśli chodzi o ten

album, to wszystko wyszło perfekcyjnie. Mieliśmy

perfekcyjny skład, który miał za sobą

już parę tras i zagrał to dokładnie. Jeśli chodzi

o kwestie pisania utworów mięliśmy trochę inspiracji

i do tego odbyliśmy trzy trasy promujące

ten albumu, co sprawiło, że był to

nasz najlepiej sprzedający się album jak do tej

pory.

Znowu pracowaliście z Christosem Tsitsisem?

Jak się dogadujecie po tych latach? Czy

doświadczenie z jego poprzednich i obecnych

zespołów/projektów w jakikolwiek sposób

wpłynęło na waszą muzykę na najnowszych

albumach?

Christos nie wrócił jako stały członek zespołu,

jednak na nowych nagraniach zapewnił

sporą część gitar prowadzących. Zawsze się

dgadywaliśmy z Christosem, jest częścią rodziny,

jednak nie ma wpływu na materiał poza

motywami prowadzącymi.

Przy jakiej okazji spotkaliście Panosa Meletisa?

Czy ciężko było mu zacząć grać w

Exarsis?

Znaliśmy Panosa, z tego, że grywał w różnych

ekstremalnych greckich zespołach, oraz że

miał chętkę na zostanie częścią naszej kapeli.

Było to trudne, tak jak dla każdego nowego

muzyka dołączającego do zespołu, ale tak jak

szybko zaczęliśmy z nim grać, tak szybko staliśmy

się zwartą kapelą, taką, która gra ze sobą

od lat. On jest jednym z najlepszych perkusistów

na scenie i nie możemy się doczekać, by

zagrać z nim koncerty.

Jak dużo się zmieniło jeśli chodzi o produkcje?

Z tego co wiem, to wciąż pracujecie z

Mikiem Karpathiou, czy mam rację?

Po raz kolejny pracowaliśmy z Mikiem w D

Studio. Dla nas nie jest on tylko inżynierem,

ale po tych wszystkich latach, wydaje się również

członkiem zespołu. D Studio jest całkiem

istotnym miejscu w grecki thrash metalu,

ponieważ wiele kapel albo gra tam próby,

albo dokonuje nagrań albumów. Jedną z tych

kapel jest Typhus, który również w 2020 roku

zadebiutował długograjem, to ich gitarzysta

pomógł nam z teledyskiem do kawałka

"Mouthtied".

Czy mógłbyś opisać tę jedną rzecz, która

sprawiła, że wasza muzyka jest wyjątkowa?

Powiedziałbym, że to jest wokal (który zdaje

mi się, że część kocha, część nie cierpi) z

thrash/powerowymi riffami i podwójną stopą.

Zgodziłbyś się z moją opinią?

Pewnie, moje wokale są elementem, który

sprawia, że ludzie nas kochają lub nienawidzą.

Nie ma sytuacji pomiędzy. Jednak to kombinacja

inspiracji heavy metalowych zestawiona

z poważną agresją ekstremalnego thrash metalu

w naszej muzyce sprawia, że się wyróżniamy.

Jeśli chodzi o power metalowe riffy, to

tylko nasz najnowszy album zaczął być bardziej

melodyjny. Riffy bazują na naszych

heavy metalowych inspiracjach, z którymi dorastaliśmy.

Foto: Exarsis

Mógłbyś porównać "New War Order" do

waszego najnowszego "Sentenced To Life"?

Wspomniałem już o tym wcześniej, "Sentenced

To Life" jest bardziej melodyjny w porównaniu

do "New War Order". Tym razem

wzięliśmy inspirację od naszych bohaterów

heavy metalu i skupiliśmy się melodiach i refrenach,

które możesz śpiewać z uniesioną

pięścią w górze. Wciąż jest to album szybki i

agresywny, ale w inny sposób. Wróciliśmy do

korzeni i spróbowaliśmy ewoluować wokół

tych inspiracji z heavy metalu, jak to robiły

inne wspaniałe kapele thrashmetalowe. Nie

chcieliśmy jedynie czerpać z thrash metalu z

lat 90.

Jakie wydarzenie zainspirowało Cię bezpośrednio

do napisania "Sentenced To Life"?

Jaki jest jego główny motyw? Czy chodzi o

zmuszanie do wykonywania (często głupich)

rozkazów?

Ponownie, nasz nowy album ma motyw antysystemowy.

Tym razem skupiliśmy się na skorumpowanym

systemie sądowniczym, mówimy

o ustawionych procesach, ale także odnosimy

się do internetowych sądów, jak ten,

przed którym stanęliśmy za grafikę poprzedniego

albumu. Bazując na tym wydarzeniu,

odnosimy się także do braku wolności słowa

artystów, którzy zderzają się z polityczną poprawnością.

Kolejny temat, jakiego dotykamy

i który jest związany z obecnym stylem życia

to zdrowie psychiczne, wzrost liczb zachorowań

na depresję i samobójstw, coraz większego

wśród ludzi poczuciu zdrady, a także o

walce z tymi wszystkimi demonami i wzmocnieniu

swojej siły. To jest odniesienie do tego,

z czym walczyliśmy przez ostatnie 2,5 roku i

tego, gdzie aktualnie jesteśmy.

Jak istotnym jest możliwość swobodnego

wypowiadania się?

Wyobraź sobie, że każdy zespół, który uwielbiasz,

szczególnie taki thrash/death/black metalowy,

jest na cenzurowanym z powodu tekstów

i stylistyki. Heavy metal byłby bardziej

mdły i znacznie mniej ekscytujący. Jedną z

misji tego typu muzyki i powodów, dla których

jest ona unikatowa oraz trwa od pięćdziesiąt

lat, to jest wolność, a także zróżnicowanie

poglądów i wyborów, które niesie ze

64

EXARSIS


sobą. Thrash metal jest krytyką naszego codziennego

życia, sił, które mogą zaistnieć i przede

wszystkim, nas samych. Zawsze celował w

korzenie wszelkiego zła i to się nie zmieni, jak

i my sami.

Zasadniczo, to co sądzisz o obecnych wydarzeniach?

Covid, restrykcje, niepokoje

społeczne (w Polsce np. mamy feministki

uczestniczące w protestach w kwestii prawa

do aborcji lub raczej jego braku)? Czy u was

w Grecji też tak wielu ludzi protestuje?

Kiedy przychodzi do wolności dotyczącej

ludzkości, zawsze musisz ocenić takie sytuacje,

jak te ze sceptycznym umysłem. Ludzie

walczą o swoją wolność i to jest dobre. Jednak

istotnym jest także bezpieczeństwo. Nikt nie

wie, co należy zrobić, by poradzić sobie z pandemią,

jednak w przyszłości dowiemy się, czy

bycie zamkniętym w domu, wraz z innymi

restrykcjami było dobre. Ekonomia w Grecji

się rozpadła, obecnie jesteśmy podczas drugiego

lockdownu. Nie jestem pewien czy ludzie

są w stanie to wytrzymać, już były ciężkie i

dziwne lata, ale wydaje mi się, że ludzie stają

się bardziej wkurzeni wraz z upływem czasu.

Ze względu na to w Grecji miało miejsce wiele

protestów. Nasz rząd podjął decyzje, które

utrudniły nasze życie i nie wiemy, dokąd to

zmierza...

Obecne czasy są całkiem dziwne, nie sądzisz?

Jednak powiedziałbym, że trochę się

tego spodziewaliście, prawda?

Na poprzednich albumach już poruszaliśmy

tematy o wirusach tworzonych w laboratoriach

i o planach "nowego porządku świata" w

pozyskaniu kontroli nad światem, ale nigdy

nie spodziewaliśmy się urealnienia tego.

Definitywnie żyjemy w "nowym porządku

świata" ponad naszymi najdziwniejszymi wyobrażeniami,

zaś ten rok wydaje się być początkiem

bardzo dziwnej dekady, w której cały

świat się zmieni. Planujemy obserwować to

szaleństwo i z pewnością będzie to nieskończona

studnia dla naszych tekstów.

"The Drug… Against My Fears" ma całkiem

ładną progresję z tych bardziej "megadethowych"

klimatów do całkiem szalonego

zakończenia. Lubię ten utwór, możesz powiedzieć

coś więcej na jego temat? Czy jest

trudny do zagrania?

Po pierwsze, jest to nasz najwolniejszy utwór,

który nagraliśmy i jedyny bez refrenu. Wiedzieliśmy,

że to jest szczególny utwór od momentu,

w którym zaczęliśmy grać na próbach

nasze kompozycje. Stąd też wiedziałem, że

muszę napisać tekst w inny sposób, niż ten, w

którym przygotowałem większość naszych

utworów. "Against My Fears" mówi o pokonaniu

własnych demonów i odzwierciedla nasze

uczucia w momentach ciężkich chwil dla zespołu,

jak i dla nas personalnie. Jesteśmy naprawdę

szczęśliwi mając przyjaciół w osobach

Spyrosa Lafiasa z Chronosphere i Lefterisa

z Bio-Cancer, którzy stali przy nas od początku,

śpiewając z nami ten tekst.

Kiedy będziemy gotowi, jako ludzkość, na

wojnie międzygwiezdne?

Nie, wcale nie będziemy! Z pewnością odnosisz

się do utworu "Interplanetary Extermination".

Ludzkość wydaje się wciąż prymitywna

ze względu na proste przekonania. Pomimo

rozwoju technologicznego, wciąż będziemy

łatwym kąskiem dla obcych, w każdym

momencie, w którym zdecydują się odwiedzić

naszą planetę i ją posiąść. Żebyście wiedzieli,

że nie przyjdą w pokoju! Utwór jest małym

hołdem dla Agent Steel, zaś słowa napisałem,

myśląc o starych książkach opowiadających o

inwazjach obcych, postrzegających ludzi jako

pogan bez przyszłości.

Kto wpadł na pomysł tworzenia utworów,

których tytuły są tytułami poprzednich albumów?

Zamierzacie zmienić tę tradycję, czy

zostanie z wami do końca Exarsis?

Ha, to był pomysł Chrisa (basisty). To jest

nieoficjalna tradycja zespołu i zamierzamy ją

kontynuować. Każdy z tych kawałków z nazwami

poprzedniego albumu w swoim tekście

opisuje motywy z utworów z płyty i łączy je w

jedną spójną historię. Jest to nasz sposób pokazania,

że wszystkie punkty łączą się w jakiś

sposób i to, o czym śpiewamy w każdym

utworze jest częścią większego obrazu.

Czy możesz opisać proces tworzenia waszego

najnowszego teledysku?

Był on bolesny, ponieważ musieliśmy rozwiązać

wiele problemów. Pierwszym był skład kapeli.

Nie mieliśmy drugiego gitarzysty. Poza

tym mieliśmy całkowicie nowy skład. Musieliśmy

pracować szybko, żeby mieć intensywność

taką, jaką mamy na koncertach. Poza

tym musieliśmy zarezerwować miejsce, w którym

został nagrany teledysk, sprzęt, światła,

inżynierów, nająć aktorów i wyjaśnić im, czego

oczekujemy, oczywiście cały czas zostając

w kontakcie z reżyserem. A to wszystko z ciągłym

strachem przed zamknięciem projektu

przez restrykcje związane z covidem. Musieliśmy

działać szybko, ale mieliśmy na tyle

szczęścia, by to skończyć. Miało nam to zająć

dwa dni, ale byliśmy w stanie ukończyć to w

ciągu szesnastu godzin!

Co zamierzacie robić w 2021?

Planujemy z obecnym składem tworzyć nowy

materiał i przygotować się na występy tak szybko,

jak to jest możliwe.

Czego spodziewacie się od 2021? Czy w twojej

opinii będzie on gorszy niż 2020?

Myślę, że będzie trochę lepszy, jeśli będziemy

w stanie uwierzyć, że szczepionka jest gotowa

(wywiad był udzielany przed wypuszczeniem

szczepionki - przyp. red.). Nie jestem pewien

czy wrócimy do normalności, którą znamy,

czy też, że powrót będzie łatwy. Dotyczy to

także występów na żywo, festiwali i tras. Jednak

sądzę, że druga połowa roku 2021 będzie

bliżej tej codzienności, którą znaliśmy.

My będziemy czekać i przyglądać się temu.

Czy sentencja z nad sędziego na okładce nawiązuje

bezpośrednio do utworu "The Truth

od No Defence"?

Tak, poza tym utwór nadaje ton obwolucie albumu

oraz motywu lirycznego, nad którym

zdecydowaliśmy się tym razem pracować.

Co sądzisz o grafikach Dana Goldsworthiego?

Czy możesz wymienić jedną z twoich

ulubionych okładek płyt metalowych zespołów?

Poza Exarsis, bądźmy uczciwi

(śmiech).

Ze względu na to, że Andrei Bouzikov nie

chce z nami współpracować, z powodu ostatniego

oskarżenia dotyczącego naszego poprzedniego

albumu, musieliśmy podjąć współpracę

z innym grafikiem. Po intensywnym szukaniu

kogoś, kto byłby w stanie odwzorować estetykę

thrash metalu lat 80., znaleźliśmy Dana.

Nie jest to jego główny styl, ale jest to wspaniały

artysta i udało mu się osiągnąć więcej,

niż oczekiwaliśmy. Naprawdę dobrze mu idą

detale i szkoda, że tak późno zaczęliśmy

współpracować. Co do ulubionego coveru?

Codziennie mam inną odpowiedź na to pytanie,

ale "Rust in Peace" Eda Repki jest niepokonanym

klasykiem i pasuje do naszej estetyki.

Czy mógłbyś wskazać jedną rzecz, której nie

cierpisz w obecnej thrash metalowej scenie?

Pierwsza rzecz, jaka mi przychodzi mi na myśl

to sztuczna, plastikowa produkcja, której o

dziwo nie znajdziemy na płytach młodych

zespołów, ale na albumach klasycznych zespołów,

które zabijają swoje firmowe i rozpoznawalne

brzmienie. Wynika to z nurtu współczesnego

muzycznego biznesu, który podąża

za komercyjnym przepisem na uszczęśliwienie

wszystkich poza mną i mojego zespołu. Jakość

dźwięku, jego osobowość, jak i z proces tworzenia

utworów jest czymś świętym. Kolejną

rzeczą, której nie lubię w obecnej thrashowej

scenie i o której chciałbym powiedzieć, to są

wokale. Za dużo jest wokalistów w młodych

zespołach, którzy mają tendencję do robienia

tego samego, ten sam chropowaty wokal, bez

wyobraźni i ekscytacji, który słyszymy raz za

razem. Nie mówię tylko o umiejętnościach,

ale również liniach melodycznych i melodiach,

które sprawiają, że utwór jest bardziej

interesujący oraz przenoszą go na nowy, wyższy

poziom.

Dziękuje za wywiad. Ostatnie słowa należą

do was.

Dziękuje bardzo za pytania i zainteresowanie

Exarsis. Chcemy znów zagrać dla oszałamiającej

publiki z Polski, która nigdy nie zawodzi

i z pewnością tam się wybierzemy, tak szybko,

jak tylko skończy się to szaleństwo. Najlepszego!

Jacek Woźniak

EXARSIS

65


HMP: Od premiery "Apocalyptic Rhymes"

minęło w sumie jakieś dwa i pół roku, więc za

kolejny album zabraliście się dość szybko?

Markus "Ulle" Ullrich: Dość szybko po wydaniu

"Apocalyptic Rhymes" nastąpiła zmiana

w naszym składzie i mamy teraz nowego

perkusistę. Znalezienie odpowiedniego faceta

na wolne stanowisko zajęło nam kilka miesięcy,

więc straciliśmy trochę czasu. Muzyka została

napisana już pod koniec 2018 i na początku

2019 roku.

Oldschoolowe wpływy

- Oficjalnie jesteśmy starymi pierdołami - mówi gitarzysta Markus "Ulle"

Ullrich. Jednak na trzecim albumie Septagon jakoś tego nie słychać, mamy za to

świetny speed/thrash metal: starej szkoły, ale potężnie i nowocześnie brzmiący, bo

jak zauważa muzyk, mamy rok 2021, nie 1985.

użyte na sfinansowanie kolejnej produkcji,

artykuły promocyjne etc., ale jest to zdecydowanie

coś, co jesteśmy w stanie sobie mniej

lub bardziej zrekompensować. Dla mnie naprawdę

nie ma sensu wydawanie albumu rok

później i nie rozumiem dlaczego te znane grupy

robią to w ten sposób. Fani nie są teraz w

stanie uczestniczyć w koncertach, więc kiedy

wydawana jest płyta to, przynajmniej mogą

czegoś posłuchać. Jeśli wszystkie kapele przesunęłyby

swoje albumy na 2022 rok, rynek

zostałby dosłownie zalany nowymi wydawnictwami.

Nie wiem, dlaczego ktoś miałby coś

takiego zrobić. Nie rozumiem też, dlaczego

znane formacje zwlekają z wydaniem albumu

tylko dlatego, że chcą promować nowy album

trasą koncertową. Przecież są sławne, fani i

tak będą przychodzić na ich koncerty, nieważne

czy album jest nowy, czy był wydany rok

wcześniej.

Część muzyków nie może pogodzić się z taką

sytuacją, są sfrustrowani i rozgoryczeni,

czemu trudno się w sumie dziwić. Inni podchodzą

do tego bardziej filozoficznie, uznając,

że skoro dotyka to wszystkich muzyków

na całym świecie, to nie ma co rozdzierać

szat, tylko trzeba szukać wyjścia. Myślicie

podobnie, stąd premiera waszego albumu już

teraz, nie na przykład jesienią?

Dla mnie wniosek jest tylko jeden. Jesteśmy w

tym razem, wszyscy jedziemy na tym samym

wózku. Absolutnie nie ma więc co jęczeć i

narzekać, bo to niczego nie zmieni. Wszystko,

co możemy zrobić, to czekać. Jest więcej czasu

na bycie kreatywnym, to jest przynajmniej jeden

pozytywny aspekt. Piszcie nową muzykę,

piszcie więcej muzyki, patrzcie w przyszłość i

miejmy nadzieję, że ta gówniana pandemia

wkrótce się skończy.

"We Only Die Once" to wasza trzecia płyta

- czujecie, że to faktycznie, tak jak często się

słyszy, przełomowe wydawnictwo w waszej

dyskografii? Nie tylko pod względem artystycznym,

ale też choćby takim, że z Cruz

Del Sur Music trafiliście do Massacre Records,

co na pewno da Septagon większe możliwości,

choćby w zakresie promocyjnym?

W czasach, w których większość zespołów ledwo

zarabia, nie wiem nawet czy to stare

określenie "przełom" ma jeszcze sens. Rozumiem

jednak o co ci chodzi, więc powiedziałbym,

że tak. Myślę, że ten album ma wszystko,

czego można było chcieć lub oczekiwać

od trzeciego materiału i myślę też, że zmiana

wytwórni wzmocniła nas bardziej niż tylko

trochę. To była zdecydowanie dobra decyzja i

wszystkie świetne recenzje i fantastyczne reakcje

naszych fanów pokazują, że zdecydowanie

zrobiliśmy właściwą rzecz we właściwym

czasie.

Dzięki pandemii mieliście więcej czasu na

stworzenie i dopracowanie tego materiału,

czy przeciwnie, powstał wcześniej, a te kolejne

lockdowny tylko utrudniły wam pracę, bo

gdyby nie związane z nimi problemy, to "We

Only Die Once" ukazałaby się wcześniej?

Ostatecznie pandemia nie miała na nas aż tak

dużego negatywnego wpływu. Kawałki były

już napisane, potrzebowaliśmy tylko kilku dodatkowych

prób i musieliśmy czekać, aż będziemy

mogli to zrobić. Prawdopodobnie cofnęło

nas to o kilka tygodni, ale to wszystko.

Jedyną rzeczą, która wydarzyła się podczas

pandemii, a także podczas sesji nagraniowych

było to, że Markus Becker napisał kilka dodatkowych

tekstów. Ponieważ robił to w domu,

nie miało to wpływu na sam proces nagrywania.

Foto: Sonja Ullrich

Wiele bardziej znanych zespołów, których

członkowie żyją z muzyki, przekładało premiery

swych nowych albumów nawet o rok,

bo bez koncertów ich wydawanie nie miało

racji bytu. W przypadku takich grup jak Septagon

nie ma chyba takiego przełożenia,

chociaż też cierpicie z racji braku koncertów,

nie mogąc promować najnowszego albumu

live?

Masz całkowitą rację. Nie musimy utrzymywać

się z grania w zespole, więc pandemia nie

jest dla nas tak ciężka, jak dla kapel, które są

niemal nieustannie w trasie. Jasne, my też

planowaliśmy kilka koncertów, niektóre festiwale

też były już potwierdzone. W końcu zarobilibyśmy

pieniądze, które pomogłyby pokryć

nasze koszty i być może mogłyby być

Paradoksalnie, mimo braku koncertów może

to być dobrym rozwiązaniem w tym sensie,

że ludzie mają teraz więcej czasu na słuchanie

muzyki, więc "We Only Die Once" może

dotrzeć do liczniejszej grupy słuchaczy, co

tylko wyjdzie wam na zdrowie, bo jeśli płyta

im się spodoba to może niektórzy ją kupią, a

później pewnie też wybiorą się na wasz koncert?

To jest absolutnie możliwe. Nie wiem, czy to

tak zadziała, ale jest to jakiś promyk nadziei.

Z tego co wiem, ludzie kupili więcej muzyki w

2020 niż w 2019 roku. Hej, to jest przynajmniej

coś. W 2022 roku będzie dużo koncertów,

ale klubów też będzie mniej. Po prostu

czekajmy i miejmy nadzieję.

Też masz wrażenie, że obecnie jest po prostu

wszystkiego za dużo, muzyki również, więc

w tej istnej powodzi nowych zespołów i płyt,

wznowień starszych wydawnictw, etc. gubią

się nawet ci najwięksi pasjonaci, co dopiero

mówić o tych mniej zaawansowanych słuchaczach,

którzy nie śledzą wszystkiego na

bieżąco? Trzeba się trochę nagimnastykować,

żeby wyróżnić się w tej masie, kiedy nie

ma się budżetu na promocję takiego jak Metallica

czy Iron Maiden?

Tak, mam dokładnie takie samo wrażenie. Byłem

fanatycznym kolekcjonerem prawie przez

całe moje życie. Kupowałem mnóstwo nowych

wydawnictw przez cały czas, ale teraz

jest więcej zespołów niż kiedykolwiek, a jakość

w pewnym momencie bardzo się obniżyła.

Wszystko stało się bardziej uproszczone.

Lata temu pomagało brzmieć inaczej niż resz-

66

SEPTAGON


ta, podczas gdy w tej chwili mam wrażenie, że

jest ci o wiele łatwiej, jeśli dajesz publiczności

to, co już zna. Jest tyle rzeczy na rynku, że

wielu fanów nawet nie wie jak to jest spędzać

tygodnie słuchając tylko jednej płyty. To jak

przełączanie kanałów telewizyjnych. Nie chcę

narzekać, po prostu taki jest fakt. W większości

przypadków kapele, które idą z prądem

mają bazę fanów, która rośnie znacznie szybciej.

Nie obchodzi mnie to, muzyka jest sztuką,

gdzie nie ma miejsca dla mainstreamowych

odbiorców. I tak, zawsze trzeba ciężko

pracować, kiedy ma się mniejszy budżet, a mimo

to ciągle chce się konkurować z tymi wielkimi.

Dobrą rzeczą jest to, że praca w studiu

stała się bardziej przystępna cenowo, a ponieważ

przez większość czasu nagrywamy w naszych

domowych studiach, jesteśmy w stanie

zaoszczędzić trochę pieniędzy i musimy płacić

tylko za nagrania perkusji w profesjonalnym

studiu oraz za końcowy mix i mastering.

Wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami,

co na pewno pomaga w promowaniu Septagon,

tym bardziej, że macie konta w wielu

mediach społecznościowych - internet jest

bardzo pomocny, jeśli wie się, co chce się

osiągnąć?

Tak. Czasami jest on trochę denerwujący, ale

na pewno pomaga. Jesteśmy na scenie od bardzo

dawna z różnymi zespołami, więc jest to

dla nas łatwiejsze niż dla zupełnego nowicjusza

czy czarnego konia. Rzecz w tym, że musisz

używać mediów społecznościowych do

promowania swoich rzeczy, ponieważ tak naprawdę

nie ma innej możliwości, żeby to zrobić,

więc jesteśmy w tej samej pułapce co

wszyscy inni.

Ciekawe jest to, że wciąż gracie klasyczny,

można rzec, speed/thrash metal, ale uległ on

pewnym przemianom, bo brzmicie teraz mocniej,

nowocześniej - old school nie oznacza,

że trzeba grzęznąć w jakichś starych patentach,

można i warto szukać nowych rozwiązań?

Też tak to widzę. To oczywiste, że mamy swoje

oldschoolowe wpływy, bo oficjalnie jesteśmy

starymi pierdołami (śmiech). Dla mnie to

różnica. Nie chcemy brzmieć tak, jakby ktoś

zamknął nas w piwnicy w 1985 roku i wyrzucił

klucz. Lubię nowoczesną muzykę i lubię

muzykę oldschoolową. Muzyka, którą piszę

jest pod wpływem starego stuffu, ponieważ na

tym się wychowałem. Nie chcę jednak brzmieć

jak podróbki moich ulubionych kawałków

i nie chcę mieć produkcji, która brzmi jak

wyjęta z 1981 roku. Żyjemy w 2021 roku i

chcę, żeby moja muzyka brzmiała na czasie.

Możesz zachować stare klimaty, a jednocześnie

wymyślić coś świeżego oraz nowego, i zintegrować

pewne elementy, których inni nie

mają. Najzabawniejsze jest to, że wielu "prawdziwych"

fanów oldschoolu tego nie chce.

Chcą w kółko tego samego starego gówna,

nawet jeśli jest o wiele gorsze niż ich dawni

bohaterowie. Liczy się styl i wizerunek, nawet

jeśli muzycy są gówniani, a kawałki nudne jak

cholera. Nie rozumiem tego i szczerze mówiąc

nie obchodzi mnie to.

Potwierdzają to również utwory, które wybraliście

do promocji, "Demon Divine" i

"How To Kill The Boogeyman", ukazujące

jakby dwa oblicza Septagon?

Rzecz w tym, że na albumie jest dziesięć

utworów i żaden z nich nie brzmi tak samo.

Foto: Sonja Ullrich

Gdybyś wybralibyśmy "Ekke Nekkepenn" lub

"Strange Times" jako główne single, pokazalibyśmy

nasze dwie kolejne strony. Chcę powiedzieć,

że zawsze staramy się wymyślać zróżnicowane

utwory. Nazwij to speed czy thrash

metal, w ten sposób masz naszą podstawę. To

nie znaczy, że wszystko brzmi tak samo. Zawsze

staramy się wymyślać coś nowego, nie

tracąc przy tym płynności. Bardzo pomaga

nam fakt, że mamy wokalistę, który naprawdę

śpiewa, więc możemy pracować z większą ilością

melodii i jesteśmy w stanie wymyślić kilka

chwytliwych linii melodycznych. Są tacy, którzy

uważają, że nie jesteśmy prawdziwymi

thrashowcami, ponieważ nasze wokale są bardziej

melodyjne. Cóż, jeśli Forbidden,

Heathen czy Death Angel też nie są thrashowi,

to mogę z tym żyć.

Boogeyman, Ekke Nekkepenn - dawne legendy

i wierzenia wciąż są dobrymi tematami

do tekstów metalowych utworów, tworząc

swoistą odskocznię od tej bardziej współczesnej

tematyki?

Mniej więcej (śmiech). Tak naprawdę musisz

zapytać o to Markusa Beckera, ponieważ to

on napisał te teksty. Jest również trochę historii,

jak w "Gardens Of Madness", ale oczywiście

są też krytyczne tematy społeczne, jak

w "The Rant" czy "Strange Times", dotyczącego

sytuacji w której obecnie żyjemy.

Okładka Markusa Vespera, waszego stałego

współpracownika, odwołuje się chyba jednak

bardziej do utworu tytułowego, stąd

obecność na niej tych postaci - ni to duchów,

ni to zombie - w strojach z różnych epok, mających

chyba dodatkowo podkreślić to, że

śmierć jest nieuchronna niezależnie od czasów,

w których przyszło nam żyć?

Tak. Różne epoki, różne poziomy społeczne,

różne płcie, z bardzo prostym wnioskiem, że

absolutnie nie ma znaczenia kim lub czym

jesteś. W końcu wszyscy po prostu umrzemy,

to wszystko! Więc ciesz się swoim życiem na

tej planecie i staraj się dać z siebie wszystko. I

najważniejsze. Zrób to teraz!

A ten celtycki krzyż w centralnym punkcie,

kojarzący się z okładką LP "Headless Cross"

Black Sabbath - co symbolizuje?

Powiedziałem mu, żeby użył krzyża podobnego

do tego z albumu Black Sabbath, więc sto

punktów dla ciebie! (śmiech). Ma to symbolizować,

że grób jest ostatnim miejscem, do którego

podróżujemy. Tak więc ostatecznie sceneria

wydaje się dość stereotypowa, ale faktyczne

przesłanie nie ma nic wspólnego z zombie

czy klimatami gore. (śmiech)

Od początku dbaliście zresztą o to, żeby

okładki kolejnych płyt Septagon były równie

urozmaicone jak wasza muzyka, mimo tego,

że szata graficzna płyt jest teraz często spłycona

do maleńkiej ikonki towarzyszącej muzyce

w serwisach streamingowych - pod tym

względem też jesteście tradycjonalistami, a

skoro albumy Septagon ukazują się również

na winylu, to nie może być inaczej?

Nie, nie może być inaczej. Wychowaliśmy się

na winylowych płytach i myślimy w tych kategoriach,

a nie pojedynczymi kawałkami.

Wiem, że wielu ludzi po prostu streamuje albumy

i to jest dla mnie w porządku, ja też tak

robię. Jeśli naprawdę podoba mi się jakiś album,

to i tak go kupuję, a gdy fani myślą podobnie,

to nadal powinni mieć możliwość zdobycia

prawdziwego towaru.

Macie już zabukowane terminy pierwszych

koncertów promujących "We Only Die

Once", liczycie, że latem, a najpóźniej jesienią,

zdołacie zaprezentować ten materiał w

koncertowej odsłonie na scenicznych deskach?

Nie sądzę, żeby stało się to latem, ale jest

przynajmniej nadzieja, że być może uda nam

się zagrać koncerty jesienią. Będziemy gotowi,

kiedy wy będziecie!

Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

SEPTAGON 67


To jednak nie wszystkie wpływy, które można

wyłapać w waszej muzyce. Moim zdaniem

bardzo ważne są nawiązania do twórczości

Voivod, który też chętnie korzystał ze

środków typowych dla thrashu jak i hardcora...

Zgadzam się z Tobą! Voivod to chyba mój

absolutnie ulubiony zespół i to słychać w naszej

muzyce. Jedną z rzeczy, które najbardziej

lubię w tym zespole są lekkość i banalność, z

jaką eksplorują nowe możliwości. Możesz powiedzieć,

że każdy album brzmi inaczej, ale

jednocześnie wiesz, że to Voivod. Są niepowtarzalni

i rozpoznawalni...

HMP: NWOTM to scena, która istnieje od

kilku ładnych lat, obserwujesz tę scenę, jesteś

w niej zorientowany?

Tomáš Skorepa: Zdecydowanie tak! Jest wiele

zespołów NWOTM, co jest świetne. Ale

oznacza to również, że nie jest łatwo poświęcić

uwagę każdemu zespołowi, który jest tego

wart. Nawet jeśli staram się być na bieżąco.

Uważam, że tę scenę łączą mocne więzi,

wszyscy zazwyczaj są naprawdę przyjaźnie nastawieni

i wspierają się nawzajem i jest dokładnie

tak, jak powinno być...

Znaleźć swoje miejsce pod słońcem

W mojej świadomości czeska thrashowa Exorcizphobia pojawiła się nagle.

Niemniej zespół istnieje od 2005 roku, a ich najnowszy "Digitotality" to już

trzeci w kolejności album studyjny. I, jak to sam lider kapeli Tomáš Skorepa

stwierdził, to dopiero przy okazji tej płyty wszystko zadziałało jak należy i być

może w końcu znaleźli swoje miejsce pod słońcem. Ja również podzielam tę opinię,

bowiem krążek zawiera dość świeży i interesujący thrash metal, który jest

wart zapamiętania. Jednak zanim zaczniecie rozglądać się za "Digitotality", zerknijcie

na to co miał do powiedzenia sam Tomáš.

grają specyficzną mieszankę thrashu amerykańskiego

i europejskiego, z tym że u jednych

przeważa jedna u inna druga opcja. U was

na pewno jest więcej amerykańskiego thrashu.

Wydaje się, że w waszej muzyce jest

sporo thrashu w stylu Anthrax ale także

crossoveru z pod sztandaru Suicidal Tendencies....

Muzyka Exorcizphobia jest zdecydowanie

bardziej inspirowana amerykańskim czy kanadyjskim

thrash metalem niż europejskim. Nie

mam nic przeciwko europejskiemu thrash metalowi,

ale ten drugi kierunek jest po prostu

bliższy naszym odczuciom. Ale staramy się robić

to na swój własny sposób. To znaczy, nie

Wyłapałem też pojedyncze brzmienia, które

naprowadziły mnie na Jeffa Watersa i jego

Annihilatora, choć prawidłowości tych skojarzeń

nie jestem pewien...

Zdecydowanie znowu trafiłeś pod właściwy

adres! Jeff Waters i Annihilator to kolejny

ważny wpływ na mnie, odkąd zacząłem grać

na gitarze. Jeff ma naprawdę unikalny styl.

Jest również niesamowitym autorem kompozycji,

a jego poświęcenie dla muzyki metalowej

jest ogromne. Za to wszystko ten facet zasługuje

na wielkie uznanie.

Taki thrash graliście od początku, czy w jakiś

sposób ewoluował? Jak bardzo różnią się

wasze wcześniejsze albumy "About Us

Without Us" i "Something Is Wrong" od

"Digitotality"?

Obecna płyta jest zdecydowanie bardziej dorosła

niż poprzednie. Powiedziałbym, że również

bardziej mroczna i poważna. "Something

Is Wrong" cierpi z powodu naprawdę kiepskiej

produkcji. Poprzedni krążek "About Us

Without Us" nie jest zły, ale jednak czegoś

tam brakuje. Robienie muzyki to proces ewolucji.

Nie chodzi tylko o muzykalność, czuję,

że ogólnie stajemy się również lepsi w działaniach

wokół zespołu. Każdy szczegół, każde

małe doświadczenie pomaga ci poprawić się.

Na "Digitotality" wszystkie te rzeczy po prostu

wpadły na swoje miejsce. Uważam ten album

za nowy, świeży start Exorcizphobii pod

wieloma względami.

Przyznam się szczerze, że od jakiegoś czasu

straciłem tę orientację, ciężko mi jest wskazać,

która z tych młodych kapel jest warta

zapamiętania, a która nie. Jednak słuchając

pierwszy raz waszego albumu "Digitotality"

wiedziałem, że mam do czynienia z kapelą,

którą należy zapamiętać...

Cieszę się, że tak to czujesz! Nie jest łatwo na

tej scenie "znaleźć swoje miejsce pod słońcem".

Pomimo tego, że teraz nie jest możliwe

wsparcie nowej publikacji występami na żywo,

udało nam się dotrzeć z "Digitotality" do

szerszej publiczności niż kiedykolwiek wcześniej

i jesteśmy z tego powodu szczerze szczęśliwi!

Staramy się iść do przodu krok po kroku,

a nowy album jest zdecydowanie ważną częścią

tej drogi!

Wszystkie te zespoły z nurtu NWOTH

Foto: Exorcizphobia

chcemy brzmieć jak wszyscy inni. Ale zdecydowanie

możesz usłyszeć dotyk zespołów,

które miały na nas wpływ. Nie sądzę, żeby dało

się tego uniknąć i osobiście nie widzę w tym

nic złego.

Moja uwaga zwróciło to, że choć jesteście

sprawnymi i dobrymi technicznie muzykami

to staracie się trafić do słuchacza bezpośrednio

bez większych kombinacji...

Dziękuję za komplement Michał! Mimo, że w

tych utworach jest sporo solówek i kilka z nich

jest dość długich, chcieliśmy utrzymać je w

prostej formie. Nie jestem wielkim fanem

"muzycznego ekshibicjonizmu". Staramy się

zrobić całą kompozycję interesującą i bogatą,

ale wszystko musi być na swoim miejscu. Nie

ma potrzeby przesadzać, to w ogóle nie pomaga

w utworze. Chcemy to przekazać jasno jak

słońce.

Czy można powiedzieć, że Exorcizphobia

ma już swój wyrazisty styl?

Ciężko powiedzieć... mam nadzieję, że tak...

Zdecydowanie staramy się brzmieć inaczej niż

każdy inny zespół thrashmetalowy. Ale czy

nam się to udaje? To już zależy od oceny słuchacza.

"Digitotality" powstał dość szybko, mimo

tego jakość muzyki utrzymana jest na wysokim

poziomie. Jak powstawały utwory na

ten album? To był jakiś impuls czy też żmudna

praca?

Rzeczywiście wszystko poszło całkiem dobrze.

Zanim zaczęła się ta cała pandemia, mieliśmy

przygotowane jakieś cztery kawałki. Ponieważ

nie było okazji do grania na żywo, mieliśmy

więcej czasu na przygotowanie reszty utworów.

Cały proces trwałby o wiele dłużej, gdybyśmy

grali tyle koncertów, co zwykle. To pewne.

Kiedy pracuję nad utworami na album,

staram się wnieść jakiś koncept, coś co trzyma

całość razem. "Digitotality" również taki jest.

Można powiedzieć, że jest to album koncep-

68

EXORCIZPHOBIA


cyjny. Miałem tę wizję praktycznie od samego

początku. Więc jest to o wiele łatwiejsze. Musiałem

tylko znaleźć odpowiednie kawałki do

układanki.

"Digitotality" brzmi bardzo dobrze, kto za to

brzmienie odpowiada?

Album został nagrany w Davos Studio w sierpniu

2020 roku, wyprodukowany przeze mnie

i Jindricha "Otyna" Tomanka. To była nasza

druga sesja w Davos i po prostu nie mogę powiedzieć

nic złego. Bardzo mi się podobało, a

współpraca z Otynem była przyjemna i efektywna

jak poprzednio. Jego zaangażowanie w

projekt miało naprawdę duży wpływ na efekt

końcowy.

Obecnie powszechną praktyką jest nagrywanie

w studiach domowych. Wy też nagrywaliście

w domu?

Cóż, kiedy mam już gotowy nowy utwór, robię

demo w domu. Po prostu struktura utworu,

automatyczna perkusja i gitary. Więc reszta

zespołu może się tego nauczyć i przygotować

swoje partie. To naprawdę przyspiesza cały

proces. Ale poza tym, jesteśmy dość staroświeccy.

Zdecydowanie wolimy wejść do studia

i tam zrobić to w całości.

Okładka płyty jest bardzo futurystyczna i

chyba udanie nawiązuje do tematów, które

poruszacie w tekstach. W nich dość krytycznie

podchodzicie do współczesnego społeczeństwa

i kreślicie jego dość ponury obraz...

Projekt graficzny został wykonany przez Martina

Chmelicek z Pen & Ink Designs i jesteśmy

bardzo zadowoleni z tego, jak wyszedł.

Miałem kilka pomysłów na start, którymi podzieliłem

się z Martinem, ale wszystko zależało

głównie od niego. Cieszę się, że mieliśmy

okazję z nim współpracować. Znamy jego prace

zwłaszcza z powodu współpracy z Obscene

Extreme Festival i po prostu uwielbiamy jego

grafiki. Myślę, że tak... Cyfrowa totalność to

już rzeczywistość. Spójrzcie na Chiny. Wygląda

na to, że reżim, który oni stworzyli, powoli

staje się ogólnoświatowy... Nie jestem jakimś

"miłośnikiem teorii spiskowych z blaszanym

kapeluszem na głowie", w zasadzie to, co mnie

najbardziej przeraża, to dobrowolna rezygnacja

z praw i wolności w ogóle. Nie mam też nic

przeciwko nowoczesnym technologiom, uważam,

że to wszystko jest częścią zrozumiałego

i naturalnego procesu ewolucji. Ale widzę problem

w tym, że postęp techniczny powinien

rosnąć na równi z duchowym. A nasza cywilizacja

opiera się na ignorancji i zaprzeczaniu

duchowej części naszego istnienia. Duchowość

jest dla nas w zasadzie słowem wulgarnym. I

proszę nie zrozumieć mnie źle... Kiedy mówię

o duchowości, nie ma ona nic wspólnego z kościołami,

religiami itp. Uważam, że instytucjonalizacja

wiary w coś, co wykracza poza

człowieka, jest jednym z największych oszustw

w historii ludzkości, doskonałym sposobem

na manipulowanie masami i podburzanie

ludzi przeciwko sobie. Cóż, pieprzyć to... To

by była długa rozmowa, więc zostawię to tutaj,

(śmiech)... Ale w tym samym czasie, naprawdę

nie chcę niczego "głosić" lub mówić

ludziom, co powinni myśleć, co jest dobre, a

co złe. To zdecydowanie nie jest to, czego szukam.

Takich facetów jest w dzisiejszych czasach

zbyt dużo. Wszyscy ci samozwańczy specjaliści

i moraliści... Oni wiedzą najlepiej, jak

to wszystko powinno wyglądać. Co jest prawdą,

a co kłamstwem. Co jest właściwe, a co

nie. Ci, którzy uważają, że są dużo lepsi i

mądrzejsi od innych i mają prawo lub jakieś

zlecenie, by pouczać innych, indoktrynować

ich własnymi konstrukcjami myślowymi i poglądami.

Pieprzyć te wszystkie bzdury. Niech

ludzie żyją po prostu swoim życiem...

Jak myślisz czy pandemia zmieniła zachowanie

społeczności na lepsze czy na gorsze?

Gdzie w ogóle wylądujemy przez pandemie

jako ludzkość?

Uff... nie śmiem zgadywać nic konkretnego...

Ale to, że już nigdy nie będzie tak samo, to

raczej pewne. Chciałbym wierzyć, że przyszłość

będzie dobra, ale szczerze mówiąc, obecna

sytuacja na świecie nie napawa mnie optymizmem.

Z innej perspektywy, ostatni rok

przyniósł silny impuls w kwestii "duchowego

wglądu". Wszyscy mieliśmy wspaniałą okazję

do spojrzenia na życie z innej perspektywy,

zastanowienia się nad sobą i pracy z naszym

wewnętrznym, osobistym światem. Widzę, że

wiele osób podchodzi do tego w ten sposób i

może to przynieść coś naprawdę dobrego.

Chciałbym, żeby tak było...

W aktualnych warunkach ciężko jest promować

nowe wydawnictwo, a może wam się

udało wpaść na pomysł, dzięki któremu udanie

popularyzujecie "Digitotality"?

Nie, nie. Sądzę że nie ma nic szczególnego w

naszej promocji. Robi się to w dość zwyczajny

sposób... Staram się rozprzestrzeniać to w internecie

tak bardzo, jak to tylko możliwe.

Ziny, radia, etc. wiesz jak to jest. Jak tak sobie

o tym myślę, to jest jedna naprawdę wyjątkowa

rzecz. Japońska wytwórnia Spiritual

Beast wyraziła zainteresowanie naszym albumem

i jesteśmy tym naprawdę podekscytowani!

To wiele dla nas znaczy, że został wydany

w Japonii i jest oficjalnie dystrybuowany na

terenie Azji Wschodniej! To jak spełnienie

marzeń. No i oczywiście jest to też naprawdę

fajna promocja. Japońska wersja "Digitotality"

zawiera trzy bonusowe utwory, ma nieco

inną okładkę i jest dostępna od 17 lutego jako

jewel box CD. Brak koncertów to dla nas naturalnie

najgorszy aspekt obecnej sytuacji. To

był wielki cios dla całego przemysłu muzycznego.

Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak

ciężko musi być tym wszystkim właścicielom

klubów, inżynierom dźwięku, promotorom,

itd. Nie jesteśmy profesjonalnymi muzykami,

ale i tak, znalezienie środków na prowadzenie

działalności zespołu w dzisiejszych czasach

jest o wiele bardziej skomplikowane.

Teraz zahaczę o waszą historię... przez pewien

czas współpracowałeś z Ericiem Forrestem

byłym muzykiem Voivod. Jak wspominasz

tę współpracę oraz jak oceniasz muzykę

E-Force?

Tak!!! "Phobos Revisited" jesienią 2018 roku

było ostatnią trasą, którą odbyłem z E-Force.

Mam wiele wspaniałych wspomnień i historii

z lat spędzonych z E-Force. Dzięki temu nauczyłem

się bardzo dużo, zdobyłem wiele doświadczenia

i poznałem tak wielu wspaniałych

ludzi. Jestem wielkim fanem Voivod, więc to

było naprawdę niesamowite i intensywne

uczucie dzielić scenę z Ericiem. Mam też

wdzięczność do losu za szansę spędzenia z

nim tyle czasu. Jest dla mnie prawdziwą legendą

rock'n'rolla i jestem dumny, że mogę

nazywać go przyjacielem. W tamtych latach

poznałem i miałem okazję grać z wieloma

innymi wspaniałymi muzykami z zespołu. To

była naprawdę interesująca część mojej muzycznej

podróży.

W 2018 roku straciłeś wsparcie basisty Jana

"Honzy" Erbena, ciężki był to dla ciebie moment?

Zdecydowanie tak było. Za każdym razem,

gdy ktoś odchodzi z zespołu, jest naprawdę

ciężko. Zespół jest jak rodzina, nigdy nie jest

łatwo się rozstać i sprowadzić nowego członka.

Z Honzą założyliśmy ten zespół, więc to

było jeszcze trudniejsze... Honza zrobił bardzo

dużo dla Exorcizphobii i należy mu się za

to uznanie.

Ogólnie takiemu zespołowi jak Exorcizphobia

ciężko jest utrzymać stały, stabilny

skład. W dzisiejszych czasach muzykowanie

to chyba dość czasochłonne i nietanie hobby?

Nie wszyscy mogą sobie na to pozwolić?

Zespół rzeczywiście przeszedł przez wiele

zmian w składzie na przestrzeni lat. Jestem

naprawdę dumny z tego, że nie ma złej krwi

między mną a żadnym z byłych członków.

Nikt nie został zmuszony do odejścia. W większości

przypadków chodziło o zmianę priorytetów.

Bycie muzykiem to naprawdę specyficzny

sposób na życie, wymagające hobby, jak

to się mówi. Musisz poświęcić wiele rzeczy,

szczególnie tych związanych z życiem osobistym.

Czuję, że obecny skład ma naprawdę dobrą

chemię i wszyscy jesteśmy w pełni oddani

muzyce. To jest naprawdę ważne. Mam nadzieję,

że ten skład będzie trzymał się razem

tak długo jak to możliwe.

Czy wy też nudzicie się w pandemii? Jest

szansa, że pod koniec tego roku usłyszymy

nowy album Exorcizphobia?

To straszne, mówię ci, ostatni koncert graliśmy

jakieś pół roku temu. Szaleństwo. Nikt w

zespole nie był jeszcze tak długo bez koncertu.

Jest kilka ciekawych koncertów w Czechach

zarezerwowanych na lato i jesień, więc

miejmy nadzieję, że sytuacja wkrótce się poprawi.

Nie mamy w planach na ten rok kolejnego

albumu, ale pracujemy nad splitem/EPką

z naszymi braćmi z Heresy z Kostaryki! Muzyka

jest już nagrana, więc nadszedł czas, by

zająć się uciążliwą częścią pozostałego procesu.

Szukanie wytwórni i załatwianie wszystkich

innych szczegółów wokół tego. Jak na

razie wszystko idzie całkiem nieźle, więc wierzę,

że wkrótce będziemy mieli w zanadrzu

kolejne wydawnictwo.

Michał Mazur

Tłumaczenie Joanna Pietrzak

EXORCIZPHOBIA

69


HMP: Wasz, można rzec, powrotny album

"Behind Closed Doors", wydany po blisko

dziesięciu latach milczenia, spotkał się z życzliwym

przyjęciem fanów, zebrał też pozytywne

recenzje, dlatego dość szybko przygotowaliście

jego następcę "Insanity"?

Lars Döring: W tym długim okresie nagromadziło

się całkiem sporo kawałków. Ponieważ

Sebastian dołączył do zespołu dość późno,

wybraliśmy na album "Behind Closed

Doors" utwory, do których teksty i linie wokalne

były dostępne stosunkowo szybko. Sporo

pomysłów nie trafiło na płytę, choć były tej

samej jakości, a jeszcze więcej pomysłów rozwinęło

się po nagraniach. W końcu na "Insanity"

mieliśmy więcej dobrych pomysłów i

utworów niż potrzebowaliśmy. To pozwoliło

nam na nagranie kolejnego albumu w krótkim

czasie. Po długiej przerwie wróciliśmy do rozmów

o "Behind Closed Doors" - wydawało

się, że to najlepsza okazja, żeby wykorzystać

ten moment i od razu wydać kolejny krążek.

Poszło wam sprawnie mimo pandemii i zmiany

perkusisty, bo gra teraz z wami Peter

Schäfer. Godny podkreślenia wydaje mi się

też fakt, że to już drugi album Squealer powstały

z udziałem wokalisty Sebastiana Wernera,

który dobrze zaaklimatyzował się w

zespole?

Z pandemią poradziliśmy sobie bardzo dobrze,

bo studio miało dość duże pomieszczenia,

w których mogliśmy realnie zachować dystans.

Niektóre rzeczy mogliśmy też nagrywać

sami w domu, choć najpierw musieliśmy się

nauczyć, jak pracować bez dobrego technika

Drobne, ale ekscytujące szczegóły

Squealer to jeden z tych niemieckich zespołów, które od wielu lat grają

power/heavy/thrash metal i podobnie jest na najnowszym albumie "Insanity".

Pewnie gdyby nie spóźniony debiut fonograficzny w 1990 roku byliby teraz w zupełnie

innym punkcie, ale panowie nie rozpamiętują przeszłości, tylko grają. Czasem

z zacnymi gośćmi, tak jak na najnowszej płycie, która powstała z udziałem

Bernharda Weissa (Axxis), Zaka Stevensa (Circle II Circle, Savatage) i Rolanda

Grapowa (Masterplan, ex Helloween).

przy sterach. Chórki nagrywaliśmy z kilkoma

wokalistami jednocześnie, dzięki dużej sali

nagraniowej. Sebastian od dawna jest muzykiem.

Jednak wyzwaniem dla niego było napisanie

tekstów i opracowanie melodii. Otrzymał

wsparcie od naszego basisty Manuela

Rotha, który lubi pisać teksty i był w to

szczególnie zaangażowany. Ta współpraca

między nimi układała się bardzo dobrze i w

znacznym stopniu przyczyniła się do powstania

nowego albumu "Insanity". Czasami Sebastian

brzmi łudząco podobnie do Andreasa

"Hennera" Allendörfera. Myślę jednak,

że ma duży potencjał, aby jeszcze lepiej wykorzystać

swój głos w naszej muzyce.

Dla tak doświadczonych muzyków jak wy

nagrywanie kolejnej płyty nie jest chyba jakimś

szczególnym wyzwaniem, dlatego też

kolejny materiał Squelaer powstał bez większych

problemów?

W pisanie muzyki Squealer jest zaangażowanych

całkiem sporo osób. To nie jest tylko jedna

osoba, która pisze utwory i w ten sposób

wyznacza dla zespołu kierunek. Z pewnością

jest to też powód, dla którego każdy z kawałków

wychodzi inaczej. W sumie my - a mam

na myśli Michaela, Manuela i mnie - nagrywamy

mnóstwo pojedynczych riffów i melodii,

które przechowujemy na naszych komputerach.

W przyszłości mogą zostać przetworzone

na kolejne kompozycje. Jest to niestety

bardzo żmudne, czasami, kiedy rozwijasz pomysł,

pozostałe części utworu niemalże wypływają

z ciebie. Czasami w niedzielne popołudnie,

podczas ćwiczeń wpadasz na prosty

Foto: Squaler

pomysł i w ciągu godziny powstaje gotowy

utwór. Jednak w przypadku innych utworów,

czasami potrzebujesz tygodni, aby poskładać

w całość poszczególne pomysły. Dla mnie osobiście

zawsze są takie fazy, w których naprawdę

nic mi nie przychodzi do głowy, a w inne

dni pomysły po prostu buzują.

Kluczowe wydaje się tu odpowiednie przygotowanie

wszystkich utworów przed samą sesją

nagraniową, żeby już w studio nie marnować

cennego czasu?

W studiu eksperymentujemy tylko w niewielkim

stopniu. Utwory są zazwyczaj w pełni zaaranżowane

i każdy zna swoje partie. Mamy

już w głowie co trzeba zagrać, oprócz sytuacji,

kiedy utwór jest bardziej złożony. Tym razem

podkłady również były zaaranżowane, wokaliści

musieli tylko śpiewać. Podkłady zostały

nagrane w ciągu jednego dnia. Kiedy jeszcze

nagrywaliśmy analogowo na dwucalowych taśmach,

mieliśmy oczywiście perfekcyjnie przygotowane

wszystkie solówki, tak że musieliśmy

je po prostu nagrać w studio. Ostatnio jednak

zaczęliśmy stosować inne podejście.

Mianowicie nagrywaliśmy solówki w domu, co

pozwoliło nam trochę poeksperymentować i

wypróbowywać kilka pomysłów, a na koniec

oddać do studia gotowe nagrania. Okazało się

to bardzo skuteczne i będziemy to kontynuować.

Mieliście też komfortową sytuację pod tym

względem, że Pride & Joy Music byli zainteresowani

wydaniem również tego albumu?

Oczywiście. Gdybyśmy musieli szukać nowych

partnerów czy kanałów dystrybucyjnych,

nie bylibyśmy w stanie wydać albumu w

2020 roku. Tak więc w przypadku Pride &

Joy mogliśmy po prostu ustalić terminy i być

tam na czas. Wytwórnia zajęła się resztą.

Chcielibyśmy wyprodukować więcej albumów.

Naszym zdaniem jednak zachodzi duża zmiana

i wciąż nie wiadomo, jak taki zespół jak

Squealer będzie musiał sobie z nią poradzić.

Wszystko zmienia się bardzo szybko. My i

wytwórnia wkładamy dużo czasu i energii w

wydanie albumu. Zostaje on wydany i po krótkim

czasie nie przyciąga już uwagi. W ciągu

ostatnich kilku miesięcy wiele zespołów i artystów

wydało pojedyncze utwory i zaprezentowało

je na platformach streamingowych czy

YouTube. Przypuszczalnie album będzie dostępny

do kupienia dopiero dużo później. Być

może w przyszłości nikt nie będzie miał już

żadnego zapotrzebowania na albumy. W jaki

sposób muzyka będzie wydawana i jak zespoły

będą mogły finansować swoją pracę na rynku?

To będzie ekscytujące.

Power/heavy/thrash metal w waszym wykonaniu

jest z jednej strony dość tradycyjny,

zakorzeniony w dokonaniach niemieckiej

sceny metalowej lat 80., z drugiej zaś pełen

świeżości, tak jakbyście dopiero zaczynali

grać - to wasza recepta na sukces, entuzjazm

i niegasnąca pasja do muzyki?

To nie jest nasza recepta, ale muzyka Squealer

jest wynikiem naszego entuzjazmu i pasji

do niej. Sukces może być oczywiście definiowany

na różne sposoby. Może przejawiać się

w kategoriach czysto finansowych, w przyciąganiu

publiczności lub w opinii krytyków. Z

naszego doświadczenia, szczególnie w przypadku

albumu "Insanity", wynika, że niektórzy

słuchacze mieli problem z mieszanką stylów

reprezentowanych na płycie. Jeśli więc de-

70

SQUEALER


finiujesz sukces w tym kierunku, to z pewnością

odnieślibyśmy większy sukces, gdybyśmy

nie wprowadzili do naszej muzyki nowoczesnych

wpływów. Ale nie chcemy ulegać wpływom

czy zewnętrznym sugestiom, a raczej

produkować i prezentować naszą muzykę tak,

jak uważamy to za słuszne i dobre. Konstruktywna

krytyka jest oczywiście wiele warta i

nie powinna być ignorowana. Jeśli uda nam się

zainspirować ludzi naszym sposobem tworzenia

i produkcji muzyki, to jest to dla nas

sukces. A sukcesem dla nas jest również to, że

możemy udzielić wywiadu dla Heavy Metal

Pages.

Co ważne, a o czym wielu fanów zdaje się

nie pamiętać, zespół powstał w 1984 roku -

tyle, że nie wyszliście wtedy poza etap kaset

demo, a EP "Human Traces" wydaliście dopiero

w 1990 roku, kiedy większość zespołów

zaczynających razem z wami była już na

znacznie wyższym etapie?

W 1984 roku miałem 14 lat, a założyciele zespołu

byli niewiele starsi. Poza tym mieszkamy

w wiejskim regionie. Gdybyśmy mieli po

dwadzieścia lat i dorastali w okolicach Ruhry,

kariera zespołu prawdopodobnie potoczyłaby

się inaczej. Po raz pierwszy wyszedłem na scenę

z Squealer 13 stycznia 1989 roku, krótko

przed moimi dziewiętnastymi urodzinami.

Byliśmy naprawdę młodzi i nie mieliśmy żadnego

kontaktu z dużą sceną muzyczną, ale

świetnie się bawiliśmy. W latach 90. rynek był

już dość mocno zapełniony. Dodatkowo nasze

pierwsze płyty nie były wystarczająco dobre

oraz pojawiły się nowe style, które skierowały

zainteresowanie młodych słuchaczy z dala od

tradycyjnego speed/power/thrash metalu. A

może byliśmy tylko o krok od wielkiego sukcesu

w tamtych czasach? Zawsze łatwo jest szukać

przyczyn w otoczeniu, ale wymaga to również

autorefleksji. I to jest też moja rada dla

młodych zespołów. Słuchajcie uważnie i rozmawiajcie

o problemach, szukajcie możliwości

poprawek i dyskutujcie o nich otwarcie. Jeśli

coś można zrobić lepiej, powinno to być postrzegane

jako wyzwanie, a nie jako obraza.

Często kończy się to rozwiązaniem zespołu.

Ale to nikomu nie pomaga.

Odcinaliście się wtedy od tych wszystkich,

grających lżej, mainstreamowych zespołów i

teraz jest podobnie, Squealer równa się

metal?

Jak już wspomniałem, łatwiej byłoby uprościć

utwory i postawić je w bardziej tradycyjnym

świetle. Może nawet udałoby nam się dzięki

temu sprzedawać więcej płyt, ale nie chcemy

podążać za tłumem i zgubić się w chaosie rynku.

Ta koncepcja jest również reprezentowana

na okładce "Insanity". Nie wybraliśmy kolejnego

powermetalowego obrazu do ustawienia

na półce. Sądzimy, że nadszedł czas, aby

umieścić na okładce samych siebie. Heavy

metal pulsuje w mojej klatce piersiowej. Chcę

to wyrazić swoimi kompozycjami i to jest

właśnie to, co charakteryzuje zespół.

Pamiętasz jeszcze swój pierwszy kupiony w

latach 80. LP? Nie zdziwiłbym się, jakbyś

jeszcze go miał - jeśli nie ten sam, to kolejny

egzemplarz, albo wersję CD...

Nie jestem do końca pewien, czy moim pierwszym

LP było "Piece Of Mind" Iron Maiden,

czy "Kill' Em All" Metalliki, myślę, że to

była Metallica. I oczywiście, wciąż mam oryginały

na mojej półce.

Foto: Squaler

Wielu muzyków chętnie wymienia epokowe

płyty Kreator, Destruction czy Running

Wild, które miały na nich ogromny wpływ.

Podejdźmy do tego inaczej: pokusiłbyś się o

wymienienie najsłabszych płyt niemieckiego

metalu lat 80., takich, których nie warto poznawać,

a tym bardziej mieć, na przykład

"Stronger Than Ever" Digger, komercyjnego

projektu muzyków Grave Digger?

To trudne zadanie. Zazwyczaj nie spędzasz

czasu z kiepskimi albumami. Z pewnością były

takie, które w ogóle do mnie nie przemawiały

i tym samym nie miały na mnie wpływu.

Na przykład Venom w ogóle mnie nie zachęciło,

ale odniosło ogromny sukces. W tej chwili

nie przychodzi mi do głowy żaden zespół,

który w jakikolwiek sposób brzmi jak Venom,

tzn. jest pod ich bezpośrednim wpływem.

Obecne internetowe pokolenie ma co prawda

błyskawiczny dostęp do muzyki, ale jednak

coś traci, bo to bardzo powierzchowny kontakt,

pobieżne słuchanie fragmentów piosenek

czy płyt - za dawnych czasów jednak

bardziej się w to wszystko wgłębialiśmy?

Byliśmy wtedy zdecydowanie bardziej zainteresowani

zespołami. Wczytywaliśmy się w

teksty, godzinami patrzyliśmy na okładki i

czytaliśmy każdy dostępny artykuł na ich temat.

Do dziś zazwyczaj słucham całych albumów

za jednym zamachem. Prawie nigdy nie

słucham playlist. W kręgu moich znajomych

jest przeważnie tak samo. Młodsze pokolenie

ma inne podejście do muzyki, zarówno pod

względem fizycznym, jak i psychicznym. Jak

już wspomniano, pozostaje pytanie, jak my

jako artyści powinniśmy na to zareagować,

aby nadal docierać do młodego pokolenia i

móc kontynuować naszą pracę. Jak zespół,

który nie odbywa regularnych tras koncertowych

i nie zarabia odpowiednich honorariów,

ma sfinansować produkcję, jeśli nie można

uzyskać żadnych dochodów ze sprzedaży?

Dochody z reklam na YouTube również mogą

być generowane tylko wtedy, gdy w atrakcyjny

klip zainwestowano dużo pieniędzy. W dzisiejszych

czasach wszyscy chcą, aby wszystko

było swobodnie dostępne. To się nie sprawdza.

Życie utrudniają nadmierne przepisy o

ochronie danych osobowych i prawnicy, którzy

wykorzystują każdy najmniejszy błąd na

stronie internetowej zespołu lub samodzielnie

wygenerowanego sklepu do opróżnienia kieszeni.

Wszystko, co pozostaje, to mainstream

i kilku idealistów. Jest to dla sztuki smutny

rozwój wydarzeń.

Odnoszę jednak wrażenie, że fani Squealer

czy generalnie takiego grania, są jednak w

większym stopniu tradycjonalistami - wciąż

kupują płyty, a do niedawna chodzili na koncerty,

wspierając tym samym swoje ulubione

zespoły?

Tak z pewnością jest w tym przypadku. Na

szczęście. Niestety, ich średnia wieku jest coraz

wyższa, a bywalców koncertów coraz

mniej. To może się udać tylko wtedy, gdy uda

nam się dotrzeć do młodszej publiczności. To

jest wyzwanie na najbliższe lata.

Gitarzysta Roland Grapow i pianista

Ingmar Klippert wspierali was już wcześniej,

ale na "Insanity" mamy też innych, zacnych

gości, wokalistów Bernharda Weissa

(Axxis) i Zaka Stevensa (Circle II Circle,

Savatage) - skąd pomysł na ich zaproszenie?

Michael napisał wspaniały utwór "Black

Rain" i wpadł na pomysł, żeby do nagrań zaprosić

kilku gości. Ingmar to wieloletni kompan,

który na wielu koncertach wyczarowywał

dla nas na mikserze doskonałe brzmienie na

żywo. Jest wszechstronnym muzykiem i naprawdę

miłym facetem. Towarzyszył nam

również na festiwalu 70000 Tons of Metal i

miksował dla nas. Michael zna zarówno Rolanda

jak i Bernharda od bardzo dawna.

Miał do czynienia z Zakiem wiele lat temu i

miał z nim bliski kontakt w roku poprzedzającym

przyjęcie do zespołu. Nie było więc dla

Michaela trudne, by podekscytować ich naszym

projektem. Michael wykonał dobrą robotę

przy "Black Rain" i zawczasu przygotował

głosy dla Bernharda i Zaka. W końcu

wszystkie elementy układanki pasowały do

siebie idealnie. Jesteśmy bardzo wdzięczni, że

ci znakomici muzycy przyczynili się do powstania

"Insanity".

"Insanity" to zestaw bardzo zróżnicowanych

i urozmaiconych kompozycji - pewnie macie

niezły dylemat które z nich będziecie grać na

żywo, kiedy już wrócą koncerty?

Nasza agencja bookingowa obecnie planuje

trasę koncertową na styczeń 2022 roku i tak,

właśnie dyskutujemy o tym, które utwory

chcemy zagrać. Niektóre z utworów na "Insa-

SQUEALER

71


nity" wymagają określonych ustawień, strojenia

lub pewnych instrumentów, które komplikują

sytuację grania na żywo. Z pewnością

można to osiągnąć tylko przy dużym wysiłku.

Niektóre utwory mogą też nie działać dobrze

na żywo, tak jest zawsze. Kiedy słucham starych

albumów, zawsze odkrywam jedną lub

drugą kompozycję, przy której myślę: "Wow, to

był naprawdę świetny kawałek, dlaczego nie zagramy

go na żywo?". Rzeczywistość jest taka, że nie

każdy utwór sprawdza się na żywo. Dużo myślimy

o tym, które songi umieścić w programie,

które są łatwe do wykonania, które są dobrze

odbierane przez publiczność z piwem w

ręku lub bez, a które pozwalają nam również

rozbujać się na scenie, tak abyśmy sami mogli

się dobrze bawić. Na pewno nie będziemy w

stanie spełnić każdego życzenia, ale obiecujemy,

że stworzymy setlistę tak, abyśmy się

wspólnie dobrze bawili!

Co jednak w sytuacji, gdy nie nastąpi to tak

szybko? "Insanity" pójdzie w zapomnienie,

bo mając więcej czasu zaczniecie pracować

nad kolejnym albumem?

Tak naprawdę chcieliśmy zagrać sporo koncertów

na początku tego roku, żeby zaprezentować

płytę na żywo. Z powodu Covid-19 tak

się nie stało i musieliśmy przygotować nowe

plany. To naprawdę wielka szkoda, ale dzielimy

ten los z wieloma zespołami. Z drugiej

strony, regularnie wpadam na nowe pomysły i

również nagrywam poszczególne partie lub

wypróbowuję je razem z perkusją. W najgorszym

wypadku "Insanity" przepadnie w pandemii

i będziemy musieli czekać do wydania

kolejnego albumu, żeby zagrać na scenie na

żywo. Ale mamy nadzieję, że tak się nie stanie

i z pewnością patrzymy w przyszłość.

Czyli nikt z was nie zamierza osiadać na

laurach - najlepsza płyta Squealer wciąż

przed nami?

Muzycy zazwyczaj twierdzą, że ich ostatni

album jest najlepszym, jaki kiedykolwiek nagrali,

ale ja bym tak nie powiedział. Z mojego

punktu widzenia, dostarczyliśmy świetny

album i teraz musimy się upewnić, że zostanie

on odpowiednio zauważony. Ale jak wspomniałem

wcześniej, nie odpoczywamy. Zbieramy

już nowe pomysły i myślimy także o nowym

albumie. Jednak, jak już zostało powiedziane,

wyzwaniem pozostaje zmierzenie się z

obecnymi okolicznościami i określenie, w jaki

sposób zespoły w przyszłości powinny dostarczać

muzykę swoim słuchaczom. Obecnie myślimy

o pewnych zmianach i skupieniu się bardziej

na elementach thrashowych oraz melodyjnych

refrenach. Jest duża szansa, że najlepszy

album Squealer jest jeszcze przed nami.

Do tej pory jest jeszcze trochę czasu, aby przejrzeć

poprzednie albumy i odkryć drobne, ale

ekscytujące szczegóły w naszej muzyce.

Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

HMP: Jak odnaleźliście się w tej niewesołej,

pandemicznej rzeczywistości? Tworzenie

okazało się wystarczającym antidotum na

lockdown, stąd efekt w postaci waszego,

debiutanckiego albumu?

Hans Christian Spies: Przyzwyczailiśmy się

jak prawie wszyscy. Samoizolacja i nadzieja na

poprawę sytuacji...

Czy światowy kryzys spowodowany koronawirusem

ma wpływ również na taki zespół

jak Suicide Of Society - młody stażem i wiekiem,

niezależny i dopiero debiutujący?

Pandemia wpłynęła na wszystkich na świecie,

więc odcisnęła się również na nas. Od połowy

października nie mogliśmy mieć prób. Mając

wydany album chcieliśmy też grać jak najwięcej

na żywo, a jedyne, co mogliśmy zrobić, to

streamowanie występu.

Muzyka na niepewne czasy

- Kochamy thrash metal nie tylko

ze względu na jego ogromną energię,

ale także za to, że ma wiele

twarzy - mówi Hans Christian

Spies i debiutancki album "War Investment"

potwierdza, że niemiecka

formacja szuka w muzyce czegoś

więcej. Do tego jej rzecznik

prasowy ma sporo do powiedzenia

i lubi dzielić się swoimi przemyśleniami,

dotyczącymi nie tylko muzyki.

Nie jest tak, że trochę tę pandemię demonizujemy?

Jasne, nie ma koncertów, zespoły i

muzycy nie zarabiają i to ogromny cios dla

każdej sceny, nie tylko metalowej, ale też

klasyków czy jazzmanów, jednak podczas

obu wojen światowych życie muzyczne też

było przez lata sparaliżowane. Poza tym z

drugiej strony w muzyce dzieje się teraz

naprawdę wiele - nie tylko w sieci, ale też na

rynku płytowym, gdzie premiera goni premierę,

po okresie wiosenno-letniej stagnacji?

Nie sądzę, żebyśmy demonizowali pandemię.

Mam na myśli to, że ludzie umierają, służba

zdrowia pracuje bez przerwy, a nasze życie jest

w niebezpieczeństwie. Również społeczeństwo

jest bardziej podzielone niż kiedykolwiek,

jeśli chodzi o teorie spiskowe. Nie powiedziałbym,

że pandemia mogłaby być porównywalna

z obiema wojnami światowymi. I

tylko dlatego, że były gorsze, nie musi oznaczać,

że niesie to wiele pozytywnych skutków.

Jedyną rzeczą, która może być pozytywna, jest

to, że ludzkość nauczy się czegoś z pandemii,

wyciągnie wnioski z jej przyczyn i wpływu

lockdownu. Ale teraz nie widzę, żeby coś takiego

się działo. Wydaje mi się, że każdy chce

to odcierpieć, a potem funkcjonować tak, jak

wcześniej. Mimo wszystko można się z tego

sporo nauczyć. Czy wynika z tego coś pozytywnego

dla mnie jako fana muzyki? Cóż, z jednej

strony tęsknię za koncertami tak samo

jak każdy fan oraz muzyk, z drugiej strony

podczas lockdownu mogłem słuchać więcej

muzyki, co jest zdecydowanie dobre. Myślę,

że ten zalew nowych wydawnictw jest dowodem

na znaczny postęp, choć większość z nich

miała zostać wydana wcześniej, podczas pierwszego

lockdownu. Zobaczmy, czy kapele będą

w stanie wypuścić więcej materiału, wiedząc,

że cała ta pandemia trochę jednak potrwa.

Ale bez względu na przyczynę, stagnacja

kulturowa nigdy nie jest dobra. Mam nadzieję,

że ten monolog był odpowiedzią na twoje

pytanie.

Wy też nie czekaliście na lepsze czasy i do

przyszłego roku - nie ma co zwlekać, kiedy

płyta jest już gotowa, trzeba podzielić się nią

ze słuchaczami, szczególnie kiedy nie jest się

zespołem formatu Metalliki i nie ma się nic

do stracenia?

Minęło dziesięć lat od naszego pierwszego

koncertu do wydania naszego pierwszego albumu,

więc nie chcieliśmy dłużej czekać. Pomyśleliśmy

również, że jeśli wszyscy inni

Foto: Suicide Of Society

72 SQUEALER


wydadzą swoje albumy krótko po lockdownie,

to nie zwrócimy na siebie tak dużej uwagi.

Thrash był dla was oczywistym i jedynym

wyborem, chociaż power czy klasyczny metal

również ma w Niemczech ogromne tradycje

i jest równie popularny?

Kochamy thrash metal nie tylko ze względu

na jego ogromną energię, ale także za to, że

ma wiele twarzy: Heathen, Forbidden, Anthrax,

Havok, Sodom… Wszystkie brzmią

inaczej, ale wszystkie są thrashowe.

Nie boicie się porównań do tych wszystkich

wielkich zespołów z lat 80., w dodatku z powodzeniem

funkcjonujących do dziś - Kreatora,

Sodom, Destruction, etc.?

Nie, nie boimy się być porównywani do Kreatora,

Sodom, Destruction czy Tankard. W

rzeczywistości jesteśmy zaszczyceni, ponieważ

takie zespoły są naszymi idolami. Poza tym,

kiedy większość tych zespołów zaczynała, porównywano

je do Venom. Myślę, że to tylko

muzyczna ewolucja. Każdy jest pod wpływem

kogoś i stamtąd ewoluuje. Zobaczmy, czy i jak

będziemy ewoluować.

Swoją drogą ktoś będzie musiał ich w końcu

zastąpić, trzeba więc próbować swojej szansy,

czyż nie tak? (śmiech)

Gdybyśmy byli w stanie to zrobić, nie odmówiłbym.

Ale teraz cieszę się z tego, że te zespoły

są nadal aktywne. Myślę, że dopóki będziemy

mogli grać przed fajną publicznością, będziemy

szczęśliwi. Ale uważam też, że w przyszłości

nie będzie tak wielu wielkich zespołów,

za to będzie więcej mniejszych kapel. Wydaje

się, że rynek muzyczny się zmniejsza, choć

pojawia się coraz więcej zespołów i płyt. Ale

nie mam nic przeciwko. Lubię różnorodność.

"War Investment" to wasz pierwszy album.

Macie więc prawo być podekscytowani, bo

do tego dla większości z was to pierwsza płyta

w życiu - może jeszcze nie do końca uwierzyliście,

że stało się to faktem?

Jesteśmy podekscytowani, ale przygotowywaliśmy

się dziesięć lat, aby zdać sobie sprawę,

że coś takiego się wydarzy. Cieszymy się z tego,

że dotychczasowe reakcje były w większości

pozytywne.

Ale młodzi ludzie nie przepadają już za albumami,

nawet jeśli trwają, tak jak wasz, niecałe

40 minut, wolą na swoich playlistach

pojedyncze utwory. Macie inaczej, w tym

sensie jesteście nieco staroświeccy i album,

jako artystycznie zwarta całość, jest dla was

wciąż czymś bardzo ważnym?

Nie powiedziałbym, że albumy są aż tak staroświeckie,

wciąż jest zapotrzebowanie na ich

fizyczne wydania. Planujemy też wydać nasz

album na winylu. Myślę, że jeśli ktoś chce posłuchać

pojedynczych utworów na Spotify, to

jego prawo. Ale rozumiem twój punkt widzenia.

Przemysł muzyczny zmienia się jak wszystko

inne. Ale my nie możemy pozwolić sobie

na pójście do studia i nagranie tylko jednej

kompozycji, za każdym razem, gdy tylko ją

napiszemy. Więc nagrywamy je wszystkie naraz.

Stąd zróżnicowanie waszego materiału, zarówno

krótkie, bardzo intensywne utwory jak

"Industrial Scavengers", dopełnione dłuższymi,

bardziej rozbudowanymi kompozycjami

"Planet Babylon" czy tytułową?

Foto: Suicide Of Society

Kiedy piszemy nowe kawałki, nigdy nie ma

wielkiego planu. To z jednej strony zależy od

inspiracji. Na "War Investment" wpłynął Sodom,

na "Planet Babylon" Kreator, - i

Exodus, podczas gdy "Industrial Scavengers"

był pisany pod wpływem Toxic Holocaust.

Z drugiej strony zależy od tego, kto napisał

dane utwory. Hans napisał "War Investment"

i "Planet Babylon", a Philipp "Industrial

Scavengers". Jest więc zdecydowanie więcej

czynników, które mają wpływ na formę i ostateczne

brzmienie naszych kompozycji.

Nazwę macie niezbyt optymistyczną. Ten

marsz pogrzebowy w utworze tytułowym

można traktować również jako podzwonne

dla ludzkości, szczególnie w kontekście obecnych

wydarzeń?

Interesujące pytanie. To pierwsza taka interpretacja,

z którą się spotykam i bardzo mi się

ona podoba. Myślę, że tak. Ale może stoimy

na rozdrożu i mamy wybór. Czy nadal będziemy

kroczyć ścieżką, którą idziemy od tak dawna

i dla zysków niszczymy ludzkie życie oraz

środowisko? A może nauczymy się czegoś na

własnych błędach, nie zostawimy nikogo w tyle,

pomożemy sobie nawzajem i znajdziemy

najlepsze rozwiązania dla większości ludzi?

Tak czy inaczej, dzisiejsze społeczeństwo musi

zostać unicestwione albo przez naszą wolę

stworzenia czegoś lepszego, albo przez nasz

upór. "Suicide Of Society" to była pierwsza

kompozycja, jaką kiedykolwiek napisaliśmy.

To przerażające, jak nadal jest aktualna.

Nie jest to w sumie nieco dziwne, że thrash

już od wczesnych lat 80. atakuje słuchaczy

zaangażowanymi tekstami, piętnuje to co

złe, nieprawidłowe, etc., a sytuacja na świecie

jak była zła, tak jest - wychodzi na to, że

to taka trochę beznadziejna sprawa i w masowej

świadomości nic się nie da zmienić?

Dużo o tym myślałem. Thrash wydaje się być

muzyką na niepewne czasy. Zaczęło się podczas

zimnej wojny w obliczu strachu przed

konfliktem nuklearnym. Ale myślę, że dopóki

nie zmienimy naszych preferencji, zawsze będzie

miejsce na poruszenie tego rodzaju tematów.

Nieważne, czy mówimy o hip-hopie,

punk rocku, thrash metalu czy czymkolwiek.

Ale nie powiedziałbym, że to przegrana sprawa.

Docieramy do innych ludzi, a inni do nas.

Szczególnie młode pokolenie chce zmieniać

świat, np. Fridays For Future i myślę, że

sprawy powoli zmieniają się na lepsze. A może

to ta pandemia ujawni, co jest nie tak? Pokaże,

że nieszczęście człowieka nie jest jego

własną winą, ale wynikiem wielu czynników

społeczno-ekonomicznych i naturalnych? Zobaczymy.

Jeśli chcemy coś zmienić, przynajmniej

możemy spróbować. Czasami wystarczy

usunąć jedną cegłę, aby zburzyć całą wieżę.

Jak więc widzisz siebie i zespół za powiedzmy

pięć lat? Da się w ogóle coś takiego przewidzieć

i zaplanować, szczególnie w dzisiejszych,

niepewnych czasach?

Nie mamy planu pięcioletniego ani niczego takiego.

Miejmy nadzieję, że nadal będziemy w

stanie grać na żywo i do tego czasu wydamy

więcej muzyki.

Jesteście więc gotowi na podjęcie wyzwania,

jeśli tylko będziecie mieli możliwość szerszego

promowania Suicide Of Society, szczególnie

w wymiarze koncertowym, co dla zespołu

takiego jak wasz jest podstawą?

Myślę, że jesteśmy gotowi. Tak czy inaczej,

brakuje nam grania na żywo i nie możemy doczekać

się powrotu na scenę. Do tego czasu,

bądźcie thrashowi, bądźcie zdrowi i dziękuję

za przeczytanie tego wywiadu.

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

SUICIDE OF SOCIETY 73


HMP: Gratuluję najnowszej EP-ki "Ready

For Boarding".

Stefan Müller: Dzięki. Mamy już gotowe

utwory na pełen czwarty longplay Stormhunter.

Och, dobrze to słyszeć. Czyli Stormhunter

na dobre powraca z nowymi wydawnictwami

po sześciu latach, które upłynęły po ukazaniu

się albumu "An Eye for an I", tak?

Nie powiedziałbym, że powracamy, ponieważ

nigdy tak naprawdę Stormhunter się nie rozpadł.

Cały czas regularnie się spotykamy i muzykujemy.

Wasz ostatni longplay "An Eye For An I"

(2014) był bardzo obiecujący. To trzeci duży

album w Waszej dyskografii, ale pierwszy

nagrany z twórczym udziałem wszystkich

Chcemy pokazać światu,

że wciąż tu jesteśmy

Stormhunter jest porządnym heavy metalowym zespołem z Niemiec. Ich

dyskografia składa się z trzech udanych albumów "Stormhunter" (2009), "Crime

And Punishment" (2011), "An Eye for an I" (2014). Przypomnieli o sobie w grudniu

2020 za sprawą krótkiej, ale ciekawej EP "Ready For Boarding", a na początek

2022 zapowiadają kolejne LP. O najnowszych utworach oraz o towarzyszących im

emocjach opowiedział nam założyciel kapeli, gitarzysta Stefan Müller.

W grudniu 2020 doczekaliśmy się wreszcie

nowych utworów Stormhunter w postaci EP

"Ready For Boarding". Tytuł trafnie wieńczył

zeszły rok, jako że faktycznie mnóstwo ludzi

było gotowych na "boarding" na międzynarodowych

lotniskach, a tymczasem w wyniku

skandalu sanitarnego musieli pozostać w domach.

Czego uczy nas okładka zdobiąca

"Ready For Boarding"?

Podejrzewam, że masz na myśli restrykcje

ograniczające podróżowanie. Wszystkie utwory,

które znalazły się na tej płycie, zostały napisane

znacznie wcześniej i okładka nie ma nic

wspólnego z tym tematem.

Niemniej, czy muzyka stanowi dla Was

sposob na oderwanie się od szarej codzienności?

Na ogół muzyka nadaje barw życiu. Czyni nas

bardziej wrażliwymi, wzmaga ogólną kreatywność

i pozwala robić co chcemy, bez szefa

nad głową.

Właśnie. Słychać u was tą swobodę. Pomimo,

że "Ready For Boarding" trwa zaledwie

siedemnaście minut, ewidentnie nie dusiliście

każdej sekundy, nie przedobrzyliście z gęstością

motywów i wasza muzyka oddycha. Napięcia

nie słychać nawet w szybszych momentach

EP. Czy mógłbyś rozwinąć stwierdzenie,

że ciężko pracowaliście w studiu?

Wypuściliśmy cztery utwory po to, aby dać fanom

znak życia od Stormhunter. Było dla nas

jasne, że potrzebujemy odpowiednio dużo czasu

na nagrania. To nie piekarnia. Nie mieliśmy

żadnego deadline czy czegoś w tym stylu. W

tym sensie zgodziłbym się, że sesja faktycznie

była swobodna.

Czy wspomniana sześcioletnia przerwa pozwoliła

wam również nabrać pewnego dystansu

do twórczości Stormhunter i spojrzeć na

nią jeszcze dojrzalej?

Zrozumieliśmy, że muzyka znaczy dla nas znacznie

więcej niż rozrywka. To nie tylko hobby.

Dźwięki potrafią zmieniać emocje i uczucia w

sposób niemożliwy do wyrażenia za pomocą

słów. Zakres, w jakim utwór wpływa na słuchacza

zależy jednak nie tylko od samego utworu,

ale też od nastroju, w jakim znajduje się słuchacz.

74

muzyków. W okresie jego premiery byliście

perfekcyjnie zgrani i dysponowaliście materiałem

o bardzo wysokiej jakości. Wielu fanów

dostrzegło w tym nagraniu Wasz potencjał.

To był Wasz moment. Mogliście szturmem

wbiec na niemiecką scenę power metalową.

Tak się jednak nie stało i przyszło nam

czekać aż sześć lat na kolejny wasz album.

Dlaczego?

Było to spowodowane naszym życiem prywatnym,

a poza tym pozostali członkowie zespołu

udzielają się również w innych formacjach

(Bitterness, Nuclear Warfare, Bowtome).

STORMHUNTER

Foto: Stormhunter

Cóż, moja interpretacja minęła się z waszym

zamysłem. Oczywiście słowo "boarding" ma

też inne znaczenia, niż tylko odprawę na lotnisku.

Podejrzewam, że wasz motyw do wydania

owej EP był głębszy niż tylko zabawa

dźwiękami w wolnym czasie?

Jak sam zwróciłeś uwagę, minęło sporo czasu

od wydania "An Eye For An I" i chcieliśmy pokazać

"światu", że wciąż tu jesteśmy. Najważniejszym

celem było stworzenie zestawu

świetnych utworów o odpowiednim brzmieniu.

Nie chcieliśmy, żeby "Ready For Boarding"

brzmiało jak jakieś garażowe demo. Przyłożyliśmy

się do uzyskania pożądanej jakości, a

teraz dzielimy się tym z metalowcami, a także

zamierzamy występować na żywo.

Udziela mi się szczery entuzjazm, jaki zawarliście

na "Ready For Boarding". Przyznaj,

jak dobrze bawiliście się w studiu? "Two

Bears (Or Not Two Bears)" - bo więcej piw?

Nagrania nie przebiegały w atmosferze imprezowej.

Ciężko pracowaliśmy, aby uzyskać dobre

nagrania. To zdecydowanie nie była zakrapiana

alkoholem biesiada. Na takie rzeczy

mieliśmy czas po, ale absolutnie nie w trakcie

sesji.

(To ciekawe. Wydaje mi się, że słuchanie muzyki nie

powinno polegać jedynie na uważnym śledzeniu poszczególnych

instrumentów oraz głosu, ale też na wprowadzeniu

się w swoisty trans, podczas którego można

wręcz pozwolić ponieść się własnym myślom i emocjonalnie

odpłynąć na dźwiękowej fali - przyp. red.)

Przechodząc do analizy zawartości EP,

"Crown Of Creation" doskonale nawiązuje

do stylu znanego przez waszych obecnych fanów,

ale też niezwykle sprawnie potrafi

wprowadzić nowych słuchaczy w wasz

świat. Czy mógłbyś ujawnić, w jakich okolicznościach

skomponowaliście ten kawałek?

Ta kompozycja przyszła naturalnie. Grałem

przypadkowe rzeczy na gitarze i nagle z moich

palców wyszła sekwencja, która złożyła się na

główny akord "Crown Of Creation". Nigdy nie

zdarza mi się usiąść i powiedzieć "ok, teraz

wymyślę coś nowego". Pomysły same przychodzą.

Zdarza się też tak, że piszę tekst utworu z

ogólnym wyobrażeniem, jakiego rodzaju melodia

by do niego pasowała, a dopiero później

powstaje partia gitarowa.

Czy można powiedzieć, że tekst "Two Beers

(Or Not Two Beers)" sprowadza się do picia?

Właśnie, że nie. Główny pomysł na tytuł wziął

się z zabawy słowami z szekspirowskiego

"Hamleta". Tekst przywołuje wspomnienia

dwóch festiwali, na których graliśmy. Jeden

odbył się w Belgii, a drugi we Francji. Z zarejestrowanego

wówczas video złożyliśmy teledysk.

Świetnie się bawiliśmy i ten utwór wiernie

to oddaje. A więc śpiewamy o czymś więcej

niż tylko o piciu, bo też o przyjaźni oraz o naszej

heavy metalowej "rodzinie".

O czym konkretnie jest "Sharp Invaders"?

Nasze liryki są dostępne on-line, zachęcamy

wszystkich do zapoznania się z nimi. Tematem


są w tym przypadku korporacje bez skrupułów

wykorzystujące ludzi oraz inne zasoby, w ujęciu

ogólnym.

Na wyróżnienie zasługuje tutaj tempo, w

jakim gra wasz perkusista Andreas Kiechle.

Andreas jest znakomitym, regularnie grającym

perkusistą. Takie tempo nie stanowi dla niego

najmniejszego problemu.

"Antisocial" zdaje się rozpoczynać jak piękna

ballada, ale szybko przeradza się w dynamiczny,

surowy rock'n'rollowy numer (żeby nie

powiedzieć punkowy)…

...Tak, tak, ale to nie jest nasz utwór, lecz cover

francuskiego zespołu Trust. Pochodzi z 1980

roku, więc nie należy w nim się doszukiwać żadnych

odniesień do współczesnych spraw społecznych.

Mieszkałem w młodości we Francji i

Trust należał do jednych z pierwszych hard

rockowych zespołów, jakie usłyszałem.

Wydaje mi się, że "Ready For Boarding" perfekcyjnie

balansuje pomiędzy tradycyjnym

heavy metalem a euro-power metalem. Jak

postrzegasz miejsce Waszej najnowszej muzyki

wśród euro-power metalowych albumów,

które ostatnio się ukazują?

Nie zaprzątam sobie głowy szufladkami. Określamy

swoją muzykę mianem "heavy metal" i

nie staramy się, aby na siłę wpisać się w żaden

konkretny podgatunek. Gramy to, co chcemy.

Bardzo różna muzyka nas inspiruje - rock,

hard rock, heavy metal, thrash, a nawet death

i black metal. Z drugiej strony, nie zmienimy

drastycznie naszego stylu, a przynajmniej nie

zrobimy tego pod nazwą Stormhunter.

Foto: Stormhunter

Wasza miejscowość Balingen jest znana z

festiwalu Bang Your Head. Czy jest szansa,

że wystąpicie tam w 2021 roku wraz z Saxon,

Diamond Head, Phil Campbell oraz wieloma

innymi legendami metalu? Jak myślisz,

czy w ogóle do tej imprezy dojdzie 15-17 lipca

2021?

Oczywiście, byłoby wspaniale tam zagrać. Myślę,

że zostanie to jednak ponownie przełożone

z powodu restrykcji. Udział zapowiedziało już

tak wiele kapel, że trudno byłoby nam dołączyć

do kolejnej edycji.

Mam nadzieję, że wkrótce będę mogł zadać

Ci więcej pytań o duży album Stormhunter,

hm?

Mamy już gotowe utwory na ten album. Noszą

one wszystkie charakterystyczne cechy Stormhunter,

za wyjątkiem dwóch kawałków, które

mogą okazać się zaskakujące dla naszych fanów.

Czekamy w tej chwili na wolny termin w

studiu nagrań. Mamy nadzieję, że ukaże się on

na początku 2022 roku. Bądźcie czujni!

Sam O'Black


dołączenia do nas na stałe. Wprawdzie nie

brał on udziału w komponowaniu "Return Of

The Dragon", ale muszę przyznać, że zagrał

na nim piękne sola gitarowe.

HMP: Cześć Rob. Jak się miewasz tej zimy?

Rob Thorne: Niedawno zmarł mój ojciec. Nie

mogę się po tym otrząsnąć. Odczuwam żałobę

połączoną ze złością na okrutny los. Mój ojciec

odszedł zbyt wcześnie. Mam wrażenie, że

moglibyśmy spędzić wspólnie znacznie więcej

czasu na tym świecie. Aby ująć to bardziej obrazowo

- siedzę przy komuniku, gapiąc się w

okno i wspominając nasze ostatnie wspólne

momenty. Ciężko mi z tym.

Przyjmij wyrazy współczucia i żalu.

Rob Thorne: Cóż, moją tragedię pogłębia

lockdown. Czas dziwnie płynie. Wydaje się,

że dni ciągną się w nieskończoność, chociaż to

zaskakujące, że minął już cały rok, odkąd

świat pogrążył się w chaosie. Izolacja jest uciążliwa.

Kiedy to się skończy? Czy w ogóle się

skończy? Każdy zmaga się w tym na swój

własny sposób. Z mojej perspektywy, widzę

jak ciężko jest moim dzieciom i mojej mamie.

To frustrujące dla Sacred Oath, że wydajemy

nową płytę w kwietniu 2021, a jednocześnie

nie wiemy, kiedy będziemy mogli grać koncerty.

Tyle rzeczy jest dla nas niewiadomych. Inne

problemy w USA jeszcze bardziej pogłębiają

frustrację. Obawiamy się nadejścia nowej

ery. Mrocznej ery. Smutno mi, że moje dzieci

dorastają w tak popierdolonym świecie.

Siedzisz zatem w izolacji, ale w ostatnim

Powrót ducha zaklętego

w żywiołowej naturze ludzkiego życia

Rozmowa z człowiekiem głęboko pogrążonym w żałobie może być przeżyciem

terapeutycznym dla obu stron. Nawet, jeśli nie jesteśmy w stanie udzielić

profesjonalnej pomocy psychologicznej, nasz rozmówca otrzymuje szansę spojrzenia

kardynalnym sprawom prosto w twarz oraz wyrzucenia z siebie tłumionych

emocji. My zaś możemy uczyć się empatii i rozważyć przewartościowanie własnego

światopoglądu. Zapraszamy więc do spotkania z wokalistą, gitarzystą, kompozytorem,

producentem i liderem power metalowego Sacred Oath (Rob Thorne)

oraz z perkusistą zaangażowanym od samego początku istnienia tej kultowej amerykańskiej

kapeli (Kenny Evans). Opowiedzieli oni o kulisach powstania najnowszej

płyty Sacred Oath "Return Of The Dragon" i wyjawili, że smok powrócił nie

tylko dla nich, ale dla każdego z nas. Nic nie dzieje się przypadkowo, ani po nic -

smokowi chodzi o wytrącenie wszystkich ze strefy komfortu, abyśmy bardziej

świadomie korzystali ze swoich zdolności do poszukiwania szczęścia w iluzorycznym

świecie. Nie przegapcie tego!

wywiadzie udzielonym przez Ciebie dla

Heavy Metal Pages, powiedziałeś, że wolisz

komponować nowe utwory, niźli grać koncerty.

Czy podtrzymujesz tą opinię?

Rob Thorne: Tak. Komponowanie nowej muzyki

było zawsze dla mnie najbardziej satysfakcjonującą

częścią bycia muzykiem. Uwielbiam

pracować w studio. Nie zmienia to faktu,

że tęskno mi do występów na żywo; chciałbym

to robić, a nie mogę. Ale jeśli zapytasz, co

wolę? Zawsze wybiorę opcję "tworzenie nowego

albumu". Jak tylko ukończę jeden, od razu

zabieram się za kolejny!

Minęło cztery lata pomiędzy Waszym przedostatnim

"Twelve Bells" i najnowszym

"Return of the Dragon". Co więc złożyło się

na tą przerwę pomiędzy kolejnymi wydawnictwami

Sacred Oath?

Rob Thorne: Fakt. Tym razem sytuacja wyglądała

nieco inaczej niż w przeszłości, ze

względu na naszą dwuletnią trasę koncertową

po wydaniu "Twelve Bells". Przed jej rozpoczęciem

ogłosiliśmy konkurs na dodatkowego,

piątego członka zespołu. Szukaliśmy osoby,

która jednocześnie potrafi dobrze grać na gitarach,

klawiszach oraz śpiewać poboczne partie.

W takich okolicznościach dołączył do Was

Damiano Christian. Co dobrego mógłbyś o

nim powiedzieć?

Rob Thorne: Damiano świetnie wpisał się w

konwencję Sacred Oath. Jest niesamowitym

muzykiem i dobrze się z nim dogadujemy.

Wniósł wiele pozytywnej energii do naszych

występów na żywo. Myślę, że przyczynił się

do sukcesu wspomnianej trasy koncertowej.

Włożyliśmy wiele wysiłku w odpowiednie

wpisanie jego roli w nasze koncerty, tak aby

na nim zyskały. Dodało to zupełnie nowy wymiar

do naszego show, a przy tym zdjęło ze

mnie presję i pozwoliło mi na lepszą interakcję

z publicznością, na głębszym poziomie. Bawiliśmy

się przednio, a reakcje fanów były bardzo

pozytywne. Pracowało nam się na tyle

dobrze, że złożyliśmy Damianowi propozycję

Ostatni występ wydaliście jako "Thunder

Underground - Live From NYC" w maju

2019. Czy jest to dla Was najbardziej niezapomniany

gig?

Rob Thorne: To znakomita impreza. Wprawdzie

mieliśmy wiele niezapomnianych chwil

na tej trasie, ale ostatni wieczór w Nowym

Jorku był bardzo energiczny i dobrze się stało,

że nasz inżynier Alexey Menkov to nagrał.

Co ciekawe, nie planowaliśmy owej rejestracji;

była to z jego strony niespodzianka. Pamiętam,

że kiedy tydzień później dostaliśmy ścieżki,

pomyślałem "całkiem niezłe; możemy to wydać".

Tak też zrobiliśmy.

Następnie powróciłeś do własnego studia.

Co nagrywałeś?

Rob Thorne: Zazwyczaj produkuję we własnym

studio solowe wokalistki i wokalistów.

Bardzo rzadko metal. Może dlatego, że w naszych

okolicach po prostu nie ma obecnie wielu

zespołów metalowych. Tymczasem, moje

obie córki są wokalistkami. Niemałą przyjemność

sprawia mi ich nagrywanie. Moja najstarsza

córka Farrah Hale nagrała w tym roku

singiel "Fighter" wraz z video. Ekscytujące doświadczenie.

Natomiast moja młodsza córka

Rosie skomponowała kilka utworów, które

będziemy nagrywać jeszcze tej zimy. Obie zostały

obdarzone pięknymi głosami, także czuję

się wręcz zazdrosny!

Owe studio jest nieodzowną częścią istnienia

zespołu Sacred Oath.

Rob Thorne: O, tak. Dużo w tym prawdy.

Moje studio jest wspaniałym miejscem do pracy.

Główne pomieszczenie jest przestronne i

zapewnia dobre warunki akustyczne. Mam też

sporo odizolowanych pomieszczeń, w których

nagrywamy. Zawsze dodaję albo wymieniam

sprzęt, starając się pozostać na bieżąco z nowinkami

technologicznymi (ale też nie zbankrutować).

Najbardziej zależy mi na szukaniu

kreatywnych sposobów, aby każdy kolejny

album brzmiał inaczej, niż poprzedni. Przyznam,

że jest to wyzwanie, dlatego, że zawsze

nagrywamy w tej samej przestrzeni i na tej samej

konsoli.

Czy dobrze rozumiem, że nowoczesne brzmienie

"Return of the Dragon" wynika ze

świadomie podjętej przez Was decyzji?

Rob Thorne: Yeah, wraz z Kennym (Kenny

Evans, perkusista - przyp. red.) przyjęliśmy

założenie na samym początku prac nad "Return

of the Dragon", że ten album musi brzmieć

tak nowocześnie, jak to tylko możliwe,

od strony produkcji. Nie powiedziałbym, że

komponowaliśmy na siłę nowocześnie, ale miksowane

zdecydowanie takie było. Ostateczny

efekt brzmi inaczej, niż nasze pierwsze dema,

chociaż wykorzystaliśmy niektóre ciekawe techniki

zarówno na demie, jak i na ostatecznej

wersji albumu. Wszystko fajnie wyszło. Otrzymaliśmy

właściwą kombinację tradycyjnego

stylu muzyki z nowoczesnym brzmieniem.

Kenny, czy chciałbyś coś dodać?

Kenny Evans: Cofnę się nieco w czasie. Zanim

jeszcze ukazało się "Twelve Bells", wydaliśmy

album "Ravensong", który stanowił dla

nas eksperyment dźwiękowy. W tym kontekście,

"Twelve Bells" to efekt świadomego po-

76

SACRED OATH


wrotu do takiego, rzekłbym, surowego-niemalthrashowego

i mrocznego brzmienia, z jakim

byliśmy kojarzeni w latach osiemdziesiątych.

Przy okazji "Return of the Dragon" powiedzieliśmy

"pieprzyć to; używajmy wszystkich dostępnych

nam narzędzi, bez żadnego ograniczania ekspresji

twórczej". Najpierw zarejestrowaliśmy

ścieżki perkusji w kompletnie nowy dla nas

sposób, pozwalając Robowi na odizolowanie

dźwięku na niespotykaną dotąd w naszym

przypadku skalę. Był to punkt wyjścia do ciągłego

unowocześniania wszystkich pozostałych

składowych brzmienia.

Z mojej perspektywy słuchacza, "Return of

the Dragon" ma znacznie "jaśniejsze" melodie,

które kontrastują z mroczniejszym i

agresywniejszym "Twelve Bells".

Kenny Evans: Dla mnie "Return of the Dragon"

nie tylko jest "jaśniejsze", ale też dojrzalsze.

Przyłożyliśmy się do nadania mu bardziej

wysublimowanej i majestatycznej formy. Czy

jest bardziej melodyjnie? No pewnie. Myślę

też, że bardziej ekspresyjnie, emocjonalnie, ale

nie brak tutaj agresji. "At The Hates" jest jednym

z najbardziej gniewnych kawałków w

całym dorobku Sacred Oath. "Empire's Fall"

oraz "Root Of All Evil" nie mogłoby być bardziej

metalowe.

Zastanawiam się, czy może miały na to

wpływ Wasze muzyczne inspiracje? Czy nie

jest przypadkiem tak, że słuchacie obecnie

nieco innej muzyki?

Kenny Evans: Jako perkusista, uważam za

swoich mistrzów: Mickee Dee (King Diamond,

Motorhead, teraz Scorpions - przyp.

red.), Kima Ruzza (Mercyful Fate - przyp.

red.), Scotta Rockenfielda (Queensryche -

przyp. red.) i Garego Samuelsona (wczesne

Megadeth - przyp. red). Ostatnio słuchałem

sporo: Mario Duplantiera (Gojira), Brana

Dailora (Mastodon) i JP Gastera (Clutch).

Wszystkie te inspiracje są słyszalne na "Return

Of The Dragon".

Jak powinniśmy rozumieć słowo "return/

powrót" w tytule "Return Of The Dragon"?

Rob Thorne: Z mojej, lirycznej perspektywy,

"The Dragon/Smok", uosabia dziką, niepowstrzymaną

moc ducha zaklętego w żywiołowej

naturze ludzkiego życia, który odpowiada za

takie zjawiska jak twórcze napięcie, sztuka

wyłaniająca się z chaosu, innowacyjne wizje.

Ale też za konflikt wytrącający nas ze strefy

komfortu. W ostatnich latach, widzimy powrót

tego ducha w globalnej ludzkiej świadomości,

następujący po okresie powszechnie

odczuwanej satysfakcji i zadowolenia. Na samym

początku działalności Sacred Oath,

utożsamialiśmy smoka z dwoma oddzielnymi,

przeciwstawnymi siłami, co znalazło swój wyraz

w takich utworach, jak np. "Two Powers".

Teraz jednak widzę wyraźnie, że smok stał się

jednorodną, złożoną formą mocy wewnątrz

każdego z nas indywidualnie, a także wewnątrz

nas wszystkich jako gatunku ludzkiego.

Kenny Evans: Jako perkusista odpowiem, że

jest to dla mnie próba powrotu do podstaw

muzycznych. Kiedy Sacred Oath powstawało,

chcieliśmy grać muzykę utrzymaną w stylach,

które sami lubiliśmy słuchać. W tamtych

czasach, między 1985 a 1988 rokiem, były to

nazwy takie jak Black Sabbath, Dio, Judas

Priest, Iron Maiden, Mercyful Fate/King

Diamond, Fates Warning, Queensryche, aż

po Slayer i Megadeth. Chodzi mi o to, że nie

reprezentowaliśmy jednego czy dwóch mikronisz,

lecz szerokie spektrum muzycznych ekspresji.

Sacred Oath istnieje już sporo czasu, a

nadal mamy możliwość swobodnego grania tego,

co zechcemy. Chcieliśmy więc "powrócić"

do wyrażania pełnego spektrum istoty Sacred

Oath.

W pewnym sensie Wasze nowe logo wskazuje

na ów powrót do podstaw, prawda?

Kenny Evans: To logo powstało bardzo dawno

temu, zaprojektowałem je już na nasz debiut

"A Crystal Vision" (1987 - przyp. red.).

Wtedy użyliśmy nieco innego projektu, ale

kiedy Sentinel Steel wznowił płytę w 2001

roku, użyliśmy właśnie tego samego, co na

"Return Of The Dragon". Pozostałe płyty faktycznie

były opatrzone innymi grafikami.

Nie wiem, czy można to nazwać zbiegiem

okoliczności, ale pasuje.

Foto: Sacred Oath

Które fragmenty instrumentalne z "Return

Of The Dragon" wymagają szczególnej

uwagi słuchaczy?

Kenny Evans: Wow, trudne pytanie! Uwielbiam

całość. Końcówka utworu tytułowego

jest kurewsko majestatyczna. Najszybsza

część wieńcząca "Empires Fall" podnosi mi

ciśnienie - to stary, dobry Sacred Oath. Swoją

drogą, dostaję gęsiej skórki kiedy Rob krzyczy

"Evil" w "Root Of All Evil", co podpada pod

Mercyful Fate/King Diamond.

Rob Thorne: Mój ulubiony fragment instrumentalny?

Uwielbiam początek utworu tytułowego

z łomoczącymi odgłosami kroków

smoka na tle jazgoczących gitar. W mojej wyobraźni

ukazuje się tutaj prawdziwy smok.

A co z "Return Of The Dragon" będziecie

grać na żywo?

Kenny Evans: Mamy nadzieję, że tej jesieni

będziemy grać wszystko od początku do końca.

Wkrótce rozpoczynamy próby z nadzieją,

że nie będzie ograniczeń w miejscach, do których

polecimy!

Rob Thorne: Yeah, rozmawialiśmy już o wykonywaniu

całości. Nie jestem do końca przekonany,

czy to dobry pomysł. Jest tyle utworów

z naszej przeszłości, które uważam za

konieczne do zaprezentowania naszym fanom,

m.in. "Two Powers", "The Ferryman's

Liar" i "Counting Zeros". Nie wiem, czy wystarczy

nam czasu na to wszystko. Na pewno

zagramy "Hammer Of An Angry God" i "Return

Of The Dragon". Myślę, że będziemy się

raczej musieli dowiedzieć po premierze, które

utwory lubią najbardziej nasi słuchacze.

Czy zgodzilibyście się ze stwierdzeniem, że

spędzacie swoje życie goniąc za marzeniami,

tak jak Rob Thorne śpiewa w kawałku tytułowym?

Kenny Evans: Nigdy nie miałem co do tego

wątpliwości. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło

być inaczej. Mój ojciec był perkusistą, zanim

ja siadłem za garami. Realizuję swój życiowy

potencjał w tej roli, dlatego, że spotykamy

się wręcz z fanatyczną reakcją słuchaczy.

Chciałbym jednak, aby więcej osób nas usłyszało.

Dajemy z siebie wszystko, aby dotrzeć

do jak największej grupy odbiorców. Fajnie, że

ktoś zwraca uwagę na teksty naszych utworów.

Rob Thorne: Czyż nie jest tak, że wszyscy

ludzie na świecie gonią za marzeniami? Żyjemy

w iluzji, lecz kiedy odczuwasz radość w

próbie ich realizacji, to jesteś szczęśliwym

człowiekiem. To wszystko, na czym mi zależy.

Sam O'Black

SACRED OATH 77


Tygrysy z Włoch i z Ghany

Kompilacja "Majors & Minors" jest doskonałym wprowadzeniem nowych

słuchaczy w świat Tygers Of Pan Tang. Przy okazji jej wydania nadarzyła się znakomita

okazja, aby podsumować wciąż żywą historię tego czołowego reprezentanta

NWOBHM oraz podpytać o szczegóły dotyczące przyszłych koncertów. Przed

Wami wspomnienia gitarzysty i założyciela formacji Robba Weira oraz obecnego

wokalisty Jacka Meillea.

HMP: Cześć. Tygers Of Pan Tang to świetny

zespół, który odniósł sukces w dwóch

wcieleniach: klasycznym lat osiemdziesiątych

oraz jeszcze wspanialszym obecnego

stulecia. Jak czujecie się ze statusem żyjącej

ikony hard'n'heavy?

Robb Weir: Cześć. Miałem szczęście uczestniczyć

w obu tych odsłonach Tygersów. To

były dwie kompletnie inne ery. Założyłem zespół

w 1978 roku, czyli - wyobraź to sobie -

bez Internetu, bez komputerów ani telefonów

komórkowych. Pracowaliśmy ciężko, aby zdobyć

uznanie. W tym samym roku udało nam

się zdobyć pierwszy kontrakt z małą firmą

wydawniczą (Neat Records - przyp. red.). Jej

właściciel wybrać się na nasz lokalny koncert i

spodobało mu się to, co zobaczył. Kiedy zakończyliśmy

grać, zwrócił się on do naszego

ówczesnego managera z propozycją rejestracji

kilku naszych utworów. Skorzystaliśmy z okazji

i ostatecznie nagraliśmy dziesięć autorskich

utworów. "Don't Touch Me There" ukazał się

jako siedmiocalowy singiel w 1979 i rozszedł

się w nakładzie 50 000 sztuk. W efekcie, pod

koniec 1979 przeszliśmy pod skrzydła dużej

wytwórni MCA Records. Nasza kariera nabrała

rozpędu. Nie ukrywam, że wpływy oraz

pieniądze dużej firmy znacznie nam pomogły.

Na początku 1980 odbyliśmy aż pięć tras koncertowych

(trwających łącznie cztery miesiące)

po Wielkiej Brytanii wraz z Magnum,

Def Leppard, Scorpions, Saxon oraz Iron

Maiden. Uwielbialiśmy życie w drodze, ponieważ

niemal wszystko mieliśmy zorganizowane

i jedynym naszym zadaniem było wyjście

na 40 minut na scenę i rozkręcenie publiczności.

Niestety bańka pękła w 1983r., ale

tylko po to, aby odnowić się w następnym stuleciu.

Zebrałem nowy skład Tygersów w

2000r. (właściwie to Tygers Of Pan Tang działał

aż do 1987 roku i wydał jeszcze dwa albumy

w innym składzie - przyp.red.). Jako jeden

z głównych, oryginalnych kompozytorów, doskonale

czułem i rozumiałem, o co chodzi w

tym zespole. Oczywiście świat wygląda teraz

kompletnie inaczej, z mediami dostępnymi za

jednym kliknięciem. Wciąż jest to ekscytujące,

ale w inny sposób. Stałem się nieco dojrzalszy

(tylko trochę!) i nadal cieszę się każdą

chwilą koncertowania, komponowania i nagrywania.

To fanastyczne, że dokądkolwiek

się udajemy, występujemy jako główny zespół

wieczoru. Czasami wolimy jednak ustąpić

miejsca innej formacji, zwłaszcza na dużych

festiwalach, po to aby zrelaksować się i chłonąć

atmosferę wokół. Nigdy nie narzekałem

na życie w zespole i nigdy nie będę tego robić.

Tygers Of Pan Tang zakończyło pierwszy

rozdział swojej historii, ponieważ Wasz label

usiłował naruszyć waszą artystyczną

niezależność.

Robb Weir: MCA oczekiwało od nas w

1983r., że będziemy nagrywać utwory innych

ludzi, a nie własne. Podjąłem stanowczą decyzję,

że nigdy w życiu do tego nie dopuszczę.

Kompletnie nie rozumiem, dlaczego duży label

narzuca utwory kogoś innego. Zwłaszcza,

że Tygers Of Pan Tang udowodniło, że doskonale

radzi sobie z komponowaniem takich

albumów, których mnóstwo ludzi chce słuchać.

"Wildcat" uplasował się na 13. miesjscu

list brytyjskich a "Spellbound" na 18. Nasze

zdolności kompozytorskie były dobrze udokumentowane

i potwierdzone w praktyce.

Ale cieszycie się pełną kreatywną swobodą

odkąd powróciliście?

Robb Weir: Wznowiłem Tygers w 2000 z silnym

przekonaniem, że nikt nie będzie mi mówić,

jakiego typu muzykę mam grać. Po tych

wszystkich latach to ja wiem najlepiej, jak powinien

brzmieć Tygers Of Pan Tang! Mam

więc pełną artystyczną kontrolę nad każdym

aspektem naszej twórczości. Tak powinno być

zawsze.

Wokalista Richie Wicks wystąpił z wami

tylko na jednym albumie i został zastąpiony

przez Jacka tuż po wydaniu LP "Noises

From The Cathouse" (2004). Jaka była tego

przyczyna?Robb Weir, utrzymujesz przecież

przyjazne relacje z wszystkimi poprzednimi

członkami zespołu.

Robb Weir: Richie był świetnym wokalistą o

szerokim zakresie. Doskonale wpasował się ze

swoim głosem na "Noises..." Ale patrząc

wstecz, uważam, że ten album odbiega od naszego

stylu. Nie zrozum mnie źle, nie brakuje

mu udanych utworów - choćby mój faworyt

"Master of Illusion" do dziś daje radę. Ale w

pewnym momencie nasz manager pokłócił się

z Richiem, nie udało nam się załagodzić konfliktu

i zasugerowano nam, że Richie powinien

odejść. Wydaje mi się, że może on mieć

do nas żal, ale myśmy nie mieli z tą awanturą

nic wspólnego. W każdym razie, ogłosiliśmy

poszukiwanie nowego wokalisty. Włoska

agencja skontaktowała się z nami, abyśmy

przesłuchali Jacopo Meille ("Jack"), który

wcześniej śpiewał w zespole Mantra. Sprawdziliśmy

ich CD i zaprosiliśmy Jacka do Wielkiej

Brytanii na próbę. Od pierwszych dźwięków

"Take It" wiedzieliśmy, że to strzał w

dziesiątkę. Jak czas pokazał, mieliśmy rację.

Podobno Jonathan Deverill potrzebował "pokonać"

130 konkurentów, aby dołączyć do Tygers

w 1981r., a byliście wówczas rozpoznawani

jedynie w Wielkiej Brytanii. Czy w

tym przypadku też braliście pod uwagę innych

wokalistów?

Robb Weir: Tak. Rozważaliśmy przyjęcie

kilku osób z Wielkiej Brytanii, ale ostatecznie

nie zaprosiliśmy ich na próbę. Jack wywarł na

nas tak silne wrażenie, że zaufaliśmy naszym

uszom, iż to on jest tym właściwym kandydatem.

Lubiliśmy jego CD na tyle, że poprosiliśmy,

aby przyleciał z Florencji pojammować z

nami w UK. Jack odcisnął swoje piętno na

klasycznych numerach Tygersów oraz śpiewa

nowy materiał głośno i dumnie. Teraz już nie

mógłbym wyobrazić sobie naszego zespołu

bez Jacka robiącego burzę na przodzie sceny.

Myślę też, że wszyscy staliśmy się bardziej

dojrzali, odkąd połączyliśmy siły w 2004r., ale

nadal z każdym dniem rozwijamy się. Mamy

jeszcze wiele dobrego do zaoferowania.

Które wydarzenie/wydarzenia w ciągu ostatnich

13 lat (czyli po dołączeniu obecnego wokalisty

- przyp. red.) uważacie za najbardziej

Foto: Tygers Of Pan Tang

78

TYGERS OF PAN TANG


przełomowe dla historii Tygers Of Pan

Tang?

Jacopo Meille: Osobiście wskazałbym na

współpracę z Chrisem Tsangridesem (producent,

- przyp. red.) jako na jedno z najwspanialszych

moich doświadczeń muzycznych.

Wiele się od niego nauczyłem. To on pokazał

mi, jak dać z siebie wszystko co najlepsze podczas

nagrywania. Bez niego nie śpiwałbym tak

jak śpiewam. Poza tym wyjątkowo dobrze

wspominam wyprawę do Japonii.

A w jakich okolicznościach Francesco Marras

zasilił w zeszłym roku szeregi Tygersów?

Jacopo Meille: Nie byliśmy w stanie zorganizować

standardowego przesłuchania (z powodu

restrykcji). Poprosiliśmy kandydatów,

żeby przesłali nam video, na którym grają

utwory "Hellbound" oraz "Don't Stop By".

Zszokowała nas liczba chętnych gitarztystów.

Mój dawny znajomy Alessandro Del Vecchio

(producent, wokalista i klawiszowiec)

napisał mi, żebym koniecznie zwrócił uwagę

na Francesco, ponieważ dysponuje on niesłychanie

technicznym warsztatem oraz talentem.

Miał rację. Wszyscy polubiliśmy Francesco,

bez cienia wątpliwości. Doskonale wie,

jak komponować piosenki oraz jak współpracować

z ludźmi. Jest otwarty na wypróbowywanie

nowych rozwiązań i bardzo zależy mu

na każdym utworze. Osobiście czuję się dumny,

że jest on drugim Włochem w składzie

Tygers Of Pan Tang. Z roku na rok pojawia

się coraz więcej utalentowanych hard'n'heavy

muzyków z naszego kraju.

Wasza nadchodząca składanka "Majors &

Minors" ma za zadanie "kontynuować spóściznę

zespołu ze starannie wyselekcjonowanymi

utworami, które napisaliście i nagraliście

przez ostatnie 13 lat" (zgodnie z notką

prasową). Czy zgadzacie się, że właśnie

ten repertuar oddaje właściwie dorobek artystyczny

Tygers Of Pan Tang z wokalistą

Jackiem Meille?

Jacopo Meille: Szczerze mówiąc, jako kolekcjoner

albumów, nigdy nie interesowały

mnie kompilacje. Zazwyczaj jeśli lubię jakiś

zespół, to wolę kupić jego całą dyskografię. Z

drugiej strony, nigdy dotąd nie doświadczyłem

uczucia wydania składanki odzwierciedlającej

wiele moich lat w tym samym zespole.

Śpiewam w Tygersach niezmiennie od

dłuższego okresu czasu, w którym ukazały się

cztery LP oraz cztery EP. Dołączyłem w

2004r., więc tego listopada stuknie 17 lat. Jestem

dumny zarówno z osiągnięć zespołu, jak

i z własnych osiągnięć jako człowiek oraz wokalista.

To wręcz surrealistyczne, że moje imię

zapisało się w historii Tygersów. "Majors &

Minors" okazuje się najlepszym możliwym

sposobem na wyrażenie mojej miłości oraz poświęcenia

dla Tygers of Pan Tang.

Zastanawiam się przy okazji nad dwoma

sprawami: momentem ukazania się takiej

kompilacji oraz doborem utworów. Wydaje

się, że maj 2021r. to perfekcyjny czas ze

względu na obecną koncertową stagnację.

Wiem jednak, że macie już 20 nowych utworów

ukończonych z myślą o następnym LP,

więc "Majors & Minors" stanie się wkrótce

niekompletne w roli "prezentacji Tygers Of

Pan Tang z Jackiem Meille". Za chwilkę fani

popatrzą na tą składankę i powiedzą: "cóż,

ten zespół ma kilka lepszych kawałków z

Jackiem".

Robb Weir: Tak, to prawda. Nowe kawałki

brzmią świeżo i są perfekcyjnie zrównoważone

jak na współczesny hard rock. Oczywiście, jak

tylko ukaże się kolejny LP, nasz repertuar ulegnie

znaczącej zmianie. Postrzegałem zawsze

karierę Tygerów jak chodzenie pod górę schodami.

Wraz z każdym wydanym albumem

wspinamy się o stopień wyżej. Decydującym

czynnikiem pozwalającym nam na to jest

przychylna nam prasa. Pozytywne recenzje

bardzo nam pomagają. Już teraz mogę jednak

powiedzieć, że nasz nowy materiał wnosi wiele

nowego, po części z uwagi na nowego gitarzystę,

Francesco Marrasa. Jego wkład okazał

się nieoceniony - nie mogę doczekać się

rozpoczęcia sesji nagraniowej. Pragnę, aby

wreszcie wszyscy usłyszeli nasze nowe utwory.

Odnośnie Twojego przypuszczenia, że "wkrótce

Tygers będą mieć lepsze kawałki z Jackiem"...

Czasy się zmieniają. Pierwsze cztery

Foto: Tygers Of Pan Tang

albumy Tygersów z początku lat osiemdziesiątych

są teraz podnoszone przez prasę do

rangi kultowych. To są fundmanety naszego

stylu. Bez nich nie istniałoby coś takiego jak

"brzmienie Tygersów". To one pojawiły się

jako pierwsze. Jack wiele nowego wniósł (wraz

ze swoim niekwestionowanym talentem), ale

w ramach już istniejących podstaw.

Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem po otrzymaniu

"Majors & Minors", było spisanie

tytułów moich ulubionych utworów z waszych

ostatnich czterech LP. Dopiero w

drugiej kolejności spojrzałem na wasz wybór.

Największa różnica polegała na tym, że nie

zdecydowaliście się na "If You See Kay" ani

na "I Got The Music In Me" (cover The Kiki

Dee Band), podczas gdy ja tak. Jak trudne

było dla was dokonanie selekcji? Czy zdarzyło

się np. tak, że ktoś upierał się przy którejś

kompozycji, ale pozostali nie zgodzili

się?

Jacopo Meille: Kiedy nasz label Mighty Music

poprosił nas o wskazanie odpowiedniej setlisty,

od razu wiedzieliśmy, że będzie to trudne.

Zmotywowało mnie to jednak do refleksji

i do ponownego wysłuchania ostatnich

czterech LP. Robb od razu wymyślił tytuł

"Majors & Minors", co w pewnym sensie pomogło

nam dokonać selekcji. Z albumu "Animal

Instinct" wszyscy chcieliśmy "Hot Blooded",

ponieważ często graliśmy go na żywo. To

bardzo intensywna piosenka hard rockowa.

Natomiast "If You See Kay" prawie się załapało

- jest moim ulubionym kawałkiem na

"Animal Instinct" (obok "Dark Rider" i "Rock

Candy"). Ale to "Let It Burn" pozytywnie nas

zaskoczyło, kiedy ją sobie przypomnieliśmy.

Nie pamiętaliśmy, jak dobry był ten utwór, ale

po jego ponownym usłyszeniu uświadomiliśmy

sobie, że to idealny reprezentant części

"minor". Wspaniała kompozycja, która nie dostała

dotąd swojej szansy, aby zabłysnąć. Może

dlatego, że "Let It Burn" napisaliśmy tuż

przed wejściem do studia. Co do "I Got The

Music In Me", jestem bardzo zadowolony z

tego, jak mój głos tam wypadł, ale zakładaliśmy

umieszczenie tylko naszych autorskich

utworów na kompilacji. Cieszę się, że o nim

wspomniałeś.

Poza dobrze znanymi piosenkami, "Majors

& Minors" zawiera również nowe "Plug Me

In" i "What You Say", a "Spoils Of War"

otrzymało alternatywny, okiestrowy mix.

Podoba mi się to.

Jacopo Meille: Cóż, chcieliśmy dodać coś

extra. Od początku planowaliśmy umieścić

"What You Say" na regularnym LP, a nie zrobiliśmy

tego tylko ze względu na ograniczenia

dopuszczalnej długości formatu płyty winylowej.

Wszyscy jednak uwielbiamy "What You

Say" do tego stopnia, że chcieliśmy je na "Majors

& Minors", zamiast wybrać w to miejsce

coś innego. Pozwól, że przy okazji sprostuję -

ten kawałek pojawił się wcześniej, dokładnie

na stronie B 7" singla "Only The Brave". Co do

"Plug Me In", wyróżnia go zaraźliwy groove,

wobec czego kojarzy mi się on z wczesnym

Tygersem. Zdaję sobie spraę, że nieliczni to

TYGERS OF PAN TANG

79


wcześniej słyszeli, ponieważ stanowiło to stronę

B 7'' singla "Never Give In". Kiedy miksowaliśmy

LP "Ritual", potrzebowaliśmy zdecydować,

którą wersję "Spoils Of War" wolimy i

padło na tą zorientowaną bardziej na hard

rock. Ale zarówno Robb, ja, jak i nasz perkusista

Craig, lubiliśmy również pompatyczną

wersję orkiestrową. Kiedy więc label zaproponował

kompilację, nie mieliśmy najmniejszej

wątpliwości, że musi ona zawierać orkiestrową

wersję "Spoils Of War".

Podobają mi się wszystkie cztery ostatnie

LP Tygers Of Pan Tang na tyle, że polecam

wszystkim słuchanie ich w całości. Czy rozważaliście

też przygotowanie specjalnej edycji

zawierającej je wszystkie? Podobnie jak

dziesięć lat temu wyszedł limitowany do

1000 egzemplarzy box z waszymi pierwszymi

czteremi albumami studyjnymi, tj. "Wild

Cat" (1980), "Spellbound" (1981), "Crazy

Nights" (1981), "Cage" (1982).

Robb Weir: Nie. Te pierwsze albumy pojawiły

się, a następnie zniknęły (choć oczywiście

nie przepadły) wraz z rozsypaniem się oryginalnego

składu. Jack ma się dobrze i jest regularnym

członkiem zespołu. Wciąż tworzy z

nami następne albumy. Teraz jest czas na nagrywanie

nowych rzeczy, a nie na wznawianie

starszych. W "Majors & Minors" chodzi jedynie

o podsumowanie naszych ulubionych

utworów dla nowych słuchaczy, którzy wcześniej

nas nie słyszeli i nie są pewni od czego

zacząć. Ta składanka idealnie sprawdza się w

takiej właśnie sytuacji. Wewnątrz znalazły się

wysokiej jakości grafiki i zdjęcia oraz osobiste

wspomnienia członków zespołu, ponieważ zależy

nam, żeby fani dostali od nas to, co najlepsze,

a nie jakieś tanie CD ze śmietnika.

Zwykliśmy przykładać wagę do szczegółów.

80 TYGWERS OF PAN TANG

Wasz basista ze "złotych" lat osiemdziesiątych,

Richard "Rocky" Laws powiedział kiedyś:

"moje dni w Tygersach pozostawiły

mnie z permanentnie uszkodzonym słuchem;

niektóre gigi są tak głośne, że odczuwam ból

dopóki nie założę ochraniaczy słuchu". Czy

jest to powszechny problem wśród doświadczonych

muzyków?

Robb Weir: Nasze uszy to nasza kariera w

muzycznym biznesie. Ochrona słuchu jest

kluczowa, niezależnie od tego czy gramy w zespole,

pracujemy w studiu, jesteśmy dziennikarzami

muzycznymi czy didżejami. Wszyscy

kochamy hałas, potrzebujemy dokładnie słyszeć

każdy dźwięk, lubimy kopiące uderzenie

perkusji. Musimy jednak pamiętać o umiarkowaniu.

W zasadzie, słyszymy wszystko dokładniej

wtedy, gdy wzmacniacz jest odkręcony

na 8 zamiast na 11. Mamy dostępne rozmaite

metody ochrony słuchu, więc nie powinno się

zdarzyć, że ktoś głuchnie. Łatwo powiedzieć,

chociaż osobiście nigdy nie używałem żadnej

ochrony słuchu w ciągu moich 43 głośnych lat

na scenie i cieszyłem się w pełni każdą jedną

Foto: Tygers Of Pan Tang

nutą, więc co ja tam do cholery wiem.

Robb Wier, w poprzednim wywiadzie dla

Heavy Metal Pages powiedziałeś, że chciałbyś

zagrać na Islandii. Przykuło to moją

uwagę, ponieważ największą grupą obcokrajowców

na Islandii stanowią Polacy (około

14 000 Polaków wśród populacji 340 000,

czyli 4%). Jestem jednym z nich. Bruce

Dickinson był tutaj, Metallica była, Guns'n'

Roses, Robert Plant, Patti Smith też. Nawet

Judas Priest planowało, ale ostatecznie

to odwołali. Czy chcielibyście do nas przyjechać

np. wraz z Judas Priest? Rob Halford

jest wielkim fanem kotów, więc podejrzewam,

że lubi też tygrysy. Odbywają się tu

całkiem duże festiwale, np. Solstice Festival

i Iceland Airways. Byłoby super, gdybyście

do nas zawitali!

Robb Weir: Jak najbardziej tak. Szczerze mówiąc,

wszędzie chętnie zagralibyśmy, ponieważ

nasz ostatni koncert odbył się 8 marca

2020 w Belgii i nie widzieliśmy się od tego

czasu. Nigdy nie mieliśmy aż tak długiej przerwy

w ciągu mojej 17 letniej kariery w Tygers

Of Pan Tang.

Czy czuliście się bardziej energiczni (żeby

nie powiedzieć podekscytowani) w 2008, ale

bardziej ograniczeni w 2021?

Robb Weir: Nie. Jedyne, o co nam zawsze

chodziło, to tworzenie świetnych utworów

oraz granie ich na żywo. To nas zawsze napędzało.

Teraz nie możemy występować, ale i

tak żonglujemy pomysłami, riffami i melodiami.

Od września 2020 napisaliśmy (ja, Francesco

i Craig) 20 nowych kawałków opartych

o ciężkie riffy. Chcemy nagrać je tak szybko,

jak to możliwe, aby fani wreszcie je usłyszeli.

W tym samym wywiadzie wspomnieliście

również o Rosji. A co powiedzielibyście o

show w Ghanie? Legenda głosi, że Twoi

rodzice (rodzice Robba Weira - przyp. red.)

byli brytyjskimi lekarzami na misji medycznej

w Ghanie, gdzie urodziłeś się w 1958.

Robb Weir: Ta legenda jest prawdziwa. Bardzo

chętnie poleciałbym do Ghany lub do Rosji,

ale w tej chwili nie da rady. Nie słyszałem,

żeby jakiś brytyjski zespół zagrał kiedyś w

Ghanie, co czyni ów pomysł wyzwaniem. Nie

pytałem jeszcze naszego agenta o organizację

występu w ich stolicy Accra, ale właściwie

mógłbym teraz to zrobić. Chętnie wybrałbym

się też na trasę po głównych rosyjskich miastach.

Zobaczymy, co będzie możliwe w 2022r.

Jakie są Wasze dokładne zamiary odnośnie

Ritual Over Europe Tour?

Jacopo Meille: Zostaliśmy zmuszeni do przełożenia

tych imprez na rok 2022r., choć większość

z nich i tak była już raz przekładana.

Możliwe są jednak nasze występy 28 sierpnia

2021r. na Stoneded Festival w UK, a także

we Francji i w Norwegii pomiędzy wrześniem

a październikiem 2021r. Zachęcam do śledzenia

naszej oficjalnej strony internetowej. Mamy

nadzieję, że do nich dojdzie. Problemem

jest fakt, że mieszkam we Włoszech, Francesco

w Niemczech, a pozostali w Wielkiej Brytanii.

Mam nadzieję, że restrykcje zostaną

zniesione do czerwca 2021r.

Co robicie ze swoją kreatywną energią, kiedy

nie możecie w pełni zajmować się muzyką?

Jacopo Meille: Jestem maniakalnym pasjonatem

muzyki. Kiedy nie komponuję, nie nagrywam

ani nie występuję z Tygersami, pracuję

nad innymi projektami, np. Sainted Sinners

z Frankiem Pané (Bonfire) lub moim włoskim

zespołem Damn Freaks. Ponadto uczę

muzyki w szkole muzycznej, pokazuję jak pisać

własne kawałki. Pomaganie młodym zespołom

jest wdzięcznym wyzwaniem. To cieszy,

że ludzie odkrywają dzięki mnie nowe dźwięki

oraz rozwijają własne umiejętności.

Co przyniesie przyszłość?

Jacopo Meille: Chcę kontynuować tworzenie

takiej muzyki, jaką kocham. Pozostaję niewzruszonym

optymistą. Śpiewanie w Tygersach

pokazało mi, że bez względu na wszystko,

jeżeli wierzysz w to co robisz, osiągniesz

swój cel.

Sam O'Black


HMP: Cześć. Jak opisalibyście muzykę Solitary

dla ewentualnych nowych słuchaczy?

Richard Sherrington: Nasza muzyka to definitywnie

thrash metal. Myślę, że w ciągu ostatnich

lat, kiedy tradycyjne podejście do thrash

metalu powróciło, byliśmy w stanie dodać tego

staro-szkolnego klimatu do naszego materiału.

To zabawne, bo taka muzyka nie pasowałaby

do 1994 roku, w którym powstał Solitary.

Sądzę, że tak naprawdę "The Gathering"

Testamentu było czymś, co ponownie

otworzyło drzwi powracającym standardom

thrash metalu, tej specyficznej perkusji i rytmicznym

gitarom grającym tryplety. To był

definitywnie moment, w którym zdecydowaliśmy,

że będziemy pisać riffy takie jak w

1989r. Muzycznie próbujemy tworzyć agresywny

materiał, skupiając się na tym, by był tak

intensywny, jak to tylko możliwe, jednak zawsze

potrzebne jest coś, co przyciągnie uwagę

w kompozycji; coś co sprawi, że utwór stanie

się wyjątkowy.

Brzmiało po prostu morderczo

Solitary jest brytyjską kapelą thrash metalową, która swoją działalność

rozpoczęła w trudnych dla thrash metalu czasach, czyli w latach 90. O historii i

muzyce zespołu, o tym jak pokonywali problemy stojące na jego drodze oraz o najnowszym

albumie "The Truth Behind the Lies", opowie nam wokalista i gitarzysta

rytmiczny Richard Sherrington wraz z basistą Gareth Harrop'em.

Jesteście w przemyśle muzycznym 25 lat, czy

mam rację? Co zmieniło się dla was przez te

wszystkie lata?

Richard Sherrington: Tak, jesteśmy obecni

przez ostatnie 26 lat. Przez ten okres czasu

wiele się dla nas zmieniło. Internet nie istniał,

kiedy zaczynaliśmy. Sprzedaż kaset i pisanie

listów były jedynymi sposobami, dzięki którym

mogliśmy się rozreklamować. Wtedy

głównie chodziło o nagranie dema i zdobycie

kontraktu. Winyle wtedy powoli zaczęły odchodzić

do lamusa. Gdyby ktoś nam powiedział,

że w 2020r. będziemy wydawać album

na winylu, to nie uwierzylibyśmy. Jednak by

być szczerym, nikt nie spodziewał się tego, że

wciąż będziemy istnieć jako zespół, ani tego,

że będziemy nagrywać album z Simonem

Efemeyem. Musieliśmy dostosować się do sytuacji,

w której byliśmy przez te wszystkie

lata. Po 2000r. była to kwestia przetrwania

nas jako zespołu. Mieliśmy duże długi przez

nagranie "Nothing Changes" i promującą go

trasę. Z całym długiem, który musiał zostać

spłacony, nasze szanse na nagranie kontynuacji

tego albumu w rozsądnym czasie zostały

całkowicie zniszczone. Pomimo faktu, że wydanie

"Requiem" zajęło nam kilka lat, sam album

pozwolił nam stać się finansowo stabilnym

podmiotem i prawdopodobnie to pozwoliło

nam przetrwać jako zespół. Zasadniczo

w 2013 roku zbudowaliśmy własne studio, w

którym odbywaliśmy próby. Pozwoliło nam to

zmniejszyć koszty nagrywania dema i ułatwiło

próbowanie nowych konceptów. W tym czasie

zaczęliśmy rezerwować sobie miejsca na małych

festiwalach w Wielkiej Brytanii, zaś nasza

sytuacja zaczęła się naprawdę dla nas rozwijać.

W zasadzie, byliśmy w stanie wypuścić

pięć wydawnictw, licząc od 2014 roku. To

wszystko zaczęło się z koncertówką "I Promise

to Thrash Forever" (2014), następnie

wydaliśmy "The Diseased Heart of Society"

(2017), a rok później nasze pierwsze dwa albumy

jako "Nothing Changes 20th Anniversary

Edition" (zawiera EP "The Human

Condition" i LP "Nothing Changes" - przyp.

red.), przy współpracy z niderlandzkim labelem

Doc Records. Rok potem ukazało się EP

jest to album dopracowany pod każdym

względem. Myślę, że zadziałała ta dodatkowa

przestrzeń, którą daliśmy utworom. Naprawdę

jestem podekscytowany produkcją. Jest

masywna i czuć ciężar. Złożyło się na nią

sporo ciężkiej pracy i pasji. Uważam, że końcowy

rezultat jest wart tych wysokich standardów,

które sobie wyznaczyliśmy w procesie

twórczym.

Richard Sherrington: "The Diseased Heart

of Society" - naprawdę lubię ten krążek, jest

na nim kilka wspaniałych utworów. Kiedy

pisaliśmy ten album, skupiliśmy się głównie

na tym, by dobrze się to grało na koncertach.

Kierowaliśmy się zasadą, że każdy utwór ma

być krótki i przebojowy, co sprawiło, że cały

album utrzymuje podobny charakter. To był

nasz pierwszy raz, kiedy pracowaliśmy z

Simonem, co również dla nas okazało się

przełomowym doświadczeniem. Był to także

moment, w którym sytuacja zaczęła się dla

nas intensywniej rozwijać. Ten album otworzył

nam wiele drzwi. Natomiast mam mieszane

uczucia co do "Requiem". Nagraliśmy sekcję

rytmiczną w roku 2004, jednak kolejne

cztery lata zajęło nam, by dopracować inne

części i wydać cały album. Ale to już inna historia.

Jeśli chodzi o porównanie do tego jak

Foto: Solitary

"XXV". Teraz zaś wydajemy nasz pierwszy album

"The Truth Behind Lies" (2020) za pośrednictwem

Metalville. Rezultatem tych

działań była możliwość zagrania na większości

z największych brytyjskich festiwali, a także

trzy występy w Europie kontynentalnej (licząc

od 2017 roku).

Który album polecacie do rozpoczęcia przygody

z waszym zespołem? Czy byłby to debiut

"Nothing Changes", album "Requiem",

a może najnowszy krążek "The Truth Behind

the Lies"?

Richard Sherrington: Uważam, że zawsze

powinno się zaczynać z ostatnim wydawnictwem

i wracać do początku. "The Truth

Behind Lies" jest sumą naszych poprzednich

wysiłków.

Gareth Harrop: Nowy album "The Truth

Behind Lies" jest z pewnością dobrym startem.

Jest agresywny i jednocześnie chwytliwy,

a sposób w jaki został napisany sprawia, że

śpiewam obecnie, to różnica jest olbrzymia.

To powiedziawszy, był to styl popularny w

tamtym czasie, więc wydawał się prawidłowym

kierunkiem. Album wydaje się zróżnicowany

stylistycznie, bo wiele utworów mogłoby

zostać zawarte na "Nothing Changes", ale

dwa lub trzy położyły fundament pod to, jak

brzmimy dzisiaj. Wciąż mam grymas na twarzy

słysząc wokale na tym albumie.

Gareth Harrop: Nasz pierwszy longplay

"Nothing Changes" był tak naprawdę miksem

pierwotnego thrashu w stylu kapel takich

jak Testament i Slayer, oraz rzeczy typu Machine

Head i Pantera. Jeśli podobają Ci się

nasze nowsze albumy, to możesz wrócić i posłuchać

początkowych zmagań zespołu próbującego

znaleźć swoje brzmienie. Jest na nim

parę klasyków - taki "Within Temptation"

wciąż jest grywany na koncertach, kiedy tylko

mamy na to ochotę.

"The Truth Behind the Lies" został nagrany

SOLITARY 81


przy współpracy z nowym/starym basistą,

Gareth Harropem. Richard, czy mógłbyś

powiedzieć coś więcej o współpracy z nim?

Richard Sherrington: Świetnie jest móc

znowu współpracować z Garethem. Nie widzieliśmy

się od lat, jednak od momentu, w

którym zaczął z nami ponownie grać próby,

czujemy się, jakby nigdy nas nie opuszczał.

Tutaj przekażę pałeczkę Garethowi, jednak

chciałbym podkreślić, że wniósł do nas coś,

czego brakowało na dwóch ostatnich albumach.

Gareth Harrop: Jako nastolatek w latach 90.

zacząłem chodzić na koncerty, a mój przyjaciel

Matt zaczął mnie zabierać na występy kapeli

swojego kuzyna, Richa, o nazwie Solitary.

Zrobili na mnie ogromne wrażenie, chodziłem

więc wszędzie tam, gdzie oni grali. Kiedy

Matt w końcu dołączył do kapeli jako gitarzysta

prowadzący, ja zacząłem prowadzić korespondencję

i zajmować się sprzętem na występach.

Zacząłem trenować w moich własnych

zespołach w salce prób obok Solitary. Pewnego

dnia, po tym jak weszli do studia nagrywać

"Nothing Changes", dostałem telefon. To

byli oni. Mówili, że potrzebują basisty i że

nadałbym się. Ten telefon rozpoczął szalony

okres uczenia się zarówno materiału do nagrań,

jak i wczesnego katalogu ich utworów,

który składał się na godzinny set. Na szczęście

znałem już strukturę utworów całkiem dobrze,

stąd zajęło mi to tylko kilka tygodni, by

wszystko doszlifować, zanim zaczęliśmy nagrywać

bas i jeździć w trasy. Trzy kolejne lata

wypełniły niezliczone trasy, które graliśmy

weekendami, oraz ciągła praktyka po trzy -

cztery razy w tygodniu. W pewnym momencie

okazało się to męczące. Ze względu na

pracę we wczesnych latach 2000 wyprowadziłem

się z Preston, co poskutkowało opuszczeniem

przeze mnie zespołu. Wciąż jednak występowałem,

tym razem w moich własnych

kapelach, a jednocześnie śledziłem poczynania

Solitary. Niespodziewanie pod koniec roku

2018 (podobnie jak 20 lat wcześniej) dostałem

od nich telefon. Wspaniale było powrócić

do sali prób Solitary. Byłem pod wrażeniem

ich nowego studia. Zaczęliśmy grać i

wszystko od razu pasowało. Nasz perkusista

Roy doszedł parę lat wcześniej zanim opuściłem

zespół, tak więc jedyną osobą, z którą do

tamtej pory nie grałem, był gitarzysta prowadzący

Andy. Od razu przeszliśmy do pisania i

nagrywania demówek z nowym materiałem.

Mieliśmy zarezerwowanych kilka letnich festiwali

w Wielkiej Brytanii oraz w Europie kontynentalnej,

tak więc znowu rzuciliśmy się w

wir aktywności, tym razem na jeszcze większą

skalę. Inną różnicą pomiędzy tym okresem a

moim początkiem w Solitary było to, że nie

brałem udziału w pisaniu "Nothing Changes",

perkusja była też nagrana, więc dawniej

wszystko sprowadzało się do nauki. Jednak

tym razem mogłem dodać więcej od siebie do

procesu nagrań i napisać moje własne motywy.

Nowoczesna technologia umożliwia pracę

nad pomysłami w domu i szybkie dzielenie się

nimi z innymi. Jest to użyteczne. Reszta pozostaje

kwestią nauczenia się materiału w sali

prób i dopracowania go.

Co jest w ogóle z basistami w waszej kapeli?

Foto: Solitary

Z tego co czytałem na Metal Archives, pięć

na dziewięć zmian w kapeli dotyczyło stanowiska

basisty. Czy to jest czysty przypadek?

Richard Sherrington: Myślę, że to jest kwestia

tego, że bycie w zespole wymaga dużego

poświęcenia. Ja, Roy oraz Andy, zawszę dążyliśmy

do osiągnięcie tych samych celów, przyzwyczailiśmy

się do bycia w kapeli i byliśmy

przygotowani na wzloty i upadki, tak samo jak

zadawaliśmy sobie sprawę z kosztów utrzymania

grupy. W przeszłości mieliśmy wielu basistów

i pomimo tego, że podobało im się w

Solitary, często przytłaczało ich techniczne

zaawansowanie naszej muzyki lub koszta finansowe,

które musieli ponosić. Granie w lokalnym

barze w piątek wieczorem nie wpływa

na twoją pracę lub życie rodzinne, ale podróż

do Austrii już tak, a to drugie w naszym przypadku

było bardziej prawdopodobne.

Czy moglibyście opisać, jak powstał wasz

najnowszy album? Jak długo nad nim pracowaliście?

Richard Sherrington: Myślę, że zaczęliśmy

myśleć nad pomysłami na album pod koniec

roku 2018, wiedząc, że będziemy nagrywać w

2019r. Pracowaliśmy nad nimi intensywnie

przez sześć lub siedem miesięcy. To najkrótszy

okres czasu, w którym zdołaliśmy napisać

i nagrać cały album. Rok 2019 okazał się dla

nas naprawdę stresujący. Nasz management

powiedział, że musimy mieć album gotowy do

rozesłania po wydawnictwach na początku roku

2020, co wydawało się osiągalne w momencie

zawarcia umowy w roku 2018. Jednak

po tym dostaliśmy parę ofert z letnimi występami

w Europie oraz możliwość zagrania na

festiwalu Bloodstock. W rezultacie przeznaczyliśmy

kilka miesięcy na przygotowywanie

się do nich.

Gareth Harrop: Pre-produkcja wstępnych

wersji utworów zaczęła się zanim ukończyliśmy

komponowanie całego materiału. Rich po

ukończeniu swoich wersji przesyłał je od razu

do Simona, potem my je dostawaliśmy i dopracowywaliśmy.

Ze względu na to, że perkusja

jest instrumentem najbardziej czasochłonnym

i kosztownym do nagrania w stosunku do

ceny całej sesji, zdecydowaliśmy się nagrać ją

w naszym studiu. Z Rayem, Andym i Richem

spędziliśmy nad nią sporą ilość czasu. Kiedy

przyszedł moment na gitary, Simon sprawił,

że gitarzyści używali swoich wzmacniaczy

Engl wraz z kemperami, tworząc w studio naprawdę

potężną ścianę dźwięku. Bas był bardzo

surowy. Grałem przez pełny zestaw Ampeg

podkręcony tak głośno, że aż cały budynek

wibrował. Simon to wszystko połączył i

brzmiało to po prostu morderczo. Masywny

dźwięk gitar z w pełni obecnym basem - nie

muszę chyba wspominać, że nie mogłem być

bardziej szczęśliwy. Simon to legenda; przez

lata zrobił wiele różnych nagrań, które były

moimi ulubionymi. Naprawdę miałem frajdę

mogąc z nim nagrywać. Było coś szczególnego

w sposobie, w jakim nagrywa i miksuje niskie

tony - pomaga on uwydatnić sound tak, by

wszystko brzmiało potężnie, a jednocześnie

naturalnie i "prawdziwie". To jest jedna z tych

rzeczy, którą naprawdę wyróżniają się jego

produkcje. Myślę, że Rich miał najtrudniej w

studiu. Simon zmusił go do poszerzania horyzontów

wokalnych, co oczywiście wiąże się ze

sprzeczkami i stresem. Było parę nerwowych

sesji, ale Rich zawsze dawał sobie z tym radę

i w końcu wszyscy mogli się zrelaksować. Nic,

co jest coś warte, nie przychodzi łatwo.

Czym się różni "The Truth Behind the Lies"

od "The Diseased Heart of Society"?

Richard Sherrington: Uważam, że nowy album

w porównaniu do poprzedniego jest krokiem

naprzód, jeśli chodzi o jakość produkcji

i wykonanie. Utwory na "The Truth Behind

the Lies" są dłuższe. Pomimo tego, że poprzedni

album zawiera dziesięć utworów, ma krótszy

czas trwania niż nasz najnowszy. Obecnie

uznaliśmy, że mamy napisać bardziej zaangażowane

utwory, co jest spoko, ale tylko do

momentu, w którym potrzebuję napisać tekst,

ponieważ trzeba się przebić przez więcej sekcji.

Powiedziałbym, że utwory są bardziej

agresywne, ale również bardziej przystępne.

Simon przymusił mnie do zmiany podejścia

do śpiewu w porównaniu z poprzednim albumem,

a same utwory też są bardziej eksperymentalne.

Gareth Harrop: Nowy album wydaje się być

bardziej albumem dla mnie. Te utwory zostały

napisane razem i pasują do siebie. Naprawdę

lubię przedostatnią płytę, jednak bardziej wydaje

się ona składanką utworów do grania na

żywo. Oba albumy zostały wyprodukowane

przez Simona, ale ten brzmi potężniej oraz

82

SOLITARY


bardziej energicznie, agresywnie, naturalnie i

dynamicznie niż poprzednik.

Czy wasz najnowszy album został stworzony

z jednym motywem przewodnim? A może

jest raczej kolekcją różnych myśli bazowanych

na waszym doświadczeniu i inspiracjach?

Richard Sherrington: Nie jest to album koncepcyjny,

jednak wszystko obraca się wokół

wytrwałości i pokonywania własnych demonów.

Mam to szczęście, że nie zmagałem się z

problemami natury zdrowia psychicznego,

stąd nie pisałem tych utworów z mojego osobistego

doświadczenia. Było to jednak coś, co

chciałem napisać, ponieważ jest to bardzo widoczne

w obecnym społeczeństwie. Utwór tytułowy

stanowi jedyny wyjątek, który napisałem

w całości na temat Brexitu. Zdumiały

mnie otaczające mnie kłamstwa oraz to, jak

rasistowskie i chciwe wyrzutki naszego społeczeństwa

dążyły do powtórki mrocznych dni z

początku roku 1980. Zbliża się okres desperacji.

Czy "Truth Behind the Lies" jest bardziej o

tym, co ktoś czuje niż o tym, co ktoś widzi?

Richard Sherrington: Szczerze powiedziawszy

nie myślałem o tym tak głęboko, jednak

tytuł i grafika pokazują, że to co widzimy powierzchownie,

nie zawsze wydaje się tym,

czym jest. Myślę, że powinieneś zagłębić się w

album by odkryć znaczenie utworów, bo wiele

osób podczas tego zgłębiania się znajdzie rzeczy,

które z nimi współgrają. Prawda kryjąca

się za kłamstwem zarówno zawiera to, co czujesz,

jak i to co widzisz. Chciałbym, aby skłoniło

cię to do zastanowienia się, co kto do ciebie

mówi.

Co sądzicie o tym, że kłamstwo ma zawsze

w sobie ziarenko prawdy?

Richard Sherrington: Z tego co widzę, całym

sensem kłamstwa jest ukrycie realności sytuacji.

Na przykład drugi utwór "The Dark…

The Resilient" jest o kimś odpowiedzialnym za

wypadek, którego skutkiem była sytuacja zagrażająca

życiu poszkodowanej osoby (The

Resilient). Pierwszy wers określa perspektywę

ofiary oraz tego, w jaki sposób ona pokonała

ową sytuację. Drugi wers przedstawia zaś perspektywę

sprawcy (The Dark), to w jaki sposób

chce zaprzeczyć wydarzeniu oraz jego niechęć

do wzięcia odpowiedzialności za swoje

czyny. Refreny określają zaś to, w jaki sposób

obie strony, każda na swój sposób, są prześladowane

przez konsekwencje wypadku.

Gareth Harrop: Myślę, że najbardziej wiarygodne

kłamstwa są częściowo oparte na prawdzie.

A nawet kiedy nie są, to wciąż tkwi w

nich sugestia, co kłamca chciał ukryć, dzięki

czemu kłamstwo łatwo może się zdradzić.

Który utwór z najnowszego albumu jest was

najciężej zagrać?

Richard Sherrington: Nie jestem pewien, ponieważ

jeszcze ich nie śpiewałem ani nie grałem

(ze względu na lockdown). Myślę jednak,

że utwór tytułowy będzie cholernie ciężki. Już

był trudny do grania bez śpiewania, jednak

zobaczymy, jak to będzie wyglądało, kiedy

wreszcie wrócimy do koncertowania. Masa liryków

została napisana podczas pre-produkcji,

kiedy nie graliśmy prób, stąd mogą być

pewne elementy, przy których będę wręcz potrzebował

wspomagaczy. Zobaczymy.

Gareth Harrop: Cały nowy album jak do tej

pory jest najbardziej wymagającym materiałem

do zagrania. Jeśli jednak miałbym wybrać

jeden utwór, to wskazałbym nasz pierwszy

singiel, "Abominate". Są w nim pewne fragmenty,

po których wciąż miewam koszmary

odnośnie ich bezbłędnego wykonywania.

Kto i jak stworzył grafikę na "The Truth

Behind the Lies"?

Richard Sherrington: Udało nam się przekonać

Koota by wrócił z emerytury i stworzył

dla nas okładkę na EPki z okazji 25-lecia

"XXV" oraz na najnowszy album. Odpowiadał

on za wiele okładek brytyjskiego metalu we

wczesnych latach 90. Współpracowały z nim

kapele takie jak Saxon, The Exploited oraz

The Almighty. Na szczęście udało mi się z

nim spotkać i zapytać, czy byłby zainteresowany

powrotem do pędzla. Spodobało się mu

to co robiliśmy i z chęcią przystał na współpracę.

Jeśli chodzi o koncept okładki, wysłałem

mu demo z utworem tytułowym oraz z

Foto: Solitary

wszystkimi lirykami, które napisałem do tamtego

momentu, zaś on po prostu stworzył arcydzieło.

Uwielbiam, że za każdym spojrzeniem

na tą okładkę odkrywa się coś nowego.

Gareth Harrop: Oglądanie szkiców koncepcyjnych

Koota okazało się wspaniałym przeżyciem.

Kilka szkiców, które nam wysłał, wystarczyło,

by wzniecić w nas ekscytację. Niektóre

zamieściliśmy w teledysku do "Abominate".

Rzeczą, która naprawdę wywarła na mnie

ogromne wrażenie, było oko w centrum grafiki,

wyglądające naprawdę niezwykle. Żeby to

uzyskać, dosłownie stworzył on pełny fizyczny

model, który mógł potem odpowiednio

oświetlić i namalować jak prawdziwy obiekt.

Po prostu coś zdumiewającego.

Czy moglibyście wymienić kilka dobrych i

świeżych kapel thrash metalowych?

Richard Sherrington: Szczerze powiedziawszy,

przez to, że graliśmy koncerty przez ponad

dwanaście miesięcy, nie byliśmy w stanie

dokładnie poznać twórczości żadnej nowej

kapeli. Jednak powiedziałbym, że każdy powinien

sprawdzić album zespołu naszych

przyjaciół Sharpnel o tytule "Palace For The

Insane". Jest świetny, to jeden z głównych albumów

na mojej playliście podczas tych lockdownów.

A co sądzisz o najnowszym albumie Xentrix?

Richard Sherrington: Nagrałem wokale

wspierające do dwóch utworów na tej wersji,

na której śpiewał Chris Astley, stąd mam obie

wersje tego albumu. Naprawdę lubię to, co Jay

zrobił z tekstem "World of Mouth" - jest to

mój ulubiony utwór. Szczerze mówiąc, nie byłem

przekonany do oryginalnej wersji tego kawałka

i uważam, że Jay zrobił go lepiej. Jest to

ich najlepiej brzmiący album. Naprawdę cieszę

się, że Den i Stan prowadzili tą kapelę tak

dobrze, że w końcu stała się powszechnie znana

wśród metalowców. Zasługiwali na to.

Szkoda tylko, że tak ze 30 lat za późno. Poza

tym, gdyby nie oni, to pewnie z tobą bym nie

rozmawiał.

Co zamierzacie robić w 2021r?

Richard Sherrington: Obecnie naprawdę

ciężko cokolwiek planować. Szczególnie, że

nie wiemy, jak będzie wyglądał nasz kolejny

rok, jeśli chodzi o koncertowanie na żywo.

Wszystkie występy, które mieliśmy zaplanowane

na 2020r. zostały przeniesione na rok

2021. Zakładając, że powrócimy do jakiejś

"normalności", najprawdopodobniej zawitamy

do Europy. Jeśli nie, to po prostu zaczniemy

pracować nad kolejnym albumem i nagramy

kilka teledysków do utworów z tego albumu.

Gareth Harrop: Będę się modlił do dowolnego

bóstwa, które zwróci na nas uwagę oraz

pozwoli nam wyjść i zagrać kilka koncertów.

Koncertowanie jest częścią tego, kim jestem

jako muzyk. Nie mogę doczekać się powrotu

na scenę.

Jacek Woźniak

SOLITARY 83


HMP: Witam serdecznie z ramienia Heavy

Metal Pages. Jak Twoje samopoczucie we

współczesnym świecie?

Thomas Zeller: Dziękuję, wszystko w porządku.

Żyję i mam się dobrze. Mieszkam z moją

wspaniałą żoną w małej wiosce w południowozachodnich

Niemczech (niedaleko Freiburga).

Jak dotąd wirus mnie oszczędził. Dziękuję za

przeprowadzenie ze mną tego wywiadu.

Najważniejszym powodem moich pytań są

nadciągające dużymi krokami najnowsze reedycje

starych płyt MP. Powiedz na początek,

kto wpadł na pomysł, żeby Dying Victims

wydało kolejne, skoro tak naprawdę dosłownie

chwilę temu Repulsion Records zabierał

się za przypomnienie waszej muzyki?

Thomas Zeller: Obie wytwórnie miały ten sam

Monstrualny penis

Wokalista MP okazał się pierwszoligowym gadułą.

Wyczerpująco i z dbałością o szczegóły przybliżył

żywot grupy, ale też podzielił się kilkoma prawdziwie

archiwalnymi anegdotami. Chyba nie można wyobrazić

sobie lepszych odpowiedzi na przygotowane pytania!

Mam nadzieję, że muzyka MP po tym wywiadzie zyska szersze grono odbiorców,

bo na pewno zasługuje na większą uwagę. Także nie ma co zwlekać - zapraszam

na przepełnioną szczerością i humorem rozmowę z Thomasem Zellerem!

Thomas Zeller: Zostawiamy to profesjonalistom.

Ale oczywiście dostali ode mnie wszystkie

pliki i zdjęcia. I w obu wytwórniach zrobili to

bardzo dobrze!

Naturalnie takie wznowienia są też okazją do

wspomnień. Czy w przypadku tych ostatnich

reedycji mieliście okazję powspominać sobie

tamte sesje, tamten czas w historii MP i czy

są jakieś ciekawe anegdoty, oczywiście nadające

się do publikacji (śmiech)?

Thomas Zeller: Tak, oczywiście że są. Dnia 12

sierpnia 1986r, roku miał miejsce legendarny

występ telewizyjny na niemieckim kanale Sat1

w programie "Music Box". Fani MP do dziś

mają wspaniałe wspomnienia z tego programu.

Koncert był odtwarzany, ale po nim rzecznik

prasowy zespołu, czyli ja, został przesłuchany

przez gospodarza programu, Annette Hopfenmüller,

która była w tym czasie dziewczyną

słynnego niemieckiego piosenkarza Petera

Maffaya. Do tego wywiadu przed występem

należało przeprowadzić próbę dźwięku. Kazano

mi odpowiadać na pytania o czymkolwiek -

co mogłem wymyślić na miejscu - nawet jeśli to

były kompletne bzdury. Chodziło przede

wszystkim o to, by mówić bez przerwy, tak by

inżynier dźwięku mógł wprowadzić wszystkie

niezbędne poprawki. Podczas występu miały

być zadawane te same pytania, a mnie kazano

w międzyczasie wymyślać "prawdziwe odpowiedzi".

Oto, co się stało:

Annette Hopfenmüller: Drogi Thomasie.

Czy mógłbyś mi jeszcze raz wyjaśnić, co oznacza

wasza nazwa MP? Czy jest to skrót od…?

Thomas Zeller: Oczywiście, że jest to skrót.

Nazwa MP to skrót od Monstrualny Penis!!!

Co o tym sądzisz?

Annette Hopfenmüller: (z trudem powstrzymuje

się od śmiechu) Świetny pomysł, to pewnie

dlatego wasz perkusista biega w tych naprawdę

obcisłych spodniach, żeby szczególnie

dobrze było widać ten element. (Tak przy okazji,

Thomas Schneider wyglądał absolutnie

śmiesznie)

Thomas Zeller: Tak, tak właśnie musi być!!! (z

absolutnie poważnym wyrazem twarzy)

Annette Hopfenmüller: Cóż, Thomas, dlaczego

ktoś decyduje się grać heavy metal? (ledwo

może wydobyć z siebie słowa bez śmiechu)

Thomas Zeller: Jakieś dwa lata temu wypiłem

benzynę po pijaku i zatrułem się nią. To musiało

doprowadzić mnie do szaleństwa. Od tamtej

pory gram heavy metal.

Annette Hopfenmüller: A co z pozostałymi

dwoma muzykami? Dlaczego są na pokładzie?

Czy oni również pili benzynę?

Thomas Zeller: Nie, nie pili. Są częścią zespołu

tylko dlatego, że ich do tego zmusiłem.

Koniec próby. Reżyser spektaklu wyszedł ze

swojego pokoju śmiejąc się do łez i mówiąc, że

dźwięk był absolutnie świetny. Powiedział

nam, że już nagrał ten wywiad, że i tak nie da

się opowiedzieć wielu szczegółów ze swojego

życia w 2 minuty, i że te odpowiedzi były najzabawniejsze,

jakie kiedykolwiek słyszał. Nie

przestawał się śmiać i powiedział: "Wyemitujemy

ten wywiad dokładnie w ten sposób. Nie będziemy go

więcej nagrywać"... i tak się właśnie stało. Pomyśleliśmy,

że pomysł jest całkiem zabawny...

Program został wyemitowany kilka razy w ciągu

następnych tygodni. W międzyczasie przestaliśmy

myśleć, że to wszystko jest śmieszne,

ale było już za późno. Sprzedaż płyt znów poszybowała

w górę, ale na scenie wybuchł nowy

skandal. Nie wszyscy mieli takie samo poczucie

humoru jak reżyser programu. W Metal Hammer

ukazał się paskudny list od fana metalu.

Uważał on, że w wywiadzie chciałem się naśmiewać

z fanów metalu i był głęboko urażony.

Dla wielu jednak byłem bohaterem. Cytat z

Metal Hammera; "More fun in Heavy Metal" był

odtąd cytowany za każdym razem, gdy pisano

coś o MP. Z czasem jednak muzycy przestali

uważać to za zabawne, a raczej czuli się tym

skrępowani.

pomysł, jednak niezależnie od siebie. Właściwie

Repulsion Records chciało wydać płytę

rok temu, ale pandemia to uniemożliwiła. I tak

się składa, że oba wydania ukazują się w tym

samym czasie. Nie jest to problem, bo Repulsion

Records sprzedaje tylko w Ameryce Południowej,

a Dying Victims w pozostałej części

świata (śmiech)...

Czym będzie się różnić robota Dying Victims

od tego, co zrobiło Repulsion?

Thomas Zeller: Dying Victims i Repulsion

wykonali wspaniałą i bardzo profesjonalną pracę.

Różnice leżą głównie w książeczce i bonusowych

utworach. Dying Victims ma ich pięć, a

Repulsion wydało płytę z trzema dodatkowymi

kawałkami. W przypadku tej pierwszej dostępny

jest również winyl. Jestem zadowolony z

obu wytwórni.

Czy jako zespół byliście mocno zaangażowani

w ostatnie wznowienia czy oddaliście pole

fachowcom z wytwórni?

Foto: MP

Słuchając dwóch pierwszych albumów MP,

"Bursting Out" i "Get It Now", nie sposób

odnieść wrażenie, że duże piętno na tych numerach

odcisnął chociażby Accept. Domniemam,

że słuchaliście dużo takiego klasycznego

heavy. Co jeszcze kształtowało Was

jako muzyków w tamtym okresie?

Thomas Zeller: Tak, masz rację. Accept miał

na nas największy wpływ. Szczególnie dla naszego

gitarzysty Andy'ego Wolka. Na początku

Andy nawet podobnie wyglądał jak Wolf

Hoffmann. Inne wpływy pochodziły od AC/

DC, Judas Priest, Saxon, i oczywiście Motörhead.

Zanurzmy się w głęboką przeszłość. Może

pytanie banalne, ale na pewno odpowiedź

ważna - jak to się stało, że zająłeś się muzyką

i to akurat jej cięższą odmianą?

Thomas Zeller: Od wydania płyty AC/DC

"Dirty Deeds, Done Dirt Cheep" w grudniu

1976 roku w Niemczech byłem fanem hard

rocka. Trwało to do lata 1977 roku, kiedy to

wraz z najbliższymi przyjaciółmi założyłem

pierwszy hard rockowy zespół Cry. Wcześniej

nie graliśmy na żadnych instrumentach, ale

ćwiczyliśmy dzień i noc. Ja byłem basistą. Czy

wyobrażasz sobie, że w styczniu 1978 roku

mieliśmy nasz pierwszy koncert? Graliśmy na

prywatnym przyjęciu urodzinowym... Później,

w latach 80., stałem się fanem wszystkich

bohaterów "Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu".

Ale, naturalnie... To AC/DC było głów-

84

MP


nym powodem, dla którego zostałem muzykiem.

Ten pieprzony zespół zmienił moje życie!

Chciałbym zapytać o okładki wczesnych albumów.

Wyglądają bardzo oldschoolowo,

dziś może odrobinę kiczowato. Na pewno jednak

wpisują się w klimat heavy metalu lat 80.

Kto był pomysłodawcą i jak mają się do zawartości

muzycznej albumów?

Thomas Zeller: Jeden z moich najstarszych

przyjaciół - Peter Walter - był malarzem okładek

płyt. Oczywiście, dzisiaj powiedzielibyśmy:

"och, co za pieprzone kiczowate gówno", ale w latach

80. tego typu dzieła sztuki były normalne. Peter

zawsze sam wpadał na pomysły. W większości

przypadków nie ma żadnych odniesień

do tekstów.

Co skłoniło zespół do zmiany nazwy w 1992

roku na Melting Point?

Thomas Zeller: Było zbyt wiele zmian w zespole

i wokół niego. Gitarzysta i autor utworów

Paul Samson, który wcześniej pracował z takimi

gwiazdami jak Bruce Dickinson (Iron Maiden)

i Nicki Moore, z legendarnego zespołu

Samson, okazał się prawdziwym błogosławieństwem

dla nowo powstałego kwintetu. W przeciągu

zaledwie kilku miesięcy nowy album

Melting Point został skomponowany i nagrany

w nowo otwartym wówczas L-Sound Studio

w naszym rodzinnym Emmendingen. Był

to pierwszy album z nowym producentem, co

pociągnęło za sobą również zmianę wytwórni.

Szwabska wytwórnia Savage Records, oddział

firmy Online Productions, okazała się być

idealnym partnerem dla MP. Wszyscy zaangażowani

ludzie byli w podobnym wieku co muzycy

i motywacja była wysoka. W październiku

1992 roku "Melting Point" został wydany. W

ten sposób akronim MP nabrał dodatkowego

znaczenia, ponieważ nie postrzegaliśmy się już

jako "projekt", bo pierwotnie skrót znaczył Metal

Project.

Według źródeł MP jest zespołem aktywnym

od 1986 roku. Jednak ostatnią płytą studyjną

jest wspomniany wyżej krążek z 1992 roku.

Jest jakaś szansa na to, żebyście wrócili do

studia i napisali nowy, całkowicie premierowy

zestaw utworów?

Thomas Zeller: W ciągu ostatnich czterech

lub pięciu lat nagraliśmy kilka nowych utworów.

Zrobiłem to z Uwe Ulmem i Andym

Wolkiem - oryginalnymi członkami zespołu.

Nie jestem do końca zadowolony z tego materiału.

Wiem, że utwory muszą być lepsze niż w

latach 80. Nasi fani powinni usłyszeć, że rozwinęliśmy

się po tych wszystkich latach. Ale jesteśmy

na dobrej drodze i mam nadzieję, że w niedalekiej

przyszłości ukaże się nowy album.

Poniekąd może sytuacja epidemiologiczna na

świecie byłaby ciekawym tematem na warstwę

tekstową?

Thomas Zeller: Oczywiście, że tak. Mam swoje

przemyślenia na temat niektórych tekstów.

Zobaczymy, co jeszcze się wydarzy. To jest

straszna sytuacja dla wszystkich ludzi na

świecie.

W 1999 roku nakładem Shark ukazał się album

koncertowy. Rozumiem, że mimo braku

regularnych albumów graliście sporo koncertów.

Graliście chyba wtedy w całości pierwszy

album..?

Thomas Zeller: Tak, ale pozwól, że opowiem

Ci co się wydarzyło od wydania naszego ostatniego

studyjnego albumu "Melting Point". Na

początku 1995 roku nasza firma Online Productions

ogłosiła upadłość, co oznaczało koniec

wytwórni Savage Records. Trudno jest

uwierzyć, że nawet rzekomo oszczędni Szwabowie

zdołali zrujnować młodą firmę w ciągu

zaledwie kilku miesięcy. Zyski, na które liczyliśmy

i których tak bardzo potrzebowaliśmy,

nigdy nie nadeszły. Produkcja "Melting Point"

nie była tania i w dużej mierze została opłacona

przez muzyków i menadżera Waltera Holtfortha.

Po tym, jak organizator trasy koncertowej

na domiar złego zniknął z całym dochodem,

upadku MP nie dało się już zatrzymać.

Mimo to zespół do końca 1995 roku sporadycznie

koncertował, aby spłacić długi. Czasami

nawet graliśmy - głównie klasyki Deep Purple

- jako zwyczajny cover band pod nazwą Burn.

Dnia 11 listopada 1995 roku jako MP daliśmy

swój ostatni, pamiętny koncert, w beznadziejnie

przepełnionej sali koncertowej baru muzycznego

"Blume" w Emmendingen. Po nim zespół

rozpadł się na ponad cztery lata! Oryginalny

gitarzysta Andy Wolk i były basista Interims,

Wolfgang Nübling utworzyli nowy lineup

MP z Klausem Sperlingiem i mną na początku

1999 roku. Początkowo reunion miał

obejmować tylko jeden koncert (Czy to przypomina

ci Led Zeppelin?), ale jak to często bywa,

prawdziwie potężna reakcja naszych fanów

doprowadziła do kolejnych występów i zaczęliśmy

grać z większymi zespołami takimi jak

Chinchilla i Primal Fear. Nagrania z jednego

z tych koncertów z marca 1999 roku, który odbył

się w Backnang w Szwabii, zostały poddane

studyjnej obróbce i wydane jako "live" CD

"Bursting Out, Live & Loud". Wkrótce nowy/

stary zespół przekonał do siebie Axela Thubeauville

z Shark Records i wystarczyła chwila,

by MP powrócił z nowym albumem - w sam raz

na millenium. Nigdy wcześniej recenzje nie

były tak pozytywne, mimo że zespół grał tylko

swoje stare, poprawione utwory. Działalność na

żywo musiała być jednak zredukowana do minimum,

ponieważ Klaus Sperling był oczywiście

nadal w trasie po świecie z Primal Fear. I

tak - wydaje mi się, że zagraliśmy najwięcej

utworów z albumu "Bursting Out". Tytuł

"Bursting Out, Live & Loud" był pomysłem

Axela Thubeauville'a. Zespół po prostu chciał

być "Live & Loud" (dosłownie: żywy i głośny)!

Pewnie brakuje Wam kontaktu z fanami i koncertów.

Zresztą jak każdemu. Ciężko było się

jakoś "przestawić" z uwagi na sytuację z wirusem

czy akurat mieliście jakieś inne zajęcia

oprócz grania muzyki?

Thomas Zeller: Mam stałą pracę jako kierownik

imprez w banku we Freiburgu w południowych

Niemczech od 1982 roku!!! Cały zespół

pracował "półprofesjonalnie" od samego

początku! Więc nie mieliśmy żadnych problemów

finansowych. Dzięki Bogu - ale to jest kurewsko

okropna sytuacja. Jestem totalnie smutny

i, tak, bardzo brakuje mi kontaktu z fanami

- jak wszystkim innym....

Zastanawiasz się czasem, co mogło wpłynąć

na to, że MP nie jest dziś zespołem znanym

szerzej?

Thomas Zeller: Myślę, że nie pracowaliśmy

wystarczająco profesjonalnie! Nie byliśmy gotowi

rzucić naszej normalnej pracy. I to, paradoksalnie,

było najlepsze w tym wszystkim.

Przynajmniej mieliśmy normalny dochód! Ale

nigdy nie mieliśmy prawdziwego menedżera

lub agencji. To jest fakt: trzeba pracować profesjonalnie,

jeśli chce się odnieść sukces!

Z drugiej strony bycie grupą niszową jest w

jakiś sposób dobre. Przynajmniej mało ludzi

może powiedzieć, że się "sprzedaliście"

(śmiech)… A jak Ty oceniasz gdzie jest granica

przejścia na tak zwaną komercję?

Thomas Zeller: Większość naszych koncertów

była wyprzedana. Czasami mieliśmy ponad

1000 fanów w hali. Zdarzało się poprzedzać

takie zespoły jak Nazareth, The Sweet, Victory,

Girlschool, Samson, Axxis i Primal Fear.

Nie miało znaczenia, że należeliśmy do drugiej

czy nawet trzeciej ligi. Myślę, że z lepszym zarządzaniem

i większą wytwórnią na zapleczu,

moglibyśmy odnieść większy sukces.

Patrząc optymistycznie w przyszłość - macie

jakieś plany związane z MP w najbliższych

miesiącach albo latach czy raczej trudno mówić

o czymś bardzo sprecyzowanym?

Thomas Zeller: Jeśli pojawi się szansa na wydanie

nowego albumu, zrobię wszystko co w

mojej mocy, aby wrócić na scenę i zrobić małą

trasę. Jednak myślę, że będziemy musieli trochę

poczekać, aż ta pandemia się skończy...

No dobrze, zbliżając się do końca pytań chciałem

jeszcze poruszyć kwestię boksu "Complete

MP Songs" wydanego w liczbie 300 kopii w

2015 roku. Nadal takie wydawnictwo pozostanie

swoistym rarytasem czy może w jakiejś

przyszłości rozważacie podobny prezent dla

zagorzałych fanów czy maniaków gatunku?

Thomas Zeller: Box z kompletem utworów był

pomysłem GS-Productions w Moskwie.

Wiem, że to było bardzo drogie. Ale tak czy

inaczej - powtórzenie czegoś takiego może być

dobrym pomysłem. Poczekajmy i zobaczmy, co

się wydarzy. Najpierw jednak chciałbym nagrać

nowy album.

Koniec wywiadu zostawiam tobie - proszę o

jakiekolwiek przesłanie, dobre słowo czy cokolwiek

innego dla czytelników Heavy Metal

Pages!

Thomas Zeller: Czy wiesz, że pierwsze reedycje

"Bursting Out" i "Get It Now" zostały wydane

w Polsce? To było około 2006 roku. Jestem

pewien, że znasz Barta Gabriela. Jest on

wielkim zwolennikiem metalu w Polsce. I to on

sprawił, że oba albumy zostały wydane przez

Headbanger Records. Od tego czasu chcę odwiedzić

Polskę. Z zespołem lub bez. Mam nadzieję,

że to się spełni. Moim największym życzeniem

jest, żeby ten pandemiczny koszmar

się skończył. Wszyscy jesteśmy już tym zmęczeni.

To jest chyba najgorsza rzecz, jaka nam

się przytrafiła.

Dzięki serdeczne i życzę dużo zdrowia!

Thomas Zeller: Bardzo dziękuję za zainteresowanie.

Adam Widełka

Tłumaczenie: Joanna Pietrzak

MP 85


Iść własną drogą

Velvet Viper zamilkł na długo, ale po wznowieniu działalności grupy

Jutta Weinhold stała się nad wyraz aktywna, niemal co roku wydając płytę z nowym

materiałem. "Cosmic Healer" na pewno ucieszy zwolenników patetycznego

heavy z "wagnerowskim tonem", a jeśli komuś będzie mało, może też sięgnąć po

wznowienia klasycznych albumów Zed Yago, ale wydanych pod nazwą Velvet

Viper.

i Johannesem bardzo nas zainspirowało i doprowadziło

do powstania szybszych i bardziej

zwartych kawałków, ponieważ wiedzieliśmy,

że będą dobrze sprawdzać się na scenie. Kiedy

biorę gitarę i podkręcam wzmacniacz, często

przychodzą mi do głowy nowe pomysły. W

mojej głowie zawsze jest muzyka, którą wystarczy

odkryć i uporządkować.

wszystko ułatwił, bo z braku innych zajęć można

było skupić się na komponowaniu, pisaniu

tekstów?

Jutta Weinhold: Tak, nie pozostaje nic innego

do robienia. Nie ma koncertów, a moja praca w

szkole muzycznej z chórem gospelrockowym

również została wstrzymana. Piszę więc nowe

utwory i dużo czytam. W tej chwili "Pieśń lodu

i ognia" George'a Martina. Pięć grubych

tomów fantastycznej literatury (na dzień dzisiejszy).

Widziałam "Grę o tron" i podobało

mi się, ale książki są jeszcze lepsze.

Twórcza praca może być tutaj czymś w rodzaju

terapii, stąd istny wysyp nowych płyt?

Jutta Weinhold: Zdecydowanie. Tak mam od

kiedy straciłam prawa do nazwy Zed Yago.

Oto w skrócie smutna historia. Zed Yago założyłam

w latach 1985/86, do tego stworzyłam

jego koncept muzyczny. Mieliśmy w zespole

zasady demokratyczne. Kiedy problemy z ego

zniszczyły kapelę i chciałam kontynuować karierę

z innymi muzykami, niebo się nade mną

zawaliło: nie miałam żadnych prywatnych

praw autorskich do nazwy Zed Yago, więc nie

mogłam jej używać. Nazwa przypadła większości

zespołu, a ja byłam w mniejszości. Co za

tragedia. Straciłam córkę Latającego Holendra

i byłam zdruzgotana. Teraz odnośnie kreatywności.

Poświęciłam cały rok na pisanie,

czego efektem była książka "Córka Latającego

Holendra w poszukiwaniu straconej wyobraźni".

Ta twórcza praca powstrzymała mnie

od zostania alkoholiczką lub ćpunką. To było

moje wybawienie. Wiem, jak pomocna jest kreatywność,

ona zawsze pochodzi z wnętrza i nie

ma nic wspólnego z wpływami zewnętrznymi;

jest więc uzdrawiająca, dzięki czemu możesz

przetrwać zły czas.

HMP: Od momentu reaktywacji zespołu w

roku 2017 w ciągu czterech lat wydaliście już

trzy albumy Velvet Viper z premierowym materiałem.

Uznałaś, że nie ma co robić jakichś

sztucznych przerw, skoro ten metalowy ogień

i twórcza aktywność są wciąż w tobie tak silne,

a zespół nabrał wiatru w żagle?

Jutta Weinhold: Tak, zawsze piszę teksty i

myślę o nowych pomysłach - moja potrzeba

pracy nad wszystkim jest tym, czego potrzebuje

nasza muzyka. I właśnie w tym momencie

przychodzi mi do głowy dobry pomysł na tekst.

Źródła kreatywności są głębokie, zwłaszcza

jeśli chodzi o wyobraźnię, chociaż nie tylko.

Co ciekawe już kiedy rozmawialiśmy krótko

po premierze "The Pale Man Is Holding A

Broken Heart" to wspominałaś, że pracujecie

już nad kolejnym albumem - zmora wielu innych

muzyków, to jest blokada twórcza, jakoś

ci nie dokucza?

Jutta Weinhold: Nigdy nie miałam blokady

podczas pisania i rozmyślaniu o muzyce. To

determinowało moje życie od ponad 50 lat.

Muzyka to nie tylko hobby. Traktuję to poważnie

i to moja praca. Zawsze, gdy odkrywam

jakiś temat, myślę: "OK, muszę to przedstawić

naszym znajomym i fanom". Po co mam szukać z

pasją, jeśli nie mogę pokazać ludziom tego, co

znalazłam? Niestety, moje teksty nie są tak

intensywne, jak bym chciała. Oczywiście zawsze

staram się pisać je uczciwie i z całą odpowiedzialnością

za efekt końcowy, ale czasy

się zmieniają, a my się do nich dostosowujemy.

Holger Marx: Zanim uderzył w nas Covid,

graliśmy regularnie koncerty, a granie z Michą

Foto: Volker Wilke

Wydaje mi się, że bez akcesu Holgera i jego

udziału w tym wszystkim nie byłoby to możliwe

- z takim utalentowanym gitarzystą, a

do tego sympatycznym człowiekiem, pracuje

się szybko i łatwo, co tylko odbija się na jakości

powstałego materiału?

Jutta Weinhold: Tak, Holger był pozytywnym

odkryciem. Spotkałam go w 2015 roku i

od razu poczułam, że razem możemy ponownie

sprowadzić Velvet Viper na scenę. Ma wszystko

o czym wspomniałeś. Jest młody i bardzo

utalentowany. Nawiasem mówiąc, cały zespół

jest o połowę młodszy ode mnie. Holger pilnuje

aktualności muzycznych. To daje mi dostęp

do nowych zespołów i nowych metalowych stylów.

Każdy do kompozycji dokłada własną kreatywność.

To dobrze, bo czerpię z tego inspirację

i wydaje mi się, że nie trzymam się starych

pomysłów.

Holger Marx: Nie wiem, czy jestem sympatyczny

i młody (śmiech), ale Jutta i ja mamy podobne

przemyślenia na temat tego, czym jest

dobra kompozycja i jakie elementy mogą być

częścią naszej muzyki. Nie musimy rozmawiać

o naszym stylu, ani o tym, jaki na przykład rodzaj

perkusji mógłby pasować do danego utworu.

Po prostu to wiemy.

Lockdown, paradoksalnie, chyba wam to

Myślicie, że ten pandemiczny kryzys jest jednocześnie

szansą na jakiś nowy początek,

nie tylko w kontekście muzyki, bo wiele spraw

ulegnie przecież ogromnym zmianom?

Jutta Weinhold: Zobaczymy, co stanie się z

ludzkością, jak sprawy się rozwiną. Mam nadzieję,

że uda nam się opanować chorobę. Cokolwiek

innego byłoby smutnym przebudzeniem.

Literatura mówi: na każdym końcu jest

też początek. Jest w nas cierpliwość i jeszcze

więcej nadziei.

Holger Marx: Obawiam się, że wiele rzeczy w

tej chwili przepada i już nigdy nie wróci. Wiele

osób z branży muzycznej podejmuje różne prace

i tak naprawdę przestaje być muzykami.

Wyrządzone szkody staną się widoczne, gdy

dotrzemy do końca, ale nic nie będzie już takie

jak wcześniej. Przerwa trwa już za długo.

Przy tak sprecyzowanym stylu, jaki reprezentuje

Velvet Viper, pisze się kolejne utwory łatwiej

czy przeciwnie, jest trudniej, bo staracie

się unikać powtórzeń, schematycznych rozwiązań

charakterystycznych dla zespołu?

Jutta Weinhold: Zawsze chcę tworzyć muzykę,

która odpowiada mojej mentalności i koniecznie

musi wyłonić się z niej coś oryginalnego.

To jest dla mnie bardzo ważne. Fakt, że niektóre

rzeczy nieświadomie powtarzają się, to po

tylu latach dotyka każdego.

Holger Marx: Kiedyś bardziej uważałem, żeby

nie tworzyć materiału, który jest trochę podobny

do innych kawałków, ale to automatycznie

prowadzi do bardziej interesujących lub nowatorskich

utworów. Teraz po prostu gramy kawałki

tak, jak powinny brzmieć. Czasami są

one w dziwnych podziałach, jak na przykład

"Sassenach", który jest w metrum 5/8, ale gen-

86

VELVET VIPER


eralnie dość często próbujemy i testujemy różne

rytmy, ponieważ po prostu to jest to, co

chcemy grać. Z tekstami i głosem Jutty nasze

kompozycje i tak są wyjątkowe, choć nigdy nie

są spontaniczne.

"Cosmic Healer" bardzo według mnie zyskał

na tym, że podstawowe ślady nagraliście w

studio na żywo - skąd taki pomysł? To rezultat

znużenia nowoczesną technologią, chęć

powrotu do dawnych czasów i organicznego

brzmienia, kiedy naprawdę trzeba było umieć

grać, żeby zarejestrować płytę?

Holger Marx: Właśnie zdaliśmy sobie sprawę,

że "nowoczesne" sposoby nagrywania z odtwarzaniem

do ścieżki w oprogramowaniu ułatwiają

nagrywanie inżynierowi, ale nie jest to dobre

dla samej muzyki. Czasami kompozycja wymaga

niewielkich różnic w tempie i po prostu brzmi

lepiej, gdy faktycznie grasz utwór od początku

do końca bez kopiowania i wklejania

poszczególnych części. Kiedy dobrzy muzycy

grają razem, kreują specjalny rodzaj energii,

która może się zgubić przy zbyt dużej liczbie

komputerów i edycji.

Ponownie zaprosiliście do studia kilkoro gości,

wokalistów i instrumentalistów, choćby

klawiszowca Axela Rudiego Pella Ferdy'ego

Doernberga - to wszystko w celu podrasowania

poszczególnych kompozycji, nadania im

wyjątkowego charakteru?

Jutta Weinhold: Czasami używamy w tle brzmienia

keyboardu. Tym razem o wykonanie tej

pracy poprosiliśmy Ferdy'ego. O wsparcie przy

chórkach poprosiliśmy dwóch przyjaciół, Holgera

i Johannesa. Po prostu lubię męskie głosy.

Holger Marx: Ferdy zna wszystkie możliwe

brzmienia dla metalu, gra metal od bardzo dawna.

Klawisze mogą wzmocnić atmosferę

utworu i czasami lepiej prezentują harmoniczną

strukturę kompozycji niż w przypadku

wykorzystania samych gitar.

Tworzycie mroczną, monumentalną muzykę,

czerpiącą zarówno z różnych odmian ciężkiego

rocka, jak też i muzyki klasycznej - to atut

o tyle, że efekt końcowy waszej pracy jest

interesujący nie tylko dla fanów tradycyjnego,

ale też power czy epickiego metalu, dzięki czemu

zyskujecie szerszą rzeszę odbiorców?

Jutta Weinhold: Nie myślę za bardzo o tym,

który styl daje nam więcej odbiorców. Piszemy

utwory i jeśli spodobają sie nam, to je produkujemy.

Osobiście nie uważam wielu szuflad w

heavy metalu za zbyt korzystne, ponieważ tak

naprawdę chodzi o podstawową muzykę metalową.

Ale prawdopodobnie tylko ja tak myślę.

Holger Marx: Kiedy twoim głównym celem

jest zdobycie naprawdę dużej publiczności,

prawdopodobnie w ogóle nie grasz heavy metalu.

Ale jest tak wiele różnych gatunków metalu,

od Nightwish do Mastodon, od Volbeat do

Lamb Of God... myślę, że w tej chwili nie ma

jednego stylu, który pomógłby ci komercyjnie

sam z siebie.

Kiedy w połowie lat 80. zaczynałaś na dobre

swoją przygodę z metalem (wcześniejszego

epizodu z Breslau nie liczę, bo tam pojawiłaś

się niejako awaryjnie, zastępując Frau Lehmann),

nie wyglądało to tak samo, scena była

bardziej podzielona i przeciętny fan lżejszego

grania zwykle nie słuchał Zed Yago czy Running

Wild i na odwrót - pod tym względem

jest obecnie zdecydowanie lepiej, na czym zyskują

i fani, i zespoły?

Jutta Weinhold: To samo dotyczy dnia dzisiejszego,

jak już wspomniałam odnośnie muzyki.

Musisz iść własną drogą, niezależnie od

aktualnych wyznaczników. O sukcesie decyduje

wyłącznie społeczność metalowa.

Holger Marx: Musisz przedstawić swoje kompozycje

w wiarygodny sposób. Kiedy ktoś gra

muzykę, którą się tak naprawdę nie interesuje,

ludzie to zauważą. Metal zawsze był muzyką

outsiderów, czasem mniej, czasem bardziej.

Prawdziwi fani metalu zawsze będą słuchać

metalu, to po prostu sposób na życie.

Skąd pomysł na akustyczną wersję utworu

"Götterdämmerung", znanego z poprzedniej

płyty, tylko na gitarę i głos? To jednorazowy

eksperyment, czy może zapowiedź całego albumu

akustycznego?

Jutta Weinhold: Przez rok mieliśmy dużo czasu

by pozostać w formie, mój głos wciąż nie

rdzewieje. Holger i ja zaplanowaliśmy projekt

akustyczny: Acoustic Pilgrimage. Na gitarze

akustycznej gramy kompozycje Zed Yago i

Velvet Viper. To bardzo dobry, znaczący sposób

na spędzenie czasu. Ciekawe jest również,

które utwory można odtworzyć akustycznie, a

Foto: Volker Wilke

które nie. Myślę, że w przyszłości będą dozwolone

małe koncerty klubowe, na których będzie

można celebrować naszą akustyczną pielgrzymkę.

Holger Marx: Wpadliśmy na pomysł bardzo

małych, akustycznych koncertów i nagraliśmy

"Götterdämmerung" głównie po to, by móc ocenić

ten pomysł. Ale potem ta wersja naprawdę

nam się spodobała i skończyła na albumie.

Niezmiennie też dbasz o to, żeby podsuwać

fanom ciekawe teksty i teraz jest podobnie, bo

zabieracie nas tym razem choćby do starożytnego

Egiptu, w towarzystwie tamtejszych

bogów, ale i Kleopatry, w pewnym sensie też

bogini - dla Marka Antoniusza na pewno?

Jutta Weinhold: Tak, wiesz, lubię pisać o legendach,

mitologii, literaturze, poezji i oczywiście

fantazji. To najlepsze tematy dla metalu.

Świetna muzyka wymaga wspaniałych słów.

Dla "Cosmic Healer" pierwszym wyborem była

mitologia egipska. Opowiada on o Izydzie,

matce mężczyzn. Była wielce czczona i była

jedną z najpiękniejszych bogiń. Gdy tylko wymyśliłam

ten tekst, Holger zauważył, co następuje:

"Hej, Jutta, Izyda nie jest obecnie tak silna,

ponieważ na Bliskim Wschodzie robią naprawdę złe

rzeczy. Rozumiesz!". Więc znaleźliśmy alternatywę

jako tytuł kawałka. Mój osobisty stosunek

do życia również całkowicie pasuje do tego

utworu, ponieważ wszyscy mamy więcej siły i

energii, niż myślimy, a to skądś pochodzi.

"Holy Snake Mother" opowiada za to moją historię

Velvet Viper, zainspirowaną samobójstwem

Kleopatry. Uwielbiam opowiadać historie.

Holger Marx: Nakręciliśmy teledysk z Kleopatrą

i naprawdę fajnym wężem, wkrótce będzie

dostępny w YouTube.

Patetyczny "Let Metal Be Your Master" brzmi

z kolei niczym prawdziwa deklaracja - to

miał być utwór tego typu, a do tego też hymn,

idealny na koncerty, do wspólnego śpiewania

z fanami?

Jutta Weinhold: Jesteśmy częścią wszystkiego,

czego kiedykolwiek spotykamy w naszym

życiu. Podjęłam właściwą decyzję w 1985 roku,

przerzucając się z rocka na metal. Do dziś nie

żałuję tej decyzji. Uwielbiam heavy metal, a

"Let Metal Be Your Master" to podziękowania

dla najbardziej lojalnych fanów na świecie.

Holger Marx: Tekst Jutty do tego kawałka jest

tak metalowy, że utwór nie może być niczym

innym niż tym, czym się stał.

Teraz o czymś takim możemy tylko wszyscy

pomarzyć - kiedy zagraliście ostatni koncert i

jak zapatrujesz się na to, że kolejne mogą

odbyć się nawet nie w przyszłym roku, a nawet

jeszcze później? Branża przetrwa taką

kilkuletnią stagnację, skoro to koncerty dawały

muzykom i nie tylko, gros dochodów?

Jutta Weinhold: Powiedziałeś, że możemy

tylko pomarzyć. Ostatni koncert Velvet Viper

odbył się 6 marca 2020 roku na Full Metal Festival

w Niederjossa w Niemczech. Mamy nadzieję,

że wkrótce wrócimy na scenę. Niestety

wszystkie nasze koncerty zostały odwołane i

przełożone.

Holger Marx: Jak wspomniano wcześniej,

wielu zespołów (i klubów, promotorów, serwisów

sprzętowych itp.) już nie będzie, kiedy

koncerty będą ponownie możliwe. Minie dużo

czasu, zanim wyrządzone szkody zostaną zapomniane.

VELVET VIPER 87


Niedawno dyskografia Velvet Viper wzbogaciła

się o dwie kolejne płyty, "From Over

Yonder" i "Pilgrimage". To zremasterowane

albumy, wydane oryginalnie w latach 80. pod

nazwą twego poprzedniego zespołu Zed

Yago - domyślam się, że doszło do tego, ponieważ

przed laty utraciłaś prawa do tamtej

nazwy?

Jutta Weinhold: Tak, straciłam prawa do

nazwy, ale nadal mam wszystkie prawa do

kompozycji. Tak więc w zeszłym roku zdecydowaliśmy

z naszą wytwórnią Massacre Records

wydać remaster obu albumów Zed Yago,

w tym bonusowe utwory. Minęło już ponad

33 lata i wiele osób prosiło mnie o przypomnienie

tych utworów. Dlatego użyliśmy nazwy

Velvet Viper. Alex Krull naprawdę wykonał

dobrą robotę. I mam dobre przeczucie, że moje

kawałki Zed Yago powróciły tu i teraz.

Nie wydaje ci się, że jest to zabieg dość kontrowersyjny,

bo dla starszych fanów, takich

jak ja, owe płyty są nierozerwalnie związane

z nazwą Zed Yago i oryginalnymi okładkami

- nie było szansy na ich reedycję pod poprzednim

szyldem i w dawnej szacie graficznej?

Jutta Weinhold: Nie mogłam użyć nazwy i

nie chciałam też mieć problemów z używaniem

okładek, więc mieliśmy tylko taką szansę, aby

wydać te wszystkie kawałki. Tu chodzi przede

wszystkim o muzykę. Przepraszam tych, którym

te zmiany nie przypadły do gustu, ale nie

było innego wyjścia.

Jak więc doszło do tego, że można było je wydać

pod nazwą Velvet Viper, a Jimmy Durand,

z którym raczej nie darzycie się sympatią,

ujrzał swe nazwisko na płytach twego

obecnego zespołu?

Jutta Weinhold: Oczywiście wszyscy zaangażowani

w obie produkcje są wymienieni z nazwiska.

To był zespół. Nie będę wchodziła w

dalsze szczegóły dotyczące jednego z byłych

muzyków.

Możemy więc zapomnieć o jakimkolwiek pojednaniu,

choćby przy okazji okolicznościowego

reunion z okazji 35-lecia powstania zespołu,

które Zed Yago powinien obchodzić w

ubiegłym roku - koncentrujesz się obecnie na

Velvet Viper, a te reedycje nieodwołalnie

zamknęły temat przeszłości?

Jutta Weinhold: Zmarł nasz perkusista "Bubi

the Schmied", głownie dlatego nie może dojść

do ponownej reaktywacji Zed Yago. Velvet

Viper jest jego następcą, tu i teraz. Wraz z

Holgerem Marxem nadajemy kierunek marszu

Velvet Viper. Na koniec do wszystkich

czytelników i utalentowanych ludzi: muszę to

powtórzyć! Każdy powinien tworzyć muzykę

odpowiadającą jego mentalności. Muzyka powinna

być najważniejsza w twoim życiu. Nie

kopiuj innych zespołów ani utworów. Zawsze

bądź sobą, a osiągniesz to, że ludzie polubią

dokładnie to, co robisz, muzykę, którą grasz.

Tylko w ten sposób rock i metal przetrwają.

Nasza muzyka to coś więcej niż tylko konsumpcja

czy biznes, buduje wartości, które są teraz

praktycznie zagubione w naszym materialnym

świecie. Wspieraj więc lokalne zespoły, chodź

do klubów i poświęć trochę czasu na zrozumienie

ich muzyki i tekstów. Bądźcie zdrowi. Muzyka

jest najlepsza!

Jeśli fani tego będą chcieli

i wytwórnia tak powie

Attika wydała w lutym całkiem fajną płytę po trzydziestoletniej

przerwie "Metal Lands". Wokalista Robert VanMart nie przykłada jednak

wagi do tego, co pisze się o muzyce, gdyż, jak sam przyznaje, nie kupiłby

żadnej płyty, gdyby czytał recenzje. To się nazywa mieć niezależny gust i

robić swoje, nie oglądając się na innych. Szkoda tylko, że nie opowiedział

nam więcej o powrocie Attika. Szczerze mówiąc, lepiej wyjdziecie przeznaczając

pięć minut na sprawdzenie nowego clipu Attika na YouTube, niż

czytając poniższy wywiad, dlatego, że praktycznie nic się z niego nie

dowiecie. Na wspomnianym serwisie znaleźć można m.in. oficjalne lyric

video do tytułowego utworu nowej płyty. Dobrze zaprezentowany tam

został heavy metalowy charakter płyty, chociaż Attika ma bardziej

chwytliwe i ciekawsze nowe kawałki. Jeśli ten klip Wam odpowiada, to

zaopatrzcie się w nową płytę i tyle. W przeciwnym razie, nic straconego.

HMP: Czy jesteś gotowy, aby ponownie

stawić czoła cieniom upadłych imperiów, tak

jak robiłeś to ponad 30 lat temu?

Robert VanMart: Hell yeah, do dzieła.

Attika to klasyczny US metalowy zespół,

który istniał w latach 1983 - 1996, a następnie

powrócił w 2018 roku z Tobą na wokalu oraz

z perkusistą Jeff'em Patelski'm jako oryginalnymi

członkami. Czy czujecie tą ciągłość, że

nowa Attika oraz stara Attika to wciąż ten

sam zespół? Czy w ogóle utożsamiacie się z

tamtym okresem?

To ten sam zespół. Na każdym naszym albumie

grał inny basista, a poza nim obecny skład

jest taki sam jak od 1994 roku (gitarzysta Bill

Krajewski dołączył po przedostatnim "When

Heroes Fall, wydanym w 1991r. - przyp. red.).

Jaki jest Wasz stosunek do krytyki materiału

nagranego przez Was w poprzednim wcieleniu

Attika?

Cóż, zupełnie nie przejmuję się tym, co czytam

o jakiejkolwiek muzyce. Sprawdzam audio

clip, utwór, itp. Gdyby krytyka miała jakiekolwiek

znaczenie, to nie posiadałbym ani

jednej płyty w swojej kolekcji.

To w sumie ciekawe, że zbierasz tylko te płyty,

które otrzymują negatywne recenzje w

prasie. Niektórzy nazywają dwie pierwsze

płyty Attiki "legendarnymi". Co myślisz dzisiaj

o "Attika" (1998) oraz "When Heroes

Fall" (1991)?

Myślę, że dają radę. Zawsze staraliśmy się, aby

teksty naszym utworów nie były ulokowane w

swoim czasie, tak aby się nie przedawniły.

Pure Steel Records wznowił "When Heroes

Fall" w 2019, ale nie (jeszcze?) "Attika". Czy

będziecie może chcieli nagrać te utwory jeszcze

raz, tak aby nowy line-up nadał im

współczesne brzmienie?

Naprawdę nie wiem. Jeśli fani będą tego chcieli

i wytwórnia tak powie, to rozważymy ten

pomysł.

Jak wyglądała Wasza aktywność muzyczna

pomiędzy 1996 a 2018 rokiem? Wydaje sie, że

pozostaliście nie tylko w formie, ale też staliście

się lepszymi kompozytorami i wykonawcami?

Mogę tylko powiedzieć o sobie, że śpiewałem

z rozmaitymi muzykami. Każdy z nich czegoś

mnie nauczył i pozwolił wzbić się na wyższy

poziom.

Dziwne, że Metal Archives o tym milczy.

No dobra, a jak zwerbowaliście nowego basistę

Dana Rubela?

To była prosta decyzja, dlatego że znaliśmy go

jeszcze z lat dziewięćdziesiątych.

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

Foto: Kevin Roberts

88

VELVET VIPER


Nazwiska Waszego gitarzysty Bill Krajewski

oraz perkusisty Jeff Patelski, nakazują

mi zapytać, czy mają oni jakieś szczególne

relacje z Polską?

Myślę, że to tylko polskobrzmiące nazwiska.

Pierwsze show po powrocie jako Attica, zagraliście

podczas Up The Hammer Festival

w 2018r. Czy to był pomysł na tylko jeden

występ, a może od razu mieliście ambitniejszy

plan na regularną działalność?

Byliśmy zaskoczeni, że w ogóle nas zaproszono

na ten festiwal. Nic nie planowaliśmy.

Co ciekawego mógłbyś nam opowiedzieć o

komponowaniu i nagrywaniu "Metal Lands"?

Czy jest to efekt starań każdego z Was?

Jaka atmosfera panowała w studiu? Nagrywaliście

wspólnie na setkę, czy każdy instrument

oddzielnie?

To efekt wysiłku całego zespołu. Wszyscy mają

jednakowy wkład w cały album. Każdy z

nas był obecny podczas nagrań perkusji. Pozostałe

instrumenty nagrywaliśmy oddzielnie, w

miarę jak czas nam na to pozwalał.

Moim ulubionym utworem z "Metal Lands"

jest "Like A Bullet", dlatego że jest jednocześnie

agresywny i mocno zapadający w pamięć.

Odnośnie tekstu tego kawałka, czy

jakaś konkretna laska doprowadziła któregoś

z Was do szału do tego stopnia, że postanowiliście

zadedykować jej cały utwór?

(śmiech) Nie, to czysta fikcja.

Jesteście politycznie zaangażowani w lirykach.

Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem,

że niewiele światowych wydarzeń dzieje się

przypadkowo, dlatego że większość grubych

spraw jest uprzednio planowanych przez polityków

z premedytacją? Czyż nasz świat

nie byłby lepszym miejscem do życia dla każdego,

gdyby nie nadużycia polityków?

Coś w tym jest. Ja to widzę tak: światowi politycy

są bezużyteczni. Wprawdzie potrzebujemy

reguł i prawa do życia w rozwiniętym świecie,

ale nie potrzebujemy płacić ludziom za to,

że walczą między sobą jak dzieci. Swoją drogą,

politycy to okropny wzór do naśladowania dla

dzieci.

Kończycie album kawałkiem "One Wish".

Jakie byłoby Wasze jedno marzenie odnośnie

przyszłości Attika?

Mam nadzieję nagrać więcej płyt. Poza tym,

super byłoby zrobić trasę koncertową, podczas

której moglibyśmy poznać wielu metalowców.

Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla polskich

fanów?

Foto: Kevin Roberts

Dzięki za wywiad i za Wasze zainteresowanie

Attiką. Keep the horns up! Zachęcamy wszystkich,

abyście szepnęli promotorom, ludziom

z radia i z magazynów, że chcecie więcej Attika!

Możliwe, że dzięki Waszej pomocy, będziemy

mogli się zobaczyć na koncercie w

Polsce.

Sam O'Black

ATTIKA 89


Hołd

Marta Gabriel to już uznana marka w świecie heavy metalu. Prawda jest

jednak taka, że Marta bardzo ciężko pracuje, żeby tę markę budować. W dobie

pandemii, gdy wielu artystów po prostu się zatrzymało czekając na lepsze czasy,

wygrywają Ci, którzy mimo przeciwności losu, twardo idą do przodu. I Marta

właśnie idzie, ba, pędzi do przodu. Dopiero co na naszych łamach rozmawialiśmy

o nowym albumie jej macierzystej formacji, Crystal Viper, a już rozmawiamy znowu,

tym razem na temat solowej płyty wokalistki. Płyty, dodam, dość specjalnej,

bo stanowiącej hołd dla kobiecych głosów w heavy metalu. Jeśli chcecie dowiedzieć

się nieco więcej na temat metalowych królowych, kreatywności i o tym, komu

w metalu można więcej - zachęcam do lektury!

HMP: Cześć Marta! Nowa płyta Crystal

Viper, inicjatywa Rock Out Sessions, dołączenie

do Blazon Stone a teraz solowy album!

Wygląda na to że pandemia wykrzesała

z Ciebie nowe pokłady energii twórczej!

(śmiech)

Marta Gabriel: Cześć! I tak i nie, generalnie

nie należę do osób, które lubią siedzieć bezczynnie.

Od kiedy pamiętam, prawie każdą

wolną chwilę spędzałam nad czymś kreatywnym

- zawsze w moim pobliżu znajduje się

albo jakiś instrument albo sprzęt do nagrywania.

Ale fakt, pandemia chwilowo wykluczyła

granie koncertów, więc mam dużo więcej czasu

na inne projekty.

Przyznam szczerze, że urzekł mnie pomysł

płyty-hołdu dla śpiewających, metalowych

dziewczyn. Opowiesz mi skąd wziął się taki

pomysł?

Od dawna wiedziałam, że prędzej czy później

nagram płytę solową, zresztą kilka razy dostałam

już taką ofertę od różnych wytwórni płytowych.

Uwielbiam zarówno grać i nagrywać

własne utwory jak i covery. Jest cała masa

świetnych utworów innych wykonawców, które

chciałabym nagrać, ale nie wszystkie pasują

do Crystal Viper. W pewnym momencie

wszystkie te wątki, czyli płyta solowa, chęć nagrania

coverów, i do tego koncept płyty hołdu

dla moich ulubionych wokalistek, spotkały się

w jednym miejscu, i tak właśnie powstał pomysł

nagrania płyty "Metal Queens".

Bardzo podoba mi się dobór utworów i wykonawców.

Opracowałaś jakiś klucz wg którego

dobierałaś utwory i płyty z jakich pochodzą?

Nie, nie było żadnego klucza ani schematu, po

prostu zrobiłam listę moich ulubionych zespołów

z wokalistkami, a potem listę utworów,

które chciałabym nagrać. Sprawdzaliśmy

po kolei wszystkie utwory: jak zabrzmią z moim

głosem, czy muszę zmieniać tonację czy

mogę śpiewać w oryginalnej, i tak dalej. Drogą

eliminacji doszliśmy do listy 10 utworów, bo

podstawowym formatem miał tu być winyl, a

wersja CD dostała bonus track.

Płyta brzmi świetnie i faktycznie, jest to

swego rodzaju metalowy monolit. Słucha się

jej z wielką przyjemnością! Z tego co wiem,

w nagraniach wspomogli Cię gitarzysta Eric

Juris i perkusista Cederick Forsberg, czyli

koledzy z Crystal Viper. Mam wrażenie że

pod względem współpracowników, osiągnęłaś

bezpieczną stabilizację i masz obok siebie

ludzi, którzy zawsze sprawią że Twój materiał

będzie brzmiał pierwsza klasa!

Tak, obecny skład Crystal Viper to bardzo

dobrzy muzycy, z którymi świetnie się rozumiem.

Płyta "Metal Queens" została nagrana

w prawie takim samym składzie co ostatni

album Crystal Viper - aczkolwiek nie można

powiedzieć, że obie płyty brzmią tak samo,

chyba zresztą jedyne podobieństwo to mój

głos. I Eric i Cederick bez większych problemów

dostosowali swój styl gry właśnie do tego

co było potrzebne płycie "Metal Queens", są

bardzo elastyczni.

Sięgnęłaś na tej płycie po taki hymn jak

"Metal Queen" Lee Aaron. Aaron, podobnie

jak Doro na swoich późniejszych płytach,

odpuściła skóry i łańcuchy na rzecz bardziej

przebojowego, radiowego rocka. Mimo to,

obie panie wciąż są szanowane w metalowym

środowisku. Wobec tego prosty wniosek:

dziewczynom w metalu można więcej?

Nie widzę zbyt dużego związku z płcią. To

trochę tak, jakbyś muzyków Judas Priest po

wydaniu płyty "Turbo" spytał, czy facetom w

metalu wolno więcej (śmiech). Ciężko mi powiedzieć,

czym się kierowały wymienione wokalistki

- czy była to jakaś sugestia ze strony

wytwórni lub producenta, lub może najzwyczajniej

w świecie miały ochotę na taką zmianę.

Moim zdaniem, każdy muzyk i zespół powinien

grać i nagrywać to na co ma ochotę i to

z czym się dobrze czuje (oczywiście pomijam

tutaj kwestię muzyków sesyjnych, wynajętych

do nagrania konkretnego materiału w konkretnym

stylu). Jasne, my jako fani w jakiś

tam mniej lub bardziej świadomy sposób oczekujemy,

że nasi ulubieni wykonawcy będą nagrywać

coś w stylu naszych ulubionych płyt -

połowa fanów zespołu Metallica chciałaby

znowu usłyszeć granie w stylu "Master Of

Puppets", połowa fanów Judas Priest chciałaby

dostać kolejnego "Painkillera" (hej, w sumie

w 2018 roku "Firepower" wcale tak daleko

od "Painkillera" nie był! - przyp. red.), i tak

dalej. Ale trzeba mieć na uwadze, że muzycy

to przede wszystkim ludzie. Mamy do czynienia

z innymi inspiracjami, innymi emocjami,

innymi etapami życia, innym doświadczeniem.

Ciężko wymagać, żeby dany muzyk grał

dokładnie to samo przez 20 czy 30 lat, czy

żeby wokalista, który jest po 50-ce, brzmiał

tak samo jak kiedy miał 20 lat. Kiedy jakiś zespół

który lubię, drastycznie zmienia styl na

taki który mi nie odpowiada, to po prostu słucham

takich płyt rzadziej lub nie słucham ich

wcale, cały czas jednak ciesząc się ich wcześniejszymi

dokonaniami, które lubię. Nie siadam

do komputera i nie wypisuję jak to dany

zespół się skończył (śmiech).

Kolejnym hymnem, z którego bardzo się

ucieszyłem widząc go na playliście, jest "Rebel

Ladies" nieco zapomnianego już Zed Yago…

Tak, między coverami zespołów z moimi ulubionymi

wokalistkami nie mogło zabraknąć

czegoś z repertuaru Jutty Weinhold. Miałam

okazję zobaczyć jej koncert 4 czy 5 lat temu,

nadal jest w świetnej formie!

Pewną niespodzianką jest dla mnie natomiast

umieszczenie na płycie "Reencarnacion"

hiszpańskiej Santy, zwłaszcza, że odważnie

zmierzyłaś się w tym kawałku z językiem, w

którym chyba jeszcze nie śpiewałaś.... Z drugiej

strony, czemu ja się dziwię, skoro kilka

lat temu wyszłaś obronną ręką z potyczki z

językiem węgierskim (śmiech).

Uwielbiam płyty zespołu Santa z Azuzeną na

wokalu. Prawdę powiedziawszy, już od jakiegoś

czasu chciałam nagrać cover tego utworu z

Crystal Viper. Kiedy pracowaliśmy nad EP'ką

"At The Edge Of Time", wybieraliśmy pomiędzy

utworem Quartz, utworem Diamond

Head, i właśnie utworem Santy. Stanęło na

Quartz, bo był bardziej nietypowy, z rototomami

i gitarą akustyczną. Kiedy zaczęliśmy

pracować nad "Metal Queens", nazwa Santa

padła chyba na samym początku.

Muszę przyznać, że spośród gości, świetnie

wypadł Todd Michael Hall z Riot V w coverze

Blacklace. Wiesz, myślałem że skoro jest

to płyta w hołdzie dla kobiet za mikrofonem,

to wokalne popisy faceta mogą efekt nieco

zepsuć. Okazało się jednak, że Todd dał

radę!

Todd jest świetnym wokalistą, i uwielbiam z

nim pracować. Z jakiegoś powodu nasze głosy

naprawdę dobrze brzmią razem - parę lat temu

nagraliśmy wspólnie cover Riot, potem

nagraliśmy cover utworu "Shallow", z filmu

"Narodziny Gwiazdy". Przyjaźnimy się i jesteśmy

w stałym kontakcie, więc kiedy zaczęłam

pracować nad "Metal Queens", napisałam

do niego czy nie miałby ochoty znowu

czegoś wspólnie nagrać. Zresztą myślę, że to

nie był ostatni raz.

Tak swoją drogą, lubisz tę obecną inkarnację

Riot? Ze swojej strony powiem, że jestem

absolutnym ich fanem i naprawdę podziwiam

w jak umiejętny sposób kultywują tradycję

robiąc przy okazji coś naprawdę dobrego

jeśli chodzi o nowości.

Tak, jestem fanką obecnego wcielenia Riot,

zresztą można powiedzieć, że byłam obecna

przy wydarzeniach, które doprowadziły do tego,

że Todd z nimi śpiewa. Jakiś czas temu

grałam gościnnie na gitarze w Jack Starr's

Burning Starr - Todd był wtedy ich woka-

90

MARTA GABRIEL


listą. Zresztą tak się poznaliśmy, Bart (Gabriel,

mąż Marty - przyp. red.) był wtedy producentem

nagrań i Crystal Viper i Burning

Starr. Graliśmy próby w Niemczech, i Bart

spytał Todda czy nie miałby ochoty spróbować

czegoś z Riot, bo akurat szuka dla nich

wokalisty… Jak widać spróbowali, no i wyszło

(śmiech). Kiedy spotkaliśmy się kilka miesięcy

później na kolejnych koncertach Burning

Starr, Todd puścił nam nowe nagrania Riot

(wtedy już Riot V), w tym m.in. "Take Me

Back". Utwór tak mi się wrył w głowę, że jakiś

czas później nagraliśmy akustyczny cover, zresztą

chyba nadal można znaleźć tą wersję na

YouTube.

Nie korciło Cię, żeby do współpracy w którymś

z kawałków zaprosić jednak jakąś wokalistkę?

Tego chyba jeszcze nie próbowałaś?

Zastanawiałam się nad tym kiedy zaczęliśmy

nagrywać "Metal Queens", ale rozważając

wszystkie za i przeciw, stwierdziłam, że mógłby

nie być to najlepszy pomysł. Przyjaźnię się

z kilkoma z wokalistek, których covery nagrywałam,

i przyjaźnię się z kilkoma wokalistkami

innych młodszych zespołów. Nie było

szans, żeby zaprosić wszystkie, bo płyta całkowicie

straciłaby swój charakter i spójność,

pomijając już wszystkie kwestie logistyczne,

no i nie chciałam żeby któraś z nich poczuła

się pominięta.

Na płycie nie mogło zabraknąć czegoś z repertuaru

Doro i Warlock. Padło na "Mr.

Gold", otwieracz z chyba najbardziej przebojowego

ich albumu, "True As Steel". Potrafisz

wskazać swój ulubiony album Warlock?

Bo ja to chyba mam w tym temacie spory

dylemat...

"Mr. Gold" znalazł się na tej płycie z trochę

innego powodu. Wiele lat temu nagraliśmy

ten utwór z Crystal Viper, ale zabrakło i czasu

i pieniędzy, i na składankę "A Tribute To

Warlock" poszła wersja demo. Kiedy wiesz, że

to demo - nie jest tak źle, ale na tle innych

utworów z tej płyty, mocno odstawała jeśli

chodzi o jakość. Nowa wersja "Mr. Gold" która

znalazła się na "Metal Queens" to wreszcie

sprawiedliwe potraktowanie tego utworu - brzmi

tak, jak na to zasługuje. Nie, chyba nie

mam ulubionego albumu Warlock, lubię

wszystkie albumy które nagrali.

Jutta Weinhold, Doro Pesch, Kate de Lombaert,

Leather Leone… Czy te panie, dumnie

stojące na czele metalowych ekip, pozwoliły

Marcie Gabriel uwierzyć w siebie i koniec

końców także stanąć na czele Crystal Viper?

Uwielbiam te wokalistki, i miały ogromny

wpływ na to co robię z Crystal Viper, ale o

tym, że będę wokalistką zespołu heavymetalowego

wiedziałam dużo wcześniej, zanim poznałam

ich twórczość. Jestem muzykiem od 6

czy 7 roku życia, przez lata występowałam jako

pianistka, potem jako nastolatka odkryłam

takie zespoły jak Iron Maiden, Black Sabbath,

Judas Priest i Virgin Steele i to tak naprawdę

wtedy zdecydowałam, że to jest to co

chcę robić w życiu. Nie przypominam sobie

takiego momentu, żebym się zastanawiała "czy

ja też mogę grać heavy metal, w końcu nie jestem

facetem". Tak więc wszystko zaczęło się od zespołów

z wokalistami, i dopiero później, kiedy

zaczęłam się zagłębiać w gatunek, odkrywałam

po kolei zespoły z wokalistkami.

Marta, pogadajmy teraz o…

brakach. Nawet jeśli zaproponowałaś

naprawdę solidny zestaw

metalowych hymnów i

słucha się go naprawdę świetnie,

gdzieś z tyłu głowy kołacze

mi myśl, że takich nazw

jak węgierska Metal Lady, rosyjska

Markiza, japońskie

Show-Ya czy - tu pewne zaskoczenie

- brytyjskie Girlschool

najzwyczajniej w świecie

brakuje. To co, kiedy "Metal

Queens vol 2"? (śmiech)

Jest takie powiedzenie, że "możesz

być najsłodszą pomarańczą na

świecie, ale zawsze znajdzie się ktoś,

kto nie lubi pomarańczy". Nie da

się zadowolić wszystkich, więc

nawet nie próbuję - staram się

być szczera w tym co robię, i

jeśli komuś się podoba to co

gram i nagrywam, to wspaniale.

Tobie brakuje utworów Metal

Lady, Markizy i Show-Ya, komuś

innemu będzie brakowało

nagrań Robyn Danger czy

Messiah Force… Ale wiesz co?

To dobrze. Fajnie, że ludzie

dyskutują o płycie, widziałam

wpisy na swoim Facebooku, że

ludzie sugerują już kolejne utwory, które

chcieliby usłyszeć. Czy będzie "Metal Queens

2"? Na dzień dzisiejszy nie wiem, w głównej

mierze zależy to od tego jak będzie przyjęta

część pierwsza.

Foto: Marta Gabriel

Skoro już wspomniałem taką nazwę jak

Girlschool... Nawet jeśli w heavy metalu

mieliśmy wiele wspaniałych składów z paniami

za mikrofonem, tak heavy metalowych

girlsbandów było i jest wciąż stosunkowo

mało i w zasadzie jedynie Japończykom pod

tym względem nie można niczego zarzucić.

Jak myślisz, jaka jest tego przyczyna? Dziewczyna

z mikrofonem spoko, ale z gitarą czy

za perkusją to już gorzej?

Nie mam pojęcia. Naprawdę. Nie mam żadnej

teorii na ten temat. Dość często jestem pytana

w wywiadach, dlaczego jest tak mało wokalistek,

gitarzystek, i generalnie dziewczyn na scenie

metalowej i rockowej. Faktycznie tak jest,

nie da się tego ukryć - dziewczyna w rockowym

czy metalowym składzie to nadal jakaś

tam egzotyka, i coś rzadkiego. Nie wiem, może

większość dziewczyn nie odczuwa potrzeby

grania, nie jest to coś co sprawiałoby im przyjemność?

Trudno mi powiedzieć, tym bardziej,

że sama jestem tutaj tym odstępstwem

od normy. Stwierdziłam, że chcę być muzykiem,

że chcę grać i śpiewać heavy metal, i robiłam

i nadal robię wszystko co w mojej mocy,

aby tak było.

Ok, girlsbandów nie ma, ale za to dziewczyny

za mikrofonem wciąż są obecne i wydaje

się że ich głos jest aktualnie mocno słyszalny

na scenie heavy metalowej. Takie

bandy jak Midnight Dice, Smoulder czy

Sign of the Jackal wydają się kroczyć ścieżką

wydeptaną przez Metalowe Królowe w latach

80-tych. Śledzisz młode składy z kobietami

na wokalach? Są jakieś bandy którym

szczególnie kibicujesz?

Znasz polski Shadow Warrior? Dają radę

(śmiech). A tak poważnie, to nie rozdzielam

zespołów których słucham i którym kibicuję,

na te z dziewczynami i bez. Nigdy nie zwracałam

uwagi na płeć, i raczej nie zacznę. Dla

mnie liczy się to czy ktoś jest dobrym muzykiem,

i czy gra muzykę, która mi się podoba.

Jakby nie patrzeć, Twoja działalność może

być inspiracją dla młodych dziewczyn które

próbują swoich sił na scenie hard'n'heavy -

osiągnęłaś już naprawdę sporo w tym środowisku.

Są jakieś rady lub wskazówki które

chciałabyś przekazać młodym adeptkom metalowej

sztuki?

Nie poddawać się, ciężko pracować, i być

świadomą swoich wad i słabości, i pracować

nad ich wyeliminowaniem? To są raczej uniwersalne

rady, które nie mają związku z płcią -

ale to są naprawdę ważne rzeczy, i mają duży

wpływ na to czy ktoś wytrwa w swoich muzycznych

planach i działaniach, czy też nie.

Marta, rok 2021 mimo wciąż utrzymującego

się stanu epidemicznego, wygląda dla Ciebie

pracowicie. Masz jeszcze jakieś niespo---

dzianki dla swoich fanów w zanadrzu?

Oczywiście (śmiech). Nie wiem, kiedy będę

mogła zdradzić informacje o kolejnych nagraniach,

wydawnictwach i projektach, ale zapewniam

Cię, że nowy album Crystal Viper,

moja płyta solowa, i nowy album Blazon Stone,

na który nagrałam partie gitary basowej,

to tylko część rzeczy, w które byłam zaangażowana

w tym roku.

Ok, to wszystko co na dziś przygotowałem

dla Ciebie. Wracam słuchać "Metal

Queens" a Tobie zostawiam ostatnie słowo

dla fanów!

Bardzo dziękuję za wywiad i za wsparcie.

Mam nadzieję, że płyta "Metal Queens" się

Wam spodoba. Bardzo zależało nam na tym,

żeby powstał solidny, spójny heavymetalowy

album, a nie po prostu składanka z coverami -

i myślę, że udało się nam osiągnąć ten efekt.

Do zobaczenia na koncertach!

Marcin Jakub

MARTA GABRIEL 91


Nowe życie

Nie od dziś wiadomo, że kariery nawet

największych gwiazd to prawdziwa sinusoida.

Doświadczyła tego również

Suzi Quatro, ulubienica młodej publiczności

pierwszej połowy lat 70. Kiedy

jej single przestały okupować czołowe

miejsca list przebojów nie poddała

się jednak, a od pewnego czasu jest

już nie tylko ikoną glam rocka, ale też

prawdziwą legendą. Najnowszą płytą

"The Devil In Me" Suzi potwierdza, że

w żadnym razie nie powiedziała jeszcze

ostatniego słowa, a do tego zapowiada już kolejny album.

HMP: Wyraziłaś się niedawno, że "The Devil

In Me" to najlepszy album w twojej karierze

("The Devil In Me" is the best album in

my career to date) i trudno się z tą opinią nie

zgodzić. Można jednak zastanowić się, dlaczego,

starając się przecież zawsze nagrać

jak najlepszą w danym momencie płytę, czasem

trafia się w gusta słuchaczy, a czasem

nie?

Suzi Quatro: Nie znam odpowiedzi na to

pytanie... Z każdym nowym dziełem zawsze

starasz się z całych sił... Teraz było to jednak

coś wyjątkowego. Richard (mój syn) i ja zaczęliśmy

stawiać pierwsze kroki przy pisaniu

tego materiału bez żadnej kontroli, nie obowiązywały

żadne reguły, ponieważ wcześniej

nie pracowaliśmy razem... Ten projekt miał

udany, LP "Rock Hard", ale muzyczne trendy

wyglądały już wtedy zupełnie inaczej i

nie zainteresował większej publiczności, nie

wylansował też tak dużego hitu jak choćby

"Can The Can", "Devil Gate Drive" czy "48

Crash"?

"Rock Hard" wypadł w porządku... Celowo

zebraliśmy wtedy ten sam zespół i próbowaliśmy

odtworzyć emocje z pierwszego materiału...

To był hit w wielu krajach, a jego tytułowy

kawałek znalazł się w filmie "Times

Square", więc kiedy wykonuję go na żywo publiczność

z pewnością go rozpoznaje.

Wielu artystów w takiej sytuacji załamuje

się, czasem nawet rezygnuje z grania, ale ty

za bardzo kochasz muzykę, żeby zdecydować

Jedyną rzeczą, która była wtedy "chudsza", to

brak przebojowych singli. Jeśli chodzi o pracę,

to nigdy nie przestałam koncertować. Każda

kariera ma swoje wzloty i upadki... Proponuję

obejrzeć mój dokument "Suzi Q", który odniósł

sukces na całym świecie... Wyjaśnia

wszystko, co musicie wiedzieć.

Wiedziałaś w latach 70., że jesteś bardzo popularna

również w Polsce, czy świadomość

tego faktu pojawiła się nieco później, kiedy w

roku 1980 nagrałaś program dla polskiej telewizji?

Nie wiem, czy coś się zmieniło... Zawsze tam

koncertowaliśmy... Zawsze czułam się tak samo,

bez względu na to, która to była dekada.

Masowa popularność i wysoka sprzedaż

płyt były kiedyś marzeniem każdego młodego

muzyka. Jak jednak oceniasz to wszystko

ze swojej perspektywy, gdzie większość

tantiem autorskich za twoje przeboje zgarniali

obcy kompozytorzy, gdy twoje piosenki

traktowano po macoszemu i nie były lansowane,

a sława okazała się czymś ulotnym?

Sława z pewnością nie była ulotna; wyrobiłam

sobie nazwisko w latach 70. i jestem tu do

dziś, koncertuję po całym świecie, daję 75-80

solowych dwugodzinnych występów, wydałam

mnóstwo albumów, opublikowałam aktualny

materiał i nie mam absolutnie nic nikomu

do udowodnienia. Moje tantiemy nigdy

nie zostały mi odebrane przez innych twórców,

ponieważ to ja napisałam większość

moich albumów, wszystkie strony B i niektóre

single... Jestem ustawiona na całe życie, jeśli

chodzi o pieniądze i nigdy więcej nie muszę

pracować... Jestem w tym biznesie już 57 lat

jako profesjonalna artystka... Wydaję albumy

co kilka lat... Gram trasy koncertowe non

stop, i mam wyprzedane bilety gdziekolwiek

się pojawię... W 2019 w sylwestra grałam dla

14.000 osób... Nie powiedziałabym, że sława

jest ulotna, prawda?

swój plan. Chcieliśmy, żeby był tak przełomowy

jak mój pierwszy album i myślę, że nam

się to udało. Chcieliśmy też pójść o krok dalej

niż na "No Control" i to też nam się udało.

Richard wniósł tu swoją 36-letnią energię i

doświadczenie jego pokolenia muzycznego zawartego

w jego DNA. Od kiedy pamięta, obserwował

swoją mamę, którą była Suzi Quatro.

Ja wniosłam 57 lat w biznesie, 70 lat życia

i swoje doświadczenie życiowe. Może i urodziłam

mojego syna, ale to on dał mi nowe

życie i widzę siebie, jakby po raz pierwszy, jego

oczami.

Miałaś do czynienia z taką sytuacją w roku

1980, kiedy ukazał się, bardzo według mnie

Foto: Suzi Quatro

się na taki krok?

Jestem artystką, muszę tworzyć, komunikować

się i zabawiać... To jest to, kim jestem...

Nie mogę przestać współtworzyć tego biznesu

tak samo jak nie mogę przestać oddychać...

Dopóki oczywiście pewnego dnia przestanę

oddychać! Ale mam nadzieję, że kolejne albumy

i kolejne trasy koncertowe jeszcze przede

mną... Czuję się całkiem dobrze... Nie jestem

osobą z depresją i z każdej sytuacji wyciągnę

to, co najlepsze.

Poza tym nawet w tych chudszych latach

mogłaś liczyć na odzew ze strony swych

wiernych fanów, których dorobiłaś się na całym

świecie?

Jestem bardzo rozczarowany tym, że w

Stanach Zjednoczonych, było nie było ojczyźnie

rock'n'rolla, publiczność jest tak niestała

w swych gustach, podąża wyłącznie za

najnowszymi trendami, szybko zapominając

o niedawnych ulubieńcach. Też tego doświadczyłaś,

ale z drugiej strony zawsze

miałaś wsparcie choćby ze strony niemieckich

czy australijskich fanów, dzięki czemu

nie musiałaś zawiesić gitary na kołku?

Po pierwsze, to nie jest gitara, to jest gitara

basowa... dwie różne rzeczy... (gitara basowa

też jest gitarą - red.). Szczerze mówiąc, nawet

o tym nie myślę. Odniosłam sukces w Ameryce,

zarówno sprzedając albumy, jak i jeżdżąc

w trasy koncertowe, sprzedając je w milionach...

Stałam się sławna dzięki mojej roli w

"Happy Days". To był największy serial komediowy

w USA przez ponad 15 lat... Gusta

idą w górę i w dół, w kółko i w kółko... Jest jak

jest... Jak już mówiłam... Nie mam nikomu nic

do udowodnienia. Dlaczego miałabym w

ogóle rozważać porzucenie mojej gitary basowej...

Odnoszę wrażenie, że w ostatnich latach

twoja kariera nabrała sporego przyspieszenia,

dlatego po albumie "No Control"

szybko przygotowałaś kolejny?

W ciągu ostatnich kilku lat wydarzyło się kilka

rzeczy. Zaczęło się od "Back To The

Drive" w 2006 roku. Został wspaniale przyję-

92

SUZI QUATRO


ty, był wyprodukowany przez Andy'ego

Scotta, a producentem wykonawczym był

Mike Chapman. W 2011 zrobiłam mój pierwszy

od wielu lat album z Mikiem, "In The

Spotlight". W 2017 roku, nagrałam z moimi

przyjaciółmi, nasz super album "Quatro,

Scott & Powell". W niektórych krajach

wszedł na listy przebojów. "No Control" z

2019 roku odniósł ogromny sukces. Film dokumentalny,

"Suzi Q" to też był ogromny sukces.

A teraz w 2021 roku mam "The Devil In

Me". Myślę, że to nastąpiło po moim rozwodzie,

przed którym miałam kilka trudnych

lat. To było w 1992 roku, wtedy całkowicie

wróciłam do muzyki. To był trudny okres. Ale

przeszłam przez niego silniejsza niż kiedykolwiek,

a od 27 lat jestem związana z niemieckim

promotorem Rainerem Haasem. SPV

podjęło decyzję o wydaniu drugiego albumu.

Powinniśmy być w trasie przez cały rok, ale ta

pandemia i lockdawn... Dlatego po prostu

zabraliśmy się do pracy i zaczęliśmy tworzyć i

nagrywać "The Devil In Me".

"The Devil In Me" to nie tylko jedna z najlepszych

płyt w twojej dyskografii, ale też

swoisty manifest: chciałaś pokazać wszystkim

malkontentom, wysyłającym cię na

emeryturę, że jest na to zdecydowanie zbyt

wcześnie?

Nikt nie próbował mnie wysłać na wcześniejszą

emeryturę. Pracuję cały czas. Nagrywam

cały czas. Jestem znana jako jeden ze stałych

elementów rock'n'rolla... Odpowiadając na

twoje pytanie... to z pewnością nie było moje

doświadczenie.

Czy pandemia przysłużyła się temu materiałowi

w tym sensie, że miałaś więcej czasu

na twórczą pracę, stąd takie zróżnicowanie

tego materiału i jego muzyczne bogactwo?

Oczywiście wszyscy mieliśmy więcej czasu...

Ale ja jestem bardzo kreatywną artystką, zawsze

piszę piosenki, wiersze, książki itd. To co

się stało, to zwolnienie tempa pracy, pozwoliło

na trochę refleksji. Nie było harmonogramu

i pośpiechu, pojawiły się miłe warunki do

tworzenia. I uznałam pandemię, poza jej trudnymi

częściami, za cudownie twórczy czas.

Wciąż piszę materiał na kolejny album. Nie

mogę przestać.

Wydaje mi się, że celowo nie chciałaś się

ograniczać, stąd mamy tu nie tylko przebojowe,

glamowe utwory, za które pokochaliśmy

cię w latach 70., ale też klasycznego

rocka, bluesa, rock'n'rolla czy stylowe ballady,

jak choćby czerpiącą z soulu "My Heart

And Soul"?

Tak, zawsze mówiłam, że nie daję się zaszufladkować,

w żaden sposób. Mam szeroki zakres

doświadczenia i wiedzy muzycznej. Jestem

wykształconym muzykiem co do gry na

fortepianie i perkusji, samoukiem co do grania

na basie... Dorastałam w muzycznej rodzinie,

chłonąc piosenki z epoki mojego ojca i mojego

starszego rodzeństwa, a także mojego młodszego

rodzeństwa... Mam to wszystko w sobie...

I to wychodzi ze mnie.

Jesteś kojarzona z rockowym, gitarowym

brzmieniem, ale na "The Devil In Me" mamy

naprawdę urozmaicone aranżacje, z wykorzystaniem

smyczków, organów, fortepianu,

trąbki, saksofonu czy harmonijki - kiedy można

wzbogacić dany utwór, nie ma warto się

wahać?

Nie ma kontroli nad tym wszystkim... Kiedy

piszesz piosenkę, ona sama sugeruje, jakie inne

instrumenty powinny się na niej znaleźć..

.Jest to dość oczywiste, jeśli jest się kreatywną

osobą.

Przebojowy "Motor City Riders" to hołd dla

twego rodzinnego Detroit, w którym zaczynałaś

razem z siostrami muzyczną karierę?

Tak, w stu procentach. Chciałam napisać taki

prawdziwy utwór-hołd i opisać dokładnie jak

wyglądało dorastanie w Detroit w latach 60...

Wydaje mi się, że to uchwyciłam.

Na przeciwnym biegunie jest z kolei ascetyczny,

surowy "Isolation Blues" - pandemia

tak odcisnęła się na naszym życiu, że nie można

było tego nie dostrzec?

Mieliśmy piosenkę i tytuł... Zakochałam się w

jego pomyśle... Więc zabrałam tę piosenkę w

ustronne miejsce, gdzie mogłam pomyśleć... I

po prostu ją napisałam... Z głębi duszy, dokładnie

to co czułam. Wygląda na to, że uchwyciłam

ten nastrój odczuwany przez wszystkich

i wszyscy się do niego odnoszą. Dla artysty

jest to spełnieniem marzeń.

Koronawirus został z nami na dłużej i nie

odpuszcza - jak widzisz w tej sytuacji dalsze

losy branży muzycznej, bo przecież wielu

artystów bez koncertów długo nie pociągnie,

nie każdy jest na finansowym poziomie

Stonsów czy U2?

Nie mam pojęcia. Nikt nie ma na to odpowiedzi.

Kto wie, kiedy wszystko wróci do normy.

Albo czy kiedykolwiek to się stanie... Tak

długo, jak publiczne zgromadzenia są zakazane,

występy na żywo są również zabronione.

Jest to bardzo smutne dla nas wszystkich z tej

branży. Nie możemy kontrolować tego, co się

dzieje, więc po prostu musimy z tym żyć... Ja

mam to szczęście, że moje życie nie jest zależne

od koncertowania, bo mam komfortowe

warunki do końca życia. Ale wielu ludzi: muzyków,

z ekip obsługujących trasy, dźwiękowców,

montażystów sceny, firm oświetleniowych,

transportowych, itd. ma znacznie gorzej

- to było "ich" życie.

To chyba nie przypadek, że współpracujesz

obecnie z niemiecką firmą Steamhammer/

SPV, bo to z jednej strony solidny wydawca,

z drugiej zaś tamtejszy rynek wciąż jest dość

chłonny, jeżeli chodzi o płyty dostępne fizycznie?

Wszystko co wiem to, że SPV chcieli podpisać

ze mną kontrakt i tak zrobili... na dodatek

robią dobrą robotę. Mam swoją własną firmę

wydawniczą Butterfly/Rak. Jeśli Niemcy kupują

płyty CD w większej ilości niż ludzie w

innych krajach, to jest to dla mnie nowość, ale

cieszę się z tego.

Jako osoba z winylowego pokolenia pewnie

doceniasz fakt, że czarne płyty znowu

wróciły do łask słuchaczy, ale ciekawi mnie

też jak oceniasz te wszystkie nowości typu

streaming, muzykę dostępną w cyfrowej postaci?

To trudna sprawa, bo artyści dostają bardzo,

bardzo mało z powrotem od cyfrowego świata.

Wiele wielkich nazwisk mówiło o tym publicznie.

Ten problem musi zostać nazwany, a

warunki winny być uczynione bardziej sprawiedliwymi

dla artysty.

Wygląda na to, że muzyka nie interesuje, nie

frapuje i nie fascynuje już słuchaczy tak jak

w latach 60. czy 70., albo jeszcze 10-20 lat

temu, stała się tylko rozrywką. Oczywiście

kiedyś też tak było, sama przecież grałaś bardziej

przebojowego rocka, a nie progresywne

suity, wypełniające całą stronę płyty, ale jednak

muzyka jako taka przestała być dla ludzi

czymś bardzo ważnym, a to chyba nie jest

dobre?

Nie wiem, czy się z tym zgadzam. Owszem,

wcześniej świat był "inny". Ale hej, jesteśmy w

erze komputerów. I to by było na tyle. Nie

można zatrzymać postępu... Ja po prostu piszę,

nagrywam i mam nadzieję, że będę koncertować...

Jestem szczęśliwa.

Jak więc myślisz, kto będzie sięgać po "The

Devil In Me"? Twoi fani na pewno, ale może

też i młodzi słuchacze, lubiący na przykład

klasycznego rocka, który od kilku lat jest

znowu modny?

Dostaję odzew od dużo, dużo młodszych słuchaczy.

Wielu z nich to ci, którzy nie zauważyli

mnie za pierwszym razem. To jest

wspaniałe.

Singlowe, opatrzone teledyskami utwory

"My Heart And Soul" i tytułowy "The Devil

In Me" na pewno pomogą w promocji płyty.

Jednak brak koncertów wydaje mi się,

szczególnie dla kogoś takiego jak ty, na scenie

istnego wulkanu energii, prawdziwym

przekleństwem - zamiast grać koncerty z

tym nowym, świetnym materiałem, musisz

siedzieć w domu, więc gorszej sytuacji

wyobrazić sobie nie sposób?

Równoważymy to właśnie teledyskami. Teraz

na YouTube dostępne są trzy i odzew na nie

jest "oszałamiający". Są to "My Heart And

Soul", "The Devil In Me" oraz "I Sold My

Soul". Media społecznościowe są tym, co mamy

teraz do dyspozycji. To jest coś, czego musimy

używać, dopóki nie wrócimy do jakiejś

formy normalności.

Musimy więc wytrwać w zdrowiu i w dobrej

kondycji psychicznej do momentu, kiedy

będziemy już mogli wybrać się na twój koncert,

co będzie dobrą rekompensatą za miniony,

pod każdym względem fatalny, rok?

Tak... Mam nadzieję, że w przyszłości zobaczę

wszystkich na normalnym koncercie, uśmiechniętych

i otoczonych rock'n rollem... To jest

moje marzenie.

Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

SUZI QUATRO 93


Każdy z nas włożył w to całe serducho

Tak jak Alcoholica przyciąga tłumy metalowców spragnionych doświadczania

coverów Metalliki w wydaniu koncertowym, tak też Ironbound ma w Polsce

duże i jasno zdefiniowane przez jeden zespół grono potencjalnych odbiorców

- mianowicie jest to muzyka idealna dla lokalnych fanów Iron Maiden. Rybnicka

kapela jeszcze nie wypracowała własnego, indywidualnego charakteru, który wyróżniałby

ich twórczość na bardzo gęstej scenie NWOTHM, ale całkiem możliwe,

że ich debiutancki longplay "Lightbringer" przypadnie go gustu lokalnym fanom

Żelaznej Dziewicy. We wprowadzeniu w ten temat z pewnością pomogą Wam

entuzjastyczne wypowiedzi gitarzystów Krzysztofa Całki i Michała Halamody, a

także wokalisty Łukasza Krauze.

HMP: Odpalam Wasz Facebook i czytam:

"Jest seksownie, jest mrocznie, jest krew, pot

i łzy". Czy te słowa dobrze oddają obecny

stan ducha Ironbound?

Krzysztof Całka (gitarzysta): Klimat w zespole

jest bardzo dobry, naładowany pozytywnymi

emocjami, w końcu wydajemy właśnie

naszą debiutancką płytę. Powyższe słowa nawiązywały

do sesji zdjęciowej, którą w tym

dniu odbyliśmy. Były wygłupy, niejednoznaczne

pozycje ze statywami, groźne metalowe

miny. Nie jesteśmy drętwiakami i mamy wielki

dystans do siebie, każdy z nas dobrze się

bawi. Dla nas Ironbound to niezła przygoda i

zabawa, tak więc powyższe słowa mogą śmiało

określać stan ducha, jaki panuje w naszym zespole.

Michał Halamoda: Jest dokładnie tak jak

Krzysiek mówi. Swoją drogą dzień sesji zdjęciowej

był dla nas wyjątkowo wymagający. Żaden

z nas specjalnie urodą nie grzeszy, a koniec

końców trzeba było jakoś wyglądać na

tych zdjęciach (śmiech). Tak więc nasza Pani

fotograf miała pełne ręce roboty. Krew, pot i

łzy to zresztą słowa, które ostatnimi czasy każdy

z nas może wydziarać sobie na czole. Jesteśmy

bardzo podekscytowani premierą naszego

pierwszego albumu, ale z drugiej strony

chcielibyśmy już zakończyć wszelkie dopinanie

spraw powiązanych z wydaniem. Pochłania

to sporo naszego czasu i chcielibyśmy już

przejść do tej części "po wydaniu płyty", mogąc

cieszyć się owocami naszej pracy.

Czy decyzja o utworzeniu Ironbound w 2014

roku na pewno była spontaniczna? A może z

perspektywy czasu widzicie, że dojrzewało

to u Was przez dłuższy okres czasu, przyjaźniliście

się, lubiliście podobną muzykę,

wspólnie wybieraliście się na rozmaite koncerty,

wymienialiście się płytami, narzekaliście

lub zachwycaliście się tymi samymi niuansami

twórczości tych samych muzycznych

ikon? Zresztą, nie jesteście nowicjuszami i

każdy z Was grał (a być może wciąż gra!) już

wcześniej w innych zespołach.

Krzysztof Całka: Plany założenia zespołu

Foto: Ironbound

grającego klasyczny heavy metal rodziły się w

mojej głowie już dużo wcześniej, jednak z

uwagi na ilość różnych zobowiązań ciężko było

wygospodarować czas na kolejny zespół.

Impuls do podjęcia pierwszych, poważnych

kroków w tym temacie pojawił się po pijaku

podczas wspólnego powrotu z koncertu Turbo

w katowickiej Leśniczówce pod koniec

2013 roku (śmiech). Tak jak zauważyłeś, zespół

składa się ze starych przyjaciół, którzy

wypili razem hektolitry wódki i zjeździli

wspólnie masę koncertów. Myślę, że dla każdego

z nas Ironbound jest na dzień dzisiejszy

priorytetem, ponieważ nikt poza Michałem

nie gra już w innym zespole.

Łukasz Krauze: Chciałbym tylko dodać, że w

2013r. razem z Event Urizen grałem support

przed Turbo. Dzięki temu, jak Krzysiek powiedział,

czuję się niczym człowiek, który

podprogowo zainspirował tych młodych ludzi

do założenia Ironbound. To musiało się tak

skończyć, żeby dopiero się zaczęło. (śmiech)

Podobno z rodziną i przyjaciółmi najlepiej

wypada się na zdjęciu. A jak Wy dogadujecie

się wewnątrz zespołu? Kto (i jakie?) ma u

Was atrybuty lidera? Kto najczęściej przejmuje

inicjatywę i motywuje pozostałych, a

kto jest najbardziej ugodowy i najłatwiejszy

w efektywnej pracy zespołowej? Czy zdarzył

się Wam kiedyś niekontrolowany wybuch

emocji kiedy np. spieraliście się o ostateczny

kształt jakiejś kompozycji?

Krzysztof Całka: Myślę, że to powiedzenie

("z rodziną i przyjaciółmi najlepiej wypada się

na zdjęciu" - przyp.red.) do nas nie pasuje. W

zespole znamy się od lat i jesteśmy już niemal

jak rodzina. Tak przy okazji, ja i Adam jesteśmy

braćmi. Co do osoby lidera to przypisuje

się to mnie. Staram się trzymać ten zespół w

ryzach i nadawać jakieś tempo. Oczywiście każdy

z chłopaków ma swój wkład i pomysły.

Łukasz wprowadził w zespole spore rozluźnienie

i stąd na naszym Facebooku pojawiają

się czasem jakieś śmieszne posty i zabawne

akcje. Jeśli chodzi o całokształt wizji zespołu,

to jesteśmy zgodni. Naturalnie, czasem zdarzają

nam się różne drobne rozbieżności w detalach,

ale wojen z tego powodu nie prowadzimy.

Michał Halamoda: Muszę powiedzieć, że klimat

w zespole jest bardzo unikalny i chyba

rzadko komu udaje się w dzisiejszych czasach

nawiązać takie relacje. Jesteśmy bardzo mocno

zżyci ze sobą, faktycznie prawie jak rodzina.

Oprócz samego grania, po prostu bardzo

dużo czasu spędzamy wspólnie. Od wyjazdów,

przez grille, imprezy, itp. Łukasz na

przykład jest naszym świeżym nabytkiem, ale

swoją charyzmą i humorem wpasował się

wprost idealnie w klimat kapeli. Był faktycznie

ostatnim elementem układanki. Oczywiście,

że zdarzają się jakieś tam zgrzyty, ale

jest to raczej popularna rzecz w relacjach międzyludzkich.

Szczególnie jeżeli każdy z nas

ma jakiś inny pogląd czy wizję na dany temat

i próbuje ciągnąć w swoją stronę. Wtedy ważna

jest sztuka kompromisu i wypracowania

wspólnego rozwiązania problemu, co na razie

wychodzi nam całkiem dobrze. W kwestii lidera,

to Krzysiu pełnił te funkcję zanim jeszcze

dołączyłem do Ironbound, a w swojej roli

spełnia się znakomicie. Tak naprawdę nie wyobrażam

sobie nikogo innego, kto mógłby

wskoczyć w jego buty. Wiem, że czasami jest

wykończony sprawami organizacyjnymi,

szczególnie teraz w przededniu wydania płyty,

bo w zasadzie większość jest na jego głowie.

Jednak pomimo tego wszystkiego, Krzysiu niczym

cierpliwy ojciec stara się wysłuchać swoje

rozkapryszone dzieci i spełnić w miarę możliwości

ich oczekiwania, tak że i wilk syty i

owca w ciąży… a przecież mógłby czasem

zwyczajnie przypierdolić (śmiech).

Co dobrego moglibyście powiedzieć o Waszym

poprzednim wokaliście Bartoszu Bieżuńskim?

Dlaczego już Was nie reprezentuje?

Krzysztof Całka: Bartosz był dobrym wokalistą.

Dodał nam skrzydeł po długotrwałych

poszukiwaniach wokalisty. Co się takiego wydarzyło,

że go nie ma już w zespole, jest dla

94

IRONBOUND


nas niewyjaśnione. Bartosz na cztery godziny

przed koncertem (w naszym rodzinnym mieście

Rybniku) po prostu nas powiadomił, że nie

przyjedzie. O tak, po prostu, bez jakiegokolwiek

wyjaśnienia. Dla mnie był to jego koniec

w zespole. Dodam, że nie był to pierwszy jego

taki wybryk, ponieważ bez jakiegokolwiek

uprzedzenia nie pojawił się także rok wcześniej

na koncercie w ramach Wielkiej Orkiestry

Świątecznej Pomocy w Wodzisławiu Śląskim

- tam zagraliśmy koncert instrumentalnie.

Czy tak zachowuje się zaangażowany w

życie zespołu kolega…?

Michał Halamoda: Odejście Bartka z zespołu

było potwornym ciosem dla nas wszystkich.

Faktycznie przed oczami stanęło nam widmo

rozwiązania kapeli, co bolało każdego z nas.

Wiedzieliśmy, ile czasu zajęły nam wcześniejsze

poszukiwania wokalisty i chyba żaden z

nas nie miał już dość determinacji i siły, aby

przechodzić przez ten cały proces od początku.

Prawdopodobnie to byłby powolny upadek

Ironbound. Dla mnie odejście Bartka było

podwójną zdradą. Wiesz, przyjaźniliśmy się

ze sobą przez 17 lat i niejednokrotnie żartowaliśmy,

że niedługo będziemy mieć okrągłą

rocznicę. Gdyby Bartek przyszedł i po prostu

z nami pogadał, albo chociaż pogadał ze mną

w cztery oczy, to wszystko wyglądałoby zupełnie

inaczej. Przecież nie zawiązywał z nami

współpracy pod groźbą śmierci. Mógł zwyczajnie

odejść z zespołu, podziękować za współpracę

i zagrać z nami ten ostatni koncert. Nikt

nie miałby do niego pretensji i prawdopodobnie

utrzymywalibyśmy kontakt po dziś dzień.

Możliwe, że Ironbound również by tego nie

wytrzymało, ale wydźwięk byłby zupełnie inny.

Niestety, Bartek wolał obrać drogę na

skróty i wysłać nam sms-a. Zamiast uczciwie

pogadać, zwyczajnie wsadził nam nóż w plecy

i kilka razy obrócił dla efektu końcowego. Dlaczego

to zrobił? Musiałbyś zapytać jego, bo

my do dzisiaj nie wiemy. Teraz te wydarzenia

nie budzą już takich emocji, a bardziej uśmiech

politowania. W zasadzie to powinienem

Bartkowi podziękować w tym miejscu,

że sprawy potoczyły się, jak się potoczyły.

Gdyby nie tamte wydarzenia, to nie wiadomo

czy Łukasz byłby dzisiaj naszym wokalistą. A

tak mamy świetnego wokalistę, który wniósł

masę nowych pomysłów, energii i humoru do

zespołu. Coś, czego bardzo potrzebowaliśmy.

Do tego mamy już na koncie prawie wydaną

płytę, z której każdy z nas jest mega zadowolony.

Jesteśmy wszyscy naładowani energią i

już myślimy o drugim długograju, który zresztą

powoli powstaje. Tak więc podsumowując,

Bartku, jeszcze raz Ci dziękujemy, że losy

potoczyły się jak się potoczyły.

Czy obecny skład Ironbound jest stabilny?

A może poszukujecie jeszcze dodatkowej

osoby?

Krzysztof Całka: W obecnej, klasycznej formie,

uważamy, że zespół jest kompletny.

Atmosfera w zespole jest bardzo dobra, więc

myślę, że nie ma także obaw o zmiany personalne.

Szukamy natomiast żony dla najlepszego

gitarzysty na świecie - Michała

(śmiech). Dziewczyny, posłuchajcie jego solówek

na płycie i zakochujcie się w nim!

Michał Halamoda: Tak, "Gitarzysta szuka

żony", mógłby być z tego niezły show

(śmiech). A tak na poważnie, atmosfera w kapeli

jest świetna i w mojej opinii nikomu na

razie nie świta myśl o opuszczeniu naszych

szeregów. Choć jak życie pokazuje, mogę się

zwyczajnie mylić. Jednak ja kurczowo będę

trzymał się tej myśli. Tak jak wspominałem,

każdy z nas i wszyscy razem jesteśmy ogromnie

podekscytowani naszym albumem, ponieważ

niezależnie jak zostanie przyjęty, to każdy

z nas dał z siebie sto procent z hakiem i

włożył w to całe serducho. Miejmy nadzieję,

że słuchacze podzielą naszą opinię i będą równie

zachwyceni. Jeżeli chodzi o powiększanie

naszego składu, to ja również nie widzę takiej

konieczności. Czasem może by i przydała się

dodatkowa gitara, żeby podegrać jakieś dodatkowe

partie, ale radzimy sobie świetnie tak jak

jest. Choć w przyszłości kto wie jak będzie…

Jak myślicie, dlaczego śląska ziemia rzekomo

dawno nie słyszała o zespołach inspirowanych

Turbo, Iron Maiden i Saxon? Młodzież

nie była zainteresowana czy brakowało młodych

talentów w tej niszy?

Krzysztof Całka: Śląska scena metalowa od

zawsze kojarzyła mi się z ekstremalnym graniem

(thrash, death czy black metal). Oczywiście,

miałem na ten temat pewną teorię,

która potwierdziła się w trakcie przygody z

Ironbound. Otóż myślę, że wiele zespołów

chcących grać klasyczny heavy metal borykały

się z takim samym problemem jak my, czyli

brak odpowiedniego wokalisty. Tutaj nie wystarczy

"drzeć ryja" do mikrofonu. Wokalista

musi mieć odpowiednią barwę oraz pojęcie o

technice śpiewu. Rola wokalisty w zespole

heavy metalowym to ciężki kawałek chleba.

Mimo tego, że kochamy grać heavy metal, to

kto wie, jak skończyłby Ironbound, gdyby nie

Łukasz Krauze.

Michał Halamoda: Zgadzam się z Krzysztofem

w stu procentach. Niestety brakuje na

scenie typowych wokalistów heavymetalowych.

Tego typu śpiew to ciężki kawałek chleba,

który wymaga ogromnych umiejętności,

ciągłego doskonalenia i rozwoju. Bez poświęcenia

odpowiedniej ilości czasu na szlifowanie

warsztatu, większość młodych wokalistów odbija

się jak od ściany. Dodatkowo, prawda jest

też taka, że okolice miasta, jak i samo miasto

Rybnik, zawsze słynęły z mocno rozwiniętej

sceny death i black metalowej. Thrash przeżywał

swój renesans jakieś 10 lat temu i młode

kapele rosły wtedy jak grzyby po deszczu.

Niestety większość nie przetrwała próby czasu

i dziś pozostali już tylko nieliczni. Wszystkie

te czynniki składały się na trudność znalezienia

odpowiedniego kandydata na stanowisko

wokalisty. Całe szczęści nam się udało.

Wydaje mi się, że Clive Burr jest znacznie

bliższy stylistycznie Adamowi Całce (niż

Nicko McBrain), za to Łukasz Krauze brzmi

bardziej jak Blaze Bayley niż jak Bruce Dickinson.

Czy Waszym świadomym zamiarem

jest kontynuacja spuścizny Iron Maiden,

dlatego że albumy Maidenów wychodzą stanowczo

zbyt rzadko? Im lata lecą, a Wy

jesteście młodzi i gniewni?

Krzysztof Całka: Cała scena NWOBHM, a

w szczególności zespół Iron Maiden, inspiruje

nas od młodzieńczych lat i to słychać w naszej

muzyce. Lubimy, kiedy się nas porównuje

do nich, bo to w końcu nasi idole, daje nam to

mocnego kopa do działania. Po jednym z koncertów

na Słowacji ktoś napisał o nas "Polskie

Iron Maiden". Mimo wszystko Adam zawsze

zostanie Adamem, a Łukasz Łukaszem.

Michał Halamoda: Nie da się tego ukryć, że

Iron Maiden jest dla nas wszystkich ogromną

inspiracją... Pamiętam jeszcze, że mając lat

naście, kiedy stawiałem swoje pierwsze koślawe

kroki jako gitarzysta, oglądałem z rodzicami

fragment "Rock in Rio" (Iron Maiden) i

wtedy też ojciec powiedział mi, że ciężko pracując

i ćwicząc codziennie, może kiedyś będę

tak dobry jak oni. No i cóż… stało się to dla

mnie pewnym wyznacznikiem. Wracając jednak

do sedna, może i staramy się kroczyć tą

samą ścieżką co Iron Maiden, jednak nie

idziemy po ich śladach. Inaczej mówiąc, robimy

pewne rzeczy po swojemu tak jak czujemy,

ale korzystamy z zabiegów powszechnie słyszalnych

w muzyce Iron Maiden, tj. charakterystyczne

galopy sekcji rytmicznej, dwugitarowe

melodie i wysokie, często mocno rozciągnięte

partie wokalne. Każdy z nas jest sobą i

każdy z nas ma swoje inspiracje, co daje nam

razem świetną mieszankę. Mogę na koniec

jeszcze dodać tyle, że muzyka heavymetalowa,

jak i cała muzyka metalowa, jest już bardzo

mocno wyeksploatowanym gatunkiem i bardzo

ciężko o coś nowego. Zawsze ktoś powie

ci "już to gdzieś słyszałem". My po prostu nie

chcemy wyważać otwartych drzwi. Oczywiście,

ludzie będą nas za to różnie oceniać, ale

my i tak będziemy dalej robić swoje.

Rozumiem, dlaczego niektórym możecie kojarzyć

się z poznańskim Turbo, ale najwybitniejszym

przedstawicielem śląskiego metalu

jest zespół Kat. Tak się zastanawiam, czy

przypadkiem nie podążając za mistrzowskimi

wzorcami, chcecie budować własną tożsamość

muzyczną wychodząc od Maidenów,

analogicznie jak Kat zbudował własną tożsamość

wychodząc od Metalliki?

Krzysztof Całka: Coś w tym jest. Jak już

wspomniałem, zespół Iron Maiden jest najbliższy

naszym sercom i to on jest dla nas główną

inspiracją. Sukces Iron Maiden jest imponujący,

więc ciężko nie wzorować się na najlepszych.

Oczywiście, ich sukces był kreowany

w zupełnie innych czasach i my musimy zmierzyć

się z inną rzeczywistością, co uważamy za

wyzwanie.

Michał Halamoda: Niestety muzyka rockowa

czy metalowa nie cieszy się już taką popularnością

jak kiedyś, co działa po prostu na

naszą niekorzyść. Jesteśmy realistami i zdajemy

sobie sprawę, że odniesienie sukcesu na

tym polu to przeogromne wyzwanie i jeszcze

nie wiemy, jaka będzie nasza przyszłość, ale

nadzieja zawsze umiera ostatnia. Oczywiście

ciągle żyjemy marzeniami i usilnie dążymy do

ich realizacji. Zobaczymy jednak co czas przyniesie.

Jakie największe trudności spotkały Was od

momentu wystartowania z Ironbound? W

jaki sposób sobie z nimi radzicie? Czego one

Was uczą? Czego brakuje polskiej scenie

INCURSION 95


metalowej?

Krzysztof Całka: Największym problemem, z

jakim się borykaliśmy, było odnalezienie

odpowiedniego wokalisty. Przez zespół przewinęło

się parę osób, jednak przez długi czas

nikt nie był w stanie stanąć na wysokości zadania.

Czuliśmy bezradność i zwątpienie, czy

uda się w ogóle kogoś znaleźć. Z perspektywy

czasu wiemy, żeby się nie poddawać i robić

swoje, bo w końcu ciężka praca i dążenie do

celu daje swoje owoce.

A które dotychczasowe "wzloty" Ironbound

cieszą Was najbardziej?

Krzysztof Całka: Powoli budujemy swoją pozycję

na polskiej scenie metalowej oraz NWO

THM. Każdy kolejny materiał zostaje ciepło

przyjęty. Wydanie debiutanckiego longplay'a

samo w sobie traktujemy jako sukces. Mamy

nadzieję, że materiał na niej zawarty przypadnie

do gustu słuchaczom i otworzy nam to

kolejne drzwi w naszej karierze.

Michał Halamoda: Gdyby to pytanie padło

za jakieś pół roku, chciałbym, żeby moja odpowiedź

dotyczyła sukcesu naszego albumu.

Jednak na razie, ta kwestia pozostaje w sferze

marzeń. Dla mnie największą dotychczasową

przygodą była trasa ze słowackim zespołem

Eufory i czeskim Power 5. Było to wszystko

nowym i fascynującym doświadczeniem. Jedyne

czego chcę, to więcej.

Czy dobrze widzę, że debiutancki longplay

"The Lightbringer" ukończyliście 27 lutego

2021? Kiedy się on ukaże? W jakiej formie

(CD/LP/MC/digi)?

Krzysztof Całka: Tak jest! 27 lutego odebrałem

płytę matkę od naszego dobrego znajomego

Daniela Azara Arendarskiego ze studia

Lighthouse Audio, który odwalił kawał dobrej

roboty, zajmując się mixem oraz masteringiem

materiału. Premiera naszego debiutanckiego

albumu odbędzie się 30 kwietnia

2021 za pośrednictwem Ossuary Records. W

pierwszej kolejności będzie można nabyć

materiał na CD w klasycznym wydaniu jewel

case oraz dosłuchać albumu na portalach

streamingowych. Wraz z wydawcą planujemy

także wydanie albumu w postaci LP, ale jego

premiera odbędzie się troszkę później.

Foto: Ironbound

Jaka historia kryje się za jego komponowaniem

i nagrywaniem?

Krzysztof Całka: Większa część muzyki oraz

wszystkie tesksty utworów na płycie "The

Lightbringer" zostały napisana przez Michała.

Michał jest niezwykle płodnym muzycznie

człowiekiem. Jeżeli chodzi o samą rejestrację

materiału, to podeszliśmy do tego trochę

mniej standardowo, ponieważ nie wynajęliśmy

studia do tego celu. Zaaranżowaliśmy własną

salę prób na studio. Sam proces nagrywania

trwał przez to troszkę dłużej, ale nie mieliśmy

żadnych ograniczeń czasowych związanych

z rejestracją materiału.

Michał Halamoda: Faktycznie jakoś się tak

poskładało, że większość utworów wyszła

spod mojego pióra. Jak Krzysiek wspominał,

jeszcze szukają dla mnie żony, więc mam czas

na pierdoły (śmiech). Ale tak na poważnie, z

przyczyn oczywistych dysponuję trochę większą

ilością wolnego czasu od reszty chłopaków,

więc korzystam z każdej okazji, kiedy

natrafia się jakiś chwytliwy riff. Z samym procesem

tworzenia bywa różnie. Niektóre piosenki

powstają w ciągu paru godzin, niektóre

zaś ciągną się całymi tygodniami, a nawet miesiącami,

nie mogąc doczekać się swojego finału.

Dużo zależy od weny i nastroju. W studiu

to też jest inna historia. Tak jak Krzysiek powiedział,

nagrywanie ogarnialiśmy w większości

we własnym zakresie, więc możemy w zasadzie

śmiało powiedzieć, że jedyne co nas

blokowało to granice naszej wyobraźni. Nie

musieliśmy się martwić o czas czy pieniądze

wydane na studio. Faktem jest, że rozpoczynając

nagrywanie wchodzimy z prawie gotową

koncepcją, ale całe piękno ujawnia się w spontanicznych

pomysłach, które wiesz, że działają,

powodują u ciebie ciary i napędzają do dalszego

działania. Te właśnie drobne elementy

czy smaczki wynikające z pewnej spontaniczności

powodują, że przenosisz swoją muzykę

na inny poziom.

O czym śpiewacie w utworze "Light Up The

Skies"? Czy ma to cokolwiek wspólnego z

brytyjską komedią dramatyczną o tym samym

tytule? Przyznam, że macie tam bardzo

chwytliwy i angażujący słuchaczy wątek

przewodni.

Michał Halamoda: Stety czy niestety, jest to

przypadkowa zbieżność tytułów. Szczerze to

"Light Up…" był moim kompletnym wymysłem,

jak się okazuje nie byłem jednak pierwszy

(śmiech). Podobnie jak film, tekst nawiązuje

do wydarzeń II Wojny Światowej, ale

sam film nie był inspiracją. W zasadzie cała

koncepcja zrodziła się jakieś dwa lata temu,

kiedy miałem okazję wybrać się z moimi przyjaciółmi

na wycieczkę do Anglii, na pokazy

lotnicze w Duxford "Flying Legends". Moi znajomi

to piloci - fanatycy, bardzo pozytywnie

zakręceni na punkcie latania, pokazów, lotnictwa,

historii lotnictwa, itd. Jeżdżą na tego

typu imprezy prawie wszędzie i widać, że tym

żyją (śmiech). W każdym razie, pojawiła się

okazja, żeby wybrać się na taki wypad. W trakcie

pobytu miałem okazję nie tylko zobaczyć

same pokazy, ale również na przykład pić piwo

w knajpie, gdzie przesiadywali piloci m.in.

Dywizjonu 303. Takie doświadczenia potrafią

być mocno inspirujące, więc żal byłoby tego

nie wykorzystać. W swoich tekstach jednak

staram się nie oceniać w żaden sposób przedstawionych

wydarzeń. Nie są to pieśni pochwalne

ani dziękczynne. Starałem się opowiedzieć

jakąś krótką historię, skupiając się na

emocjach moich bohaterów. Jako autor próbuję

wejść w czyjeś buty i oddać emocje, jakie ta

osoba czuła czy mogłaby czuć. Dlatego też

"Light Up The Skies" opowiada o chęci walki,

ale również o wątpliwościach i strachu, jakie

mogły towarzyszyć ludziom, którzy po prostu

chcieli obronić swoje domy i rodziny. Ta tendencja

zresztą pojawia się we wszystkich naszych

tekstach. Czy jest to polowanie na czarownice,

czy bitwa z udziałem husarii, nacisk

położony jest na warstwę emocjonalną, a same

wydarzenia są tłem akcji.

Co planujecie na przyszłość?

Krzysztof Całka: W normalnych czasach pewnie

planowalibyśmy trasę koncertową promującą

nasz debiut "The Lightbringer", pilibyśmy

dużo wódki podczas spotkań z fanami,

dawalibyśmy autografy na cyckach fanek. Trochę

się rozmarzyłem (śmiech). Tak na serio to,

w najbliższym czasie chcemy skupić się na

promowaniu debiutanckiej płyty i dotarciu do

jak największej liczby odbiorców. W planach

także mamy nagranie teledysku.

Michał Halamoda: Promocja, promocja i

jeszcze raz promocja… trochę jak w Lidlu albo

Biedronce (śmiech). Ale na serio, to priorytetem

jest dopięcie i wydanie płyty, a później jej

promowanie na każdy możliwy sposób. Mamy

szczerą nadzieję, że wszystko za jakiś czas

wróci do normy, a my powrócimy do aktywnego

koncertowania.

Dziękuję za Wasz czas i odpowiedzi.

Krzysztof Całka: Dziękujemy również za

zaproszenie do wywiadu i mamy nadzieję, że

niebawem wrócimy do normalności i koncertów!

Życzę tego nam wszystkim, ponieważ

pewnie nie tylko my jesteśmy już wygłodniali

imprez na żywo. Pozdrawiamy wszystkich fanów

heavy metalu!

Sam O'Black

96

IRONBOUND


HMP: Cześć Wam. Jak prawidłowo powinienem

wymówić nazwę Waszego zespołu,

skoro to jest Natur a nie Nature?

Tooth Log: Normalnie. Tak jak Nature. Brak

ostatniej litery jest zabiegiem estetycznograficznym,

a nie artykulacyjnym. Kiedy szukaliśmy

nazwy dla naszego zespołu, zastanawialiśmy

się, które słowo brzmi najmocniej i najpełniej

oddaje naszą energię. Doszliśmy do

wniosku, że natura jest równie potężna.

Jak widzicie swoje miejsce na scenie NWO

THM?

Tooth Log: (zastanawia się) To zjawisko rozpoczęło

się na początku XXI wieku, a Natur

powstał w 2008 roku. Był to idealny moment

na granie heavy metalu. Kiedy ktoś nas pyta,

co gramy, odpowiadamy zazwyczaj, że "tradycyjny

heavy metal".

Ryan Weibust: Ale nie słyszymy, żeby ktoś

nas klasyfikował do NWOTHM. Pamiętam,

że podczas jednego z naszych pierwszych koncertów,

fan powiedział o nas "old metal" ("stary

metal" - przyp. red.). Z takim określeniem

bardziej się utożsamiamy. Trudno jest opisywać

muzykę słowami. Dobrze jest, kiedy inni

ludzie robią to za muzyków.

Manilla Road rozgrzała publiczność przed naszym występem

Gdy w marcu 2020r ukazał się drugi album

Natur "Afternoon Nightmare", ludzie byli

bardziej zainteresowani zakupem papieru

toaletowego. Teraz Dying Victims Productions

oddaje sprawiedliwość heavy metalowemu

longplay'owi Nowojorczyków, wydając

go po raz pierwszy w formacie CD. Perkusista

Tooth Log oraz śpiewający gitarzysta

rytmiczny Ryan Weibust na co dzień nie

gadają o graniu metalu, tylko po prostu

to robią. Tym bardziej cieszy nas, że

tym razem wyczerpująco odpowiedzi

na pytania o ich twórczy dorobek, koncerty

i inspiracje.

Tooth Log: Ale nie mamy nic przeciwko motocyklistom.

Problem w tym, że z naszym

temperamentem jazda na jednośladzie szybko

by nas zabiła.

Ryan Weibust: Zdarzyło nam się grać na zlotach

harleyowców. Dobrze się wśród nich czujemy.

A jak to jest z drugą częścią zdania - nawiedzone

domy?

Tooth Log: Nawiedzone domy są nam znacznie

bliższe. Zazwyczaj błąkamy się po nich

w wolnym czasie.

Ryan Weibust: Pasuje do klimatu naszych

utworów.

rodem z horroru. Gracie jednak zbyt szybko,

aby nazwać to doom metalem. Druga sprawa,

która was wyróżnia - nie stosujecie ściany

dźwięku, za to sporo synkop oraz dynamicznych

zmian. Tooth, słyszę, że czasami

lubisz zrobić pauzę, po której zrywasz się do

bardzo szybkiej gry. Tak to wygląda z perspektywy

fana. A jak z Waszej?

Ryan Weibust: Myślę, że kiedy zaczynamy

komponować, jammować lub eksperymentować,

wychodzi nam często muzyka brzmiąca

zbyt "happy"/"wesoło". W takiej sytuacji potrzebujemy

dokonać zmian, wprowadzić dysonans

i dodać mroku. Nie pasowałyby do nas

utwory w stylu "oh, we are happy, let's go for

a party". Natur ma mieć złowrogą atmosferę.

Tooth Log: Wprowadzamy też kreatywne napięcie;

iluzję, że za chwilę wydarzy się coś

paranormalnego. Chcemy utrzymywać słuchacza

w niepewności, tak aby się nie nudził. Nawet

dla nas granie utworów bywa przerażające.

Uwielbiamy zmiany dynamiczne. Wydaje

mi się jednak, że łatwiej byłoby mi odnieść się

do inspiracji innymi zespołami, zamiast analizować

naszą twórczość. Na pewno nikogo nie

kopiujemy, ale mnóstwo zespołów grało podobnie

przed nami.

Jestem przekonany, że wypracowaliście swój

własny charakter. Nie przedwczoraj, lecz już

na debiucie z 2012 roku. Na jego następcy nie

zmieniliście drastycznie stylu. Oba longplaye

brzmią w miarę podobnie. Czy dużo eksperymentowaliście

w międzyczasie?

Ryan Weibust: Jedną z naszych dewiz jest,

żeby nie naprawiać czegoś, co dobrze działa.

Prawdopodobnie jedną z największych

zmian, jakie nastąpiły ostatnio w Natur jest

dołączenie do labelu Dying Victims Productions.

W marcu 2021 wznowili oni wasz drugi

longplay "Afternoon Nightmare" na CD

(pierwotnie ukazał się on w marcu 2020 na

winylu oraz w wersji cyfrowej). Jakie nowe

możliwości pojawiają się przez wami w

związku z tą współpracą?

Ryan Weibust: "Afternoon Nightmare" ukazało

się w dziwacznym momencie, kiedy ludzie

na całym świecie byli przejęci innymi

sprawami niż muzyką. Bardziej zależało im na

tym, aby kupić papier toaletowy niż album z

muzyką. Wznowienie poczynione przez Dying

Victims Productions daje nagraniu drugie

"skrzydła". Czujemy się niemal tak, jakby

to było wydawane po raz pierwszy. Wprawdzie

"Afternoon Nightmare" był dostępny

wcześniej na winylu, ale dopiero teraz więcej

osób się o nim dowiaduje i go słucha.

Po wysłuchaniu waszych obu albumów

"Head Of Death" (2012) i "Afternoon Nightmare"

(2020) jestem skłonny zgodzić się z

opinią Crypt Of The Wizard, że "brzmicie

jak motocyklowy gang napierający na imprezę

w nawiedzonym domu". Czy czujecie się

jak gang motocyklowy?

Ryan Weibust: (śmiech) Nikt z nas nie jest

motocyklistą.

Foto: Natur

Foto: Fireforce

Ale gdy rejestrujecie muzykę, korzystacie z

regularnego studia, a nie np. z cmentarza nagraniowego?

Widziałem wasze zdjęcie w

kościele...

Ryan Weibust: Następnym razem zrobimy

więcej zdjęć. To z kościoła pokazuje nas w

miejscu, w okolicy którego wszyscy dorastaliśmy.

Tooth Log: Zdjęcie z przodu okładki "Afternoon

Nightmare" zostało wykonane w tym

samym kościele, do którego należy cmentarz

ukazany na okładce "Head Of Death".

Wasza muzyka jest przepełniona mrokiem.

Doceniam unikalny nastrój oraz atmosferę

Mamy już trochę zróżnicowanych kawałków.

Dobrze bawimy się próbując dopasowywać do

siebie odmienne pomysły. Nasz rozwój polega

na tym, że staliśmy się wraz z upływem czasu

sprawniejsi technicznie i teraz pewniej używamy

instrumentów. Rozumiem jednak, co masz

na myśli mówiąc, że styl pozostał taki sam.

Staramy się wyrazić to samo poprzez naszą

muzykę.

Tooth Log: Zastanawialiśmy się na samym

początku komponowania "Afternoon Nightmare",

czy może by tak zmienić to i owo?

Wymyślaliśmy różne riffy przez wiele lat. Niektóre

z nich wykorzystaliśmy na albumie, in-

NATUR 97


nych nie. Styl pozostał nienaruszony, ale różnice

tkwią w detalach.

Czym jeszcze różnią się wasze dwa longplay'e?

Ryan Weibust: "Head of Death" pisaliśmy

indywidualnie, a nad "Afternoon Nightmare"

pracowaliśmy zespołowo.

Tooth Log: Oba albumy odzwierciedlają moment,

w jakim znajdował się Natur w momencie

ich rejestracji. Podobnie będzie z trzecim

longplay'em. Będziemy nieść pochodnię Natur

najlepiej, jak to możliwe.

Z pewnością w utrzymaniu stylistycznej

konsekwencji pomógł wam fakt, że nie zmieniliście

składu Natur. Świadczy to o tym, że

potraficie pracować zespołowo oraz że jesteście

zgraną paczką przyjaciół. Czy rozważaliście

kiedyś zaproszenie osoby, która zajmowałaby

się wyłącznie śpiewaniem?

Ryan Weibust: Ja śpiewam wszystko, za wyjątkiem

utworu "Metal Henge", w którym słychać

głos Tooth Loga. Zazwyczaj jednak zaczynamy

komponowanie od warstwy instrumentalnej

i to ona jest dla nas najważniejsza.

Wraz z graniem, w mojej głowie kształtują się

melodie wokalne. Są one oparte o gitary. Po

prostu gramy i w trakcie okazuje się, co pasuje

najlepiej. Nie potrafię śpiewać jak Rob Halford

ani jak King Diamond. Ale czuję się pewnie

w roli wokalisty i jestem zadowolony z

efektu końcowego. W przeciwnym razie, nie

wydalibyśmy albumu wcale. Wydaje mi się, że

większość osób zna i prawidłowo ocenia własne

możliwości wokalne. Nie brałem nigdy lekcji

śpiewu. Gdy byłem znacznie młodszy,

próbowałem samodzielnie doskonalić warsztat

wokalny, ale nie udało mi się osiągnąć mistrzowskiego

poziomu. Nie byłem w stanie.

Mierzę siły na zamiary. Stosuję tak szeroki zakres

śpiewu, jak potrafię. Można by trochę zamieszać

w studiu, użyć rozmaitych narzędzi i

technicznych zabiegów (typu pogłos), ale nie

dałoby rady odtworzyć tego na koncertach.

Dla nas ważne jest, żeby album przypominał

możliwie jak najwierniej to, czym Natur jest

na żywo. Nie chciałbym, żeby ludzie zawiedli

się, gdy usłyszą co innego na gigu a co innego

na "Afternoon Nightmare".

Koncerty gracie głównie w nowojorskich

klubach, czy wybraliście się również na

zagraniczną trasę?

Tooth Log: Byliśmy już pięć razy w Europie.

Ryan Weibust: W Niemczech, w Skandynawii

(dwa razy: Szwecja, Dania, Norwegia), w

Londynie i w Pradze. Mamy nadzieję powrócić

do Europy, kiedy tylko będzie to możliwe.

Który z tych występów wspominacie najlepiej?

Tooth Log: (zastanawia się) Najlepiej gra

nam się wtedy, gdy fani szaleją. Wino, rozbite

butelki na podłodze i krew - to są najlepsze

koncerty.

Ryan Weibust: Wolimy występować na

mniejszych imprezach, bo wtedy nawiązujemy

lepszy, bardziej bezpośredni kontakt z ludźmi.

Dominuje tam znacznie lepsza energia.

Foto: Natur

Zdarza nam się otwierać wielkie amerykańskie

festiwale, ale na wysokiej scenie w znacznej

odległości od tłumu jesteśmy totalnie rozłączeni

z publicznością. Afterparty pierwszej

berlińskiej edycji Live Evil (2016) było wspaniałe.

Metalowców rozgrzało przed nami Manilla

Road, więc wszyscy byli w ekstazie, gdy

już weszliśmy na scenę. Przyszło tam bardzo

dużo osób, a jednocześnie perfekcyjnie się z

nimi bawiliśmy. Zależy nam, żeby być blisko

słuchaczy, a nie błyszczeć samotnie w oddali.

Wspomniałeś o Manilla Road i zastanawiam

się teraz, czy jest w Natur coś z metalu

epickiego. Czy inspirowaliście się np.

Omen (obaj muzycy kiwają twierdząco głową

a Tooth Log pokazuje kciuk w górę -

przyp. red.)? Gdybym jednak miał wymienić

nazwy najbliższe Natur, wspomniałbym o

Anvil i Trouble (obaj ucieszyli się po wskazaniu

Omen, Anvil i Trouble - przyp. red.).

Ryan Weibust: Trouble perfekcyjnie balansowali

pomiędzy powolnym doom metalem a

szybszym heavy metalem. Najlepiej łączyli

oba te światy. Często w ich kawałkach zmieniało

się tempo. Uwielbiamy Trouble.

Oprócz gitar, perkusji i wokalu, slyszymy na

"Afternoon Nightmare" klawisze. Czy próbowaliście

kiedyś zrobić coś z organami

Hammonda w stylu Deep Purple i Uriah

Heep?

Tooth Log: Tak. Są tam klawisze. Używamy

takich, jakie są nam dostępne. Hammondów

nie mamy. Trudno je znaleźć. Szukaliśmy metody,

żeby jak najwierniej imitować ich brzmienie

i ostatecznie wyszło tak jak wyszło.

Klawiszy nie ma jednak wiele. To dodatek, a

nie główny instrument.

Ryan Weibust: Czasami zapraszamy znajomego,

żeby zagrał z nami kilka utworów na

klawiszach podczas koncertu. Ale to zależy od

wielkości sceny - czy jest tam dość miejsca na

piątą osobę? Zazwyczaj nie ma klawiszy na

żywo.

Tooth Log, kto jest Twoim ulubionym perkusistą?

Tooth Log: Neil Peart (Rush) jest moim numerem

jeden. Poza tym Uno Bruniusson (In

Solitude) oraz Chuck Biscuits (Danzig,

D.O.A.). Jim Sadist (Nunslaughter) jest nie

tylko perkusistą, ale też niesamowitym showmanem.

On jest jak stand-up comedian. Żaden

inny bębniarz nie zachowuje się tak jak

on. Dostarcza mnóstwa radości swoją obecnością.

Jeżeli jeszcze go nie widziałeś, koniecznie

musisz to zrobić.

Jest taki moment w "Poison King", gdzie pozostaje

sama perkusja i nic poza nią, a następnie

sama gitara ze sporadycznymi uderzeniami

perkusji. Po chwili kawałek rozpędza

się z impetem. Bardzo mi się to podoba.

Czy będziecie stosować więcej tego rodzaju

patentów w przyszłości?

Tooth Log: Tego rodzaju partie nadają naszej

muzyce dodatkowej dramatyczności. Nie zawsze

to się sprawdza, ale w "Poison King" zdecydowanie

pasuje. Przekonujemy się o tym

dopiero wtedy, gdy nagrywamy siebie w akcji

i potem słuchamy. Takie rzeczy nie są wynikiem

kalkulacji, tylko dzieją się spontanicznie.

Nie rozmawiamy o tym. Samo tak wychodzi.

Pozwalamy sobie na swobodną grę zespołową,

a dopiero później patrzymy na siebie nawzajem

i bez słów rozumiemy, że wyszło fajnie.

To najlepszy, organiczny sposób tworzenia,

który z powodzeniem stosujemy od samego

początku istnienia Natur.

Perkusiści zwłaszcza z niemieckiej szkoły

grania power metalu niekiedy przesadzają.

Przytłaczają. Trudno słucha mi się muzyki,

w której mam wrażenie, że występuje dwóch

perkusistów w tym samym czasie. Ty, Tooth

Log, przeciwnie. Wiesz, kiedy czas na pauzę.

Co o tym myślisz?

Tooth Log: Cóż, nasz heavy metal czyni nas

spragnionymi (śmiech). Musimy się napić.

Robię przerwy w trakcie utworów, żeby przechylić

puszkę z energetykiem i dopiero wtedy

uderzyć z podwójną mocą. W międzyczasie

ktoś inny może wypełnić dźwiękiem moją

pauzę. Jak tylko każdy się napije, możemy

wznowić grę. Obaj, czyli ja i Tooth Log, wolimy

napoje energetyczne niż cokolwiek innego.

Wiem, że to nie tylko metafora, bo widziałem

na YouTube.

Tooth Log: (śmiech) Tak. Są powszechnie dostępne

i bardzo dobre.

W efekcie, nawiązując jeszcze do "Poison

King", po napiciu się energetyka zarażacie

nas intensywnością gry. Byłem zawsze pod

wrażeniem, jak skutecznie udawało się Hel-

98

NATUR


starowi akcentować metalową intensywność.

Pod tym względem, końcówka "Poison

King" ma coś wspólnego z Helstarem z okresu

"Remnants of War" / "A Distant Thunder".

Który zespół byłby waszym wzorem

metalowej intensywności?

Ryan Weibust: (zastanawia się) Trudne pytanie.

Nie kierujemy się chęcią zainkorporowania

czegoś, co wywarło na nas wrażenie u innych

muzyków. Koncentrujemy się wyłącznie

na własnych utworach. Mamy do przekazania

jakiś temat i rozwijamy kolejne fragmenty w

oparciu o niego. Nie mówimy: "wow, Helstar

zrobiło to czy tamto, super, też tak chcemy". Staramy

się zbudować własny muzyczny świat, położyć

fundamenty, nadać sens chaosowi. Dodatkowe

harmonie gitarowe mogą wzmocnić

intensywność muzyki. Nie mam jednak konkretnych

wzorców w postaci innych zespołów.

Oczywiście doceniamy muzyków, którzy jako

pierwsi wymyślili coś kompletnie nowego w

metalu, ale grając jesteśmy pochłonięci swoimi

kompozycjami i te legendarne kapele tkwią

jedynie w naszej podświadomości.

A zatem, byłbym ignorantem, gdybym np.

stwierdził, że "Unsolved Mysteries" to

wasza odpowiedź na Overkill "Overkill"?

Ryan Weibust: Utwór "Unsolved Mysteries"

(z "Afternoon Nightmare" - przyp. red.) jest

odpowiednikiem "Mutations in Maine" (z

"Head of Death" - przyp. red.). Oba kończą

album i oba mają swoje własne, niepokojące

intro, podobnie jak Overkill "Overkill".

Tooth Log: Nie pamiętam już, ale to chyba

ostatni nasz kawałek, który ukończyliśmy.

Jakie "nierozwiązane tajemnice" są dla was

najbardziej interesujące?

Tooth Log: (zastanawia się) Jest ich wiele.

Najbardziej przejąłem się morskim potworem

z Rhode Island.

Ryan Weibust: Po rozmowie wyślę Ci link do

filmu o tym potworze z Rhode Island. Powinieneś

go zobaczyć (dziękuję - przyp.red.).

Nie wiadomo jeszcze, czy ta legenda jest prawdziwa,

czy fikcyjna. Trzeba to dopiero ustalić.

Ma to dla nas doniosłe znaczenie, ponieważ

mieszkamy w odległości dwóch godzin

jazdy samochodem od Rhode Island. Kolejny

album rozpoczniemy melodią nawiązującą do

"Unsolved Mysteries".

Foto: Natur

Czy Covid podpada waszym zdaniem pod

kategorię "nierozwiązanej tajemnicy"?

Ryan Weibust: Natur nie jest zespołem zaangażowanym

politycznie. Staramy się raczej

kreować utopijny świat w lirykach, a nie odnosić

się do konkretnych wydarzeń z życia wziętych.

Co chcielibyście powiedzieć o utworach,

które stworzyliście już po ukazaniu się

"Afternoon Nightmare"?

Ryan Weibust: Mamy trochę pomysłów, ale

nie ukończyliśmy jeszcze żadnego nowego kawałka.

Mieszkam obecnie w Austin (Texas),

pozostali w Nowym Yorku. Dołączę do nich

tego lata i wtedy będziemy komponować.

Wiesz, mieliśmy tego roku wiele niezależnych

od nas zakłóceń.

Widzę, że na Twojej ścianie wisi gitara,

Ryan. Czy to dokładnie ta sama, którą nagrywasz

i z którą występujesz?

Ryan Weibust: Nie. Używam jej wyłącznie w

domu do ćwiczeń. Bardziej profesjonalną trzymam

w Nowym Yorku.

Na zakończenie powiedzcie proszę, jak fani

mogą kontaktować się z Nature?

Tooth Log: Bardzo ostrożnie! Mogą do nas

napisać e-mail lub zadzwonić.

OK. Bardziej chodzi mi o waszą obecność w

social mediach. Widziałem już waszą stronę

na Facebook-u. Czy jesteście też aktywni na

innych serwisach jak Twitter lub Instagram?

Ryan Weibust: Jesteśmy tam, ale mało aktywni.

Nie lansujemy się. Irytuje mnie w innych

zespołach, kiedy bez przerwy wrzucają mnóstwo

rozmaitych, nudnych postów. Natur robi

wszystko we własnym zakresie. Nie mamy

agencji reklamowej. Robieniem szumu wokół

zespołu byłoby raczej zadaniem agenta, a nie

muzyka.

Może Dying Victims Productions pomoże

wam z tym w przyszłości?

Ryan Weibust: O tak, oni dobrze promują.

To porządny label z wieloma świetnymi zespołami.

Tooth Log: Od dzisięciu lat przyjaźnię się z

ich właścicielem, Florianem Grillem. Jest on

naszym zaufanym metalowym sojusznikiem.

Cieszę się, że w końcu możemy razem działać.

Powiedzcie jeszcze proszę, gdzie w zasadzie

możemy zakupić "Afternoon Nightmare"?

Tooth Log: Mam setki egzemplarzy obu

albumów a także singla "Spider Baby" (2010)

we własnym domu, więc najlepiej napisać do

nas e-mail w tej sprawie: natur666@gmail.

com

Ryan Weibust: Wydaje mi się, że Cryptic Of

The Wizard sprzedaje winyle w Europie. Nie

jestem pewien, jak wygląda dystrybucja online,

możliwe że da się to znaleźć na Bandcampie

(czasami jest tam dostępne). Zazwyczaj

zabieramy egzemplarze na nasze koncerty,

więc można też kupić przy okazji show.

Jesteście mile widziani w Polsce. Ostatni

call-to-action dla czytelników HMP?

Tooth Log: Wrzućcie dwie kostki lodu do

energetyka i czekajcie. Wkrótce będziemy z

powrotem w Europie.

Sam O'Black

Foto: Natur

NATUR 99


HMP: Powstaliście na początku lat 80., ale

wtedy Incursion nie wyszedł poza etap nagrań

demo - mieliście zbyt dużą konkurencję,

czy też inne powody sprawiły, że nie zdołaliście

wtedy podpisać kontraktu, przebić się?

Maxx Havick: Nie udało nam się znaleźć odpowiedniego

wokalisty. To przeciwieństwo do

zbyt dużej konkurencji! Na południu Florydy

było wielu "podobnie myślących" ludzi, a Michael

był jeszcze w szkole średniej, więc nie

przyszło nam do głowy, żeby spróbować przenieść

się do Tampy, gdzie tamtejsza scena na

pewno dobrze by nas przyjęła.

Reaktywowaliście się dwa lata temu i niedawno

wydaliście debiutancką EP-kę "The

Hunter". Trochę wam z nią zeszło, ale koniec

końców jest już dostępna, co pewnie bardzo

was cieszy?

Jesteśmy bardzo szczęśliwi, że jest już dostępna

na winylu, CD i wszystkich platformach

streamingowych. Covid był powodem opóźnienia,

ale teraz, kiedy rozwiązaliśmy wszystkie

te problemy, jesteśmy naprawdę zadowoleni,

że jest już wydana.

Czyli bez względu na wiek, dorobek czy staż

każde takie nowe, muzyczne dziecko raduje

tak, jakby było się nieopierzonym małolatem,

a waszym przypadku dochodzi do tego jeszcze

fakt, że to debiut Incursion, możecie

wreszcie pochwalić się czymś więcej niż kaseta?

To była dla nas długa droga, ale jesteśmy mile

Szczęśliwy zespół

W latach 80. ubiegłego wieku nie zdołali wydać płyty, nawet singla

czy MLP, ale w końcu doczekali się. Wraz z nimi zaś wszyscy fani surowego,

tradycyjnego metalu, łączącego NWOBHM z amerykańską szkołą gatunku.

Gitarzysta Maxx Havick już zapowiada, że koncepcyjna EP "The Hunter" z

materiałem sprzed lat to tylko początek, bo Incursion usilnie pracuje nad debiutanckim

albumem o roboczym tytule "Blinding Force".

zaskoczeni reakcjami ludzi. Gdyby to było w

innym czasie, moglibyśmy dać kilka koncertów

i dać słuchaczom szansę, by zrozumieli,

kim jesteśmy jako zespół grający na żywo. W

obecnej sytuacji jesteśmy jednak wdzięczni ludziom,

że angażują się w to, co robimy.

Może to właśnie jest najwłaściwsza metoda

na bycie ciągle młodym? (śmiech). Dlaczego

zaczęliście od EPki, nie korciło was, by otworzyć

oficjalną dyskografię długogrającym

materiałem?

To była szansa, by zobaczyć, w jakim punkcie

jesteśmy jako muzycy, a także sprawdzić, kto

może polubić to, co robimy. Mercyful Fate,

Armored Saint, Jag Panzer, Iron Maiden,

Znowhite i wiele innych zespołów zaczynało

od EP-ki i zawsze myśleliśmy, żeby zrobić to

samo.

Wykorzystaliście wyłącznie starsze utwory.

Miało być to symboliczne pożegnanie się z

przeszłością, zaprezentowanie tego materiału

w brzmieniu i formie, jakie marzyły

wam się już w latach 80.?

Podczas gdy większość zespołów nie ma tak

długiego okresu czasu pomiędzy napisaniem

utworów, a zaprezentowaniem ich publiczności,

nie jest niczym niezwykłym to, że nowy

zespół, który jeszcze nie napisał kilku własnych

utworów, wchodzi od razu do studia, dostaje

kontrakt i ma możliwość zaprezentowania

się światu. Być może jest to nowe spojrzenie

na karierę zespołu, ale Raven powstał w

1974 roku, a swój pierwszy album wydał dopiero

w 1981. Twisted Sister ma za sobą

dziesięć lat oczekiwania od

powstania do wydania

pierwszego albumu.

Jesteśmy tacy

jak oni.

"The Hunter" to

materiał koncepcyjny

- skąd pomysł

na taką właśnie

opowieść i zawarcie jej

w sześciu utworachrozdziałach?

Byliśmy fanami Rush

i Iron Maiden, którzy

są znani z dłuższych

utworów i od kiedy

usłyszeliśmy Mercyful

Fate "Satan's Fall" oraz

Venom "At War With Satan",

to zainspirowało nas, żeby spróbować

napisać coś dłuższego, gdzie wszystkie

kompozycje byłyby połączone ze sobą. Byliśmy

aktywnym zespołem grającym na żywo w

wielu klubach punkowych i byliśmy przekonani,

że publika nie będzie tolerować ponad

dwudziestominutowych suit, więc napisaliśmy

je jako pojedyncze kawałki.

Teraz początkującym zespołom, nawet jeśli

zaczynały grać wiele lat temu, jest trudniej o

tyle, że młoda publiczność jest bardzo

niecierpliwa, a ogrom dostępnej muzyki

sprawia, że utwory odsłuchiwane są przez

nią fragmentarycznie. Z kolei nasi rówieśnicy,

przyzwyczajeni do celebrowania muzyki -

poznawania całych płyt, w większości "wyrośli"

już ze słuchania czegokolwiek. Paradoksalnie

więc: świetnych zespołów jest coraz

więcej, tylko mało kto o nich wie, a jeszcze

mniej ludzi ich słucha - jaka jest wasza

metoda, żeby dotrzeć do potencjalnych

słuchaczy, zainteresować ich dźwiękami

Incursion?

Tak, to prawda! To jest proces uczenia się.

Mamy nadzieję, że teraz, kiedy EP-ka jest dostępna

w formie fizycznej, uda nam się dotrzeć

do tych, którzy wolą słuchać płyt w całości.

Jesteśmy również świadomi świata, w

którym ludzie słuchają platform streamingowych

i YouTube. Strona NWOTHM - Full

Albums na YouTube dała nam ogromną ilość

wyświetleń. Jesteśmy też na około dwudziestu

playlistach na Spotify i dostaliśmy sporo

recenzji EP-ki. Staramy się po prostu znaleźć

fanów tego rodzaju muzyki i mamy nadzieję,

że kiedy nas usłyszą, to się do nas przekonają.

Czyli teraz nadeszła pora swoistego eksperymentu,

na ile wasze gusta są zbieżne z

tym, czego oczekują słuchacze, przede

wszystkim tacy, którzy nie mieli jeszcze okazji

was słyszeć, choćby na koncertach, kiedy

jeszcze mogły być organizowane?

Chyba tak, ale jesteśmy dość pewni tego, kim

jesteśmy jako twórcy, a Steve Samson, który

jest teraz w zespole, wnosi inną perspektywę

pisania utworów. Piszemy tak, jak piszemy i

jeśli możemy dotrzeć do ludzi, którym podoba

się to, co piszemy, to jest to obopólna korzyść.

Nie przewiduję, żebyśmy próbowali robić

coś, czego nie uwielbiamy grać.

"The Hunter" miał pokazać prawdziwe oblicze

Incursion i potwierdzić, że wciąż najbardziej

kręci was tradycyjny heavy metal lat

80.?

W rzeczy samej. Kończymy etap pisania pierwszego

albumu (wstępnie zatytułowanego

"Blinding Force") i jesteśmy szczęśliwie zespołem

grającym tradycyjny heavy metal.

Brzmienie tej EP jest jednak potwierdzeniem,

że pod tym względem nie cofnęliście

się do lat 80., bo to byłaby już zbytnia przesada,

taka nadmierna stylizacja na old

school, a do tego nie warto powielać sprawdzonych

rozwiązań, zwłaszcza gdy pojawiają

się inne możliwości?

Jesteśmy bardzo zainteresowani brzmieniem

tego, czym jesteśmy, zespołu, który gra na instrumentach

przy pomocy wzmacniaczy i żywej

perkusji. Wszyscy wiemy, że technologia

może zrobić niesamowite rzeczy, by brzmieć

jak z innej epoki, ale to nie jest nasze podejście.

Początkowo próbowaliśmy nagrywać na

taśmę, ale nie mogliśmy tego zrobić, więc poszliśmy

za Chrisem i Jorgiem, którzy mają

ogromną wiedzę i doświadczenie jak sprawić,

żeby zespół brzmiał tak jak brzmi i zrezygnowaliśmy

z jego "naprawiania".

Ale większość ludzi i tak słucha muzyki z telefonów,

przez słabe słuchawki czy na komputerowych

głośniczkach - będą w stanie wychwycić

i docenić wasze starania o odpowie-

100

INCURSION


dnie brzmienie tego materiału, nie będzie

tak, że praca Chrisa Shorta pójdzie, po części,

na marne?

Nie nagrywaliśmy z myślą, że "słuchacze nie

usłyszą naszego wysiłku". Nagrywaliśmy w

taki sposób, żebyśmy mieli przyjemność z tego,

co usłyszymy później. Tak jak z naszych

tekstów. Kiedy nas usłyszycie, przedstawimy

wam utwory w taki sposób, w jaki naprawdę

chcemy, żeby brzmiały. Mamy nadzieję, że

pokochacie je tak bardzo jak my; chcieliśmy,

żeby brzmiały w określony sposób.

Początkowo wydaliście "The Hunter" samodzielnie

i tylko w wersji cyfrowej, ale zainteresowanie

tym materiałem No Remorse

Records musiało was bardzo ucieszyć, bo to

firma specjalizująca się w takim właśnie graniu,

dzięki której będziecie mogli dotrzeć do

większej liczy fanów?

Oczywiście! Byliśmy gotowi z nagraniem i

oprawą graficzną na długo przed majowym

wydaniem cyfrowym. Wysłaliśmy je do prawie

wszystkich wytwórni, które zajmują się

muzyką NWOTHM. Zainteresowały się nami

dwie wytwórnie, ale chciały wydać to tylko na

CD. Byliśmy bardzo zainteresowani wydaniem

"The Hunter" na winylu. No Remorse

początkowo nie zgodziło się na wydanie winylu,

ale namyślili się i zaproponowali układ,

który okazał się korzystny dla obu stron.

Dzięki temu okładka autorstwa samego

Phila Lawvere zyska odpowiednią ekspozycję

w 12" formacie?

Jego praca przy tym projekcie jest niesamowita!

Jesteśmy wdzięczni, że dał nam szansę,

zanim jeszcze skończyliśmy nagrywać. Posiadanie

tej grafiki na winylu jest naprawdę niesamowite.

Jesteście teraz w szczególnym momencie:

niebawem ukaże się oficjalne wznowienie

"The Hunter", pracujecie nad wspomnianym

już, debiutanckim albumem, który ma ukazać

się jeszcze w tym roku - nie mogło być lepiej,

mimo tego, że o koncertach w pandemicznych

realiach nie ma mowy?

Covid zmienił możliwości koncertowania dla

wszystkich. Wpłynęło to również na nas osobiście.

Buddy, nasz perkusista, zaraził się wirusem,

ale przeżył i nie ma żadnych nawrotów

choroby, ale ciągle jesteśmy bardzo ostrożni.

To wpłynęło na nasz harmonogram nagrań,

nie mamy jeszcze planu, kiedy możemy rozpocząć

ten proces.

Ci którzy pamiętają was z dawnych lat podchodzą

pewnie do zespołu z ogromnym sentymentem,

ciekawi mnie jednak, jak reagują

na was młodzi ludzie, obecne pokolenie fanów

metalu?

Ogólnie rzecz biorąc, reakcja jest pozytywna.

Najbardziej reagują na nas ludzie, którzy słyszą

nas po raz pierwszy, co jest świetne.

Wszyscy jesteśmy zaskoczeni reakcją i wsparciem.

Nie jesteśmy jeszcze w miejscu, w którym

chcielibyśmy być, ale wszystko zmierza w

dobrym kierunku.

Czyli wciąż macie dla kogo grać, a chęć sprawdzenia

się w zupełnie odmiennej niż lata

80. rzeczywystości jest dla was dodatkową

motywacją, tym większą, że kolejnej szansy

od losu już raczej nie dostaniecie, to sytuacja

typu: teraz, albo nigdy?

Wszyscy jesteśmy zdrowi i nie widzimy

potrzeby podejmowania muzycznych kompromisów.

To wszystko dzieje się według nas

dokładnie tak, jak powinno. Teraz musimy

skupić się tylko na tworzeniu muzyki, z której

będziemy dumni, a pewnego dnia będziemy

mogli myśleć o wyjściu na scenę i dodaniu

nowego wymiaru do tego, kim jesteśmy. Nie

możemy się doczekać, żeby zobaczyć co będzie

dalej!

Wojciech Chamryk, Sara Ławrynowicz,

Kacper Hawryluk


Metal zdolny odmienić sposób bycia, myślenia i postrzegania

O korzyściach wynikających z aktywnego udziału w globalnej metalowej

społeczności opowiedział nam jeden z pionierów południowoamerykańskiej sceny

heavy metalowej, psycholog kliniczny, podróżnik, gitarzysta, wokalista i lider

heavy/speed metalowego Revenge, Esteban "Hellfire" Meija.

HMP: Zespół Revenge został utworzony w

2002 roku w jednym z najpiękniejszych miast

Południowej Ameryki, Medellin. Wydaje się

ono wspaniałym miejscem do życia wśród 2

milionów przyjaznych mieszkańców, z dostępem

do znakomitych restauracji oraz urokliwych

parków. Czy nie jest przypadkiem

tak, że Wasza muzyka dobiega do nas z nieba

na ziemi?

Esteban "Hellfire" Meija: Yeah! (śmich) Medellin

to super miejsce do życia, zwłaszcza że

mamy tu wiele zespołów metalowych tworzących

godną uwagi scenę ekstremalnego metalu.

Ostatnio Kolumbia zmaga się z poważnymi

wewnętrznymi problemami, ale to fakt, że

postęp technologiczny, są tego kluczowymi

przyczynami. Kolumbia doświadczyła znacznej

przemiany odkąd zaczynaliśmy w 2002

roku, zarówno na płaszczyźnie technologicznej,

jak i kulturalnej oraz społecznej. Sta-rzejemy

się a to też wpływa choćby na brzmienie

mojego głosu. Kiedy teraz o tym pomyślę,

uznaję, że Revenge znacznie zmienił się z wymienionych

względów, ale czujemy się z tym

komfortowo i jesteśmy zadowoleni, że tak się

wszystko potoczyło. Pozostaliśmy jednocześnie

wierni speed heavy metalowemu stylowi.

Właśnie. Lata upływają, a Wy pozostajecie

wierni metalowej sztuce. Osiem albumów

studyjnych składają się na Waszą imponującą

dyskografię. Jak się z tym obecnie czujesz?

Znakomicie. Zdołaliśmy wiele dokonać na kolumbijskiej

scenie w ciągu 19 lat. Mało tego,

udało nam się też dotrzeć ze swoją muzyką do

innych części świata. Pomimo wielkich różnic

kulturowych i społecznych, okazuje się, że

wielu ludzi na innych kontynentach ma identyczny

do nas gust muzyczny. Mieliśmy także

możliwość koncertowania w innych krajach.

Rozmawiając z fanami, za każdym razem odnajdujemy

wspólny język oraz wspólny punkt

zainteresowania. Wierzymy w nasze metalowe

ideały.

Jaki status posiada Revenge? Czy jesteście

uznawani za najlepszy speed metalowy zespół

XXI wieku w Kolumbii?

Cieszymy się znaczącym miejscem na kolumbijskiej

scenie metalowej. Świadczy o tym fakt,

że jesteśmy słuchani i powszechnie znani

wśród tutejszych metalowców, którzy kupują

nasze albumy i przychodzą w naszych koszulkach

również na gigi innych zespołów. Istnieje

tutaj sporo heavy metalowych oraz speed

heavy metalowych grup, ale nie będzie przesady

w stwierdzeniu, że Revenge jest jednym

z pionierów tego zjawiska w całej Ameryce Południowej.

Każdego dnia staramy się wspierać

inne zespoły. Jako właściciel Rata Mutante

Records produkuję i wydaję od niedawna albumy

heavy/thrash metalowców z całego kraju.

akurat Medellin jest fantastycznym miejscem

dla metal maniaków.

Czy Revenge jest Waszym akt buntu?

To bardzo interesujące pytanie, ponieważ

skłania do refleksji nad moim odwiecznym poglądem,

że tworzenie muzyki metalowej jest

aktem buntu w najczystszej postaci. Tak się

jednak składa, że akurat w naszym przypadku

było inaczej. Dwadzieścia lat temu byliśmy

czwórką nastolatków przepełnionych pozytywną

energią i chęcią zrobienia czegoś, co nie

kojarzyło się absolutnie z niczym w naszym

kraju. Old schoolowego speed heavy metalu

tutaj się po prostu nie grało i mało kto postrzegał

to jako akt buntu.

Foto: Revenge

Upraszczam sobie niekiedy pogląd na historię

heavy metalu, uznając, że heavy metal

odzyskał swą popularność po fali grunge'u w

momencie, gdy Iron Maiden powróciło z

Brucem Dickinsonem na "Brave New

World", zaś Judas Priest z Rob'em Hal-fordem

na "Angel Of Retribution". A jak to

wyglądało z Waszej, południowoamerykańskiej

perspektywy? Czy czuliście, że tłumy

poszły za grunge'm pod koniec ubiegłego stulecia,

a sam heavy metal odzyskał swoją zasłużoną

pozycję w kolejnej dekadzie?

Mogło tak być. Ja również tak to widzę. Z

lokalnej perspektywy, cóż, za każdym razem,

gdy w Południowej Ameryce ukazuje się nowy,

dobry album metalowy, dostajemy kopa

do działania i umacniamy wiarę w nasze możliwości.

Dorobek muzyczny legend kolumbijskiej

sceny takich jak Kraken (hard'n'heavy -

przyp. red.) lub Masacre (death metal -

przyp. red.), które stanowią prawdziwy trzon

kolumbijskiego metalu, jest czymś, co motywuje

nas do działania i kontynuowania łojenia

heavy metalu. Wiele zespołów z Medellinu

odwołuje się do ich spuścizny.

Podejrzewam, że Revenge ma długą i zawiłą

historię. Na potrzeby tej rozmowy wspomnij

po krótce, które wydarzenia uważasz za

przełomowe?

Cóż, zmiany są nieuniknione wraz z upływem

czasu. Roszady w składzie zespołu, a także

Jeśli chodzi o metalowe albumy, wyzwaniem

dla Ciebie mogło być stworzenie następcy

Revenge "Spitting Fire" (2017), ponieważ był

to jak dotąd Wasz najbardziej udany krążek.

Czy odczuwałeś pewnego rodzaju presję,

aby trzy lata później, za sprawą "Trust In

Metal" (2020) wznieść się na jeszcze wyższy

poziom?

Fakt. Każdy nasz album stanowi dla nas takie

wyzwanie. Każdego roku staje się to więc coraz

trudniejsze. Najnowszy album "Trust In

Metal" pod wieloma względami bije na głowę

"Spitting Fire". Ważne jest dla nas, aby kolejne

płyty Revenge miały wyjątkowe i odróżniające

je cechy, a także odmienną dynamikę.

Zamiast ścigać się sami ze sobą, sięgamy po

rozwiązania muzyczne, których nie spotkasz

na naszych poprzednich wydawnictwach. Nie

minął jeszcze rok od premiery "Trust In Metal",

a mogę już powiedzieć, że jestem naprawdę

zadowolony z efektu końcowego, jaki

udało nam się tutaj uzyskać. Fani odnajdą na

"Trust In Metal" charakterystyczną dla Revenge

speed metalową chłostę, na którą składa

się sporo niezwykle ostrych momentów.

Zgadza się, jednak wydaje mi się, że nad-

102

REVENGE


miernym uproszczeniem byłoby zaszufladkowanie

"Trust In Metal" w kategorii speed

metal. Znaczna część Waszego najnowszego

albumu nie jest aż tak szybka. W żadnym

razie nie stanowicie południowoamerykańskiego

klona Exciter. Wręcz przeciwnie,

udało Wam się już dawno wypracować własny,

niepowtarzalny styl. Chciałbym to jednak

usłyszeć od Ciebie. Czy uważasz szybkość

za kluczowy element Twojej muzyki? A

może jest tak, że lubisz bawić się kontrastem

w swoich utworach po to, aby szybsze momenty

nabrały jeszcze większego impetu?

Zgodzę się z tym. "Trust In Metal" ma dwa

dobrze uzupełniające się oblicza: oprócz speed

metalu, sporo tutaj klasycznego heavy metalu.

Niektóre kawałki pędzą na złamanie karku od

początku do końca, ale są też i takie, które w

całości wpisują się w konwencję klasycznego

heavy metalu. Zależało nam na nadaniu odpowiedniej

dynamiki i zaprezentowaniu szerokiego

spektrum metalowych motywów jako

sposobu na uniknięcie monotonii. Wierzymy,

że nie wolno nam odejść od speed metalowej

konwencji, ponieważ to ona nas najlepiej charakteryzuje.

To jest to, co najbardziej kochamy

w metalu. Jesteśmy przekonani, że speed

metal jest najważniejszą częścią tożsamości

Revenge.

Jaka historia kryje się za tym albumem, której

fani nie byliby w stanie odgadnąć za pomocą

jego słuchania? W jakich konkretnie

okolicznościach to powstawało?

Otóż sesja "Trust In Metal" okazała się najbardziej

skomplikowaną i najtrudniejszą w naszej

historii. Niektóre utwory zostały napisane

już w 2019r., a inne na początku roku 2020.

Nadciągały wówczas restrykcje kowidowskie.

Ledwo co zabraliśmy się do nagrywania, a musieliśmy

przerwać. W związku z tym, odbyły

się dwie, a nie jedna sesja. Całość zajęła nam

sześć miesięcy. Doszło nawet do tego, że musieliśmy

część dokończyć wbrew rozporządzeniom.

"Hellish Hammer" oraz "Fuel To The Fire"

są w moim odczuciu najagresywniejszymi

utworami na "Trust In Metal". Tkwi w nich

swego rodzaju niesforna wulgarność (żeby

Foto: Revenge

Foto: Revenge

nie powiedzieć barbarzyństwo), która wymyka

się chłodnej intelektualnej ocenie. Te

dźwięki momentalnie dodają nam adrenaliny

i wytrącają nas z ewentualnego znudzenia

czy też zobojętnienia na bodźce zewnętrzne.

To bardzo angażujące doświadczenie. Nasuwa

się pytanie, czy speed metal ma moc

oczyszczania naszych dusz i czynienia nas

istotami bardziej empatycznymi?

Jak już wspomniałem, pracuję jako psycholog

kliniczny i podpisałbym się pod takim podejściem.

Absolutnie tak. Bardzo często zdarza

się, że po zakończeniu koncertu podchodzą

do nas fani, chcą zrobić sobie z nami zdjęcie

lub dostać autograf na swoich egzemplarzach

płyt. Wiele razy mieliśmy też okazję usłyszeć,

jak nasza muzyka odmieniła ich życie, dodała

im energii, uczyniła ich bardziej empatycznymi,

poskromiła ich brutalność lub powstrzymała

przed popełnieniem przestępstwa. Metal

to nie tylko świetna muzyka, ale też potężne

medium, zdolne odmieniać nasz sposób bycia,

myślenia i postrzegania całego świata. Zaryzykuję

też stwierdzenie, że metal to dobre

lekarstwo na depresję.

Jako psycholog kliniczny pracujesz z nieletnimi

świadkami wojen oraz przemocy w strefach

Kolumbii objętych konfliktami, a także z

osobami uzależnionymi. Czy metal może

pełnić funkcję terapeutyczną?

Muzyka znakomicie sprawdza się w psychoterapii.

Rozpoczynam obecnie wstępną fazę

badań naukowych nad użytecznością heavy

metalu w zapobieganiu negatywnych nastrojów

u osób z rozdwojeniem jaźni. Jest to jeszcze

eksperyment, ale bardzo przyszłościowy.

O ile każdy z nas jest inny, myślę, że metal

jest bardzo obiecującym sposobem na terapię.

Kilkakrotnie udało mi się już pomóc pacjentom

za sprawą heavy metalu (psychoedukacja

i przewodnictwo teraputyczne).

W takim razie, jak powinniśmy interpretować

okładkę "Trust In Metal"? Wygląda

ona tak, jakbyśmy, pełni zaufania do metalu,

stali razem dzierżąc w dłoniach miecze wymierzone

przeciwko jakimś abstrakcyjnym

wrogom.

Popatrz, zaufanie do metalu to złożona sprawa.

Oznacza ono, że nie tylko wierzymy w

swoją metalową tożsamość, ale też, że dzisiaj,

bardziej niż kiedykolwiek dotąd, potwierdzamy

naszą gotowość do kontynuowania wzmacniania

pozytywnych wibracji świata oraz

wzmacniania samej sceny metalowej. Ręce

trzymające miecze to motyw, którym Revenge

reprezentuje scenę. Wzywamy do trzymania

się razem, zjednoczeni w metalu, tak długo,

jak to możliwe. W tle widać potwory wzięte

z okładek naszych poprzednich albumów.

Są one świadkami spotkania metalowców oraz

zawieranego przez nich paktu. Jest to scena

rytualna. Dokładnie to chcieliśmy przekazać.

Jak zarekomendowałbyś komuś, aby spróbował

zaangażować się w jakieś muzyczne

przedsięwzięcie?

Zapraszam i polecam przetestowanie muzyki

jako jedno z głównych źródeł rozwoju umiejętności

społecznych. Muzyka metalowa tworzy

magiczną przestrzeń, która nie jest namacalna,

ale którą bardzo mocno odczuwamy.

Szczególnie w obecnych czasach wiele osób

zmaga się z samotnością, ludzie są często po-

REVENGE 103


zbawieni przyjaciół i wspierającej sieci społecznej.

Udział w heavy metalowym przedsięwzięciu

błyskawicznie usuwa ten problem.

Metalowcy tworzą świetną grupę na całym

świecie, w której każdy ma wiele ze sobą

wspólnego - wszyscy jej członkowie bez końca

mogą dzielić się swoimi wspomnieniami z

koncertów i wymieniać się nazwami zespołów

oraz albumów.

Czy mógłbyś opowiedzieć o swoim przykładowym,

międzynarodowym doświadczeniu

w zastosowaniu tej koncepcji?

Rok temu wybrałem się w turystyczną podróż

do Japonii. Spotkałem tam metalowca, z którym

utrzymywałem kontakt przez Internet

już dziesięć lat, chociaż nigdy wcześniej nie

widzieliśmy się osobiście. Przegadaliśmy aż 8

dni o metalu, koncertach, albumach; pokazał

mi też kilka lokalnych sklepów z CDs oraz

winylami. W pewnym momencie powiedział

mi, że zanim mnie poznał, nie radził sobie z

dynamiką własnego życia i miewał myśli

samobójcze. Ale właśnie dzięki temu, że miał

z kim dzielić się pasją do metalu, zaczął kolekcjonować

LPs oraz CDs zespołów z całego

świata; w konsekwencji teraz czuje się dobrze

i przede wszystkim nadal żyje. Jeśli to nie jest

terapeutyczny efekt związany z heavy metalem,

to ja nie wiem co innego mogłoby nim

być.

Czy zgodziłbyś się z poglądem, że świat

bardziej ceni konsekwencję i wytrwałość

wbrew przeciwnościom losu niż perfekcję?

Może tak być, ale nie wiem. My, jako muzycy,

w ogóle nie jesteśmy zainteresowani

dążeniem do perfekcji, ponieważ uważamy, że

nie istnieje coś takiego jak muzyczna perfekcja.

Natomiast pracując na co dzień jako psycholog

kliniczny, można powiedzieć, że zmagam

się z ludzkimi niedoskonałościami. To

jest istota problemów moich pacjentów. Inaczej

jest z muzyką - jesteśmy metalowcami i

chcemy wieść żywot metalowców tak długo,

jak to możliwe. Nie moglibyśmy być bardziej

wytrwali w tym względzie.

Co dobrego chciałbyś dodać o ludziach, których

spotkałeś w swojej muzycznej karierze?

Są zajebiści. Totalnie. Spotkałem metalowców

w ponad dwudziestu różnych krajach i

wszędzie miałem wiele okazji do dzielenia się

metalem. Utrzymuję z nimi bardzo dobre

relacje i nie ukrywam, że Revenge wiele na

tym zyskuje. Moje trzy największe pasje w

życiu to heavy metal, turystyka i psychologia.

Mam niesamowitą możliwość podróżowania

dookoła świata i spotykania najrozmaitszych

ludzi. Wiele świetnych wspomnień.

Foto: Revenge

A jak konkretnie czujesz się z obecnym

składem Revenge? Zależy mi zwłaszcza na

Twojej opinii na temat nowego basisty

Camilo Hernandez?

Bardzo dobrze się dogadujemy. Camilo jest

bratem naszego perkusisty Daniela Hernandeza

(Daniel "Hell Avenger" Hernandez bębni

w Revenge już od 2009 roku - przyp. red.).

Oznacza to, że Camilo wie wszystko o Revenge

od dawna. Myślę, że odegrał on znaczącą

rolę na "Trust In Metal" i mam nadzieję,

że pozostanie z nami przez wiele lat. Nasz

poprzedni basista Jorge "Seth" Rojas (który

grał na wszystkich poprzednich albumach

Revenge - przyp. red.) również wnosił do zespołu

mnóstwo pozytywnej energii. Nasze

drogi rozeszły się z jego prywatnych przyczyn

i doskonale to rozumiemy.

Czy to prawda, że kolumbijscy fani są niewiarygodnie

wręcz entuzjastyczni, przychodzą

na koncerty z flagami i zawsze wykupują

wszystkie albumy ze stoiska z merchem?

Dokładnie tak jest. Powiedziałbym wręcz, że

otrzymujemy nie mniejsze wsparcie ze strony

fanów, co ze strony oficjalnych promotorów.

Wszyscy dzielą się wzajemnie naszymi materiałami

zarówno podczas, jak i po występach.

A zanim jeszcze wejdziemy na scenę, każdy

widz otrzymuje od kogoś z publiczności naszą

koszulkę i inne gadżety. Jesteśmy z tego

powodu szczęśliwi i czujemy wdzięczność za

wsparcie okazywane nam nie tylko przez

Kolumbijczyków, ale też przez reprezentantów

innych krajów, w których graliśmy:

Argentyna, Paragwaj, Ekwador, USA i Peru.

Z jakimi największymi zespołami dzieliliście

jak dotąd scenę?

M.in. z Onslaught, Sabbath, Heaven & Hell

z wielkim Dio, Kreator, Destruction, Primal

Fear, Voivod, Suffocation, Cannibal Corpse

oraz Exciter. Uwielbiamy dzielić scenę z

zespołami, których sami jesteśmy wieloletnimi

fanami.

Zbliża się dwudziestolecie Revenge. Jak

zamierzacie je uczcić? Czy planujecie opublikować

jakieś specjalne wydawnictwo z tej

okazji? Może jakieś wyjątkowe koncerty?

Obchody dwudziestolecia Revenge to ambitny

projekt. Planujemy wydać rocznicowy album

w specjalnej oprawie graficznej. Wyruszymy

w trasę po pięciu kolumbijskich miastach,

zwieńczoną huczną imprezą w Medellinie.

Zaczynamy już to przygotowywać, dlatego

że czas pędzi szybko i musimy włożyć

wiele wysiłku w realizację tych planów. Mamy

nadzieję, że ten rocznicowy album spotka się

z zainteresowaniem na całym świecie.

Bardzo dziękuję za inspirującą rozmowę.

Czy chciałbyś coś jeszcze dodać dla polskich

fanów?

Dziękuję za wsparcie, jakie otrzymujemy od

Was przy okazji wydawania każdego albumu.

Myślę, że tylko kilka zinów na świecie przeznacza

odpowiedni czas na gruntowny research

i formułowanie tak interesujących pytań dla

zespołów, jak robi to Heavy Metal Pages. Ta

konwersacja naprawdę była dla mnie przyjemna.

Dziękuję wszystkim fanom za Wasze

wsparcie oraz zainteresowanie kolumbijskim

metalem. Mam nadzieję, że pewnego razu

będziemy mogli do Was zawitać i zagrać dla

Was na żywo. Revenge działa na pełnych

obrotach, wkrótce damy Wam znów o sobie

znać. Zapraszamy na naszą stronę na Facebooku

"Revenge Speed Metal". Możecie nabyć

nasz materiał od Rata Mutante Records.

Stay metal and trust in metal!

Sam O'Black

104

REVENGE


HMP: Cześć Anton. Fajnie, że możemy dzisiaj

porozmawiać o Hot Breath. Czy dobrze

mnie słychać?

Anton Frick Kallmin: Tak, dzięki.

Super. Przedstawmy zatem Hot Breath czytelnikom

polskiego magazynu "Heavy Metal

Pages". Jest to hard rockowy zespół ze Szwecji,

który wydaje właśnie swój pierwszy

longplay "Rubbery Lips".

Zgadza się, z tym że opublikowaliśmy jeszcze

w 2019 roku EP "Hot Breath", a ja przed

przystąpieniem do Hot Breath udzielałem się

w innych zespołach hard rockowych: Honeymoon

Disease i Hypnos.

Hot Breath został założony przez wokalistkę

i gitarzystkę Jennifer Israelsson oraz perkusistę

Jimmy'ego Karlssona. W jakich okolicznościach

do nich dołączyłeś?

Kiedy Honeymoon Diseases się rozpadł, dla

Jimmy'ego i Jennifera było jasne, że chcą

kontyunować współpracę i stworzyć nowy zespół.

Zapytali mnie oraz gitarzystę Karla Edfeldta,

czy chcemy dołączyć? Chętnie zgodziliśmy

się. Pierwszą próbę odbyliśmy w dokładnie

tym samym składzie, który mamy obecnie.

Nie istniało Hot Breath, zanim nasza

czwórka połączyła siły. Można więc powiedzieć,

że wspólnie założyliśmy Hot Breath i

jesteśmy jego oryginalnymi członkami.

Zmartwychwstały Lemmy nie znał

ani słowa po angielsku

Gothenburg słynie z nietuzinkowego, luzackiego

poczucia humoru. Nie oznacza to jednak,

że tamtejszy hard rock'n'rollowy zespół, odziany

w jednakowe czerwone kurtki, gra bezrefleksyjne,

napisane na kolanie piosenki kabaretowe. Wręcz przeciwnie.

Ich najnowszy, pierwszy longplay "Rubbery Lips" prezentuje zestaw

dziesięciu utworów, przemyślanych do granic absurdu. Włożyli w nie

wiele serca i artystycznej pasji. Stworzyli album, na którym każdy jeden

dźwięk jest absolutnie konieczny, i który wiele straciłby, gdyby cokolwiek z

niego usunięto. Tymczasowo są uziemieni w domach i nie mogą występować na

żywo, ale co chwila wypuszczają fajne teledyski i z ekscytacją patrzą w przyszłość.

Są zgrani, napaleni i gotowi na wejście z impetem na hard rockową scenę. Przeprowadzenie

wywiadu z basistą Antonem Frick Kallmin było dla mnie niesamowitą

przyjemnością i cieszę się, że Anton też był zadowolony z tej konwersacji. Po

jej ukończeniu znalazłem na swojej skrzynce wiadomość "Thank you!! Enjoyed

your questions, you really put the (sic!) into checking out Hot Breath and Rubbery

Lips. Respect!" Yeah, Hot Breath zasługuje na uwagę, ze względu na perfekcyjną

jakość tworzonej muzyki.

Jest to obecnie najważniejsza sprawa dla Hot

Breath. Mamy nadzieję, że wkrótce będziemy

mogli promować go grając koncerty, chociaż w

tej chwili nie jest to jeszcze możliwe. Niektóre

zespoły robią streaming ze swoich występów

on-line. My również zrobiliśmy coś w tym stylu,

ale nie wydaje mi się, żeby to była właściwa

metoda występowania na dłuższą metę,

dlatego że ludzie nie dostają w ten sposób

pełnego doświadczenia i omija ich "the real

deal". Poza tym, mamy mnóstwo innych planów

i pomysłow, ale nie wiemy, czy dojdzie

do ich realizacji. Cóż, wiele rzeczy chcielibyśmy

zrobić, i jesteśmy przekonani, że wiele rzeczy

moglibyśmy zrobić, jeśli sprawy potoczą

się zgodnie z naszymi nadziejami. Dla przykładu,

mogę wskazać na już zabookowany występ

w lokalnym szwedzkim festiwalu Muskelrock

pod koniec maja 2021. Był on już

przekładany z maja 2020, i w tym roku również

słyszymy, że prawdopodobnie nie dojdzie

on do skutku. Niektórzy mówią, że w ogóle

nie będzie żadnych gigów w Szwecji latem

2021. Też mi się tak wydaje. Natomiast naszymi

zamiarami, o których wiem, że się udadzą,

są: opublikwanie kolejnego videoclipu

oraz wypuszczenie nowego merchu.

Chciałbym Ci szczerze pogratulować "Rubbery

Lips", bo słuchałem go wielokrotnie, i

naprawdę doceniam jakość, zwłaszcza biorąc

pod uwagę, że jesteście stosunkowo młodym

zespołem. Czy odliczasz dni do oficjalnej

premiery 9 kwietnia 2021?

Yeah, dziękuję. Obecne czasy nie są zabawne,

ale każde wydanie singla to jak małe święto

dla mnie. Zawsze czekam z niecierpliwością -

w piątek nowy singel, w kolejnym miesiącu

nowy singel, a głównym prezentem świątecznym

jest cały album! A więc tak, odliczam

dni do premiery "Rubbery Lips". Odczuwam

szczerą satysfakcję, że ludzie dostaną możliwość

usłyszenia nas z płyty, ponieważ ja z niej

jestem w pełni zadowolony, a każdy głos, że

komuś ta muzyka też przypadła do gustu, to

dla mnie extra bonus. Sama praca w studiu

była niesamowitym doświadczeniem, świetnie

się bawiliśmy. Wiesz, to trochę tak, jak spotykasz

nową dziewczynę, zakochujesz się, i

cały świat oglądasz przez różowe okulary, czujesz

się znakomicie. Taki też jest obecny stan

ducha wewnątrz Hot Breath. Niezmiernie

cieszymy się istnieniem tego zespołu, jesteśmy

zgrani i gotowi na wejście do Twojego odtwarza

płyt z impetem! Nie mogę się doczekać

premiery. Ale jeśli zadasz mi to samo pytanie

tuż przed premierą piątej płyty, kto wie, możliwe

że zachowywalibyśmy się niczym stare

małżeństwo czy coś w tym stylu (śmiech).

Teraz jesteśmy podekscytowani i napaleni.

W jakim stopniu utwory zawarte na "Rubbery

Lips" są efektem improwizacji w studiu,

a w jakim efektem dłuższej ewolucji początkowych

pomysłów?

Nie zmienialiśmy wiele w studio. Bardzo przykładaliśmy

się do komponowania, znacznie

wcześniej przed sesją nagraniową. W każdy

jeden dźwięk włożyliśmy wiele namysłu. Spędzaliśmy

mnóstwo czasu analizując każdy detal.

Zdarzało się, że przeznaczaliśmy do pięciu

spotkań, dyskutując tylko o jednym motywie.

Jest to coś, czego prawdopodobnie nie słychać

na płycie, ale gdybyś uczestniczył w naszych

próbach osobiście, na pewno byłoby to dla

Ciebie jasne. Nigdy nie mówiliśmy: "OK, może

być, lećmy dalej". Zawsze eksperymentowaliśmy

z rozmaitymi wariantami, nagrywaliśmy pró-

To świetnie, że od początku tworzycie zgrany

zespół. Które pomysły, zdarzenia, plany

związane z Hot Breath, nakręcają Ciebie teraz

najbardziej?

W czasach przedkowidowych graliśmy sporo

koncertów i mieliśmy wiele planów odnośnie

kolejnych tras. Latem 2020 szykowaliśmy się

do supportowania znacznie większego zespołu,

ale nie mogę zdradzić jego nazwy, dlatego

że nie doszło to wtedy do skutku. Wszystkie

występy zostały anulowane, zanim podaliśmy

oficjalną informację, kto zagra, a niewykluczone,

że powrócimy jeszcze do tematu, i

wówczas będzie nam miło podać taką informację

oficjalnie. Początkowy plan był taki, żeby

nagrać dużą płytę studyjną po zakończeniu

tej trasy, ale ponieważ doszło do zamieszania

z koroną, skoncentrowaliśmy się na dopracowywaniu

kompozycji i rejestracji longplay'a

"Rubbery Lips" nieco wcześniej. W konsekwencji,

album ukazuje się 9 kwietnia 2021.

Foto: Hot Breath

HOT BREATH 105


by na telefonach, słuchaliśmy wszystkiego w

domu, aby na kolejną próbie przyjść z nowymi

spostrzeżeniami i znów dyskutować o każdym

detalu od nowa. Zależało nam na zbudowaniu

efektu końcowego, z którego bylibyśmy

w pełni zadowoleni. Kiedy dziś słucham

"Rubbery Lips", przypominam sobie,

jak ta praca przebiegała przed nagrywaniem...

Więc kiedy już weszliśmy do studia, czuliśmy

się pewnie i stosunkowo łatwo było nam wykonać

swoje zadanie. Byliśmy perfekcyjnie

przygotowani i wiedzieliśmy doskonale, co i

jak. Wydaje mi się, że nasz gitarzysta Karl

mógł improwizować z niektórymi solami gitarowymi,

chociaż i on przyszedł w pełni świadomy,

co chce zagrać. Nagrywaliśmy w znakomitym,

świetnie wyposażonym Svenska

Gramofonstudion, gdzie mieliśmy do dyspozycji

sporo najwyższej jakości sprzętu, który

moglibyśmy dotknąć, wypróbować i użyć.

Stąd mogły wynikać improwizacje Karla z solami

gitarowymi. Zupełnie inaczej było w

przypadku moich wcześniejszych zespołów,

kiedy wchodziliśmy do studia spontanicznie i

w związku stresowaliśmy się. Wprawdzie materiał

był niemal ukończony, ale nie w pełni.

Musieliśmy dopracować go w pośpiechu, bo

przecież nie moglibyśmy pozwolić sobie na

tkwienie tam wiecznie. Mieliśmy np. dwa tygodnie,

po których upływie potrzebowaliśmy

uzyskać pełen album. Szaleństwo. Tym razem,

z Hot Breath, było inaczej. Dostępny

nam czas wykorzystaliśmy w najlepszy możliwy

sposób.

Ile czasu zajęła Wam sama sesja nagraniowa?

Żebym teraz Ciebie nie skłamał... cztery... e,

osiem dni... Myślę, że to było dokładnie osiem

dni (śmiech). Bardzo krótko!

Czy wspomniane Svenska Gramofonstudion

jest popularnym studiem, w którym

wiele innych hard rockowych zespołów nagrywa

swoje płyty?

Yeah, bardzo popularnym. Czy znasz zespół

The Soundtrack Of Our Lives?

Nie znam.

Oni tam nagrywali. Poza tym The Hives,

szweddzcy death metalowcy Vampire, The

Dudesons... Wiele rozmaitych zespołów. To

studio jest ogromne. Stół mikserski mają dokładnie

ten sam, który David Bowie używał

podczas nagrywania "Heroes", a Rolling Stones

podczas sesji "Black And Blue".

OK, czyli dobre miejsce do rejestracji wszystkiego

począwszy od pop, aż po death metal.

Yeah, praktycznie uniwersalne. Brzmienie

tam uzyskiwane jest świetne... wiesz, zwłaszcza

w przypadku perkusji: naciskasz przycisk,

ustawiasz mikrofon, grasz, i po dwóch minutach

uzyskujesz niesamowity efekt. Znakomite

studio.

Czy mógłbyś rozwinąć kwestię Waszych

kolejnych wideoklipów?

Pierwotny plan zakładał osobne video dla

każdego singla, a mamy ich cztery. Zrobiliśmy

już dwa video: jedno proste, zrobione przez

nas samych, do utworu "Bad Feeling", i drugie

komiksowe do "What You're Looking For, I've

Already Found". Ostatniej soboty ukończyliśmy

montowanie ostatniego video do "Right

Time", które ukaże się w następny piątek (rozmawialiśmy

w czwartek 4 marca - przyp. red).

Foto: Hot Breath

Chcieliśmy zrobić również video do naszego

ostatniego singla "Who's The One", ale doszliśmy

do wniosku, że zaczekamy z tym, i w przyszłości

zainwestujemy w nie znacznie większy

budżet. Naszym zdaniem "Who's The One" ma

bardzo głęboki, wyjątkowy charakter, więc

chcemy podejść do sprawy z większym rozmachem.

W mojej opinii, oba Wasze dotychczasowe

video wyglądają zabawnie, i nie da się ukryć,

że trochę w nich żartowaliście. Tymczasem

znalazłem taką informację w Internecie, że

podobno jedną z głównych różnic pomiędzy

Waszym miastem Gothenburg, a stolicą

Szwecji Stockholm, jest słynny gotenburski

humor, podczas gdy mieszkańcy Stockholmu

wydają się na ogół bardziej spięci i poważni...

(śmiech) cieszę się, że to powiedziałeś

(śmiech). Wiesz, mamy wielu dobrych znajomych

zarówno w Gothenburgu, jak i w

Stockholmie. Sam mieszkałem przez rok w

stolicy, zanim przeniosłem się do Gothenburgu.

Dobrze czuję się w obu, ale wiesz co?

Jest między oboma miastami pewnego rodzaju

rywalizacja, którą można porównać do Los

Angeles i San Francisco (czy też do Warszawy

i Krakowa - przyp. red). Wiele krajów ma taką

szczególną parę. Zgodziłbym się, że ludzi w

Gothenburgu cechuje niepowtarzalne poczucie

humoru, wierzę w to i zgodzam się z tym.

Jednocześnie mieszkańcy Stockholmu również

są wesołymi ludźmi z humorem, ale musiałbyś

ich dobrze poznać, aby odkryć ich z tej

strony. W Gothenburgu możesz przejść się

ulicą, zagadać do kogoś przypadkowego, i po

dwóch minutach wygłupiacie się w najlepsze.

W Stockholmie tak to nie działa.

Otrzymałem od szefa trzy zdjęcia przedstawiające

Hot Breath, i na każdym z nich nosicie

podobne czerwone kurtki. Czy stanowią

one kluczowy element Waszego nowego

image'u?

Howlin' Pelle z The Hives mawiał coś bardzo

mądrego - najlepszym sposobem, aby dać

innym znać, że tworzycie zespół, jest ubieranie

się wszystkich muzyków tak samo.

Sprytne, a przy tym tanie. To dlatego mamy

te czerwone kurtki. Zamierzamy rozwinąć ten

pomysł w przyszłości.

Cool. Prosta sprawa, a wyróżnia Was to

wśród innych zespołów. Nie znam innego

bandu, w którym wszyscy nosiliby czerwone

kurtki.

Yeah, więc jest coś, co udało nam się osiągnąć

(śmiech). Powiem Ci, że od samego początku

Jennifer namawiała nas, żeby coś w tym stylu

wymyśleć. Dużo z nią o tym rozmawiałem.

Wyobraź sobie, jedziemy do Niemiec, a tam

wszyscy wiedzą że to Hot Breath, bo widzą

nas w czerwonych kurtkach (śmiech). W tej

chwili przywykliśmy już do nich na tyle, że

naturalnym było ich założenie do sesji zdjęciowej.

Będziemy w nie odziani również na

nadchodzącym, najnowszym video do "Right

Time". Ludziom to odpowiada, a wręcz zdarzyło

nam się usłyszeć pytanie, czy można je

nabyć w ramach merchu? (śmiech). Może

więc powinniśmy rozważyć przygotowanie ich

dla fanów? Póki co, mamy tylko cztery sztuki,

które sami nosimy. Poważnie, jest to ważny

element naszego image'u.

Niektóre zespoły zwykły podawać melodię

jako najważniejszy składnik dobrego utworu

muzycznego. Ale w Waszym przypadku,

uważam, że inne kluczowe czynniki jakości

są nie mniej istotne: rytm, energia, autentyczność

i humor. Czy zgodziłbyś się, że to te

cztery elementy, a nie melodie, są najważniejsze

w Hot Breath?

Zgadzam się. Rozumiem, dlaczego niektórzy

wskazują na melodię, ale nam to nie wystarczy.

Potrzebujemy też innych elementów, żeby

wszystko razem nabrało odpowiedniego

wydźwięku. Dla mnie, jako basisty, bardzo

ważny w kompozycji jest wyrazisty, dynamiczny

rytm. Kocham utwory, w których bas i

perkusja mają wiele do zaoferowania. Posłużę

się analogią. Hot Breath jest dla mnie jak

Titanic, gdzie perkusja i bas reprezentują pasażerów

marznących w chłodzie na znacznie

niższych piętrach, zaś gitary pasażerów stołująch

się w pierwszej klasy powyżej. Wokal

Jennifer to cztery kotły buchające parą. To by

się nie trzymało kupy, gdyby chodziło jedynie

o fajne gitary i melodie. Wszystko musi do-

106

HOT BREATH


brze współpracować - rytm, dynamika, a nade

wszystkim humor. Wszystkie te składniki są

nieodzowne.

Wyczuwam w Waszej muzyce unikalny stosunek

wobec perfekcji. Antoine de Saint

Exupéry napisał kiedyś, że "doskonałość

osiąga się nie wtedy, kiedy nie można już nic

dodać, ale raczej wtedy, gdy nie można nic

ująć". Na ile, Twoim zdaniem, pasuje to do

Hot Breath?

Yeah, bardzo ciekawe pytanie. Mógłbym opowiedzieć

Ci o wielu przypadkach związanych

z powstawaniem "Rubbery Lips", kiedy dyskutowaliśmy,

które motywy należy wyrzucić,

a którym pozwolić pozostać. Osobiście bardzo

lubię, gdy mogę dodać swój pomysł do nagrania,

ale też zdarza mi się pytać pozostałych:

"może powinniśmy pominąć tą część?". Zazwyczaj,

gdy zadaję takie pytanie, ktoś inny odpowiada,

że warto to jednak zostawić, i wówczas

dochodzi do twórczego konfliktu. Ostatecznie,

uważam, że nie pozostało na "Rubbery

Lips" nic, co można by ująć. Pozostawiliśmy

te elementy układanki, wobec których czuliśmy,

że naprawdę muszą koniecznie tam być.

Zwróć uwagę, że wszystkie nasze utwory są

krótkie, poza jednym trwającym pięć minut.

W jednym z moich poprzednich, heavy metalowych

zespołów, mieliśmy kawałki po sześć/

siedem minut, więc musiałem się przestawić

na zaakceptowanie krótszych form w Hot

Breath, co było dla mnie zdrowym wyzwaniem.

Widziałem zatem oba podejścia. Swoją

drogą, znam wiele zespołów, w Szwecji i nie

tylko, które obracają się w już dawno ogranych

dźwiękach, tak jakby mówili "yeah,

musimy teraz napisać piosenkę, więc potrzebujemy

refrenu, zwrotki, podwójnego refrenu, sola i zakończenia".

Powstaje trywialna muzyka. Nie zrozum

mnie źle. Nie chcę przez to powiedzieć,

że jesteśmy lepsi ani specjalni, ale naprawdę

przeznaczamy niesamowitą ilość czasu na

dopracowywanie każdego jednego motywu w

każdym jednym utworze. Myślę, że "Rubbery

Lips" wiele na tym zyskało.

Może nie będzie to oczywistym wyborem,

ale zastanawiałem się dzisiaj, który kawałek

jest moim ulubionym z zestawu "Rubbery

Lips" i wyszło mi, że prawdopodobnie "Adapted

Mind". Co mógłbyś powiedzieć o historii

kryjącej się za "Adapted Mind"?

Cool. Karl przyszedł z tym riffem na próbę

zespołu, ale zazwyczaj jest tak, że ktokolwiek

przyniesie jakiś pomysł na próbę, ogrywamy

go wspólnie i ostatecznie wychodzi coś, co

może w pewnym stopniu przypominać początkową

ideę, ale jednak jest w znacznej

mierze efektem ewolucji i zmian dokonywanych

przez każdego z nas. Kiedy zaczęliśmy

grać ten początkowy riff, od razu wiedzieliśmy,

jak powinna tutaj wyglądać współpraca

perkusji z gitarami, że będziemy podążać za

jednym wzorem. Fajnie było to rozwijać

(Anton nuci tutaj poszczególne motywy, żeby

wyjaśnić co w jakiej kolejności powstawało,

odwołując się ponownie do Titanica - przyp.

red). Przez pewien czas zamierzaliśmy rozpocząć

cały album właśnie od "Adapted

Mind", ale to się zmieniło. Kilkakrotnie bywało

tak, że coś sobie planowaliśmy, a po kilku

miesiącach dochodziliśmy do wniosku, że jednak

zrobimy to inaczej. Fajnie obserwować,

jak pomysły ewoluują.

Widziałem Twoje zdjęcie z Czech ze zmartwychwstałym

Lemmy'm. Jak czujesz się będąc

prezentowanym w magazynie poświęconym

muzyce metalowej?

(długi śmiech) To było dziwne spotkanie, bo

Lemmy nie znał ani słowa po angielsku.

Oczywiście mowa o sobowtórze. Był on "legendą"

małego czeskiego miasteczka. Odpowiadając

na pytanie, cieszę się na myśl o prezentacji

Hot Breath w czasopismie metalowym.

Ostatecznie, podziały na gatunki mają

niewielkie znacznie, każdy słucha to co lubi, a

nie szufladek. Osobiście słucham bardzo różnej

muzyki, łącznie z black i death metalem.

Myślę też, że wielu metalowców lubi styl, w

jakim obraca się Hot Breath, i na odwrót:

wielu hard rockowców przepada za ekstremalnym

metalem. Heavy metal, classic rock, hard

rock, art rock, speed, thrash - to tylko nazwy

kategorii, a jedyne co się liczy, to czy mamy

do czynienia z dobrymi dźwiękami, czy z kiepskimi.

Dla mnie normalną sprawą jest np., że

puszczę sobie coś Abba, a zaraz po tym Bathory.

W skrócie, odpowiadając skromniej:

Foto: Hot Breath

cieszę się, że metalowy magazyn pokazuje

Hot Breath. Dzięki za przeznaczenie czasu

na przeprowadzenie z nami wywiadu; widzę

że osłuchałeś się z "Rubbery Lips", fajnie.

Z pewnością warto zapoznać się z "Rubbery

Lips". Powiedz jeszcze proszę, co planujecie

robić w 2021 roku? Powiedziałeś już o wideoklipie,

o trasie koncertowej, a czy może

pracujecie nad drugim longplayem?

Więc głównym planem na 2021 rok jest, o ile

świat na to pozwoli, wyruszenie na trasę koncertową

po Europie. Będziemy grać tak dużo

gigów, na ile będzie to możliwe. Czujemy

pewien niedosyt, ponieważ nie występowaliśmy

wiele razy przed 2020, a teraz mamy

wiele znakomitych utworów do zaprezentowania.

Może się zdarzyć i tak, że będzie trzeba

zaczekać aż do 2022. Ponieważ jesteśmy teraz

uziemieni w Gothenburgu, zaczęliśmy komponować

nowe kawałki, myślę że powstały już

trzy lub cztery szkice. Trochę zbyt wcześnie,

żeby o nich opowiadać. Niewykluczony jest

mini album, z dodatkowym coverem, ale nie

wiadomo jeszcze.

Byłoby fajnie, gdybyście przyjechali zagrać

w Polsce.

Oh, naprawdę bym chciał. Możemy napić się

Żubrówki. Poczekaj, muszę Ci pokazać. Mam

tutaj, w swoim pokoju, prawie pustą buetlkę

po Żubrówce. Dostałem ją od pewnego polskiego

zespołu. O, i to również, bimber. Pracuję

na co dzień z Polakami, i oni dali mi ten

bimber. Fuckin' awesome.

To raczej negatywny stereotyp, że Polska

jest kojarzona z alkoholem.

Oczywiście, nie myślę, że wszyscy Polacy nie

robią nic innego poza piciem wódki. Analogicznie

jest ze Szwecją: za granicą postrzegają

nas jako Vikingów bawiących się nago w śniegu.

(śmiech) Ech, raczej jako miłośników przyrody,

lasów i ekologii.

Yeah, jest coś w tym, kolego. Faktycznie wielu

Szwedów uwielbia lasy i tego typu środowisko.

Ale musisz też przyznać, że wielu Polaków

lubi Żubrówkę, przecież prawda?

Tak, lubią. Osobiście nigdy nie piję, ale Żubrówka

jest polskim napojem.

Więc wyjaśnione.

Czy chciałbyś dodać jeszcze coś dla czytelników?

Mam nadzieję, że jak najwięcej osób zauważy

nasz album i polubi go, a jak zrobimy koncert

w Polsce, to sporo osób się na nim pojawi.

Dziękuję za rozmowę.

Również dziękuję.

Sam O'Black

HOT BREATH

107


Muzyka to nasza pasja!

Witchbound mógł pozostać zespołem jednej płyty, bowiem po wydaniu

"Tarot's Legacy" problemów Niemcom nie brakowało. Zdołali je jednak przezwyciężyć,

poszerzyli skład o wokalistkę i w końcu wydali powrotny materiał "End

Of Paradise". Według mnie nie jest on tak udany jak debiutancka płyta, ale fani

Stormwitch pewnie i tak go sprawdzą, skoro w składzie są perkusista Pete Lancer,

czyli Peter Langer i gitarzysta Steve Merchant, to jest nasz rozmówca Stefan

Kauffman.

Pracowaliście we dwóch z Martinem Winklerem

- taki twórczy duet to chyba najlepsza

opcja, szczególnie jeśli zna się tę drugą osobę

od lat, więc jego niespodziewana śmierć musiała

być dla was ogromnym ciosem?

Jasne, że to był szok dla nas wszystkich. Martin

był nie tylko bardzo utalentowanym gitarzystą,

ale także świetnym autorem tekstów,

producentem muzycznym, aranżerem i inżynierem

nagrań. Na początku nie wiedzieliśmy,

czy bez niego Witchbound będzie miało jakąkolwiek

przyszłość. Ale zainwestowaliśmy już

tyle czasu, pracy, serca i duszy w nowy album,

że postanowiliśmy to kontynuować.

Skład firmujący obie płyty Witchbound uległ

też innym, znaczącym zmianom: najważniejsza

jest taka, że rozeszły się wasze drogi z

Thorstenem Lichtnerem, a na jego miejsce

przyjęliście doświadczoną wokalistkę Natalie

Pereira dos Santos - uznaliście, że otwierając

nowy etap w historii zespołu warto to

zaakcentować taką właśnie zmianą?

Zmiana wokalisty nie była zamierzona. Thorsten

odszedł pod koniec 2016 roku, ponieważ

nie mógł pogodzić rosnących zobowiązań zespołu

ze swoją pracą. Potem szukaliśmy zastępstwa

i zdecydowaliśmy się na Natalie, bo

przekonała nas swoim wokalem i osobowością.

Oczywiście musieliśmy przearanżować

niektóre utwory, ale postrzegaliśmy to jako

szansę i wzbogacenie dla zespołu oraz naszego

stylu muzycznego.

Po dwóch latach przyjęliście jednak kolejnego

śpiewaka Tobiasa Schwenka, co zostało

zapewne spowodowane tym, że taki duet

daje wam znacznie większe możliwości co do

bogactwa i aranżowania, nader zróżnicowanych,

partii wokalnych?

Ta decyzja miała również związek z utratą

Martina. Martin zaśpiewał wiele wokali

wspierających, a także główne w dwóch utworach

z pierwszego albumu ("Jester's Day" i

"Stranded"). Na "Tarot's Legacy" było wiele

głosów i chórków, a w nowych utworach jest

jeszcze więcej wokali. Poprosiliśmy więc Tobiasa,

który już wcześniej pomagał nam jako

wokalista na kilku koncertach, by dołączył do

nas jako drugi głos. To dało nam jeszcze większą

gamę i różnorodność w partiach wokalnych.

HMP: Mogło wydawać się, że "Tarot's Legacy"

pozostanie jedynym albumem Witchbound,

uznaliście jednak, że rzecz warta jest

kontynuacji, stąd wydanie drugiej płyty

"End Of Paradise", którą zapowiadaliście już

po premierze debiutu?

Stefan Kauffman: Tak, zaczęliśmy pisać i

pracować nad nowymi utworami wkrótce po

wydaniu pierwszego albumu. Niestety ukończenie

drugiej płyty zostało opóźnione przez

pewne nieprzewidziane wydarzenia, takie jak

zmiany w składzie, tragiczna śmierć naszego

gitarzysty Martina Winklera oraz pandemia

koronawirusa.

Wymagało to chyba zupełnie odmiennego

podejścia, bo jednak debiut Witchbound powstał

na podstawie materiału demo i ogólnych

zarysów konceptu Haralda Spenglera,

które tylko dopełniliście swoimi pomysłami -

teraz stworzyliście materiał na album od początku

do końca?

Utwory na "Tarot's Legacy" powstały głównie

w 2005 roku, kiedy Harald zebrał nas razem

do pracy nad swoim projektem, który później

miał się przekształcić w zespół Witchbound.

Na nowy album Martin Winkler i ja skomponowaliśmy

wszystkie utwory albo sami, albo

wspólnie. "End Of Paradise" jest więc nieco

inny niż debiut. Ale też z racji tego, że utwory

na debiut Witchbound komponowałem

głównie razem z Haraldem, różnice nie są

zbyt duże.

Jakie było główne założenie, kiedy zaczęliście

komponować? Co chcieliście osiągnąć, do

czego dążyliście?

Zawsze staram się pisać melodyjne utwory z

chwytliwymi refrenami, których nie da się od

razu zapomnieć. Niemniej jednak staram się

wprowadzać wiele urozmaiceń, na przykład

poprzez zmiany harmonii. Myślę, że tytułowa

kompozycja "End of Paradise" jest tego dobrym

przykładem.

Foto: Lisa Schwenk

Co jest dla ciebie bardziej ekscytujące: komponowanie

utworu, nadawanie mu jak najpełniejszej

formy, czy jego rejestrowanie i

dopracowywanie w studio, kiedy nabiera już

ostatecznego kształtu?

Myślę, że obiete rzeczy są ekscytujące. Czasami

napisanie kawałka jest łatwe, ale bywa też,

że ciężko walczę, aby znaleźć odpowiednie

melodie i teksty. Praca w studio również bywa

ciężka i wyczerpująca. Ale lubię, kiedy utwór

stopniowo nabiera kształtu i w końcu brzmi

tak, jak sobie wyobrażałem, albo nawet okazuje

się lepszy.

Dwoje wokalistów w składzie może też

sprawiać problemy, gdyby każde z nich

chciało brylować kosztem drugiego, śpiewać

więcej, być tym ważniejszym frontmanem,

ale udało się wam chyba uniknąć tego niebezpieczeństwa,

z korzyścią dla efektu końcowego?

Na szczęście Natalie i Tobias bardzo dobrze

się rozumieją i uzupełniają. Na przemian

udzielają się na równi jako główni wokaliści

czy jako głosy wspierające i oboje są słyszalni

we wszystkich utworach. Myślę, że to jest cecha,

która sprawia, że nowy album jest bardzo

wyjątkowy.

W głosach Natalie i Tobiasa słychać wiele

emocji, co oznacza, że bardzo zaangażowali

się w proces rejestrowania tego materiału,

dodali do niego wiele od siebie?

Tak, Tobias i Natalie zainwestowali dużo

czasu i pracy w aranżacje wokalne, co można

usłyszeć na nowym albumie. Starali się jak

najlepiej zaimplementować teksty utworów.

Na przykład, kompozycja "Torquemada" jest o

okrucieństwach hiszpańskiej inkwizycji, a Natalie

zaśpiewała histerycznym głosem, który

powinien brzmieć jak kobieta skazana na

śmierć na stosie jako czarownica.

Warto być szczerym w tym co się robi, bo to

zawsze się opłaca: nawet gdy komuś coś się

nie spodoba, to jest w stanie docenić takie

podejście?

108

WITCHBOUND


Zawsze staram się być szczery, także jeśli chodzi

o muzykę. Myślę, że jeśli oszukujesz fanów,

to w końcu to zauważą i stracą zainteresowanie.

Myślę, że uczciwość w biznesie muzycznym

koniec końców opłaca się.

Najgorsza jest chyba obojętna reakcja? Bo

negatywne, aby tylko konstruktywne, opinie

też coś wnoszą, pozwalają bowiem spojrzeć

artystom na to co robią z innej perspektywy?

Jest takie powiedzenie, że negatywna reklama

to też reklama. Ale oczywiście lepiej jest, jeśli

komuś podoba się nasza muzyka. Z konstruktywną

krytyką też mogę żyć, ale obojętność

zawsze jest zła. Problem z obojętnością polega

również na tym, że w dzisiejszych czasach jest

tak wiele zespołów i nowych wydawnictw, że

nawet nie znasz ich wszystkich i nie jesteś w

stanie przesłuchać wszystkiego. Dlatego też

wiele dobrych, mniejszych zespołów niestety

przepada, zwłaszcza jeśli nie mogą grać koncertów,

jak to ma miejsce obecnie.

Was to chyba jednak nie dotyczy, bo "Tarot's

Legacy" została przyjęta bardzo ciepło, nie

tylko z racji waszych związków ze Stormwitch,

co też musiało mieć wpływ na powstanie

kolejnej płyty Witchbound?

Tak, mieliśmy w większości pozytywne opinie

na temat naszego debiutanckiego albumu.

Szczerze mówiąc, nie wzbogaciliśmy się na

nim, ale też nie oczekiwaliśmy tego. Na pewno

będziemy szczęśliwi, kiedy pojawi się nowy

album i będziemy mogli zdobyć nim nowych

fanów.

Praca nad "End Of Paradise" była dla was

swoistą odskocznią od pandemii, pozwalała

przestać myśleć o tym, co dzieje się dookoła?

Tak, pracując nad nowym albumem mogłem

odwrócić swoją uwagę od pandemii i dobrze,

że miałem jakieś zadanie i cel w tym trudnym

czasie. Niestety z powodu pandemii nie udało

nam się jeszcze wystąpić w nowym składzie. Z

drugiej strony mogliśmy wykorzystać ten czas

na intensywną pracę nad nowym albumem.

Staraliśmy się więc wykorzystać ten czas jak

najlepiej.

Rok temu mogło wydawać się, że to kwestia

raptem kilku tygodni i będzie po wszystkim.

Tymczasem wszystko wskazuje na to, że

koronawirus pozostanie z nami na dłużej, a

Foto: Lisa Schwenk

rynek koncertowy czeka dalsza hibernacja -

uznaliście, że w tej sytuacji nie ma co zwlekać

z premierą "End Of Paradise", chcieliście

podzielić się tą płytą ze słuchaczami, dać im

trochę radości?

Pierwotnie drugi album powinien był zostać

wydany dużo wcześniej. Ale zmiany w składzie

i śmierć Martina opóźniły nasze plany.

Zastanawialiśmy się, czy jest sens wydawać

nowy album teraz, bez koncertów na żywo.

Ale sądzimy, że wielu fanów będzie z tego zadowolonych,

zwłaszcza w tych trudnych czasach.

Chcemy również dać fanom trochę nadziei

i odwagi z naszym nowym albumem.

Tak jak zespół nie poddał się mimo wszystkich

ciosów losu, tak i my wierzymy, że razem

przetrwamy ten globalny kryzys.

W warstwie tekstowej znowu jest bardzo

różnorodnie, bo mamy tu zarówno historię z

czasów starożytnego Egiptu ("Battle Of

Kadesh") jak też hiszpańskiego inkwizytora

z XV wieku ("Torquemada"), zaś utwór tytułowy

można też chyba odebrać jako nawiązanie

do obecnych czasów, symbolicznego

końca pewnej, pod wieloma względami faktycznie

cudownej, epoki?

W przeciwieństwie do debiutanckiego albumu,

który dotyczył głównie tematyki średniowiecznej

i historycznej, nowe teksty bardziej

złożone. To tematy historyczne i aktualne, aż

po science fiction ("Interstellar Odyssey").

Apokaliptyczny utwór tytułowy "End Of Paradise"

pasuje oczywiście do obecnej pandemii.

Jednak napisałem ten utwór kilka lat temu

i miałem na myśli globalne problemy takie

jak terror, wojny, rasizm, katastrofy naturalne

i zniszczenie środowiska. Te rzeczy nadal istnieją,

ale z powodu koronawirusa zeszły teraz

na dalszy plan.

Trudno teraz liczyć na szybki powrót do sytuacji

sprzed marca ubiegłego roku, pewnie

więc nie będziecie mogli zagrać trasy promującej

"End Of Paradise", nie ma mowy o letnich

festiwalach. Jak więc zamierzacie promować

tę płytę, żeby dotrzeć do kolejnych

słuchaczy?

Oczywiście szkoda, że nie możemy promować

nowego albumu występami na żywo. Ale nasza

wytwórnia El Puerto Records oraz wiele

fan- i webzinów bardzo dobrze wspierają nas

w promowaniu nowego albumu. Media społecznościowe

również oferują wiele możliwości.

Mamy jednak nadzieję, że publiczne koncerty

będą znów możliwe, być może od jesieni tego

roku i że będziemy mogli zaprezentować nowy

album na żywo.

Plusem jest tu chyba to, że nie jesteście uzależnieni

od tych odwołanych koncertów, muzyka

jest dla was pasją, ale macie inne źródła

utrzymania, dzięki czemu Witchbound ma

szansę przetrwać te trudne czasy?

Mamy swoje normalne prace, więc na szczęście

nie musimy utrzymywać się tylko z naszej

muzyki. Jednak obecna sytuacja nie jest łatwa

dla nas i innych podobnych zespołów, ponieważ

mamy więcej wydatków niż dochodów,

również w związku z produkcją nowego albumu.

Zazwyczaj zespoły radzą sobie lepiej z powodu

przychodów z występów na żywo i zarobków

ze sprzedaży merchu w czasie koncertów.

Mamy jednak nadzieję, że ta faza wkrótce

się skończy i uda nam się wyjść przynajmniej

na plus. Do tego czasu postrzegamy to jako

ważną inwestycję dla zespołu i jego przyszłości.

I żeby nie zapomnieć: muzyka to nasza

pasja!

Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak,

Szymon Paczkowski

Foto: Lisa Schwenk

WITCHBOUND

109


OK. Przyznaję, mea culpa. Pewnie coś przeoczyłem,

czegoś nie doczytałem, coś mi umknęło…

Mniejsza z tym, mam tylko nadzieję,

że się nie pogniewasz. Jak długo tworzyliście

ten materiał?

Jeśli się nie mylę, założyliśmy zespół w maju

2018 roku i nagraliśmy pięć utworów na EPkę

w październiku 2019 roku. Przez cały ten czas

musiałem nauczyć się grać z innymi chłopakami,

ponieważ grali już ze sobą w swoich wcześniejszych

zespołach. Musieliśmy również nauczyć

się pisać "długie" kompozycje, trwające

pięć, sześć lub siedem minut, nie nudząc

wszystkich (słuchaczy i nas), ponieważ wywodzimy

się z hardcore punka i przyzwyczailiśmy

się do pisania krótszych kawałków.

Przede wszystkim dobra zabawa

Olivier Voyou to, pomimo swej małomówności dość wesoły gość. W niektórych

momentach jego humor jest widoczny aż nadto. Jest to też człowiek o szerokich

muzycznych horyzontach. Bo na przykład taki botswański death metal to

ja słyszałem, ale etiopski rock'n'roll to nawet dla mnie coś zupełnie egzotycznego.

HMP: Witaj. Pomimo, że język francuski

jest w czołówce najpopularniejszych języków

na świecie, nie oznacza faktu, że jest on

znany przez wszystkich. Miło by było, jakbyś

zatem zechciał nam w skrócie powiedzieć,

o czym opowiadają Wasze teksty?

Olivier Voyou: Nasze teksty dotyczą legend

o fikcyjnych lub nie do końca fikcyjnych kobietach,

które walczą ze sobą w nieprzyjaznym

dla nich średniowieczu. Chodzi o umocnienie

własnej wartości i odmowę kłaniania

się bogom, królom i komukolwiek innemu.

Jestem w stanie jak najbardziej zrozumieć

argument mówiące za pisaniem tekstów i

śpiewaniem w języku francuskim, jednak z

drugiej strony może to Wam nieco utrudnić

wyjście na szerszą skalę poza granice Francji.

A śmiem przypuszczać, że macie takie

ambicje. Czyż nie?

Nie mamy żadnego "planu kariery". Śpiewamy

po francusku, ponieważ to lubimy, a z moich

doświadczeń związanych z graniem w zespołach

śpiewających po francusku zauważyłem,

że nigdy nie przeszkodziło to w graniu na całym

świecie. Ludzie za granicą postrzegają to

jako coś egzotycznego i świeżego. I to jest w

tym najfajniejsze.

Wasz kraj ma niewątpliwe tradycje, jeśli

chodzi o heavy metal. Pewnie czerpiecie wiele

inspiracji z dokonań Waszych rodaków.

Każdy członek Meurtrieres jest muzycznym

maniakiem, więc czerpiemy inspirację z wszelkiego

rodzaju doskonałej muzyki, czy to francuskiego

heavy metalu, etiopskiego rock'n'

rolla, amerykańskiego free jazzu czy angielskiej

muzyki industrialnej. Jednak zdecydowanie

lubimy francuski heavy metal i takie zespoły

jak Sortilege, H Bomb, High Power

czy Marecages.

Wasze pierwsze EP zatytułowane po prostu

nazwą zespołu ukazało się pierwotnie jako

wydawnictwo całkowicie niezależne. Czy

uważasz, że młode zespoły są w stanie odnaleźć

się w takiej formule?

Jestem zdezorientowany twoim pytaniem, ponieważ

nasza EP-ka została wydana przez wytwórnie

płytowe, Gates of Hell Records oraz

Armee de la Mort Records Czy to był dobry

ruch? Zdecydowanie tak, ponieważ Bri, Enrico

i Shaxul są osobami oddanymi muzyce i

wykonali niesamowitą robotę, promując płytę.

Nie można też zapomnieć o Crystal Blade i

Nameless Grave, którzy wydali kasetową

wersję EP-ki.

Co powstało pierwsze? Muzyka czy teksty?

W Meurtrieres muzyka jest zawsze na pierwszym

miejscu. Flo Spector (pierwsza gitara)

lub ja (druga gitara) zazwyczaj przynosimy

riffy i razem konstruujemy kompozycję, a potem

wokal.

Ale z tego, co mi wiadomo, to właśnie Ty

odegrałeś w tym procesie znaczącą rolę.

U nas tak to już wygląda. Zazwyczaj coś mówię,

a inni odpowiadaja: "Wow, świetny pomysł".

Wspomniałes o hardcore punku. Słuchając

Meurtrieres trochę trudno mi uwierzyć, że

wywodzicie się z takiego muzycznego środowiska.

Niektórzy członkowie zespołu otarli

się także o scenę black metalową. I ten etiopski

rock'n'roll, którego tak namiętnie ponoć

słuchacie… Skąd zatem pomysł, by założyć

zespół grający klasyczny heavy metal?

Jak wspomniałem wcześniej, jesteśmy miłośnikami

muzyki, więc nic dziwnego, że można

nas spotkać w zespołach blackmetalowych,

punkowych czy sludge. Heavy metal to dla

nas wszystkich nastoletnia miłość, która przypominam

nam czasy nastolatków. Minęło dużo

czasu, odkąd myśleliśmy o utworzeniu takiego

zespołu, ale na początku musieliśmy trochę

lepiej opanować nasze instrumenty.

(śmiech)

Może teraz kolej na pełny album, bo przypuszczam,

że trochę materiału Wam się

uzbierało.

Pracę trochę się opóźniły, bo ostatnio przytrafiły

nam się zmiany w składzie i musieliśmy

to ogarnąć. Ale teraz bierzemy się ostro do

roboty.

Macie zaplanowane jakieś koncerty promujące

Wasze EP?

Niestety nie. Pandemia wszystko popsuła.

Ostatni koncert graliśmy jakoś na początku

roku 2020. I uwierz mi, naprawdę tęsknimy

za graniem na żywo.

Skoro nie ma możliwości grania na żywo, to

sobie chociaż poteoretyzujmy. Ja Waszym

zdaniem powinien wyglądać prawdziwy metalowy

show?

Żadnej sceny, granie prosto na parkiecie z ludźmi

wpadającymi na siebie, mających aktualnie

najlepszy czas w swym życiu. Chaos i energia.

A przede wszystkim, dobra zabawa! (no

tak, w końcu to hardcore'owcy - przyp. red).

Dzięki za rozmowę.

En garde!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Syzmon Paczkowski

Foto: Meurtrieres

110

MEURTRIERES



Wygląda na to, że większość utworów, które

znalazły się na "The Golden Age of Black

Magick" kręci się wokół okultystycznej tematyki.

Czy zatem Waszym założeniem było

stworzenie concept albumu?

Nie było tego w planach. Teksty "Stoned at

The Acropolis", "Tonight We Ride" i "Steel

Flesh Bone" nie mają kompletnie nic wspólnego

z tytułem płyty.

HMP: Witaj Jason. Pozwolisz, że już na samym

początku zapytam Cię o najnowsze

wydawnictwo Ignitor. Jego tytuł to "The

Golden Age of Black Magick". Czy Ty, lub

któryś z członków zespołu praktykuje czarną

magię i bawi się w różne dziwne, czasem

niebezpieczne rytuały?

Jason McMaster: Tytuł nie jest dosłowny.

Idea wiary w coś wcale nie musi oznaczać, że

jest to rzeczywiste. Inspiracją do tego tytułu

były problemy ze zdrowiem psychicznym,

które mogą mieć realny wpływ na zaburzenie

Źródło szczęścia w urojeniach

Zacznę trochę nietypowo. W sumie pierwotnie tego nie planowałem, jednak

Jason McMaster z zespołu Ignitor zmusił mnie do pewnych przemyśleń na

temat ludzi psychicznie chorych. Otóż warto tu zadać pytanie czy ludzie, którzy

znaleźli się w stanie permanentnych urojeń, braku zdolności rozróżniania świata

realnego od swoich, często szalonych imaginacji oraz niekiedy prawdziwego obłędu

mogą w owym stanie być szczęśliwi? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna.

Chociaż temat ten jest motywem przewodnim nowego albumu Ignitor o

wdzięcznym tytule "The Golden Age of Black Magick", to jednak nie zdominował

on całej naszej rozmowy. W sumie to dobrze, bo rock'n'roll to przede wszystkim

dobra zabawa, a nie egzystencjalne rozkminy.

Otwierający całość utwór nosi tytuł "Secrets

of the Ram". W centralnym punkcie okładki

albumu naszym oczom ukazuje się złota czaszka

tytułowego barana. Jakie jest znaczenie

tego zwierzęcia w Waszej twórczości?

W niektórych kulturach baran był symbolem

siły. Zwierzę to było otoczone szczególną

czcią, która objawiała się między innymi tworzeniem

złotych posągów. Tajemnice, które

skrywały się w wierzeniach tych kultur, niezależnie

od tego, czy są rozsądne, czy nie, tworzą

interesujące powiązania z okultyzmem. A

OK. Zatem zostawmy już w spokoju warstwę

liryczną, a pomówmy o muzyce. Ignitor

jest kapelą, która od samego początku zdaje

się być oddana idei starego dobrego rock'n'

rolla. Idealnym przykładem jest kawałek

"Countess Apollyon". Interesuje mnie jednak,

czy nie zastanawiałeś się przypadkiem

nad pójściem w bardziej ambitne rejony? A

może wręcz przeciwnie, jesteś zatwardziałym

zwolennikiem tej formuły i nawet nie

chcesz słyszeć o jej zmianie?

Jak słusznie zauważyłeś, zespół ten zaczynał

od tej formuły. Zawsze staramy się pisać

utwory, który wpasowują się w ten wzorzec.

Moglibyśmy w każdej chwili dodać jakieś dziwne

ozdobniki, ale wydaje się, że nie jest to,

czego oczekują nasi słuchacze. Zresztą nawet

my sami, jako twórcy nie mamy do tego przekonania.

Takich rzeczy możesz oczekiwać od

kapel power metalowych, jednak nie szukaj

tego w Ignitor. To po prostu nie nasz styl.

Za to na "The Golden Age of Black Magick"

znajdziemy sporo odwołań do NWOB

HM. Weźmy chociażby "Hell Shall Be Your

Home" czy wspomniany już przez Ciebie

"Steel Flesh Bone". Nie odkryję Ameryki

stwierdzeniem, że dziś obserwujemy odrodzenie

klasycznego heavy metalu. Śledzisz

może poczynania jakichś młodych grup uprawiających

ten gatunek?

W naszym zespole są starzy wyjadacze. Trudno

nam nadążyć za nowymi kapelami grającymi

metal. Jest tak wiele podgatunków. Skupiamy

się na naszym sposobie pisania, a nie

na wymyślaniu nowego metalowego stylu.

Wspieramy zaś wszystko, co jest szczere i niezależne.

Powiedzieć, że cokolwiek nowego

wpływa na nasze pisanie, nie byłoby prawdą.

Uważam, że "Tonight We Ride" mogłby być

prawdziwym hitem w latach 80. Tęsknisz za

tamtymi czasami?

Nie tęsknię za latami 80. Po prostu tworzę to,

co ma dla mnie sens. Jeśli kawałek brzmi dobrze,

to nie próbuję na siłę go zmieniać.

zdolności w ocenie różnic między tym, co istnieje

w rzeczywistości, a tym, co istnieje tylko

w głowie danej osoby. Mam tu na myśli na

przykład sytuację, gdy dziecko ma wyimaginowanego

przyjaciela. Ale spójrzmy na to nieco

szerzej. Fakt, że dana osoba ma urojenia,

może być źródłem jej szczęścia. Często ludzie

ci są szczęśliwi, gdy nie są faszerowani lekami,

za to są przygnębieni i otumanieni, gdy biorą

psychotropy i inne medykamenty. Tytuł dotyczy

wyczarowania nowej istoty z mocy własnego

umysłu. Niektórzy mogą nazwać to czarną

magią. Jeśli wyimaginowany przyjaciel, w

tym przypadku demon, został zniszczony

przez lekarza podającego pacjentowi lekarstwa,

powoduje to, że pacjent tęskni za swoim

"przyjacielem".

Foto: S. Miller

stąd już jeden krok do metalowej estetyki.

Facet z okładki "The Golden Age of Black

Magick" wykonuje jakiś dziwny rytuał...

Gdybym Ci zdradził szczegóły, byłbyś w niebezpieczeństwie.

Powiem tylko, że ten facet to

kapłan, który potrafi odczytać Twoje najgłębsze

pragnienia…

Na okładce Waszej poprzedniej płyty,

"Haunted by Rock & Roll", widzimy gramofon

ustawiony w centralnym punkcie. "The

Golden Age of Black Magick" jak na razie

jest dostępny na CD oraz jako mp3. Jakieś

szanse na winyl?

"Haunted by Rock & Roll" jest dostępny na

winylu. "The Golden Age of Black Magick"

też się ukaże na LP, ale nie ma jeszcze ustalonej

daty.

Czy myślisz, że w dobie muzyki cyfrowej fizyczne

formaty zapisu dźwięku mają jeszcze

rację bytu?

W moim świecie, tak. Stwierdzić, że śledzę

statystyki sprzedaży płyt winylowych i CD,

byłoby rozminięciem się z prawdą, ale wiem,

że w tej chwili wzrost sprzedaży płyt winylowych

jest faktem. I to faktem bardzo ekscytującym.

Słuchanie muzyki z Internetu jest może

wygodne, ale brakuje w tym odpowiedniego

rytuału. Chcę, aby właśnie ten rytuał był jednym

z powodów dla porządania dźwięku, czytania

nut, tekstów i wpatrywania się w sztukę.

Ostatnimi czasy zmieniliście wytwórnię. Jak

znaleźliście się pod skrzydłami Metal On

Metal?

112

IGNITOR


Metal on Metal wykazało duże zainteresowanie

twórczością Ignitor, więc nasz wybór był

oczywisty. By wydać album z takim zespołem

jak Ignitor, potrzeba zaangażowania. Trzeba

uwierzyć w ten materiał. Płyty wydawane z innych

powodów potem tylko się kurzą na półkach.

"The Golden Age of Black Magick" to drugi

album Ignitor nagrany dokładnie w tym samym

składzie, co poprzednik. Czy uważasz,

że wreszcie po wielu latach męczarni ze zmianami

w składzie odnaleźliście stabilizację?

W życiu nigdy nic nie wiadomo, ale na chwilę

obecną odpowiem krótko: tak.

Po nagraniu świetnej płyty fajnie by było ją

promować na żywo. Myślisz, że są jakieś

szanse na powrót koncertów w 2021 roku?

Jeśli szczepionka będzie skuteczna, a ludzie

będą nosić maseczki, to nie widzę większych

przeszkód.

Powiedz mi zatem, jakie Twoim zdaniem są

niezbędne składniki idealnego metalowego

show?

Zapełniona widzami sala oraz miks nowych i

starych fanów. Dobre oświetlenie i nagłośnienie.

Żadnych bójek. Publiczność i zespół śpiewają

z radością razem refreny, mimo, że finalny

efekt takiego śpiewania bywa różny. Wszystko

to oczywiście przy dużej ilości decybeli

OK, padł już ten nieszczęsny temat koronawirusa,

więc zapytam Cię jak spędziłeś ten

tak zwany lockdown?

Komponowałem nowe utwory. Słuchałem głównie

nowego AC/DC, starego repertuaru Bathory

i Angel Witch. Oczywiście tylko z winyli!

HMP: Witaj Igor! Blazing Rust swój pierwszy

album "Armed To Exist" wydał w 2017

roku. Co tak właściwie zmieniło się w zespole

od tego czasu?

Igor Arbuzow: W ciągu ostatnich kilku lat

przytrafiły się nam pewne zmiany w składzie,

ale na szczęście były one związane tylko ze

stanowiskiem basisty. Eric Strom, który dołączył

do zespołu podczas nagrywania "Armed

to Exist", odszedł tuż przed sesjami nagraniowymi

do kontynuacji tego albumu. Musieliśmy

zatrudnić muzyka sesyjnego w trybie awaryjnym,

żeby skończyć album. Na szczęście

był to nasz dobry przyjaciel Dmitrij Pronin,

który szybko opanował nasz materiał. Teraz

za bas jest odpowiedzialny Viktor Kozin i nie

możemy się doczekać grania koncertów z nim

w składzie.

Przypuszczam, że Wasze doświadczenie

zdobyte przy realizacji debiutu bardzo Wam

pomogło podczas prac w studio nad Waszym

nowym wydawnictwem "Line Of Danger".

Jasne. Pomogło i to bardzo. Tym razem poszliśmy

znacznie dalej niż poprzednio. Podczas

gdy przy pracy nad "Armed to Exist" nadal

używaliśmy profesjonalnego studia nagraniowego

do nagrywania perkusji, tym razem

nagraliśmy wszystko "na taśmę" (oczywiście,

było to nagranie cyfrowe) w naszym własnym

studiu, będącym jednocześnie naszym miejscem

prób. Nazywamy je ironicznie Deaf

Enough Studio. A z naszym gitarzystą Sergem

Iwanowem na czele udało nam się osiągnąć

najlepszą jakość, na jaką nas na ten moment

stać.

Optymiści grający pesymistyczną muzykę

Wbrew pewnym opiniom, rosyjska scena klasycznego

heavy metalu wciąż żyje i ma się

całkiem dobrze. Jednym z przedstawicieli

młodego pokolenia kapel uprawiających

ten gatunek jest pochodzący z St. Petersburga

zespół Blazing Rust. W zeszłym

roku zespół wypuścił na rynek swój drugi

album zatytułowany "Line Of Danger".

Z tej to okazji wokalista Igor Arbuzow

opowiedział nam trochę o tym albumie

oraz o realiach w Rosji i ich wpływie

na muzykę metalową.

Ile trwało, zanim poskładaliście Wasze pomysły

do kupy?

Cóż, napisałem demo, które z czasem stało się

utworem "Let it Slide". To było wkrótce po

tym, jak skończyliśmy poprzedni album. W

przypadku innych kawałków połączenie

wszystkich naszych pomysłów zajęło prawie

rok. Roman ma w telefonie dosłownie setki

riffów. Mieliśmy więc kilka sesji odsłuchowych,

aby dowiedzieć się, które z nich ewentualnie

wykorzystać. Potem zaczęło się sklejanie

wszystkiego do kupy, ale najbardziej ekscytujące

dla mnie jest nagrywanie. Wtedy widzisz,

jak konkretne utwory nabierają ostatecznego

kształtu.

Moim ulubionym kawałkiem zdecydowanie

jest utwór tytułowy. To najbardziej chwytliwy

utwór na albumie.

Ten kawałek był naprawdę spontaniczny. Pamiętam,

jak Roman grał swoje riffy i szybko

zorientowałem się, który z nich powinien być

refrenem, przejściem i zwrotką. Nie miałem

więc nic innego do roboty, jak tylko ułożyć te

riffy we właściwej kolejności i melodia przyszła

natychmiast. Stworzenie rdzenia utworu

zajęło dosłownie około 15-20 minut.

Jeden z Waszych utworów nosi tytuł "The

Son Of Lucifer". Nie boicie się, że niektórzy

mogą to odczytać jako satanistyczną deklarację?

Tacy ludzie byliby strasznymi ignorantami.

Jeśli choć raz spojrzysz na tekst, nie zobaczysz

tam niczego związanego z czczeniem Szatana.

Sam Lucyfer jest tam dość metaforyczną postacią.

Nawet nie mówimy tam o TYM Lucyferze.

Więc jedynymi, którzy mogą uważać

nas za satanistów, są ci, którzy nie słuchali

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Cała przyjemność po mojej stronie.

Bartek Kuczak,

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Blazing Rust

BLAZING RUST 113


114

tego utworu.

Jak w ogóle podchodzicie do Waszych tekstów?

Mają one dla Was jakieś szczególne

znaczenie, czy może stanowią bardziej dodatek

do Waszej muzyki?

Większość z nich ma mocne przesłanie. Niektóre

są po prostu zabawne i nie należy ich

brać do końca na serio. Dla mnie główną rolą

tekstów jest to, że dają możliwość przekazania

emocji związanych z muzyką.

Na początku kawałka "Race With Reality"

słyszymy męski głos mówiący coś po rosyjsku.

Nie ma tam nic ważnego. To tylko przypadkowa

audycja z telewizora. Kolejny nudny

program polityczny. O ile pamiętam, rozmawiają

o stosunkach politycznych między Japonią

a Rosją.

Powiem Ci, że okładka albumu jest dość

interesująca.

Autorem okładki jest Augusto Peixoto z Portugalii.

Połączyło nas Pure Steel Records.

Myślę, że wykonał świetną robotę! To jest

chwytliwe, a to jest nasze główne wymaganie.

No właśnie, "Line Of Danger" został wydany

właśnie przez Pure Underground Records

będącą częścią Pure Steel Records.

Nie udało się Wam znaleźć żadnej wytwórni

w Rosji? Może po prostu powiedzieliście

sobie "pieprzyć ograniczenia, podbijamy

świat!"

Cóż, myślę, że wydawanie albumów w swojej

ojczyźnie jest bardzo ważne. Niestety, nie

udało nam się to z naszym poprzednim albumem

"Armed to Exist". Ale tym razem Nick

Mamajew z Kattran Records polubił naszą

płytę tak bardzo, że we wrześniu 2020 roku

wydał ją na winylu. Ale oczywiście nie chcemy

trzymać się wyłącznie rosyjskiej publiczności.

Zwłaszcza, że większość tutaj nie chce słuchać

żadnych angielskich tekstów śpiewanych

przez naszych lokalnych artystów. Cały czas

jesteśmy w kontakcie z Pure Steel, który jest

obecnie naszym pomostem do międzynarodowej

publiczności. Zespoły śpiewające po angielsku

nie są tu szanowane. Niemniej jednak

jest ich dużo. Muszę powiedzieć, że sprzedajemy

więcej płyt i gadżetów fanom z zagranicy.

Więc tak, wygląda na to, że jesteśmy tam

bardziej potrzebni. Mamy jednak pewną sympatyczną

grupę zwolenników w Moskwie i

Sankt Petersburgu, które są największymi

miastami Rosji.

Na Waszym profilu na Facebooku utrzymujecie,

że chcecie przywrócić złotą erę heavy

metalu z lat 80. Powiedz mi jak wówczas

BLAZING RUST

wyglądała ta scena w Rosji będącej wówczas

częścią ZSRR. Arię zna chyba każdy

fan metalu, ale było u Was przecież więcej

kapel.

Aria była niesamowita. Byłem wielkim fanem

tego zespołu, dopóki nie wywalili swojego drugiego

wokalisty Arthura Berkuta bez konkretnego

powodu. Ale w latach 80. był też

Master, który jest pochodną Arii, ale jest

szybszy i bardziej thrashowy. Black Coffee

był wtedy wielkim zespołem, może nawet bardziej

popularnym niż Aria. Muzycznie byli

mieszanką AC/DC, Rainbow i prawdopodobnie

Mötley Crüe. Ale tylko ich pierwsza EPka

i kilka pierwszych albumów ma sens. Później

kontynuowali działalność jako jednoosobowy

zespół z niekończącą się karuzelą zmieniających

się członków. A to miało bardzo negatywny

wpływ na ich muzykę. Kruiz i Shah wyglądali

niesamowicie na radzieckiej scenie

thrashmetalowej. Ale to są zespoły z Moskwy.

Ruch metalu w ZSRR w tamtych czasach był

wyjątkowy i bezprecedensowy. Wiele zespołów

z innych stron kraju też było świetnych.

Ale nie mieli szansy na porządne nagranie, ani

nawet na zakup jakichkolwiek dobrych instrumentów

muzycznych i sprzętu. Na przykład

istniał zespół hardrockowo-heavymetalowy

Southern Cross, który pochodzi z syberyjskiego

miasta Omsk, skąd pochodzę. Koncertowali

w całym ZSRR, ale ich dwa albumy z

1988 i 1990 roku nigdy nie zostały oficjalnie

wydane. Sprawdź je!

Sprawdzę. Nie wątpię, że jesteście wielkimi

fanami heavy metalu, ale Wasi członkowie

udzielają się w kapelach uprawiających inne

podgatunki metalu.

Tak, bliźniacy Dowżenko, Roman i Dmitry,

są w zespole Pyre, który gra death metal na

swój oldschoolowy sposób. Oczywiście bardzo

lubią ekstremalne gatunki metalowe. Właściwie

Blazing Rust początkowo powstał z ich

dawnego zespołu Drama. Właściwie był to

zespół blackmetalowy. Obecnie pracuję nad

drugą częścią mojego projektu alternatywnoprogresywnego

o nazwie Circle Story. Jak

więc widzisz, jesteśmy raczej metalowcami o

otwartych umysłach. Jednak metal lat 80-tych

jest tym, co nas łączy, ponieważ na tej muzyce

wszyscy się wychowaliśmy. Kochamy heavy

metal!

A może by tak wykorzystać elementy tamtych

podgatunków w muzyce Blazing Rust?

Kto wie. Myślę, że w pewnym momencie będziemy

musieli doświadczyć pewnych muzycznych

zmian. Jednak wszystko to powinno

przyjść naturalnie. Nie chcemy podążać za żadnymi

trendami i paść ofiarą mody. To nie w

naszym stylu.

Jaki był rok 2020 dla Blazing Rust?

Cóż, przynajmniej udało nam się wydać nasz

drugi album w Rosji i poza nią. Uważamy, że

to spore osiągnięcie. To był trudny rok dla nas

i naszych rodzin. Nie chcę wchodzić w szczegóły.

Nowy rok zaczniemy w naszym studiu

nagrywając kilka coverów na różne składanki.

A potem, jeśli pandemia będzie się utrzymywać,

będziemy ciężko pracować nad nowym

materiałem. Miejmy nadzieję, że latem uda

nam się zagrać kilka koncertów. Ale kto wie.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

HMP: Diamond Chazer to młoda kapela.

Istniejecie zaledwie trzy lata. Mimo to, jak

na tak krótki czas macie dość bogatą dyskografię.

Skąd czerpiecie inspirację do działania?

Stiven Giraldo: Cóż, szczerze mówiąc, ciągle

wpadam na nowe pomysły. Inspirację czerpię

głównie z moich zainteresowań, takich jak

słuchanie muzyki, oglądanie filmów lub czytanie

książek. Kiedy słucham muzyki, zwracam

szczególną uwagę na moje ulubione riffy i

próbuję znaleźć inspirację do swoich własnych,

a czytając książkę lub oglądając dowolny

film, zaczynam myśleć o tekstach, które

pasowałyby do naszego stylu. Ciągle myślę o

komponowaniu muzyki. Następnie przedstawiam

moje pomysły reszcie zespołu i razem

nad nimi pracujemy.

Wasz pierwszy singiel "Stranger Things"

zdobył dość spora popularność nawet poza

granicami Waszego kraju.

To było niesamowite, wielu ludziom się to podoba,

a nawet tym, którzy nie są wielkimi fanami

metalu.

Fajnie się zaczyna ten kawałek. Dość specyficznie

wykorzystałeś syntezator i automat

perkusyjny. Czego użyłeś, by uzyskać taki

efekt?

Mojego keyboardu! (śmiech) Szczerze mówiąc,

to nie było takie wymyślne. Spędziłem

sporo godzin, próbując uzyskać efekt, który

miał za zadanie naśladować to brzmienie z lat

osiemdziesiątych.

Następnie ukazała się EPka pod tytułem

"Chained In Tokyo". Skąd u Was ta fascynacja

Japonią?

Zawsze lubiłem ten kraj. Głównie dlatego, że

dorastałem oglądając filmy o samurajach i

niektóre japońskie anime. Potem kiedy zacząłem

korzystać z Internetu zacząłem również

odkrywać japońską mitologię i tradycje. Jako

maniak heavy metalu wiem, że historycznie w

latach osiemdziesiątych Japonia była najlepszym

miejscem na koncerty. Poza tym czujemy

się bardzo zainspirowani tamtejszymi zespołami.

Początkowo wspomniana EPka ukazała się

jedynie w formie kasety magnetofonowej w

bardzo małym nakładzie. Da się ją jeszcze

dostać?

Cóż, początkowo rzeczywiście została wydana

jako kaseta w limitowanym nakładzie przez

Repulsion Records. Ale ponieważ kolekcjonerzy

stale byli nią zainteresowani, została ponownie

wydana na CD przez kolejną wytwórnię

(Metal Force Records). Teraz czekamy

na wydanie winylowe, które wkrótce uka-


Pracujemy w sposób demokratyczny.

Ciągle myślę o komponowaniu

Kolumbia to kraj, który powszechnie kojarzy się z kawą, telenowelami

oraz kokainą. Ci, którzy nie przepadają za używkami albo romantycznymi do porzygu

tasiemcami, ale za to lubią klasyczny heavy metal, również znajda tam coś

dla siebie. Diamond Chazer to jeden z przedstawicieli młodego pokolenia tamtejszej

sceny. O swej fascynacji Japonią, muzyką syntezatorową oraz krótkiej historii

swojego bandu opowiedział nam klawiszowiec Stiven Gilardo.

że się nakładem Awakening Records. Niestety

na tę chwilę wersja kasetowa jest niedostępna.

Podoba mi się intro w kawałku "Tokyo Rendezvous".

Intro zostało napisane przeze mnie oraz naszego

byłego gitarzystę. Chcieliśmy brzmieć

"azjatycko", więc natchnienia szukaliśmy w

samurajskich filmach z lat siedemdziesiątych i

osiemdziesiątych. Miało to na celu nadanie

pewnej atmosfery już na samym początku

szwedzkiej sceny heavymetalowej, która wraz

z francuskimi zespołami heavymetalowymi z

lat osiemdziesiątych są naszą największą inspiracją,

w szczególności ich melodie i melancholia.

Jak wspomniałeś, prace nad albumem

trwają. Czego możemy po nim oczekiwać?

Poprzez ciężkie, kołyszące dźwięki usłyszycie

Pochodzicie z Kolumbii. Wydaje mi się, że

mimo rozwoju Internetu i łatwości dostępu

do muzyki, metalowa scena tego kraju ciągle

dla przeciętnego Polaka ciągle jest czymś

egzotycznym. Jakie zespoły poleciłbyś na

początek?

Kolumbia zawsze była znana z ekstremalnego

metalu, ale wspomnę o kilku rodzimych zespołach

heavymetalowych, które osobiście

bardzo lubię. Są to Hellbreaker, Nightmare,

Sorceress, Snow Blind, Acid Moon, Tyger

Tank, Axe Steeler, Steelhammer, Heavy

Madness, Adrenaline, Hellroar, White

Thunder, Hex Crow, ADS i tak dalej!

Może znasz jakieś polskie kapele?

Znam kilka kapel takich jak Kat, Lord Vader,

Fatum, Stos, Open Fire, Shadow Warrior i

Crystal Viper.

Używacie instrumentów klawiszowych w

sposób dość nietypowy dla heavy metalu.

Nie boisz się, że dla niektórych fanów może

to być trochę kontrowersyjne?

Ten pomysł miałem już w głowie zanim zacząłem

na poważnie z Diamond Chazer. Ponieważ

w moim kraju nie ma zbyt wielu zespołów

grających tradycyjny heavy metal z

klawiszami, zdecydowałem się wypełnić tą

lukę. Naprawdę lubię brzmienie tego instrumentu,

bo nadaje naszej muzyce trochę dodatkowej

melancholijnej atmosfery i bardzo,

ale to bardzo wyjątkowego charakteru.

Na rynku dostępna już od pewnego czasu

jest Wasza składanka zatytułowana "Chasing

Diamonds", która zawiera m. in. utwory

z Waszego EP oraz singla "Diamond Chazer/Poltergeist".

Skąd pomysł na ten krok?

Zamierzaliśmy zebrać wszystkie nasze nagrania

w jedną kompilację, ponieważ wszystkie

nasze płyty były wydane w niskim nakładzie.

Wiem, że wiele osób szukało ich i nie mogło

ich nigdzie dostać. Drugi powód to sentyment.

Były to nasze pierwsze kompozycje i

mamy do nich przeogromny sentyment. Aktualnie

piszemy trochę bardziej złożone utwory.

Na tej składance możemy usłyszeć trzy nowe

kawałki. Nie myśleliście o wydaniu ich w

formie osobnego EP?

Nie. Właściwie to "Zero to Hero" i "The Whip"

miały znaleźć się na naszej pierwszej EP-ce,

ale zdecydowaliśmy się zachować jej krótką

formę. Następnie zagraliśmy je z myślą o naszym

pierwszym pełnym albumie. Jednak ten

pomysł też odrzuciliśmy, gdyż to co przygotowujemy

na nasz pierwszy longplay trochę

odbiega stylistycznie od tych utworów.

Jednym z tych wspomnianych powyżej niepublikowanych

kawałków jest Wasza wersja

utworu Gotham zatytułowanego "Sword

And Chains". Skąd w ogóle ten wybór?

Gramy ten utwór już od jakiegoś czasu na

naszych próbach. Był to również hołd dla

Foto: Diamond Chazer

całe spektrum muzycznej eksploracji. Spodziewajcie

się chwytliwych refrenów, melodii

stworzonych wręcz do wspólnego śpiewania,

tripowych pasaży oraz ciężkich riffów. Chcemy

zaproponować wam heavymetalową wycieczkę

inspirowaną synthwave, psychodelicznym

rockiem, hard rockiem, a także speed

metalem.

Jednym z tematów Waszych tekstów jest

wolność. To słowo ma naprawdę bardzo szerokie

znaczenie i może być bardzo rożnie

rozumiane. Jak Ty je definiujesz?

To możliwość wyboru, którego nie będziesz

żałował. To także perspektywa dokonania

wszystkiego, czego tylko zechcesz. To również

możliwość nieskrępowanej wypowiedzi oraz

swoboda dryfowania w odmętach swego

własnego świata.

Czy Wasz zespół posiada osobę lidera, który

ma ostateczne słowo, czy może panuje u

Was pełna demokracja?

Chwalicie się tym, że często uatrakcyjniacie

swoje koncerty.

Zwykle używamy kolorowego dymu i przebieramy

się w różne stroje w zależności od utworu,

który akurat gramy. Mamy też kilka "choreografii"

dla naszych kawałków, aby nasze

koncerty były bardziej ciekawe wizualnie.

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dzięki za możliwość zaprezentowania naszej

kapeli! Long Live Heavy Metal!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

DIAMOND CHAZER 115


Łączy nas specyficzne poczucie humoru

Jeden z kawałków na nowym albumie Forsaken Age "Heavy Metal Nightmare"

nosi tytuł "Time Warrior". Jest to historia gitarzysty heavy metalowego z lat

osiemdziesiątych. Gościu ze swoich czasów przenosi się w przyszłość i próbuje

ocalić heavy metal od zapomnienia. Fajny pomysł na tekst, prawda? Puśćmy jednak

wodzę fantazji, że opisana sytuacja nie jest fikcją, a całkowitą prawdą. Pomyślmy,

czy metalowiec, który przybył by w nasze czasy bezpośrednio z roku

1985 byłby zadowolony z tego, w którym miejscu jest jego ukochana muzyka? Czy

może raczej złapałby się za głowę… Myślę, że nie jest tak źle skoro istnieją takie

kapele, jak chociażby Forsaken Age.

HMP: Hej. Wasz nowy album to "Heavy

Metal Nightmare". Skąd w ogóle pomysł na

taki tytuł?

Chrissy Scarfe: Cześć. Tytuł albumu to tytuł

pierwszego kawałka, który w ogóle napisaliśmy

z myślą o tej płycie. Jest to moja bardzo

osobista historia. Dotyczy ona naszego przyjaciela,

który niestety odebrał sobie życie.

Chciałam pokazać wpływ jego śmierci na

metal przy życiu. Tak więc motywy liryczne w

każdej kompozycji są zupełnie inne. To ja napisałam

większość tekstów, oprócz "Running

in the Dark" (Tam Cramer) i coveru "Ride

On", którego autorem jest Jimmy McCarthy.

Od Waszego debiutu "Back From Extinction"

upłynęło dziewięć lat. Kiedy zaczęliście

tworzyć "Heavy Metal Nightmares"?

Pierwszym singlem promującym Wasze nowe

wydawnictwo był utwór "Raven's Cry".

Skąd ten wybór?

Wybraliśmy "Raven's Cry" na pierwszy singiel

z kilku powodów. Prezentuje on nasz nowy

styl oraz ma dodatkową atrakcję w postaci

głosu Tima "Rippera" Owensa. Ogólnie czuliśmy,

że ten kawalek przyciągnie uwagę ludzi

i zachęci ich do zapoznania się z pełnym albumem.

Fajny zwiastun tego, co miało nadejść.

Jak w ogóle udało się zachęcić Tima do gościnnego

udziału w tym kawałku?

W 2012 roku graliśmy z Timem podczas jego

trasy po Nowej Zelandii. Pozostawałam z nim

w kontakcie za pośrednictwem mediów społecznościowych.

Tim wspomniał, że chętnie podejmie

współpracę z różnymi zespołami jako

gość. Skorzystaliśmy więc z okazji, aby taka

legenda miała swój wkład w nasz album. Jesteśmy

tym faktem bardzo zaszczyceni.

"Iron Overlord" zaczyna się dość charakterystyczną

przemową…

"Iron Overlord" to opowieść o wywozie ludzi

pociągami do obozów koncentracyjnych podczas

holokaustu. Intro to deklamacja cytatu

Simona Wiesenthala, który przeżył pobyt w

takim obozie.

wszystkie bliskie mu osoby. Spoczywaj w pokoju,

Big Steve.

Jest to dość poważna tematyka. Nie jest to

jedyny utwór, na tym albumie, w którym się

ona pojawia.

Każdy kawałek ma swoją indywidualną historię.

Nie znajdziesz tu czegoś takiego, jak jedna

ogólna koncepcja albumu jako całości. "Hail

and Farewell" opowiada na przykład o żołnierzu

z II Wojny Światowej, który pisze list do

swojej matki. "Time Warrior" to opowieść o gitarzyście

z lat osiemdziesiątych, który udał się

w podróż w przyszłość, aby utrzymać heavy

Foto: Forsaken Age

Wydaliśmy EP-kę w 2014 roku, nie zaczęliśmy

pisać albumu aż do 2018 roku ze względu

na zmiany w składzie. Kiedy już mieliśmy stały

skład, pisanie przychodziło dużo łatwiej i

mogliśmy nagrać nasze pierwsze demo, a albumu

niedługo potem.

Riff "Hail And Farewell" bardzo mi przypomina

twórczość Black Sabbath, zwłaszcza

z okresu, gdy za mikrofonem tego zespołu

stał Ronnie James Dio. Przypuszczam jednak,

że nie jest to Wasza jedyna inspiracja.

Owszem. Nie jesteś pierwszą osobą, która ma

takie skojarzenia, chociaż szczerze mówiąc nie

pisaliśmy tego utworu z takim założeniem.

Nasze inspiracje pojawiają się w pozostałych

kawałkach. Wszyscy jesteśmy wielkimi fanami

Saxon, Judas Priest, Iron Maiden, Dio,

Accept, Motörhead i oczywiście Black Sabbath.

Mamy też własne, indywidualne gusta

muzyczne. Lee (Scarfe, basista, prywatnie

mąż Crissy - przyp. red.) uwielbia Venom,

Mayhem, Deicide, Obituary czy Mortician.

Ogólnie siedzi w bardziej ekstremalnych klimatach.

Aidan (MacNaughton, gitarzysta) i

ja kochamy zarówno folk metal, jak i black

metal. Silnie inspirują mnie również wczesne

zespoły hard rockowe, takie jak Uriah Heep i

Led Zeppelin. Billy (Freeman, gitarzysta) jako

nastolatek zaczął słuchać glam rocka, a następnie

jego gust ewoluował w stronę metalowych

zespołów, takich jak Annihilator i Diamond

Head. Tam (Cramer, perkusista) jest

zagadką. Jego wpływy są tak różnorodne, że

trudno to opisać, ale jego ulubionym zespołem

jest Y & T. Za to Adam Freeman, który

niedawno zastąpił Tama na perkusji, wciąż

rozwija swoje zainteresowania, odkrywając

świat klasycznego metalu. Jest on wielkim

fanem Thin Lizzy.

Ciekawym motywem są te dłonie na okładce

albumu.

Bardzo chcieliśmy mieć okładkę prostą i przej-

116

FORSAKREN AGE


rzystą, by przykuć uwagę za pierwszym razem.

Motyw, o którym wspominasz jest luźno

oparty na temacie tytułowego utworu. Adam,

nasz perkusista, dopracował ten pomysł i wykonał

finalną wersję tej grafiki. Jeśli chodzi o

projektowanie, można śmiało go nazwać czarodziejem.

Potrafi luźny i mało konkretny pomysł

przekształcić w coś, co się spodoba nam

wszystkim.

Przez większy okres Waszej działalności

pracowaliście jako zespół całkiem niezależny.

Teraz jednak trafiliście pod skrzydła

wytwórni Pure Steel Records.

Zdecydowanie uważamy, że wsparcie wytwórni

jest dla nas zaletą. Mają dobrych ekspertów

od marketingu. Potrafią załatwić recenzje czy

wywiady oraz dbają o to, by nasza muzyka docierała

do jak największej liczby osób na całym

świecie. Daje to nam więcej czasu i możliwość

skupienia całej energii na muzyce.

Zauważyłem duży przedział wiekowy pomiędzy

poszczególnymi członkami zespołu

(23-50 lat). Pomaga Wam to we współpracy,

czy może bywa raczej źródłem konfliktów?

To bardzo pomaga. Wszyscy jesteśmy pasjonatami

naszej muzyki, ale nasz wachlarz

wpływów z pewnością przyczynia się do niektórych

nieszablonowych pomysłów, jeśli chodzi

o tworzenie. Wszyscy mamy bardzo różne

osobowości, łączy nas jednak bardzo specyficzne

poczucie humoru. To naprawdę pomaga

w ogólnej dynamice. Przy pisaniu muzyki mamy

wspólny styl, który pozwala każdemu na

osobisty wkład. Oprócz muzyki wszyscy mamy

swoje mocne strony, takie jak kreatywny

umysł Billy'ego, magia Adama w projektowaniu,

moje szalone zdolności organizacyjne i

przywództwo Lee. Lee zawsze myśli o koncertach,

patrzy na wszystko z szerszej perspektywy,

a najlepsze pomysły przychodzą mu do

głowy, kiedy jest w toalecie lub pod prysznicem.

Co najważniejsze, wszyscy jesteśmy

przyjaciółmi i chcemy ten stan utrzymać.

Tworzyliście kiedyś cover band zwany

Twisted Metal.

O rany, to bardzo zamierzchłe czasy (śmiech).

Grał tam Lee, Tam i ja, ale zespół przestał istnieć,

gdy powstał Forsaken Age, ponieważ

chcieliśmy skupić się na naszej oryginalnej

muzyce. Skład Twisted Metal, który pierwotnie

stworzył Forsaken Age, to Lee, ja, Tam,

Denni Bryant i Warren Davies. Myślę, że

ostatni koncert Twisted Metal miał miejsce

chyba w 2011 roku. Wciąż gramy jeden lub

dwa covery, "Breaking the Law" oraz "Denim

and Leather" to kawałki, po które sięgamy do

chwili obecnej

Wszyscy członkowie Forsaken Age wydają

sie byc ludźmi bardzo oddanymi klasycznemu

heavy metalowi. Czy ta muzyka definiuje

Wasz styl życia również poza sceną?

Absolutnie! Kochamy wszystko, co jest związane

z heavy metalowym stylem życia. Wszyscy

uwielbiamy kolekcjonować winyle, to najlepszy

sposób na słuchanie muzyki! I jeśli tylko

jest to możliwe, uwielbiamy podróżować,

aby zobaczyć nasze ulubione zespoły, zwłaszcza

do miejsc takich jak Wacken. To doświadczenie,

które powinien przeżyć każdy metalowiec.

Moim zdaniem jest spore prawdopodobieństwo,

że jeśli raz tam pojedziesz, nie będziesz

mógł przestać. To miejsce jest dla nas

jak dom. Ja i Lee byliśmy również po drugiej

Foto: Forsaken Age

stronie barykady jako promotorzy z Chaos

NZ. Wraz z przyjaciółmi mieliśmy wizję koncertów,

ponieważ wtedy u nas nie było ich

zbyt wiele. Skończyło się na tym, że sprowadziliśmy

wiele międzynarodowych zespołów,

takich jak Nightwish, Absu, Marduk, Goatwhore,

Inquisition, i wielu innych. Jednak

aby nadążyć to wymagało dużo pracy, a ponieważ

wszyscy mieliśmy własne zespoły oraz

pracowaliśmy na co dzień, więc zdecydowaliśmy

się zrezygnować z tej funkcji. Wtedy Valhalla

Touring rozpoczęło się w miejscu, w

którym my zakończyliśmy. Ben z Valhalli

wykonuje naprawdę świetną robotę.

Jak się u Ciebie zaczęła ta fascynacja? Pamiętasz

swój pierwszy heavy metalowy album?

Dla mnie był to występ Motörhead w programie

telewizyjnym The Young Ones. Moim

pierwszym albumem metalowym był Iron

Maiden "Piece of Mind", słuchałam go na

okrągło. Lee miał już wtedy szpulę magnetofonową

z "Kill 'Em All" od swojego kuzyna,

ale kupił "Powerslave", ponieważ podobała

mu się okładka. Pierwszym albumem Billy'

ego, który skierował go w stronę metalu, był

"Blizzard of Oz". Natomiast "Rust in Peace"

to album, który wprowadził Adama w metalową

podróż.

Nowa Zelandia to kraj, który jeśli chodzi o

metal jest trochę na uboczu. Zresztą można

to też wywnioskować z Twoich wypowiedzi.

Jak wygląda u Was metalowa społeczność?

Na naszej scenie metalowej w 2020 roku zdecydowanie

panowała cisza, ale było za to wielkie

poczucie wspólnoty. Ludzie wspierali małe

kluby, które nie były w stanie działać, kupując

specjalnie wyprodukowane gadżety i przekazując

darowizny, aby pomóc im w kosztach

stałych. Wszyscy wiemy, że bez takich miejsc

nie ma prawdziwej muzyki. W tej chwili na

pewno czujemy, że łączymy się ponownie bez

żadnych ukrytych ograniczeń i było to widoczne

na ostatnim festiwalu Smashfest (niestety

przegapiliśmy tegoroczny festiwal z powodu

zobowiązań zawodowych), ale wszystkie

filmy, zdjęcia i anegdoty pokazują, że wszyscy

świetnie się bawili i mogli znowu zobaczyć

znajomych, których nie widzieli przez ten rok.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

FORSAKEN AGE 117


HMP: Czekaliście na debiutancki album aż

10 lat, ale z drugiej strony mieliście dzięki temu

pewność, że nie popełnicie falstartu, mieliście

czas na dopracowanie materiału, choćby

ponowne nagranie trzech utworów z EP

"Wield Revenge"?

Mina Walkure: To nie było tak, że czekaliśmy

10 lat na album jako taki, czy też, że

mieliśmy pomysły na udoskonalenie tego materiału.

Niestety, to oczekiwanie było spowodowane

wieloma zmianami w składzie i innymi

podobnymi problemami. Materiał był już

gotowy od dawna. Większość utworów została

napisana niedługo po wydaniu EP-ki, ale ciężko

było zacząć nagrywanie tego materiału.

Nie chcę się poddać!

Od jakiegoś czasu hiszpańska scena tradycyjnego metalu rośnie w siłę, a

tamtejsze młode zespoły bez kompleksów idą w ślady weteranów z Barón Rojo,

Obús czy Zarpa. Kramp z Madrytu jest jednym z nich, proponując na debiutanckim

albumie "Gods Of Death" świeże spojrzenie na klasyczny heavy lat 80. Do tego

wokalistka Mina Walkure zapewnia, że nie jest to ostatnie słowo ze strony jej

zespołu, mimo ustawicznych problemów ze składem i pandemii.

zmiany na stanowisku gitarzystów, ostatnią

w ubiegłym roku, była też roszada na stołku

perkusisty - to wszystko też miało pewnie

wpływ na pewne zakłócenia waszej działalności,

bo jednak każda nowa osoba w składzie

musiała opanować materiał, zgrać się z

wami, etc.?

Tak, zgadza się, zmiany w składzie wydają się

przekleństwem. Tym razem nie zmieniliśmy

perkusisty, Alberto wciąż jest w zespole, ale

to Cederick nagrał perkusję na album, jeśli o

to ci chodzi. Po albumie, właściwie to w międzyczasie,

skład ponownie się zmienił, było

trochę problemów w przypadku gitar. Szczerze

mówiąc, zmiany w składzie były trudniejsze

do przełknięcia wcześniej; byliśmy wtedy

trochę zdesperowani, a to oznaczało, że zespół

ciągle pracował od zera, nie będąc w

stanie nagrywać, grać na żywo czy cokolwiek

innego. Ale teraz jesteśmy w punkcie, w którym

każdy, kto dołączy do zespołu, wie, czego

się od niego oczekuje.

Chyba za bardzo nie kombinujecie przy pisaniu

nowych utworów, nie silicie się na jakieś

eksperymenty - tworzycie tak jak robiono to

kiedyś, powiedzmy w przedinternetowych

czasach, a takie podejście jest chyba najzdrowsze

i najrozsądniejsze, szczególnie

przy muzyce jaką wykonujecie?

Nie mam problemów z pisaniem nowych

utworów. Czasami mam więcej inspiracji, czasami

wcale nie mam pomysłów, to się po prostu

dzieje. Słuchając naszych kawałków, można

usłyszeć mnóstwo eksperymentów, zwariowane

struktury, "dziwne" wykorzystanie melodii,

dodatkowe instrumenty, nietypowe podejście,

nawet teksty. Jest pewne intro, w którym

nagrałam siebie 30 razy, za każdym razem

innym głosem (śmiech). Ale mam własny,

osobisty styl i cieszę się, że każda kompozycja,

nawet najbardziej szalona, ma w sumie

sens. To naprawdę super! Jeśli masz na myśli,

że próbuję szukać pomysłu na utwór to nie robię

tego. Muzyka przychodzi naturalnie.

118

Decyzja o włączeniu trzech kawałków z EP-ki

miała na celu wyłącznie zadośćuczynienie

sprawiedliwości, bez żadnych zmian w utworach,

może poza jakością nagrania.

KRAMP

Foto: Kramp

Nie dążyliście więc do jak najszybszego wydania

albumu za wszelką cenę, bo nie byliście

na to od razu gotowi; woleliście zadebiutować

materiałem dopracowanym w stu procentach,

który zniesie próbę czasu i nie będzie

za rok czy dwa generować opinii: "kurczę,

chyba jednak trochę za bardzo pospieszyliśmy

się z tą płytą"?

Gdybym mogła, wydałabym ten album wiele

lat wcześniej (śmiech). Ale było ciężko. Te lata

były dla nas bardzo trudną, ale też cenną lekcją,

która pomoże pracować szybciej i lepiej

przy naszych kolejnych płytach. W każdym

razie, pożądany rezultat jest zawsze taki sam:

sto procent gotowości do grania na czas (gra

słów zamierzona). Przy okazji mam nadzieję,

że nasze kompozycje są właśnie tego rodzaju

materiałem. Kiedy piszę muzykę, nie wybieram

pierwszego lepszego szajsu, który akurat

mi wpadnie. Mam ogromną bibliotekę pomysłów,

w której je ukrywam, ponieważ uważam,

że nie są wystarczająco dobre. Wstępna selekcja

utworów jest procesem krytycznym, ponieważ

zanim pokażę je światu, a nawet reszcie

zespołu, muszę być pewna, że podobają mi

się i nie będę nudzić się ich graniem i słuchaniem.

Niemniej przy tak skrupulatnym procesie

jest miejsce na błędy, ale zawsze podejmuję

wyzwanie! Nieustannie pracuję, co oznacza,

że jeśli sprawy nie idą gładko lub szybko, to

nie z braku materiału. Ale oczywiście, kiedy

już masz wymyślone utwory, które mają stworzyć

kompletny album i jego podstawę, która

ma sens, jest dużo dodatkowej pracy, która

może być pomocna. Cederick pracował "w

pośpiechu" przy "Gods Of Death", więc nie

pozwoliło to nam pracować z nim przy przedprodukcji,

tym bardziej, że już nagraliśmy nasze

partie. Będziemy więc potrzebować więcej

czasu na przygotowanie tego wszystkiego do

następnego albumu.

W tak zwanym. międzyczasie mieliście też

11 utworów, które przygotowaliście na "Gods

Of Death" to tradycyjny metal w chemicznie

czystej postaci - byliście zbyt młodzi by

to pamiętać, albo nawet nie było was jeszcze

na świecie, gdy takie granie święciło największe

triumfy, ale w żadnym razie nie przeszkadza

to wam w kultywowaniu tych najlepszych

tradycji?

Magia heavy metalu polega na tym, że ona

nigdy nie zniknęła. Jasne, że lata 80. były

wielką eksplozją dla wielu świetnych zespołów,

ale w latach 90. również działało kilka

niesamowitych kapel, które wciąż stawiały

opór. Nawet w następnych dziesięcioleciach

istniały grupy, które walczyły o to brzmienie,

nie zmieniając stylu i z pomysłem na granie

innym niż mój. I o to chodzi: możemy spojrzeć

w przeszłość, cieszyć się muzyką i uczyć

się na niej. W moim przypadku to oczywisty

wpływ, to moja główna pasja i życie, więc nasz

styl jest bardzo naturalny.

Jak myślisz, co jest takiego szczególnego w

metalu lat 80., że nie dość, iż jest aktualny do

dziś, to wciąż inspiruje młode zespoły, takie

jak wasz?

Lata 80. były bardzo ważną dekadą dla tej

muzyki. Wszędzie był heavy metal. Nie mówię

tylko o wielkich zespołach i ich najlepszych

płytach, ale o filmach, grach wideo, programach

telewizyjnych, a nawet animowanych


kreskówkach dla dzieci! Nie mówię o słabym

pseudo-metalu, mówię o prawdziwym heavy

metalu, ponieważ dzisiaj problem polega na

tym, że bardziej komercyjne zespoły próbują

dopasować się do niemetalowego profilu. Nie

chcę się poddać! Chcę robić to, co chcę, i to

właśnie robię.

Nagrywaliście z Cederickiem Forsbergiem,

który zajął się też miksem i masteringiem

"Gods Of Death" - domyślam się, że nie był

to przypadkowy wybór?

Nie był to przypadkowy wybór. On jest najlepszy,

był pierwszą opcją, jeśli chodzi o wszystko

związane z brzmieniem dla Kramp. Nawet

w przypadku EP-ki, ale w tamtej chwili

nie było to możliwe. Jest bardzo profesjonalny,

zna się na brzmieniu, zna Kramp, pracuje

z pasją i bardzo łatwo oraz przyjemnie jest

wiedzieć, że twoje "dziecko" jest w tak dobrych

rękach. Jednak nie nagrywaliśmy z nim,

ponieważ my byliśmy w Hiszpanii, a on w

Szwecji, gdzie nagrał perkusję oraz dodatkowe

gitary i chórki.

Po hiszpańskim zespole spodziewałbym się

prędzej coveru Barón Rojo, Obús czy Zarpa,

wy jednak nagraliście "Child Of The Damned"

Warlord, cyfrowy singel, który będzie

też jednym z bonusów na japońskiej wersji

CD - skąd ten właśnie wybór, epicki czy generalnie

amerykański metal lat 80. to jedna z

waszych większych inspiracji?

Cóż, każdy z tych zespołów brzmi jak Kramp

(śmiech). Prawdę mówiąc, a wręcz założę się,

że nie można zliczyć wielu hiszpańskich zespołów

z tym konkretnym brzmieniem. Poza

tym, nie lubię śpiewać po hiszpańsku. Warlord

bardziej pasuje do tego, co prezentuje sobą

Kramp. Amerykański power metal i epickie

zespoły z lat 80., które często współpracowały

z tymi samymi wytwórniami, są moim

zdaniem najlepszym porównaniem dla stylu

Kramp.

Ale lubicie też chyba inne kapele, na przykład

europejskie, słyszę w waszej muzyce

również wpływy nurtu NWOBHM?

Mam ogromną listę zespołów z całego świata,

które uwielbiam. Kocham tradycyjny heavy

metal, w tym NWOBHM. Nie wydaje mi się,

żebym mogła wskazać dobrze brzmiący album

NWOBHM, ale pewne charakterystyczne elementy

zawsze tam były. Wiele osób stawia

Saxon obok naszego zespołu, co jest zaszczytem.

Niemniej nie wydaje mi się, żeby był on

najlepszą kapelą z nurtu NWOBHM oraz był

zbliżony do naszego brzmienia, ale oczywiście

są tu i tam pewne wspólne szczegóły. Najbardziej

oczywistym przykładem może być Iron

Maiden, ale mogę powiedzieć, że największy

wpływ na mnie mają ich bardzo długie kompozycje

(typu "Powerslave", "Seventh Son Of

A Seventh Son"), w odróżnieniu do pierwszych

dwóch płyt, które mają więcej tego

czystego, metalowego dźwięku. To naprawdę

zależy... gdyby dla przykładu umieścić jeden

kawałek Kramp obok utworu Ethel the Frog,

nie byłabym w stanie dostrzec wyraźnych podobieństw

(śmiech). Ale weźmy też więcej

przykładów europejskich kapel, jak Judas

Priest (z tym Anglicy by się nie zgodzili -

przyp. red.) czy innych potężnych brzmień,

takich jak Running Wild, Grave Digger czy

Heaven's Gate.

Wykrusza się ta stara gwardia - my jeszcze

Foto: Kramp

mieliśmy i teoretycznie wciąż mamy szansę

posłuchać na żywo gigantów rocka z lat 70.,

80. czy nawet 60., ale każde nowe pokolenie

fanów już ją traci. Wyobrażasz się co będzie,

gdy te wszystkie zespoły w rodzaju Deep

Purple, Black Sabbath, UFO czy nawet Iron

Maiden w końcu przestaną istnieć?

Szczerze mówiąc, to trochę męczące. Uwielbiam

tych wszystkich muzycznych dinozaurów,

ale mamy 2021 rok i jest dużo świeżej

krwi walczącej w ich imieniu. Oczywiście, jeśli

mogę, pójdę zobaczyć Iron Maiden, ale kocham

muzykę do tego stopnia, że szukam nowych

opcji, nowych koncertów, nowych zespołów,

którymi można się cieszyć. Te zespoły

też musiały zacząć swoją działalność. Czasy

były na pewno inne, ale nie zdobyły popularności

w ciągu dwóch dni. Kto wie, co się wydarzy

w przyszłości? Nie wiem nawet, czy w

najbliższych latach będzie można zagrać koncerty,

bo nikt nie był przygotowany na pandemię.

Może to zmieni całą koncepcję muzyki

na żywo, promocji płyt, prób, a nawet zespołów

lub projektów. Jednak jestem pewna,

że muzyka nigdy się nie skończy.

Może jest to jednak szansa dla takich zespołów

jak wasz? Oczywiście czasy mamy

już diametralnie inne, trudno zrobić tak spektakularną

karierę jaka stała się udziałem

wyżej wymienionych grup ale z drugiej strony

przykłady Hammerfall czy Sabaton potwierdzają,

że można zaczynać od zera i stać

się powszechnie znanym zespołem?

Cóż, kariera Hammerfall jest prawie tak stara

jak ja (śmiech). Mieli dużo czasu na rozwój i

karierę. Chciałabym zobaczyć młodych ludzi

zajmujących ich miejsce i jestem pewna, że tak

się stanie, ponieważ nie możemy ciągle używać

tej samej pary wygodnych butów. Kto

wie, czy po ich zużyciu następna para nie będzie

jeszcze wygodniejsza w użyciu? Nie

wiem, co przyniesie przyszłość, ale jestem tu,

by walczyć. Mam nadzieję, że inne zespoły

mają tego samego ducha i może razem uda

nam się coś zmienić.

Tradycyjny metal cieszy się ogromną popularnością

w Niemczech czy w krajach skandynawskich,

a jak wygląda sytuacja w Hiszpanii,

dorobiliście się już fanów, macie dla

kogo grać?

Na pewno mamy fanów w Hiszpanii. Ale jeśli

porównasz ich liczbę z wymienionymi krajami,

to te na pewno wygrywają. Nic dziwnego,

że większość egzemplarzy naszych płyt sprzedaliśmy

poza Hiszpanią. Jednak udało nam się

tu znaleźć dobre możliwości. Hiszpania to

ogromny kraj z 47 milionami mieszkańców,

więc oczywiście jest gdzieś wśród nich ktoś,

kto uwielbia Kramp. I nawet jeśli ich liczba

nie jest tak duża w porównaniu z innymi krajami,

kogo to obchodzi?! Dzięki internetowi

łatwo jest dotrzeć do ludzi z każdego miejsca

na świecie.

Nie zamierzacie więc zaniedbywać swej

ojczyzny, jednak bardziej rozpoznawalni jesteście

poza jej granicami?

Może znają nas w Hiszpanii ale wolą nas ignorować?

Kto wie? (śmiech). Prawdą jest, że nie

zobaczysz nas w większości hiszpańskich gazet,

przynajmniej tych dużych, podczas gdy

możemy mieć swoje miejsce w magazynach z

Wielkiej Brytanii, Niemiec, Japonii, Polski…

Teraz pewnie jesteście skoncentrowani na

jak najefektywniejszym promowaniu "Gods

Of Death" - co zaplanowaliście na najbliższe

miesiące, skoro o koncertach nie ma mowy

i pewnie jeszcze szybko nie wrócą? Kolejny

teledysk, koncert w sieci, a może coś ekstra,

na co dotąd nikt jeszcze nie wpadł?

Nie widzieliśmy się od marca! Dlatego nie możemy

nagrywać razem teledysków, być na próbach,

czy robić czegokolwiek innego. Naszą

jedyną opcją jest więc zwiększenie aktywności

w mediach społecznościowych, bycie aktywnym,

praca z domu. Jestem bardzo wdzięczna

za możliwość udzielania wywiadów na odległość.

Jak powiedziałam wcześniej, wiele się

zmienia, co jest wymuszone sytuacją i jestem

pewna, że pojawią się nowe sposoby radzenia

sobie z promocją płyt i utrzymywania aktywności

muzycznej. Mam nadzieję, że napotkam

na kilka takich pomysłów, ponieważ teraz

jest średnio… Chcemy robić różne rzeczy,

chociażby streamować koncert, ale większość

jest poza naszymi, bardzo zdezynfekowanymi,

rękami.

Życzę wam więc powodzenia i dziękuję za

rozmowę!

Dzięki za pytania! Trzymajcie się zdrowo!

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,

Sara Ławrynowicz

KRAMP 119


Grom z Bałkanów

Południowy region Europy raczej próżno nazywać zagłębiem heavy metalu.

Mimo pięknych tradycji w postaci Jugosłowiańskich, Węgierskich czy Czeskich

bandów, nowych zespołów grających klasyczny heavy metal jest tam jak na lekarstwo.

Mimo to, czasem zdarza się jakiś rodzynek, który wyskoczy z nienacka i potrząśnie

solidnie sceną. Takim rodzynkiem jest pochodzący z Belgradu Kamenolom.

Powstały w 2018 roku kwartet póki co nie wydał ani jednej płyty, jednak

zdążył już uraczyć fanów ośmioma singlami, które zdobywają w regionie coraz

większą popularność. Nie dziwię się, bo to naprawdę porządny kawał prawdziwej,

metalowej stali a Kamenolom to zespół, którego zwyczajnie możemy Serbom zazdrościć.

Na spytki wziąłem wokalistę i gitarzystę, Rastko Rasicia, który otworzył

przede mną nieco inny, bardziej nowoczesny, heavy metalowy świat, niż znałem

go dotychczas.

HMP: Cześć Rastko, dzięki że znalazłeś

czas na ten wywiad! Z tego co zdążyłem wyczytać,

Wasz zespół powstał na gruzach formacji

Rune w 2018 roku. Opowiesz mi nieco

więcej na ten temat? Co się stało że Rune

przestało istnieć?

Rastko Rašić: Cześć, dzięki za zaproszenie!

Na wstępie muszę sprostować: to nie jest tak,

że powstanie Kamenolom było związane z

rozpadem Rune. Historia wygląda nieco inaczej.

Rune przestało działać, ze względu na

zbyt duże różnice pomiędzy mną a resztą

chłopaków. Inicjatywa po prostu się posypała,

umarła śmiercią naturalną. W międzyczasie

namawiałem mojego kumpla z dzieciństwa,

Dzoniego, żeby wrócił do grania na bębnach.

Mówiłem mu, że będziemy grali covery Hammerfall,

a on się zajarał. Mój plan więc zadziałał!

Jak tylko skończyliśmy nagrywać ścieżki

bębnów do tych coverów, porzuciliśmy cały

ten pomysł i po prostu wystartowaliśmy z

nową kapelą, razem z Crvenim i Kecem.

Szybko okazało się, że do tego co gramy, potrzebny

jest wyścigowy gitarzysta, więc Laza

zastąpił Keca. Nazwa zespołu została taka jaka

miała być dla projektu z coverami Hammerfall,

wiesz, potrzebowaliśmy czegoś brzmiącego

ciężko i zarazem mocarnie, więc nazwa

wydawała się idealna!

Ok, rys historyczny mamy za sobą, pogadajmy

więc już konkretnie o Waszych muzycznych

aktywnościach. Powiedz mi na początek,

dlaczego zdecydowaliście się zamiast

wydawania całej płyty, na publikację pojedynczych

numerów w różnych odstępach

czasu? Muszę przyznać że to dość niekonwencjonalne

podejście na heavy metalowej

scenie.

Tak, powód jest dość pragmatyczny. Stwierdziliśmy

że w dzisiejszych czasach, gdzie jest

zalew różnej muzyki, a lokalne sceny i uwaga

odbiorcy są dość specyficzne, lepiej będzie

przedstawić zespół wpuszczając pojedyncze

kawałki do sieci. Jeśli wrzucilibyśmy od razu

cały album, możliw,e że wiele osób w ogóle by

go nie usłyszało. Nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek

przeoczył którykolwiek z numerów. Tak

więc uznajmy, że najpierw zdecydowaliśmy się

zbudować swoje grono odbiorców i myślę że

za jakiś czas będziemy mogli zaatakować

czymś w nieco bardziej tradycyjnym formacie.

Wasze kawałki jak i otoczka jest zorientowana

dość mocno w kierunku słowiańskiej

mitologii, co również jest dość nieoczywistą

tematyką wśród heavy metalowych bandów.

Powiedzmy, że to chyba bardziej działka folk

metalowców. Nie baliście się że ktoś przypnie

Wam łatkę z napisem "folk metal" albo

"pagan metal"?

Cóż, jesteśmy Słowianami, więc siłą rzeczy takie

wątki nie są dla nas żadnym taboo. Nasze

kawałki to nie tylko słowiańska mitologia, bo

mamy też numery traktujące o historii Serbii -

np. numer "Povratak" to opowieść o losach

serbskiej armii podczas pierwszej wojny światowej.

Jak już, to wspólnym mianownikiem

naszych utworów są heroizm, walka, starzy

bogowie - wszystko to, co może dać słuchaczowi

solidnego kopa, tak aby mógł odnieść

się do bohatera i samemu postawić się na jego

miejscu a nie tylko słuchać z boku. Co do generalizowania,

wiesz, nie bardzo jesteśmy fanami

szufladkowania samych siebie, ludzie zawsze

będą próbowali zdefiniować jakiś podgatunek

i to jest oczywiście jak najbardziej normalne,

ale my nie myślimy w tych kategoriach

kiedy robimy swoje kawałki.

Kiedy słuchałem Waszego materiał za pierwszym

razem, słyszałem dużo Manilli

Road, Grand Magus czy Manowara. Trafiłem?

Tak, dlaczego nie? Ale ja dodałbym do tego

zestawu znacznie więcej. Każdy z naszej

czwórki ma swoje ulubione zespoły i muzyczne

smaki, a materiał, który aktualnie przygotowujemy

wykorzystuje jeszcze więcej inspiracji

niż mogłoby się wydawać.

Twój głos, przypomina mi czasem wielkie

głosy Jugosłowiańskiej sceny metalowej:

Mladena Vojcica czy Alena Islamovica. Lu-

Foto: Kamenolom

120

KAMENOLOM


bisz Divlje Jagode i Bijelo Dugme?

Ała, prosto we flaki! (śmiech) No nie jest to

komplement, który chciałem usłyszeć

(śmiech). Powiedzmy, że nie jesteśmy zbyt

wielkimi ich fanami. Nie wdając się w szczegóły,

to były oczywiście wielkie zespoły Jugosłowiańskiej

sceny rockowej i należy im się

szacunek. I tyle.

Ok, porozmawiajmy zatem nieco szerzej o

Waszych utworach. Pierwszy kawałek który

zrobił na mnie piorunujące wrażenie, to szybkostrzelna

"Sloboda", z bardzo melodyjnym

refrenem...

"Sloboda" oznacza "Wolność", więc to po prostu

szybki, optymistyczny numer, który traktuje

na temat ideałów wolności i potrzebie

walki o taką wolność. Fajnie, że lubisz ten kawałek!

"Grom Peruna" to również jeden z moich ulubionych

kawałków. Riffy brzmią tu jak gromy

z nieba!

Tak, użyliśmy tutaj motywu gromowładnego

Boga jako sprawiedliwego sędziego. To historia

o tym że sprawiedliwość przyjdzie po każdego

z nas, więc lepiej być przygotowanym

aby stawić temu czoła. Ten numer jest chyba

najbardziej politycznym kawałkiem jaki mamy,

mówiąc całkowicie szczerze.

Wspomniany już przez Ciebie "Povratak"

brzmi z kolei jak nowoczesny track Iron Maiden,

zwłaszcza biorąc pod uwagę intensywną

sekcję rytmiczną.

Hmmm, nikt jeszcze nie odniósł tego numeru

do Iron Maiden, wydaje mi się, że warstwa

tekstowa jest bardziej Ironowa niż sama muzyka.

Ale cóż, Maiden to potężny zespół,

więc grając heavy metal ciężko ustrzec się pewnych

nawiązań (śmiech).

Wasz materiał brzmi naprawdę bardzo dobrze.

Gdzie nagrywacie i kto produkuje tak

dobry stuff?

To zawsze czysta przyjemność zareklamować

mojego dobrego przyjaciela Milosa Mihajlovica

Pileci i jego Blaze Studio. To na pewno

jeden z najlepszych producentów jacy są w

Serbii i jestem pewien że nawet gdyby to nie

był mój kumpel, i tak pracowalibyśmy u

niego.

Wasza produkcja brzmi dość nowocześnie,

choć Wasze granie jest jednak stosunkowo

staroszkolne. Nie chcieliście pójść tropem

innych kapel i nadać swoim numerom bardziej

oldschoolowego brzmienia?

No ten old school jest naturalny, bo po prostu

tak lubimy. Ale hej, żyjemy w latach 20-tych

XXI wieku, więc dlaczego nie wykorzystać

tych wszystkich dobrodziejstw technicznych

w naszym brzmieniu? Nie chcieliśmy robić

dokładnej kopii heavy metalu z lat 80-tych.

Stroimy się nieco niżej niż standardowo, więc

ta nowoczesna produkcja pasuje zdecydowanie

lepiej do tego, co siedzi nam w głowach a

później przelewane jest na instrumenty.

Tak swoją drogą, znacie nurt NWOTHM?

Zapala mi się lampka kontrolna, że to coś jakby

kopia NWOBHM. Lubię NWOBHM, więc

niechaj to będzie odpowiedzią na Twoje pytanie.

Foto: Kamenolom

Wydaje mi się, że to jednak zbyt duże uproszczenie,

ale niech Ci będzie (śmiech). Słuchaj,

mimo iż znam kilka kapel z tradycyjnej

rockowej sceny Bałkańskiej, nie bardzo orientuje

się jak wygląda sytuacja jeśli chodzi o

młode zespoły. Istnieje coś takiego jak Nowa

Fala Bałkańskiego Heavy Metalu?

Wiesz co, kiedy my zaczynaliśmy, nic takiego

nie istniało, a już na pewno jeśli chodzi o

heavy metal śpiewany w ojczystym języku.

Mamy całkiem dobrze rozwiniętą scenę nowothrashową

i masę świetnych kapel blackowych,

ale heavy… Wybacz, nie pomogę Ci.

Wasz region został zapamiętany jako niezbyt

stabilny politycznie - na przestrzeni lat

wiele się zmieniło, kraje powstawały i przestawały

istnieć, były krwawe starcia w Bośni

i Kosowie. Czy ta sytuacja ma jakiś

wpływ na Waszą muzykę?

Sytuacja jest stabilna na tyle na ile może być,

mówiąc szczerze. Konflikty zbrojne były dawno

temu i wiesz, zawsze znajdzie się ktoś kto

rozleje trochę złej krwi wśród krajów byłej Jugosławii.

Tak naprawdę to całe podżeganie do

wojny wychodzi od skorumpowanych polityków,

którzy wciąż starają się rysować obraz

konfliktu, tak by ludzie nie skupiali się na ich

oszustwach i złodziejstwie. Ale to jest temat,

który moglibyśmy rozbroić przy okazji kilku

piwek albo rakiji po koncercie, kiedy sytuacja

z pandemią wróci w końcu do normalności.

Ok, bardzo dobry pomysł! Jak tylko skończy

się pandemia, przylatuję do Serbii! Rastko,

jakie są Wasze plany na przyszłość? Pełny

album?

No tak, następne wydawnictwo to będzie zdecydowanie

album, zawierający wszystkie kawałki,

które już opublikowaliśmy oraz kilka

nowych. Chcemy aby to co wypuścimy, miało

jakieś 60 minut muzyki. Kończymy robić nowe

kawałki, rozglądamy się za wytwórnią, która

zadba o realizację fizyczną. Więc spodziewajcie

się sporo dobroci od nas w niedalekiej

przyszłości!

I tym sposobem pierwszy wywiad Kamenolom

dla Polskich fanów dobiegł końca.

Ostatnie słowo dla Polskich maniacs?

Pozdrowienia od Serbów! Mamy nadzieję, że

niebawem wrócimy do grania na żywo i będziemy

mogli promować nasz pierwszy album.

Póki co sprawdźcie nasze kawałki na bandcamp

i cóż, niechaj ogień płonie!

Marcin Jakub

KAMENOLOM 121


Przezwyciężaj wytrwale trudności

bezwzględnego świata

Rzecz tyczy się rockowej magii. Podobno zaprzedali duszę Ritchie'mu

Blackmore'owi w zamian za umiejętność gry na instrumentach, a teraz śpią z mieczem

pod poduszką każdej nocy, bo za dnia potrzebują do przetrwania naturalnego

światła słonecznego. Barłożę, bajam, mieszam... Hej, pięcionogi wędrowniku!

Nie oglądaj się na innych; musisz przecież dzielnie kontynuować walkę o swoje

metalowe wartości. Pobudka. Surówka wzywa na obiad, pizzy dziś nie będzie.

Skoro dwóch Szwedów wraz z jedną Kanadyjką nagrywają cztery fajne utwory pod

czujnym okiem jędrnych powiek czarodzieja, to i Ty jesteś w stanie realizować

swoje nieziemskie marzenia i pasje, bez względu na ograniczenia w czasie i przestrzeni.

Upadły anioł zje Ciebie, albo to Ty zjesz jego, popijając lemoniadą z pokruszonych

paszportów, które dodają ponoć energii południowo-wschodnio-azjatyckich

piramid. Nie powiedziałbym, żeby ta wizja była w pełni ukształtowana,

ani nawet rozkwitnięta; dopiero okaże się, do jakich sekretnych miejsc i fal dźwiękowych

nieznanych obecnej epoce rozwoju gatunku ludzkiego, ona nas doprowadzi.

Cnota duszy wróży piekło, zrzućmy jej kajdany i podejdźmy do źródła, u

którego rozgrzewa się już Reptile Anderson wraz z P.J. "The Butcher" La Griffe.

HMP: Słucham właśnie Waszej EP "Desert

Warrior" i zastanawiam się, czy czujecie magię

podczas grania?

Reptile Anderson: Tak. Czasami nachodzi

nas ochota na pogranie sobie na gitarze, basie

lub na perkusji, i nagle orientujemy się, że robienie

tego w ramach Sandstorm nabiera

Foto: Macbeth

Foto: Sandstorm

kompletnie nowego dla nas wymiaru. To coś

większego i znacznie bardziej doniosłego, niż

tylko gra na instrumencie. To uczucie ogarnia

nas w sposób nie do opisania, bardziej lub

mniej intensywnie, np. podczas koncertów

jest to zdecydowanie bliższe magii, niż podczas

prób. Powiem tak. Technicznie, następuje

forma magicznej transformacji za każdym

razem, gdy chwytamy instrumenty z zamiarem

rockowego hałasowania, tyle że czasami

jest ona bardziej, a czasami mniej uświadomiona.

W jakim stopniu Wasz przekaz jest fantastyczny,

a w jakim rzeczywisty?

Reptile Anderson: Nasze teksty mają przede

wszystkim sprawdzać się jako składnik utworu,

ale też pasować do heavy metalowej stylistyki.

Zazwyczaj jest tak, że jeśli czytasz teksty

utworów, to nie jesteś w stanie w pełni

zrozumieć, o co w nich chodzi, dopóki nie posłuchasz

przy tym całego kawałka. W naszym

przypadku, teksty absolutnie nie miały być

czystą abstrakcją. Nasz przekaz dotyczy wytrwałości,

przezwyciężania trudności bezwględnego

świata i walki o swoje wartości.

Hmm... Czy wobec tego powinniśmy dać

spokój temu pięcionogiemu potworkowi z

okładki "Desert Warrior", pozwolić mu

zostać zjedzonym przez diabła i nie przejmować

się abstrakcją?

Reptile Anderson: A może wręcz przeciwnie:

to Ty jesteś tym wojownikiem, i nie pozostało

Ci nic innego, jak tylko kontynuować walkę?

Sypiaj tylko z mieczem pod poduszką!

Czy nie spotkałeś przypadkiem żadnego reptilianina

podczas podróży w czasie? W

końcu nosisz pseudonim Reptile... Czy Ludzie

- Jaszczurki wyglądają tak samo, a może

kompletnie inaczej, niż przedstawiają to teoretycy

konspiracyjni?

Reptile Anderson: Yeah, są całkowicie inni.

Przypominają raczej dinozaury czy coś w tym

stylu. Nie starają się ukryć swojej prawdziwej

tożsamości. Szczerze wierzę w to, że pochodzą

z naszej planety. Są zimnokrwiści i potrzebują

światła słonecznego do przetrwania.

Dlaczego Wasz wokalista i gitarzysta

Stevie Whiteless nosi pseudonim "Broke"?

P.J. "The Butcher" La Griffe: Legenda głosi,

że Stevie złożył w ofierze swoją duszę wraz z

całym swym majątkiem Ritchiemu Blackmore'owi,

w zamian za tajemną wiedzę i umiejętność

mistrzowskiej gry na gitarze... W konsekwecji,

Stevie "broke" się na amen.

A czy "The Butcher" odnosi się do cięcia

krwawiącego mięcha na scenie? Podążycie za

Ozzym Osbournem w tym względzie? A

może to dopiero zwiastun początku Waszej

black metalowej przyszłości?

Reptile Anderson: Myślę, że ten pseudonim

ma za zadanie podkreślać bezkompromisowe

umiejętności i surową energię gry P.J. na per-

122

SANDSTROM


kusji. Nie planujemy organizowania festiwalu

pizzy mięsnej na scenie, odkąd zniechęcono

nas uporczywym dodawaniem do niej ananasu.

Nie zmienia to faktu, że pozostajemy pod

wpływem inspiracji najlepszych mistrzów.

Dawniej np. uskutecznialiśmy eksplozje na

scenie, ale z tym naprawdę trzeba być bardzo

ostrożnym, zwłaszcza w przypadku produkcji

na małą skalę.

O ile udało mi się dowiedzieć, Wasza perkusistka

pochodzi z Edmonton (Kanada), zaś

dwóch pozostałych muzyków ze Szwecji. Co

jeszcze dobrego moglibyście o składzie Sandstorm

powiedzieć? Co czyni Was zgranym

zespołem?

Reptile Anderson: Zgadza się. Nasz zespół

jest złożony z dwóch Szwedów oraz jednej

Edmontonianki, co jest wybuchową mieszanką.

Poznaliśmy się wszyscy w 2017 roku w

Vancouver (Kanada), tak to się zaczęło. Obecnie,

w czasach "pandemii", mamy problem z

wizą - to jest bieżący problem dotykający

wszystkich. Niemniej jednak, wierzymy, że

wszystko się ułoży i metal przeważy szalę

ziemskiego losu.

Na "Desert Warrior" znalazły się zaledwie

cztery utwory. Jakość ponad ilość?

Reptile Anderson: Z całą pewnością. Każdy z

nich jest wysokiej jakości, mocnym utworem.

Myślę, że te cztery kawałki to w sam raz. Pracujemy

w tej chwili nad kolejnym wydawnictwem,

które będzie dłuższe.

Czym chcielibyście się podzielić z nami w

sprawie kreacji "Desert Warrior"?

Reptile Anderson: O ile pamiętam, materiał

ten został skomponowany latem 2019r., i zarejestrowany

w dalszej części tego samego roku.

Większość pomysłów nawiedziła nas podczas

długich przechadzek wokół miasta, a

ogrywaliśmy je samotnie w domu oraz wspólnie

podczas spotkań zespołu. Przed wejściem

do studia opracowaliśmy demo.

Co moglibyście powiedzieć o studiu?

P.J. "The Butcher" La Griffe: Nagrywaliśmy

wraz z czarodziejem Josh Wellsem w małym,

ale dosyć dobrze wyposażonym studio w Vancouver.

Uporaliśmy się ze wszystkim w zaledwie

kilka dni, ale jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani

z końcowego efektu. Mastering

został dokonany przez Josha Stevensona.

Wciąż eksperymentujecie i szukacie swojej

muzycznej tożsamości, czy też starożytnie

brzmiący epic heavy metal jest dokładnie

tym, co chcecie wykonywać również w przyszłości,

na Waszych kolejnych płytach?

Reptile Anderson: Nie powiedziałbym, żeby

nasza wizja była już w pełni ukształtowana.

Dopiero okaże się, jakiego rodzaju utwory będą

nam wychodzić w przyszłości, i w jakim

kierunku to wszystko podąży. W pewnym

sensie będziemy kontynuować, ale to nas prawdopodobnie

doprowadzi do sekretnych miejsc

i fal dźwiękowych nieznanych obecnej epoce

rozwoju gatunku ludzkiego.

Co powiedzielibyście na pomysł zorganizowania

sesji Q&A live streaming? Niektóre

zespoły robią obecnie tego typu rzeczy i jest

to świetna okazja do otworzenia się na bezpośredni

kontakt z fanami. Czy chcielibyście

spróbować?

Reptile Anderson: Ok, nie widziałem tego

Foto: Sandstorm

wiele, ale brzmi ciekawie. Zobaczymy, czy uda

nam się znaleźć kogoś, kto pomógłby nam to

zorganizować.

Jaką rolę pełnią filmy gatunku horror w

Waszych źródłach inspiracji?

Reptile Anderson: Osobiście nie oglądam

horrorów, ale moja teściowa opowiadała mi

właśnie dziś historię o tym, że jakaś para utknęła

na wyspie w Południowo - Wschodniej

Azji i zgubiła paszporty. Później zapili i zaczeły

się dziać dziwne rzeczy. Myślę, że to zagrożenie

dla utraty ludzkiego życia jest inspirujące.

No jest. "Desert Warrior" zostało wydane

przez Dying Victims Productions. Czy

sprawdzaliście inne albumy przez nich promowane?

Mi np. bardzo spodobał się debiut

Significant Point (przedstawiony w poprzednim

wydaniu HMP - przyp. red.).

P.J. "The Butcher" La Griffe: Też go lubimy.

Poza tym: Crypt Dagger, Toronto, Witchseeker.

Nasi znajomi z Time Rift (Portland),

wydali ostatnio u Dying Victims znakomity

album zatytułowany "Eternal Rock".

Co zamierzacie osiągnąć w następnych latach?

Reptile Anderson: Ukończymy wkrótce

utwory na nasz kolejny album. Rozpoczynamy

w tej chwili nagrywanie demo, a zaraz po

nim wchodzimy do studia. Mamy nadzieję na

granie koncertów w niedalekiej przyszłości, w

Szwecji, w Niemczech, i gdziekolwiek ludzie

będą chcieli nas zobaczyć.

Bardzo Wam dziękuję za ten wywiad. Nie

możemy się doczekać, żeby usłyszeć więcej

Waszej muzyki.

P.J. "The Butcher" La Griffe: Dzięki! Cała

przyjemność po naszej stronie.

Sam O'Black

SANDSTROM 123


Może przeżyjesz wystarczająco długo, aby przekazać swą opowieść

Servants to the Tide to całkiem nowy zespół, grający epic doom metal na

najwyższym poziomie. Ich debiutancki album przykuwa natychmiast uwagę słuchacza

i utrzymuje go w skupieniu, aż do wieńczącego całość fortepianowego outro. Założyciel,

lider i multiinstrumentalista Leonid Rubinstein nie może się doczekać możliwości

zagrania na żywo dla polskiej publiczności, dlatego warto właśnie teraz sprawdzić

jego nietuzinkową muzykę. Miałem przyjemność porozmawiać z nim osobiście poprzez

komunikator popularnego serwisu społecznościowego. Poniższy wywiad jest więc

spontaniczny i na luzie, ale jednocześnie treściwy. Leon opowiedział nam szczegółowo

o kulisach jego muzycznej wędrówki, o desperacji żeglarzy zdanych na kaprys natury

podczas sztormu, a także o inspiracjach wizualnych związanych z poruszającą okładką

jego płyty, która reprezentuje walkę na śmierć i życie na morzu.

HMP: Cześć Leon. W której części Niemczech

teraz jesteś?

Leonid Rubinstein: Hej, w północnej (Schleswig-Holstein).

Mieszkam tutaj w niewielkim

miasteczku obok Hamburga.

Cool, to nieopodal granicy z Danią. Dzwonię

do Ciebie, ponieważ chciałbym przedstawić

Servans to the Tide polskojęzycznej

publiczności. Co chciałbyś powiedzieć polskim

metalom na początek?

Yeah, tworzysz, i wychodzi Ci to znakomicie.

Kiedy założyłeś zespół Servants to the

Tide?

W zimie 2018r. Miałem kilka dni wolnego pomiędzy

Świętami Bożonarodzeniowymi a Sylwestrem,

i zabrałem się wówczas za komponowanie

epic doom metalu i nagrywanie go na

własny użytek. Już wcześniej starałem się kilkukrotnie

skompletować zespół w takim stylu,

ale dotąd nie udawało mi się znaleźć odpowiednio

dobrych muzyków, którzy byliby skłonni

obrać tą konkretnie ścieżkę. Zdecydowana

większość znanych mi osób była bardziej zainteresowana

albo nowoczesnymi dźwiękami

typu metalcore/melodeath, albo thrashem. Byłem

w międzyczasie zaangażowany w zespół

doomowy Sickness Unto Death, ale oni poszli

później w innym kierunku, podczas gdy

mi zależało na doom metalu. Trochę pomogłem

im podczas koncertów, i wcale nie uważam,

żeby byli kiepskim zespołem, tylko innym.

Tymczasem ja starałem się złożyć w całość

nowe kompozycje samodzielnie - gitary,

basy, klawisze, wszystko robiłem w tym okresie

sam. Wkrótce nadeszła potrzeba dołączenia

perkusisty i wokalisty. Uznałem, że łatwiej

jest założyć kompletnie nowy zespół, niż szukać

już istniejącego, do którego mógłbym

wnieść swoje doomowe pomysły.

A zatem, muzyka była pierwsza, a dopiero

potem skład Servants to the Tide.

Dokładnie. Miałem już gotowe pół debiutu ze

ścieżkami perkusji zaprogramowanymi na

komputerze, zanim zwerbowałem wokalistę, a

następnie perkusistę.

To ciekawe. Jak ich znalazłeś?

Nasz wokalista Stephan (Stephan Wehrbein -

przyp. red.) śpiewał dotąd w całkiem niezłym

heavy/power metalowym zespole Screaming

Souls. Dzieliliśmy scenę kilka lat wcześniej (ja

wówczas działałem z Craving). Pamiętam, jak

wszedł na scenę w celu dokonania sound-checku

i zaintonował melodię Savatage (zdaje się,

że było to "Gutter Ballet" lub "Edge of Thorns").

Zrobił to wybornie! Pozostaliśmy w kontakcie,

i cały czas miałem przeczucie, że być

może będziemy w przyszłości robić wspólnie

muzykę. Zobacz, jak się sprawdziło (śmiech).

Cześć! (prawidłowo wymówione). Doceniam

wsparcie z Polski i bardzo chciałbym powrócić

do Waszego kraju w celu zagrania koncertów,

tak szybko jak to możliwe.

Powrócić? Czy miałeś już okazję tutaj wystąpić?

Może wraz z innym zespołem?

Tak. Byłem w Polsce z moim poprzednim zespołem

Craving. Graliśmy w Warszawie i w

Poznaniu. Mam bardzo pozytywne wspomnienia

z tych dni.

Cieszy mnie to. Jesteś zawsze mile widziany.

Zapraszamy Ciebie wraz z Servants to

the Tide.

Dzięki!

Craving to bardziej okolice black metalu,

wybacz, ale nie mam pojęcia o tym gatunku.

Foto: Servants To The Tide

Tymczasem Servants to the Tide gra co innego:

melancholijny, podniosły, melodyjny i

epicki doom metal, tak bardzo lubiany przez

fanów Atlantean Kodex, While Heaven

Wept, Solstice and Candlemass.

Właśnie, w tym dokładnie kierunku zmierza

muzyka Servants to the Tide. Craving to

bardziej black/death/folk - fajnie było, nie powiem,

ale tradycyjny metal (zwłaszcza heavy

metal, epic doom, ale też thrash i speed metal)

jest tym, co lubię najbardziej. To super sprawa,

że mogę tworzyć dokładnie taką muzykę,

jakiej sam chciałbym słuchać.

A perkusista?

Lucas (Lucas Freise - przyp. red.) bębnił w

melodeathowym zespole Catalyst. Pomyślałem

o nim w pierwszej kolejności, kiedy rozglądałem

się za muzykiem, który miałby zająć

się nagraniami ścieżek utworów na prawdziwym

zestawie perkusyjnym. Moim zdaniem,

wykonał fantastyczną robotę na debiucie Servants

to the Tide, niezależnie od tego, że najlepiej

sprawdza się w nowocześniejszym graniu.

Czy szukasz jeszcze dodatkowego/dodatkowych

muzyków, którzy mogliby Was wesprzeć

na koncertach?

W tej konkretnej chwili nie, z przyczyn oczywistych.

Jest zbyt wcześnie, aby o tym mówić.

Nie wydaje mi się, żebyśmy potrzebowali składu

na koncerty, dopóki faktycznie nie będziemy

ich mogli grać. Jednakże, jak tylko sytuacja

się odmieni, powrócimy do regularnej działalności

z planowanymi w kalendarzu występami.

Naprawdę, bardzo chciałbym to zrobić.

Wówczas będzie kompletnie inna sytuacja i z

pewnością rozejrzę się za dodatkowymi osobami,

którzy uzupełniliby nasz skład na żywo.

Rozumiem. Porozmawiajmy więc o Waszej

aktywności studyjnej. Wasz debiut został

zmiksowany i zmasterowany przez Michaela

Hahna z Rosenquartz Studio w niemieckim

Lübeck. Jak pamiętasz tą sesję?

Powiedziałbym, że poszło łatwo i płynnie.

Mieliśmy już wszystko uprzednio nagrane - ja

zrobiłem bas, gitary i klawisze we własnym

domu, Lucas nagrał perkusję u siebie w salce

prób, poza tym wybrałem się zeszłego lata na

weekend do Mönchengladbach w związku z

wokalami Stephena. Także miałem już wszystko

zaaranżowane, wraz z próbnymi miksami,

i studio doskonale wiedziało, co robić. An-

124

SERVANTS TO THE TIDE


dreas (Georg Libera z Eird) wykonał wspaniałą

pracę przygotowując utwory do miksu. Michael

podsyłał mi po jednym utworze dziennie,

odsłuchiwałem, udzielałem opinii oraz

uwag. Jako, że ma on doświadczenie z innymi

doom metalowymi zespołami, doskonale wiedział,

o co mi chodzi, i do jakiego efektu końcowego

dążę. Wobec tego, prosiłem go tylko o

niewielkie zmiany jego pierwszych wersji.

Osobiście udałem się do studia tylko jeden

raz, aby przedyskutować ogólne aspekty (takie

jak brzmienie gitar), i ta jedna sesja odbyła

się w pozytywnej i twórczej atmosferze. Wszystko

było zmiksowane, zmasterowane i gotowe,

po nieco ponad tygodniu.

O ile dobrze zrozumiałem, nagrywaliście w

domu oraz w salce prób, w różnych odstępach

czasu pomiędzy grudniem 2018 a latem

2020, zaś zmiksowaliście to latem 2020r.

Zgadza się?

Tak, z tym że miksy to była raczej jesień

2020r.

Czy zatem mógłbyś zarekomendować Michaela

Hahna jako uzdolnionego producenta

z właściwym podejściem? Tylko do doom

metalu, czy również do innej muzyki?

Zdecydowanie go polecam. Współpraca była

łatwa i bezproblemowa. Jestem bardzo zadowolony

z brzmienia, jakie dla nas ostatecznie

uzyskał. Wiem, że robił też inne dobre płyty,

jak np. Iron Angel. Brzmienie jest bardzo

ciężkie, ostre i surowe, więc nie wiem, czy on

w ogóle zgodziłby się, aby miksować Nightwish

lub Wintersun, ale do tradycyjnego,

ciężkiego metalu, jest idealną osobą.

Zgodzę się, że Wasz album brzmi znakomicie.

Warto wspomnieć o gościach, takich jak

Paul Thureau, Luc Francois i Jeff Black. Domyślam

sie, że wszyscy jesteście dobrymi

Foto: Servants To The Tide

kumplami i mieliście

frajdę gościć ich?

O, tak! Paul to mój zaufany

przyjaciel od lat.

Pozwoliłem mu nagrać

słowną narrację na zakończenie

"On Marsh

And Bones" i uwielbiam,

w jaki sposób to

zrobił. Podobnie Luc,

równy gość. Miałem

przyjemność dzielić z

nim kilkakrotnie scenę.

Chciałem trochę gardłowych

wokaliz na

wieńczącym płytę "A

Servant to the Tide", i

Foto: Servants To The Tide

wolałem nowoczesne

podejście niż old

schoolowe, death metalowe

growle. Uwielbiam,

jak to wyszło.

Jeff jest zaś osobą, z

którą nie miałem jeszcze

okazji pograć, ale

żywię prawdziwą i

szczerą nadzieję, że będziemy

mieć kiedyś

zaszczyt wspólnego wystąpienia

Servants to

the Tide z jego niesamowitym

Gatekepper.

Nasz album kończy się

partią fortepianu, którą

sam początkowo nagrałem,

ale ponieważ nie czuję się wystarczająco

pewnie z klawiszami, czułem, że czegoś w mojej

wersji brakuje. Jeff jest nie tylko dobrym

gitarzystą, ale także bardzo utalentowanym

pianistą. Zaoferował mi nagranie tego fragmentu

wraz z jego własną interpretacją. Przeszło

to moje najśmielsze oczekiwania. Dostaliśmy

perfekcyjne,

emocjonujące zakończenie,

którego potrzebowałem.

Skoro jesteśmy już

przy samej muzyce,

zauważmy, że Servants

to the Tide przykuwa

uwagę od samego

początku debiutanckiego

albumu. "Departing

From Miklagard"

jest akustycznym

intro, które

wprowadza słuchacza

w odpowiedni nastrój,

zachęcający do epickiej

podróży. Wydaje

się, że doom metal nie

jest tylko o melodiach,

riffach, łomocie, krzyczeniu

i machaniu

łbem. To jest coś więcej

- kompletnie pochłaniające

artystyczne

przeżycie. Czy

wobec tego czujesz się

bardziej artystą niż

rock'n'rollowo - metalowym

muzykiem?

Szczerze mówiąc, nie

dostrzegam różnicy pomiędzy

byciem artystą,

a byciem muzykiem.

Muzyka to sztuka, więc w pewnym sensie każdy

muzyk uczestniczy w tworzeniu sztuki,

czyż nie? Jeśli ludzie słuchając mojej muzyki

czują się, jakby wybierali się w podróż, i jeśli

naprawdę pochłania ich ona, to nie mam pytań.

Osiągnąłem zamierzony cel i efekt. Mam

nadzieję, że tak właśnie będzie!

Tak, dlatego że świadomie przyłożyłeś się do

osiągnięcia takiego efektu, i zastosowałeś

odpowiednie muzyczne rozwiązania wywołujące

takie nastroje. A nie każda muzyka

jest aż tak nastrojowa, jak Twoja.

I nie widzę powodu, żeby zawsze miała być.

Niektóre zespoły, taki jak np. Exodus lub

Forbidden, byłyby po prostu nudne, gdyby

starały się stworzyć podniosłą atmosferę

(śmiech). No ale spoko, mówimy teraz o epickim

doom metalu, i w tym kontekście cieszę

się, że udało mi się osiągnąć taki efekt.

Na Waszym debiucie pojawiło się bezpośrednie

nawiązanie do Morza Północnego w

utworze "Northern Sea", ale ja zauważyłem

również coś mniej oczywistego: mianowicie

gitary na początku "Your Sun Will Never

Shine For Me" pobrzmiewają echem farońskich

melodii (Tyr "Eric The Red").

Naprawdę? Nie zdawałem sobie z tego sprawy

(śmiech). Będę musiał to sprawdzić, jako że

nie potrafię teraz sobie przypomnieć niczego z

muzyki farońskiej. Co się zaś tyczy Tyr, nie

mieli oni dużego wpływu na mnie. Lubię

"Hold The Heathen Hammer High", ale to jest

w zasadzie jedyny znany mi ich utwór.

Pokażę Ci więc po wywiadzie, o który dokładnie

fragment mi chodzi (od 0:11 do 1:03 -

przyp. red.). Czy masz jakieś szczególne doświadczenia

związane z morzem?

Na ogół nie żegluję, ale zdarzyło mi się to raz

robić przez tydzień, i myślę, że nie było źle.

Odkąd pamiętam, morze zawsze było dla

SERVANTS TO THE TIDE 125


mnie atrakcyjne. Urodziłem się w Leningradzie,

nad Morzem Bałtyckim, i dorastałem w

Dolnej Saxonii, nieopodal Morza Północnego.

Wybrzeża kojarzą mi się z uczuciami związanymi

z domem rodzinnym, a utwór "North

Sea" dobrze to oddaje.

Podpowiedz mi proszę, czy dobrze kojarzę,

Leningrad to jest to samo co St Petersburg?

Tak, miasto odzyskało swoją poprzednią nazwę

po rozpadzie Związku Radzieckiego.

Wasz album brzmi spójnie, niesamowicie

masywnie i w 100% wpisuje się w ramy

doom metalu. Poziom jest wyrównany, ale to

właśnie "North Sea" jest moim ulubionym

kawałkiem. Bardzo epicki i progresywnie zaawansowany.

Bardzo dobre fragmenty akustyczne,

klawisze, efekty specjalne imitujące

fale morskie, znakomita atmosfera oraz dynamiczne

urozmaicenia w późniejszej części.

Mam nadzieję, że usłyszę więcej takich kompozycji

z Waszej strony w przyszłości.

Jest to mój ulubiony utwór, więc cieszę się, że

Ty również go uwielbiasz. Piszę właśnie materiał

na drugi album. Nie jestem jeszcze pewien,

jak to się rozwinie, ale bardzo chciałbym

zrobić więcej taki rzeczy, jak "North Sea". Wychodzi

więc na to, że znów pojawi się sporo

epickiego doomu.

Jeszcze odnośnie debiutu: wspominałeś o zaakcentowaniu

zakończenia całego albumu...

ale nie jest on konceptem, prawda? Czy mi

coś uciekło?

Nie, to nie jest koncept. Oczywiście niektóre

utwory mają wspólny temat ("North Sea" i "A

Servant To The Tide", jak również "Returning

From Miklagard" i "A Wayward Son's Return"),

ale to mimo wszystko oddzielne utwory,

nie układające się we wspólny koncept.

Foto: Servants To The Tide

Co dokładnie spowodowało,

że na premierę

czekamy do marca

2021r?

Wprawdzie mógłbym

wydać album bezpośrednio

po jego ukończeniu

jesienią 2020r. (samodzielnie

poprzez Internet),

ale chciałem

zrobić to w odpowiedni

sposób, wraz z wytwórnią.

Dostaliśmy pozytywny

odzew od No

Remorse, więc przeznaczyliśmy

czas na odpowiednie

przygotowania.

A żeby zrobić to

porządnie, naprawdę

musieliśmy przygotować

wiele aspektów -

od negocjacji kontraktu,

po sprawy typu oddzielny

mastering wersji

winylowych. To

wszystko zajmuje czas.

Żadni z nas Guns'n'

Roses, nie mieliśmy

tłumów umierających z

tęsknoty za naszym

kolejnym wydawnictwem,

a więc mogliśmy

sobie pozwolić na to,

aby bez ciśnienia wyznaczyć

datę premiery

na przyszłość i zyskać w ten sposób odpowiednio

dużo czasu, zamiast śpieszyć się.

Czy jesteście zadowoleni z No Remose Records?

Jak dotąd, bardzo zadowoleni. Naturalnie, jest

jeszcze zbyt wcześnie, aby udzielić bardzo wyczerpującej

odpowiedzi na to pytanie, ale póki

co, No Remorse robi wszystko profesjonalnie,

odpowiedzialnie i z pasją, a to bardzo ważne.

Wystąpiliście do nich z propozycją, czy to

oni Was zauważyli pierwsi?

Myśmy. Po prostu skontaktowaliśmy się z kilkoma

wytwórniami, które cenimy, i które wydawały

się idealne dla nas. No Remorse znajdowało

się na tej krótkiej liście, więc naprawdę

cieszymy się, że odpowiedzieli.

Cieszę się, że macie odpowiednią wytwórnię

od samego początku. A powiedz jeszcze proszę,

co dokładnie miałeś na myśli, mówiąc

"oddzielny mastering wersji winylowych" -

czy brzmienie winylu bardzo będzie się różnić?

Album został zmasterowany oddzielnie, aby

pasować do fizycznych właściwości płyty winylowej,

co jest powszechną praktyką. Nie

miałem jeszcze okazji usłyszeć wydania winylowego,

więc nie wiem jeszcze, jak to zabrzmi

(śmiech), ale nie powinno jakoś znacząco różnić

się od CD, dlatego że mix jest ten sam.

Być może zaskoczę Cię teraz, ale kiedy zobaczyłem

okładkę Waszego debiutu, przyszła

mi na myśl Manilla Road (pokazuję okładki

"Open The Gates" oraz "The Deluge" -

przyp. red). Czy to przypadkowe podobieństwo?

Tak, przypadkowe, ale pochlebia mi to. Jestem

wielkim fanem Manilla Road, chociaż

nigdy nie zżynałem z ich okładek. Jeśli już

miałbym wskazać jakąś okładkę, która przypomina

naszą, byłoby to prawdopodobnie Fates

Warning "Awaken The Guardian". Nasza

grafika to dziewiętnastowieczny obraz

francuskiego malarza morskiego Theodore'a

Gudina pt. "Redding van de bemanning

van de Columbus" (co w wolnym tłumaczeniu

oznacza "Ratowanie Załogi Kolumba" -

przyp. red.). Zakochałem się w tym obrazie od

pierwszego wejrzenia. Nie potrafię wyobrazić

sobie niczego lepiej oddającego beznadzieję,

którą musi odczuwać załoga żeglująca na

otwartym morzu podczas sztormu, kompletnie

zdana na kaprys natury. Uwielbiam tego

rodzaju motywy. Spójrz też na While Heaven

Wept "Vast Oceans Lachrymose", z tym

że tutaj widzimy również zwiastun bezpiecznego

portu, oświetlonego promieniami światła

przełamującego sztorm. Totalna desperacja.

Żyjesz tym, gdy służysz falom (w oryginale

to zabrzmiało ciekawiej: "It's what you

live through, when you, ultimately, serve the

tides" - przyp. red.). I może przeżyjesz (a może

nie?), wystarczająco długo, aby przekazać

swą opowieść światu.

Czy widziałeś originał w Rijksmuseum?

To zabawne, ale kiedy wybrałem się do Rijksmuseum,

nie widziałem akurat tego obrazu.

Na pewno postaram się go odnaleźć następnym

razem, gdy będę w Amsterdamie.

Mógłbym powiedzieć dokładnie to samo.

Rijksmuseum jest olbrzymie..

Jest, jest. Mieszkałem w Amsterdamie w latach

2014-2016.

Ah cool! Byłem w stolicy Królestwa Niderlandów

kilkukrotnie, a tego jednego razu, gdy

wstąpiłem do Rijksmuseum, byłem kompletnie

zajęty... ogólnie wszystkim dookoła. Azjatycka

kolekcja z niższych pięter jest zdumiewająca

(8000 obiektów z 50 różnych krajów

azjatyckich - przyp. red.), i oczywiście te wszystkie

klasyczne holenderskie obrazy ze Złotej

Ery Rembrandta wprawiają w zachwyt. Naprawdę

potrzebuję pójść tam ponownie, aby

odnaleźć to, czego nie udało mi się zobaczyć

za pierwszym razem.

Zawsze warto tam wracać. Na zakończenie

powiedz jeszcze proszę, jak widzisz swoją

muzyczną przyszłość, oraz przyszłość Servants

to the Tide?

Cóż, po pierwsze, chciałbym podkreślić, że jestem

dumny z naszego pierwszego albumu.

Nie mogę się doczekać na reakcje metalowej

społeczności. Chciałbym zobaczyć, co słuchacze

o tym myślą. Rozpocząłem już komponowanie

drugiej płyty, i mam nadzieję, że nabiorę

twórczego rozpędu. Poza tym, bardzo

mi zależy na skompletowaniu składu gotowego

do koncertowania, po to aby choć trochę

występować na żywo, kiedy tylko będzie to

wszystko miało ręce i nogi.

Wasz debiut jest z pewnością wart dostrzeżenia

i ciepłego przyjęcia przez społeczność

prawdziwych metalowców. Życzymy Wam

wszystkiego dobrego i mamy nadzieję, że

drugi album utrzyma lub przewyższy poziom

pierwszego (wyzwanie!). Bardzo dziękuję za

rozmowę. Było mi przyjemnie poznać Twój

punkt widzenia.

Bardzo dziękuję za Twój czas.

Sam O'Black

126

SERVANTS TO THE TIDE


(Nie)SCHEMAtyczność doom metalu

Od daty premiery debiutanckiej EP -ki "Miasto nierzeczywiste" Schemy

minęło kilka lat, ale warto było czekać na długogrający materiał warszawskiej formacji.

"Pierwsze zauroczenie" jest bowiem perfekcyjnym zaakcentowaniem, że

doom metal wcale nie musi być nudny, rozwleczony i oczywisty - nie tylko dlatego,

że zespół wziął na warsztat i odczytał na nowo ponadczasowy utwór "Nim

wstanie dzień" Agnieszki Osieckiej i Krzysztofa Komedy z filmu "Prawo i pięść".

HMP: Dość długo musieliśmy czekać na to

wasze albumowe "Pierwsze zauroczenie",

zważywszy, że zespołowi "stuknęło" właśnie

20 lat?

Qba: Prawda jest taka, że przez te wszystkie

lata grania (i niegrania), nigdy priorytetem nie

było nagrywanie. Zawsze najważniejszy był

sam akt grania i tworzenia. Pierwsza myśl o

nagraniu pojawiła się, co ciekawe, kiedy przestaliśmy

grać. Kiedy dopadła nas rzeczywistość

i każdy zajął się swoim życiem, a część

graniem w innych projektach, stwierdziłem na

jednej z imprez, gdzie się spotkaliśmy, że

chciałbym mieć te utwory na starość i może je

nagrajmy. Panowie przyklasnęli i tak zabraliśmy

się za nagranie EP-ki "Miasto nierzeczywiste".

W miarę szykowania się do tego nagrania,

znowu spotkaliśmy się na próbach i znowu

muzyka zaczęła z nas wypływać. Szybko

okazało się że EPka to za mało…

Filip: Nigdy nie traktowałem Schemy jako

przedsięwzięcia, które ma się zamknąć w jakiś

określonych ramach czasowych. Zawsze też

na pierwszym miejscu stawiałem satysfakcję

czerpaną z samego procesu zespołowego grania:

próby, spotykanie się, towarzyszący temu

klimat. To było istotne dopełnienie mojego

codziennego życia, nie czułem, że muszę coś

komuś udowadniać. Oczywiście z czasem materiał

był tak dojrzały, że trzeba było zamknąć

ten etap, żeby w ogóle myśleć o pójściu dalej.

W ten sposób w roku 2016 powstało "Miasto

nierzeczywiste". "Pierwsze zauroczenie"

miało pojawić się dość szybko po nim, ale życie

zdecydowało inaczej. I oto jesteśmy w roku

2021 - może nieco później niż było planowane,

ale za to zadowoleni z efektu.

Ale tak jak mówisz, kiedy zaczęliśmy znowu

grać, to wstąpił w nas nowy duch. Pojawił się

zarys nowego utworu "Latarnik", do tego "Katedralny

pył", który tak naprawdę powinien

był znaleźć się na EP-ce, tak ewoluował, że

nagle przestał do niej pasować. Znowu wciągnęło

nas granie i komponowanie, zwłaszcza

kiedy w zespole pojawił się gitarzysta Tomek

i jego świeże pomysły. Płyta skrystalizowała

się sama, kiedy podliczyliśmy ile minut materiału

już mamy.

Filip: Idea Schemy jest we mnie tak głęboko

zakorzeniona, że nigdy nie myślałem na poważnie

(choć głośno mogłem to rozważać) o

jej zakończeniu. Byłem raczej gotowy na jej

przekształcenia lub okresy nieaktywności - i

czas pokazał, że miałem rację. Jeśli idea jest

wystarczająco mocna i wyraźna, to w końcu

nadchodzi stosowna konfiguracja czasu i ludzi,

żeby ją realizować. Pomijając trudności,

które zawsze towarzyszą wszelkim twórczym

przedsięwzięciom, mogę śmiało powiedzieć,

że począwszy od przygotowań do "Miasta...",

aż do dziś zespół konsekwentnie realizował

kolejne wynikające z siebie cele. Widzę to

jako proces.

Długo pracowaliście nad tym materiałem, bo

mamy tu przecież i starsze utwory, to jest

"Katedralny pył" i "Latarnik", samo nagrywanie

też chyba nie przebiegało bezproblemowo

i trwało długo, ale w końcu dopięliście

swego?

Qba: Sam proces nagrywania płyty to trzy lata,

ale tak jak mówisz niektóre utwory sięgają

Nie było jednak tak, że byliście aktywni

przez cały ten okres, bo zdarzały się wam

nawet kilkuletnie przerwy, ale chęć grania w

końcu zwyciężyła i znowu zaczęliście regularne

próby?

Qba: Zaczynaliśmy jako dzieciaki, które po

prostu jarały się graniem wspólnie muzyki.

Wraz z naszym dorastaniem dorastała muzyka,

ale nadal nie przenosiło się to na granie

koncertów czy nagrywanie. Zwyczajnie nikt

nie odczuwał potrzeby. To jednak doprowadziło

do tego, że z czasem ważniejsze stały się

inne sprawy w życiu. A to nie odbyła się próba,

bo ktoś musiał gdzieś jechać, albo zostać w

pracy dłużej itp. Wszystko w końcu rozmyło

się naturalnie. Do grania wróciliśmy przez

dwa bodźce. Z jednej strony wspomniana

przeze mnie chęć dokończenia i zamknięcia

wszystkiego w formie nagrania naszych kompozycji.

Z drugiej Filip pewnego razu napisał

tekst do "Latarnika", którym się z nami podzielił,

i który od razu zainspirował naszego

Foto: Schema

basistę Kubę do napisania muzyki. Najpierw

chłopaki we dwóch spotykali się akustycznie

w mieszkaniu Kuby i z czasem każdy tam po

kolei dołączał. Kiedy ja przyjechałem do mieszkania,

to jasne się stało, że na meblach nie

mogę długo grać.

Filip: Nawet kiedy nie graliśmy prób, spotykaliśmy

się towarzysko i zawsze rozmowy prędzej

czy później schodziły na granie. W ten

sposób temat nigdy nie został porzucony i w

sprzyjającym momencie okazało się, że dawne

przeszkody (kto spamiętałby dziś, jakie?)

zniknęły i wszyscy znów są gotowi grać. Domowe

próby u Kuby zebrały trzon zespołu,

do którego - już w salach prób - czasowo powrócił

znakomity (choć bardzo skromny) gitarzysta,

Szymon. W tym składzie nagraliśmy

"Miasto nierzeczywiste". Potem dzięki konsekwentnym

i niestrudzonym poszukiwaniom

Kuby miejsce Szymona zajął Tomek, którego

drugie imię to solidna firma. Dzięki niemu,

mimo odejścia nieodżałowanego Miłosza,

mogliśmy nagrać "Pierwsze zauroczenie".

Wydanie EP-ki "Miasto nierzeczywiste"

zmotywowało was do bardziej wytężonego

działania, właśnie wtedy pojawiła się myśl,

że waszym kolejnym krokiem powinien być

album?

Qba: Wydanie EP-ki pierwotnie miało być zakończeniem

wszystkiego. Stworzyliśmy te kilka

utworów przez lata i chcieliśmy je po prostu

nagrać, żeby mieć coś dla siebie na starość.

pamięcią do początków istnienia zespołu.

Nagrywanie trwało tyle, bo po prostu przerywało

nam życie. Nikt z nas nie zajmuje się

muzyką profesjonalnie. W czasie nagrywania

np. naszemu basiście urodziło się dziecko, co

z oczywistych powodów było większym priorytetem,

a ja z Tomkiem w tym samym czasie

nagraliśmy płytę z zespołem Pale Mannequin.

Jednocześnie fakt, że nie mamy wydawcy

ani jakichś terminów sprawiał, że woleliśmy

zrobić to wolno, ale dobrze. Mimo że kiedy to

się działo, to szlak mnie trafiał, to teraz kiedy

na to patrzę, myślę że to zrobiło nam to dobrze.

Dopieściliśmy tą płytę i to słychać. Naprawdę

jestem zadowolony z rezultatu, a przy-

SCHEMA 127


znam że rzadko mi się to zdarza. (śmiech)

Filip: Zawsze mówimy, że gdybyśmy nagrali

to szybko, to nie byłby to doom metal

(śmiech). Okazało się, że to najkrótszy czas, w

jakim byliśmy w stanie to zrobić, tak chcieli

bogowie. A jeśli chodzi o łączenie starego z

nowym, to tworzenie jest też swego rodzaju

medytacją nad tym, skąd się wyszło, bo u początków

zawsze kryje się podstawowy nerw,

który zdecydował o ogólnym kierunku i charakterze

podjętej twórczości. Środki wyrazu

mogą się zmieniać, ale nerw pozostaje ten sam

i wciąż definiuje twórczą osobowość.

"Pierwsze zauroczenie" pokazuje z jednej

strony waszą fascynację doom metalem, ale

jest też dowodem na to, że chcecie zerwać ze

schematycznością i pewną przewidywalnością

tej stylistyki?

Qba: (śmiech) SCHEMAtyczność... Nie skłamię,

kiedy powiem, że cześć z nas nie słucha

już doom metalu na co dzień. Ja osobiście siedzę

w muzyce afro-amerykańskiej z funkiem

na czele, a nasz gitarzysta Tomek to maniak

prog-rocka. To wszystko wpływa na nasze brzmienie.

Podstawą jest doom, smutek i ciężar,

bo od tego wyszliśmy i ta muzyka nadal sprawia

nam ogromną frajdę, ale na koniec każdy

chce przekazać coś swojego, indywidualnego,

coś co trafia do niego. Kiedyś poszedłem z

naszym wokalistą Filipem na koncert symfoniczny

gdzie grali "Symfonię pieśni żałosnych"

Góreckiego i ten porażający utwór zdecydowanie

miał na nas jakiś wpływ. Schema

na pewno nie chce być schematyczna!

Filip: Nie myślałem tak chyba o tym od

samego początku, ale szybko dostrzegłem, że

nazwa zespołu ma przekorny wydźwięk i bardzo

mi się to spodobało. Schema, mimo pozornego

sugerowania swą nazwą powielania

schematów, zawsze była miejscem spotkania

muzycznych osobowości, które nigdy nie grały

pod dyktando. Nie było narzucania jakiejkolwiek

dyscypliny, każdy rozumiał doom metal

po swojemu, w naszej muzyce nie istniały rzeczy

nie do pomyślenia. Zresztą programową

nieschematyczność Schemy można dostrzec

lepiej wtedy, kiedy pozna się inspirację dla

nazwy zespołu. Schema

(?????) to starogreckie słowo

oznaczające "zewnętrzny kształt,

postać". Św. Paweł używa

go w swoim słynnym (i bardzo

doomowym!) zdaniu "Przemija

postać (= schema) tego świata".

W Schemie nigdy nie traktowaliśmy

muzycznych form

jako czegoś niezmiennego i nienaruszalnego.

Doom, hard rock, a czasem nawet

coś z jazzu - utwór ma być

spójny i do tego ciekawy, bez

ograniczania jego formy do

najbardziej typowych rozwiązań,

przerabianych wcześniej

przez inne zespoły setki czy

tysiące razy?

Qba: W zasadzie już wszystko

powiedziałeś (śmiech). Nie istnieje

coś takiego jak ustalona

forma dla mnie. Wszystko jest

zależne jedynie od emocji,

które chce przekazać. Oczywiście

poruszamy się w pewnej

Foto: Schema konwencji, gdzie raczej na pewno

można się spodziewać

przesterowanych gitar, ale to nie znaczy, że

mają one być zawsze.

Filip: W zasadzie odpowiedziałem na to pytanie

przy okazji pytania poprzedniego. Mogę

jeszcze dodać, że różnorodność, a szczególnie

zasada kontrastu, pozwala na głębszy dialog

emocjonalny - zarówno twórcy ze sobą, jak i z

jego odbiorcą. Wiedział to już Kochanowski,

który siedząc pod swoją lipą skonstatował, że

wie się, co to zdrowie dopiero, kiedy się zachoruje

(śmiech). Żeby poczuć, jak przytłaczający

jest muzyczny ciężar, trzeba też momentów

ukojenia, liryzmu czy wręcz ciszy. Nie jesteśmy

w tym Kolumbami, ale zastosowanie tak

rozumianego kontrastu wyszło nam, moim

zdaniem, na nowym albumie całkiem nieźle.

Przyznam, że kiedy zobaczyłem na okładce

pięć tytułów, pomyślałem, że to kolejny,

krótszy materiał. Szybko okazało

się, że niekoniecznie, bo

aż trzy z tych utworów trwają

ponad 10 minut, a całość to

ponad trzy kwadranse muzyki

- to przypadek, czy takie było

założenie?

Qba: To nie przypadek. Powiem

nawet, że zdziwiony jestem,

że mamy na tej płycie

utwory poniżej 10 minut

(śmiech). To jest muzyka w pewnym

stopniu medytacyjna,

taka która wymaga chwili skupienia

i raczej nie odniesie zamierzonego

skutku, kiedy słucha

się jej w biegu. W dzisiejszym

świecie, gdzie utwory powyżej

4 minut to już rzadkość,

a zawarte w nich emocje są

mocno powierzchowne, my

chcemy przekazać te głębsze.

Każdy utwór jest przygodą, na

którą zabieramy słuchaczy i jeżeli

z nami wyruszą, to się nie

zawiodą.

Filip: No dobra, przyłapałeś

mnie wreszcie na schematyczności

(śmiech). Ogłaszam Foto: Schema

wszem i wobec, że z mojego punktu widzenia

im utwór doom metalowy dłuższy, tym lepszy.

I podpisuję się obiema rękami pod tym,

co Kuba powiedział właśnie o medytacyjności

naszej muzyki. Jeśli ktoś szuka refleksji nad

życiem, niech siada (choć do biegów długodystansowych

też może się nadać) i słucha.

Wybranie na singiel znanego utworu to

zwykle dobre rozwiązanie. Jednak w waszym

przypadku nie dość, że "Nim wstanie dzień"

trwa blisko 11 minut, to jeszcze z oryginalnej

muzyki Krzysztofa Komedy praktycznie nic

nie zostało - to bardziej wasz utwór do tekstu

Agnieszki Osieckiej niż cover?

Qba: Tak, coverem tego nie można nazwać,

bo zupełnie nie pracowaliśmy z oryginalną

muzyką Komedy. Wzięliśmy na warsztat sam

tekst Osieckiej, który jest przejmujący. Wykonanie

Edmunda Fettinga jest wspaniałe,

ale bynajmniej nie wykorzystuje w pełni potencjału,

jaki drzemie w tych słowach. To tekst

wprost stworzony do ciężkiej muzyki. I

jakże cały czas aktualny…

Filip: Ten numer to poszukiwanie nowej formy

dla wzruszającego wiersza Osieckiej. Konkurować

z mistrzem Komedą nawet nie próbowaliśmy,

lepiej od niego byśmy tego nie zrobili.

Dobry tekst, taki jak Osieckiej, ma jednak

to do siebie, że potrafi błyszczeć w różnych

oprawach muzycznych. W świecie radiowych

hitów 11-minutowy singiel to zapewne

samobójstwo, ale to nie nasz świat, więc nie

boli nas o to głowa. W moim odczuciu "Nim

wstanie dzień" to swego rodzaju manifest naszego

stylu, doskonale więc nadaje się na singiel.

Jesteście fanami filmu "Prawo i pięść" oraz

oryginalnej wersji w wykonaniu Edmunda

Fettinga, czy też bliższe są wam te nowsze,

choćby Katarzyny Nosowskiej czy Strachów

na Lachy?

Qba: Ja osobiście lubię wersje koncertową

Bassa Astrala i Igo. Oni bliżej są monumentalności,

jaką ten tekst ma dla mnie.

Filip: I Nosowska i Strachy zmierzyli się z

Komedą, którego zwyczajnie trudno przewyż-

128

SCHEMA


szyć. Oryginał podoba mi się znacznie bardziej,

jest w swej prostocie znacznie głębszy i

prawdziwszy. Irytacja brakiem nowych, nieobliczonych

na komercyjny zysk, prób muzycznego

odczytania świetnego tekstu Osieckiej

był istotnym impulsem, który skłonił mnie do

wzięcia go na warsztat. Singiel można pobrać

całkowicie za darmo z naszego profilu Bandcamp.

Chyba nie przypadkiem "Nim wstanie

dzień" zamyka płytę, bo po sporej dawce

mroku i pesymizmu wcześniejszych utworów

daje jakąś nadzieję, ma mimo wszystko

pozytywną wymowę?

Qba: Na tym nam zależało, żeby pozostawić

słuchacza z nadzieją. Cała płyta jest trochę takim

katharsis, przez które trzeba przejść, żeby

te wszystkie negatywne emocje z siebie usunąć.

Wtedy doczekamy się nowego i lepszego

dnia.

Filip: Kuba zaproponował taki układ i dobrze

zrobił. Dodam tylko, że nie odbieram swoich

tekstów jako pesymistyczne. Bardziej widzę je

jako oswajanie świata, który, choć fascynujący,

często jawi się też jako niezrozumiały i

groźny. "Nim wstanie dzień" na pewno pozostawia

słuchacza z jasnym sygnałem, że światło

przenika ciemność.

Drugi singiel "From Whence Doom Comes"

to wasz hołd dla Aarona Stainthorpe'a,

wokalisty My Dying Bride - czyżby mieli oni

aż tak duży wpływ na Schemę?

Qba: My Dying Bride miało ogromny wpływ

na nas osobiście i przez to na Schemę. To jest

zespół, z którym każdy z nas zetknął się za

młodu, i z którym nie rozstał się do dziś. Ja

osobiście przez lata czerpałem bardzo wiele z

ich muzyki. To połączenie melancholii z ciężarem,

ten zmieniający się wokal Aarona od

growlu do melorecytacji. Znam wiele dobrych

zespołów doom metalowych, ale tylko My

Dying Bride przez te wszystkie lata niezmiennie

pozostaje na szczycie.

Filip: W moim przypadku mieli oni wpływ

decydujący. Wyczarowany przez nich świat

dźwięków i obrazów odcisnął się bardzo mocno

na mojej wrażliwości muzycznej. A jak już

przed chwilą powiedziałem, medytacja nad

ko-rzeniami zawsze towarzyszy u mnie procesowi

twórczemu. Nagranie numeru stanowiącego

swego rodzaju spłatę zaciągniętego u My

Dying Bride długu było jednym z moich priorytetów.

Aaron słyszał ten utwór, pochwaliliście mu

się stworzeniem czegoś takiego, czy nie

mieliście śmiałości? (śmiech)

Qba: Wysłaliśmy mu i napisał, że mu się podoba.

Pytanie na ile to uprzejmość angielska,

a na ile prawda (śmiech). Ale poprosił nas o

wysłanie mu CD, więc może faktycznie nie

ma wstydu.

Filip: Wymieniłem z Aaronem ładnych parę

maili w tej sprawie. Wyraził zainteresowanie i

wdzięczność. Chcę wierzyć, że podoba mu się

to, co nagraliśmy.

Foto: Schema

Okładka miała nawiązywać do tytułu płyty,

a do tego być nieoczywista, stąd wykorzystanie

przez was obrazu "The Pride of Dijon"

Williama Johna Hennessy'ego, tym bardziej,

że ten wiktoriański klimat pasuje do doom

metalu jak ulał?

Qba: Dokładnie. Jak nasz wokalista Filip podesłał

nam ten obraz, to w zasadzie było przesądzone.

Poza za oczywistym skojarzeniem z

pierwszy zauroczeniem, to jeszcze wygląd tego

jegomościa jest taki mefistofeliczny. A kiedy

zaczniemy się wpatrywać głębiej w ten obraz,

to się okazuje, że oni nie patrzą na siebie

wcale. Do tego ich miny są raczej znudzone

niż zachwycone. To wszystko tak pięknie kontrastuje

z sielankowością tła. Uwielbiam, gdy

w obrazie można odnaleźć takie zgrzyty, które

na pierwszy rzut oka są niezauważalne.

Filip: To kolejny przykład na ożywcze działanie

kontrastu. Obraz jest romantyczny, ale

podszyty melancholią, zieleń ogrodu podbita

jest mrokiem, postacie milczą, ale nie jest to

beztroskie milczenie. Skłania do refleksji podobnie

jak nasza muzyka.

Macie więc debiutancki album, pojawiają się

promujące go utwory, ale co dalej? Z racji

pandemii o koncertach możecie tylko pomarzyć,

z kolei profesjonalny teledysk kosztuje,

co dla niezależnego zespołu jest sporym

obciążeniem - co planujecie, żeby "Pierwsze

zauroczenie" nie przepadło w powodzi nowych

płyt, odbiło się wśród słuchaczy jakimś

szerszym echem?

Qba: Najbardziej zależy nam, żeby ten materiał

dotarł do ludzi, którzy takiej muzyki słuchają.

Nie ma się co oszukiwać, że jest to muzyka

niszowa i nie dla każdego. Ale jednocześnie

nieskromnie uważam, że jeżeli już

ktoś słucha metalu, to jest to kawał naprawdę

dobrej i autentycznej muzyki. I dobrze, żeby

dowiedział się o istnieniu tej płyty. Mamy

nadzieje, że takie rzeczy jak ten wywiad pomogą

nam w tym. A co do koncertów, to tak

jak mówisz, na te chwilę są one w sferze marzeń,

ale jak świat się uspokoi i wstanie w końcu

nowy dzień, to bardzo chcielibyśmy zagrać

coś premierowego. Na pewno będziemy do

tego dążyć!

Filip: Nowy dzień nadchodzi, choć może się

to teraz wydawać bardzo odległe. A kiedy

nadejdzie, sceny zadrżą pod walcem Schemy

(śmiech). Nowy album to decydujący krok w

historii zespołu, ale będę się upierał, że naszym

debiutem było "Miasto nierzeczywiste".

Nie zaczynamy więc od podstaw, raczej

konsekwentnie budujemy swoją pozycję.

Tylko w ten sposób zyskuje się trwałe miejsce

na scenie.

Wojciech Chamryk

SCHEMA 129


Własne "Masters Of Reality"

Co prawda Australijczycy z Raven

Black Night nie grają jeszcze na poziomie

pierwszych płyt Black Sabbath,

ale na ubiegłorocznym CD "Run With

The Raven" udowadniają, szczególnie w

"Water Well" i "Castle Walls (Tears Of Leonidas)",

że są pojętnymi uczniami Tony'

ego Iommiego. Metal w ich wydaniu jest

też niekiedy bardziej epicki, niczym u

Manilla Road, nie unikają też odniesień

do rocka lat 60., szczególnie mistrza gitary Hendrixa,

jest więc naprawdę nieźle. Jim Petkoff opowiada,

dlaczego jego zespół do tej pory wydał zaledwie

trzy albumy oraz zapowiada kolejne, bo lockdown

sprzyjał twórczej pracy.

skrzydła, bo mało kto, poza nielicznymi

fanami, zdaje sobie sprawę z tego, że wciąż

istniejecie, skoro o zespole przez lata jest

cicho?

Jak wspomniałem wcześniej, zawsze jamujemy,

nawet podczas niedawnego lockdownu

mieliśmy próby. Jeśli spojrzysz na nasze oficjalne

wydania, ja i Rino ciągle tam byliśmy.

Zagraliśmy wiele koncertów i tras koncertowych,

festiwale w całej Australii. Doprowadziło

to do zaoferowania nam koncertów w

Niemczech, takich jak Headbangers Open

Air, wtedy musieliśmy znaleźć kogoś innego

zamiast Matta i Joe, co zaowocowało dodatkowymi

występami na Hells Pleasure oraz

Hard and Heavy, zagranymi w składzie: ja na

próby przez cały rok, mieliśmy występ z Paulem

DiAnno jako support, ale potem gdzieś

zniknął. No ale cóż, takie jest życie.

Niejako z założenia nastawiacie się więc na

mniejszy zasięg tego co robicie, szczególnie

po falstarcie współpracy z Metal Blade przy

okazji poprzedniego albumu "Barbarian Winter",

kiedy okazało się, że z takim wydawcą

jest wam po prostu nie po drodze?

Powiem tak, kiedy stworzyliśmy ten zespół,

chcieliśmy po prostu zrobić razem kilka kawałków

i grać je na żywo. Scena była trochę

inna niż dzisiaj, mieliśmy z tego dużo frajdy.

Potem, dostawaliśmy oferty z Sydney, Melbourne,

a nawet z Hobart na Tasmanii. Gdy

więc wróciliśmy z Europy i nagraliśmy "Barbarian

Winter", niektórzy myśleli, że spoczniemy

na laurach, ale to nie była prawda. Ja

i Rino zawsze staraliśmy się dotrzeć do jak

największej grupy odbiorców, czy to przez

nagrania, czy przez koncertowanie. Oczywiście

dzisiejsza sytuacja trochę to skomplikowała.

Mieliśmy kilka zaplanowanych imprez z

okazji wypuszczenia "Barbarian Winter", a

oferta od Metal Blade była świetna. Jesteśmy

wdzięczni, że mogliśmy wydać chociaż jeden

album z tak legendarną wytwórnią, ale okoliczności,

muzyczne klimaty i niektóre złe recenzje

nam nie pomagały (śmiech). Wciąż

sprzedajemy fizyczne kopie, które firmowała

Metal Blade. Wydajemy też wersję "Run

With The Raven" z SAOL/CMM. Sporo się

nauczyliśmy od Jaya, Waltera, Roberta i całego

zespołu, jeśli chodzi o prezentację, marketing,

używania sieci i generalnie wiedzy o

europejskiej scenie metalu, sięgamy więc

gwiazd.

HMP: Wygląda na to, że nie przepadacie za

nagrywaniem płyt i jest to już stan permanentny,

skoro przez ponad 20 lat istnienia

wydaliście raptem trzy albumy?

Jim Petkoff: Komuś z zewnątrz może wydawać

się, że był to jakiś przemyślany plan, aby

wydawać albumy w tak długich okresach czasu,

ale tak naprawdę doszło do tego z powodu

zaistniałych okoliczności. Ze współzałożycielem

zespołu Rino Amorem próbujemy co

dwa tygodnie nowe pomysły lub znowu uczymy

się naszych utworów z nowymi muzykami.

Przez ten czas nasze kompozycje mogą się

rozwijać. Natomiast życiowe doświadczenia,

które wkraczają do naszej muzyki to coś jak

ciągła podróż, czasami jak walka o przetrwanie

w naszym metalowym środowisku w Australii,

gdzie naprawdę ciężko pracujemy,

szczególnie, że gramy epicki doom metal.

Myślę, że zawsze byliśmy w większym centrum

zainteresowania za oceanem, zwłaszcza

w Europie, a teraz jeszcze w innych krajach.

Nasz każdy materiał: "Choose The Dark",

"Barbarian Winter" i "Run With The Raven"

zawiera więc wiele historii, które wplatają

się w muzykę, nasze dema też w pewnym

stopniu utrwalają miniony czas. W idealnym

świecie, wydawanie nowego albumu co rok lub

dwa lata byłoby świetną sprawą, ale sprowadza

się to również do finansów.

Nie jest jednak tak, że taki sposób funkcjonowania

niejako na starcie podcina wam

Foto: Raven Black Night

gitarze, mój brat Big Tom na basie i Dimitiros

z greckiego zespołu Zenith na perkusji.

Na naszych demach grali także inni perkusiści,

którzy na początku zwrócili naszą uwagę.

W Europie zagraliśmy wiele koncertów z

Chrisem z greckiego Agatus na basie. Kiedy

nagrywaliśmy album "Barbarian Winter"

mieszkał wtedy w Australii. Przez ponad rok

majstrowałem przy nim, zanim Metal Blade

go wypuściło, po czym dużo graliśmy w Australii.

Nie potrafiłem zabrać nas z powrotem

do Europy, ale byłem aktywny w sieci. Po

zagraniu paru występów, zaczęliśmy robić demo

do "Run With The Raven". Co ciekawe,

niektórzy mieli spory wkład w ten album, inni

już niekoniecznie. Czasami ludzie też odchodzą.

Mieliśmy perkusistę, z którym robiliśmy

Fakt, że jesteście zespołem australijskim też

pewnie nie ułatwia wam życia, szczególnie w

kwestii koncertów, nawet w ojczyźnie, gdzie

wszędzie jest piekielnie daleko?

Tak, to prawda, ale takie zespoły jak AC/DC

czy Rose Tattoo musiały to zrobić i dzięki

temu przetrwały i osiągnęły sukces. Przed wirusem

przewijało się sporo nowych zespołów

metalowych, hardcorowych, progresywnych,

które dobrze sobie radziły poza oceanem, nawet

niektóre thrashowe zespoły zostały zauważone.

Airbourne są świetni, ustawili się.

Kiedy więc założyliśmy zespół, graliśmy gdzie

się dało w naszym rodzinnym mieście Adelajdzie.

Rozkoszowaliśmy się tym stylem życia,

graliśmy z death, black, gothicmetalowymi

zespołami, podczas gdy hardrockowe zespoły

zazwyczaj grały covery albo coś innego.

Podróżowanie po kraju i za granicą było dla

nas wyzwaniem. W Atenach graliśmy na

świetnym festiwalu Up The Hammers, zarządzanym

przez Manolisa i jego zespół. Byliśmy

zaskoczeni jak wiele osób nas kojarzy. Mamy

nadzieję, że gdy sytuacja się polepszy, to

rozwiniemy się jeszcze bardziej. Mamy zaplanowane

kilka występów, więc bądźcie gotowi!

Chcemy być zespołem na skalę światową!

Jak więc dochodzi do tego, że zaczynacie pracować

nad kolejną płytą? Pojawia się coraz

więcej pomysłów, więc skrzykujecie się i zaczynacie

intensywne prace nad następnym

materiałem?

Ja, Rino i najczęściej nasz basista spotykamy

się co tydzień albo z gotowymi utworami, albo

już zaczętymi kompozycjami i pozwalamy im

na naturalny flow. Niektóre utwory robimy latami,

w końcu to Kruk (raven (z ang.) - przyp.

130

RAVEN BLACK NIGHT


red.) nami rządzi! Zawszę lubię mieć więcej

materiału, niż potrzebujemy.

Wiadomo nie od dziś, że dobry riff to klucz

do sukcesu udanej kompozycji. Ciekawi

mnie jednak ile musisz odrzucić tych mniej

udanych lub zbyt do czegoś podobnych, by

wpaść na ten właściwy?

Mieliśmy szczęście, że używamy sporej ilości

dobrych riffów, podczas gdy odrzucamy zaledwie

kilka. Niektóre z nich znowu się pojawiają,

ale z innym podejściem, ponieważ słuchamy

także innych gatunków muzycznych niż

metal i czasami to pomaga nam spojrzeć na

riffy z innej perspektywy.

Nie pomylę się chyba za bardzo obstawiając,

że to Tony Iommi i pierwsze, klasyczne wcielenie

Black Sabbath miało na was największy

wpływ, co potwierdza choćby "Water

Well", musicie też cenić nieodżałowanego

Marka Sheltona i Manilla Road?

Dokładnie. Kiedy nagraliśmy album z pierwszym

składem, ja byłem bardziej zafascynowany

hard rockiem i blues rockiem. Rino słuchał

doom albo punka i przy okazji kochał

Kiss. Joe był bardziej za progresywnym graniem,

w stylu Rush. Natomiast Matt lubił

death metal, eksperymentalny metal, był też

trochę funkowy. Ale to z twórczością Black

Sabbath spotkaliśmy się najwcześniej i zawsze

wplatałem trochę stylu Dio czy Iana

Gillana. Lubię też Tony'ego Martina, Ray'a

Gillena i Glena Hughesa. "Water Well" muzycznie

jest podzielony na połowę, na mnie i

na Rino, mieliśmy tam różne podejścia do

muzyki Black Sabbath, a solówki brzmiały

jak ukłon w stronę Tony'ego Iommiego. Jeśli

chodzi o Manilla Road to jestem wdzięczny,

że ludzie zaznajomili mnie z Markiem Sheltonem

i jego muzyką. Dopiero co poznałem

ten zespół i muszę to nadrobić. To smutne, że

Mark umarł, grał do samego końca. Przedtem

byłem z nim w kontakcie, niektórzy chcieli,

żeby zagrali koncert w Australii z okazji ich

czterdziestolecia. Szkoda, że tak się nie stanie,

to byłoby świetne.

Wielu muzyków w czasie komponowania czy

sesji nagraniowej przestaje słuchać jakiejkolwiek

muzyki, żeby mimowolnie czegoś nie

zapożyczyć, nie zainspirować się za bardzo.

Myślisz, że ma to sens, skoro wena może

przyjść w każdej chwili i zawsze jest możliwość,

że wykorzysta się jakiś zasłyszany

wcześniej pomysł czy patent?

Słucham muzyki codziennie, gdy jeżdżę autem,

siedzę w domu, podróżuję, relaksuję się,

czytam, i tak dalej. Ona zawsze mnie otacza,

więc jakieś subtelne zapożyczenia mogą mieć

miejsce. Ale czasami lubię też ciszę i spokój i

to twoje serce lub dusza mogą być kanałami,

przez które wszechświat wysyła muzykę. Sporo

moich najlepszych utworów pojawiło się ot

tak, gdy to gitara grała mną, albo gdy melodia

pojawiała się w mojej świadomości, czy to z

przeszłego lub nadchodzącego życia. Kto wie?

Foto: Raven Black Night

Rozwinęliście pomysł z wcześniejszych płyt

i na "Run With The Raven" mamy aż kilka

instrumentalnych miniatur "Sheeba - Slight

Return", który odbieram jako wasz ukłon w

stronę Hendrixa czy wręcz psychodeliczny

"Ancient Rivers" - uznaliście, że fajnie wzbogaci

to zawartość płyty, doda jej kolorytu?

Tak, od czasów naszego pierwszego dema z

2000 roku zawsze zamieszczaliśmy jakiś instrumentalny

albo ukryty kawałek. "Sheeba -

Slight Return" jest ukłonem w stronę Jimiego

Hendrixa, który jest moją największą inspiracją

i to pod wpływem jego muzyki zacząłem

grać na gitarze. Oczywiście muszę też wspomnieć

o wpływach hard rocka i metalu, "Voodoo

Chile" ma jedne z najlepszych riffów jakie wymyślono.

Chcieliśmy też pokazać trochę delikatniejszą

stronę, tak jak Black Sabbath robi

to na "Laguna Sunrise", i tak dalej. Z "Ancient

Rivers" i "Ancient Call" chcieliśmy uzyskać trochę

więcej kolorytu, trochę jak na tych albumach

z lat 60. i 70.

"Run With The Raven" to materiał o kilkanaście

minut krótszy od waszych poprzednich

płyt - uznaliście, że czasem większą

sztuką jest wyrazić się w bardziej zwartej

formie niż w kolosach pokroju "Blood On

My Wings" czy "Barbarian Winter"?

Masz rację, że nasze kompozycje poszły trochę

w bardziej mainstreamowe brzmienie. Nigdy

też nie piszemy specjalnie długich utworów,

by je po prostu mieć. Kiedy zaczynaliśmy,

niektórzy metalowcy narzekali, że za często

używamy tego samego riffu, ale potem zrozumieli.

Bez urazy, ale nie jesteśmy zespołem,

który gra funeral doom metal. Choć niektóre z

naszych nowych utworów są długie i epickie,

to takie nasze "Masters Of Reality".

(śmiech!)

To za każdym razem bardzo indywidualny,

organiczny proces, czy też z takim doświadczeniem

macie już wypracowane pewne

schematy kompozytorskie i aranżacyjne, co

niewątpliwie ułatwia pracę?

Działamy wielotorowo. Czasami mogę mieć

całą kompozycję, a Rino może mieć jakieś

drobne sugestie i na odwrót. Czasami możemy

mieć utwory lub riffy, które nie mają zastosowania

na ten moment, ale mogą się przydać za

parę miesięcy, ale zazwyczaj jest to organiczna

praca.

Wiecie od razu, który utwór sprawdzi się na

scenie i zagości w waszym repertuarze na

dłużej, czy też nie da się tego przewidzieć i o

wszystkim decyduje konfrontacja z publicznością,

albo nawet to, jak wam się gra dany

numer na żywo?

Do dziś, gramy sporo kawałków na żywo.

Przechodziły jakieś małe poprawki, ale te,

które mają być na albumie, wybierają się

same. Dobrze jest też, żeby utwory odpoczęły

przez jakiś czas i żeby się odświeżyły. W

końcu nie zrobiliśmy jeszcze naszego "Stairway

To Heaven" albo "Smoke On The Water",

by się o to martwić. Czasami niektórzy nasi

perkusiści i basiści grali kawałki w swoim

stylu, ale ich charakter zawsze pozostawał taki

sam.

Nie należycie więc do tych zespołów, które

dopracowują swoje kompozycje w studio tak

bardzo, że potem nie są w stanie zagrać ich

jak należy, bo wykorzystano w nich zbyt

dużo nakładek, dodatkowych instrumentów,

etc.?

Nie, większość utworów jest już napisana

zanim wejdziemy do studia, ale muszę przyznać,

że czasami przesadzam, gdy chcę zrobić

epicką melodię w jakimś kawałku. Natomiast

na żywo, to już jest zmasowany atak na zmysły

doommetalowe. Niektóre zespoły wolą pisać

w studiu, a my chcemy zachować pewien

balans.

Czyli określenie true metal jest adekwatne

również w tym przypadku, nie tylko w kontekście

czystości sylistycznej? (śmiech)

Wielki Lemmy mawiał: "Jesteśmy Motörhead i

gramy rock and roll!" To prawda, ale "prawdziwy

metal" ma w sobie to coś, to jest nastawienie

umysłu lub jakiś ruch ludzi, którzy lubią

utwory, solówki, czysty śpiew, i tak dalej.

W obecnej sytuacji i tak nie moglibyście koncertować,

może więc dzięki tej pandemicznej

sytuacji wasza kolejna duża płyta ukaże się

szybciej niż w roku 2028?

Proszę, tak! Chcemy wypuścić aż dwa albumy

w ciągu dwóch-trzch lat, jeśli będzie to możliwe!

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,

Sara Ławrynowicz

RAVEN BLACK NIGHT 131


Greccy fani idą o krok

dalej

Doba jest stanowczo za krótka

dla metalowca, który chce

nadążyć za tym, co dzieje się

na dzisiejszej scenie. Chcąc rzetelnie

śledzić samo zjawisko New

Wave of Traditional Heavy

Metal, trzeba by odsunąć na

bok gro codziennych obowiązków

(nie wspominając o wysypianiu

się). Stąd myślę, że pokaźną

ilość wyświetleń na youtubie, a już tym bardziej wyprzedanie całego nakładu płytowego

w ciągu kilku miesięcy można poczytywać już za konkretny sukces zespołu.

Takowy odnotowała minionej zimy grecka "Horda Czarnych Dusz". Epicpowerowy

projekt facetów wywodzących się głównie z doomowych kręgów sceny.

Płyta "Land of Demise" faktycznie wywiera na słuchaczu bardzo pozytywne wrażenie

i aż prosi się, aby nie zostawić jej przemilczanej. W związku z powyższym

miałem wielką przyjemność porozmawiać z gitarzystą i mózgiem tej ekipy - Johnem

Tsiakopoulosem. Pogadaliśmy trochę o ostatnich wydawnictwach, a także o

tym, czy w obecnych czasach można w ogóle wyżyć z heavy metalu i jak to jest, że

Grecja jest tak silnie zakorzeniona w epickich "kultusch"?

Do tematu "Lonely Road" jeszcze wrócimy.

Zostając natomiast przy "Land of Demise",

to spotkało się ono z pozytywnym odbiorem

ze strony fanów. Na kanale "NWOTHM

Full Albums" na youtube album znalazł się

w top 16 najczęściej słuchanych płyt listopada

(obok takich nazw jak Eternal Champion

czy Megaton Sword), a jego pierwsze limitowane

wydanie zaliczyło sold out po 3 miesiącach.

Chyba możemy mówić o sukcesie -

nawet w kategoriach komercyjnych. Jak na to

reagujecie?

Jesteśmy głęboko zaszczyceni, że znaleźliśmy

się na tej liście wśród takich nazw i naprawdę

doceniamy wsparcie, jakie otrzymaliśmy od

Andersona na kanale NWOTHM Full Albums.

Wyprzedaż albumu była zupełnie niespodziewana.

Podobnie jak oferta winylowa,

którą otrzymaliśmy od Alone Records kilka

tygodni po premierze. Jesteśmy bardzo zadowoleni

z tego rezultatu. Czasami aż trudno

nam w to uwierzyć. Jesteśmy niezmiernie

wdzięczni wszystkim ludziom, którzy wsparli

nas kupując limitowaną edycję CD, nasz merchandise

czy nadchodzące winylowe wersje

albumu. Dzięki nim mogliśmy kontynuować

pracę nad nowym materiałem i odnaleźć utraconą

wiarę w ten zespół.

Myślisz że w dzisiejszych czasach młody

zespół grający w niszy klasycznego heavy

może odnieść sukces komercyjny? Przebić się

do mediów mainstreamowych albo stać się

źródłem zarobku muzyków?

Klasyczny heavy metal nie jest komercyjnym

gatunkiem jak na dzisiejsze standardy. I myślę,

że to jest w porządku. Czy chciałbyś zobaczyć

Eternal Champion występującego w

tym samym secie z Cardi B czy Kanyem

Westem? Wiem, że ja bym nie chciał. Więc,

jeśli zgodzimy się, aby utrzymać rzeczy w

obrębie społeczności heavy metalu i komercyjnego

sukcesu w jej obrębie, to tak - w zależności

od szczęścia, lokalizacji i tego, jak wiele

jesteś gotów poświęcić, jest szansa. Mała, ale

jest. To również sugeruje, że media głównego

nurtu są poza zasięgiem. Chyba, że jakiś zespół

postanowi spalić biblię albo mieć nagich

ludzi na scenie, bo broń Boże zobaczymy sutka,

a wtedy może będzie przerwa w dostawie

mainstreamowych mediów. Co do bycia głównym

źródłem dochodu, to nie. Bardzo niewiele

zespołów utrzymuje się z muzyki. I mówimy

tu o zespołach z przyzwoitą ekspozycją.

Nie o gigantach rocka i metalu.

HMP: Minęło 5 lat od Waszego ostatniego

wydawnictwa (splitu z Dexter Ward). Co

działo się przez ten czas w obozie Black Soul

Horde?

John Tsiakopoulos: Zespół był właściwie zawieszony

od 2016 lub 2017 roku. Ja i Jim,

którzy jesteśmy w zasadzie odpowiedzialni za

muzykę i teksty, trochę oddaliliśmy się od siebie

przez kilka lat. Obaj byliśmy zaangażowani

w inne projekty, które wymagały dużo

naszego czasu i wysiłku. To, plus codzienne

życie, praca i tym podobne rzeczy, które również

zbierają swoje żniwo spowodowało że zespół

pozostawał w oczekiwaniu. Ale w tym

czasie miałem już napisane utwory na "Land

Of Demise". A ponieważ jestem kimś kto lubi

doprowadzać sprawy do końca, chciałem nagrać

i skończyć album, i po prostu wypuścić go

na rynek, żeby ludzie mogli go posłuchać. Nienawidzę

mieć materiału, który siedzi w ciemności.

Chyba, że to gówno. W takim przypadku

po prostu go usuwam. Zadzwoniłem więc

do Jima, porozmawialiśmy o tym i zdecydowaliśmy

się nagrać album. I oto jesteśmy.

Foto: Black Soul Horde

Chciałbym żebyś opowiedział o zmianie

wytwórni. A dokładniej o nie kontynuowaniu

współpracy z No Remorse Records i wydaniu

"Land of Demise" oraz "A Lonely

Road" samodzielnie. Skąd taka decyzja?

To dość proste. No Remorse miało bardzo

napięty grafik wydawniczy. My z kolei byliśmy

gotowi na wydanie płyty. Niestety harmonogramy

się nie zgadzały i postanowiliśmy

działać na własną rękę. Nie jestem zbyt cierpliwy

jeśli chodzi o wydawanie nowej muzyki.

Uważam, że kiedy jest ona gotowa, musi się

ukazać. Myślę, że traci ona część swojej esencji

i energii, jeśli przegapisz to okno i będziesz

siedział nad nią miesiącami, aż zostanie

wydana. Do tego czasu ekscytacja powoli zanika.

Przynajmniej ja tak jestem skonstruowany.

Jim jest nieco spokojniejszy w takich

sprawach, podobnie jak Costas. "A Lonely

Road" było akustyczną interpretacją dwóch

piosenek z albumu. Nie był to nowy materiał,

ale raczej świeże i zupełnie inne podejście do

naszej muzyki. Myślę, że zawsze było przeznaczone

do wydania w formie cyfrowej.

Czy macie swoich ulubieńców wśród utworów

na "Land of Demise"? Do moich należy

"Stone Giants" - śmiem twierdzić że jesteście

autorami jednego z moich ulubionych

"otwieraczy płytowych" minionego roku - a

konkurencja była spora.

Wow, stary! To wiele znaczy! Dziękujemy!

"Stone Giants" to zdecydowanie mocna piosenka

i dlatego też wybraliśmy ją jako pierwsze

lyric video z albumu. Co do ulubionych

utworów, to każdy z nas ma swoje własne. Ja

mogę powiedzieć za siebie, że "Into the Badlands"

i "Soulships" są nieco wyżej w moich

preferencjach. Ale prawdę mówiąc, naprawdę

lubię cały album. A rzadkością, która zdarza

mi się raz na jakiś czas, jest to, że mogę go słuchać

jako fan, a nie jako facet, który go napisał,

nie mówiąc już o tym, że mogę go słuchać

w całości po nagraniu, zmiksowaniu i

zmasterowaniu. To dla mnie wyjątkowe.

132

BLACK SOUL HORDE


"Stone Giants" to też dobry przykład bardzo

ciekawie napisanego tekstu. Skąd czerpiecie

inspiracje? Czy oprócz literatury, filmów i

całego świata fantasy, tworzycie też własne

historie?

Tak, zdecydowanie. Szczególnie na tym albumie.

Jim jest odpowiedzialny za wszystkie teksty.

Na tym albumie czerpał inspirację z życia

w ogóle. Pojechał do Meteory, która jest

wspaniałym miejscem w Grecji, budzącym respekt

i zachwyt. Ogromne kamienie sięgające

dziesiątek metrów wysokości, a na szczytach

niektórych z nich znajdują się klasztory. Myślę,

że to właśnie tam wpadł na pomysł historii

tej piosenki. Widział te kamienie jako

części upadłych gigantów.

Bardzo szybko poszliście za ciosem publikując

EP "A Lonely Road". Czy planowaliście

to dużo wcześniej?

Nie, nie było żadnego planu. Ale wiecie, co się

mówi o bezczynnych rękach.

Skąd pojawił się pomysł na nowe aranżacje

"A Neverending Journey" i "The Frail And

The Weak"?

W tym czasie pracowałem nad własnym albumem

z akustycznymi i orkiestrowymi interpretacjami

piosenek, które napisałem dla

Speedblow, jednego z moich innych zespołów.

Wysłałem go Jimowi, wiesz, żeby zobaczyć

co myśli i pogadać o tym. Zażartował (a

może nie nie jestem zbyt pewny), że może

powinienem zrobić to samo z niektórymi piosenkami

z tego albumu. Pomyślałem, że czemu

nie? Podobało mi się "...Journey", a Jimowi

"...Frail", więc zrobiliśmy oba i pomyśleliśmy,

że wydamy je jako akustyczną EP-kę, darmową

dla wszystkich.

Czy zdecydujecie się na wydanie go w

formie fizycznej?

Byłoby super, gdybyśmy pewnego dnia mogli

wydać je na 7", ale obawiam się, że nie jest to

możliwe w przewidywalnej przyszłości. Jednak

los pozwolił, że oba utwory pojawią się

jako bonusowy materiał na specjalnej edycji

CD "Land Of Demise", która ukaże się pod

koniec kwietnia. Tak więc znaleźliśmy jakiś

kompromis.

Pozwolę sobie wejść na nostalgiczny w dzisiejszych

czasach temat - mianowicie koncerty

(śmiech) jak dotąd jednym z najbardziej

prestiżowych festiwali, w których udziałem

możecie się pochwalić jest Wasze rodzime

Up The Hammers. Jak wspominacie ten gig?

Mamy zarówno miłe, jak i pijackie wspomnienia.

Jeśli o nas chodzi, to Up the Hammers

jest jednym z najlepszych heavy metalowych

festiwali na świecie i byliśmy zaszczyceni, że

mogliśmy być jego częścią dwukrotnie, wśród

takich zespołów jak Angel Witch, Lonewolf,

Wretch i Storm Warrior. Dzielenie sceny z

Angel Witch było spełnieniem moich marzeń,

ponieważ był i nadal jest to jeden z moich

głównych wpływów przy pisaniu dla Black

Soul Horde. Prawdę mówiąc, występy na żywo

nie były w naszych planach, kiedy zabieraliśmy

się za ten album. Nigdy nie sądziliśmy,

że otrzyma on taki odzew, jaki otrzymał i

byliśmy raczej nastawieni na to, że po prostu

wydamy go i pójdziemy dalej. Ale teraz sprawy

mają się inaczej i były rozmowy o zrobieniu

kilku ekskluzywnych lub starannie wyselekcjonowanych

koncertów, jeśli i kiedy koncerty

powrócą.

Czy macie jakieś koncertowe marzenia?

Konkretny festiwal lub artystów u boku

których szczególnie chcielibyście wystąpić?

Keep It True byłoby spełnieniem marzeń.

Up The Hammers też jest na tej liście.

Artyści, z którymi chcielibyśmy wystąpić... O

rany. To nie jest łatwe. Cirith Ungol,

Helloween, Blind Guardian, The Night

Eternal, Enforcer, Unto Others to tylko niektóre

z opcji, które pierwsze przychodzą na

myśl. Ale lista jest ogromna.

W Waszym kraju macie cenione wytwórnie i

festiwale, zasłużone kapele, a do tego publiczność

bardzo entuzjastycznie nastawioną

na ten rodzaj grania. Myślę sobie, że chyba

niewiele jest krajów, w których fan tradycyjnego,

podziemnego heavy metalu mógłby

odnaleźć się lepiej niż w Grecji. Zgadzacie

się? Jak to wygląda z Waszej strony?

To prawda. Publiczność heavy metalowa w

Grecji jest bardzo oddana i wspiera zarówno

festiwale, jak i zespoły. Wiele innych krajów

jest również bardzo przychylnych temu gatunkowi,

ale fani Greccy czasami naprawdę

idą o krok dalej. Mimo to, bycie w greckim zespole

heavy metalowym nie oznacza automatycznie,

że będzie ci się dobrze powodzić.

Musisz pracować, udowodnić swoją wartość i

znosić przeszywające, osądzające spojrzenia

ludzi na ulicy za to, że nie jesteś normalny lub

- z metalowego punktu widzenia - za to, że

jesteś nowym dzieckiem na scenie.

Jak sądzisz, z czego to wynika? W czym tkwi

na przykład specyfika tak silnego kultu kapel

w stylu Manilla Road w Grecji?

Naprawdę nie potrafię powiedzieć. Może dlatego,

że nie mieliśmy okazji zobaczyć wielu

koncertów i zespołów w latach 80-tych, bo

wtedy wszystko było inaczej, teraz cenimy

sobie te wszystkie możliwości. Może to stało

się częścią DNA metalowca. Epiki zawsze dobrze

sobie tutaj radziły. Może ze względu na

rozbudowaną mitologię, którą mamy jako

kraj, element epicki jest bliższy naszemu

sercu.

Wasz kraj nie wydał jednak na świat zespołów,

które zdobyłyby rynek komercyjny,

choć fani podziemia z pewnością dobrze

znają i cenią takie nazwy jak Vavel czy

Northwind. Wymieńcie kilka - dajmy na to 5

- grup, które wg Was są najlepszymi i

najważniejszymi w historii heavy metalu

reprezentantami sceny Greckiej.

Tak. To dlatego, że kraj jako kraj nie wspiera

ciężkiej muzyki. Promocja i możliwości są tu

znikome. Przemysł muzyczny, kiedy jeszcze

był przemysłem, w Grecji zawsze szedł w

kierunku greckojęzycznych zespołów i muzyki

lub bardziej popowych i elektronicznych

stylów muzycznych. Plus tradycyjna muzyka

grecka. Wszystko co ciężkie było i nadal jest

undergroundem, a przynajmniej nie mainstreamem.

Niektóre zespoły, które przychodzą

mi do głowy i są reprezentantami naszego

gatunku to Spitfire, Vice Human, Battleroar,

Innerwish i Sarissa.

Będąc w temacie klasyków metalu, opowiedzcie

o swoich inspiracjach, które miały

największy wpływ na muzykę Black Soul

Horde - szczególnie w okresie, w którym

tworzyliście materiał na "Land of Demise".

Cóż, zawsze byłem fanem epickiego metalu i

power metalu. Uwielbiam też NWOBHM.

Więc zdecydowanie wczesny Blind Guardian

i Helloween, Angel Witch, Cirith Ungol,

Grim Reaper, może trochę Manowar, ale

także zespoły z nowej fali heavy metalu jak

Enforcer, White Wizzard i Holy Grail. Do

tego dochodzi Rage z okresu "Black in Mind"

i oczywiście Iron Maiden. To wszystko to tylko

kilka z wpływów, które pamiętam. Album

napisałem prawie 5 lat temu. Od tego czasu

kilka ciężarówek Jagermeistera i piwa również

zrobiło swoje.

Jakie są plany na przyszłość Black Soul

Horde? Chcecie ruszyć w trasę gdy sytuacja

epidemiczna się uspokoi? A może zaczynacie

pracę nad kolejną płytą?

Najbliższe plany obejmują wydanie "Land Of

Demise" na winylu oraz specjalną edycję CD,

która będzie zawierała również split EP, który

zrobiliśmy z Dexterem Wardem w 2015 roku,

akustyczną EP-kę "A Lonely Road" oraz

niepublikowany utwór z czasów "...Tales".

Chcemy zagrać kilka koncertów na żywo i mamy

nadzieję, że kiedy pandemia się skończy,

będziemy mogli to zrobić. Jeśli chodzi o nowy

album, będziecie pierwszymi, którzy się dowiedzą,

że skończyłem materiał na niego i że

powinniśmy rozpocząć nagrania w maju, jeśli

wszystko pójdzie dobrze. Ale to wszystko, co

mogę na razie powiedzieć. Bardzo tajemnicze,

prawda? (śmiech)

John, to wszystko ode mnie. Dziękuję Ci za

świetną rozmowę! Jakieś ostatnie słowa do

czytelników Heavy Metal Pages?

Dziękuję Ci za możliwość przeprowadzenia

tego wywiadu. Miałem wielką frajdę robiąc go.

Mówiąc w imieniu naszej trójki z Black Soul

Horde, życzymy Wam, abyście wszyscy byli

bezpieczni i zdrowi. Wytrzymaliśmy tę gównianą

burzę przez ponad rok i musimy ją przetrwać.

Mamy nadzieję, że zobaczymy Was na

jakimś koncercie lub festiwalu gdzieś w przyszłości.

Pozostańcie wierni sobie i słuchajcie

heavy metalu. Salute!

Piotr Jakóbczyk

Tłumaczenie Joanna Pietrzak

BLACK SOUL HORDE 133


Podróż w głąb brzmienia analogowego

Pomimo istnienia od 1989 roku (jak prawi Encyclopaedia Metallum),

Wizards of Hazards to zespół o którym prawdopodobnie nie mieliście szansy usłyszeć,

aż do minionego roku, gdy wydali debiutanckie EP "Blind Leads the Blind" i

długograja "End of Time". Panowie z Helsinek grają do bólu tradycyjny heavy/

doom metal, który na pewno przypadnie do gustu fanom Cathedral, Reverend

Bizarre czy oczywiście Black Sabbath. Zachęcam do zapoznania się, bo mam

wrażenie że ten materiał trochę przepadł w istnej klęsce urodzaju, z którą mamy

do czynienia w ostatnich latach - a szkoda. O tworzeniu nastroju przez oprawę

sceniczną, sile analogowego brzmienia i różnorodności inspiracji muzycznych

opowiedział mi frontman grupy - Ville Willman.

waliśmy i tworzyliśmy piosenki jako trio. Ale

projekt Wizard wciąż żył i po tym, jak Amir

dołączył kilka lat temu, zaczął nabierać kształtu.

Potem wszystko potoczyło się dość szybko.

Zdecydowaliśmy o zmianie nazwy, ponieważ

dookoła było zbyt wielu "czarnych czarodziejów".

Nie chcieliśmy aby nas mylono lub oskarżano

o kopiowanie kogokolwiek. Pomysł wejścia

do studia stał się bardzo kuszący. Dowiedzieliśmy

się, że Astia-studio w Lappeenranta

w Finlandii oferuje usługi w zakresie nagrań

magnetofonowych i skontaktowaliśmy się z

Anssi Kippo, który następnie poprowadził nas

w niesamowitą podróż w głąb brzmienia analogowego.

Anssi prowadził badania uniwersyteckie

na temat tego, jak dźwięk analogowy

może wpływać na ludzi. Byliśmy pod ogromnym

wrażeniem tego, co ten dźwięk może zrobić

w porównaniu do nagrań cyfrowych. Potem

pojawił się Jaakko Tarvainen i oto jesteśmy -

z nowym wydawnictwem pod flagą Inverse

Records.

i Iron Maiden, rządzących światem muzycznym

między innymi dzięki ogromnym scenografiom.

Kiedy tworzysz muzykę z pewnym

skupieniem, starasz się przekazać słuchaczom

odpowiedni nastrój i jest to łatwe dzięki książeczkom

z albumami lub zdjęciom na stronach

internetowych. Ale jeśli chodzi o występy na

żywo, uważamy, że powinno być też coś dla

oka, co wprawi ludzi w taki nastrój. Oczywiście

możemy występować w koszulkach i to też

robiliśmy, ale jest fajniej, gdy włożysz trochę

wysiłku w koncert na żywo. Uważamy, że publiczność

również doceni ten mały wysiłek - albo

się pośmieją. Nie ma to znaczenia, dopóki

ludziom się to podoba. A tak między nami -

tajemnica polega na tym, że pośpiesznie zamówiliśmy

te sukienki z imprezowego sklepu

internetowego na cholernie gorący letni koncert,

ale jakoś udało nam się zagrać w tym całym

pocie. Więc każdy może zdecydować, czy

stroje są dla mnichów, druidów czy rycerzy, o

ile pamiętają, że jesteśmy Czarodziejami.

HMP: Historia waszego zespołu sięga schyłku

lat 80. i nazwy Black Wizard. Działaliście

pod nią ćwierć wieku, a jednak trudno znaleźć

o niej jakiekolwiek informacje. Opowiedzcie

co nieco o tym czasie działalności.

Ville Willman: To prawda, jako Black Wizard

nie byliśmy zbytnio aktywni we wcześniejszych

latach. Koniec lat 80' i lata 90' upłynęły

nam na jammowaniu i komponowaniu

piosenek dla przyjemności. Około roku 2000

nagraliśmy na demo kilka utworów aby określić

kierunek, w którym chcielibyśmy podążać.

Jednak każdy miał wtedy swoje własne sprawy,

rodziny, kariery i inne projekty muzyczne, a

czas po prostu płynął. Od czasu do czasu zagraliśmy

kilka koncertów ale głównie jammo-

A jak to się stało że powstało Wizards of

Hazards?

Nagraliśmy piosenkę "Wizards of Hazards" i

stwierdziliśmy, że taka nazwa pozwoliłaby na

zachowanie tożsamości zespołu, a jednocześnie

nie byłaby mylona z innymi zespołami.

Do tego zawsze są jakieś szalone zagrożenia

(ang. hazards - zagrożenia - przyp. red.) kiedy

jesteśmy w trasie, więc uznaliśmy, że nazwa

powinna odzwierciedlać również tę stronę zespołu

(śmiech).

Foto: Wizards Of Hazards

Mam parę pytań co do Waszego wizerunku.

Zacznijmy od logo. Czym jest ten enigmatyczny

symbol?

Zostało wyrwane z logo Volkswagena

(śmiech). Nie, oczywiście żartuję. Logo zostało

ukształtowane z alchemicznego symbolu

arsenu tak, że wraz z cieniem tworzy literę W.

Nasz basista ma oko do tego rodzaju wizualnych

rzeczy - zrobił także okładki naszych albumów

i strony internetowe.

Na scenie zakładacie habity zakonne. A może

to błędne skojarzenie i jesteście pogańskimi

druidami?

Dorastaliśmy w erze takich zespołów jak Kiss

Opisujecie swoją muzykę, jako inspirowaną

wpływami hard rocka i heavy metalu lat 70-

tych, 80-tych i 90-tych. To bardzo szerokie

pojęcia. Moglibyście powiedzieć coś bardziej

szczegółowego o Waszych inspiracjach?

Z lat 70-tych można wymienić tych wielkich,

do których odwołują się wszyscy. Z lat 80-tych

lista też jest całkiem łatwa do ułożenia. Jeśli

chodzi o lata 90. to już trudniej jest powiedzieć,

który rodzaj muzyki był dla nas inspirujący,

ponieważ przechodziliśmy od heavy do

thrash, death i black metalu, grindcore'a i industrial

metalu, a nawet przez okres punka.

Niemniej wytyczną dla Wizards Of Hazards

zawsze były nagrania z epoki analogowej, kiedy

sam album był arcydziełem, dziełem sztuki,

które można było odkrywać godzinami. Obecnie

wydaje się, że na przykład teksty nie mają

znaczenia, ponieważ nikt nie ma czasu, aby ich

naprawdę słuchać. To smutne i wcale nie tak

dalekie od prawdy.

Podobno utwory na "End of Time" powstawały

na przestrzeni dwóch różnych stuleci.

Trudno w to uwierzyć, bo album brzmi bardzo

spójnie. Uchylcie więc rąbka tajemnicy -

które z utworów należą do poprzedniego, a

które do obecnego stulecia?

Cóż, większość piosenek na "End of Time" została

napisana w latach 2000-2010. Jedynie

"Boots of Lead" pochodzi z lat 90-tych, ze starych

rzeczy, które nadal mamy i miejmy nadzieję,

że pewnego dnia je nagramy. "Horn of

Plenty" i "Stoning" powstały kilka lat temu, ale

nie są to najnowsze utwory, jakie mamy. W zasadzie

wszystko na tym albumie można uznać

za raczej stare.

134

WIZAEDS OF HAZARDS


Więc można ten album potraktować jako

kompilację utworów wymyślonych na przestrzeni

lat, a ostatecznie zaaranżowanych

tuz przed jego nagraniem?

Tak, można tak powiedzieć. Oczywiście na

próbach przed wejściem do studia coś dodawaliśmy,

czasem ucinaliśmy niektóre fragmenty,

ale piosenki są głównie w takiej formie, w

jakiej zostały skomponowane lata temu.

Po raz kolejny odniosę się do Waszego opisu

płyty, a dokładniej jej tekstów. Piszecie że:

"Historie stojące za tekstami są inspirowane

starymi wierzeniami i opowieściami z mrocznych

czasów" . Z jakich konkretnie historii

czerpaliście natchnienie pisząc teksty?

W końcu ktoś zaczął wczytywać się w teksty,

dzięki za to! Och, ciężko jest wskazać którykolwiek

konkretny. Możesz nas zapytać, czy

to Kalevala, a my odpowiemy, że tak. Możesz

zapytać, czy inspirują nas teksty innych zespołów,

a powiemy, że tak. Możesz zapytać, czy

to pochodzi ze średniowiecznych pism, filmów

Nordic Noir, poezji Roberta Burnsa czy z samego

życia, a odpowiedź pozostaje ta sama. Z

pewnością można znaleźć proste odniesienia

do starych historii, takich jak Don Kichot,

Alicja w Krainie Czarów i Flecista z

Hamelin, ale nie ma jednego konkretnego.

Intryguje mnie szczególnie "Children of the

Damned", które zdaje się nawiązywać do tematów

chrześcijańskiej eschatologii.

Oprócz nazwy sama piosenka nie ma żadnego

związku z Biblią czy chrześcijaństwem. Jest to

po prostu taka pobudka skierowana do nas

wszystkich w zachodniej cywilizacji, aby otworzyć

oczy na cierpienia dzieci na całym świecie.

Żyjemy w bańce, w której łatwo zapomnieć, że

nie każdy z nas ma tyle szczęścia…

Przechodząc do warstwy muzycznej, muszę

przyznać, że "End of Time" to bardzo wciągający

materiał. Jak na doom metal to po pierwsze

bardzo chwytliwe, a po drugie na swój

sposób… "wesołe" kompozycje. Poczytuję to

jako zaletę tego albumu. Czy taki był cel?

Nie mogę powiedzieć, że to był cel. Próbowaliśmy

uchwycić nasze brzmienie na żywo, energię

i atmosferę, która nas otacza zawsze gdy

gramy razem. Jesteśmy bardzo, bardzo zadowoleni

ze sposobu, w jaki zrobił to Anssi Kippo

- po prostu cholernie doskonale. Jeśli daje ci

to poczucie radości, też w tym jesteś!

Czy czujecie się jeszcze jak debiutanci? Macie

za sobą konkretne doświadczenie jako muzycy,

a jednak trudno mówić o jakiejś rozpoznawalności

w kontekście Black Wizard.

Tak, jako zespół jesteśmy debiutantami i jest

to trochę dziwne, ale z drugiej strony też odświeżające.

Przez lata wszyscy robili mniejsze

lub większe rzeczy przy innych projektach, ale

wydaje się, że ta saga dopiero się zaczęła. Mamy

dużo materiału czekającego na włączenie

do naszego repertuaru i miejmy nadzieję, że

dostaniemy nowe szanse, aby zagrać go na płytach,

a także na scenie.

Tradycyjny doom ma się obecnie całkiem nieźle.

Jesteście na bieżąco z tą sceną? Słuchacie

nowości?

Słuchamy wszelkiego rodzaju zespołów, chociaż

głównie tych starszych, i nie ograniczamy

się do żadnej sceny. Na przykład u naszego gitarzysty

goszczą teraz płyty winylowe kilku

Szwedów, takich jak nowszy Candlemass,

Witchcraft i Horisont, a regularnie od czasu

Foto: Wizards Of Hazards

do czasu bywa tam The Sword i Kadavar, a

nawet Wolfmother. Najczęściej jednak są to

stare rzeczy z lat 70. i 80. Ciekawie było zobaczyć,

z jakimi zespołami były powiązane

"End of Time" i "Blind Leads The Blind"

(EP), zanim się ukazały. Miło widzieć, że więcej

zespołów ponownie wydaje winyle, mam

nadzieję, że my zrobimy to również w najbliższej

przyszłości.

Być może znacie polski zespół Evangelist?

Łączy Was całkiem sporo. Też grają doom

metal, są bardzo tajemniczy, a na swoich

rzadkich koncertach ubierają zakonne habity.

Do tego podobnie jak Wy, wypuścili w tym

roku bardzo dobrą płytę!

Szczerze mówiąc, musiałem ich wygooglować i

można było znaleźć prawdziwą armię "ewangelistów",

dopóki nie doszedłem do tych właściwych...

Wysłuchałem i mam wielki szacunek

dla chłopaków za ich muzykę i nastawienie!

Może któregoś dnia pojedziemy w trasę po

Polsce w naszych trzepoczących płaszczach…

Ville, muszę Cię spytać o Twoje inspiracje

wokalne. A to dlatego że momentami mam

wrażenie jakby w zespole Wizards of Hazards

śpiewał Blaze Bayley z Iron Maiden!

Nie zdziwiłoby mnie gdybym nie był pierwszym

który wpadł na takie porównanie.

Prawidłowo, nie jesteś pierwszym który to wymyślił,

chociaż były porównania do wszelkiego

rodzaju mistrzów wokalnych, co zaskakuje i

zawstydza mnie. Podobieństwo do Blaze'a to

szczęśliwy zbieg okoliczności, ponieważ tak

naprawdę nie słuchałem zbyt często jego utworów.

Jeśli chodzi o inne inspiracje wokalne, to

są dziesiątki wspaniałych wokalistów z różnych

gatunków, których uwielbiam słuchać i

którzy mnie zainspirowali. Oprócz oczywistych,

takich jak Ozzy, Dio i Gillan, jest też

na przykład Tom Jones, Shirley Bassey i

Marvin Gaye. Jednak jeśli chodzi o Wizards

Of Hazards, nie chcę brzmieć jak ktokolwiek

inny: chodzi tylko o to, co wydobywa ze mnie

muzyka i jak lubi śpiewać ukryty we mnie Czarodziej.

Jakie plany na przyszłość? Praca nad kolejną

płytą? Trasa koncertowa? Ten cholerny Covid

musi się przecież w końcu uspokoić.

(śmiech)

W najbliższej przyszłości planujemy ponownie

udać się do studia, aby nagrać więcej oldschoolowej

ciężkiej muzyki, która czeka w naszych

szufladach: jest tam dużo nowego i starego

materiału - nieskończenie wiele dobra. A

potem kto wie, co przyniesie przyszłość; będziemy

mieć otwarty umysł i grać dla tych,

którzy lubią to co oferujemy.

Wielkie dzięki za interesującą rozmowę -

ostatnie słowa na zakończenie?

Rock on hard and stay healthy!

Piotr Jakóbczyk

SHES OF ARES 135


HMP: Nieźle musiałem się naszukać, nim

trafiłem na wasz zespół w sieci - wygląda na

to, że wśród thrashowych kapel z USA nazwa

Monarch była i jest dość popularna?

Casey Trask: Właściwie nie natknęliśmy się

na żaden thrashmetalowy zespół o tej samej

nazwie. Jest za to zespół doomowy z Francji i

psychodeliczno-rockowy z naszego miasta San

Diego w Kalifornii. Na pewno wyróżniają nas

muzyka i oprawa wizualna, poza tym nigdy się

tym nie martwiliśmy, wszystkim życzymy powodzenia

i sukcesów.

Nie obawiacie się, że wybór akurat tego

szyldu nieco was ograniczy, bo ludzie będą

najzwyczajniej w świecie mylić wasz zespół

Czekając na zielone światło

Monarch byli na fali wznoszącej,

mieli plany i nadzieje na ich realizację,

ale od marca ubiegłego roku

są w takiej sytuacji co niezliczone

rzesze muzyków z całego świata.

Dobrze przynajmniej, że przed

pierwszym lockdownem zdołali niemal

w całości nagrać drugi album "Future Shock", by później już tylko ten materiał

dopracować. Gitarzysta Casey Trask nie bez powodu ma podstawy do optymizmu,

bo ta płyta faktycznie może być dla Monarch punktem zwrotnym.

Cóż, większość z nas była w tym czasie w

liceum, a zespół tak naprawdę zaczął działać

kilka lat wcześniej, kiedy mieliśmy 15 lat. Byliśmy

po prostu niezorganizowanymi dzieciakami,

którzy rozstali się na kilka lat po tym,

jak nasz ówczesny gitarzysta/wokalista Aaron

Chipp-Miller opuścił grupę. W tamtych czasach

pojawiło się wiele pomysłów na pierwszy

album, ale kiedy się rozstaliśmy, po prostu

wszystko zostało wstrzymane. Zespół nie

był niczym poważnym, dopóki znów się nie

spotkaliśmy i zaczęliśmy współpracę z

niesamowicie utalentowanym gitarzystą/wokalistą

Mattem Smithem. Zebraliśmy kompozycje,

które mieliśmy z dawnych czasów,

każda z nich została nieco zmodyfikowana

nam to świetny pomysł na to, co musimy zrobić

w następnym roku i udało się.

Udział w Wacken Metal Battle USA chyba

sporo wam dał w sensie popularności, szczególnie

wśród tych najbardziej aktywnych fanów

metalu, chodzących na koncerty i kupujących

płyty, czego nie można przecenić?

Tak to było więcej, niż mogliśmy sobie kiedykolwiek

wymarzyć. Jesteśmy bardzo wdzięczni,

że dano nam tę szansę. Prawdopodobnie

zyskaliśmy setki, jeśli nie tysiące nowych

fanów i po prostu mogliśmy grać te kawałki, w

które włożyliśmy tak wiele, dla tak licznych,

nowych ludzi. Nic nie może tego zastąpić.

Zespołów metalowych jest tyle, że naprawdę

trudno je zliczyć, więc każda szansa

szerszej promocji jest dla nieznanej grupy na

wagę złota?

Tak, nawet nie próbowałbym policzyć ich

wszystkich (śmiech). Sama liczba zespołów na

Wacken 2019 była niesamowita. Mieli tam

ogromne tablice z harmonogramem, gdzie

były dosłownie setki zespołów. Ale jeśli wtedy

ktoś po raz pierwszy usłyszał naszą muzykę,

to już był sukces. To jakbyśmy znaleźli największą

sieć, na jaką byłoby nas stać i zamieścili

w niej informacje o naszej muzyce, która

pocztą pantoflową rozejdzie się po niej całej,

dzięki czemu ludzie, jak przypadnie im do gustu,

zaakceptują ją.

z tymi innymi, nawet jeśli już nie grają?

Nasza nazwa została wybrana bardzo dawno

temu przez członków, których już nie ma w

zespole. Nadal są dobrymi przyjaciółmi, ale

myślę, że to tylko flaga, którą niesiemy i to z

dumą. Według mnie jest tak wiele zespołów,

nazw i ludzi na świecie, że w pewnym momencie

możesz mieć taką samą nazwę lub pomysł,

jaki miał już wcześniej ktoś inny. Za to liczy

się to, co z tym zrobisz, jaką nadasz wyjątkowość

swojej muzyce. Jedno słowo może znaczyć

wiele rzeczy dla różnych ludzi.

Powstaliście w roku 2008, zapewne na ówczesnej

powrotnej fali popularności thrashu,

ale werwy starczyło wam wtedy tylko na EP

"Dawn To Night" - granie w innych zespołach

było bardziej absorbujące, Monarch był

początkowo tylko takim niezobowiązującym

projektem?

oraz dostroiliśmy gitary nieco niżej.

Foto: Monarch

W ostatnich latach ta sytuacja uległa jednak

zmianie: debiutancki album "Go Forth...

Slaughter", zwycięstwo w Wacken Metal

Battle USA 2019 - czasem bywa tak, że pewne

sprawy muszą poczekać, ale kiedy już

się za nie zabierzemy, to efekty potrafią zadziwić?

Tak, byliśmy absolutnie podekscytowani tym,

że wygraliśmy Wacken Metal Battle USA.

W tamtym czasie "Go Forth... Slaughter" był

naszym jedynym krążkiem, ale byliśmy mocno

zaangażowani w pisanie następnego albumu,

więc tak właściwie inne utwory zdobyły

nam ten tytuł: kompozycje, których ludzie

jeszcze nie słyszeli, co było naprawdę fajne.

Braliśmy udział w tym konkursie już rok

wcześniej i awansowaliśmy do drugiej rundy,

ale to nie był nasz czas. Jednak przyniosło

Mogliście więc spoglądać w przyszłość z pewnym

optymizmem, bo pracowaliście już

nad drugim albumem "Future Shock". Marzec

2020 roku zmienił jednak wszystko - to

był ogromny cios dla całego świata, muzyki

metalowej również, ale nie załamaliście się,

kontynuowaliście prace nad nową płytą?

Do tego czasu album był już prawie nagrany.

Straciliśmy wtedy naszego basistę Alexa Pickarda,

ale mogliśmy ponownie nagrać partie,

które potrzebowaliśmy w naszych domowych

studiach i wysłać całość bezpośrednio do

Seana Tolleya z Clarity Recordings w El

Cajon w Kalifornii. Od tamtej pory było to

tylko tam i z powrotem, z miksami i wszystkimi

drobniejszymi szczegółami, więc nie było

potrzeby dalszej pracy w studiu.

Najgorsze w tej sytuacji byłoby chyba odpuścić,

dać sobie na wstrzymanie, co akurat

dla Monarch mogłoby być ogromnym ciosem,

bo na coś takiego może pozwolić sobie

grupa już znana, z dużą bazą fanów, etc.?

Cóż, wszyscy jesteśmy dość dobrymi przyjaciółmi,

zwykle widujemy się codziennie. Kilku

z nas pracuje nawet razem w szkole muzycznej,

więc zachowujemy ostrożność podczas

prób, dzięki czemu wszyscy jesteśmy zdrowi.

Na pewno nie ma odpoczynku; aktualnie pracujemy

z naszym nowym basistą Gabe Mendezem

nad naszym starszym repertuarem, a

także nad kilkoma nowymi kompozycjami.

Pandemia nie utrudniła wam więc rejestrowania

"Future Shock", obyło się bez problemów,

udało się ze wszystkim wstrzelić pomiędzy

kolejne lockdowny?

Byliśmy już w punkcie, w którym praktycznie

skończyliśmy nagrywanie, ale nawet teraz

możesz nagrać dźwięk studyjnej jakości w

swoim domu. Nagranie perkusji było najtrudniejsze,

ale zadbaliśmy o to w pierwszej kolejności,

zanim to wszystko się wydarzyło. W

136

MONARCH


rzeczywistości trudniej byłoby się spotkać,

gdy nie było pandemii, ponieważ mieliśmy

napięty harmonogram pracy, moglibyśmy

wchodzić do studia i nagrywać tylko w weekendy.

Praca zdalna jest, zdaje się, czymś, do czego

będziemy musieli w najbliższych latach

przyzwyczaić się, nie tylko w kontekście

muzyki. Jasne, da się to wszystko ogarnąć,

trudno jednak funkcjonuje się w takiej sytuacji

zespołowi, pozbawionemu nie tylko

możliwości koncertowania, ale też przeprowadzania

prób?

Wszyscy wciąż się spotykamy, staramy się też

spotykać na próbach, mniej więcej raz w tygodniu.

Trzymamy się na dystans, ale brak koncertów

to zdecydowanie coś, do czego można

się przyzwyczaić. Myślę, że ostatecznie wszystkim

wyjdzie to na dobre. Ludzie będą tęsknić

za występami, a my będziemy tęsknić za graniem,

ale to przyniesie nowy głód i da nam

czas, aby usiąść na sekundę i zaakceptować to,

że wszystko jest poza naszą kontrolą oraz znaleźć

sposób, aby jak najlepiej wykorzystać

nasz czas.

Kiedy ostatni raz graliście na żywo i jak myślisz,

ile potrwa ta sytuacja, że znowu będziecie

znowu mogli stanąć na scenie i dać

czadu?

Właściwie jesteśmy w stanie zagrać kilka małych

prywatnych imprez, co zapewniłoby nam

świeżość. Dorzucimy też fajne covery, żeby

zobaczyć, co możemy z nimi zrobić, a mogą to

być "Detroit Rock City" i "I Stole Your Love"

Kiss, "Fast As A Shark" Accept, "Welcome

Home" King Diamond, "Ram It Down" Judas

Priest, "Shattered" Pantery, "Moonchild" i

"The Clairvoyant" Iron Maiden. Któregoś

dnia chcielibyśmy wydać album z coverami,

może to być dla każdego coś fajnego, na co

czekamy, a dla nas będzie świetną zabawą.

Trudno powiedzieć, kiedy znowu będziemy

mogli grać prawdziwe koncerty, myślę, że wielu

ludzi odpowiedzialnych za kluby jest teraz

przestraszonych i nie winię ich za to. Jestem

pewien, że chcą się otworzyć, ale ich odpowiedzialność

za koncert oraz za bezpieczeństwo

uczestników jest prawdopodobnie o wiele

większa. Chcę wrócić go grania, ale przede

wszystkim chcę, żebyśmy wszyscy byli zdrowi.

Pewnie tęsknicie za tym podwójnie, tym bardziej,

że "Future Shock" to materiał stworzony

do prezentacji na żywo?

Cóż, zabawne jest to, że gramy te kawałki na

żywo od kilku lat. Myślę, że zanim będziemy

gotowi do powrotu i zagrania koncertu, będziemy

mieli kilka kolejnych nowych utworów

do zagrania. Zawsze staramy się utrzymywać

tempo i dążyć do wspólnego celu. Fajnie jest

mieć do wyboru kilka kompozycji więcej, ale

myślę, że wszyscy tylko czekamy na zielone

światło aby ruszyć z występami.

Wielu muzyków twierdzi, że nagrywanie

płyt jest OK, lubią to, ale jednak dopiero

możliwość koncertowania z nowym materiałem

daje im najwięcej frajdy. Teraz nie ma

o tym mowy, a tak, jak można sobie wyobrazić

koncert muzyki klasycznej czy jazzowy

z rygorami, dystansem i z miejscami

siedzącymi, to już metalowy nie bardzo - nie

masz poczucia, że metal został przez pandemię

odcięty od swej esencji, życiodajnych korzeni?

Foto: Monarch

Zawsze myślałem, że nagrywanie jest naprawdę

fajne, to jak malowanie obrazu: próbujesz

nadać mu porządek, ale zachowujesz charakter

i osobowość, o ile dobrze znasz swoje

utwory. Perfekcyjne wykonywanie niektórych

riffów przez Matta podczas nagrań staje się

męczące, ale on sprawia, że jestem lepszy jako

muzyk (śmiech). Społeczność jest zdecydowanie

największą atrakcją w metalowej kulturze

i tak, jesteśmy teraz odcięci od grania, ale

wszyscy cierpimy razem. Jednak internet trzyma

nas wszystkich zjednoczonych i czekających.

Śledzę świetne grupy na Facebooku, na

których ludzie nieustannie dzielą się nowymi

zespołami. I o ile potrafisz przesiewać całe ich

ego i negatywne nastawienie, znajdziesz tam

kilku niesamowitych ludzi i zespołów, które są

po prostu w to zaangażowane z miłości do

metalu. Jestem dumny z bycia częścią tej społeczności.

"Future Shock" to wasze kolejne samodzielne

wydawnictwo - nie szukaliście wydawcy,

chcecie być dla siebie i sterem, i okrętem,

decydować samodzielnie o wszystkim?

Na razie wydaje nam się, że poradzimy sobie

z większością ciężkich obowiązków; po prostu

nie natknęliśmy się na ofertę, która byłaby dla

nas wyjątkowa. Chcemy mieć pewność, że jeśli

nawiążemy z kimś profesjonalną relację wymagającą

naszej ciężkiej pracy, będzie to koniec

końców korzystne dla obu stron.

Słyszy się jednak, że wsparcie wydawcy pozwala

dotrzeć do liczniejszych odbiorców,

zapewnia lepszą promocję - dacie radę wypromować

się sami?

Zwróciliśmy się do Asher Media o pomoc w

promocji nowego albumu i to wyszło nam bardzo

dobrze, wieści o nas z pewnością rozprzestrzeniły

się. Spotkaliśmy Johna Ashera w

Niemczech na festiwalu w Wacken, tam wyraził

zainteresowanie pomocą w promocji naszej

płyty. Wcześniej pomógł naszym znajomym,

którzy potwierdzili, że jest świetny w

tym co robi, więc jesteśmy wdzięczni za pomoc,

jakiej nam udzielił. Zobaczymy, co stanie

się po wydaniu płyty, mieliśmy kilka innych

ofert, ale to jest coś, o czym wszyscy będziemy

musieli porozmawiać, gdy nadejdzie

właściwy czas.

Wydacie ten album również na winylu - chyba

nie tylko dlatego, że warto w 12" formacie

wyeksponować okładkę, autorstwa Marca

Sasso?

O matko, tak, chcę tę okładkę na dwunastu

calach (śmiech). Oczywiście niesamowite

dzieło Marca Sasso będzie wyglądało doskonale

na winylu, ale myślę, że bylibyśmy głupcami,

gdybyśmy w dzisiejszych czasach nie

zrobili wersji winylowej, a to z powodu ogromnego

odrodzenia się ich popularności, nie

wspominając o doskonałej jakości dźwięku.

Nasi kumple z Glory Or Death Records pomogli

nam w ich wydaniu.

Skoro Marc pracował wcześniej dla Cage, to

wasz kontakt był ułatwiony, a fakt, że ma

też na koncie współpracę z Dio czy Halfordem,

tym bardziej was rajcuje?

Tak, spotkałem Marca kilka razy w Nowym

Jorku, gdzie mieszka, podczas trasy koncertowej

z innymi zespołami, w których gram,

Cage i The Three Tremors. Jest fajnym, normalnym

gościem i wszystko, co wymyśla, jest

po prostu niesamowite. Tak naprawdę nie

mieliśmy nawet żadnych poprawek; pierwszą

rzeczą, którą wysłał, było to, co widzicie na

okładce. Po prostu od razu powiedzieliśmy:

"To wszystko!". Zatrudniliśmy również Stana

Deckera, który pracował dla Ross The Bossa

i chyba Primal Fear. Zleciliśmy mu wykonanie

zabójczego projektu koszulki "Sonic Reaper".

Bardzo podoba mi się to, co robi z kolorem.

Co więc planujecie na najbliższe miesiące,

żeby o Monarch i "Future Shock" usłyszało

jak najwięcej fanów metalu?

Codziennie docieram do nowych fanów, wysyłając

im muzykę i wchodząc z nimi w interakcję.

Spróbujemy również nagrać materiał

wideo. To naprawdę inspirujące, to co robią

teraz niektóre zespoły, kiedy nie mogą grać na

żywo. Nasi przyjaciele z Immortal Guardian

są mistrzami w promocjach wideo. Mamy zaplanowane

wideo, które wkrótce wyjdzie w

momencie ukazania się nowego albumu i szczerze

mówiąc, po prostu nie możemy się doczekać,

aż wszyscy usłyszą cały album. Tak

ciężko pracowaliśmy nad tymi utworami i

mieliśmy mnóstwo frajdy z ich tworzenia, dlatego

fajnie będzie dzielić się nimi z każdym,

kto będzie chciał ich posłuchać.

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,

Joanna Pietrzak

MONARCH 137


Odpowiednia nazwa

Po wydaniu debiutanckiego albumu thrashers z Insane trochę zwolnili

obroty, ale pandemia zmotywowała ich do intensywniejszej pracy. Jej efektem jest

udany album "Victims", potwierdzający, że Szwecja nie tylko tradycyjnym czy

death metalem stoi. Odpowiadają gitarzysta Erik i śpiewajacy gitarzysta Gustaf.

138

HMP: Zakładając zespół kilkanaście lat temu

nawet nie mogliście przypuszczać, że jego

nazwa - bardzo popularna wśród metalowców,

bo Insane mieliśmy w latach 90. i w

Polsce - stanie się jeszcze bardziej aktualna

w odniesieniu do obecnych, szalonych czasów?

Insane: Jeśli chodzi o nazwę… Nie, szczerze

mówiąc, nie mieliśmy pojęcia, jak idealnie Insane

pasuje do tego świata. Właściwie ma to

znaczenie w większości aspektów naszego życia,

także w okresie przedpandemicznym. Nowa

era zimnej wojny, trwająca między Wschodem

a Zachodem i niekończące się wojny

wstrząsające naszym światem oraz coraz bardziej

widoczne zagrożenie globalną katastrofą

z powodu problemów środowiskowych, broni

jądrowej, metalcore'u lub Donalda Trumpa...

Tak, Insane całkiem dobrze pasuje do naszego

współczesnego świata. Może podobnie myślały

inne zespoły o tej samej nazwie?

INSANE

Myślisz, że pandemia koronawirusa nie dość,

że przewartościuje wszystko, to stanie się

początkiem czegoś nowego, również w branży

muzycznej, którą już teraz widzimy w

wersji, której jeszcze rok temu sobie nie wyobrażaliśmy?

Świat bez koncertów? Niemożliwe!

A tu proszę, nie tylko możliwe, ale i

boleśnie realne?

To dość trudne pytanie. Wydaje mi się, że

niektóre zespoły będą częściej transmitować

występy na żywo itp., a może też będzie więcej

streamowanych koncertów, nawet jeśli będziemy

mogli znowu grać na żywo. Myślę też,

że większość ludzi jest naprawdę zirytowana i

dotknięta obecną sytuacją, co doprowadzi do

jeszcze bardziej prawdziwych koncertów i

miejmy nadzieję, że dzięki temu pozyskamy

jeszcze bardziej oddaną publiczność chodzącą

na koncerty. Przynajmniej przez kilka pierwszych

lat, zanim ludzie znów się nie rozleniwią.

Ale mogę być niewłaściwą osobą by to

oceniać, ponieważ tak naprawdę nie przejmowałem

się transmisjami na żywo i takimi rzeczami,

nie jestem więc na bieżąco z tym tematem.

Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że koncertowe

życie jak najszybciej wróci do normy,

a jeśli "pandemiczny" sposób rozpowszechniania

muzyki zniknie, to nic nie się nie stanie.

Należy również wziąć pod uwagę fakt, że sto

Foto: Insane

lat temu świat cierpiał na grypę hiszpankę. W

końcu świat tak naprawdę nie zmienił się tak

bardzo z powodu tej pandemii, więc może za

kilka lat ten cały covidowy też szum zniknie,

kto wie?

Sam uzmysłowiłem to sobie jakoś pod koniec

marca ubiegłego roku, kiedy okazało się, że

pierwszy lockdown na pewno nie będzie

ostatnim i nie ma najmniejszych szans, że po

dwóch tygodniach wrócimy do świata, jak

znaliśmy wcześniej. Miałeś podobnie, czy w

twoim przypadku wyglądało to inaczej?

Mam podobne odczucia. Minęło trochę czasu,

zanim zdałem sobie sprawę, jak naprawdę zła

jest sytuacja. Byłem całkowicie pewien, że możemy

planować koncerty na jesień 2020 roku.

Ale kiedy dotarło do mnie, że tak nie jest, popadłem

w depresję. Było to również blisko

końca nagrań "Victims", więc nie mieliśmy w

ogóle nic zaplanowanego, co było naprawdę

smutne. Nie mieszkamy w tych samych miastach,

więc kiedy nie mamy planów, rzadko

się spotykamy. Właściwie jedynie raz zebraliśmy

wszystkich, aby zrobić małą uroczystość z

okazji wydania "Victims". Było to kilka tygodni

temu i po raz pierwszy od września 2020

roku.

Plusem w waszej sytuacji było i jest jednak

to, że możecie w takiej sytuacji zająć się pisaniem

i komponowaniem - mogło być i tak,

że "Victims" właśnie by się nie ukazała, gdyby

nie pandemia, skoro od premiery debiutanckiego

albumu "Evil" minęło pięć lat, bo nieoczekiwanie

zyskaliście więcej czasu, który

skwapliwie wykorzystaliście?

To częściowo prawda. Mieliśmy bardzo mało

zabukowanych koncertów na ubiegły rok i zaplanowaliśmy

nagrać album w ciągu 12 miesięcy.

Na początku były pewne problemy z

lockdownem, który opóźniał proces pisania,

ale kiedy faktycznie zebraliśmy się razem, pracowaliśmy

naprawdę ciężko przez kilka miesięcy,

a potem jesienią weszliśmy do studia.

Więc fakt, że nie graliśmy żadnych koncertów,

ułatwił nam to, żeby mieć czas na próby

i pisanie nowych utworów, ale myślę, że i tak

byśmy to nagrali. Miejmy nadzieję, że nagranie

i wydanie następnego albumu nie zajmie

nam więcej niż pięć lat.

Wraz z wiekiem trudno więc wykrzesać w

sobie ten entuzjazm nastolatka, dla którego

pierwsze demo było niewyobrażalnym osiągnięciem,

ale wciąż próbujecie, bo muzyka

jest dla was wciąż bardzo ważna?

W pewnym sensie tak. Na początku wszystko,

co robiliśmy, było związane z zespołem.

Wszyscy spotykaliśmy się codziennie w szkole,

rozmawialiśmy o zespole i snuliśmy najróżniejsze

plany. Nawet jeśli teraz jesteśmy tak

samo oddani i entuzjastycznie nastawieni do

muzyki, jak i do zespołu, musimy też ogarnąć

nasze życia, czego nie było, kiedy w 2012 roku

pisaliśmy "Hollow Death". Ale z drugiej

strony fajnie jest mieć zespół w dzisiejszych

czasach, ponieważ to przywilej, żeby spotykać

się, pisać muzykę, organizować i grać koncerty

oraz po prostu spędzać wolny czas słuchając

muzyki - w przeciwieństwie do naszego

normalnego życia. Tak długo, jak będziemy

się tak czuć, myślę, że będziemy dalej walczyć

i szerzyć thrashmetalowy atak.

W samej Szwecji jest od licha metalowych

zespołów, a co mówić o reszcie Europy czy

świata - liczycie, że znajdzie się wśród nich


miejsce również dla was, że zdołacie przebić

się w tym tłoku, nawet w takiej lokalnej

skali?

Fakt, mamy dużo zespołów. Myślę, że tak było

od zawsze i uważam to za dobre. Według

mnie jako fana fajnie jest zagłębić się w zasoby

muzyki metalowej i znaleźć nowe skarby

do słuchania. Obecnie wydaje się, że thrash

nie jest tak popularny, przynajmniej nie w

Szwecji, więc myślę, że trochę się wyróżniamy,

zwłaszcza że gramy thrash już od tak dawna.

Ale oczywiście trudno jest przedrzeć się

do większej publiczności. Naszym celem jest

tworzenie muzyki, której chcemy słuchać, a

jeśli napotkamy ludzi, którzy ją doceniają, będziemy

za to bardzo wdzięczni oraz cieszyć

się, że możemy im ją dać. Oczywiście skłamałbym,

gdybym powiedział, że nie chcemy występować

na większych scenach i sprzedawać

więcej płyt, ale wiem też, że tak naprawdę jest

kilka osób, które nas wspierają i to wystarczy!

Metal jest w Skandynawii dość popularny,

ale klasyczny thrash wciąż chyba trafia do

tych największych maniaków, nie jest szerzej

rozpoznawalny, tak jak choćby grupy

grające black, co jednak pewnie w niczym

wam nie przeszkadza?

Jak wspomniano powyżej, myślę, że masz całkowitą

rację. Jest kilka klasycznych szwedzkich

zespołów thrashmetalowych, takich jak

Hypnosia, Merciless, Mezzrow, Agony, ale

ogólnie rzecz biorąc, thrash metal nie jest u

nas czymś wielkim. Myślę, że Szwedzi bardziej

interesują się heavy metalem i death metalem,

a jeśli chodzi o thrash, polegają na starych

zespołach. Odpowiadając na twoje pytanie,

nie przeszkadza nam to. Tak długo, jak

będzie podobało się nam grać thrash, będziemy

to robić.

Stabilny skład też jest niewątpliwym atutem

i bardzo ułatwia pracę na każdym etapie

powstawania nowego materiału?

Absolutnie. Od 2014 roku jesteśmy w zespole

z tymi samymi ludźmi i to jest jeden z powodów,

dla których zaczęliśmy wypracowywać

bardziej efektywny sposób pisania muzyki

i organizowania funkcjonowania zespołu.

Wszyscy mamy szczególną rolę do odegrania,

zarówno muzycznie, jak i praktycznie, co

sprawia, że bycie w zespole jest pozbawione

rutyny.

Hołdujecie klasycznej szkole thrashowego

grania, czerpiąc zarówno od zespołów amerykańskich,

jak i europejskich - ograniczanie

się to początek końca, niezależnie od tego, co

się gra?

Kiedy stworzyliśmy zespół, byliśmy bardzo

przywiązani do amerykańskich zespołów. Wydaje

mi się, że młodsze zespoły często zaczynają

od Metalliki i Anthrax. Ale kiedy poznaliśmy

niemieckie zespoły, a także bardziej ekstremalną

muzykę, zdaliśmy sobie sprawę, że

możemy tworzyć inny rodzaj thrash metalu

niż ten, który próbowaliśmy grać przez pierwsze

lata. Obecnie staramy się łączyć ze sobą

wpływy różnego rodzaju, myślę, że to jeden z

powodów, dla których wiele starych zespołów

brzmi tak interesująco i wciąż żyje w porównaniu

z wieloma nowymi zespołami. Osobiście

wolę wczesne materiały takich zespołów

jak Possessed, Mercyful Fate, Sodom, Kreator

itp. Ich propozycje wydają się o wiele

bardziej dziwne, straszne i agresywne niż wiele

innych rodzajów metalu. Myślę, że w ten

Foto: Insane

sposób próbowali dowiedzieć się, do czego

chcieli dojść, a muzyka tworzona w tego typu

trybie kreatywności jest wciągająca i interesująca,

a do tego ma osobisty charakter.

Wynika to pewnie z waszych muzycznych

fascynacji, tym bardziej, że kiedy zaczynaliście

grać rodzima scena nie miała zbyt wielu

zespołów grających w takiej stylistyce?

W okolicach 2009 roku było w Szwecji wiele

zespołów grających thrash metal. Trochę się

spóźniliśmy, ale była taka "scena" z zespołami

takimi jak Entrench, Raging Steel, Elimination,

Immaculate itp., którą poznawaliśmy w

naszych pierwszych latach. Niestety większość

z tych zespołów jest dziś nieaktywna. Dla

nas to było naprawdę inspirujące widzieć inne

zespoły grające ten rodzaj muzyki, ponieważ

w naszym rodzinnym mieście od wielu lat nie

było zespołów thrashowych, więc byliśmy bardzo

podekscytowani, kiedy zaczęliśmy koncertować

i spotykać te wszystkie starsze zespoły.

Mieliśmy okazję dzielić scenę z niektórymi

z nich i nadal jesteśmy bliskimi przyjaciółmi

Entrench.

Czujecie, że "Victims" to płyta dla was przełomowa,

początek nowego rozdziału w historii

zespołu?

W pewnym sensie tak myślę. Jesteśmy naprawdę

dumni z tego albumu i wydaje się, że jest

to płyta, którą próbowaliśmy nagrać przez

długi czas. Rozwinęliśmy się jako muzycy oraz

ludzie, co umożliwiło nam pisanie utworów,

które próbowaliśmy napisać wcześniej, ale nie

udało się. W porównaniu z naszą pierwszą

płytą "Evil" pracowaliśmy razem znacznie intensywniej

przez cały proces twórczy. Tym razem

właściwie napisaliśmy kawałki wyłącznie

na tę płytę. Mam nadzieję, że płyta spodoba

się ludziom i wygląda na to, że wzbudziła trochę

więcej uwagi niż "Evil", myślę więc, że to

dobry znak.

Liczycie, że Dying Victims Productions

wam w tym pomoże, sami nie zdołalibyście

wypromować "Victims" tak efektywnie, dotrzeć

na przykład do polskich mediów?

Myślę, że Dying Victims z pewnością nadało

temu albumowi dodatkowego smaczku.

Cieszymy się, że możemy z nimi współpracować.

To świetna wytwórnia z wieloma fajnymi

wydawnictwami i jesteśmy zaszczyceni, że

możemy w niej być.

Było warto, choćby z racji kilku wersji nowej

płyty: nie tylko cyfrowej, ale wydanej też na

CD i w dwóch edycjach winylowych? Będzie

też kaseta, zważywszy wasz zauważalny

sentyment do tego nośnika?

Jesteśmy kolekcjonerami płyt i wydawanie

muzyki w fizycznych formatach jest dla nas

całkowicie naturalne. Zawsze myślimy o naszej

muzyce w kontekście tego, jaki format zamierzamy

wydać. Utwory napisane na LP to

jedno, a kawałki napisane na demo, EP itp. to

co innego. Pisząc materiał na LP uważamy, że

ważne jest, aby stworzyć coś zróżnicowanego

na obu stronach, co sprawia, że ważne jest,

aby dokładnie zaplanować listę utworów. Zauważyłem,

że nie ma zbyt wielu ludzi, którzy

myślą w ten sposób (poza naszymi przyjaciółmi

z różnych zespołów), ale tak jak mówiłem

wcześniej, tworzymy muzykę dla siebie,

więc uważam, że dlatego nie myślimy zbyt dużo

o cyfrowej promocji i wydawnictwach. O

wiele ciekawiej jest słuchać prawdziwych płyt.

Będzie też wersja kasetowa. Nie jest jeszcze

oficjalnie ogłoszona, ale planujemy jej wypuszczenie

latem tego roku. Miej więc oczy

szeroko otwarte, jeśli lubisz kasety tak samo

jak my!

Co teraz, kiedy "Victims" jest już wydana?

Będziecie czekać bezczynnie na koncerty, czy

też przygotujecie coś nowego, choćby materiał

na jakiś split czy EP-kę, które kiedyś tak

chętnie wydawaliście?

W tej chwili pracujemy nad kilkoma projektami

z naszymi innymi zespołami i czekamy, aż

będziemy mogli wyruszyć w trasę. Ale mamy

kilka pomysłów, których nie umieściliśmy na

"Victims" i w ciągu ostatnich miesięcy powstało

kilka nowych riffów, więc myślę, że powoli

zaczniemy pisać następny album. Ale naprawdę

nie możemy się doczekać, aby zacząć promować

"Victims" i miejmy nadzieję, że wkrótce

nam się to uda.

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,

Joanna Pietrzak

INSANE 139


Jest on bardzo osobisty

Bułgaria nie jest krajem, który bezpośrednio kojarzy się z muzyką metalową.

Jednak czasami na moim radarze pojawiają się warte uwagi kapele z tego

kraju. W tym wypadku jest to kapela, którą najpewniej przypisał bym do nurtu

power/thrash. Myślę jednak, że basista zespołu Mosh Pit Justice, Mariyan Georgiev,

pomoże mi lepiej określić grany przez nich gatunek muzyki. Opisze również

to, co inspiruje zarówno ich, jak i niedawno wydany piąty album "The Fifth of

Doom".

HMP: Cześć. Czy mógłbyś opisać swój

sposób grania?

Mariyan Georgiev: Mieszamy amerykański

thrash z US power metalem i pewnymi akcentami

klasycznego heavy metalu. Możesz również

dostrzec parę wpływów bułgarskiej muzyki

ludowej. Ogólnie gramy thrash z duża ilością

melodii oraz harmonii.

Czy zgodziłbyś się, że gracie coś w stylu

mieszanki Forbidden, Artillery oraz Hexx?

(śmiech) Można tak powiedzieć. Dorzuć trochę

Metal Church, Sanctuary oraz Helstar

do tego i dostaniesz przepis na naszą muzykę.

Nie za bardzo skomplikowana receptura, ale

wciąż interesująca dla słuchacza.

Czy mógłbyś opowiedzieć nam krótko o waszym

poprzednim albumie, wydanym w roku

2019 i zatytułowanym "Fighting the Poison"?

Czy był udany?

"Fightinig The Poison" jest naszym najcięższym

i najbardziej thrashowych albumem, w

którym jesteś w stanie poczuć klimat V10 (silnik

dziesięciocylindrowy ułożony w literę V -

przyp. red.). Znalazło się na nim trochę bardziej

politycznie zaangażowanych liryków i

wewnętrznych poglądów oraz nadziei. Album

był całkiem dobrze przyjęty przez małą, acz

lojalną rzeszę fanów. Swoją drogą, chcę podziękować

każdemu z osobna za wsparcie, które

nam do tej pory daliście. Jesteście najlepsi!

Co pomogło wam wydać kolejny album, zatytułowany

"The Fifth of Doom" już rok później?

"The Fifth of Doom" został wydany z pomocą

naszych przyjaciół (fanów), którzy wsparli

nas przy opłacie nagrań i projektu okładki.

Proces komponowania przebiegł stosunkowo

łatwo. Nie brakowało nam pomysłów, dlatego

tak szybko wydaliśmy ten album.

Czy mieliście jakieś problemy z nagraniem

lub produkcją tego albumu? Jak przebiegał jego

proces produkcji?

Nie, wszystko przebiegło płynnie. Znamy się

od trzydziestu lat i graliśmy ze sobą w innych

zespołach i projektach, więc nie było żadnych

problemów, gdziekolwiek byśmy nagrywali.

Dobrze się bawiliśmy podczas pracy nad tym

albumem, było świetnie.

Foto: Mosh Pit Justice

Czy powiedziałbyś, że ludzie są predestynowani

do cierpienia? Jeżeli tak to dlaczego?

Być może jesteśmy predestynowani do cierpienia

w naszym życiu. Przechodzimy przez bezgraniczne

epizody bólu i cierpienia, jednak jesteśmy

również zaprojektowani do pokonywania

ich i zdrowienia po nich. Poza tym wciąż

jest wystarczająco miłości, radości i dobrych

chwil, które sprawiają, że warto żyć.

Co zainspirowało "Voices Below"?

"Voices Bellow" zostało zainspirowane przez

sen, w którym słyszałem śpiewający chór dusz

zapraszających mnie głęboko do podziemi.

Mocno surrealistyczne uczucie. Swoją drogą,

jest to jeden z moich ulubionych utworów na

albumie.

Czy ten album jest bardziej osobisty niż

wasze poprzednie?

Tak, jest on bardzo osobisty. Wszyscy straciliśmy

swoich ojców. Wspomniany utwór został

napisany by uczcić ich pamięć. Chcieliśmy

zrobić coś, co pozwoli nam o nich pamiętać.

Czy "Down We Bleed" ma pozytywne przesłanie?

Czy uważasz, że walka do końca zawsze

ma sens?

Myślę, że walka do końca ma sens, jednak zależy

też od powodu, dla którego walczysz. Jeśli

walczysz w czyjejś wojnie… wtedy to nie ma

sensu. Ale jeśli walczysz by chronić ludzi, których

kochasz lub za swoją ziemię - tak, powinieneś

walczyć do końca.

Czy "The Fifth of Doom" jest albumem koncepcyjnym?

Nie jest konceptem, ale ma powtarzające się

motywy.

Co sądzisz o "Riders of Doom" Deathrow?

Czy słyszałeś ten album? Czy motyw jeźdźców

apokalipsy jest czymś, co inspiruje

wiele kapel?

(śmiech) Oczywiście, że lubimy Deathrow! I

tak, uważamy, że motyw apokalipsy jest często

obecny w wielu metalowych utworach. "The

Four Horsemen" Metalliki czy "Sceptic Apocalypse"

Agent Steel od razu przychodzą na myśl.

Sami używaliśmy motywów bibilijnych na

"The Fifth of Doom".

Jak myślisz, czy bułgarska scena nie jest tak

popularna, jak być powinna?

Cóż, jest wiele dobrych zespołów z Bułgarii,

jak chociażby The Outer Limits, The Revenge

Project czy Vrani Volosa.

Co sprawiło, że wzięliście goryla za swoją

maskotkę?

A co jest bardziej potężnego niż agresywny goryl

noszący thrasherską katanę (śmiech)? Myślę,

że pasuje dobrze do naszej muzyki. Nazywa

się Apeshit, tak swoją drogą (śmiech).

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuje wam za okazję do pokazania się w

waszym magazynie. Wszystkiego najlepszego.

Pozdrawiamy z wybrzeży morza czarnego!

Jacek Woźniak

140

MOSH PIT JUSTICE


HMP: Cześć. Czego nowy słuchacz może

spodziewać się po waszej muzyce?

Javier Trapero: Nowi słuchacze mogą znaleźć

w naszej muzyce odniesienia do staroszkolnego

thrashu, zmieszanego ze współczesnymi,

bardziej technicznymi i szybszymi elementami

nowej szkoły. To wszystko razem tworzy muzykę

melodyczną, coś jak thrash na pograniczu

z progresywnym metalem.

Co chcecie przekazać waszą najnowszą muzyką?

"The Beginning of the End" jest idealną ścieżką

dźwiękową do zobrazowania obecnej pandemii.

Pracowaliśmy nad tą EPką od wczesnego

2019r. i od tamtego czasu chcieliśmy wyrazić

muzyką apokalipsę lub coś zbliżonego do

niej. Spróbowaliśmy podzielić się cząstką tego,

co czujemy, widząc wszystkie światowe problemy

dwudziestego pierwszego wieku. Myślimy,

że rok w rok zbliżamy się do momentu kulminacyjnego

w społecznym, ekonomicznym i

ekologicznym kontekście. Być może nadchodzi

czas, w którym my wszyscy pójdziemy do

diabła (metaforycznie bądź nie). Tak więc możesz

usłyszeć w naszych utworach wiele nienawiści,

bezsilności, mroku oraz oczywiście parę

przełomowych zmian w kompozycjach, które

doskonale pasują do tego, jak odbieramy rozwój

świata.

Niedawno wydaliście wspomnianą EPkę

"The Beginning of the End". Co sądzicie o

reakcji na nią fanów i prasy?

Jest wspaniała. Pomimo aktualnej sytuacji z

globalną epidemią, jesteśmy zadowoleni z tego,

jak wyszedł nowy materiał. Z Noble Demon

Records wspierającym nas, jesteśmy w

stanie z naszą muzyką osiągnąć nowe granice.

Dostajemy recenzje z całego świata i jesteśmy

świadkami niezwykłego odbioru EPki na platformach

streamingowych.

Czym się różni wasz najnowszy album w porównaniu

do waszego poprzedniego długograja,

"Take the World"?

Uważam, że jest o wiele bardziej techniczny i

skoncentrowany niż "Take the World". Na

"The Beginning of the End" dodaliśmy zdecydowanie

techniczne i progresywne elementy.

Sądzimy, że w końcu znaleźliśmy to brzmienie,

którego szukamy od momentu powstania

naszej kapeli.

Czy jesteście zadowoleni z "Take the World"?

Czy chcielibyście coś zmienić na tym

albumie?

Uważam, że był to wspaniały album przejściowy.

Pomógł nam wyrobić sobie markę na meksykańskiej

scenie metalowej oraz otworzył

nam drzwi do międzynarodowych festiwali i

koncertów, pozwalając nam iść dalej oraz rozwijać

się.

Czy powiedziałbyś, że Tulkas przykłada

większą uwagę do basu niż inne zespoły?

Zawsze wierzyliśmy, że bas jest (zwykle) po

prostu niedocenianymi instrumentem w kulturze

metalowej, szczególnie w thrash metalu.

Bas jest niedocenianym instrumentem

Takie zdanie na temat pozycji basu w muzyce

metalowej ma Javier Trapero, wokalista meksykańskiego

thrash metalowego zespołu Tulkas.

W tym wywiadzie przeczytamy także o

tym, co chcą przekazać swoją muzyką, w jaki sposób

przebiegały prace nad albumem oraz jak dużą estymą

darzą "...And Justice For All".

Zawsze poświęcaliśmy basowi dużą rolę, co

słychać we wszystkich naszych utworach od

początku kariery. Uważamy również, że jest to

jedna z tych rzeczy, która sprawia, że nasza

muzyka jest wyjątkowa.

Foto: Tulkas

Jak duży wpływ ma Twoim zdaniem chciwość

na nasz świat?

Ma wielki wpływ. Chciwość jest jedną z głównych

sił, które obecnie rządzą światem. Większość

obecnie istniejących problemów na planecie

czerpie swoją genezę z żądzy siły, pieniędzy,

itd.

Czy "Beginning of the End" nie powinien

otwierać tego albumu?

Chcieliśmy żeby kolejność utworów na EPce

odzwierciedlała to, w jaki sposób nasza muzyka

ewoluowała. Dla nas "The Beginning of

the End" jest tym utworem, w którym dajemy

więcej elementów nowego stylu Tulkas, bardziej

technicznego i progresywnego. Stąd

uznaliśmy, że to będzie idealne zakończenie

albumu.

Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że głównym

tematem albumu mogłaby być teza:

człowiek nie jest w stanie być niezależny od

sił mocniejszych od siebie?

To nie jest tylko to, że człowiek nie jest w stanie

być niezależny, ale głównie to, że człowiek

często nie chce być niezależny. Przez całą historię

ludzkość tworzyła bogów, religie, instytucje

oraz rządy dla siebie, by zrzucić winę na

coś innego. Nie chcemy być niezależni, bo to

by znaczyło, że tylko my jesteśmy odpowiedzialni

za zniszczone społeczeństwo i śmierć

planety.

Dlaczego "Conquer Evil" nie znalazł się na

waszej EPce?

"Conquer Evil" od początku był singlem, zaś

wszystkie utwory na EPce łączy wspólny koncept,

którego "Conquer Evil" nie ma. Od strony

muzycznej, ten singiel jest bliższy do "Take

The World" niż do "The Beginning of the

End".

Czy mógłbyś opisać jak powstał teledysk do

tego utworu?

Nagraliśmy w naszym kraju dwa koncerty. Jeden

to był nasz występ w Mexico City, zaś drugi

na międzynarodowym festiwalu w León.

Chcieliśmy tym teledyskiem pokazać oraz podzielić

się energią i tym, czego ludzie mogą

spodziewać się na naszych występach.

Dlaczego wasza interpretacja "The Shortest

Straw" znalazła się na najnowszej EPce?

Dla nas, "… And Justice For All" jest jednym

z najwspanialszych albumów, nawet bez żadnego

basu. Jednak gdybyśmy mieli taką możliwość,

to skupilibyśmy się bardziej na basie i

zagrali trochę szybciej. Nie oddalibyśmy tego

za nic na świecie. Poza tym uważamy, że "The

Shortest Straw" jest utworem idealnie pasującym

do "The Beginning of the End" pod

względem kompozycji i tekstu.

Czy możesz powiedzieć trochę więcej o grafice

na Waszej EPce? Kto stworzył ją, gdzie i

jak?

Okładka została stworzona przez Antonio

Nolasco, niezwykłego meksykańskiego grafika.

Do tej pory stworzył dla nas wszystkie nasze

obwoluty (single, EP i LP). Na "In The Beginning

of the End" chcieliśmy zaprezentować

wszystkie elementy społeczeństwa, które

trzymają nas w nieustannym kryzysie.

Jak ciężko jest stworzyć w Meksyku muzykę

z jakością, jaką przedstawiacie na swoich albumach?

W Meksyku są wspaniałe studia nagraniowe

jak i producenci muzyczni, nawet jeśli nie są

znani poza jego granicami. Od naszego pierwszego

materiału pracowaliśmy z Erikiem

Monsonizem, hiszpańskim producentem.

Wszystkie nasze nagrania zostały zrealizowane

w Meksyku.

Jacek Woźniak

TULKAS 141


Od punka do thrashu

- Nie mamy biznesplanu. Po prostu gramy thrash metal - mówi Doyle

Fascinator i drugi album Skeleton Pit potwierdza to w całej rozciągłości. "Lust To

Lynch" nie jest do tego tylko łojeniem na najwyższych obrotach, bo nie brakuje na

tej płycie utworów, z "The Evil Horde" na czele, potwierdzających, że zespołowi

nie brakuje też pomysłów na dłuższe i efektowniejsze utwory.

HMP: Kiedy zaczynaliście grać nazwa Pissdolls

wydawała się wam odpowiednia, ale z

czasem ten szyld chyba przestał wam odpowiadać,

stąd pojawienie się poważniejszej

nazwy Skeleton Pit?

Patrick Options: Tak, nadszedł w pewnym

momencie odpowiedni czas na dokonanie

zmiany. W tym celu muszę zagłębić się nieco

bardziej w historię. Założyliśmy zespół jako

nastolatkowie, mieliśmy wtedy jakieś 16 lat.

Nawiasem mówiąc, mieliśmy już skład, który

gra do dzisiaj. Oczywiście nie mieliśmy wówczas

żadnego stylu. Jak każdy młody zespół

graliśmy kawałki, które lubiliśmy. Utwory

Metalliki, Motörhead, Misfits i tym podobnych.

Zdecydowanie już wtedy mieliśmy pewien

punkowy sznyt. Myślę, że z tej postawy

narodziła się również nasza nazwa. Wiele

osób zawsze kojarzyło nazwę Pissdolls z zespołem

punkowym. Kiedy znaleźliśmy nasz

styl jako zespół, było dla nas jasne, że thrash

metal i nazwa Pissdolls nie pasują do siebie.

Chcieliśmy mieć nazwę, która bezbłędnie pokaże,

że jest to zespół thrashmetalowy. Myślę,

że poradziliśmy sobie bardzo dobrze i wciąż

uwielbiam nazwę Skeleton Pit.

W okresie komponowania i nagrywania debiutanckiego

"Chaos At The Mosh-Reactor"

mieliście chyba nieco inne podejście do

tworzenia, będące efektem waszych, stricte

podziemnych, korzeni. Przy okazji tworzenia

materiału na "Lust To Lynch" doszły też

do głosu wasze inne fascynacje, stąd nieco

odmienne, bardziej dojrzałe oblicze Skeleton

Pit niż przed pięciu laty?

Doyle Fascinator: Myślę, że w ciągu tych pięciu

lat dojrzeliśmy nie tylko jako zespół, ale

także jako ludzie. Oznacza to, że w tym czasie

uderza w ciebie wiele wpływów. Nawet najmniejsza

zmiana ma na ciebie wpływ i na muzykę,

którą słuchasz lub tworzysz. Oczywiście

już nie skupiamy się wyłącznie na imprezach i

gorzale. Mamy nowe tematy, którym możemy

poświęcić czas. Mimo to na nowym albumie

Foto: Skeleton Pit

znów pojawiają się stare tematy, ale nieco sparafrazowane.

Generalnie ukończenie nowych

utworów było długim procesem. Nie powiedziałbym,

że jakoś wpłynęły na nas inne rzeczy,

ponieważ pragnienie grania mocnego

thrash metalu nie zmienia się zasadniczo, nawet

w ciągu tych pięciu lat.

Old school thrash metal to wasz w pełni

świadomy wybór, już od najmłodszych lat

wiedzieliście co i jak chcecie grać, zafascynowani

thrashowymi gigantami z lat 80.?

Doyle Fascinator: Pamiętam nawet całkiem

dobrze swoje pierwsze spotkanie z thrash metalem.

To było, kiedy pewnego wieczoru jako

nastolatek wróciłem do domu pijany i włączyłem

metalowy kanał telewizyjny. Testament

grał "Practice What You Preach". Ciężkość,

wokale, rytm i szybkość. Od razu się zakochałem.

Zawsze lubiłem szybki punk i hardcore,

ale to otworzyło mi nowy świat. Po takim doświadczeniu

wchłaniasz wszystko, co możesz

dostać. Tak więc moje własne brzmienie stawało

się coraz bardziej wyrafinowane i twardsze.

Thrash metal jest nadal moim ulubionym

stylem.

Fakt, że nie zamierzaliście się zbytnio spieszyć

z pracami nad następcą "Chaos At The

Mosh-Reactor" był dla was sporym ułatwieniem,

wszystko zostało dopracowane co do

najmniejszych szczegółów, bo ponad pięć lat

to sporo czasu?

Patrick Options: Proces pisania i nagrywania

utworów nie był dużo dłuższy niż zwykle.

Ostatecznie od pierwszego pomysłu do gotowego

albumu minęło około dwóch lat. Wcześniej

odnieśliśmy spory sukces z "Chaos At

The Mosh-Reactor" i zagraliśmy wiele koncertów.

Cieszyliśmy się tym wszystkim, ale

oczywiście w tym samym czasie mieliśmy już

nowe pomysły na kolejne kawałki. Po prostu

zajęło nam trochę czasu, zanim podjęliśmy

decyzję o nagraniu nowego albumu. Oczywiście

pięć lat to dużo czasu, ale jesteśmy w pełni

zadowoleni z nowych utworów i uważam, że

wskoczyliśmy na wyższy poziom. Jeśli nie czujesz

dużej presji, czasem lepiej jest poczekać

trochę dłużej, aż pomysły się rozwiną.

Seryjna praca typu "płyta co rok, bo tak każe

kontrakt/wytwórnia" nie sprawdza się zdecydowanie.

Dlaczego więc wciąż tyle firm i zespołów

wpada w taką pułapkę, nie dostrzegając,

że same wpędzają się w kłopoty,

zmuszając swych podopiecznych do wydawania

słabych płyt, których potem nikt ani

nie kupi, ani nie posłucha? Toż w dzisiejszych

czasach to już nawet nie głupota, ale

biznesowe samobójstwo popełniane z pełną

premedytacją! (śmiech) Z obecnym wydawcą

nie macie, domyślam się, takich problemów

- są zbyt długo w tym biznesie, by pozwalać

sobie na takie błędy, tym bardziej, że

Niemcy słyną z solidności?

Doyle Fascinator: Zgadza się. Jesteśmy w

szczęśliwej sytuacji, że nie musimy co roku

wydawać albumu. Mogę mówić tylko za siebie,

ale uważam, że pisanie każdego roku nowego

albumu dobrej jakości jest wręcz nierealne.

Może to dobrze, że nie musimy zarabiać

na muzyce. Możemy się nie spieszyć i pozwolić

kompozycjom odpowiednio dojrzeć.

Współpraca z wytwórnią zawsze była świetna.

Niestety nie wszystkie zespoły są w takiej sytuacji.

Przynajmniej mam wrażenie, że pod

presją czasu niektóre płyty po latach straciły

na jakości. Ale w końcu każdy musi sam zdecydować,

co jest dla niego dobre. Szanujemy

całą wykonaną pracę, bo wiemy, ile trudu za

nią stoi. Z drugiej strony czasami "diamenty

powstają pod naciskiem". W przeszłości zawsze

pracowaliśmy z niemieckimi wytwórnia-

142

SKELETON PIT


mi, i zawsze dobrze się nam układało. Nie

wiemy, czy w innych krajach jest inaczej.

Wciąż dopracowujecie wspólnie utwory podczas

prób, tak jak powszechnie czyniono to

kiedyś, kiedy nie było internetu, plików, etc.,

a przynajmniej czyniliście tak do momentu

pojawienia się koronawirusa?

Doyle Fascinator: Szczerze mówiąc, nie napisaliśmy

wiele nowego materiału na nowy album

w sali prób. Tym razem Patrick i ja zdigitalizowaliśmy

wiele pomysłów i fragmenty nowych

utworów, a także pozwoliliśmy utworom

rozwijać się za pomocą komputera. Oczywiście

była to mieszanka pracy w sali prób i domowym

studio. Nagrania na nowy album ze

względu na Covid zostały przeprowadzone

bez większych, zespołowych spotkań. Generalnie,

to był szalony rok dla naszej kapeli.

Obecnie nie możemy nawet spotykać się na

próbach.

Patrick Options: Ale w końcu się udało.

Udało nam się zagłębiać w szczegóły i wielokrotnie

nagrywać wszystkie kompozycje.

Dzięki udanej przedprodukcji mieliśmy znacznie

więcej czasu na słuchanie powstającego

materiału i zmiany w utworach i ich aranżacjach.

W zasadzie jesteśmy grupą przyzwyczajoną

do prób, ale w przyszłości połączymy te

obie metody.

Takie podejście wydaje mi się idealne zwłaszcza

dla zespołów metalowych czy rockowych,

gdzie zespołowa praca przekłada się

później na poziom samego materiału czy dobre

przygotowanie do sesji nagraniowej?

Doyle Fascinator: Tak, próby z zespołem są

niezastąpione. Niezwykle ważne jest również,

aby grupa pozostawał na fali, a jej duch był

wciąż obecny. Wiele pomysłów na muzykę, a

nawet na występy na żywo, pojawiają się, gdy

wspólnie gramy na próbach. Nasz zespół tworzy

nasza trójka i każdy ma swoje pomysły.

Czy to chodzi o riffy, prezentację, sprzęt czy

wykonanie. To właśnie tworzy zespół. Więc

niech żyje sala prób! (śmiech)

Uwinęliście się więc z nagraniem nowej

płyty naprawdę szybko, bo mieliście konkretną

wizję tego materiału, a do tego byliście

tak dobrze przygotowani, że wszystko poszło

jak z płatka?

Patrick Options: Myślę, że jednym z powodów,

dla których wszystko poszło tak dobrze,

było to, że mieliśmy okazję nagrać gitary i

wokale w naszym własnym domowym studio.

Stanowiło to pewne odprężenie. Presja nie była

tak duża, znajdowaliśmy się w znajomym

środowisku i byliśmy wyluzowani. Wyszło

nam świetnie i myślę, że to powód, dlaczego

nam się udało. Następnie zatrudniliśmy Marcela

Kühna do miksowania i masteringu.

Wszystko więc było dobrze zaplanowane i

otrzymaliśmy dokładnie taki rezultat, jakiego

chcieliśmy. Cały proces tworzenia nowego albumu

był świetną zabawą.

Nie bez podstaw obstawiam, że zależało

wam na konkretnym, mięsistym i pozbawionym

cyfrowego posmaku brzmieniu - za dużo

już tych syntetycznych, pozbawionych mocy

dźwięków na metalowych płytach?

Doyle Fascinator: Niekoniecznie. Myślę, że

to absolutnie zależy od gatunku, jaki grasz.

Najważniejsze, żebyś był zadowolony z brzmienia.

Dopiero wtedy odnajdujesz się w tym,

co robisz. W ogóle jest nie możliwe, abyś zadowolił

wszystkich. Jeden pokocha twoje brzmienie,

drugi go znienawidzi. Kogo to obchodzi?

Nie możesz uszczęśliwić wszystkich.

Ciesz się i buduj swoje brzmienie tak, jak

chcesz go słyszeć. W sumie wolimy bardziej

analogowe brzmienie.

Tęsknisz za czasami, kiedy technik uruchamiał

taśmę, a zespół, bądź pojedynczy muzyk,

zaczynał grać i wszystko było w jego

rękach, a nie możliwościach komputerów?

Doyle Fascinator: Dziś nie jest inaczej. Tylko

wtedy, gdy dostarczasz coś wspaniałego, możesz

uszczęśliwić swoich fanów. Nawet zespoły,

które używają dużo więcej technologii

niż my, muszą grać dobre występy, aby uszczęśliwić

swoich fanów. Myślę, że szczególnie

na żywo nie można wiele ukryć. Musisz dawać

Foto: Skeleton Pit

wszystko na tacy i zniszczyć tę pierdoloną scenę.

To jedyny sposób. Ale oczywiście korzystamy

z nowszych technologii.

Nie jesteście więc, mimo młodego wieku,

niewolnikami nowoczesnych technologii?

Jakby co dalibyście sobie radę w każdej sytuacji,

nawet w 100 % studio analogowym?

Patrick Options: Nie mogę tego ocenić. Jeszcze

nie nagrywaliśmy w pełni analogowym

studiu. Obrana przez nas droga - do tego momentu

- zawsze się sprawdzała. Jednak byłoby

to dla nas trudne, ponieważ wszyscy jesteśmy

bardziej muzykami scenicznymi niż muzykami

studyjnymi, ale myślę, że moglibyśmy to

zrobić. Po prostu trzeba ćwiczyć jeszcze więcej.

Co istotne "Lust To Lynch" jest płytą znacznie

intensywniejszą, bardziej urozmaiconą

od debiutu - tym większa szkoda, że nie będziecie

mogli prezentować tego materiału na

żywo, przynajmniej w najbliższych miesiącach?

Doyle Fascinator: To totalna katastrofa.

Szczególnie rozczarowujące jest to, że jako

zespół nie mamy jak świętować wydania nowego

albumu. Nie mieliśmy nawet okazji wykonać

na żywo ani jednej nowej kompozycji.

W każdym razie, narzekanie jest bezużyteczne.

Po prostu oszczędzamy energię i w odpowiednim

momencie eksplodujemy na

oczach naszych fanów. Jesteśmy zdecydowanie

zespołem grającym na żywo, tam możemy

najlepiej wyładować naszą energię. Myślę,

że jest to również zauważalne podczas naszego

występu. Chcemy tylko jak najszybciej

ponownie zobaczyć spoconych fanów thrashu.

Też macie tak, jak wiele innych zespołów:

nagrywanie płyt jest fajne, ale dopiero w trasie

ma się największą frajdę z grania nowych

numerów, bo dochodzi do tego interakcja z

publicznością, przepływ energii, a do tego

imprezy, więc nie możecie się już tego doczekać?

Patrick Options: Jak najbardziej. Nagrywanie

jest w porządku, ale z pewnością nie jest naszą

ulubioną czynnością. Po prostu nasze miejsce

jest na festiwalowej scenie. Nie możemy się

doczekać, aby ponownie zagrać na żywo. Widzieć

ludzi, czuć fanów, odczuwać poziom

głośności i oczywiście towarzyszące temu imprezy.

Po koncercie kilka piw z fanami i wymiana

pomysłów. Ogromnie za tym tęsknimy.

Z dnia na dzień radzenie sobie z tą sytuacją

staje się coraz trudniejsze. Mamy tylko nadzieję,

że wkrótce powróci jakaś normalność.

Do tego czasu szykujemy się w domu, żeby

znów się zabawić.

W thrash metalu też będzie powoli następować

zmiana warty, starsze zespoły, tak

jak niedawno Slayer, będą odchodzić, jak

więc widzisz przyszłość Skeleton Pit za 10-15

lat?

Doyle Fascinator: Trudno powiedzieć. Myślę,

że staramy się umocnić swoją pozycję na

scenie thrashmetalowej, zarówno w kraju, jak

i za granicą. Mamy nadzieję, że w przyszłości

będziemy mogli grać więcej za granicą. Chcemy

również sprawdzić, czy możemy wyruszyć

w jakieś trasy. W przeciwnym razie zobaczymy,

co się stanie. Nie mamy biznesplanu.

Po prostu gramy thrash metal.

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski

SKELETON PIT 143


HMP: Cześć John! Cieszę się, że znalazłeś

chwilę na zapoznanie się z treścią pytań. Dla

wielu osób będzie to okazja do poznania muzyki

Leviathan, a myślę, że warto, ponieważ

gracie ciekawe rzeczy. Chciałbym od razu

zapytać o przepis na to, w jaki sposób utrzymać

skład zespołu przez długi czas?

John Lutzow: Cześć. Dziękuję za skontaktowanie

się ze mną i danie mi okazji udzielenia

tego wywiadu. Jeśli chodzi o utrzymywanie zespołu

razem lub jakiekolwiek relacje w tej

sprawie, sprowadza się to do otwartej komunikacji.

Gdy stworzyliśmy Leviathan zawsze

uważaliśmy, że znalezienie dobrych ludzi jest

lepsze niż posiadanie najlepszych muzyków.

Ponieważ jestem teraz jedynym pozostałym

członkiem (z pierwszego składu), łatwiej jest

funkcjonować jako zespół, kiedy jest się bardziej

studyjnym projektem, niż gdybyśmy

spotykali się w jednym mieście. Perkusista

mieszka na Hawajach, drugi gitarzysta, z którym

pracuję, mieszka w Północnej Kalifornii,

a Raphael w Sao Paulo w Brazylii.

Pytam, ponieważ tak naprawdę nową osobą

w szeregach grupy jest wokalista Rafael Gazal,

z którym nagraliście dwie ostatnie płyty.

W czym przekonał Ciebie i chłopaków Rafael,

że to akurat on stał się następcą Jeffa

Warda?

Jestem bardzo szczęśliwy, że znalazłem Raphaela.

Jest niesamowitym muzykiem i fenomenalnie

utalentowanym wokalistą. Nie była

to trudna decyzja, by uznać go za najlepszego,

który zastąpi Jeffa Warda. Po naszych koncertach

w 2010 roku, Jeff tak naprawdę nie

angażował się na tyle, jak było to wymagane

do funkcjonowania na tym poziomie. Wciąż

pomagał, śledząc wokale na kilku albumach,

ale nie było muzyki w jego sercu. Poza tym,

Pokora, zapał i pasja

Nie spodziewałem się, że otrzymam tak wyczerpujące i ciekawe odpowiedzi.

John Lutzow okazał się szalonym gadułą i prawdziwym maniakiem technologii.

To nie przypadek, że człowiek tak bogaty intelektualnie tworzy tak pokręconą

muzykę. Jeśli twórczość Fates Warning czy Dream Theater powoduje u was

szybsze bicie serca, to na pewno Leviathan na dłużej zagości w odtwarzaczu. Myślę

też, że po przeczytaniu tego wywiadu wyjątkowość tej formacji i sympatia do

niej wzrośnie o kilka punktów. Dlaczego? O tym poniżej…

on i ja oddaliliśmy się od siebie i ostatnio mamy

bardzo różne poglądy polityczne i ideologiczne,

które uniemożliwiają spotkanie się

osobiście.

Leviathan istnieje już, z przerwą, trzydzieści

dwa lata. To szmat czasu. Powiedz John, co

uważasz za swój największy sukces z formacją?

Leviathan był moim życiem odkąd skończyłem

dziewiętnaście lat. Coś takiego, co pochłonęło

tyle czasu, pieniędzy i duszy, po prostu

staje się częścią ciebie. Uważam, że to, co

zrobiliśmy na naszym albumie "Deepest Secrets

Beneath", jest naszym największym sukcesem.

Otrzymaliśmy świetną prasę z głównych

wydawnictw, takich jak Guitar, Guitar

World, Hit Parader, Modern Drummer,

RIP, Rolling Stone itp. Nasza sprzedaż albumu

"Deepest Secrets Beneath" była świetna

(chociaż nigdy nie zarobiliśmy na nim ani grosza).

Ten sukces zapewnił nam kontrakt z

Century Media i wydanie albumu "Riddles,

Questions, Poetry & Outrage", który dał

nam możliwość zaprezentowania utworu na

płycie poświęconej Judas Priest. Czad! Niestety,

nasza relacja z Century Media pogorszyła

się i doprowadziła do naszego upadku.

Wyewoluowaliście z power metalu na jego

progresywną odmianę. Wasze płyty, jak np.

"Beholden To Nothing, Braver Since Then"

czy też ostatnia "Words Waging War" stały

się bardzo złożone. Postawiliście na klimat i

bogactwo instrumentalne. Ta zmiana przyszła

naturalnie czy jednak od początku miałeś

chęć grania czegoś bardzo, hmm, intelektualnego?

Ewolucja naszego brzmienia między pierwszą

EP a albumem "Words Waging War" została

zapoczątkowana przez zmianę autorów muzyki.

Ron Skeen i jego tekściarz napisali wszystkie

kawałki na EP. Kiedy wyszło "Deepest

Secrets Beneath", zmiana warty była w toku.

Zacząłem pisać większość materiału. Sześć z

dziewięciu utworów na tym albumie. Sześć z

dziewięciu kawałków na albumie "Riddles,

Questions, Poetry and Outrage" i jedenaście

z piętnastu kompozycji na "Scoring the Chapters".

Ron stał się bardziej managerem Leviathana

niż gitarzystą czy twórcą. Był trochę

starszy od reszty z nas. Kiedy Leviathan rozwiązał

się w 1998 roku, Jeff Ward, Trevor

Helfer, Derek Blake i ja planowaliśmy kontynuować

bez Rona. Pomyśleliśmy, że musielibyśmy

zmienić nazwę grupy, ponieważ Ron

nadal był właścicielem znaku towarowego Leviathan.

Frustracja związana z próbami znalezienia

motywacji w muzyce po tym, jak biznes

muzyczny skopał nam tyłki, była wielka. Naprawdę

zniszczyła naszą motywację i nadzieję,

że damy radę zwyciężyć. Doprowadziło to

do tego, że wszyscy przez chwilę szliśmy w różnych

kierunkach. Derek i ja pracowaliśmy

razem przy projektach pobocznych i koncertach

akustycznych, ale nie pisaliśmy nic cięższego

przez wiele lat. Wracając do pierwotnego

pytania, obecne brzmienie i styl Leviathan

jest kierunkiem, w którym zawsze chciałem

iść. Jeśli porównasz materiał, który napisałem

na "Deepest Secrets Beneath", "Riddles,

Questions, Poetry and Outrage" lub "Scoring

The Chapters", nie ma aż tak wielu różnic

między nowszym materiałem, który teraz

publikujemy. Jestem produktem moich wpływów,

jak każdy twórca. Są one widoczne w

moich kompozycjach.

Poruszyłem już kwestię ostatniej płyty.

Przyznam, że album "Words Waging War"

mi się podobał. Wcześniej nie trafiłem na

Waszą muzykę, dopiero niedawno zapoznałem

się z kilkoma rzeczami. Czy praca nad

tym krążkiem różniła się jakoś znacząco od

prac nad poprzednimi?

Główna różnica między "Words Waging

War" a kilkoma ostatnimi albumami, które

wyprodukowałem, sprowadza się do miksu.

W przeszłości sam zajmowałem się nagrywaniem

i produkcją we własnym studiu. Obejmowało

to miksowanie, które okazało się błędem,

który staram się przezwyciężyć. Z każdym

dniem jestem coraz lepszy w produkcji w

moim studio, ale ograniczenia są oczywiste.

Chciałem spróbować wrócić do jakości produkcji,

jaką mieliśmy w latach 90-tych. Wymagało

to współpracy z prawdziwym studiem i

Foto: Leviathan

144

LEVIATHAN


inżynierem. Skontaktowałem się z naszym

starym producentem, Jimem Morrisem z

Morrisound. Bardzo chciałbym z nim pracować,

ale nie stać mnie na jego stawki. Następnie

sięgnąłem do następnego, bardziej logicznego

wyboru. Kevin Clock, właściciel Colorado

Sound. To jest studio, w którym została

nagrana większość naszego starszego materiału.

Kevin zmiksował i opracował oba albumy

Titan Force, które uwielbiam. Byłem

więc niesamowicie wdzięczny, że zgodził się

współpracować z Leviathanem. Pracował w

ramach mojego budżetu i dostarczył coś, z

czego jestem niezwykle dumny. Brzmienie

"Words Waging War" jest dokładnie takie,

jakie powinno być.

Czy wobec tego możesz zdradzić jak rozplanowujecie

tworzenie nowych utworów Leviathan?

Używacie do tego specjalnego klucza,

a może stawiacie na naturalny rozwój pomysłów

i burzę mózgów?

Będąc maniakiem technologicznym, polegam

na narzędziach usprawniających tworzenie

moich kompozycji. W latach 90-tych zaczęliśmy

grać razem z technologią "click track" i sekwencerami,

aby zapewnić brzmienie naszego

albumu podczas występów na żywo. Wymagało

to zaprogramowania utworu na midi syntezatorze.

Obecnie piszę riffy organicznie na

gitarze lub klawiszach, jak każdy, kto bierze

swój instrument i zaczyna grać. Kiedy mam

kilka wartościowych pomysłów, zapisuję je jako

notację w moim oprogramowaniu DAW.

Na tym etapie nie ma znaczenia, w jakim tempie,

tonacji czy metrum się znajdują. Po jakimś

czasie, gdy mam wystarczająco dużo pomysłów,

zaczynam składać je w szkielet utworu.

Zaletą pisania i komponowania w ten sposób

jest to, że surowe dane są już w komputerze.

Mogę nimi manipulować w dowolny sposób.

Następnie rozwijam utwór jako przed

produkcję z zaprogramowanymi bębnami, basem,

gitarą, klawiszami, wokalami itp. Modyfikuję

kompozycję, aż uzyska odpowiednią

płynność. Następnie przygotowuję pliki dla

perkusisty, aby zastąpić bębny z midi jego

prawdziwymi pomysłami. Udostępniamy pliki

przez Dropbox lub dysk Google. Odzyskuję

perkusję, dokładam bas i gitarę rytmiczną, a

następnie wysyłam pliki do Raphaela. On dodaje

swoją magię. Później dopieszczamy utwory

warstwami i dźwiękami, aż otrzymam jakościowy

wstępny miks. Ostatnim krokiem

jest wysłanie poszczególnych utworów do Kevina,

aby mógł miksować. Po wybraniu miksu

spotykam się z nim w studiu i finalizuję wynik.

Muzyka, jaką proponujesz z Leviathan, skojarzyła

mi się z dokonaniami Fates Warning

czy też Dream Theater. Pobrzmiewają też

echa starego, dobrego rocka progresywnego.

Jeśli mógłbyś się chwilę zastanowić to co jest

Twoją inspiracją do pisania własnej muzyki?

Wspomniałem o tym wcześniej. Ludzie są

produktami naszego środowiska. Rozwijamy

naszą kreatywność, ucząc się z jak największej

liczby różnych wpływów. Posiadanie bardzo

eklektycznych gustów muzycznych pomaga

poszerzać nasze możliwości. Jestem niezmiernie

dumny, że kojarzę się z legendami, takimi

jak Fates Warning czy Dream Theater, ale

myślę, że Leviathan stworzył unikalne brzmienie

i pod każdym względem rozwijamy się

bardziej niż inne zespoły progresywno-metalowe.

Ponieważ jesteśmy stosunkowo nieznani

i nie ograniczamy się do sukcesu, mogę tworzyć

muzykę, która nie musi pasować do zatwierdzonej

struktury. Najprawdopodobniej

jest to dobra a zarazem zła rzecz.

Zdarza Ci się czasem korzystać z jakichś

niewydanych pomysłów, kiedy kreujesz nowe

kawałki Leviathan?

Jeśli chodzi o stare pomysły, to tak, wiele

kompozycji, które nigdy wcześniej nie zostały

wydane, w ostatnich latach zostało przerobionych

i wykorzystanych na albumach Leviathana.

John, jak starasz się nie zwariować w tym

trudnym okresie związanym z pandemią?

Paradoksalnie ten nadmiar wolnego czasu,

jaki dostaliśmy w kontekście lockdownu, może

przyczynić się do powstawania nowych

rzeczy. Zdarza Ci się siadać częściej do tworzenia

czy może wręcz przeciwnie - robisz sobie

dłuższe przerwy?

Praca nad nowym materiałem sprawia, że jestem

skupiony na czymś, więc nie daję się zbytnio

wciągnąć w piekło, jakim jest współczesne

życie. Polityka i pandemia mogą być naprawdę

inspirujące lub druzgocące. Spędzanie

czasu z moją żoną i synem daje mi poczucie

bezpieczeństwa. Jestem zagorzałym fanem

motocrossu, więc jazda na torze, utrzymuje

mnie w formie fizycznej. Lockdown nigdy nie

spowodował u mnie żadnej przerwy. Pracuję

w IT, więc w lutym ubiegłego roku obciążenie

pracą wzrosło drastycznie, ponieważ większość

świata zaczęła pracować zdalnie. Chciałbym

odpocząć. Następny album, który chcemy

wydać w 2022 roku, jest prawie w połowie

ukończony. Piszę razem ze starym przyjacielem

z Kalifornii. Mamy zamiar wydać nowy

materiał na winylu, jako gadżet kolekcjonerski

z okazji naszego 30-lecia. Numerowany

winyl plus płyta CD zawierająca wszystkie

niewydane dema z lat 90-tych oraz koszulkę.

Spoglądam w dyskografię Leviathan i widzę,

że wydaliście tylko jedną płytę koncertową

"Leviathan Ressurected" z 2010 roku. Jesteś z

niej zadowolony? Myślałeś może nad tym,

żeby po dziesięciu latach znów sportretować

grupę nagraniami na żywo?

Mamy nadzieję, że znajdziemy organizatora

koncertów, który w 2022 roku zaprosi nas do

Europy na kilka występów. Jeśli znajdziemy

kogoś, kto pomoże nam finansowo, zarezerwujemy

tyle koncertów, ile będzie to możliwe

logistycznie. Jeśli nie zdołamy wrócić do Europy,

możemy zarezerwować występ w nowym

miejscu należącym do Kevina Clocka i zarejestrować

wersję na żywo albumu, który planujemy

na rok 2022. To album koncepcyjny o

długości 44 minut. Ten materiał jest świetny,

aby zademonstrować moc perkusji Kyle'a i

głosu Raphaela oraz naszego nowego sposobu

pisania muzyki.

Chciałbym zapytać o tematykę tekstów. Poruszacie

dość poważne zagadnienia dotyczące

spraw społecznych, etyki, moralności…

Jakie, według Ciebie, utwory Leviathan z

całej kariery zasługują na szczególną uwagę

i skąd akurat taka tematyka?

Teksty zawsze były dla mnie najważniejszym

elementem muzyki. Jednymi z moich najbardziej

znaczących i osobistych materiałów są

utwory, które napisałem na "Words Waging

War", poświęcone mojemu synowi, Leviemu.

Również kawałek z naszego albumu "Can't Be

Seen By Looking", który napisałem dla mojej

żony Dany, ma duże znaczenie emocjonalne.

Natomiast utwór "Turning Up Broke" z "Scoring

The Chapters" jest jedną z moich ulubionych

kompozycji wszech czasów.

John, a prywatnie jesteś fanem muzyki? Szukasz,

kolekcjonujesz muzykę?

Jestem kolekcjonerem muzyki i filmów. Miałem

szczęście pracować w jednym z najfajniejszych

sklepów z płytami w latach 90-tych.

Stamtąd udało mi się zdobyć wiele rzadkich

pozycji. Wciąż posiadam ponad 700 płyt CD

i 1200 DVD.

Trochę nawiążę do poprzedniego pytania.

Ciekawi Cię to, co wychodzi współcześnie

czy raczej hołdujesz starym, klasycznym

brzmieniom?

Szczerze mówiąc, nie obserwuję zbyt wielu

nowych grup. Głownie kupuję nowe wydawnictwa

znanych zespołów, takich jak Fates

Warning, Dream Theater itp. Większość

grup, które nadal obserwuję, to zespoły lub

artyści, których śledziłem wiele lat temu.

Artyści tacy jak The Beatles, Queen, Black

Crowes, Counting Crows, Jellyfish, Peter

Gabriel, Tori Amos, Shawn Colvin, Martin

Sexton, Ellis Paul. Rzeczy w tym stylu.

Dobrze, wróćmy jeszcze do ostatniej płyty

Leviathan. Możesz pokrótce opowiedzieć jak

przebiegała sesja i czy możemy spodziewać

się wydania później jakichś odrzutów?

Z perspektywy efektywności, moje pisanie nie

kończy się na niczym, co mógłbym nazwać

odrzutami. Rozwijam pomysły, edytuję je lub

pracuję nad nimi, aż zabrzmią dobrze. Wszystkie

moje niewydane kompozycje albo zostały

wydane, albo nie są już warte by do nich

wracać.

Nasi czytelnicy często sami tworzą swoją

muzykę. Jakich rad udzieliłbyś dla młodych

adeptów tak skomplikowanych dźwięków,

jak twórczość Leviathan?

Radziłbym, aby dowiedzieć się jak najwięcej o

komputerach i technologii. Jest to wymóg,

jeśli chcesz pisać i produkować własne materiały

na poziomie porównującym z dużymi

studiami. Nauka teorii muzyki jest również

dużą korzyścią. Pokora, zapał i pasja również

idą z tym w parze.

Masz może swoje ulubione modele gitar,

których chętnie używasz? Pewnie są te, które

są niezastąpione w studio, a pewnie i takie,

bez których nie wyobrażasz sobie grać koncertu…

W 2010 roku sam zrobiłem swoje gitary. Zależało

mi na zbudowaniu czegoś niestandard-

LEVIATHAN 145


owego. Miałem już kilka unikalnych siedmiostrunowych

Carvinów (obecnie Kiesel). To

sprawiło, że pomyślałem: "hej, mógłbym zbudować

własną gitarę i zaoszczędzić pieniądze".

Za cenę jednego Carvina mogłem kupić materiały

i z pomocą stolarza, który pozwolił mi

korzystać ze swojego warsztatu, zbudowałem

dwie gitary elektryczne typu neck thru body z

siedmioma strunami dokładnie tak, jak chciałem.

Kupiłem całe drewno na eBay'u. Mogłem

w konstrukcji zastosować to z gatunku egzotycznych,

którego nie kupiłbym w markowej

firmie budowlanej. Niektóre z moich innych,

cenionych instrumentów, to wydanie kolekcjonerskie

Takamine Sante Fe z 1994 roku

ze stalowymi strunami akustycznymi. Ta gitara

została zmodyfikowana przy użyciu elektroniki

Fishman i Seymour Duncan. Uwielbiam

nylonowe struny akustyczne Cordoba

GK Studio. Ta gitara jest jedyna w swoim rodzaju.

Posiada pełny system ghost midi, pakiet

elektroniczny piezo i K&K Trinity z wewnętrznym

mikrofonem i przetwornikami.

Mam też elektryczną obudowę typu hollowbody

firmy Ibanez Artstar z tym samym systemem.

Używam tych gitar midi z moim Rolandem

GR-20. Do obróbki gitary używam

Fractal Ax-FX II.

A właśnie - koncerty. Dobrze wiemy, jaka

jest teraz sytuacja, ale zawsze miło powspominać.

Słuchaj, czy są jakieś miejsca na

świecie, w których uwielbiasz grać sztuki?

Niemcy zawsze byli największymi fanami Leviathan.

Odkąd byłem dzieckiem, miałem

dziwny związek z tym krajem. Wydaje mi się,

że w Niemczech jest miasto o nazwie Lutzow.

Następnym razem, gdy będę w Europie, pojadę

tam i rozejrzę się za moimi przodkami.

Bardzo chciałbym też grać w Japonii. Może

kiedyś…

Czy mógłbyś zdradzić jakieś anegdoty z

tras? Chyba, że nie nadają się do publikacji…

(śmiech)

Nie mam do opowiedzenia żadnych szalonych

historii. Leviathan zawsze był skromny i poważny

na swoich trasach. Nie jesteśmy zapalonymi

imprezowiczami. Po koncertach woleliśmy

oglądać filmy, żeby się zrelaksować, niż

się nawalić i niszczyć pokoje hotelowe. Kiedy

byłem nastolatkiem, pozbyłem się tego dzikiego

nastawienia gwiazdy rocka.

Ukrop, antyczne ruiny i femme fatale

Możliwe, że poniższa rozmowa z gitarzystą i kompozytorem Fortress Under

Siege będzie Waszym pierwszym kontaktem z grecką sceną progresywnego

heavy metalu. Jak się jednak dowiecie, kolebka Zachodniej Cywilizacji ma coś ciekawego

do zaoferowania nie tylko w ramach epickiego true metalu.

HMP: Gratulę wydania Waszego trzeciego

longplay'a "Atlantis". Co działo się z Fortress

Under Siege podczas sześcioletniej

przerwy po poprzednim krążku "Phoenix

Rising"?

Fotis Sotiropoulos: Najważniejszym wydarzeniem

była praca nad "Atlantis". To kompletnie

nowe zadanie dla Fortress Under Siege,

ponieważ zmieniliśmy skład. Oprócz

mnie, z oryginalnego line-up'u pozostał jedynie

klawiszowiec Georgios Georgiou. Pozostali

są nowi, aczkolwiek zdążyliśmy się już

zgrać na greckich koncertach. Nie będziecie

czekać aż tak długo na następcę "Atlantis",

ponieważ mamy już cały kolejny album w fazie

przedprodukcji.

Czy mógłbyś wyjaśnić, jak dokładnie doszło

do owej zmiany składu?

Zaczęło się od tego, że nasz wokalista Alex

"Hanibal" Balakakis odpóścił zaraz po premierze

"Phoenix Rising". Jego miejsce zajął

natychmiast Nick Roussakis, ale wkrótce dały

o sobie znać różnice wizji rozwoju muzycznego.

Udało nam się wprawdzie skomponować

wspólnie jeden utwór, ale na dłuższą metę

nie bylibyśmy w stanie pogodzić naszych gustów

muzycznych. Nick zdecydował więc, że

nie widzi swojej przyszłości w Fortress Under

Siege. Tak było lepiej dla każdego z nas.

Następnym wokalistą został zaś Mike Livas,

który był bliski ukończenia z nami całej płyty,

ale też nie było między nami odpowiedniej

chemii. Uznaliśmy wówczas, że nie akceptujemy

kompromisu w jakości naszej muzyki i

potrzebujemy zrobić wokale ponownie. Tasos

Lazaris przeszedł z funkcji naszego ówczesnego

drugiego gitarzysty na stanowisko wokalisty.

Dodatkowo skład uzupełnił nowy członek,

Themis Gourlis, na gitarze rytmicznej.

Nowy album i nowy label. Jak doszło do

Waszej współpracy z Rock of Angels Records?

Kiedy rozesłaliśmy nasz materiał do kilku wytwórni

rozsianych po całym świecie, okazało

się, że wszystkie są zainteresowane podpisaniem

z nami kontraktu. Oferowane przez

nich warunki były jednak niesatysfakcjonujące

i nie zaakceptowaliśmy żadnej propozycji.

Natomiast kiedy podjęliśmy już decyzję, że

najlepiej zrobić wszystko samemu, Rock of

Angels Records zaskoczyło nas dokładnie

taką ofertą, jakiej od początku chcieliśmy.

No dobrze, John, czas kończyć. Tradycyjnie

poproszę o słowo dla czytelników Heavy

Metal Pages i fanów dobrej muzyki metalowej

w Polsce…

Jedno słowo? Nadzieja. Myślę, że ludzkość i

planeta potrzebują teraz nadziei bardziej niż

czegokolwiek. W kilku słowach - "opuść świat

lepszy niż go zastałeś". To jeden z moich ulubionych

cytatów i mój życiowy cel.

Dziękuję za czas i odpowiedzi. Życzę zdrowia

i mam nadzieję do zobaczenia szybko na

koncertach!

Dzięki za daną mi okazję, żebym mógł podzielić

się szczegółami o sobie i Leviathanie.

Adam Widełka,

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski,

Sara Ławrynowicz

Foto: Fortress Under Siege

146

LEVIATHAN


Umowa była korzystna dla obu stron. Poszliśmy

za ciosem.

Album nazwaliście "Atlantis". Czy wierzycie,

że mityczna Atlantyda istniała w rzeczywistym

świecie?

Jedynym źródłem pisanym wspominającym o

bogatym i fantastycznym mieście Atlantis,

które rzekomo zatonęło, są dwa dialogi Plato

"Timaeus" oraz "Critias", ale nie mają one

wartości historycznej. Spotkaliśmy się także z

innymi współczesnymi teoriami oraz interpretacjami,

ale na tą chwilę wszystko wskazuje na

to, że Atlantis była krainą mitologiczną, a nie

rzeczywistą.

Skąd zatem taki a nie inny wybór tytułu?

Nazwa "Atlantis" faktycznie może być myląca

dla wielu odbiorców, ponieważ utwór tytułowy

nie dotyczy helleńskiej mitologii. Słowem

tym posłużyliśmy się jako alegorią tych wszystkich

rzeczy, które ludzie bardzo pragną

przez całe życie, ale nie udaje im się ich zdobyć

lub osiągnąć. Chodzi o rozmaite ambicje,

które ludzie starają się realizować, no ale nie

udaje im się. Można to też rozumieć jako symbol

femme fatale, czyli pięknej kobiety, która

kusi, mami, uwodzi i stawia wysokie wymagania

swoim wielbicielom, ale ostatecznie każdego

z nich doprowadza do zguby.

Czy do napisania utworu "Seventh Son" zainspirowała

Was nowela Orsona Scotta

Carda?

Zupełnie nie. Siódmym synem jest tu Theseus,

starożytny król Aten. Legenda głosi, że

wybrał się on w podróż na Kretę, aby zostać

oddany w ofierze Minotaurowi (Minotaur -

pół człowiek pół byk, zrodzony ze związku

żony sędziego zmarłych w Hadesie - Minosa,

z bogiem mórz i żeglarzy Posejdonem; Minotaur

sam miał być złożony w ofierze, ale Minos

do tego nie dopóścił i uwięził go na Krecie;

następnie Minos zarządał, żeby 7 młodzieńców

i 7 panien było cyklicznie przesyłanych

Minoaturowi w ofierze - przyp. red).

Jaką rolę pełnią dwa krótkie instrumentale na

Waszym najnowszym albumie?

Te motywy były oryginalnie częściami następujących

po nich utworów: "The Silence of Our

Wrods" i "Spartacus". Pierwotnie stanowiły ich

uwerturę (po prostu intro - przyp. red). Po

głębszym zastanowieniu zaprezentowaliśmy je

jako osobne kawałki, tak aby wszystkie kompozycje

były zwarte.

Foto: Fortress Under Siege

A jak wygląda Wasze komponowanie?

Dosłownie wszystkie dotychczasowe pomysły

muzyczne wychodzą ode mnie. Nie oznacza

to jednak, że pozostali mają zabronione wnoszenie

swoich propozycji, ani nic z tych rzeczy.

Nawet gdyby nasi znajomi, spoza

Fortress Under Siege, przyszli do mnie z

czymś ciekawym, na pewno wziąłbym to pod

uwagę. Warunkiem jest jednak, aby spełniało

to wysokie standardy jakości, jakich się trzymamy.

Widziałem dwa video promujące "Atlantis":

do utworów "Love Enforcer" oraz "Atlantis".

Czy będziecie może mieć ich więcej?

Istnieje również video do "Seventh Son". Nie

wydaje mi się, żebyśmy zrobili więcej video.

Ciekawe, że Waszym producentem jest

Fotis Bernardo, ponieważ brał on wcześniej

udział w nagraniach Rotting Christ oraz

Septicflesh, podczas gdy Wy gracie coś kompletnie

innego. Jak doszło do Waszej współpracy?

Jest on po prostu naszym dobrym przyjacielem,

a także znakomitym profesjonalistą,

znającym bardzo szerokie spektrum metalowej

sceny. Perfekcyjnie przeprowadził nas

przez wszystkie studyjne zawiłości w Devasoundz

studio. Zmiksował całość, a następnie

zarekomendował George'a Neratzisa do masteringu.

Ten drugi profesjonalista wykonywał

wcześniej fantastyczną robotę dla Pain Of

Salvation, Abbath, Dark Funeral i Gus G.

Dlaczego zdecydowaliście się użyć obrazu

Yiannis'a Koutrikas'a na okładce "Atlantis"?

Ponieważ jest on jednym z najlepszych greckich

artystów. To bardzo znana i ceniona

postać w naszym kraju. Jesteśmy dobrymi

znajomymi i wspólpracujemy również poza

zespołem. Prowadzę własną galerię sztuki.

Kiedy zobaczyłem jego dzieło, od razu pomyślałem,

że świetnie pasuje do idei naszego

utworu "Atlantis". Jest to dokładnie femme

fatale, o której Ci wcześniej wspominałem,

reprezentantka alegorii Atlantis. Zrobiłbyś dla

niej wiele, ale nie podołasz, niezależnie jak

bardzo się starasz.

Chciałbym jeszcze zapytać o "A Tribute to

Iron Maiden's Somewhere In Time", na którym

wykonaliście "Heaven Can Wait". Dlaczego

wybraliście akurat ten numer?

Ponieważ akurat ten dostaliśmy do opracowania.

Prawdopodobnie wolelibyśmy jakiś inny,

i przyznam, że dziennikarz magazynu, do

którego miał być dołączony ten tribute, próbował

odpowiednio skontaktować się z nami

w sprawie wyboru utworu, ale nie udało mu

się nas zastać, i w konsekwencji zagraliśmy to,

co pozostało do zagrania z ich puli.

Grecja kojarzy się z epickim true heavy metalem.

Tymczasem Wy gracie progresywny

heavy metal. Jak to działa?

W rzeczywistości mamy obecnie bardzo silną

power-prog'ową scenę w Grecji. Bardzo zależy

nam na takiej muzyce. Polecam sprawdzić w

szczególności zespoły Wardrum oraz Need,

ponieważ reprezentują one światowy poziom.

Bartek Kuczak, Sam O'Black

FORTRESS UNDER SIEGE 147


Nie odnajdujemy satysfakcji w powtarzaniu się

Rozmowa z trzema muzykami tworzącymi Adamantis - zespół grający

europejski power metal w stylu lat dziewięćdziesiątych z silnym wpływem tradycyjnego

heavy metalu.

HMP: Cześć. Spotykamy się dzisiaj, aby

przedstawić Adamantis czytelnikom polskiego

magazynu "Heavy Metal Pages".

Wasza dyskografia składa się z dwóch power

metalowych albumów: EP "Thundermark"

(2018) oraz LP "Far Flung Realm"

(2020).

Jeff Taft: Yeah, Adamantis jest zespołem grającym

power metal w stylu lat dziewięćdziesiątych.

Kiedy ludzie nas słuchają, dostrzegają

mocne wpływy Blind Guardian, Running

Wild, Gamma Ray. Te wpływy ujawniają się

w niemal każdym naszym utworze.

Ukazał się właśnie Wasz atmosferyczny

teledysk do kawałka "Voron (The Ravensong)".

Gdzie to kręciliście? Dostrzegłem jedno

ujęcie z Islandii.

Evgeny Gromovoy: Te ujęcia pochodzą z

Massachusetts. W zeszłym tygodniu napadało

tutaj mnóstwo śniegu, więc mieliśmy perfekcyjne

widoki do zrobienia atmosferycznego video.

Zaprosiliśmy do udziału lokalnego aktora.

Pojawiły się tam też pojedyncze ujęcia z

Norwegii oraz z Islandii. W zeszłym tygodniu

opublikowaliśmy krótki teaser w mediach społecznościowych,

aby dać ludziom znać, że coś

nadchodzi. Cały pomysł został dopracowany

dwa miesiące temu (rozmawialiśmy 3 marca

2021 - przyp. red), kiedy wykonaliśmy nagrania

video wraz z aktorem. Produkcja nie zajęła

nam wiele czasu, uporaliśmy się z nią raz dwa.

Ale pierwsze zalążki pomysłu na to video pojawiły

się już trzy lata temu.

Jeff Taft: "Voron (The Ravensong)" był jedną

z naszych najstarszych kompozycji spośród

tych, które ukazały się na "Far Flung Realm".

Pracowaliśmy nad nią już w 2018 roku. Tekst

utworu został napisany w Hiszpanii w grudniu

2018.

Evgeny Gromovoy: Pamiętam, że zależało mi

zawsze na ukazaniu fal morskich rozbijanych

o klif. Jak już zabieraliśmy się za produkcję,

uznałem, że chcę mieć te fale na samym początku.

Poszczególne pomysły pojawiały się

powoli, przez dłuższy okres czasu.

Foto: Adamantis

Jakie pomysły, wydarzenia, plany związane

z Adamantis są dla Was najbardziej ekscytujące

w tym momencie?

Jeff Taft: Z całą pewnością wskazałbym na

album "Far Flung Realm". Początkowo nie

planowaliśmy go w winylowej odsłonie. Chcieliśmy,

ale Adamantis był w momencie premiery

"Far Flung Realm" niezależny, bez wytwórni,

więc nie widzieliśmy takiej opcji. Myśleliśmy,

że może uda się to zrealizować znacznie

później. Na szczęście Cruz del Sur Music

szybko zainteresowało się Adamantis i od

razu usłyszeliśmy od nich, że jak najszybciej

powinniśmy zrobić winyl. Byliśmy podekscytowani,

odkąd zobaczyliśmy, jak to wygląda w

tym dużym formacie.

Jest to specjalna, limitowana edycja z fajnym

plakatem. Jak już wspomnieliśmy,

Adamantis wydał dwa albumy: EP "Thundermark"

oraz LP "Far Flung Realm". Ten

pierwszy posłuchałem tylko jeden raz, i zauważyłem,

że longplay jest od niego tak ze

trzy razy szybszy i znacznie dynamiczniejszy.

Chciałbym zapytać, jak postrzegacie

swój rozwój pomiędzy 2018 a 2020 rokiem?

Jeff Taft: Oba albumy powstały w kompletnie

różnych okolicznościach. W momencie rejestracji

"Thundermark" byliśmy już całkiem

ograni na lokalnej scenie Massachusetts. Zrobiliśmy

je po to, aby rozszerzyć nasz zasięg i

otworzyć sobie drzwi do klubów również w

innych miejscach. W przypadku "Far Flung

Realm" myśleliśmy znacznie ambitniejszymi

kategoriami - chcieliśmy wydobyć to, co najlepsze,

z kreatywnego potencjału Adamantis.

Zwłaszcza, że mamy nowego wokalistę. Chcieliśmy

więc rozwinąć nasz zespół za pośrednictwem

całkiem nowych utworów. Włożyliśmy

w ich aranżację znacznie więcej namysłu.

"Thundermark" brzmi bardziej jak heavy metal,

podczas gdy "Far Flung Realm" bardziej

jak power metal, więc z pewnością różnica

nie sprowadza się tylko do nowego wokalisty,

ale też do zmian w warstwie instrumentalnej.

Zgadza się?

Jeff Taft: Yeah, zdecydowanie można tak powiedzieć.

Myślę jednak, że elementy tradycyjnego

heavy metalu wciąż są obecne na "Far

Flung Realm". Słychać to chociażby w utworze

"The Siege Of Arkona".

Czy uważacie, że znaleźliście już pełnię

swojej muzycznej tożsamości na "Far Flung

Realm"?

Evgeny Gromovoy: Nie sądzę, żeby jakikolwiek

zespół powiedział: "oh, to jest to" (Jeff

śmieje się). To dlatego, że każdy muzyk ewoluuje.

Wszyscy w Adamantis są doświadczeni

na tyle, aby zdawać sobie sprawę, że niekoniecznie

to, co kręci nas dzisiaj, będzie nas również

pochłaniało za ileś lat wprzód. To nie jest

nasz koniec, tylko nasz początek. Im bardziej

wzajemnie rozumiemy się w Adamantis, tym

bardziej komfortowo czujemy się eksperymentując

z nowymi dźwiękami i poszerzając ramy

stylistyczne. Dla mnie to jest podróż, której

"Thundermark" stanowił początek, a "Far

Flung Realm" jest kolejnym etapem. W przyszłości

możecie się spodziewać wielu elementów

stylistycznych już obecnych na naszych

dotychczasowych albumach, ale też nowych

inspiracji. Adamantis nie posiada jasnych

struktur, w których ramach musimy koniecznie

się obracać, czy coś w tym stylu.

Jeff Taft: Nie jesteśmy ludźmi, którzy odnajdywaliby

satysfakcję w powtarzaniu się. Mamy

poczucie, że możemy zrobić wiele rzeczy

inaczej w przyszłości. Widzimy wiele przestrzeni

do dalszego rozwoju, będziemy chcieli

eksplorować inne wymiary, przesuwać granice

istoty Adamantis. Zawsze staramy się iść naprzód.

Nie mówimy "to jest Adamantis, nie

ma tu miejsca na nic innego".

Dla mnie, jako słuchacza, "Far Flung Realm"

jest dosyć wymagające w odbiorze, ponieważ

ten album jest znacznie intensywniejszy niż

typowy, tradycyjny heavy metal. Czy Wy

również uważacie te utwory za trudne do wykonywania?

Evgeny Gromovoy: Z mojej perspektywy perkusisty,

tak, ale sprawia mi to wiele frajdy.

Ćwiczę wraz z perkusistą Blind Guardian.

Nauczył mnie on wiele tricków, nie tylko jak

komponować partie bębnów, ale też jak nadać

im odpowiedniej mocy, a także innych aspektów

power metalu. W dłuższej perspektywie

widzę znaczny postęp w swojej grze. Uwielbiam

ten szybki, techniczny, a przy tym kreatywny,

power metalowy styl. Nie postrzegam

tego jak problem, lecz pozytywnie.

Jeff Taft: Dla mnie również jest to bardzo wy-

148

ADAMANTIS


magające. Zwłaszcza z uwagi na tempo. Gramy

zdecydowanie szybciej niż większość

heavy metalowych zespołów. Niemniej, mam

pozytywny stosunek wobec muzycznych wyzwań.

Tak jak powiedział Evgeny, sprawia mi

to wiele frajdy. Czuję, że zawsze chciałem

właśnie tak grać. Fajnie jest przekonywać się,

na co mnie stać, stylistycznie i technicznie.

Wymagające granie, ale jest to część naszej

muzykalności. Czujemy przy tym, że rozwijamy

się i coraz lepiej wychodzi nam przekuwanie

szalonych pomysłów w dźwięki.

Czym chcielibyście się z nami podzielić odnośnie

studyjnej rejestracji "Far Flung

Realm"?

Jeff Taft: Zaczęliśmy od perkusji w grudniu

2019, zaś gitary i bas nagraliśmy w styczniu

2020. Mieliśmy dostępną salę do ćwiczeń w

piwnicy Evgeny'ego. Rejestrację wokali przełożyliśmy

o kilka miesięcy z powodu "pandemii".

Pracowaliśmy z tym samym inżynierem

dźwięku (do rozmowy dołączył w tym momencie

wokalista Jeff Stark, wymieniliśmy się

krótko uprzejmościami, a Jeff Taft powtórzył

mu swoją odpowiedź na ostatnie pytanie -

przyp. red).

Jeff Stark: To interesujące, że kiedy dołączyłem

do Adamantis i zgrałem się z pozostałymi

muzykami, nagle ogłoszono "pandemię".

Dostałem więc extra czas na pracę nad strukturami

wokalnymi wszystkich utworów, doprowadziłem

je do perfekcji i tak minęło kilka

miesięcy. Wymieniałem się pomysłami z kolegami

on-line. Dzięki temu opanowałem je lepiej

i jak już wszedłem do studia, czułem się pewnie

i swobodnie. Wprawdzie nie wiadomo,

co przyniesie przyszłość, ale nagrywanie wokali

było dla mnie pozytywnym doświadczeniem.

Widziałem, jak wszyscy w Adamantis

przykładają się i jak bardzo każdemu zależy

na nagraniu możliwie jak najlepszej płyty.

Zdaję sobie sprawę, że niektóre inne zespoły

mają przestój, ale w naszym przypadku - ukazuje

się nowy album, jest fajnie.

Jeffie Stark, czy brałeś udział w pisaniu tekstów

utworów?

Jeff Stark: Część spośród nich tak. Może połowę

lub odrobię więcej. Resztę napisali pozostali.

Jakie historie kryją się zatem za tymi tekstami?

Jeff Taft: Wiele rozmaitych - autorefleksje,

sny, tajemnicze przepowiednie. Inspirowaliśmy

się m.in. nowelami Stevena Eriksona. W

utworze "The Siege Of Arkona" nawiązaliśmy

bezpośrednio do słowiańskiej mitologii.

W ogóle ten ostatni, "The Siege Of Arkona"

zdaje się być Waszym najfajniejszym kawałkiem.

Jeff Taft: (śmiech) mamy tyle różnych utworów

na "Far Flung Realm", a Ty mówisz: "o,

ten jeden lubię".

Evgeny Gromovoy: Adamantis składa się z

bardzo utalentowanych muzyków. Ciężko jest

nam zaakceptować każdy pojedynczy pomysł,

ponieważ tak wiele dobrych powstaje. Każdy z

nas jest bardzo zaangażowanym kompozytorem,

sypiącym całą masą świetnych pomysłów,

a każdy pomysł jest lepszy od poprzedniego.

Jeff Taft: "The Siege Of Arkona" to znakomity

utwór. Pamiętam, jak Evgeny przyszedł z tym

do nas, nagrał jak nuci tą melodię, i od razu

Foto: Adamantis

pokazał nam, jak to powinno się rozwijać.

Wszystko doskonale tam do siebie pasuje.

Ostatni kawałek "Voron (The Ravensong)"

odwołuje się do kruka, który symbolizuje nie

tylko śmierć, ale też moc uzdrawiania, a więc

może w pewnym siebie dawać nadzieję, że

przyszłość niekoniecznie musi być zła. Dlaczego

użyliście rosyjskiego/ukraińskiego

słowa "voron" jako główny tytuł, zaś angielski

odpowiednik "raven" ujęliście w nawiasie?

Evgeny Gromovoy: Dobre pytanie. Opowiem

Ci. Zostało to oparte o rosyjską folkową piosenkę

"Black Raven", w której kruk krąży wokół

umierającego żołnierza, a ten prosi kruka,

aby poleciał do jego domu i powiedział, wyczekującej

na jego powrót z wojny, żonie, że

mąż nie tyle umiera, co zaczyna nowe życie z

nową kobietą. Tą kobietą jest ziemia. Żołnierz

będzie żyć, ale w innej formie, z nową towarzyszką

- ziemią. Nie należy już do swojej doczesnej

żony, lecz do ziemi. Kiedy usłyszałem

"Black Raven", wywarło to na mnie na tyle silne

wrażenie, że postanowiłem stworzyć własną

interpretację. Tematem jest tutaj nie tylko

śmierć, ale też rodzina i jej filozoficzny kontekst.

Najpierw stworzyłem melodię, a następnie

uświadomiłem sobie, że wiem, jaka dokładnie

aranżacja będzie do niej pasować. Jest

tam pewien nordycki aspekt estetyczny, który

bardzo lubię. Myślę, że słowo "voron" celniej

reprezentuje przesłanie tego utworu, niż "ravensong".

Widziałem w jednym wywiadzie, jak opowiadaliście,

że image jest dla Was bardzo

ważny. Teraz chciałbym zapytać, na ile ważne

jest dla Was poczucie przynależności do

metalowej społeczności?

Jeff Taft: Myślę, że jest to kluczowa sprawa w

tworzeniu zespołu metalowego. Nie tylko z

punktu widzenia pracy zespołowej, ale też ze

względu na wymianę pozytywnej energii pomiędzy

metalowcami, która stymuluje nas do

tworzenia i rozwoju muzycznego. Nawiązywanie

nowych kontaktów pełni witalną rolę.

Przyjaźnimy się z innymi zespołami, i w ten

sposób cała scena metalowa rośnie w siłę.

Trzymamy się razem i wzajemnie zarażamy

kreatywnością. Metal jest nierozerwalnie

związany z opowiadaniem historii, które są

tym ciekawsze dla odbiorców, im bardziej jest

się osadzonym w metalowej społeczności.

Dziękuję za tą wypowiedź. Zamierzacie

wydać nowe EP pod koniec 2021, prawda?

Jeff Taft: Eee... Skąd o tym wiesz? (wszyscy

się śmieją).

Evgeny Gromovoy: Kto Ci o tym powiedział?

(śmiech).

Już nie pamiętam, ale widziałem to w jakimś

wywiadzie.

Evgeny Gromovoy: To sekret! Ale skoro już

padło takie pytanie, przyznam, że pracujemy

nad nową EP, którą chcemy wydać pod koniec

2021. Myślę, że nie powinniśmy jeszcze o tym

mówić. Sami nie wiemy, co tam się dokładnie

znajdzie.

Jeff Taft: Nie wiemy, które i ile utworów pojawią

się na tym wydawnictwie.

Evgeny Gromovoy: Aczkolwiek mamy już

pierwsze szkice kompozycji. Będzie epicko,

mrocznie, progresywnie. Wykorzystamy trochę

elementów folkowych.

Czy nie macie nic przeciwko, jeśli o tym napiszę?

Evgeny Gromovoy: Możesz napisać. Nie ma

specjalnego powodu, abyśmy za wszelką cenę

utrzymywali to w tajemnicy. I tak ukaże się to

pod koniec tego roku. Jesteśmy już doświadczeni

w nagrywaniu wbrew obowiązującym

restrykcjom.

Jeff Taft: Yeah, eksplorowaliśmy już nowe

metody pracy zespołowej, więc damy radę i

tym razem. Niemal całą zawartość "Far Flung

Realm" skomponowaliśmy samotnie w domu,

ale później ogrywaliśmy to wspólnie.

Powodzenia i dziękuję za rozmowę.

Evgeny Gromovoy: Dzięki. Chcielibyśmy

jeszcze dodać, że ukazała się specjalna, limitowana

edycja winylowa "Far Flung Realm" z

pysznym plakatem. Mamy nadzieję, że ludzie

będą śledzić poczynania Adamantis, ponieważ

ciężko pracujemy już nad kolejnym EP.

Jesteśmy skoncentrowani na rozwijaniu z pasją

nowych utworów, które wyróżniają się jakością

i pomysłowością. Nie odnowiliśmy

jeszcze kontraktu z Cruz del Sur Music, ale

zachodzi duże prawdopodobieństwo, że będziemy

kontynuować pod ich szyldem. Dzięki

za wywiad.

Sam O'Black

ADAMANTIS 149


HMP: Gaia Epicus miała różne okresy: początkowo

był to projekt typowo solowy, w

okresie drugiego i trzeciego albumu miałeś

pełny, regularnie funkcjonujący skład, by od

roku 2008 znowu działać w pojedynkę, tylko

z udziałem gości podczas sesji nagraniowych

- samemu pracuje ci się lepiej, to optymalne

rozwiązanie?

Thomas Chr. Hansen: Właściwie to od samego

początku, od 1992 roku, wszystko zaczęło

się od zespołu i przez trzy pierwsze albumy

miałem pełny skład. Wcześniej też miałem

zespół, ale nie było to nic poważnego. W

ciągu tych lat muzycy przychodzili i odchodzili,

styl muzyczny i nazwa zespołu zmieniały

się wiele razy, ale od 2001 roku jest to

Siódme odrodzenie

Dla Thomasa Chr. Hansena metal jest czymś więcej niż tylko muzyką.

Gra go od blisko 30 lat, a Gaia Epicus jest obecnie jego solowym projektem. Nie z

wyboru, ale z konieczności, bo jak tłumaczy ciężko znaleźć na stałe kompetentnych

i zaangażowanych muzyków, chcących grać power metal. Z drugiej strony

dzięki temu na "Seventh Rising" wsparli go gościnnie Tim Ripper Owens czy Mike

Terrana, dzięki czemu płyta zdecydowanie zyskała.

mogłoby wyglądać inaczej, ale teraz najlepiej

pracuje mi się samemu, mimo, że jest to dużo

pracy. Mimo wszystko wciąż dążę do posiadania

pełnego składu, ponieważ to ułatwia sprawę,

szczególnie jeśli chodzi o koncerty, ale

także nagrywanie. Wiele razy musiałem odrzucać

świetne oferty koncertowe i propozycje

tras, ponieważ nie miałem muzyków gotowych

do działania.

Po "Dark Secrets" miałeś nieco dłuższą przerwę,

ale już po wydaniu "Alpha & Omega"

wszystko wróciło na właściwe tory, bo minęły

dwa lata i proszę, wydałeś niedawno siódmy

już album Gaia Epicus?

Powiedziałbym, że wszystko jest już na dobrej

drodze (śmiech). Ale tak, znalazłem więcej

czasu i inspiracji, by znów stać się bardziej

aktywnym. Gaia Epicus to zespół, który

przez lata doświadczył wielu niepowodzeń i

myślę, że większość kapel po prostu by się

poddała. Dla mnie muzyka jest wielką pasją i

nawet jeśli byłem przez długi czas bardzo

zmęczony i pozbawiony inspiracji, nigdy nie

myślałem, że przestanę grać lub komponować

muzykę. Już siedem albumów, kto by pomyślał?

(śmiech)

Pandemia była tu pomocna w tym sensie, że

podczas lockdownu miałeś nieco więcej czasu

na dopracowanie materiału i nagranie "Seventh

Rising"?

Tak, absolutnie! Dało mi to dużo więcej czasu

na dokończenie albumu, ponieważ miałem

przerwę w pracy z powodu koronawirusa.

Tytuł w żadnym razie nie jest tu przypadkowy,

podkreślasz fakt, że to siódmy album

Gaia Epicus?

Tytuł jest oczywiście związany z tym, że jest

to nasz siódmy album, ale jest również związany

z kilkoma utworami, które są o podnoszeniu

się po ciężkich czasach. Więc to coś jak

Feniks odradzający się z popiołów, nowy początek.

Można powiedzieć, że ten album jest

siódmym odrodzeniem.

ten sam styl i muzyka. Nigdy nie chciałem, żeby

Gaia Epicus stała się solowym projektem,

ale tak się po prostu stało, a głównym powodem

jest to, że bardzo trudno jest znaleźć ludzi,

którzy są dostępni i potrafią grać power

metal. Ludzie, których spotykam mogą być

bardzo utalentowani, ale zazwyczaj są już w

innych zespołach, nie są uzdolnieni w kierunku

power metalu lub nie chcą dać z siebie

stu procent w graniu muzyki. Od samego początku

byłem główną siłą napędową, która robiła

wszystko: komponowała muzykę, ćwiczyła,

rezerwowała koncerty itd., więc mam długie

doświadczenie w działaniu "solo". Myślę,

że w przypadku niektórych zespołów najlepiej

sprawdza się kilku szefów, ale dla innych, takich

jak mój, najlepiej sprawdza się, gdy to ja

jestem szefem. Gdybym od początku był przyzwyczajony

do pracy w inny sposób, wszystko

Foto: Gaia Epicus

Nie jest czasem tak, że określony skład ma

pewien graniczny potencjał, zasób pomysłów

czy energię tylko na jakiś czas, potem

zwykle wszystko zaczyna się psuć, więc może

faktycznie lepiej decydować o wszystkim

samodzielnie i tylko dobierać sobie odpowiednich

współpracowników?

W moim rozwoju jako muzyka i kompozytora

najlepiej pracuje mi się samemu, ponieważ w

ten sposób mogę robić rzeczy dokładnie tak,

jak chcę i wiem, że wszystko zostanie zrobione,

w dodatku będzie to zrobione dobrze.

Kiedy komponuję utwory, piszę także partie

takie jak perkusja, bas, czasami klawisze/fortepian,

a to wszystko po to, by moja wizja kompozycji

stała się rzeczywistością. Kiedy jednak

przychodzi czas nagrywania, daję perkusiście

pewną swobodę, by tworzył własne partie perkusyjne

i nadał im swój sznyt. Chyba, że chodzi

o coś bardzo specyficznego, co chciałbym,

aby zachował w danym nagraniu. Praca samemu

dało mi oczywiście więcej wolności i możliwość

współpracy z kilkoma wspaniałymi

muzykami.

Jesteś obecny na metalowej scenie od wczesnych

lat 90. Nie masz czasem obaw, że w

końcu wypalisz się, jeśli cały czas będziesz

pracować tak intensywnie, jak do tej pory, bo

wydajesz zwykle długie albumy, to nie są

płyty trwające po pół godziny czy maksymalnie

40 minut?

Jeśli spojrzysz na minione lata robię muzykę

od dłuższego czasu, ale jeśli chodzi o faktyczne

tworzenie czy granie muzyki, to nie byłem

aż tak aktywny. Największe nazwiska w

historii metalu, czy też mniejsze, jeśli wolisz,

muzykę traktują jako swoją pracę od 30-40

lat, więc nie sądzę, abym był w jakimkolwiek

niebezpieczeństwie. (śmiech)

Czujesz się bardziej wokalistą czy gitarzystą?

Łączenie tych dwóch funkcji pozwala ci

spojrzeć na komponowanie z nieco innej perspektywy,

bo sam wiesz najlepiej co i jak zrobić,

żeby efekt końcowy był optymalny?

Właściwie to widzę siebie jako perkusistę, bo

tak zaczynałem swoją przygodę z muzyką i to

właśnie za perkusją czuję się najlepiej. Mimo,

że nie grałem na niej zbyt wiele przez ostatnie

20 lat, tylko od czasu do czasu, i to gitara oraz

wokal były moim głównym zajęciem, ale nadal

uważam się za perkusistę. Kiedy zespół powstał

w 1992 roku, miałem być perkusistą, ale

wydarzyły się różne rzeczy i zamiast tego wylądowałem

z gitarą. Natomiast gdybym nadal

był perkusistą i nie wziął do ręki gitary, nie sądzę,

że byłbym tu, gdzie jestem dzisiaj, mając

na koncie siedem albumów. Gram też na basie

i trochę na klawiszach i myślę, że razem z grą

na gitarze i perkusji daje mi to dużo więcej

wolności i świadomości, jeśli chodzi o komponowanie

muzyki.

Zespół, własna wytwórnia, a do tego jesteś

150

GAIA EPICUS


też przecież od wielu lat fanem ciężkiej muzyki

- jak ważny w twoim życiu jest heavy

metal i czy wyobrażasz sobie codzienną

egzystencję bez niego?

Mimo, że słucham wielu różnych rodzajów

muzyki, heavy metal jest moim absolutnym

faworytem. Nie słucham teraz tak dużo muzyki

jak kiedyś, ale świat bez metalu byłby okropnym

miejscem.

W czasie nagrywania "Seventh Rising"

wsparło cię tylko trzech gości, ale dwóch z

nich to prawdziwe gwiazdy metalu, co nie

zdarzało się wcześniej, może poza udziałem

Rolanda Grapowa - od razu miałeś wizję, że

w "Gods Of Metal" powinien zaśpiewać też

ktoś bardzo znany, taki jak Tim "Ripper"

Owens?

Ci muzycy, których wymieniłeś, to być może

największe nazwiska, z którymi pracowałem,

ale pracowałem też z innymi, którzy są znani

z grania w znanych zespołach. Kiedy napisałem

"Gods Of Metal" wiedziałem, że ten utwór

musi mieć gościnnego wokalistę, po prostu

dlatego, że nie potrafię śpiewać w taki sposób,

w jaki chciałbym, żeby ten wokal był wykonany.

Pomyślałem o Robie Halfordzie, ale nawet

nie próbowałem się z nim skontaktować,

jestem pewien, że to by się nie udało. Więc

kto inny, jak nie sam Ripper pasowałby idealnie

do tej piosenki? Poprosiłem go, zgodził się

i dostarczył dokładnie to, czego chciałem.

Teraz gościnny udział kogoś znanego nie jest

już czymś tak wyjątkowym jak choćby w latach

70. czy 80., ale to jednak coś, mieć na

swojej płycie byłego wokalistę Judas Priest,

Iced Earth czy Malmsteena?

Tak, jestem bardzo zaszczycony, ale uhonorowany

również współpracą z wszystkimi innymi

gościnnymi muzykami, z którymi pracowałem.

Bez moich gości nie mógłbym nagrywać

moich albumów w taki sposób, w jaki to robię.

Wiele zespołów zapomina niestety, że partie

perkusji to swoisty kręgosłup każdej płyty,

podpierając się triggerami, syntetycznym

brzmieniem czy wręcz automatem perkusyjnym.

Ty jednak zawsze przywiązywałeś dużą

wagę do tego aspektu, a na "Seventh Rising"

udziela się legendarny Mike Terrana -

podczas pierwszego odsłuchu tego materiału,

nie mając jeszcze pojęcia kto gra, od razu

zwróciłem uwagę na to, że robi to świetnie,

na czym cały materiał bardzo zyskał - o taki

efekt właśnie ci chodziło?

Rozglądałem się za tym, jakiego perkusistę

tym razem namówić do współpracy i z jakiegoś

powodu, którego teraz nie pamiętam, pomyślałem:

"dlaczego nie skontaktować się z Mike'm

i zobaczyć, co się stanie?". Nie spodziewałem się,

że cokolwiek z tego wyjdzie, ale on odebrał

mój telefon i od razu się dogadaliśmy. Zaczęliśmy

prowadzić długie rozmowy o muzyce,

ale także ogólnie o życiu. Mike usłyszał

dema moich nowych kawałków, sprawdził też

kilka utworów z moich albumów, a ponieważ

też miał dużo wolnego czasu z powodu pandemii,

zgodził się nagrać ten album. Większość

rzeczy, które gra, jest oparta na moich

zaprogramowanych pomysłach perkusyjnych,

ale sam również dodał swoje akcenty i pomysły

tu i tam - jestem zaszczycony, że wziął

udział w nagrywaniu tego albumu i wspaniałą

przyjaźnią z nim.

Chyba nie przepadasz za graniem solówek,

stąd tym razem obecność Lukky'ego Sparxxa?

Sugerowałeś mu to i owo, czy miał wolną

rękę podczas rejestrowania swoich partii?

Nie chodzi o to, że nie lubię solówek, ale nie

jestem typowym gitarzystą solowym, po prostu

nie potrafię grać takim szybkim i zawiłym

stylem. Gram solówki, ale są one prostsze.

Zawsze mówię gitarzyście prowadzącemu, jakie

solówki lubię, potem to od niego zależy,

jakie pomysły nagra. Następnie mówię, co mi

się podoba, a co nie. Zachowuję jedno, usuwam

drugie, zaczynam od tej części, a kończę

na innej, i tak dalej. Mają więc swobodę w wymyślaniu

pomysłów, a ja tylko formuję te pomysły

w najlepsze solo do danego utworu, tak

jak ja to widzę.

Twórcza swoboda podczas nagrań wydaje

mi się bardzo istotnym aspektem powstawania

każdej płyty, niezależnie od tego, w jakim

stopniu dany materiał został wcześniej

dopracowany, aranżacyjnie i nie tylko, bo

przecież zawsze może pojawić się jakieś

nowe, znacznie lepsze rozwiązanie?

Powiedziałbym, że co najmniej 95% wersji demo

trafia na ostateczne nagranie, ale może się

zdarzyć, że w trakcie sesji nagraniowej wyskoczą

mi jakieś pomysły i jeśli uznam, że brzmią

lepiej, to pójdę w tym kierunku.

Kiedyś bywały sytuacje, że zespół ogrywał

jakiś nowy utwór w studio, albo grał go

wręcz po raz pierwszy, a czujny realizator

włączał nagrywanie, dzięki czemu nie trzeba

było go powtarzać - z racji charakteru składu

Gaia Epicus taka opcja nie wchodzi w grę,

ale przyznasz, że brzmi to kusząco?

Kiedyś mieliśmy magnetofon w sali prób,

nagrywał on gdy "jamowaliśmy" lub próbowaliśmy

nowe utwory. Tęsknię za próbami z zespołem

przygotowującym się do nagrania nowego

albumu, ponieważ w ten sposób możesz

usłyszeć utwór z prawdziwym zespołem. Na

moich ostatnich trzech albumach zrobiłem dema

w domu, a potem je nagrałem, bez testowania

utworów z zespołem. To działa również

w ten sposób.

Uznałeś, że nie ma co czekać z wydaniem

"Seventh Rising", skoro płyta jest już gotowa,

bo o koncertach, póki co i tak nie ma

mowy?

Nagrywam, a potem wydaję, nigdy nie ma czekania

na odpowiedni moment. Jak już jest zrobione,

to jest zrobione, wydaję to i przechodzę

do następnego rozdziału. Mam nadzieję, że

wkrótce uda mi się zebrać nowy skład i zagrać

kilka koncertów po zakończeniu pandemii koronawirusa.

Rynek metalowy jest dość ustabilizowany, a

do tego niesamowicie zatłoczony, ale to cię

nie zniechęca, liczysz, że fani zainteresują się

Gaia Epicus, choćby z tego powodu, że mają

teraz więcej czasu na słuchanie muzyki w

domowym zaciszu?

Rynek jest stale zalewany nowymi nagraniami

i ciężko jest za tym nadążyć, a także ciężko

jest zespołom wyróżnić się na tle innych. Gaia

Epicus nie jest znaną marką, ale mam kilku

fanów, którzy są ze mną od pierwszego albumu

z 2003 roku i wciąż pojawiają się nowi.

Ciężko jest dziś rozwijać się jako zespół, chyba,

że jesteś w dużej wytwórni, która będzie

cię promować i wysyłać na duże trasy koncertowe.

Jestem pewien, że w 2020 roku ludzie

słuchali więcej muzyki niż wcześniej, ale też

więcej zespołów wydało muzykę, bo mieli na

to czas. Dobrą rzeczą w fanach metalu jest to,

że są lojalni i chcą płyt CD, LP, DVD itd...

chcą prawdziwych rzeczy, a nie tylko plików

cyfrowych i myślę, że to pomoże wielu zespołom,

ponieważ zwraca to z powrotem więcej

pieniędzy niż streaming, który nie daje nic!

Zawsze wierz w muzykę! - mawiali wielcy

jazzmani lat 60. i 70. i nie ma co kryć, że w

heavy metalu ta zasada również ma zastosowanie,

bo jest czymś na kształt uniwersalnej

maksymy?

Tak! Metal jest bardzo specyficzny i jest dla

niektórych ludzi jak wspólnota, a nawet styl

życia. Muzyka metalowa łączy ludzi. Często

można ich zidentyfikować po koszulkach z

nazwą ich ulubionego zespołu i w ten sposób

nawiązać kontakt z nowymi ludźmi. Metal

jest silnym i ważnym stylem muzycznym.

Ciekawe jest również to, że scena metalowa

jest nie tylko bardzo zróżnicowana, ale sam

metal stał się już zjawiskiem ponadczasowym,

czymś więcej niż tylko kolejnym podgatunkiem

rocka i czystą rozrywką?

Najprawdziwsza prawda, metal stoi na własnych

nogach!

Pandemiczne ograniczenia i brak koncertów

dały się we znaki rzeszom muzyków, nie

tylko metalowych, ale Gaia Epicus chyba na

tym etapie nie dotknęły. Ale co dalej? Obawiasz

się, że jeśli ta sytuacja potrwa dłużej,

to twój zespół również nie przetrwa, bo to

wszystko działa na zasadzie naczyń połączonych,

a bez zamykanych klubów, plajtujących

promotorów, agencji koncertowych,

firm nagłośnieniowych czy festiwali scena

będzie znacznie słabsza?

Mam nadzieję, że pandemia szybko się skończy

i wszystko wróci do normy, a właściwie

myślę, że będzie to nowa normalność. Miejmy

nadzieję, że czegoś się nauczyliśmy i zrobimy

wszystko, co w naszej mocy, żeby to się nie

powtórzyło. Gaia Epicus nie została przez to

dotknięta, więc nie martwię się, czy będzie to

trwało dłużej. Znacznie gorzej jest z tymi, dla

których jest to jedyny dochód.

Trzeba więc liczyć na to, że nie będzie tak

źle, w myśl starej zasady "co cię nie zabije, to

cię wzmocni?"

Żyję według tej zasady i mogę powiedzieć, że

jest ona prawdziwa.

Wojciech Chamryk, Joanna Pietrzak,

Szymon Paczkowski

GAIA EPICUS 151


Zdefiniowany porządek w świecie chaosu

Mogło wydawać się, że ten włoski zespół nie przetrwa trudnego okresu

po wydaniu trzeciego albumu. Muzycy przemogli się jednak i wrócili do gry, a obecnie,

w mocno przemeblowanym składzie, przygotowali nie tylko nowy, udany album

"Chaos Lord", ale też poprzedzające go, dwie EP-ki, na które trafiło sporo premierowych

kompozycji. Dario, Marco i Simone wyjaśniają dlaczego zaczęli przywiązywać

wagę do krótszych wydawnictw oraz jak widzą muzyczny rynek po pandemii,

nie pomijając oczywiście kwestii związanych z "Chaos Lord".

HMP: Po wydaniu trzeciego albumu "Razorblade

God" mieliście kilkuletni okres zastoju,

naznaczony zmianami składu i brakiem kolejnych

wydawnictw. Ale tak od roku 2007, a

już od premiery kolejnego albumu "When Lightning

Strikes" na pewno, wszystko znowu

weszło na właściwe tory?

Dario Beretta: Tak. Fakt jest taki, że począwszy

od wydania "Razorblade God", doszło

do kilka sytuacji, które nałożyły się na siebie i

musieliśmy skupić się na zupełnie czymś innym.

Nie będę kłamać: gdyby ten album był

wielkim hitem oczywiście sprawy potoczyłyby

się inaczej, ale tak nie było, więc rozpoczął się

okres, w którym musieliśmy się dostosować,

przypasowywać i dodatkowo rozwijać. Ale

myślę, że wróciliśmy dużo silniejsi i faktycznie

wyprodukowaliśmy nasz najlepszy materiał w

Co napędza was do działania na tym etapie

funkcjonowania Drakkar? Pracujecie w

swoim tempie, bez żadnego pośpiechu i kiedy

nowy materiał - EP lub album - jest już gotowy,

nagrywacie go, to cała filozofia?

Marco Rusconi: Tak. Jeszcze przed "Chaos

Lord" zawsze myśleliśmy o pisaniu muzyki

tylko wtedy, gdy byliśmy w odpowiednim nastroju,

by to robić oraz kiedy czuliśmy, że mamy

nowe, świetne pomysły. Z racji, że nie

utrzymujemy się z muzyki, a tym samym nie

mając gwarancji wydania kolejnych płyt na

podstawie umowy, piszemy nową muzykę i

decydujemy się na nagranie następnego albumu

tylko wtedy, gdy czujemy, że jest na to

czas.

Dario Beretta: Oczywiście teraz to się trochę

zmieniło, dzięki Patreon (platforma crowdfundingowa

- red.). Posiadanie strony Patreon

oznacza, że musimy stale dostarczać naszym

subskrybentom nowe, interesujące materiały,

więc od teraz z pewnością będziemy publikować

kolejne rzeczy szybciej, ale to dobrze. Mamy

silny skład, co do którego czujemy się pewni,

wszyscy jesteśmy zaangażowani, a nasza

społeczność Patreon jest nam bardzo oddana

i aktywnie nas wspiera, co sprawia, że praca

nad nowym materiałem jest dla nas łatwiejsza

i jeszcze bardziej satysfakcjonująca.

Istotne wydaje mi się to, że od początku

funkcjonowania zespołu mieliście wsparcie

Czy te wszystkie szufladki mają jakikolwiek

sens? Owszem, pod pewnymi względami

ułatwiają poruszanie się w gąszczu setektysięcy

zespołów, ale czy nie jest tak, że lepiej

po prostu czegoś posłuchać i samodzielnie

wyrobić sobie opinię na temat tego materiału,

niezależnie od tego, czy jest to tradycyjny

heavy, speed czy thrash metal?

Marco Rusconi: Jasne, ale czasami kategoryzowanie

i dzielenie zespołów według gatunku

jest nieuniknione. Musimy zawsze brać pod

uwagę, że w metalu są gatunki, które są oddalone

od siebie o lata świetlne i, że wielu fanów

interesuje się tylko niektórymi z nich, a innymi

nie. Co więcej, potrzeba kategoryzacji jest

z pewnością czymś, co ludzie robią w każdym

aspekcie swojego życia, aby mieć coś na kształt

dobrze zdefiniowanego porządku w świecie,

który czasami wygląda zbyt chaotycznie!

Simone Pesenti Gritti: Podgatunki są szybkim

sposobem na przefiltrowanie informacji,

ale z drugiej strony mogą spowodować całkiem

sporą niepotrzebną pracę. Każdy może

podejść do "Chaos Lord" i wyrobić sobie własną

opinię, a w efekcie zyskać satysfakcję z czegoś,

co innym mogło przynieść zupełnie inne

wrażenia. To jest magia muzyki. Co więcej,

myślimy również o procesie pisania: mamy

swoje podstawy ale także całe niezbadane tereny

do poznania.

Spotykam się czasem z czymś takim, że ktoś,

najczęściej młody człowiek, mówi na przykład:

to black, tego nie słucham. Albo: słucham

tylko ekstremalnego metalu, słodkie

power pitolenie mnie nie interesuje. Wydaje

mi się, że tacy ludzie ograniczają się na własne

życzenie, nie wiedząc przy tym co tracą,

bo tak naprawdę muzyka jest tylko dobra lub

zła, niezależnie od stylistyki?

Marco Rusconi: Cóż, w ostatnich latach,

szczególnie w obliczu masowego rozprzestrzeniania

się mediów społecznościowych na

całym świecie, powstała nowa moda: trzeba

koniecznie być "prawdziwym" metalowcem i

unikać wszystkiego, co takie nie jest. Osobiście

uważamy, że jest to bardzo dziecinne podejście,

które uniemożliwia słuchania wspaniałej

(zupełnie nowej) muzyki. Nawet nie tak

dawny nowy trend odrzucania zespołów, które

weszły do "mainstreamu" lub odtrącanie

wszystkiego, co zostało wyprodukowane po

latach 80., wydaje nam się naprawdę śmieszny.

Każdego roku jest okazja, aby posłuchać

nowych świetnych zespołów i nowych świetnych

płyty.

Simone Pesenti Gritti: Kiedy uwalniasz

umysł od barier, jesteś na dobrej drodze.

ciągu ostatnich 10 lat.

Foto: Drakkar

wydawców. Mniejszych lub większych, ale

zawsze. Teraz jest podobnie, bo "Chaos

Lord" firmuje Punishment 18 Records - jakie

nadzieje wiążecie z tą firmą, zdoła wypromować

nazwę Drakkar nieco szerzej, nie tylko

wśród fanów power metalu?

Marco Rusconi: Mamy wielką wiarę w umiejętności

Corrada, Seby, Moniki i wszystkich

innych z Punishment 18. Biorąc pod uwagę,

że ostatnie dwa albumy naszego "siostrzanego"

zespołu Crimson Dawn również zostały wydane

pod szyldem tej wytwórni, mamy nadzieję,

że będziemy mogli kontynuować tę

współpracę także w wypadku naszych kolejnych

albumów.

Chwytliwa, zapadająca w pamięć nazwa to

w takiej sytuacji niewątpliwy atut. Pamiętam

jednak, że gdzieś na wysokości waszego

debiutu "Quest For Glory" miałem z nią niejaki

problem, bo w pierwszej chwili pomyślałem,

że to powrotny album istniejącego w

latach 80. belgijskiego Drakkar, znanego z

LP "X-Rated" - w czasach przedinternetowych

takie sytuacje zdarzały się dość często,

ale teraz chyba nikt już was nie myli, mimo

tego, że Belgowie od kilku lat są znowu aktywni?

Dario Beretta: Kiedy tworzyliśmy zespół, nie

było w internecie strony Metal Archives, na

której można szukać nazw zespołów i sprawdzić,

czy są już one zajęte! Więc tak, wtedy

było dość powszechne, że kilka zespołów dzieliło

się tą samą nazwą. Osobiście nie wiedzie-

152

DRAKKAR


liśmy o istnieniu belgijskiego zespołu Drakkar.

I szczerze mówiąc, dopiero po ponownym

uaktywnieniu się tej kapeli, kilka lat

temu, niektórzy zaczęli nas mylić. Jednak to

nie jest wielka sprawa. Jedna minuta w Google

powie każdemu, kto nie jest tego pewien, co

jest naszym produktem, a co nie!

Marco Rusconi: Jest na ten temat zabawna

historia. Byliśmy kilka lat temu w Austrii z

Crimson Dawn grając na "Doom Over Vienna"

i miałem na sobie koszulkę Drakkar z

okładką "Run With The Wolf". W pewnym

momencie podszedł do nas członek innego zespołu

doomowego, który przyjechał z Belgii.

Powiedział: "Świetny t-shirt i świetny zespół" i

zaczęliśmy rozmawiać o Drakkar, ale po kilku

minutach zdaliśmy sobie sprawę, że rozmawiamy

o dwóch różnych zespołach! Na szczęście

w ostatnich latach, wraz z rozwojem mediów

społecznościowych, trudniej już o pomyłki.

Przed "Chaos Lord" wydaliście dwie EP-ki:

od razu założyliście, że będą to materiały o

specjalnym charakterze, z utworami, które

nie trafią na ten album, taki ukłon w stronę

fanów i kolekcjonerów?

Marco Rusconi: Zdecydowanie tak. Osobiście

nienawidziłem zespoły, które zmuszały

mnie do kupowania EPek, na których mogłeś

znaleźć dokładnie te same kawałki z następnego

albumu! Co więcej, wraz z decyzją o

otwarciu naszego kanału Patreon ten proces

został wzmocniony, ponieważ co jakiś czas

musimy gwarantować naszym subskrybentom

nowy niepublikowany materiał, często w limitowanej

edycji i zaprojektowany dokładnie

tak, aby zapewnić, że niektóre utwory (być

może nie wszystkie) są dostępne tylko na tych

specjalnych wydaniach. A tak przy okazji, sam

jestem wielkim kolekcjonerem!

Kiedyś, szczególnie w latach 80., takie wydawnictwa

były na porządku dziennym; praktycznie

każdy zespół, począwszy od Iron

Maiden, a skończywszy na grupach podziemnych,

miał w dyskografii 12"EP czy

MLP z niepublikowanym na albumach materiałem

studyjnym i koncertowym. Staraliście

się nawiązać do tych dawnych czasów,

pokazać ciągłość tradycji nie tylko w obrębie

obranej stylistyki?

Marco Rusconi: Mniej więcej. Nadal z wielką

przyjemnością wspominam niesamowitą serię

12" wyprodukowaną przez Iron Maiden...

oczywiście wyprodukowanie EP-ki jest dla nas

znacznie trudniejsze, ponieważ w przeciwieństwie

do albumów, dla których mamy wytwórnię,

zdecydowaliśmy się wyprodukować te EPki

jako wydania własne, aby znacząco skrócić

czas wydawania… Oznacza to również, że stać

nas jedynie na ograniczoną liczbę egzemplarzy.

Dario Beretta: Niedawno oczywistą stała się

potrzeba, aby zespoły zawsze miały nowy materiał.

Jeśli chcesz, aby projekt odniósł sukces

oraz chcesz zachować grono swych fanów,

oczywiste jest, że nie możesz po prostu wydawać

albumu co trzy lata, nie mówiąc już o

sześciu. Jest to prawdziwe w przypadku 100%

zespołów, które muszą zarabiać muzyką na

życie, ale myślę, że dotyczy to również, w

mniejszym stopniu, zespołów takich jak my.

Nie mamy złudzeń, że po czterdziestce zostaniemy

kolejnym Iron Maiden, ale chcemy,

aby nasz zespół prosperował, cieszył się dobrą

reputacją i był postrzegany jako coś więcej niż

Foto: Drakkar

tylko hobby, a dlatego ciągły przepływ wydawnictw

jest teraz tak ważny. Wszystko to

spowodowało wielki powrót formatu EP-ki,

który został prawie porzucony, gdy zaczynaliśmy

działalność pod koniec lat 90. Coraz

więcej zespołów korzysta więc teraz z okazji,

by wypuszczać nową muzykę i osobiście mi się

to podoba. Zwłaszcza, że EP-ki dają szansę na

wypuszczenie kilku rzeczy, które mogą być

nieco "na boku" w porównaniu z resztą twojej

twórczości, coś osobliwego, co może nie pasować

do albumu.

Epoka wizualna stała się obecnie czymś jeszcze

ważniejszym niż w latach 80. czy 90.,

kiedy to w programach stacji muzycznych

królowały teledyski. Staracie się za tym

nadążyć, przygotowując choćby teledysk do

utworu tytułowego?

Dario Beretta: Stworzyliśmy "live" wideo do

utworu tytułowego, ponieważ potrzebowaliśmy

go do promocji albumu. Skorzystaliśmy z

okazji, gdy graliśmy na włoskim festiwalu metalowym

(ostatni koncert, zanim uderzył w

nas Covid…), aby zrobić ten materiał, bo wiedzieliśmy,

że przyda się. Będąc szczerym, osobiście

nie jestem wielkim fanem teledysków,

ale nie możesz wydać albumu i ich nie mieć.

Marco Rusconi: Nie mamy środków finansowych,

takich jak bardziej znane zespoły, ani

wsparcia finansowego wielkich wytwórni, takich

jak Nuclear Blast czy Metal Blade. Wydatki

na profesjonalne teledyski są przerażające

(tysiące euro), więc zawsze staramy się

zrobić wszystko, co w naszej mocy, korzystając

z dostępnych zasobów.

Fakt, że od ponad roku nie możecie zajmować

się muzyką w 100 %, bo o koncertach nie

ma przecież mowy, frustruje was, czy przeciwnie,

motywuje do jeszcze bardziej wytężonej

pracy?

Simone Pesenti Gritti: Bez wątpienia jesteśmy

zespołem grającym na żywo, ale jesteśmy

też jak perpetuum mobile, ciągle pełni inicjatywy

i pomysłów na nowy materiał. To dlatego,

że jeszcze przed pandemią podążaliśmy

pewną ścieżką, poprowadzoną przez pomysł

Dario na kanał Patreon. Bardzo pomogło to w

utrzymaniu kontaktu i więzi między nami a

fanami oraz w aktywności zespołu, który mógł

pracować nad różnymi projektami.

Marco Rusconi: Jeśli masz prawdziwą wolę

do tworzenia muzyki, nic cię nie powstrzyma!

Dotyczy to wszystkich muzyków na całym

świecie, co może być jakąś minimalną pociechą,

bo wszyscy jesteście w tej trudnej sytuacji

i musicie koncentrować się na tym, by

dotrzeć do słuchaczy w inny sposób?

Marco Rusconi: Jest to zdecydowanie sytuacja,

która negatywnie wpływa na każdego artystę

na całym świecie, nie tylko na muzyków.

Jednak, skoro nie zarabiamy na życie muzyką,

raczej należymy do szczęśliwców. Jest tak wiele

profesjonalnych zespołów, które w ostatnich

latach aby przetrwać polegały wyłącznie

na występach na żywo, i które były stale w

trasie… z pewnością dla nich problem jest

znacznie ważniejszy niż dla undergroundowych

zespołów, takich jak my.

Kolejne lockdowny inspirują do twórczego

działania czy przeciwnie, zabijają kreatywność,

bo ta depresyjna sytuacja i poczucie

beznadziei są na dłuższą metę trudne do

zniesienia?

Marco Rusconi: Szczerze mówiąc, nie zawsze

jest łatwo skupiać się na muzyce. Niektórzy z

nas są w domu bez pracy od ponad roku i czasami

te zmartwienia generują depresję i dlatego

trudno jest poświęcić się zespołowi we

właściwy sposób. Musisz umieć używać muzyki

w taki sposób, aby uniknąć smutku i depresji,

nawet jeśli czasami nie jest to tak łatwe,

jak się wydaje.

Dario Beretta: Dla mnie wymyślenie nowej

muzyki nigdy nie stanowiło problemu. Pisanie

utworów jest tak ważną częścią mojego życia,

że nigdy nie mogłem z tego zrezygnować i na

szczęście jest to coś, nad czym mogę popracować,

nawet jeśli utknąłem w domu. Oczywiście

trudno nam wszystkim nie ulec temu

uczuciu lęku. Ale uważam, że moja główna inspiracja

do pisania muzyki nie zmieniła się.

Dobre pierwsze recenzje bardzo udanego

albumu "Chaos Lord" pewnie więc wiele dla

was znaczą, są potwierdzeniem, że nie tylko

nie zanotowaliście regresu, ale też ciągle stać

was na coś więcej?

Marco Rusconi: Od samego początku nagrań

"Chaos Lord" czuliśmy, że tworzymy coś wielkiego...

na szczęście recenzje to potwierdzają.

Jednak szczerze mówiąc, byliśmy pod wrażeniem

tego, jak bardzo wszystkim podoba się

ten album! To z pewnością pomoże, gdy zdecydujemy

się poświęcić naszym kolejnym nowym

utworom.

GARAGEDAYS 153


Marzycie już nieśmiało o tych wszystkich

koncertach, które zagracie, kiedy pandemia

wreszcie się skończy?

Dario Beretta: Tak, oczywiście. Wszyscy tęsknimy

za sceną. Nie ma wątpliwości, że

Drakkar zawsze był zespołem realizującym

się na żywo.

Simone Pesenti Gritti: Chcę wyruszyć w

trasę! Może za granicę! Możemy teraz tylko o

tym marzyć, ale moim marzeniem jest aby zagrać

na tylu scenach, ile zdołamy.

Marco Rusconi: O, tak! Nie możemy się doczekać!

Dostrzegam tu jednak pewien minus, bo

może być ich tak dużo na raz, że ta koncertowa,

popandemiczna bańka po prostu pęknie,

bo fanów nie będzie na te wszystkie

imprezy stać, albo nie będą w stanie być na

wszystkich, bo daty będą się na siebie nakładać?

Marco Rusconi: Jeśli chodzi o zespoły undergroundowe,

muszę powiedzieć, że jest inny

problem. W ciągu ostatniego roku wiele obiektów

zostało zmuszonych do zamknięcia swoich

drzwi i zbankrutowało, obecnie wiele z

nich jest zamkniętych na stałe. Kiedy znów

będzie można organizować imprezy na żywo,

niestety mogą pojawić się setki zespołów, które

chcą zagrać na scenie "jak najszybciej", ale

nie będzie gdzie, bo niewiele klubów przetrwało.

W każdym razie, na razie jest za wcześnie,

aby myśleć w ten sposób…

Dario Beretta: Podzielam obawy Marco.

Chodzi mi o to, że jesteśmy zespołem o podziemnej

pozycji z długą historią, więc może

będziemy mieli więcej szans. Ale czuję, że

przeżyjemy kilka lub więcej ciężkich lat,

zwłaszcza młode zespoły, nawet gdy pandemia

się skończy. Prawdopodobnie będzie duże

zapotrzebowanie na koncerty ze strony

fanów, ale niewiele miejsc będzie w stanie

sprostać temu zapotrzebowaniu.

Myślicie więc, że najważniejsze będzie przede

wszystkim to, że koncerty wrócą, a kwestia

wyboru spośród licznych imprez, może

nawet liczniejszych niż przed marcem 2020,

będzie najmniejszym problemem dla słuchaczy

spragnionych muzyki na żywo?

Marco Rusconi: Jak już powiedziałem, tak.

Innym dobrym pytaniem jest to, czy w przyszłości

nadal będą dozwolone wielkie festiwale

z udziałem dziesiątek tysięcy ludzi, czy też takie

wydarzenia przestaną istnieć na zawsze.

Zobaczymy. Trzymajcie kciuki.

Dario Beretta: Nie sądzę, by imprezy masowe

były zakazane, kilka tygodni temu widzieliśmy

wydarzenie w Barcelonie z udziałem

kilku tysięcy ludzi. Ci ludzie przed wejściem

zostali przetestowani pod kątem Covid. Więc

mogą pojawić się nowe ograniczenia i zasady,

których jeszcze nie możemy sobie wyobrazić,

i myślę, że sam przebieg koncertu może się

trochę zmienić, ale mam nadzieję, że zawsze

będą chętni na muzykę na żywo!

W rock 'n'rollowym stylu

Kojarzona z thrashem wytwórnia Punishment 18 Records coraz częściej

podpisuje kontrakty z lżej grającymi zespołami. Jednym z nich jest Animal House,

wykonujący melodyjny power metal i debiutujący za sprawą albumu "Living in

Black and White". Udział w jego powstaniu mieli również goście, między innymi

wokalista Visions Of Atlantis Michele Guaitoli oraz gitarzysta Rhapsody Of Fire

Roberto De Micheli.

HMP: "Living in Black and White" - tytuł

waszego nowego albumu nie jest chyba w żadnym

razie przypadkowy, podkreślacie, że

szczególnie w obecnych czasach nic nie jest

jednoznaczne?

Animal House: Niestety wydanie naszego

pierwszego albumu miało miejsce w tym trudnym

i bolesnym okresie. Ale tematyka tekstów

na naszej płycie dotyczy bardzo introspekcyjnych

i sytuacyjnych wątków. Wewnętrznych

rzeczywistości, których wszyscy doświadczyliśmy

lub moglibyśmy doświadczyć w

ciągu życia. Treści poruszane w utworach nie

wywodzą się z aktualnego, smutnego czasu,

choć mogą być wiązane z chwilą obecną.

Metal kojarzy się zwykle z dość konserwatywnym

podejściem, ale u was wygląda to jednak

inaczej: z jednej strony jesteście bowiem

tradycjonalistami, gracie przecież heavy/

power w dość klasycznej formie, ale też pokazujecie,

że mamy rok 2021, nie 1984, co musi

znaleźć odbicie choćby w warstwie tekstowej?

Wszyscy członkowie zespołu dorastali w miłości

do tych historycznych zespołów z lat 80.

Jednak, jak można docenić na tym albumie,

chcieliśmy, aby brzmiał jak płyta z 2021 roku,

a nie z 1984 roku. W konsekwencji, nawet teksty

kawałków muszą odzwierciedlać problemy

ludzi ostatniej dekady.

Pandemia utrudniła, czy może paradoksalnie,

ułatwiła wam w jakiś sposób prace nad

"Living in Black and White"?

Mogę powiedzieć, że spowolniło to nas tylko

w niektórych sytuacjach, ale generalnie dzięki

nowym technologiom i fachowej pracy Michele

Guaitoli (Temperance, Visions Of

Atlantis, Overtures) mogliśmy nagrać i wydać

album zgodnie z zaplanowanym harmonogramem,

nie rezygnując z możliwości zaoferowania

naszym słuchaczom najwyższej jakości.

Myślisz, że to, czego doświadczamy na całym

świecie od ponad roku, znajdzie szersze

odbicie w tekstach, nie tylko metalowych,

utworów? Pierwsze przykłady, również albumów

o pandemicznej wymowie, zdają się

potwierdzać, że tak faktycznie będzie, bo w

ostatnim stuleciu ludzkości czegoś takiego

po prostu nie było?

Na pewno! Heavy metal zawsze był prawdziwą

i szczerą muzyką, a w tekstach zawsze

odzwierciedlał całą swoją prawdziwą naturę.

Więc to normalne, że tak będzie w nadchodzących

latach: wiele cierpienia, myśli i refleksji

zostanie wyrażonych i opowiedzianych, a

każdy zespół nada swój aspekt tej smutnej

chwili życia na świecie.

Czy to nie paradoks, że w XXI wieku, przy

tak rozwiniętych technologiach i poziomie

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,

Joanna Pietrzak

Foto: Animal House

154

DRAKKAR


medycyny mogło dojść do czegoś takiego?

Może to natura daje nam ostateczny sygnał,

żebyśmy przyhamowali, że to ostatni

moment na opamiętanie się?

Ciężko odpowiedzieć na to pytanie w kilku

zdaniach. Mogę tylko przedstawić moją krótką

osobistą opinię. Historia zawsze uczyła nas

o doskonałości człowieczeństwa, każdego dnia

potrafiliśmy tworzyć i budować wspaniałe

rzeczy oraz ulepszać standardy życia. Z drugiej

jednak strony, ludzie mogą być także

twórcami śmierci i zniszczenia, zawsze spragnionymi

władzy i podbojów. Wszystko to ze

szkodą dla planety, która nas gości i która

dała nam życie. Uważam, że wszyscy powinniśmy

zatrzymaćsię i poważnie pomyśleć o

tym, jaka będzie nasza przyszła ścieżka, a dotyczy

to również właścicieli banków oraz

międzynarodowych korporacji.

Jakby rok temu ktoś powiedział mi, że koncerty

staną się czymś wyjątkowym, z racji

tego, że w kolejnych lockdownach praktycznie

się nie odbywają, bardzo bym się pewnie

zdziwił. Teraz nikogo to już nie zaskakuje,

każe jednak zastanowić się nad przyszłością

rocka czy metalu, stylistyk opartych

przecież na występach na żywo, na interakacji

z publicznością?

Nie wyobrażam sobie rocka czy heavy metalu

bez występów na żywo! Ja sam przegapiłem

wiele wydarzeń, na które czekałem od lat i

prawdopodobnie już nigdy nie dostanę takiej

szansy. Koncerty są duszą tej muzyki, ludzie

są żywą częścią muzyki, dlatego nie widzę

innego wyjścia, jak najszybszy powrót do normalnego

toku festiwali i wydarzeń muzycznych

na całym świecie!

Mieliście okazję zagrać jakiś występ online,

czy to nie dla was, bo to substytut prawdziwego

koncertu?

Jesteśmy zespołem, który żyje, by grać na scenie

przy ogniskach i rzekach piwa! Jednak pracujemy

nad podobnym pomysłem. Prawdopodobnie

w przyszłości opublikujemy internetowy

koncert prezentujący naszą debiutancką

płytę, w którym wezmą udział goście z tej sesji,

jak: Michele Guaitoli, Paolo Crimi i Roberto

De Micheli!

Co jednak, jeśli ta sytuacja potrwa jeszcze

przez dłuższy czas, nawet dwa-trzy lata?

Scena przetrwa bez koncertów, tylko z ogromem

płyt, coraz częściej dostępnych tylko w

cyfrowej formie? Taki zespół jak Animal

House ma szanse w tej ogromnej konkurencji?

Masz rację, bez koncertów liczba wydawnictw

znacznie wzrośnie, a co za tym idzie pójdziemy

w kierunku rynku z coraz większą

liczbą płyt. Ale jestem pewien, że w końcu, tak

jak we wszystkim, społeczeństwo będzie mogło

nagrodzić grupy, które pracowały najlepiej

i które były w stanie przedstawić najlepszą

propozycję. W tym przypadku z pewnością

jesteśmy wśród tych ostatnich ze względu na

doświadczenie, produkt i pasję, którą wnosimy.

Faktem jest jednak, że dziś nikt nie wie,

jak będzie działał rynek muzyczny ani jak się

zmieni.

Nie kalkulowaliście: skoro płyta była gotowa

uznaliście, że nie ma co czekać z jej premierą,

bo tworzycie przede wszystkim dla

ludzi, a nie ma nic bardziej frustrującego niż

świadomość, Foto: Chalice że materiał, zamiast dawać im

Foto: Animal House

radość, kurzy się gdzieś i czeka na wydanie,

bo może będzie lepiej?

Frustrujące jest to, że nie jesteśmy w stanie od

razu wyjść na scenę i zagrać naszych kawałków

z pełną głośnością. Co do reszty: dzięki

dostępnej technologii oraz środkom, nowa

płyta może być obecnie sprzedana bez problemów.

Pocztą, cyfrowo, przez dystrybutorów

itp. W takim układzie nie uważam za sensowne

czekać tylko na określone chwile z wydaniem

płyty heavymetalowej, teraz na rynku

nie ma dobrych ani złych momentów.

Jesteś więc optymistą, czeka nas bardzo powolny

powrót do normalności, ale w końcu

wszystko wróci do stanu poprzedniego?

Z pewnością powróci normalność, ale będzie

inna od tego, co już znaliśmy, ponieważ pandemia

z pewnością bardzo zmieniła ludzi.

W pracach nad "Living in Black and White"

wsparli was Michele Guaitoli, Roberto De

Micheli i Paolo Crimi - uznaliście, że akurat

te utwory potrzebują pewnego urozmaicenia,

stąd obecność w nich owych gości?

Współpraca zaczęła się bardzo naturalnie.

Paolo Crimi brał już udział w nagrywaniu

pierwszej wersji "Bintars", więc miło było go

mieć z powrotem na nowej płycie. Michele

miksował nagrania na nową płytę, więc chcieliśmy,

aby w jednym utworze użyczył swojego

wspaniałego głosu. Roberto De Micheli był

naszym wielkim przyjacielem od wielu lat i

zawsze obserwujemy jego doskonałą pracę.

Nie chcieliśmy więc przegapić okazji, musieliśmy

zaangażować go w "Eyes Of Revenge".

"Living in Black and White" to tylko osiem

utworów, tak jak za dawnych dobrych czasów,

kiedy na stronę winylowej płyty trafiało

zwykle 4-5 utworów. Pod tym względem też

jesteście tradycjonalistami?

Wywodzimy się ze starej szkoły, ale w przypadku

"Living in Black and White" zdecydowaliśmy

się postawić na prostą i bezpośrednią

płytę w rock 'n' rollowym stylu!

Zwykle przy pisaniu materiału na płytę ma

się jednak więcej utworów, pojawia się więc

problem z czego zrezygnować na wczesnym

etapie, co dopracowywać z myślą o płycie - to

ważna kwestia, można nawet rzec, że być,

albo nie być dla danego albumu?

Zawsze bardzo trudno jest wybrać, które elementy

wstawić, a które nie. Jako kompozytorzy

jesteśmy bardzo produktywni i dlatego

taka sytuacja często się zdarza. W przypadku

"Living…" nie było to trudne, ponieważ kawałki

układały się w naturalny sposób.

Myślę, że muzyka jest dla was zbyt ważna,

byście patrzyli na nią tylko przez pryzmat

popularności, gralibyście więc nawet dla

garstki ludzi. Każdy zespół ma jednak marzenie,

żeby dotrzeć do jak największego grona

słuchaczy - jaki macie na to patent w tych

pandemicznych czasach?

Zasadniczo na każdej platformie staramy się

promować kawałki z albumu i wizerunek zespołu.

Poza tym kręcimy nowy teledysk, który

ukaże się w czerwcu. Będzie bardzo piękny i

głęboki. Zagrają go aktorzy i osadzą się w naszej

obecnej chwili. Później zrobimy również

występ online na żywo, starając się jak najbardziej

zaangażować publiczność. Tak jak już

wspomniałem w tym spektaklu wezmą udział

też goście z płyty!

Liczycie, że Punishment 18 Records pomoże

wam w wypromowaniu nazwy Animal

House, a z każdym kolejnym wydawnictwem

będziecie coraz bardziej rozpoznawalni,

więc za kilka lat znowu będziemy mieli

powód do rozmowy?

Promocja działa bardzo dobrze i na pełnych

obrotach. Każdego dnia działamy razem z ekipą

z Punishment 18. To ważny wysiłek zespołowy,

który na tym się nie kończy, ale będzie

kontynuowany w nadchodzących miesiącach.

Jeśli natomiast mówimy o nowej płycie,

to mogę tylko przewidywać, że niektóre

utwory są już napisane i na pewno zachowają

nasz mocny i bezpośredni styl w manierze

Animal House!

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski

ANIMAL HOUSE 155


Początek podróży do korzeni

Pandemia i związane z nią restrykcje sprawiły, że kapele wypadłszy z

rytmu "płyta-trasa-płyta" znalazły czas na nierealizowane wcześniej plany. Chris

Boltendahl i Axel "Ironfinger" Ritt nagrali właśnie płytę z prostym, topornym

heavy metalem i nie zawahają się go użyć na przyszłorocznych koncertach.

HMP: Wasz nowy zespół jest utrzymany w

stylu, który idealnie pasuje do grania na żywo.

Wydaliście go jednak w czasie, gdy

wszystkie koncerty zostały odwołane. Myślisz

o "Hellryder" jako o projekcie studyjnym?

Axel "Ironfinger"Ritt: Hellryder na pewno

nie jest projektem studyjnym. Wręcz przeciwnie,

nadciągający debiutancki krążek "The

Devil is a Gambler" został wydany właśnie

po to, żeby móc grać go live. Choć wydaje się

to ryzykowne, ryzyko jest wkalkulowane. Jako

że obecnie trasy planuje się z niemal rocznym

wyprzedzeniem, pierwsze koncerty planujemy

dopiero na 2022 rok i mamy nadzieję, że do

tego czasu pandemia przestanie siać grozę.

Skąd pomysł, żeby wraz z nowym zespołem

Ty, jako hard rockowy gitarzysta?

Axel "Ironfinger"Ritt: W rzeczywistości inicjatorami

byliśmy obaj, ja i Chris. Wydaje mi

się, że Chris pierwszy z trzy lata temu powiedział

"trzeba kiedyś obrać kierunek starego Motörhead",

a ja od razu to podchwyciłem. Później

rozpoczęliśmy pierwsze działania, projekt logo

i tym podobne, ale Grave Digger nie pozwalał

nam znaleźć czasu na rozwinięcie tego

pomysłu. Dopiero pandemia nam to umożliwiła.

Jak długo zajęło Wam pisanie kawałków do

Hellryder? Podejrzewam, że prosty styl

sprawił, że szybciej, niż na "typową" płytę

Grave Digger?

Axel "Ironfinger"Ritt: Zdecydowanie szybciej.

Napisałem muzykę w niecałe dwa tygodnie,

niemal po kawałku dziennie. Szacuję, że

Chrisowi napisanie tekstów i linii melodycznych

zajęło tyle samo czasu. Później praca w

studio i przedprodukcja zajęła nam niecały

miesiąc. Do tego tyle samo na końcową produkcję,

co oznacza, że cały album był gotowy

w niecałe trzy miesiące. W Grave Digger tyle

czasu zajmuje nam samo pisanie kawałków.

"Harder Faster Lauder" to jakiś hołd dla

Wacken Open Air?

Axel "Ironfinger"Ritt: Pasowałoby idealnie,

no nie? Może rzeczywiście Chris pisząc ten

kawałek miał na myśli wszystkie trzy główne

sceny Wacken. Oczywiście będziemy kiedyś

ten numer grać na festiwalu Wacken, który

obaj świetnie znamy.

Zaciekawił mnie Wasz image. Zarówno w

klipie do "Hellryder", jak i na zdjęciach promocyjnych

jesteście ubrani w czarne garnitury.

Axel "Ironfinger"Ritt: Kiedy zastanawialiśmy

się nad image zespołu, najpierw rozważaliśmy

zwykły pomysł na "znoszony" look, który

przecież praktykuje tysiące kapel. Byłem tak

znużony tym outfitem, że wpadliśmy na pomysł

wizualnego przeciwstawienia muzycznej

zawartości zespołu. Pomysł spadł na nas jak

grom z jasnego nieba i się przyjął. Przyjmiemy

tę koncepcję jako integralną część image'u zespołu.

wrócić do korzeni heavy metalu? Jest w nich

coś, za czym tęsknisz szczególnie?

Axel "Ironfinger"Ritt: Są badania, które mówią,

że muzyka, którą przyswoisz do wieku

około dwudziestki, odciśnie piętno na całym

twoim życiu. Wszystko, co przyjdzie później,

koniec końców zawsze będziesz odnosić do

tych emocji, które muzyka wyzwalała w Tobie

w młodości. Dlatego właśnie większość fanów

za najlepsze uznaje najstarsze płyty danej kapeli,

co często nie jest prawdą. Było się wtedy

młodszym, miało się więcej włosów i mniej

tłuszczu na brzuchu (śmiech). Chcieliśmy napisać

płytę, której nadamy naturalny bieg,

wolny od oczekiwań, na które każdy się nastawia

przypadku płyt Grave Digger.

Kto był inicjatorem Hellryder? Zgaduję, że

Foto: Hellryder

Określiliście styl Hellryder jako "dirty kick

ass heavy metal" i rzeczywiście czerpiecie z

początków heavy metalu. Jestem jednak nieco

zaskoczona, bo nastawiałam się raczej na

coś w stylu korzeni Grave Digger, nawiązanie

do"Heavy Metal Breakdown", a dostaliśmy

raczej coś w stylu Motörhead czy nawet

Saxon. Co było punktem zaczepienia?

Axel "Ironfinger"Ritt: Po raz pierwszy po

długim czasie znów napisałem kawałki prosto

z trzewi. Miałem jasną wizję, że podstawa płyty

powinna mieć barytonowy nastrój brzmienia

instrumentów i po prostu pozwoliłem tym

pomysłom się rozwijać. To było prawdziwe

dobrodziejstwo. Fajny riff, dobry hook, a potem

niezbędne wykończenie kawałków w

przedprodukcji. Cały proces produkcji był całkowicie

luzacki i bardzo efektywny. Wspaniale.

Czyli nie użyłeś niewykorzystanych kawałków

Grave Digger?

Axel "Ironfinger"Ritt: Nie, wszystkie kawałki

są zupełnie nowe!

Chris, Twoje poprzednie poboczne projekty,

jak "Digger" czy "Hawaii" to była jeszcze inna

bajka. Jak porównujesz pracę nad nimi do

pracy jak obecnym projektem - Hellryder?

Domyślam się, że "dirty kick ass heavy metal"

jest Ci bliższy niż "Stronger than Ever"?

Chris Boltendahl: Zarówno Digger, jak i Hawaii

nigdy nie były pobocznymi projektami

Grave Digger, ale zespołami, które stworzono

z tego, co Grave Digger pozostało. To zespoły,

które powstały w zamroczeniu i których

żywot nie był długi. To, co doprowadziło to

powstania tych kapel można by nawet nazwać

desperacją. Hellryder nie ma z tego rodzaju

zespołem nic wspólnego. Hellryder to kapela,

która zrodziła się z miłości do tego rodzaju

muzyki, i z którą wiążemy masę kreatywności

i koncertów. "Dirty Kick Ass Heavy Metal"

to tylko metafora nieskrępowanej energii

Hellryder. Hellryder to początek długiej podróży...

do korzeni hard rocka i heavy metalu!

Jak sądzicie, "rock'n'roll" to do dziś nie tylko

muzyka, ale też styl życia?

Axel "Ironfinger"Ritt: Bez wątpienia, choć

muzyka w tym kontekście straciła swoją siłę

uderzeniową. Dzisiejsze dzieciaki są tak rozproszone

grami, smartfonami i youtuberami,

że tylko niektóre z nich odnajdują w muzyce

długotrwałą drogę. Jest to zrozumiałe, nie

trzeba uczyć się grać dziesięć lat na instrumencie,

żeby go opanować, podczas gdy studia

ekonomiczne lepiej zadbają o finanse.

Rock'n'roll, który znam, i którego nauczyło

mnie życie, jest już martwy.

Katarzyna "Strati" Mikosz

156

HELLRYDER


Glejt od Roba Halforda

Takie rzeczy też się dzieją! Finalista American Idol nagrywa świetną, klasycznie

heavymetalową płytę z nutą Dio i Judas Priest. I nie, nie jest to produkt

wytwórni. Tego rodzaju płyty po występie w talent show James już nagrywał. Tym

razem jest to płyta, jaką wokalista sam chciał nagrać. Pierwszą osobą, która posłuchała

demówek i "zatwierdziła" je był sam Rob Halford.

HMP: Klasyczny heavy metal w ogóle nie

jest mainstreamową muzyką. Wybierając się

do American Idol, brałeś pod uwagę, że pokazanie

swojej pasji do tego rodzaju metalu

może się w ogóle nie udać?

James Durbin: Mówiąc szczerze, idąc do

American Idol, nastawiałem się tylko na

świetne doświadczenie. Fakt, że kawałek "You'

ve Got Another Thing Coming'" Judas Priest

był na liście, to cud. Producent show nie wiedział,

jak ten numer znalazł się na ich liście!

Tak widocznie miało być. Naprawdę pragnąłem

zaśpiewać coś, co mogłoby nakreślić jurorom,

jaki rodzaj płyty chciałbym nagrać. Zabawne,

że nagrałem ją dopiero dziesięć lat później.

Zaśpiewałeś na scenie z Judas Priest. To na

pewno było dla Ciebie jak spełnienie marzeń.

Dla wielu osób z publiczności I przed

telewizorami to był pierwszy kontakt z Judas

Priest a może i z heavy metalem. Spotkałeś

się z ludźmi, którzy mówili, że poznali heavy

metal lub Priest właśnie dzięki Tobie?

Do dziś niektórzy mi to mówią nawet teraz,

dziesięć lat później! Bardzo mnie to cieszy, a

im jestem starszy, tym więcej czuję pokory.

Taki moment zdarza się raz w życiu. Dużo o

tym myślę. To był również pierwszy występ

Richiego Faulknera z zespołem w ogóle! Rzeczywiście

ostatnio udzielałem wywiadu gościowi

w wieku 20, może 21 lat, który jest największym

i najbardziej oddanym metalowi facetem,

jakiego spotkałem, zwłaszcza jak na jego

wiek, a poznał metal właśnie dzięki mojemu

występowi z potężnym Priest. Było to w

zasadzie wprowadzenie go w metal jako gatunek

i w metalową społeczność. To mnie rozwala!

W Polsce w drugiej edycji programu Idol finalistą

był chłopak, który ówcześnie był fanem

tego rodzaju muzyki. Niestety po rozpoczęciu

muzycznej kariery zmienił gust i

tworzy zupełnie inne rzeczy. Wspaniałe jest

to, że udział w programie i późniejsze działania

nie wpłynęły na Twoją pasję do heavy

metalu.

Będę szczery. Na moich solowych krążkach

popłynąłem daleko od metalu. Zrobiliśmy kilka

mainstreamowych, rockowych płyt, jeden

album z alternatywnym popem, jeden w stylu

americana i garść innych EPek oraz pobo-cznych

projektów z muzyką od country, przez

pop punk, po klasyczny rock. Zawsze kochałem

metal, nawet jeśli w tamtym momencie

życia nie była to muzyka inspirująca moją

twórczość. Obecnie różnica jest taka, że jestem

teraz bardzo zainspirowany tworzeniem

metalowej muzyki, to mój priorytet. Odnalazłem

gałąź, czy też podgatunek metalu, który

naprawdę lubię pisać i tworzyć. W połączeniu

ze wsparciem, jakie mam od Frontiers Music,

od rówieśników i moich niesamowitych fanów

sprawia to, że jestem ogromnie wdzięczny, że

znów tworzę metal.

Jak udało Ci się nawiązać współpracę z tak

świetnym i znanym basistą, jakim jest Barry

Sparks?

Barry skontaktował się ze mną pod koniec

2019 roku, kiedy zaczynałem rozmawiać z

Frontiersem. Chciał dołączyć do tego, co zamierzałem

zrobić. Jestem zaszczycony, że

mam w zespole talent jego kalibru, który

wniósł do albumu swoją wiedzę.

Kto był głównym kompozytorem utworów

na "The Beast Awakens"? Domyślam się, że

nawet jeśli nie Ty, to Twoje "tak" grało ważną

i decydującą rolę?

Każdy kawałek na tej płycie był napisany w

100% przeze mnie. Wszystko zaczęło się od

numeru tytułowego "The Beast Awakens". Po

napisaniu głównego riffu i stworzeniu demo

do kawałka, pokazałem do czego jestem zdolny

nie tylko Frotniersowi, ale też sobie samemu,

że mogę napisać taki album, którego

naprawdę pragnę, i że to jest dokładnie to, co

chcę zrobić. Kiedy napisałem utwory, uderzył

covid i wszyscy wylądowaliśmy na kwarantannie.

Nagle okazało się, że znalazł się czas na

pisanie kawałków i tekstów. Zbierałem pomysły

na riffy albo grając na gitarze, albo śpiewając

melodie i przekładając je na gitarę.

Chciałem znaleźć riffy, które będą na tyle melodyjne,

żeby mogły stanowić bazę dla całego

utworu. Z mojego fanowskiego doświadczenia

wiem, że to sprawia, że tych klasycznych metalowych

utworów do dziś nie da się zapomnieć

i są tak samo znaczące dziś, jak wtedy,

gdy były wydawane. Są stworzone wokół czegoś,

co zapada w pamięć - zarówno linii wokalnych,

jak i gitarowych riffów. Znajdziesz to w

każdym utworze na "The Beast Awakens". Każdy

kawałek ma jakiś cel. Wszystkie są tutaj z

jakiegoś powodu - żeby opowiedzieć konkretną

historię.

Dokładnie, a płyta brzmi jak "best of" wszystkiego,

co najlepsze w heavy metalu i hard

rocku lat 80. Wiele współczesnych zespołów

próbuje przywołać ten klimat na swoich płytach,

ale niewielu udaje się napisać tak dobre

kompozycje. Poza tym, wielu tego typu płytom

brakuje chwytliwości i przebojowości.

Twoja płyta jest chwytliwa, ale w bardzo dobrym

tego słowa znaczeniu. Nie ma tam

cienia kiczu.

Oglądałem z moją żoną, Heidi, dokument o

Quincym Jonesie. Quincy powiedział coś w

rodzaju, że "jest tylko 12 minut do wykorzystania.

Wszyscy kompozytorzy mają tylko 12 minut". Myślałem

o tym sporo, gdy pisałem kawałki. Wydaje

mi się, że na moją korzyść działa fakt, że

jest to moje pierwsze podejście do napisania

tego rodzaju metalowej płyty. W przypadku

kapel, które odnalazły już swoje brzmienie,

uchwycenie istoty ich pierwszych prac może

być trudniejsze, bo one już to zrobiły i być

może wcale nie chcą robić tego ponownie. W

zasadzie wiem to z własnego doświadczenia.

Na Twojej płycie słychać wiele inspiracji.

Nie sposób nie zauważyć oczywiście Judas

Priest. Słychać to w całym "By the Horns",

który - od riffów i sekcji rytmicznej, po wokale

- brzmi jak hołd dla Judas Priest, ale też

w kawałku tytułowym "The Beast Awakens",

w którym akcentujesz literę "r" dokładnie

jak Rob Halford.

Wiele wokalistów w świecie rocka i metalu

podkręca swoje "r" - od Roba Halforda przez

Freddiego Mercury'ego, Tobiasa Forge'a po

Gerarda Waya. Myślę, że jest to coś, co może

wzmocnić konkretne słowo. Myślę, że każdy

wokalista inspirował się różnymi niuansami

swoich ulubionych wokalistów. Fajnie jest wypróbowywać

nowe rzeczy i sprawdzać, czy pasują.

Rob Halford był jedną z pierwszych

osób, które w ogóle słyszały utwór "The Beast

Awakens". Jak tylko wypuściłem demo i cały

album, dostały od niego "glejt". Czegóż można

chcieć więcej?

Dwie kolejne inspiracje, jakie u Ciebie słychać

to Ronnie James Dio i Manowar. Takie

kawałki jak "Riders of the Wind" i "The Sacred

Mountain" brzmią jak skrzyżowanie

obu wykonawców. W "Riders of the Wind"

nawet pierwsze wejście perkusji na i zwolnienie

brzmi jak hołd dla Dio.

Ronnie James Dio to zdecydowanie jedna z

moich największych inspiracji jeśli chodzi o

tworzenie mojej własnej marki metalu. Jest

niezrównanym wokalistą. Odkryłem jego muzykę

w szkole średniej i nawet nagrałem cover

"Holy Diver" wraz z moim pierwszym zespołem,

Leviathan. Manowar nigdy nie słuchałem,

aż do czasu, gdy sam byłem w studiu,

żeby nagrać końcowe wokale.

Jak sądzisz, jak potoczyłaby się Twoja kariera

jako wokalisty bez udziału w American

Idol?

Nie lubię się zastanawiać na d tego typu sprawami,

ponieważ to jest ścieżka, jaką obrałem,

a tu doprowadziła mnie ciężka praca. Każdy

konkurs wokalny jest szansą i trampoliną. Od

ciebie zależy, ile włożysz w to pracy, wysiłku i

pasji. Nie wydaje mi się, żeby do osiągnięcia

tego celu istniała jakaś dobra lub zła droga.

Dzięki Ci za Twój czas na wywiad dla

Heavy Metal Pages!

Bardzo to doceniam. Dzięki za gościnę i za

wspaniały wywiad. Keep the metal, keep the

magic!

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie pytań: Szymon Paczkowski

DURBIN 157


Równowaga jest kluczem

Grecki Black Fate pokusił się o bardzo udany album "Ithaca". Zawiera on

ambitny progresywny power metal, wtłoczony w znakomicie skrojone kompozycje.

O albumie, muzyce i wszystkich innych elementach z nimi związanymi opowiada

znakomity gitarzysta Gus Drax...

Progresywny power metal czy też progresywny

metal od dawna wykorzystuje podobne

patenty, ale ich nieograniczona możliwość interpretacji

pozwala na ciągłe tworzenie niesamowitej

muzyki. Jak myślicie przyjdzie taki

dzień, że nowe propozycje z tego gatunku będą

tylko ciężkostrawnymi odbiciami najlepszych

dokonań ich największych poprzedników?

Progresywny metal wciąż ewoluuje dzięki zespołom,

które chcą podejmować ryzyko i próbować

różnych rzeczy, zarówno w kwestii pisania

muzyki, jak i brzmienia. To nigdy nie

przestanie się dziać, a gatunek ten będzie ewoluował

szybciej lub wolniej. Ale to nie jest jedyny

czynnik na to wpływający. Jest to również

rola fanów, którzy muszą być gotowi zaakceptować

zmiany i ewolucję oraz przyjąć je.

To także pomaga gatunkowi ewoluować.

Kompozycje na "Ithaca" to zestawy najlepszych

cech ambitnego i melodyjnego power

Nagromadzona w nich ilość pomysłów, tematów

muzycznych, emocji i zagrywek poszczególnych

instrumentalistów oszałamia.

Nie macie obaw, że wraz z następnymi albumami

wpadniecie w pułapkę jeszcze większych

technicznych zawiłości i intensywności

w muzyce? Przegięcie w tym kierunku raczej

nigdy się nie sprawdza... no chyba, że

jest się Dream Theater...

Myślę, że w tym wypadku równowaga jest kluczem.

Zawsze stawiamy kompozycję na pierwszym

miejscu. Czasami utwór prosi o trochę

więcej techniki i wtedy po prostu bardziej zagłębiamy

się w techniczne granie. W innych

kawałkach kluczem jest prostota. Nigdy nie

gramy technicznie tylko dlatego, że tak możemy.

Intensywność waszej muzyki można przetrzymać

dzięki jej niezwykłej melodyjności i

nie są to błahe popowe melodie, ale poru-szające

często sprzeczne uczucia, dojrzałe melodie...

Dziękuję. Melodia jest jednym z najważniejszych

czynników w naszej muzyce.

Niebagatelną rolę w tym wypadku odgrywa

śpiew Vasilisa Georgiou. Jego barwę i umiejętności

umieściłbym gdzieś między Ray'em

Alderem a Roy'em Khanem. Posiadanie wyśmienitego

wokalisty wiele ułatwia w promocji

zespołu ale w dzisiejszych czasach nie jest

to gwarancją uzyskania sukcesu. Dzisiaj chyba

publiczność, szczególnie ambitnego power

metalu i progresywnego metalu, prze-sycona

jest ogromną liczbą znakomitych wo-kalistów...

Moim zdaniem obecnie jest bardzo trudno

znaleźć znakomitych wokalistów. Zwłaszcza

tak czysto śpiewających jak Vasilis. To rzadkość,

a posiadanie takiego wokalisty robi

ogromną różnicę dla każdego zespołu.

158

HMP: Powiem tak, jestem oszołomiony zawartością

waszego nowego albumu. Dzięki

"Ithaca" od razu zestawiłem was z takimi kapelami,

jak Pyramaze, Conception, Evergrey,

Pagan's Mind, itd... ale moje pytanie

jest takie, dlaczego do tej pory was nie słyszałem?

A może słyszałem tylko wasze

wcześniejsze płyty nie były tak dobre? Opowiedz

proszę o wszystkich waszych wcześniejszych

albumach...

Gus Drax: Cóż, przede wszystkim bardzo

dziękuję za miłe słowa. Bardzo się cieszę, że

podoba Ci się "Ithaca". Moim zdaniem jest to

nasze najlepsze dzieło, ale to nie znaczy, że nasze

poprzednie płyty są złe. Z każdym albumem

chcemy robić kolejne kroki i doskonalić

się w każdym aspekcie. Pod względem pisania

kompozycji, produkcji, oraz pod każdym innym

względem. I tym właśnie jest "Ithaca".

Wielkim krokiem naprzód w stosunku do

"Between Visions and Lies", który był moim

pierwszym albumem z zespołem. Moim zdaniem,

"Between..." jest wciąż świetnym krążkiem

oraz udoskonaleniem w stosunku do

"Deliverance of Soul", który z kolei był pierwszym

albumem, na którym zaśpiewał Vasilis.

"Uncover" był ogólnie pierwszym wydawnictwem

grupy, ale nie pierwszym jej dziełem,

przed nim były jeszcze dwa dema. To był wtedy

zupełnie inny czas dla produkcji płyty. Każdy

nasz album reprezentuje zespół w danym

okresie. Atutem, który moim zdaniem robi

wielką różnicę na "Ithaca" jest produkcja Steve'a

Lado. Album brzmi fantastycznie i pozwala

utworom zabłysnąć.

BLACK FATE

Foto: Black Fate

metalu. Jak długo dochodziliście do kunsztu

budowy takich kompozycji, a może po prostu

tak macie i to wasze naturalny sposób pisania

muzyki?

To jest po prostu nasz naturalny sposób pisania.

To jest to, co wychodzi nam naturalnie.

Kilka elementów progresywnych, niektóre elementy

power metalu, trochę etnicznych...

Wiele różnych rzeczy odgrywa ważną rolę w

naszym komponowaniu muzyki.

Na jakich wokalistach wzorował się Vasilis

Georgiou i gdzie szkolił swój głos?

Vasilis zawsze był fanem takich wokalistów,

jak Roy Khan, Geoff Tate, Ray Alder, Daniel

Gildenlow, Tony Harnell, James Labrie

ale także śpiewaków z spoza rocka i metalu,

jak Michael Jackson, George Michael i

wielu innych.

Natomiast fani gitarowego rzemiosła z pewnością

będą zafascynowani Twoimi umiejętnościami

Gus, a masz je nie najmniejsze,

ale także łatwo odnajdujesz się w różnych

konwencjach, chociażby w thrashowym Suicidal

Angels...

Cóż, dziękuję. Lubię wiele różnych stylów muzycznych

i zawsze staram się doskonalić jako

muzyk i próbować nowych, jaki i nieznanych

mi rzeczy.

Klawisze w stylu, w którym gra Black Fate to

normalna sprawa, jednak ich brzmienia preferowane

przez Themisa Koparanidisa są

przeważnie wyrafinowane i wybrane ze smakiem

oraz co najważniejsze nie drażnią ego

metal-maniaka...

Rzeczywiście. Themis ma świetny gust zarówno,

jeśli chodzi o dźwięki jak i pomysły na orkiestracje.

On naprawdę sprawił, że nasze

kompozycje brzmią lepiej. Z jego orkiestracjami

nasze utwory weszły na zupełnie nowy poziom.

Równie kunsztowne są jego orkiestracje, długo

czasu poświęca ich aranżacji?

Nie za bardzo, on jest naprawdę szybki zarówno

w pisaniu jak i nagrywaniu.

Robota basisty Vasilisa Liakosa i perkusisty

Nikosa Tsintzilonisa nie rzuca się od razu w

uszy ale bez ich wyobraźni i umiejętności całość

muzyki Black Fate nie zabrzmiała by tak

jak powinna...

Całkowicie się zgadzam z tobą! Obaj wykonują

fantastyczną robotę, a nasza sekcja rytmicz-


na jest bardzo ważna. Black Fate nie byłby taki

sam bez nich. Ich styl gry i umiejętności są

głównym aspektem naszej muzyki.

Ostatnio dość modne jest posiadanie domowego

studio przez muzyków, ba nawet budowanie

przez nich takich już w pełni profesjonalnych.

Niestety z promo nie dotarły do

mnie informacje, gdzie i z kim nagrywaliście,

o co proszę was teraz...

To prawie tak samo jak u nas. Tylko perkusja

i gitary akustyczne zostały nagrane w Fabric

Music Studio. Reszta została nagrana w naszych

domowych studiach, a album został zmiksowany

i zmasterowany przez Steve'a Lado.

Nie mam też informacji co do treści utworów,

ale że progresywny metal lubi tzw. koncepcyjne

albumy, a tytuł "Ithaca" kojarzy mi

się z Odyseją" Homera, to wyobrażam sobie,

że ten album to też jedno wielkie opowiadanie?

Mam rację? O czym opowiada ten album?

"Ithaca" nie jest albumem koncepcyjnym, jeśli

chodzi o przekazanie treści "Odysei" w kontekście

naszej muzyki. Mamy kilka utworów,

które są powiązane razem. Natomiast historii

"Odysei" używamy jako symboliki i metafory.

Itaka dla Odyseusza była czymś więcej niż

tylko miejscem. Chciał tam wrócić, aby odnaleźć

swoją miłość, całe swoje życie. Jest to coś,

z czym człowiek może się identyfikować na co

dzień w normalnym życiu. Dokładnie tak jak

Odyseusz, człowiek może cieszyć się z powrotu

do domu i rodziny po ciężkim dniu i ogólnie

w ten sposób radzić sobie z naszymi codziennymi

problemami i życiem.

Lubicie tak zbudowane albumy, które przez

czas swojego trwania opowiadają jedną całą i

intrygującą opowieść?

Tak, naprawdę lubię albumy koncepcyjne i

niektóre z moich najbardziej ulubionych płyt

w ogóle to właśnie takie koncepty jak "Scenes

From a Memory" czy Operation: Mindcrime.

Dla mnie "Ithaca" pod względem muzycznym

też stanowi całość, dlatego trudno mi wyróżnić

którąś z kompozycji. Po prostu chłonę muzykę

z tej płyty w całości a często zapętlam

ją i słucham kilka razy pod rząd. Zdaje sobie

jednak sprawę, że w zasadzie każdy utwór z

tego krążka może byś singlem, przebojem...

Czym się kierowaliście, że na singiel i video

wybraliście kawałek "Maze"?

Potrzebowaliśmy teledysku, który oddałby

ideę całego albumu, a jednocześnie był "hitem".

"Maze" był świetnym wyborem, bo choć

nie pokazuje wszystkich elementów albumu,

to ma ich naprawdę większość i daje dobre wyobrażenie

o tym, czym jest album i zespół.

Moim zdaniem ma jeden z najlepszych refrenów,

riffów i solówek na płycie, a środkowa

część utworu jest przejmująca.

Natomiast parę miesięcy przed wydaniem

albumu wypuściliście singiel "Nemesis" tym

razem z liryc video...

Najpierw wypuściliśmy "Savior Machine", a potem

lyric wideo do "Nemesis". Wybraliśmy te

dwa utwory i "Maze" jako single z albumu, ponieważ

czuliśmy, że są to trzy różne kompozycje,

które uzupełniają się wzajemnie i dają całkiem

dobre pojęcie o albumie.

Dzięki "Ithaca" nabrałem ochotę na poznanie

waszych poprzednich płyt. Jednak, żeby je

zdobyć nie będzie łatwo. Może pomyślicie o

ponownym wydaniu tych albumów przez waszego

nowego wydawcę?

Wiem, że "Between Visions and Lies'' i "Deliverance

Of Soul" można dość łatwo znaleźć.

Ze znalezieniem tych dwóch albumów nie powinno

być problemu. Nie mogę jednak powiedzieć

nic o poprzednich wydawnictwach.

Czas między albumami "Between Visions &

Lies" i "Ithaca" to sześć lat. Obiecajcie mi, że

na następny wasz krążek nie będziemy czekali

aż tak długo...

Mogę ci to obiecać. Natomiast jeżeli jesteś niecierpliwy

albo Wasi czytelnicy polecam sprawdzić

Sunburst, kapelę, w który ja i Vasilis

również działamy.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Sara, Ławrowska, Szymon Paczkowski


Stawianie sobie wyzwań

Royal Hunt istnieje od końca lat osiemdziesiątych

i nieprzerwanie wydaje zajmujące albumy

studyjnie. Muzycznie niezmiennie jest to połączenie

klasycznego rocka, muzyki progresywnej

i klasycznej, także fan zespołu ma również

zachowany komfort ciągłości odbioru.

Co prawda mam wrażenie, że tak jakby, zwolennicy

szeroko pojętego progresywnego grania,

lekko zapomnieli o Royal Hunt, ale mam

nadzieję, że najnowszy krążek "Dystopia" to

zmieni. Niniejszym, nie tylko zapraszam do zapoznania

się z najnowszym dziełem Duńczyków

ale także z wywiadem, który udzielił nam lider tej

grupy Andre Andresen.

HMP: NorthPoint Production to wasza wytwórnia,

która powstała do promocji i wydawania

płyt Royal Hunt i artystów związanych

z tym zespołem?

Andre Andresen: North Point Productions

zaczęło się jako rozszerzenie działalności mojego

studia, w którym powstają są wszystkie

nasze albumy. Zaczęliśmy od dostarczania naszym

poprzednim wytwórniom dodatkowych

zdjęć, EPK i innych wizualizacji, utrzymywaliśmy

naszą obecność w mediach społecznościowych,

i tym podobne. Później przeszliśmy

do dystrybucji cyfrowej, jednocześnie tworząc

własną platformę. Potem wprowadziliśmy PR

i ostatecznie przejęliśmy faktyczną produkcję

i dystrybucję fizyczną (za pośrednictwem różnych

firm dystrybucyjnych). W ten sposób

staliśmy się wewnętrzną marką, kontrolującą

wszystkie aspekty działalności mechanicznej,

wydawniczej, licencyjnej i handlowej, ściśle

współpracując z naszym managementem

(Michaelem Raitzinem z Majestic Entertainment)

i Warner Chappell Publishing.

Czy w planach macie rozszerzenie działalności?

Jesteście otwarci na wszystkich artystów,

czy też ograniczycie się do zespołów ze

sceny hard'n'heavy?

My zawsze rozszerzamy działalność, ale w

tym momencie skupiamy się na projektach

Royal Hunt.

Mógłbyś wyjaśnić... Czy kondycja współczesnego

show bussinesu jest tak zła, że zespoły

będą zmuszone wziąć swoje sprawy w

swoje ręce, czy wręcz odwrotnie, bo powstały

tak dogodne warunki, że prowadzenie wytworni

i biznesu stało się bardzo łatwe i warte

jest podjęcia ryzyka przez zespoły i muzyków?

Jeden i drugi aspekty wchodzą w grę. Oczywiście

nie mogę mówić za całą społeczność,

ale w naszym przypadku był to naturalny postęp.

Dzisiejsze wytwórnie płytowe mają mnóstwo

zespołów i naturalnie mogą poświęcić jedynie

tylko tyle i aż tyle czasu każdemu zespołowi,

więc zaczęliśmy od zrobienia kilka

dodatkowych zadań i tak przez pewien okres

czasu przejęliśmy cały projekt.

Muzyka Royal Hunt zrodziła się z twojej

fascynacji i miłości do Deep Purple i zespołów,

które tworzą jego najbliższą rodzinę, to

jest Rainbow, Whitesnake, Gillan itd. Do

tego scaliłeś ją ze swoistym spojrzeniem na

muzykę progresywną, heavy metalową, symfoniczną

i neoklasyczną. Ten sam szkielet

muzyczny możemy odnaleźć także na najnowszym

albumie Royal Hunt "Dystopia"...

To jest właśnie brzmienie Royal Hunt, połączenie

klasycznego rocka, muzyki progresywnej

i klasycznej.

Mimo, że zawsze opierasz swoja muzykę na

tych samych podstawach, to każda płyta,

każdy utwór Royal Hunt jest zawsze świeży

i zawsze niesie ze sobą nową przygodę. Jak

to robisz?

Wszyscy kochamy naszą pracę, uwielbiamy

tworzyć i wykonywać muzykę. Myślę, że stawianie

sobie wyzwań jest kluczem i elementem

parcia do przodu (przynajmniej w moim

wypadku). Za każdym razem, gdy zaczynamy

pracę nad nowym albumem, nieustannie szukamy

sposobów, aby coś ulepszyć. To po prostu

sprawia, że proces tworzenia muzyki jest

przyjemny. Nigdy nie próbowaliśmy powtórzyć

naszych wcześniejszych dokonań (nawet

tych udanych), zawsze zaczynamy od zera,

znajdując nowe sposoby wyrażania naszych

muzycznych pomysłów. I nie zapominajmy o

najważniejszej części. Mam ogromne szczęście

pracować z grupą niesamowicie utalentowanych

facetów: Andreasem Passmarkiem, Jonasem

Larsenem, DC Cooperem i Andreasem

Habo Johanssonem, wszyscy wnoszą

swoje własne "rzeczy", które rozprzestrzeniają

się na te utwory. Zawsze jest to coś nieoczekiwanego,

ale niezaprzeczalnie wspaniałego.

Jedną z cech muzyki Royal Hunt są krótsze

instrumentalne formy utrzymane w konwencji

symfoniczno-rockowej z niesamowitym

filmowym klimatem. Przynajmniej na "Dystopia"

takie są utwory z serii "Inception"...

"Dystopię" postrzegam w pewnym sensie jako

ścieżkę dźwiękową do sztuki teatralnej, filmu,

opery rockowej (kilku recenzentów zwróciło

uwagę na "prawie kinowe" brzmienie i klimat

albumu). W końcu to album koncepcyjny mocno

zainspirowany "451 stopniami Fahrenheita"

Raya Bradbury'ego, więc możesz pozwolić

sobie na pójście nieco dalej w lewo lub

w prawo z takim utworem muzycznym, a więc

włączenie "przerw", czyli małych fragmentów

instrumentalnych, między utworami wydaje

się być bardzo odpowiednie.

Wśród utworów z nowego albumu znalazła

się kompozycja "I Used to Walk Alone",

która odbiega od muzycznego stylu Royal

Hunt. Bardziej pasuje ona do zespołów typu

Within Temptation, Nighwish, Epica,

Amaranthe. Dlaczego wybrałeś taką formę

tego utworu, jaką rolę spełnia na płycie?

To wszystko jest częścią historii. W tej konkretnej

kompozycji masz dialog/duet między

postacią męską i żeńską, a Mark Boals i Alexandra

Andersen wykonali tam świetną robotę.

Foto: Evergrey

Tak przy okazji... Może to dobry pomysł na

założenie pobocznego projektu, który byłby

utrzymany w stylu wspomnianych zespołów

160

ROYAL HUNT


z kobietami za mikrofonem. Ten scena zdaje

się bardziej popularna niż progresywny rock/

metal...

Nie sądzę, żeby w tej chwili scenie brakowało

zespołów symfoniczno-rockowych z wokalistką

za mikrofonem… poza tym, będąc tak zajęty,

jak teraz z Royal Hunt, po prostu nie miał

bym czasu na więcej projektów pobocznych.

"I Used to Walk Alone" to jest jedyny utwór

na płycie, na którym nie śpiewa DC Cooper,

facet, który ma niesamowity talent i głos. Jak

dla mnie jest nierozłącznym elementem Royal

Hunt...

Na pewno jest olbrzymią częścią brzmienia

Royal Hunt. To jest bardzo, bardzo utalentowany

facet i naprawdę błyszczy na tym albumie.

Jednak na "Dystopia" Coopera wspomagają

inni wokaliści. Są to Mats Leven, Mark

Boals, Henrik Brockmann, Kenny Lubcke

oraz Alexandra Andersen. Niestety wersja

promo, którą otrzymałem nie posiada opisu i

nie zdołałem rozszyfrować, który z wokalistów

kiedy i gdzie śpiewa. Jedynie ustaliłem,

że na "The Art of Dying" śpiewa Mats Leven,

a na -"I Used to Walk Alone" Alexandra

Andersen. Mógłbyś pomóc ustalić kto i

w jakim utworze wspomaga DC Coopera?

Mieliśmy zaszczyt współpracować z Matsem

Levenem ("The Art of Dying"), Markiem Boalsem

i Alexandrą Andersen ("I Used to

Walk Alone"), Kennym Lubcke ("Hound of

the Damned") oraz Henrikiem Brockmannem

("Snake Eyes"), podczas gdy DC Cooper

wystąpił jako główny bohater na całym albumie.

W ustaleniu faktu, że w "The Art of Dying"

śpiewa Mats Leven pomogło mi wideo do tego

utworu. Dlaczego wybraliście właśnie tę

kompozycję na wasz singiel i wideo?

Wygląda na to, że wszyscy zaangażowani w to

przedsięwzięcie czuli, że ta konkretna kompozycja

była lub jest najbardziej reprezentatywna

dla brzmienia i nastroju tego albumu. Dyskutowaliśmy

na ten temat wiele razy i po jakimś

czasie wybrano właśnie "The Art of Dying".

W zasadzie każdy album Royal Hunt to

osobna historia. Wcześniej już trochę zdradziłeś

o czym jest "Dystopia", więc proszę,

rozwiń ten temat. A także powiedz jak dobieracie

tematy do płyt Royal Hunt?

"Dystopia. Part 1" to pierwsza część albumu

koncepcyjnego, zainspirowana wspaniałą książką

Raya Bradbury'ego - "451 stopni Fahrenheita".

Ogólnie, inspiracja opowiadania

może pochodzić zewsząd, może to być książka,

którą czytasz, nagłówek w gazecie, który

przykuwa twoją uwagę, film, który oglądasz, a

nawet czyjeś zdanie, które zdarzyło Ci się

podsłuchać przy zakupie artykułów spożywczych.

Tak naprawdę nie ma to znaczenia, ponieważ

najważniejsze jest to, jak długo, takie

wydarzenia rozpalają w twojej głowie, muzyczny

temat, dźwięk, tytuł utworu lub po prostu

budują nastrój dla niepisanej kompozycji.

W dzisiejszych czasach sporo muzyków

swoje płyty nagrywa w studiach domowych

lub przez siebie zbudowanych w pełni profesjonalnych

studiach. O czym na początku

wywiadu wspomniałeś. Opowiedz nam o

Foto: Evergrey

tym miejscu...

Mam stale rozwijające się i znacznie wyposażone

studio, które działa od dziesięcioleci w

różnych miejscach Kopenhagi. Wszystkie nasze

albumy zostały nagrane właśnie tam, podczas

nagrywania wszyscy tam czujemy się

komfortowo i mamy mnóstwo czasu na eksperymentowanie

(ponieważ przez te lata zebrałem

naprawdę sporo sprzętu) z różnymi

dźwiękami, aranżacjami, itp. Bardzo wyzwalająca

jest praca, gdy masz ochotę pracować i

nie masz żadnych ograniczeń czasowych.

Rok 2020 z powodu pandemii pozbawił zespoły

bardzo ważnego elementu promocji jakie

są koncerty. Czy ta okoliczność wymusiła

na wytwórniach, zespołach i muzykach

inne sposoby na promocję muzyki? Zauważyłeś

jakieś zmiany w tym temacie?

Brak możliwości odbycia trasy koncertowej

jest zdecydowanie najgorszą częścią obecnej

sytuacji. To druzgocący cios dla wszystkich

zaangażowanych, muzyków i ich ekip, promotorów,

wypożyczalni sprzętu nagłośnieniowego

i oświetlenia, firm autobusowych, klubów i

sal koncertowych… lista jest nieskończona.

Nie zaczęliśmy jeszcze nawet liczyć "ofiar", ale

już teraz wygląda na to, że ostateczny rezultat

tej niefortunnej sytuacji będzie znacznie

poważniejszy, niż przewidujemy w tej chwili.

Jak jestem ogromnym zwolennikiem muzyki

Royal Hunt, to niestety za bardzo nie przepadam

za waszymi okładkami. Po prostu nie

bardzo lubię elektronicznie przetworzonych

obrazów w Photoshopie. Co kryje się za wyborem

takiej estetyki waszych okładek?

Oczywiście nie jestem artystą czy grafikiem,

ale mam dość jasną wizję tego, co powinno

znajdować się na okładce. Na tym kończą się

moje umiejętności i kwalifikacje. Mogę tylko

opisać ogólną ideę obrazu profesjonalistom,

ale nie jestem zaangażowany w żaden techniczny

aspekt tego, "jak to się robi". Jestem bardzo

zadowolony ze sposobu, w jaki wyglądają

nasze okładki, odzwierciedlają główny motyw

muzyczno-liryczny albumu i po prostu są dla

mnie spoko.

Macie swoja wytwornię, więc liczę, że zachować

dwu - trzy letni cykl wydawniczy, ale

bardziej liczę, że na nowo zaczniecie koncertować

i promować tak swoja muzykę. No i

może tym sposobem znowu traficie do Polski...

Ja też mam taką nadzieję. Dzięki za wywiad.

Jeśli jesteście zainteresowani dodatkowymi informacjami

o nas albo chcecie kupić "Dystopię",

wbijajcie na naszą stronę.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

ROYAL HUNTL 161


HMP: Słucham Waszej nowej płyty i po raz

kolejny mam podobne wrażenie. Jak to robicie,

że Wasze linie wokalne są tak rozpoznawalne?

Niezależnie od stylu utworu czy stylu

płyty, kiedy słucham nowego utworu Evergrey,

po kilku pierwszych taktach wiem już,

jak zabrzmi linia wokalna.

Johan Niemann: Wszyscy mamy swoje dziwactwa,

sposoby robienia rzeczy i podejście do

muzyki. Jest to oczywiście uwarunkowane wychowaniem

muzycznym, upodobaniami i niechęciami.

Niezależnie od stylu płyt Evergrey, zawsze

słychać, że to Evergrey. Wiadomo, że na tę

rozpoznawalność wpływają charakterystyczne

linie wokalne i głos Toma Englunda, ale

też inne czynniki.

Oczywiście, głos Toma to główna rzecz, która

czyni nas wyjątkowymi. Kolejną rzeczą jest

sposób, w jaki aranżujemy utwory. No i oczywiście

każdy z nas ma swój indywidualny

dźwiękowy odcisk palca. Zastąp jednego z nas

i to już nie jest to samo.

Zwyciężać przegrywając

Obecny Evergrey to zupełnie inny Evergrey niż 15 lat temu. Basista Johan

Niemann przyznaje, że na dawne płyty zespół patrzy z dumą, choć nie z nostalgią.

Teraz liczy się Evergrey ten tu i teraz. Przeczytacie o nim w naszej rozmowie.

Właśnie, Jonas po swoim powrocie nagrał już

więcej płyt z Evergrey niż zdążył nagrać, zanim

odszedł. Jak Jonas oraz Henrik postrzegają

granie w Evergrey i swój udział w tworzeniu

koncepcji zespołu przed odejściem i po

powrocie?

Na to pytanie tylko oni mogą odpowiedzieć.

Jednak moim zdaniem są oni tak samo ważni

jak zawsze. Jeśli nie bardziej. Oboje mają teraz

większe role.

Pod względem brzmienia i ciężaru Wasza

nowa płyta nawiązuje nieco do "Monday

Morning Apocalypse", a kawałek "Leaden

Saint" dodatkowo kojarzy się z kawałkiem

"Still in the Water". Nadanie płycie ciężaru i

brzmienia zbliżonego do "Monday Morning

Apocalypse" było celowe?

Jakiekolwiek podobieństwo do tego albumu,

czy jakiegokolwiek innego jest czysto przypadkowe.

Nie staramy się niczego odtworzyć. Te

kawałki potrzebowały pewnego brzmienia i

klimatu. Następna płyta może wymagać czegoś

innego.

Podzielę się osobistą refleksją. Przyznaję się,

że najbardziej lubię Wasze pierwsze płyty,

zwłaszcza od "Solitude, Dominance, Tragedy"

do "The Inner Circle". Zawsze mi się

podobało połączenie dynamicznych, heavymetalowych

riffów z nastrojem. Na nowych

płytach bardzo brakuje mi kawałków w

rodzaju "The Great Deceiver" czy "Nosferatu".

Ja też uwielbiam te płyty. I były one bardzo

ważne dla ewolucji zespołu. Ale to było dawno

temu, a teraz jesteśmy innymi ludźmi. Możemy

patrzeć na tamte płyty z dumą, ale nie z

nostalgią.

Muzyka Evergrey zawsze była melancholijna,

jednak od kilku płyt ten aspekt stał się

jeszcze bardziej widoczny, stał się niemal

wyróżnikiem Evergrey. Zauważyliście, że

pójście tą drogą - jeśli chodzi o muzykę i klimat

- przyciągnęło do Evergrey zupełnie nowych

fanów, wywodzących się z innych niż

"metalowych" kręgów?

Właściwie to tak. Wydaje się, że mamy teraz

nieco szerszą publiczność. Ale to nie jest coś,

do czego świadomie dążymy. Nadal po prostu

piszemy muzykę przede wszystkim dla siebie.

Wielokrotnie czytałam, że teksty Toma są o

nim, o jego odczuciach, emocjach. Wydaje

się, że jego dusza czy psychika to niewyczerpane

źródło inspiracji. Próbuję się postawić w

jego roli i myślę, że może udałoby mi się

napisać jeden czy dwa teksty, nie więcej

(śmiech). Jak Tom dba o ubogacanie doświadczeń

i życia wewnętrznego tak, żeby wciąż

mieć inspiracje na nowe teksty?

Bardzo dobre pytanie. Pisanie muzyki może

być bardzo terapeutyczne, a jeśli piszesz zarówno

muzykę, jak i teksty, masz podwójną

okazję, by wyrzucić z siebie różne rzeczy. To

może być bardzo uzdrawiający proces.

Wielu muzyków próbuje pisać "od siebie" lub

"o sobie", lecz w wielu przypadkach teksty

wychodzą pretensjonalne i kiczowate. Tego

nie da się powiedzieć o tekstach kawałków

Evergrey.

Wydaje mi się, że jest to połączenie talentu,

ciekawości i ciężkiej pracy. Potrzeba dużo pracy,

żeby napisać ponad dwanaście albumów

pełnych tekstów.

Doświadczenie pandemii i lockdownu odcisnęło

jakieś piętno na tekstach na nowej

płycie?

Jestem pewien, że tak jest. Nie potrafię wskazać

konkretnych utworów czy wersów, ale pojawiają

się tematy związane z zagubieniem i

frustracją.

Bardzo ciekawy jest tytuł płyty i słowa

tytułowego utworu. Jak sądzisz, nadaliście

tymi słowami pozytywne znaczenie "poddawaniu

się"? To odważne, zwłaszcza że wciąż

zewsząd słyszymy: "nie poddawaj się!".

To kwestia perspektywy. Poddanie się niekoniecznie

musi być czymś negatywnym. Jeśli

znajdujesz się w niezdrowej sytuacji i jedynym

sposobem na uratowanie siebie jest poddanie

się i odejście, to jest to właściwa rzecz do zrobienia.

Zwyciężasz "przegrywając".

Foto: Patric Ullaeus, Giannis Nakos

Oglądałam wywiad z Tomem, który przeprowadziła

Floor Jansen. Tom przyznaje się

w nim, że około 10 lat temu miał gorszy okres

jeśli chodzi o pisanie muzyki. Muszę przyznać,

że z wszystkich płyt Evergrey zawsze

najmniej lubiłam "Torn" i "Glorious Collision".

Teraz myślę sobie, że być może na ich

powstanie miał właśnie gorszy nastrój

Toma? Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz

te płyty?

Były one niezbędne, aby móc wyrzucić pewne

162

EVERGREY


tematy z systemu i ruszyć dalej. Czy nam się to

podoba, czy nie, były one ważne dla kontynuacji

zespołu.

Domyślam się, że tego rodzaju kryzys nie jest

niczym rzadkim w świecie muzyki. Do gorszych

nastrojów przyznają się Marco Hietala

czy Alissa White-Gluz, ale pewnie jest

wielu innych muzyków, którzy w ogóle nie

mówią o tym publicznie. Muzycy jako ludzie

pracujący pod presją czasu wydania płyty dla

wytwórni, czy zmęczeni trasami są szczególnie

narażeni na depresję i zaburzenia nastrojów,

niż inne grupy ludzi? A może zmęczenie

życiem "płyta-trasa-płyta-trasa" to po prostu

odpowiednik zmęczenia w "zwykłej" pracy,

jaką uprawia większość ludzi?

Myślę, że ogólnie rzecz biorąc kreatywni ludzie,

tacy jak muzycy, pisarze, artyści są bardziej

wrażliwi i podatni na wzloty i upadki życia.

I również, tak jak niesamowite jest koncertowanie,

podróżowanie i nagrywanie, jest to

również ciężka praca. To jest praca. Ale zamiast

wracać do domu po długim dniu w robocie,

spędzasz tygodnie bez swoich bliskich. To

jest bardzo obciążające dla związków i życia

rodzinnego.

Wydaliście płytę w samym środku pandemii.

Wydając ją, braliście pod uwagę, że w 2021

nadal nie będzie możliwości grania koncertów,

żeby ją promować?

Kiedy to nagrywaliśmy, nie mieliśmy o niczym

pojęcia. Mogliśmy się tylko domyślać. Albo

mieć nadzieję. Ale jesteśmy muzykami w zespole.

Robimy jedyną rzecz, którą umiemy robić.

A to jest robienie muzyki. Jeśli komuś

nasza muzyka przynosi ulgę, nawet tylko na

chwilę, to znaczy, że wykonaliśmy naszą pracę.

A biorąc pod uwagę odzew, jaki otrzymaliśmy,

myślę, że zrobiliśmy to dobrze.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie Joanna Pietrzak,

Szymon Paczkowski

EVERGREY 163


HMP: Albumy koncepcyjne w szeroko rozumianym,

ambitniejszym rocku nie są żadną

nowością, ale wasz długogrający debiut zaskoczył

mnie nietypowym tematem, bo to de

facto portret jednej dzielnicy Wrocławia.

Dlaczego wybraliście akurat Nadodrze, a

nie na przykład ścisłe centrum miasta, Krzyki

czy Kozanów? Mieszkacie tam, przynajmniej

część z was, lub tam dorastaliście, więc

ten wybór nasunął się niejako sam?

Filip Kozak: Powodów jest wiele. Po pierwsze,

szkic albumu powstał właśnie na Nadodrzu,

przy ulicy Jana Ursyna Niemcewicza

20/20. Utwory powstawały więc pod silnym

wpływem tamtejszych miejsc. Po drugie, część

z nas wciąż tam mieszka, część pracuje lub

pracowała przez kilka lat. Po trzecie zaś, jest

LESS IS LESSIE

Muzyczny portret pewnej dzielnicy

Wrocławski zespół Less Is Lessie proponuje na swym debiutanckim albumie

nie tylko szeroko rozumianą muzykę progresywną w formie klasycznego konceptu,

ale też bardzo ciekawy temat. "The Escape Plan" opowiada o wrocławskim

Nadodrzu, dzielnicy z długą i barwną historią. Jak mówi lider grupy Filip Kozak

to ucieczka od szarej codzienności i hałasu ulicy. Bez dwóch zdań warto wybrać

się na ten muzyczny spacer, co czego zachęca nie tylko bardzo dopracowana, efektowna

muzyka, ale też artystyczna oprawa płyty.

Nadodrzu prestiżu. Jest troszkę hipsterstwa,

ale większość nowych zjawisk to oddolne inicjatywy.

Myślę, że takiego miksu kulturowego

nie znajdzie się w innych częściach Wrocławia.

Smutne jest jeszcze to, że obecnie miasto

wyprzedaje luki w zabudowie deweloperom,

którzy wstawiają tam swoje styropianowe pudełka.

ko to tanie jak barszcz i od lokalsów.

Dobrze odbieram, że wybraliście też akurat

Nadodrze, bo jest ono dobrym miejscem wytchnienia

od wielkomiejskiego zgiełku, chociaż

nie jest przecież peryferyjną dzielnicą

Wrocławia, stąd też ten tytułowy "The Escape

Plan"?

Niezupełnie. Nadodrze jest bardzo trudną

dzielnicą do mieszkania. Wszędzie panuje

spory bałagan. Powiedziałbym, że tego zgiełku

jest tam całkiem sporo. My jednak proponujemy

ucieczkę od szarej codzienności i hałasu

ulicy czy podwórka i zagrzebanie się w historię

i muzykę. Czyli tak naprawdę wsłuchanie

i przyjrzenie się głębiej niż zwykle.

Można określić tę płytę mianem nietypowego

przewodnika audio po Nadodrzu, bo zabieracie

słuchaczy w miejsca wam bliskie lub

według was ciekawe, fundując im spacer od

Wyszyńskiego do Reymonta, niemal aż do

Portu Miejskiego?

Zdecydowanie tak. Taka była koncepcja.

Nie marzył się wam, choćby znacznie krótszy

do płyty, film ilustrujący tę wędrówkę?

Właściwie to mamy taki film przygotowany.

Jest nawet odrobinę dłuższy od płyty i będzie

odtwarzany na dużym ekranie w czasie koncertów.

Aktualnie przygotowujemy pokaz specjalny

z jednym z wrocławskich kin, ale więcej

powiemy gdy sytuacja epidemiczna się trochę

unormuje. Zawsze staramy się dostarczać obraz

razem z muzyką. Bardzo lubimy koncerty

z bogatą warstwą wizualną, a nie tylko zawierające

podrygujące postacie na scenie.

(śmiech)

164

to taki kawałek Wrocławia, w którym warstwy

historii i znaczeń odłażą niczym płaty farby

na kamienicach, odsłaniając znaki naszych

czasów, ale też czasów przedwojennych oraz

powojennej Polski.

Można w sumie powiedzieć, że to taka wrocławska

Praga, dzielnica o specyficznym klimacie

i charakterze, z zabytkami i bogatą historią,

gdzie nowe budownictwo sąsiaduje z

domami sprzed wielu lat. Sporo się też tam

obecnie dzieje pod względem różnych inicjatyw

mieszkańców, a do tego, mimo niedużej

w sumie odległości od Starego Miasta, jest

to swoista enklawa ciszy, spokoju?

Trudno tutaj mówić o ciszy i spokoju. Na pewno

jest niepowtarzalny koloryt, masa nowych

inicjatyw i biznesów, często artystycznych.

Ale myślę, że próżno szukać na

LESS IS LESSIE

Foto: Less Is Lessie

Było to szczególnie widoczne w pierwszej

połowie lat 90.: tam rodzący się kapitalizm, a

na Nadodrzu życie miało inny rytm: pamiętam

choćby na Pomorskiej zakład RTV z zabytkowymi

już wtedy lampami na wystawie,

prowadzony przez starszego pana, albo księgarenkę

w bocznej uliczce, do której mało kto

zaglądał i długo po zmianie ustroju nie przetrwała

- chcieliście pokazać klimat tego

miejsca, jego nietypowość i unikalność, nawet

w kontekście innych dzielnic miasta?

Mamy niestety pecha i prawie każda przestrzeń,

którą pokażemy na klipie wideo zaraz

potem zostaje przebudowana lub zburzona -

tak było z Przejściem Świdnickim i z kominami

EC Wrocław. Teraz wyburzono Szkołę

Rzemiosł Artystycznych przy ulicy Drobnera,

a niedawno dowiedzieliśmy się, że Dworzec

Nadodrze idzie do remontu. Bardzo nam zależało,

żeby na materiale filmowym w teledyskach

pokazać właśnie te staromodne już sklepy,

warsztaty i jadłodajnie. To dzięki nim na

Nadodrzu mieszka się lepiej. Usługi są tanie

jak barszcz i wysokiej jakości. Na jednej ulicy

masz najlepszy chleb we Wrocławiu, a zaraz

obok najsmaczniejsze ryby i sery, że o owocach

i warzywach już nie wspomnę, a wszyst-

Która perspektywa odbierania tego materiału

wydaje się wam ciekawsza, typowego turysty

czy poszukującego czegoś uciekiniera?

To zależy ile masz czasu. Na pewno w wypadku

naszej płyty zyskuje typ poszukiwacza.

Tak jak odwiedzając nadodrzański obiekt musisz

pogrzebać w starych zdjęciach i porozmawiać

z mieszkańcami, żeby dowiedzieć się co

tam kiedyś było i z jakimi wydarzeniami się

wiązało, tak w "The Escape Plan" też możesz

szperać. Cytatów muzycznych i tekstowych

jest co najmniej kilka.

Od początku założyliście, że pomiędzy

głównymi utworami pojawią się te krótsze

przerywniki -interludia, również z głosem lektora,

żeby całość materiału była jeszcze bardziej

spójna?

Najpierw powstały utwory, które inspirowane

były poszczególnymi miejscami. Na przykład

"The Great Escape" wymyśliłem wracając ulicą

Wyszyńskiego z dużego centrum handlowego,

a "Blackout" spacerując między ulicami Niemcewicza

i Jagiellończyka. Pomysł na zrobienie

z tego trasy wpadł nam do głowy gdy spacerowaliśmy

z Weroniką po Toruniu podczas naszego

udziału w 13 Festiwalu Rocka Progresywnego

im. Tomasza Beksińskiego. Wtedy

właśnie założyliśmy, że utwór będzie miejscem,

a interludium drogą do kolejnego punktu.

Musieliście mieć sporo zabawy dokonując

tych różnych nagrań w terenie, a do tego

nadały one płycie swoistego, dźwiękowego

autentyzmu, bo po co na przykład samplować

głosy ptaków, skoro na Nowowiejskiej

nagraliście piegżę, a na Kurkowej jerzyki?


To prawda. Moim zdaniem zdecydowanie lepiej

brzmi płyta z autentycznymi nagraniami

niż np. kupionymi samplami. Zwłaszcza, że

nagrywaliśmy dźwięk czterokanałowo i mogliśmy

potem decydować jak skomponować

docelowe stereo. Zdarzały się też wpadki, np.

szliśmy w upragnione miejsce, w którym

dźwiękowo nic się nie działo i trzeba było szybko

zmieniać koncepcję. Innym razem telefon

komórkowy działał za blisko mikrofonu i cała

sesja szła do kosza. Czasami też przeszkadzał

wiatr. Nagrania sampli zajęły nam dobre kilka

miesięcy.

Macie w składzie skrzypaczkę, ale to wam

nie wystarczyło, stąd gościnny udział trębacza,

akordeonisty i harmonijkarza - aranżacje

miały być jak najbardziej urozmaicone, to

miał być rock progresywny w najbardziej nieoczywistym

ujęciu?

Nie mieliśmy na celu koniecznie komplikować,

chociaż lubimy być muzycznie zaskakiwani.

Poprosiliśmy znajomych Wojtka Kowala

(akordeon), Radka Śniadowskiego

(trąbka) i Emila Madalińskiego (harmonijka),

żeby poimprowizowali wokół podobnego

motywu muzycznego na interludiach. Pojawił

się pomysł, że te improwizacje będą grane za

każdym razem na innym instrumencie, czasem

gwizdane albo jak w jednym miejscu grane

na dzwonkach tramwajowych. To była

przy okazji dobra zabawa i ciekawa forma

wciągnięcia w projekt kogoś z zewnątrz.

Zaprosiliście też dwoje gościnnie śpiewających

wokalistów, Anę Nguyen w "Fast And

Furious" i Michała Wojtasa w "Blue Steel

(Less Is More)" - szczególnie chyba udział

Michała, znanego przecież z Amarok, przysłużył

się kompozycji w której śpiewa, bo to

nie tylko finał opowieści, ale też singel, w

dodatku z tekstem autorstwa jego żony?

To prawda. Z Michałem i Martą zaczęliśmy

korespondować po Festiwalu w Toruniu, na

którym dzieliliśmy scenę. Zagrali oczywiście

fenomenalnie. Od słowa do słowa, Michał posłuchał

kilku szkiców i stwierdził, że napisze

wokal do "Blue Steel". Dla nas brzmiało to jako

spore wyzwanie, bo już w wersji instrumentalnej

sporo się działo. Gdy dostaliśmy nagrany

wokal od Michała z tekstem Marty byliśmy

pod mega wrażeniem. Bardzo fajnie wpasował

się w ten numer. Z Aną było bardzo podobnie.

Ana jest wokalistką i aktorką. Często

pracuje z naszym gitarzystą Emilem przy różnych

projektach. Zaproponowaliśmy jej zaśpiewanie

"Fast And Furious", a ona zrobiła to

tak, że kapcie nam spadły. Moim skromnym

zdaniem, bardzo dobrze się stało, że ci Państwo

wsparli nas na tej płycie.

Wybieranie singlowych utworów z takiego

zwartego materiału ma sens, szczególnie

przy obecnym podejściu większości słuchaczy

do dłuższych kompozycji? Nie jest czasem

tak, że rzucacie te przysłowiowe perły

przed wieprze, bo jednak wątpię, by statystyczny

użytkownik streamingu doczekał

do rozwinięcia tej, długiej przecież, kompozycji?

Myślę, że obecnie nawet z krótkimi numerami

trudno przykuć uwagę kogokolwiek. Gramy

muzykę niszową i wierzę, że z czasem trafimy

do słuchaczy, którzy właśnie czegoś takiego

szukają. Dla nas ważniejsze jest robienie czegoś

w co się wierzy niż trafianie do każdego.

Inaczej nie biegalibyśmy z mikrofonem po

Foto: Less Is Lessie

Nadodrzu.

Kto według was powinien więc sięgnąć po

"The Escape Plan", jak wyobrażacie sobie

idealnego odbiorcę muzyki Less Is Lessie?

Z czystym sumieniem polecamy płytę słuchaczom,

których interesują koncept-albumy i z

reguły słuchają płyt jako całości, od początku

do końca. Nie zmienia to faktu, że utworów z

płyty można słuchać osobno i mamy tutaj,

moim zdaniem, kilka ciekawych piosenek i instrumentali.

Coś jednak mówi mi, że fani progresji

docenią te kompozycje najbardziej.

Ciekawą muzykę dopełnia efektowna książeczka

- plan. Odnoszę jednak wrażenie, że

jeśli ktoś nawet odnajdzie się w czasie tej

wycieczki, to może pogubić się w opisie płyty,

bo nie zamieściliście w nim typowej listy

utworów - to też zabieg celowy, żeby słuchacz

jeszcze bardziej zagłębił się w dźwięki?

Zdecydowanie. Powiązaliśmy numery z nazwami

utworów jedynie w tagach na płycie.

Na mapie zostawiliśmy same nazwy aby sprowokować

przynajmniej do jednego odsłuchu

po kolei i podróżowania palcem po mapie.

Zdjęcia ilustrujące ten plan też zapewne nie

trafiły tam przypadkowo; warstwę lirycznowokalno-instrumentalną

płyty miał dopełnić

również obraz, bo jednak przede wszystkim

jesteśmy wzrokowcami?

Tak. Zdjęcia pochodzą z dziewięciu miejsc, do

których odnoszą się utwory. Najczęściej dotyczą

charakterystycznych form występujących

w tych lokalizacjach. Zdjęcia dodatkowo opisaliśmy

współrzędnymi, aby można było pozwiedzać

również wirtualnie. Autorem fotografii

jest Szymon Sztajer.

W dobie pandemii taka muzyczna podróż

wydaje się jeszcze bardziej interesująca, ale z

waszej perspektywy cała związana z nią sytuacja

chyba już niekoniecznie, bo o koncertach

nie ma przecież, przynajmniej na tę

chwilę, mowy?

Zgadza się, próbowaliśmy zorganizować koncert

z nowym materiałem już trzykrotnie w

roku 2020 - niestety bez powodzenia. Za

każdym razem rozbijaliśmy się to o lockdown,

to o inne obostrzenia. Na ten moment planujemy

koncert premierowy w okolicach wakacji

2021, ale nikt nie wie jak to się wszystko dalej

potoczy.

Zakładam jednak, że kiedy już sytuacja

wróci do stanu chociaż przypominającego to,

co było jeszcze przed rokiem, będziecie chcieli

promować "The Escape Plan" live, nawet

jeśli z racji stopnia złożoności tego ambitnego

albumu nie zdołacie dotrzeć do szerszej

publiczności i będą to tylko okazjonalne występy?

Z racji tego, że mamy nieco większe wymagania

techniczne przy występach live niż inne

zespoły (duży ekran, dobra widoczność, ciemne

pomieszczenie itd.) staramy się grać rzadziej,

ale za to w dobrych warunkach. Jeśli sytuacja

pandemiczna się uspokoi, to na pewno

chcemy zagrać kilka koncertów wyjazdowych

w ciągu roku.

Zadebiutowanie takim albumem daje na pewno

dużo satysfakcji - pewnie jest jeszcze za

wcześnie na to pytanie, bo przecież ledwo co

go wydaliście, myślę jednak, że planujecie

już powoli kolejne kroki i czego byście na

przyszłość nie wymyślili, to formułę takiego

właśnie konceptu na "The Escape Plan" wyczerpaliście,

będziecie musieli stworzyć coś

nowego, równie nieoczywistego?

Tworzenie "The Escape Plan" było, muszę

przyznać, dość wyczerpujące, ale cały czas wymyślamy

też nowe rzeczy. Póki co brzmi to

wszystko raz jak Archive, innym razem jak

Massive Attack, ale wszyscy są bardzo zaangażowani

w proces twórczy i kto wie dokąd

nas te pomysły zaprowadzą.

Wojciech Chamryk

LESS IS LESSIE 165


Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie

wyszło. Powróciliście do boju w 2015 roku,

pełni nowych sił i doświadczeń.

Zawsze chcieliśmy, aby do tego doszło, ale nigdy

nie mieliśmy na to czasu, ponieważ wszyscy

byliśmy zajęci innymi projektami oraz naszym

życiem codziennym. Przez lata otrzymywaliśmy

prośby o album, ale nigdy nie starczało

nam determinacji, aby zacząć nagrania

od nowa. Chciałem, aby wszyscy z oryginalnego

składu byli na nowo zaangażowani, nawet

jeśli nie byłaby to bezpośrednia współpraca

(jak to w przypadku naszego dawnego

wokalisty), więc po krótkim spotkaniu między

mną a Dimitrisem i Steliosem w 2015 roku

zdecydowaliśmy się nagrać wszystko ponownie.

Początkowo nie tylko bez wokalisty, ale też

bez żadnego pomysłu na to, kto w ogóle miałby

nim być (śmiech).

HMP: Witaj George. W pierwszej kolejności

chciałbym Tobie oraz Twoim kumplom z

kapeli pogratulować naprawdę świetnego

albumu.

George Apalodimas: Cześć Bartek! Wielkie

dzięki za miłe słowa! To wspaniałe uczucie,

że "Damned for All Time…" wreszcie wyszło

na światło dzienne. Opinie o tym wydawnictwie

są bardzo pozytywne, co tym bardziej

mnie cieszy!

Zacząć od nowa

Sacred Outcry to dość ciekawy grecki band, którego historia jest dość zawiła.

Zawiła jest również historia ich pierwszego długogrającego albumu "Damned

for All Time…", na którym usłyszymy materiał skomponowany w większości około

dwudziestu lat temu. Jednakże jak głosi stare polskie porzekadło "co się odwlecze

to nie uciecze". Grający w Sacred Outcry na basie George Apalodimas opowiedział

nam dość sporo o pierwszym długograju swej kapeli oraz wytłumaczył,

dlaczego sytuacja z aktualnym wokalistą jest nie do końca jasna.

Co prawda "Damned for All Time…" jest

Waszym pierwszym pełnym albumem, jednak

w Waszym wypadku słowo "nowicjusz"

nie przejdzie mi przez gardło. Historia Sacred

Outcry rozpoczęła się w roku 1998, jednak

niespodziewanie zakończyła się sześć

lat później. Co było powodem pożegnania

się zespołu ze sceną w 2004 roku?

To prawda. Wtedy dopiero wyrabialiśmy sobie

markę. W latach 2001-2002 weszliśmy do

studia, aby nagrać "Damned for All Time…".

Byliśmy bardzo młodzi i brakowało nam doświadczenia

dosłownie we wszystkim. Zarówno

sam proces nagrania, jak i jego efekty bardzo

różniły się od naszych ówczesnych wyobrażeń.

Straciliśmy zbyt dużo czasu i pieniędzy

na ponowne nagranie niektórych partii.

Często wynikało to z naszego niedoświadczenia

i złych decyzji z niego wynikających.

Spowodowało to kłótnie, rozczarowanie i

ostatecznie straciliśmy ten "ogień", którego

niewątpliwie potrzebujesz, by zrealizować takie

nagrania.

I tu pojawia się postać znanego wszystkim

fanom mainstreamowego metalu Yannisa

Papadopoulosa (wokalista m.in. Beast in

Black - przyp. red.). Muszę przyznać, że jego

wokale idealnie wpasowują się w klimat Waszej

twórczości. Paradoksalnie jednak znacznie

różnią się od tego, co prezentuje w swojej

macierzystej formacji. Jak doszło do Waszej

współpracy?

Zawsze na swoim albumie chciałem mieć potężny

wokal i przez te wszystkie lata zastanawiałem

się, kto mógłby u nas śpiewać, gdybyśmy

jednak ponownie zdecydowali się na

nagrania. Słyszałem śpiew Yannisa już w

2013 roku i byłem nim oszołomiony, więc

zacząłem uważnie śledzić jego karierę. Gdy w

2017 roku ukazał się "Berserker", debiutancki

album Beast in Black, skontaktowałem się

z nim i wyjaśniłem mu, jaka jest wizja i idea

naszego zespołu. Spodobały mu się próbki,

które mu wysłałem, więc od tego momentu

wszystko poszło bardzo łatwo. Myślę, że wykonał

fenomenalną robotę przy albumie i jestem

naprawdę szczęśliwy, że mieliśmy niewątpliwą

przyjemność razem pracować.

Właściwie jaka jest rola Yannisa w Sacred

Outcry? Wszędzie figuruje jako muzyk sesyjny,

a nie oficjalny członek zespołu. Czy

jeżeli powstanie kolejny album Sacred Outcry,

to Yannis również na nim będzie śpiewał?

Priorytet Yannisa to Beast in Black i nie ma

co do tego wątpliwości. Jednak naprawdę

świetnie się nam razem pracowało. Jest on też

naszym dobrym przyjacielem. Mimo to nie

chcieliśmy używać jego nazwiska jako chwytu

marketingowego. Miał kilka świetnych pomysłów

na album, a nawet nowy materiał został

napisany z myślą o jego wokalach, więc zawsze

będzie mile widziany, jeśli tylko zechce.

Jeśli Yannis z jakiegoś powodu nie będzie mógł

lub chciał z nami współpracować na stałe,

to mam dla niego jeszcze kilka innych opcji,

ale na obecną chwilę jest za wcześnie, żeby o

nich mówić. Zobaczmy, co przyniesie przyszłość

Porozmawiajmy o sesji nagraniowej "Damned

For All Time…". Jak już wspomniałeś,

jego historia jest dość nietypowa.

Album powstał ponad dwadzieścia lat temu.

Spędzaliśmy dużo czasu w studiu, próbując

opracować własne brzmienie i wszystko dopracować.

Po 2015 roku, kiedy zdecydowaliśmy

się zacząć od nowa, poskładanie wszystkiego

razem zajęło nam około czterech lat, z

kilkoma ogromnymi przerwami spowodowanymi

przeszkodami związanych z codziennym

życiem. Musieliśmy też zaaranżować orkiestrację

od podstaw, bo to jedyny "nowy" dodatek

do naszych kompozycji.

Jest to bardzo zróżnicowany materiał. Zaczyna

się akustycznym intro "Timeless".

Następny "Legion Of The Fallen" brzmi jak

późniejszy Blind Guardian, "Sacred Outcry"

to czysty klasyczny heavy w stylu lat 80.…

OK, rozumiem, że od czasu gdy tworzyliście

166

SACRED OUTCRY


ten materiał upłynęło dwadzieścia lat. Może

jednak pamiętasz, czy takie zróżnicowanie

stylistyczne poszczególnych utworów było

Waszym celem?

Tak, jednym z naszych głównych celów, kiedy

komponowaliśmy, było zachowanie na albumie

możliwie jak największej różnorodności

tak, aby nie był to album monotonny. Każdy

utwór brzmi inaczej niż poprzedni czy następny.

Nie znosimy powtórzeń. Jednocześnie

utrzymaliśmy jednorodność albumu i mamy

nadzieję, że wykonaliśmy kawał dobrej roboty.

Każdy słuchacz, nawet ten wymagający,

znajdzie tu coś dla siebie, ale jeśli spodziewasz

się albumu pełnego podwójnej stopy, możesz

być rozczarowany.

Utwór, który uważam za szczególnie intrygujący

"Where Ancient Gods are Still Hailed".

Posiada on wspaniałą melodię oraz

przepiękne partie gitar.

"Where Ancient Gods are Still Hailed" to wyjątkowa

kompozycja, która powstała w studiu

już w 2001 roku. Opiera się ona na dwóch oddzielnych

pomysłach Dimitrisa, które staraliśmy

się rozwinąć w pełne utwory, ale w pewnym

momencie doszliśmy do wniosku, żeby

spróbować połączyć je w jedną całość. Zaaranżowaliśmy

utwór, napisałem tekst w pierwszej

surowej formie, następnie wróciliśmy do studia,

aby zdecydować, jakie schematy perkusji

będą najbardziej do niego pasować. Kolejnym

krokiem było dopracowanie drobnych szczegółów.

Siedemnaście lat później, kiedy aranżowaliśmy

orkiestrację, chcieliśmy sprawić,

aby ten utwór miał bardzo "nieziemski" klimat,

który dodatkowo podkreślałby liryczny

motyw. Możesz posłuchać tego kawałka za

darmo. Wystarczy, że odwiedzisz nasz Bandcamp.

Daje to dobre wyobrażenie o tym, co

dzieje się za kulisami oraz lepiej pokazuje nasz

sposób myślenia w trakcie naszego procesu

twórczego.

Partia klawiszy na końcu tej kompozycji to

coś pięknego. Planowaliście to już podczas

tworzenia, czy może ten pomysł zrodził się

dwie dekady później podczas nagrywania?

To klawiszowe outro pojawiło się po tym, jak

skończyliśmy prace nad orkiestracjami i było

dość późnym dodatkiem. Poszedłem do domu

Johna, klawiszowca, aby dokończyć i wyeksportować

pliki z orkiestracjami. Podczas rozmowy

oraz odsłuchiwania tego utworu zaczął

krótką improwizację. Obaj pomyśleliśmy wtedy,

że to idealnie by pasowało do zakończenia

"Where Ancient Gods are Still Hailed". Postanowiliśmy

sprawdzić, jak to brzmi gdyby kawałek

ten kończył się tą klawiszową miniaturką.

Tak więc outro, które słyszysz na albumie,

to tak naprawdę improwizacja. Co ciekawe

jest to jedyny raz, kiedy John to zagrał. Zrobił

to na tyle świetnie, że wystarczyło jedno podejście.

W balladzie "Scared to Cry" słychać wyraźne

wpływy muzyki dawnej. Jesteś miłośnikiem

tego gatunku? Czy podczas nagrywania

sięnęliście po jakieś dawne instrumenty?

Tak, oczywiście, bardzo lubię ten styl muzyczny

i czuję się bardzo szczęśliwy, że mogliśmy

napisać taki utwór. "Scared to Cry" zostało

napisane przez naszego oryginalnego wokalistę

Vagelisa, który jest również odpowiedzialny

za gitary akustyczne na albumie. Pierwszy

szkic orkiestracji do niego był zupełnie inny,

bardziej pompatyczny i epicki, ale nie tego

szukaliśmy, kawałek wymagał innych "emocji",

więc wywaliliśmy efekt naszej 5-6 godzinnej

pracy (śmiech). Następnie użyliśmy skrzypiec,

wiolonczeli, altówek oraz harfy, aby uzyskać

to dodatkowe średniowieczne brzmienie.

Pod koniec mamy również zwykłą sekcję dętą

oraz użyliśmy bardzo dyskretnego fortepianu,

aby podkreślić melancholię w środkowej części.

Do tego wszystkiego dodaliśmy 12-strunową

gitarę i chórki Yannisa. Uwielbiam finalny

efekt. Byłoby fantastycznie, gdybyśmy mogli

użyć więcej starodawnych instrumentów w

przyszłych nagraniach. Niedawno wydaliśmy

również wersję instrumentalną, jeśli chcesz

sprawdź ją, działa zaskakująco dobrze jako

podkład muzyczny!

"Lonely Man" zawiera w sobie sporo progresywnych

patentów (szczególnie w tych wolniejszych,

balladowych częściach). Co ciekawe,

w pozostałych kompozycjach na płycie

nie zauważyłem tego typu motywów.

"Lonely Man" zaczynał swą historię jako improwizacja

w studiu, która przechodziła w balladę

"Crystal Tears", jednakże nie chcieliśmy

mieć na albumie dwóch podobnych kompozycji.

Nigdy tego kawałka nie dopracowaliśmy,

więc przez kilka lat pozostawiliśmy go w pierwszej,

bardzo surowej wersji, zanim ponownie

do niego wróciliśmy i nadaliśmy mu bardziej

tradycyjny power metalowy kierunek. Tylko

intro oraz fragmenty balladowe są tym, co zostało

z pierwotnego szkicu kompozycji. Chcieliśmy

jednak wykorzystać to niespodziewane

przejście, które podobało się wielu ludziom.

Nam w sumie też i trochę szkoda, gdyby się

zmarnowało.

Najdłuższą kompozycją na albumie jest wielowątkowy

utwór tytułowy. Nie myśleliście,

by stworzyć więcej takich kawałków?

Jestem naprawdę wielkim fanem takich długich

eposów i mam nadzieję, że będziemy

mieć jeden taki utwór na każdym albumie.

Moglibyśmy podzielić tą kompozycję na kawałki

i napisać trzy lub cztery oddzielne utwory,

ponieważ ma ona wiele różnych nastrojów,

riffów i pomysłów, ale naprawdę podobało mi

się wyzwanie polegające na złożeniu w całość

tak ogromnej kompozycji, jednocześnie starając

się, aby wszystko było interesujące i spójne.

Jest ona napisana w formie suity, więc używamy

wielu różnych pomysłów i motywów w

krótkich odstępach czasu. Są ludzie, którzy

wolą bardziej tradycyjne podejście z wyraźnymi

"punktami zaczepienia", takimi jak refren,

przerywnik, itp., ale dla mnie to działa lepiej,

gdy utwór nieustannie ewoluuje i rozwija się w

kierunku pewnego rodzaju crescendo. Nie możesz

jednak mieć na albumie więcej niż jednej

kompozycji tego typu, ponieważ łatwo można

się zgubić (śmiech).

Kto śpiewa partie chóru w tym utworze?

Niestety, koszt wynajęcia tradycyjnego chóru

przekracza nasze możliwości finansowe, więc

najczęściej korzystaliśmy z bibliotek VST. Jest

kilka punktów na albumie, gdzie potrzebowaliśmy

dodatkowej warstwy kobiecego wokalu,

aby uzyskać bardziej realistyczny efekt. Partie

te były śpiewane przez moją żonę Sapfo.

Co z warstwą liryczną Waszej twórczości?

"Damned For All Time" raczej trudno uznać

za concept album.

Masz rację. Uwielbiam pisać teksty i mam niezliczone

historie, które chcę "opowiedzieć",

więc nawet jeśli teksty mają teraz ponad dwadzieścia

lat, to każdy song opowiada inną historię.

Utwór tytułowy mówi o Elricu z Melnibone

(postać stworzona przez Michaela

Moorcocka - przyp. red.). Uniwersum Moorcocka

jest ogromnym źródłem inspiracji i

oczywiście w przyszłości będę wracał do jego

twórczości. Drugi album będzie jednak już

pełnym konceptem.

Co robiliście podczas kilkunastoletniej przerwy

w Waszej działalności?

Wszyscy byliśmy zaangażowani w muzykę w

takiej czy innej formie. Stelios, perkusista, był

zdecydowanie najbardziej zajęty, ponieważ

przez te wszystkie lata grał w kilku innych zespołach,

teraz poza Sacred Otcry gra także w

Dexter Ward i On Thorns I Lay. Gitarzyści

Stelios i Dimitris grali również przez jakiś

czas w deathmetalowym zespole Mortal Torment.

Stelios i ja graliśmy razem w kilku zespołach,

głównie lokalnych. W 2010 roku wydaliśmy

blackmetalowy album "Miasma" z naszym

innym zespołem, The Eternal Suffering,

w którym gram na basie i zajmuję się

wokalami. Dimitris odkrył również nowy kierunek

muzyczny, tworząc solowy deathmetalowy

projekt, który prawdopodobnie wkrótce

powinien ujrzeć światło dzienne.

Czyli nie mieliście żadnego problemu z ponownym

odnalezieniem się na scenie.

Naprawdę chcieliśmy wydać ten album, więc

nigdy nie przestaliśmy się martwić o odbiór

naszej muzyki lub o to, co mogliśmy zrobić

inaczej. Jedyną trudną kwestią było to, że dzisiejsza

scena jest teraz zupełnie inna, więc niektórym

ludziom trudno jest nas umiejscowić.

Jesteśmy zbyt "powermetalowi" dla fanów tradycyjnego

heavy metalu i zbyt "oldschoolowi"

dla fanów power metalu, ale ogólnie wydaje

się, że album podoba się ludziom.

Bardzo Ci dziękuję za rozmowę.

Cała przyjemność po mojej stronie, dziękuję

za wspaniałe pytania i zainteresowanie zespołem.

Zachęcamy do śledzenia nas na Bandcampie

lub Facebooku, aby otrzymywać

wszystkie najnowsze aktualizacje i dziękuję

wszystkim za wspaniałe wiadomości i kontakt.

Mam nadzieję, że rok 2021 będzie lepszy

dla wszystkich. Proszę uważajcie na siebie

i bądźcie zdrowi i bezpieczni!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

SACRED OUTCRY 167


HMP: Legendry idzie jak burza, prawie co

roku dostarczacie kolejną dawkę solidnego

heavy metalu. W zespole musi panować ciągła

atmosfera pracy i weny twórczej?

David Lackner "Vidarr": Zespół i ja mamy

tendencję do rozpoczynania pisania i myślenia

o następnym albumie jak tylko jeden zostanie

ukończony, więc tempo wydawania jest rozsądnie

szybkie, ale nie jest to pośpiech.

Jak traktować Wasze ostatnie EP? To zapowiedź

czegoś większego, materiał promocyjny,

a może rodzaj "uroczystego rozpoczęcia"

współpracy z Golden Core Records?

Malkontenci mogliby powiedzieć, że covery

równie dobrze mogłyby się znaleźć jako bonusy

do pełnych albumów, a utwór tytułowy

zostać opublikowany jako singiel. Czy będzie

on miał swoje rozwinięcie w przyszłości?

Wydając EP-kę chcieliśmy po prostu zrobić

coś, by nagrać kilka coverów i zrobić nowy

Prog-rock jest inspiracją od

samego początku"

Epickie trio Legendry z Pensylwanii

jest unikalnym tworem, który hołdując

tradycyjnemu graniu zachowuje swój

bardzo oryginalny sznyt. Nie bez znaczenia

są tu z pewnością szerokie inspiracje

(nie tylko muzyczne) zespołu, a szczególnie

lidera grupy. Wgłębiając się w działalność Vidarra

znajdziemy przeszłość blackmetalową, twórczość literacką

czy malarstwo. Wszystkie te pasje stanowią źródło tego,

czym jest Legendry. Panowie wypuścili w minionym roku bardzo ciekawą EP-kę,

a za sprawą Golden Core Records możemy cieszyć się powrotem na półki sklepowe

pierwszych dwóch wydawnictw zespołu. Stworzyło nam to okazję by porozmawiać

z Vidarrem o nowym materiale, planach na przyszłość i wielu smaczkach

które towarzyszą starannie zbudowanej otoczce wizerunkowej Legendry.

utwór, który nie jest związany z tradycją

Earthwarriora. Na naszych pierwszych

dwóch albumach zamieściliśmy covery, najpierw

kluczowego utworu Manilla Road, "Necropolis",

a następnie bardziej mrocznego

"Swords of Zeus" autorstwa Lords of the

Crimson Alliance. Zawsze lubiłem covery, w

sensie doceniania inspiracji i nadawania rzeczom

unikalnego wydźwięku, ale nie znaleźliśmy

miejsca, by umieścić je na koncept albumie

takim jak "The Wizard and the Tower

Keep". Tak więc, w zeszłym roku złożyłem

nowy sprzęt do nagrywania w mojej piwnicy i

zabraliśmy się do pracy! Traktuję EP-kę jako

rodzaj samodzielnego dzieła. Być może zagramy

niektóre z tych utworów na koncertach,

jak tylko powróci muzyka na żywo.

Jak układa się współpraca z GoldenCore?

Czy macie już kolejne wspólne plany?

Praca nad EP-ką z Neudim i Golden Core

była bardzo fajna. Ma on uznanie dla oldschoolu,

a nasze rozmowy doprowadziły do

niektórych wyborów projektowych na CD i

12" wydanych w formie starych logotypów

ZYX z lat 70-tych i "wkładek reklamowych".

Co do przyszłych planów - zobaczymy!

Reedycja Waszych pierwszych albumów

bardzo cieszy, biorąc pod uwagę że ostatnimi

czasy naprawdę trudno było je zdobyć. Jednak

fani mają często ambiwalentny stosunek

do podwójnych wydań płytowych. Skąd

taka decyzja? Wypłynęła od Was czy od wytwórni?

Tak, myślę, że reedycja dwóch pierwszych albumów

to świetna sprawa. To była raczej decyzja

wytwórni, żeby wydać je jako podwójny

album. Pomysł był taki, aby zaoszczędzić fanom

trochę pieniędzy i połączyć oba albumy

razem z nowymi i niepublikowanymi grafikami

i historią zespołu aż do wydania "Dungeon

Crawler". Dołączona książeczka jest całkiem

obszerna.

Jak z perspektywy czasu patrzycie na swoje

pierwsze płyty? Czy gdybyście nagrywali je

dzisiaj, zrobilibyście coś inaczej?

Oczywiście, jest wiele rzeczy, które zrobiłbym

w inny sposób, ale tak czy inaczej, gdybym nagrał

je dzisiaj, byłyby to inne albumy. Każdy

z dwóch pierwszych albumów jest naznaczony

ograniczoną wiedzą na temat nagrywania zespołu

i ograniczoną ilością dobrej jakości

sprzętu. Te ograniczenia nadają muzyce pewną

jakość, która sama w sobie jest wyjątkowa.

Macie swoich ulubieńców wśród utworów

tamtego czasu? Numery z których jesteście

szczególnie dumni?

Powiedziałbym, że z "Mists of Time", moimi

ulubionymi utworami byłyby "Metal, We Ride",

"Phoenix on the Blade" i "Winds of Hyboria".

Nie graliśmy tych utworów już od dłuższego

czasu, ale "Phoenix on the Blade" jest jednym

z tych, do których mamy tendencję powracać

i dodawać do setów. Na "Dungeon

Crawler", pierwsze trzy utwory: "Dungeon

Crawler", "Quest for Glory" i "Rogues in the

House", to kolejny pakiet, który lubimy grać

po kolei, ale znowu, ostatnio skupiamy się

głównie na nowszym materiale.

W poprzednim wywiadzie dla naszego magazynu

wspominałeś że Waszym celem jest

nagranie albumu w sposób analogowy. Jak

blisko realizacji tego marzenia jesteście?

Hah! Zdecydowanie nie bliżej. Koszt tej metody

prawdopodobnie utrzyma ją daleko poza

naszym zasięgiem. Jednakże, nagrywanie "na

żywo" w bardziej naturalny sposób jest czymś,

co zrobiliśmy z ostatnim albumem i będziemy

to kontynuować, myśląc o następnym.

Foto: Legendry

Pomówmy o coverach z "Heavy Metal Adventure".

Zacznijmy od "Broadsword" Jethro

Tull - ten utwór świetnie odnajduje się w

uniwersum epickiego heavy, a jednak był to

chyba dosyć nieoczywisty wybór?

Też tak myślę, chociaż Jethro Tull to mój absolutnie

ulubiony zespół. "Broadsword and

the Beast" nie jest do końca moim ulubionym

albumem (to byłoby zarezerwowane dla

"Songs from the Wood i Minstrel in the

Gallery"), ale utwór "Broadsword" jest jednym

z tych, które zawsze chciałem zagrać. Pozmienialiśmy

trochę rzeczy dodając kilka minut sekcji

instrumentalnej na końcu. Zawsze uważa-

168

LEGENDRY


łem, że ten utwór na to zasługuje.

A propos rozwijania sekcji instrumentalnej -

patrząc na całość Waszej twórczości widzę

sporo inspiracji prog rockiem. Za przykład

niech posłuży "The Conjurer" z Waszej drugiej

płyty. Mimo zasadniczo surowego,

speedowego brzmienia, lubicie "pokombinować"

w kompozycjach.

Tak, prog-rock jest wielką inspiracją od samego

początku. Zespoły takie jak King Crimson,

Camel, czy Wishbone Ash są kluczowe

dla naszego brzmienia. Kiedy piszemy piosenki,

zawsze staramy się dodać jakieś elementy,

których się nie spodziewamy, a przynajmniej

takie, które nie są banalne. W "The Conjurer",

rozszerzona instrumentalna część utworu była

rodzajem narracji, którą wymyśliliśmy, gdzie

okultystyczne eksperymenty zaklinacza idą

źle i dochodzi do jakiejś katastrofy.

Odwołując się do Twojej przeszłości, paradoksalnie

w całej gamie inspiracji które słyszę

w muzyce Legendry, właściwie nie znajduje

black metalu, pomimo że to przecież kawał

Twojej wcześniejszej działalności muzycznej.

Czy intencjonalnie odseparowałeś

ten temat od tego co robisz obecnie?

Myślę, że nawet kiedy skupiałem się na formacie

black metalowym, styl mojej twórczości

rzadko był całkowicie black metalowy, może

za wyjątkiem wokalu. Myślę, że tak naprawdę

jest więcej dróg do muzycznej eksploracji, a ja

skupiam się bardziej na progresywnych elementach

i opowiadaniu historii.

Po raz drugi (a właściwie trzeci) sięgacie po

repertuar Manilla Road. Trudno się dziwić,

bo Wasza muzyka zdaje się od początku mocno

hołdować zespołowi Sharka. Jeszcze trochę

i może zbierzecie materiał żeby nagrać

pełen tribute album (śmiech).

(śmiech) Myślę, że "Metal" będzie naszym

ostatnim nagranym coverem Manilla Road,

ale możemy nauczyć się innych do grania na

żywo! Kilka razy w przeszłości graliśmy

"Street Jammer", ale prawdopodobnie nigdy go

nie nagramy.

Pewnym zwieńczeniem tej fascynacji jest

udział gościa specjalnego na "Heavy Metal

Adventure". Opowiedzcie o współpracy z

Philem Rossem. Jak na siebie trafiliście?

Znaliście się wcześniej?

Pierwotnie poznaliśmy się, kiedy Legendry

grało koncert z Manilla Road na ich trasie z

okazji 40-lecia zespołu, a rozmowę kontynuowaliśmy

trochę później, kiedy Phil skontaktował

się ze mną w sprawie produkcji naszego

merchu. Jedna rzecz doprowadziła do

drugiej i kiedy razem z Kickerem znaleźliśmy

się w potrzebie zatrudnienia basisty, zapytałem

czy Phil byłby zainteresowany. Nagrał

swoje partie zdalnie i miał swój wkład w proces

miksowania. Dodatkowo, wydrukował koszulki

"Heavy Metal Adventure" i longsleeve'y,

które wydaliśmy wraz z EPką.

Więc jak rozumiem Phil nagrał partię do

wszystkich podstawowych utworów? Zmierzam

do pytania o obecny skład Legendry.

Metal Archives przedstawia Was wciąż jako

trio - Vidarr, Kicker i Evil St. Clair.

Tak, Phil grał na 4-strunowym basie we

wszystkich utworach, a ja dodałem do wszystkich

utworów również bas piccolo (gitara basowa

z lekkimi strunami, nastrojona na tę

samą oktawę co zwykła gitara - coś, czego

zawsze używał Manowar). Oczywiście, skład

wpisany w Metal Archives jest niedokładny.

Kicker i ja działaliśmy jako duet podczas sesji

"Heavy Metal Adventure", w międzyczasie

przeprowadzając próby na nowego basistę.

Piszemy i próbujemy z nowym basistą już od

kilku miesięcy i w najbliższej przyszłości

ogłosimy coś na ten temat.

Wracając do coverów - wielu muzyków,

zwłaszcza tych z kręgów epickiego heavy

metalu, wymienia pośród swoich inspiracji

muzykę filmową. Myślę sobie czasem, że

gdybym miał wskazać najbardziej heavymetalową

rzecz, która nie jest heavymetalem, to

bez wahania wskazałbym na soundtrack do

"Conana Barbarzyńcy", z naciskiem na "Anvil

of Crom". To wręcz książkowe intro do

epic metalowego albumu!

Zawsze moim marzeniem było odtworzenie

"Anvil of Crom" w heavy metalowej formie.

Naprawdę nie uważam go za "intro", ale za

pełny utwór zawarty na tej EP-ce. Na tym nagraniu,

oprócz gitar elektrycznych i basu piccolo,

zagrałem na wielu ścieżkach melotronu,

a nawet na bębnie taiko, aby uczynić utwór

bardzo gęstym i epickim. Tworzenie go było

świetną zabawą.

Twórczość Howarda to chyba jedna z Waszych

podstawowych inspiracji tekstowych.

Czy są inne rzeczy które mają na Was tak

silny wpływ?

Rock progresywny z lat 70-tych był głównym

źródłem inspiracji przez ostatnie kilka lat. Zespoły

takie jak Camel, Eloy, Magma i wiele

innych, są na stałej rotacji. Dodatkowo, słucham

dużo dungeon synth podczas malowania

okładek albumów i robienia projektów.

Do moich ulubieńców należą Depressive Silence,

Secret Stairways, Fief, Thangorodrim

i Lord Lovidicus. Inni syntezatorowi

artyści, których lubię to Vangelis i Jim Kirkwood.

Naprawdę, jest tyle rzeczy, którymi

można się inspirować, że wydaje się to nie

mieć końca. Czerpię inspirację z takich rzeczy

jak stare gry RPG z lat 80-tych, jak również z

historycznych relacji różnych kultur.

Na okładce "Heavy Metal Adventure"

znów widnieje grafika Twojego autorstwa.

Opowiedz o niej. Co przykuwa uwagę, to

brak wyszczególnionej postaci wojownika

bez twarzy. Czy to on jest tą tajemniczą zacienioną

postacią, a może to jego szkielet

zasiada na tronie?

Tak, ta okładka jest swego rodzaju prequelem

w tym sensie, że ta scena ma miejsce przed

wydarzeniami z "Mists of Time" i "Dungeon

Crawler". Jest ona opisana w noweli, którą

napisałem do "The Wizard and the Tower

Keep", i pokazuje jak Earthwarrior zdobył swój

hełm i miecz. Jest on przedstawiony w cieniu

na pierwszym planie, konfrontując się ze

szkieletowymi szczątkami wielkiego króla wojowników

z dawnych czasów. Zdecydowałem

się przedstawić Earthwarriora w cieniu, aby

nie ujawniać szczegółów jego wyglądu, ponieważ

bez hełmu oglądający mogliby zobaczyć

jego głowę. Temat okładki nawiązuje również

do początków i inspiracji zespołu, i w pewien

sposób jest tego symbolem.

Przy okazji - przedstawcie historię tej

postaci. Kim jest tajemniczy wojownik?

Opowiedz też o tym, jak zrodził się cały pomysł.

The Earthwarrior, lub wojownik bez imienia,

jest centralną postacią na wszystkich naszych

grafikach. Oryginalny pomysł pojawił się kiedy

Kicker i ja pracowaliśmy nad "Dungeon

Crawler" i wymyśliliśmy koncepcję dla

utworu tytułowego. W tym pomyśle chodziło

o zbadanie, jak by to było być uwięzionym w

świecie przypominającym nieco kampanię

RPG "Dungeon Crawler", gdzie byłeś zmuszony

do ciągłej walki o swoje życie, by zdobyć

skarb i kontynuować swoją podróż. Ten koncept

przerodził się w pierwszą nowelę, którą

napisałem dla konceptu "The Wizard and

the Tower Keep", oraz drugą nowelę "Beyond

the Mirrors of Faellnoch", która została

niedawno opublikowana pr-zez DMR Books.

Powiedz więcej o swojej twórczości literackiej.

Jak to się zaczęło?

Nadszedł czas, kiedy zastanawialiśmy się, jakie

ścieżki liryczne obrać na kontynuację

"Dungeon Crawler". Stworzyliśmy już sporo

utworów opartych na dziełach Roberta E.

Howarda, a także kilka opartych na naszej

oryginalnej postaci, która widniała na okładkach

albumów. Zainspirowało mnie, gdy pewnego

wieczoru podczas oglądania dokumentu

o Rush zobaczyłem arkusze z tekstami piosenek

Neila Pearta, zawierające dodatkowe

historie napisane prozą, tworzące kontekst dla

piosenek. Usiadłem więc przy komputerze,

włączyłem Rush - "Caress of Steel" i w ciągu

jednej nocy napisałem prawie cały tekst "The

Wizard and the Tower Keep". Opowiadanie

to zostało opublikowane w antologii zatytułowanej

"Fierce Tales: Savage Lands", ale obecnie

jej nakład jest wyczerpany. Napisałem następną

nowelę, "Beyond the Mirrors of

Faellnoch", dla wydania DMR Books

"Swords of Steel Omnibus". Na podstawie

tego drugiego opowiadania powstaną teksty

do pełnego, czwartego albumu Legendry.

Jakie są plany Legendry na najbliższy czas?

Przy waszym tempie nie zdziwię się, jeśli

powiecie że materiał na kolejny album jest

już na ukończeniu (śmiech).

(śmiech) Cóż, nie zawiodę Cię. Materiał na

kolejny album jest już właściwie prawie gotowy!

W tej chwili mamy utwory na około trzy

czwarte albumu. Może minąć jeszcze trochę

czasu zanim wejdziemy do studia, ale w tej

chwili dużo się dzieje!

Piotr Jakóbczyk

Tłumaczenie: Joanna Pietzrak

LEGENDRY 169


HMP: Muszę przyznać, że Finlandia kojarzy

mi się z wygładzonym, przejrzystym brzmieniem.

Wasza płyta brzmi bardziej tradycyjnie,

surowo. Czytałam, że za mastering odpowiadał

Mika Jussila, znany ze współpracy

ze Stratovarius i Nightwish. Te zespoły są

na zupełnie innym biegunie, jeśli chodzi o

finalnie brzmienie. Od razu wiedział, jaki cel

Wam przyświeca i jak wykończyć Wasz

materiał, czy był to owoc wielu dyskusji?

Tomi Mäenpää: Mika jest profesjonalistą w

masteringu, więc praca z nim była łatwa i bezproblemowa.

Nie było tam żadnych czarów.

Powiedzieliśmy, że chcemy zachować dobrą

dynamikę, którą przygotowaliśmy, gdy nasz

gitarzysta Lassi miksował płytę. Jussila pochwalił

również miks Lassiego, że był naprawdę

dobry, więc łatwo było mu dalej to doskonalić.

Tutaj, w Polsce często mówimy o Finlandii,

że to najbardziej metalowy kraj w Europie.

Nie dość, że macie ogromną ilość kapel (a

macie tak niewielką ilość mieszkańców!), to

część jest znana na całym świecie, a sam

metal jest popularny i obecny w "zwykłych"

mediach. Domyślam się, że ta popularność

metalu dotyczy zwłaszcza tych najbardziej

znanych zespołów. Jak to wygląda z perspektywy

debiutującego zespołu grającego tradycyjny

heavy metal?

Wygląda jak gówno. W Finlandii i na całym

świecie znane są większe zespoły, ale tutaj nie

ma zainteresowania takimi kapelami, jak my.

Zawsze było tak, że fińskie zespoły metalowe

musiały najpierw zacząć zdobywać uznanie za

granicą, zanim Finowie zainteresowali się krajowymi

zespołami. Stratovarius jest dobrym

przykładem. W dzisiejszych czasach tradycyjny

heavy metal nie jest modny. Wada tkwi

również w scenie, kiedy zespoły nie są zainteresowane

wzrostem i wolą pozostać w podziemiu.

99,9% zespołów heavy metalowych sprawia

wrażenie mało ambitnych. Beast In

Black z Finlandii i Enforcer ze Szwecji wydają

się być jedynymi oprócz nas, którzy są

Klasyczny heavy metal i Finlandia

To podobno nie taka dobra para, jak

nam się wydaje. Choć w tym kraju zespołów

jest bardzo wiele, zwłaszcza w

stosunku do liczby obywateli,

okazuje się, że tradycyjny

heavy metal wcale nie ma się

tak dobrze. O tym, jak to

jest być tradycyjnym zespołem

w Finlandii, opowiadał

nam gitarzysta, Tomi Mäenpää.

zainteresowani pójściem naprzód.

Kiedy patrzę na mapę Finlandii, zawsze się

zastanawiam jak to możliwe, że w kraju tak

usianym pojezierzami, w którym mieszkańcy

żyją głównie w małych miejscowościach,

udało się nawiązać współpracę między tyloma

muzykami? Czytałam, że muzycy Satan's

Fall też nie mieszkają w jednej miejscowości.

Działacie na odległość czy spotykacie

się "raz a dobrze"?

Tak, trzech z nas mieszka w aglomeracji helsińskiej,

a dwóch w prowincji Pirkanmaa. Zazwyczaj

w domu robię surowe wersje kawałków.

Następnie udajemy się do studia Lassiego,

aby je dokończyć. Finlandia ma stosunkowo

dobry transport publiczny, taki jak pociąg,

który może się szybko i łatwo poruszać.

W Waszej muzyce można znaleźć bardzo

wiele inspiracji, przede wszystkim tradycyjnym

heavy metalem lat 80. Moją uwagę

zwróciły szczególnie dwie rzeczy. Po pierwsze

"Juggernaut", w którym dynamiczne

linie wokalne przywołują Judas Priest. Są

bardzo efektowne, a wbrew pozorom niewiele

kapel sięga po tako zabieg. To była celowa

inspiracja Judas Priest?

Nie piszemy kawałków, żeby brzmiał w takim,

czy takim stylu. Każdy z nas wrzuca do zupy

własne przyprawy i w zasadzie po nagraniu

utworu słyszymy efekt końcowy. Jak możesz

usłyszeć, żaden numer na naszym albumie nie

jest podobny do innego, co jest cholernie dobrą

rzeczą. I świetnie, jeśli porównuje się nas

do Judas Priest, ale jesteśmy zupełnie innym

zespołem niż oni. Nie ukrywamy jednak naszych

wpływów.

Druga inspiracja, która zwróciła moją uwagę

to riffy, linie wokalne, a nawet w "They Come

Alive", które kojarzą mi się z włoskim

Elvenking.

Nigdy nie słyszałem o tym zespole. Ale jeśli to

jakiś zespół heavy metalowy, to chyba nic dziwnego,

że pojawiają się jakieś podobieństwa.

W końcu w tej dziedzinie wszystko już zostało

zrobione, choć nadal można pisać chwytliwe

kawałki.

i walkach ulicznych były wystarczająco dobrze

widziane i słyszane. Uważam też, że jest to

trochę problematyczne, gdy zespoły chcą być

częścią czegoś takiego jak ten ruch NWOT

HM. Taka niepotrzebna samokategoryzacja

jest całkowicie bezużyteczna i restrykcyjna.

Myślę, że takie myślenie i działanie zabija

kreatywność. Jeśli ktoś chce nas nazywać

NWOTHM, rockiem, heavy metalem lub po

prostu zespołem metalowym - to w porządku.

Myślisz, że za 40 lat będziemy mówić

"tradycyjny heavy metal z lat 20. XX wieku"?

Jak widzisz przyszłość nurtu NWOTHM?

W tej kwestii nie jestem optymistą. Ale kto

wie. Przyszłość NWOTHM - trudno powiedzieć.

Muzyka przebiega w cyklach, więc i jej

wybije ostatnia godzina. Prędzej czy później.

Jak sądzisz, jedną z misji muzyki jest zabieranie

głosu w ważnych sprawach? Pytam, bo

mam pewną refleksję. Jakiś czas temu widziałam

na wielu polskich profilach na Facebooku

wszelkiego rodzaju światopoglądowe

oświadczenia. Co ciekawe, także na profilach

zespołów, które w swojej muzyce w

ogóle nie podejmują tematów politycznych

czy światopoglądowych. Odnoszę wrażenie,

że każdy czuje się na tyle ważny, że - w

obliczu jakiejś ogólnokrajowej dyskusji - ma

potrzebę wypowiedzenia się.

Muzyka zawsze była wykorzystywana jako

kanał służący do wyrażania opinii. Zwłaszcza

w metalu i punk rocku. Choć są też ludzie,

którzy słuchają muzyki metalowej, a którzy

uważają, że nie powinno się łączyć polityki i

muzyki, ale wydaje mi się to niemożliwe.

Byłoby całkiem zabawne, gdyby jakiś muzyk

powiedział, że nie ma opinii i poglądów na

świat. Dobrym przykładem jest Jon Schaffer

z Iced Earth, który przed chwilą szalał w budynku

Kongresu USA. Gra heavy metal, który

może nie zajmuje politycznego stanowiska, ale

tak, wśród muzyków wciąż istnieją poglądy

polityczne. Nie popieramy jednak bezmyślnego

gówna, w które wierzy. Miejmy nadzieję, że

polskie demonstracje przyniosą zmianę na lepsze.

Żadnej skrajnej prawicy i kościołowi nie

należy przyznać żadnej władzy decyzyjnej.

Na metal-archives.com jest informacja, że

pierwotnie nazywaliście się Satan's Cross.

Od razu skojarzyło mi się z zespołem Oz,

który ma fińskie korzenie i hit na swoim koncie

"Turn the Cross Upside Down". Oni byli

inspiracją do pierwszej nazwy?

Oz stworzył dobrą muzykę, ale nie ma związku

z nazwą Satan's Cross.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski,

Sara Ławrynowicz

Coś, co odróżnia Was od niektórych kapel z

nurtu "NWOTHM", to to, że przywracacie

klimat tradycyjnego heavy metalu muzyką,

brzmieniem, klasyczną otoczką, ale nie naiwnymi

tekstami "o heavy metalu". Niektóre

zespoły sięgają po infantylne teksty, zakładając,

że to część klasycznego image'u. To

był Wasz cel - wyróżnić się?

Tak. Mamy wizję, by się wyróżniać nie tylko

tekstowo, ale jako całość. Mam na myśli riffy,

melodie, dźwięki, solówki, teksty czy aranżacje.

Zespoły śpiewające o smokach, kobietach

170

SATAN’S FALL


Magia i miecz z Wielkiej Brytanii

Założenie power metalowego zespołu początkowo

krążyło wśród przyszłych

muzyków Sellsword jako żart. Można

by rzec, że nic dziwnego - premiera

ich debiutu była 5 lat temu, a

nie na obfitującym w tego rodzaju

granie przełomie wieków. Żart przerodził

się w zupełnie poważny pomysł,

czego owocem są dwie płyty łączące klasyczny

heavy metal z jego bardziej klawiszową "power metalową" odmianą. O zespole

opowiadali nam Tom Keeley i Henry Mahy.

HMP: W dziejach sztuki zawsze pojawiały

się miejsca, w których w pewnym momencie

artyści posiadali wspólny mianownik - od

dramatopisarzy z Aten, przez impresjonistów

z Francji po blackmetalowców z Norwegii.

Mam wrażenie, że w Waszym kraju też

pojawiło się takie zjawisko. Wasz heavy metal

łączą dwie rzeczy. Pierwsza z nich to umiłowanie

do wokali w typie Dickinsona. Słychać

to także w Sellsword.

Tom Keeley: Myślę, że wszyscy w zespole jesteśmy

wielkimi fanami power metalu i tworząc

Sellsword chcieliśmy grać to, co kochamy.

Ten styl wokalny zawsze nas pociągał:

oczywiście wielu w zespole kocha wszystkie

gatunki metalu, więc nie jest to wyjątkowo

uznanie. Zespoły takie jak Iron Maiden z pewnością

były dla nas ogromną inspiracją i staramy

się, na swój sposób, naśladować ten styl.

Myślę, że jedną z najwspanialszych części koncertu

Iron Maiden są utwory, które pozwalają

publiczności śpiewać razem z nimi, a ten styl

wokalny jest idealny dla fanów, aby się przyłączyć.

Henry Mahy: W pewnym stopniu wynika to z

zespołów, które na lokalnych koncertach wzajemnie

się inspirują i tworząc sceny w taki właśnie

sposób. Myślę, że w przypadku Wielkiej

Brytanii mamy mocno ugruntowaną spuściznę

heavy metalową i istnieje naturalne pragnienie,

by to kontynuować

Drugi wspólny mianownik to sięganie po tematykę

legend i historii Anglii (czasem oba

mianowniki występują razem, jak u Was i

Dark Forest). Umiłowanie własnych legend

czy mitów nie zawsze idzie w parze w przypadku

zespołów z innych krajów.

Tom Keeley: Ja, Stu i Alex (oryginalny perkusista)

wszyscy cenimy historię, szczególnie

średniowieczną, co również ma swoje przełożenie

na nasze zamiłowanie do fantastyki - miecze

i czary. Kiedy więc pisaliśmy teksty, zaczerpnęliśmy

z historii kilka osób i wydarzeń,

choć większość naszych kawałków pochodzi z

umysłu wyobraźni Stu. Mamy utwór o Hardradzie

i o Królu Arturze, ale większość naszych

kawałków, pod względem lirycznym, może być

o oblężeniu, bitwie lub grupie piratów. Nie jesteśmy

więc przywiązani do pisania tylko o

rzeczywistych wydarzeniach historycznych.

To Wasza wspólna pasja, czy któryś z Was

jest miłośnikiem zamków, legend, historii i

średniowiecza i nadał kierunek Sellsword?

Tom Keeley: Kiedy na początku zakładaliśmy

Sellsword to był taki trochę nasz żart, żeby

założyć zespół power metalowy. Myślę, że inspiracja

do tekstów narodziła się z naszej

wspólnej miłości do historii średniowiecza i

fantastyki. Muzycznie mamy styl, który moim

zdaniem łączy metal melodyjny z ciężkim.

W latach 80. ukształtowały się dwa różne

podejścia do epic heavy metalu. Z jednej strony

amerykańskie surowe granie w rodzaju

Omen, Manowar czy Manilla Road, z drugiej

strony podniosłe, rozbudowane epickie

kawałki traktujące o wybitnych postaciach

lub podniosłych wydarzeniach jak "Aleksander

the Great" Iron Maiden. Słucham Waszych

kawałków, jak wspomniana "Hardrada"

i odnoszę wrażenie, że Wasz epic heavy

metal czerpie zdecydowanie z tej drugiej tradycji.

Jako Anglicy po prostu tym przesiąknęliście

czy to celowa inspiracja?

Tom Keeley: Myślę, że kiedy piszemy utwory,

czasami mamy pomysły na wielkie epickie

utwory, jakieś riffy, które wydają się pasować

na podstawę do czegoś większego. Ale generalnie

wydaje mi się, że skłaniamy się bardziej ku

cięższej i melodyjnej stronie power metalu.

Mamy kilka epickich utworów, ale większość

naszych utworów jest krótsza, szybsza i cięższa

niż wielkie epickie kawałki, które również gramy.

Henry Mahy: Jeśli chodzi o kompozycje, zdecydowanie

staram się stworzyć "epickie" brzmienie,

to celowy wybór estetyki. Teksty Stu

są przeważnie dość wzniosłe, więc aż się prosi,

żeby muzyka była odpowiednio epicka!

Słychać, że inspiruje Was też nowsza fala

epic metalu, która powstała pod koniec lat 90.

Te inspiracje zdradzają delikatne klawisze,

które pojawiają się w Waszych kawałkach.

Kto odpowiada za ich aranżacje i czym się inspiruje?

Henry Mahy: Ja aranżuję warstwy orkiestrowe

i syntezatorowe utworów, które odgrywają ważną

rolę w próbach stworzenia wspomnianego

wcześniej "epickiego" brzmienia. Jednymi z zespołów,

które zainspirowały mnie swoimi klawiszowymi

i orkiestrowymi aranżacjami, są

choćby Bal-Sagoth, Stratovarius, Children

of Bodom, Wintersun czy Power Quest. Są

też jeden lub dwa fragmenty, na które wpływ

miał Jordan Rudess z Dream Theater. Jeśli

chodzi o takie klimaty, uwielbiam płytę "Defenders

of the Crown" Human Fortress.

Choć tylko część kawałków ma taką tematykę,

płyta jako całość ma "średniowieczno-legendarny"

klimat. Znacie tę płytę?

Tom Keeley: Przepraszam, nigdy o tym nie

słyszałem. Będę musiał to sprawdzić!

Niektórzy z Was mają doświadczenie w graniu

w folk metalowych zespołach. Przyciągacie

takich muzyków, czy celowo poszukujecie

osób z takim doświadczeniem?

Tom Keeley: Nie wydaje mi się, żebyśmy kiedykolwiek

specjalnie szukali muzyków grających

w zespołach folk metalowych, żeby dołączyli

do Sellsword. Zawsze chodziło o to, czy

mają tę samą pasję, zdolności muzyczne i czy

dobrze się z nami zgrają.

Skąd pomysł na rozpoczynanie tytułów płyt

od wielokropka? To sugestia kontynuacji opowieści?

Tom Keeley: Szczerze mówiąc nie pamiętam

jak to się zaczęło, ale wydaje się, że to po prostu

przylgnęło do naszych albumów, jako pewien

znak rozpoznawczy. Myślę, że były jakieś

rozmowy o tym, że jeśli się połączy tytuły razem,

to albumy będą czymś w rodzaju opowieści.

Podoba mi się, że jest w tym element

fragmentu opowieści, jak słynny cytat z jakiejś

historii.

Henry Mahy: Myślę, że w jednym z naszych

kawałków był wers "And now we ride" i w pewnym

momencie stał się on tytułem albumu, a

do frazy dodano wielokropek. Kiedy przyszedł

czas na napisanie kontynuacji, pasowało powtórzyć

ten zabieg z "...Unto the Breach" i

stworzyć coś w rodzaju tradycji.

Czytałam, że od zeszłego roku nie macie

wokalisty. Powstrzymuje Was do od komponowania

czy wręcz przeciwnie, szykujecie nowy

materiał, a nowy wokalista przyjdzie "na

gotowe"?

Tom Keeley: Nadal szukamy nowego wokalisty,

to trudne zadanie, ale jak tylko znajdziemy

odpowiednią osobę i jak tylko skończy się

ta pandemia, wrócimy do tworzenia muzyki.

Henry Mahy: W 2020 roku wydałem ambientowy

album pod nazwą Mythweaver, a obecnie

pracuję nad innym projektem muzycznym,

a my w międzyczasie nadal poszukujemy zastępczego

wokalisty. Kiedy już będziemy mieli

nowego wokalistę na miejscu, będziemy mogli

zacząć myśleć o tworzeniu nowej muzyki.

Mam jednak nadzieję, że będziemy mogli nadal

grać muzykę z "...Unto the Breach" i promować

ją przez jakiś czas, kiedy granie na żywo

stanie się znowu możliwe.

Większość zespołów mówi nam, że czas kwarantanny

(i czas, kiedy nie grają koncertów)

wykorzystywało na zbieranie sił, pisanie lub

nagrywanie. Jak jest u Was?

Tom Keeley: Myślę, że większość z nas skupiała

się na pracy i utrzymaniu się na powierzchni

w tych niepewnych czasach, ale jak tylko

uda nam się wrócić razem do sali prób, na

pewno wrócimy do robienia epickiej muzyki!

Henry Mahy: Opublikowaliśmy "live" video

zatytułowane "Beseiged - Virtually Live

2020" jako część wirtualnego festiwalu Breaking

Bands, ale to wszystko. Jak już wspomniałem

wcześniej, pracuję nad kilkoma solowymi

projektami muzycznymi niezależnie od

Sellsword. Nie możemy się doczekać powrotu,

kiedy nadejdzie właściwy czas!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie Joanna Pietrzak,

Sara Ławrynowicz

SELLSWORD 171


Nowy rozdział w księdze Powerwolf

Choć gitarzysta Powerwolf, Matthew Greywolf tak właśnie wyraził się o

nowej płycie, możecie być zaskoczeni. Na pierwszy rzut ucha, "Call of the Wild"

to typowa płyta Powerwolf. Dopiero rozmowa z muzykiem odsłania, co nowego w

Powerwolf pojawiło się już u progu jej powstawania.

HMP: Mam wrażenie, że obecnie wiele zespołów

czai się z wydaniem płyty, czekając

na właściwy moment, tak, żeby nie było zbyt

długiej przerwy między płytą, a koncertami.

Nie obawiałeś się, że wydanie płyty właśnie

teraz jest nieco ryzykowne?

Matthew Greywolf: Prawdę mówiąc nie rozmyślałem

nad tym. Nie mieliśmy powodów,

żeby wstrzymywać wydanie płyty. Jesteśmy za

to bardzo dumni i podekscytowani. Poza tym

bardzo się cieszymy. Ważne jest, że nowa muzyka

niesie energię, a my odbieramy feedback

w postaci tej energii. Co do ewentualnego wydania

płyty w późniejszym terminie, nie wiadomo

jak szybko będą możliwe koncerty. Nikt

nie wie, jak sytuacja będzie się rozwijać. To

trwa dłużej, niż wszyscy myśleli, że potrwa.

brzmi jak Powerwolf. Jestem z tego bardzo

dumny, bo wydaje mi się, że nie ma żadnego

zespołu, który brzmi jak Powerwolf. Chyba

nikt nie oczekuje od nas tego, żebyśmy teraz

zrobili coś zupełnie innego. Dobrze, że piszemy

coś, co kochamy. Pisanie kawałków to

sprawa intuicyjna - musimy czuć, że jest to coś

dobrego. "Call of the Wild" bardzo nam odpowiada,

to album pełen energii, z wieloma ciekawymi

nowymi detalami. Brzmi dla mnie jak

ekscytujący nowy rozdział w wielkiej księdze

Powerwolf.

Kombinacja podobnych riffów i melodii musi

się przecież kiedyś skończyć, nie?

Dobre pytanie. Oczywiście ważne jest, żeby

kawałek miał własną tożsamość. Wymieniłaś

otwieracze - "Fire & Forgive", "Faster than the

Flame", "Amen & Attack". Te kawałki łączy

wspólna linia i to jest w pełni świadome.

Otwieracze są u nas zawsze typowe i mają pewną

funkcję, pewien cel. Zamiar jest taki, żeby

tym kawałkiem powitać słuchacza. Jeśli długo

słuchasz Powerwolf, wiesz jak ten kawałek

będzie brzmieć i jak rozwinie się album. Jest

to coś w rodzaju powitania i przypomnienia,

czym właściwie jest Powerwolf. Dla mnie jest

ważne, żeby otwieracze zawierały wszystkie

cechy charakterystyczne i wprowadzały słuchacza

w świat Powerwolf. Kontynuujemy

tradycję.

Czytałam w materiałach prasowych od

wytwórni, że płyta poświęcona jest legendarnym

stworzeniom. Muszę przyznać, że ja

słyszę tylko kilka kawałków o tej tematyce.

Możesz wyjaśnić jaką rolę pełnią te stwory

na nowej płycie?

To jest tak, że nie wszystkie kawałki na płycie

traktują o legendarnych istotach. "Call of the

Wild" nie jest koncept albumem, który od

pierwszego do jedenastego kawałka porusza tę

samą tematykę. Jednakże są trzy kawałki traktujące

o legendarnych stworzeniach: to "Beast

of Gévaudan", "Varcolac" i "Blood for Blood".

Wszystkie luźno traktują o wilkołakach z różnych

krajów. Dla nas dużo ciekawsza jest legenda,

niż samo stworzenie, jako takie. Na

przykład "Beast of Gévaudan" jest o noszącym

taką samą nazwę potworze, który na południu

Francji w osiemnastym wieku zabił prawie

100 osób. Absolutnie fascynująca historia, ponieważ

tej istoty nigdy ani nie uśmiercono, ani

nawet nie schwytano. Nigdy nie udało się dowiedzieć,

jaka jest, czy była w rzeczywistości.

Podczas rekonesansu znaleźliśmy ciekawe interpretacje.

Są na przykład naukowe wyjaśnienia

mówiące o tym, że to wcale nie była jakaś

jedna istota, ale duża wataha wilków. Jest też

wiele niezbyt mądrych wyjaśnień. Przedstawiciele

kościoła z tamtych czasów uważali tę

istotę za boską karę za wszystkie grzechy. Te

opowieści miały wpływ na utwory, a one zaś

odcisnęły piętno na atmosferze całego albumu.

Nie ma więc sensu czekać. Wydanie albumu

było zatem absolutnie dobrą decyzją. Płyta

jest gotowa, i chcemy ją ludziom dać.

Mówiłeś ostatnio, że rozwijanie stylu zespołu

nie jest łatwe. Z jednej strony kapela

powinna być charakterystyczna, z drugiej

dobrze jest dodawać nowe elementy. Słyszę

na nowym Powerwolf się nowe, irlandzkie

motywy, jednak poza tym, to typowy album

Powerwolf.

Tak. To połączenie obu rzeczy. Są tutaj nowe

elementy, jak te wspomniane irlandzkie motywy

w "Blood for Blood", z drugiej strony, mamy

też bardzo wyraźną muzyczną tożsamość.

Nie jest ona wykreowana czy celowo zbudowana,

ale bierze się po prostu z tego, że brzmimy,

jak brzmimy. Kiedy piszę kawałki, dopiero

na końcu okazuje się, że wszystko, co robię,

Foto: Matteo Fabbiani

Jakie nowe detale możesz wskazać?

Na przykład sposób, w jaki potraktowaliśmy

orkiestracje, co na nowej płycie wydaje mi się

nowatorskie. Po raz pierwszy użyliśmy orkiestracji

na wyjątkowo wczesnym etapie songwritingu.

W przeszłości robiliśmy tak, że dopiero

jak kawałki były gotowe, nakładaliśmy

na nie orkiestracje. To też było trudne, ponieważ

niełatwo jest dobudować coś do już gotowego

utworu. Często okazywało się, że to już

jest za dużo i nie było możliwości, żeby je sensownie

umieścić. Tym razem pisanie kawałków

już z góry było ciekawe, ponieważ już na

samym początku mieliśmy pomysły, które zawierały

także szkice orkiestracji i wypływały

one mocno na songwriting. Dla mnie to bardzo

duża różnica. Mam wrażenie, że dzięki temu

płyta rozwinęła zupełnie inną dynamikę.

Wiele Waszych kawałków brzmi jak już istniejące

utwory Powerwolf. Choćby "Faster

than the Flame", który jest podobny do

"Amen & Attack" czy "Fire & Forgive".

Czytałeś entuzjastyczne komentarze Francuzów

pod postem z klipem do tego kawałka?

Nie wszystkie. Czasami czytam komentarze,

ale akurat tych wszystkich nie widziałem. To

naturalne, że kiedy się pisze tego typu historie

związane z konkretnym krajem - na przykład

w tym przypadku z Francją, jeszcze z nazwą

francuską w tytule - spływają z tych krajów

sympatyczne reakcje.

Gra słów - "Undress to Confess", zabawna i

błyskotliwa. Czemu wpadliście na nią tak

późno? (śmiech)

(śmiech) To jest bardzo dobre pytanie, powinniśmy

to już dawno napisać (śmiech). Nie no,

do Powerwolf pasuje idealnie. Zawsze mieliśmy

kawałki z przymrużeniem oka, takie jak

"Resurrection by Erection", "Coleos Sanctus"

czy teraz "Undress to Confess". Takie kawałki

są nam potrzebne, żeby pokazać, że śpiewamy

o religijnych tematach i wykorzystujemy wiele

religijnej symboliki, ale mamy do tej tematyki

pewien dystans. W tych kawałkach nie kry-

172

POWERWOLF


tykujemy, nie oceniamy. W tym sensie takie

kawałki dobrze jest mieć na płycie. Z drugiej

strony, jest na nowej płycie numer innego

rodzaju, "Glaubenskraft". To pierwszy raz w

historii Powerwolf, kiedy poczuliśmy potrzebę

napisania w zasadzie krytycznego kawałka

o aktualnych wydarzeniach. Zazwyczaj piszemy

o mitach, legendach czy wydarzeniach historycznych.

Tym razem chodzi jednak o bardzo

aktualne rzeczy, a mianowicie o stosunek

kościoła katolickiego do młodzieży i związane

z nim nadużycia. Mimo to, sam numer nie jest

jednoznacznie o nadużyciach. Coś, co odbiera

mi mowę, to sprawa, że przynajmniej w Niemczech,

dochodzenie czy ściganie tych przestępstw

pozostawia się kościołowi. Policja nie

wyjaśnia tych spraw. Prawo kościele jest przed

prawem państwowym. Brak słów. Mamy rok

2021, dla mnie to nie ma nic wspólnego z religią,

tutaj chodzi o siłę nadużyć, które nie są

ścigane, ich rozwiązanie pozostawione jest kościołowi.

"Glaubenskraft" to cyniczne opracowanie

i cyniczne wyjaśnienie tej tematyki -

bardzo poważny tekst. Jednak, jako że Powerwolf

to jednak w końcu rozrywka, ważna jest

też równowaga, balans. Stąd kawałek "Underss

to Confess". Został napisany dla odciążenia powagi,

i który należy przyznać, jest w pełni fikcyjny

i także napisany z perspektywy kobiety.

Ostatnio nie mieliśmy okazji porozmawiać

przy premierze "Best of the Blessed", dlatego

chciałabym o ten temat zahaczyć.

Jasne.

Najstarszy Wasz utwór, jaki poddaliście

przeróbkom to "Kiss of the Cobra King". Kiedy

wydawaliście ten kawałek, mieliście inny

styl. Nowa wersja nie zawiera już klimatu

Black Sabbath. Uważasz, że Wasz pierwszy

krążek to nie był "właściwy Powerwolf" i należy

mu się "tunning"?

Tak, z dzisiejszej perspektywy "Return in

Bloodred" był w fazie wynalazku, w rzeczywistości

nasz styl nie był jeszcze wypracowany.

Dziś da się na tej płycie słyszeć cytaty, czy

ślady późniejszego Powerwolf, ale słychać

też, że my, jako zespół jeszcze się nie odnaleźliśmy.

Próbowaliśmy różnych inspiracji.

Właściwie to ten rozwój można śledzić na

pierwszych trzech płytach. "Return in Bloodred"

jako bardzo eksperymentalny, bardzo

nieokreślony. "Lupus Dei" zaś, cięższy, powiedziałbym,

że o wiele bardziej heavymetalowy

niż poprzedniczka. Jak mówiłaś, na debiucie

można odnaleźć ślady Black Sabbath, ale

też Deep Purple czy Mercyful Fate. Na "Lupus

Dei" było więcej metalu, a na trzeciej płycie

"Bible of the Beast" wydaje mi się, że mieliśmy

już styl w zasadzie ustalony i w sumie

można by go uznać za fundament dla Powerwolf.

Nowa wersja "Kiss of the Cobra King"

była relatywnie spontanicznym pomysłem,

nie myśleliśmy o niej zbyt wiele. Zastanawialiśmy

się, które kawałki możemy zagrać na

nowo i kiedy pomyśleliśmy o "Kiss of the Cobra

King" uznaliśmy, że nie możemy go już

grać, bo jako zespół rozwinęliśmy się w zupełnie

innym kierunku. Trzeba go nagrać tak, żeby

brzmiał jak Powerwolf. W nowej wersji

nie ma już tego stylu Black Sabbath. Było jasne,

że jeśli mamy go grać, to trzeba go lekko

zmienić. Lekka zmiana przerodziła się w grubszą

zmianę. Nowa interpretacja tego kawałka

to był bardzo ciekawy projekt.

Wspomniałeś o bardziej metalowym "Lupus

Dei". Przyznam, że bardzo lubiłam te maidenowe

kawałki Powerwolf, takie jak "Prayer in

the Dark" czy "Saturday Satan". Dziś nie

nagrywacie utworów z fragmentami, w których

riffy grają główną rolę. Co się stało z

tymi maidenowymi melodiami i harmoniami?

Dobre pytanie! Nie porzuciliśmy ich świadomie.

Osobiście też bardzo lubię "Lupus Dei" i

te maidenowe fragmenty, ale nie można się

zmuszać. Zdarzyły się, było super. Może czasem

pojawią się ponownie, koniec końców pisanie

kawałków zawsze jest intuicyjne - nie

mogę tak po prostu usiąść i napisać kawałka w

stylu Iron Maiden. Chociaż "Dancing with

the Dead" z "Call of the Wild" kontynuuje

tradycję numerów w stylu "Saturday Satan".

W nim też słychać gitarowe harmonie. To tego

rodzaju kawałek w odsłonie "Powerwolf

2021".

Foto: Matteo Fabbiani

Opowiedz o innym nowym wydawnictwie,

"Missa Cantorem". To stare kawałki z innymi

wokalistami, czy może coś jeszcze? Nowe

aranżacje?

Nie, muzycznie to są dokładnie te same kawałki,

jednak pomysł był taki, żeby Attila

pozwolił innym wokalistom zinterpretować je

po swojemu. To, co się w rzeczywistości zmieniło,

to tylko wokale. To bardzo ciekawe, bo

można dowiedzieć się, jak brzmią kawałki Powerwolf

z innymi wokalistami. Usłyszeć kawałki

w interpretacji innych, dla fanów może

być gratką. Dla nas to też był ciekawy projekt,

dał nam dużo frajdy. Czekam z niecierpliwością,

aż ta płyta wyjdzie.

A jakie kryterium przyjęliście, dobierając wokalistów?

Przyjaźnie, dopasowanie stylem,

dostępność...

Przyjaźnie. W rzeczywistości wybieraliśmy

wokalistów, z którymi mieliśmy dobre doświadczenie.

Na przykład Amon Amarth, których

cenimy i znamy się od lat. Zawiązaliśmy

przyjaźń gdy tylko spotkaliśmy chłopaków.

Wspaniale jest mieć na albumie Johana

(Hegga - przyp. red.). Tak samo jak Matta

(Heafy'ego - przyp. red.) z Trivium, na którego

wpadliśmy na Wacken, spędziliśmy razem

super czas i okazało się, że jesteśmy nawzajem

fanami swoich zespołów. Wiele ciekawych historii.

Matt zaśpiewał kawałek na żywo na

platformie Twitch. Zresztą sami byliśmy podczas

niej obecni jako zespół. Nawzajem się

wspieraliśmy i komentowaliśmy. Bardzo fajne

doświadczenie. To jest właśnie coś, co ten album

spina i sprawia, że zrobiliśmy bardzo ciekawy

materiał bonusowy.

Mam wrażenie, że pandemia wyzwoliła

kreatywność.

Tak, oczywiście! Trzeba próbować szukać także

zalet obecnej sytuacji i je wykorzystywać.

Dla nas był to właściwy projekt we właściwym

czasie. Gdyby nie było pandemii, wszystkie

zespoły byłyby obecnie w trasach. Byłoby

rzecz jasna bardzo trudne, sprawić, aby wszystkie

kapele w tym momencie akurat miały

czas. Każdy byłby po prostu w innym miejscu

i cała komunikacja trwałaby o wiele dłużej. W

2020 wszyscy byli w domach, co sprawiło, że

łatwiej było projekt zrealizować.

Na Waszym ostatnim koncercie na Wacken

stałam koło pewnej rodziny. Rodzice i dzieciaki

w różnym wieku. Wszyscy się bawili,

machali baniami, śpiewali. Domyślam się, że

cieszysz się z takiego widoku?

Tak, absolutnie! Jesteśmy bardzo dumni, że

muzyka podoba się różnym pokoleniom. Widać

to było na ostatniej trasie w ostatnich latach

- na nasze koncerty przychodzi mnóstwo

bardzo młodych fanów. I to mnie ogromnie

cieszy. Nie tylko jako członka Powerwolf, ale

też po prostu jako wieloletniego fana metalu.

Fajnie widzieć, że młodzi ludzie odkrywają dla

siebie metal. Mnie dawniej ukształtował Iron

Maiden, dziś młodych ludzi może do metalu

popchnąć Powerwolf. Wspaniałe jest widzieć,

że scena rozwija się dalej. Są nowi headlinerzy,

są nowi fani. Scena wciąż ma kontynuację.

Wspaniale to widzieć.

Katarzyna "Strati" Mikosz

POWERWOLF 173


więc musi to być dziwny zbieg okoliczności.

Marching Onward

O Persuader można napisać wiele dobrego, ale nie to, że są mistrzami

autopromocji. Dlatego w pierwszej kolejności polecam lekturę

"Necromancy", bo to kolejny świetny album w ich dorobku. A do poniższej

korespondencji z Emilem Norbergiem możecie wrócić, gdy już się dobrze

osłuchacie.

Persuader to wasze hobby. A hobby z definicji

nie generuje dochodów, hobby konsumuje

dochody. To oczywisty minus. Plus natomiast

jest taki, że skoro nie jest to wasza

praca i w żadnym stopniu nie jesteście od

niego zależni finansowo, zawsze możecie robić

wszystko po swojemu. Kiedy chcecie i jak

chcecie. Dlatego, choć jak fan życzę wam jak

najlepiej, pasuje mi obecny stan rzeczy.

(śmiech) Twój komentarz?

To prawda. Ale, jeśli mogę nawiązać do poprzedniego

pytana, gdybyśmy zarabiali na

Persuader jakieś pieniądze, moglibyśmy w

większym stopni skoncentrować się na muzyce.

Sukces wiąże się również z większym budżetem

na nagrania, który, szczerze w to wierzę,

mógłby nam dać dużo dobrego. Nasze albumy

nie brzmią się, ale gdy praktycznie

wszystko robisz we własnym zakresie, zarówno

znajomość tematu jak i dostępny sprzęt

stanowią istotne ograniczenia. Innymi słowy,

jesteśmy całkiem zadowoleni z tego, co mamy,

ale jednocześnie zawsze mierzymy wyżej.

Przez głos Jensa Carlssona praktycznie od

początku jesteście porównywani do Blind

Guardian. Fakt, że korzystacie z usług tego

samego grafika sugeruje, że raczej wam to

nie przeszkadza.

Nieszczególnie. To świetny zespół. Są gorsze,

do których można być porównywanym.

(śmiech) Na początku było to dla mnie trochę

dziwne, ponieważ sam nigdy tak tego nie słyszałem,

ale prawdopodobnie przez Jensa ludzie

właśnie tak to słyszą.

A co z recenzjami, w których porównań do

Blind Guardian jest tak dużo, że można odnieść

wrażenie, że opisują album Savage

Circus? Te też was nie irytują? Bo mnie tak.

(śmiech) Może ich autorom pomogłaby np.

instrumentalna wersja "Reign of Darkness"?

Na tym etapie nie robi nam to różnicy. Staramy

się tworzyć muzykę, która daje nam satysfakcję

a jednocześnie dobrze się przy tym bawić.

To dla nas najważniejsze. Ludzie zawsze

będą mieli swoje opinie.

Gdy w okresie "Evolution Purgatory" zapytałem

Jensa, czy ma jakąś technikę chroniącą

go przed uszkodzeniem głosu, odpowiedział,

że nie. Wydaje mi się, że dzisiaj ma nad nim

większą kontrolę. Tzn. nie zrozum mnie źle.

Uwielbiam jego wokale na "Evolution Purgatory",

prawdopodobnie już zawsze będzie to

mój ulubiony album Persuader, ale zdecydowanie

nie brzmi on jak materiał, który wokalista

mógłby nagrywać co roku bez szkody

dla strun głosowych. (śmiech)

Głos Jensa tak naprawdę wiele się nie zmienił.

Powiedziałbym, że ma nad nim lepszą kontrolę,

ale krzykiem nadal potrafi wysadzić z butów.

Czasem mix i konkretne mikrofony potrafią

wyciągać różne aspekty głosu. Ale koniec

końców powiedziałbym, że śpiewa tak samo.

HMP: "Necromancy" i "The Fiction Maze"

dzieli niemal 7 lat, więc to pytanie wcześniej

czy później musi paść. A skoro tak, zacznijmy

od niego i miejmy je z głowy. Dlaczego

tak długo?

Emil Norberg: Cóż, nad kilkoma ostatnimi

albumami pracowaliśmy dość wolno i nie mogę

powiedzieć, byśmy mieli na to jakieś szczególnie

dobre wytłumaczenie. Nie żyjąc z muzyki,

zajmujemy się nią wtedy, gdy mamy na

to czas i energię. A z pracą, rodzinami i innymi

rzeczami na głowie, czasu i inspiracji nie

zawsze jest pod dostatkiem. (śmiech) Nie mieszkamy

też tak blisko siebie jak kiedyś, co

sprawia, że wspólne sesje nagraniowe wymagają

nieco planowania. Natomiast z informacji

pozytywnych, mamy już całkiem sporo materiału

na kolejny album. Mam szczerą nadzieję,

że tym razem będziemy mogli wypuścić więcej

nowej muzyki szybciej niż zwykle.

Foto: Persuader

"Necromancy" brzmi jak naturalna, ale nieco

zagęszczona kontynuacja "The Fiction Maze".

Taki był zamysł?

Nie. Po prostu skomponowaliśmy to, co

skomponowaliśmy. Może chodziło mi po głowie,

by utwory były nieco bardziej zwarte, ale

zasadniczo po prostu piszemy rzeczy, których

sami chcielibyśmy słuchać. Nigdy tak naprawdę

nie planujemy naszych albumów w sposób,

w jaki być może potrafią to robić inne zespoły.

Album nawiązuje do "The Fiction Maze",

ale refren "Gateways" brzmi niczym wyjęty z

"When Eden Burns". Też tak to słyszysz?

Hmm… Na pewno nie robiliśmy tego świadomie,

ale nadal jesteśmy tym samym zespołem.

(śmiech)

Refren "Raise the Dead" z kolei brzmi niczym

gotowy mashup z "War of the Worlds"

Rage. Startując od "voices are calling me

from insanity" w "right now, everyone has to

learn" można przejść praktycznie na jednym

wdechu. To tylko moje wrażenie, czy te

numery naprawdę idealnie do siebie pasują?

Tak, już jakiś czas temu ktoś powiedział mi,

że te kawałki brzmią bardzo podobnie. Rzecz

w tym, że nikt w zespole nigdy słuchał Rage,

Album nagraliście bez etatowego basisty,

ale sam bas jest na albumie wyraźnie obecny.

Brzmi jak pełnoprawny instrument, a nie tylko

generator niskich częstotliwości, co często

się zdarza, gdy na basie gra gitarzysta. Czy

Jens regularnie grał na basie? Czy była to

decyzja podjęta w ostatniej chwili, a z trzech

aktualnych lub byłych gitarzystów w zespole

to właśnie Jens czuł się z basem najbardziej

komfortowo?

Trochę się nim dzieliliśmy. To było prostsze

od ściągania kogoś i uczenia go poszczególnych

kompozycji. Na dwóch poprzednich albumach

sam nagrałem sporo partii basu z dokładnie

tego samego powodu. Być może ktoś

inny zrobiłby to lepiej, ale w kontekście sesji

nagraniowej takie rozwiązanie było po prostu

bardziej praktyczne.

Krótko po premierze "Necromancy" ogłosiliście,

że nowym basistą został Alex Friberg.

Był wam potrzebny w sali prób? Czy przygotowujecie

się na szybki powrót koncertów?

Na jesień mamy zaplanowaną trasę po Portugalii

i Hiszpani. Dużo zależy od tego, jak rozwinie

się sytuacja covidowa, ale tak czy inaczej,

wcześniej czy później na koncerty będziemy

potrzebowali basisty. Alex to świetny

gość, więc cieszymy się, że do nas dołączył.

Razem z zatrudnieniem Alexa ogłosiliście

również odejście Fredrika Mannberga. Jak

174

PERSUADER


duży był jego wkład w tworzenie "Necromancy"?

I dlaczego zdecydował się odejść

akurat teraz, gdy wszystko trwa w zawieszeniu?

Właściwie to skomponował całkiem sporo. To

prawdziwa kopalnia riffów, ale Nocturnal Rites,

Guillotine, a także liczne sprawy prywatne

sprawiły, że musiał się na nich skupić kosztem

Persuader. Świetnie się bawiliśmy tworząc

razem "Necromancy", ale nie sądzę, by

jego odejście był dla nas problemem w kontekście

na kolejnych albumach. Być może bez

niego będą brzmiały trochę inaczej, bardziej w

stylu "When Eden Burns"? Kto wie? (śmiech)

A gdy przyjmowaliście Fredrika, czy braliście

również pod uwagę zatrudnienie Nilsa

Norberga (ex-Nocturnal Rites), który już

kilkakrotnie pojawiał się u was gościnnie?

Czy jednak brat w zespole to byłoby dla ciebie

za dużo. (śmiech)

Nie, to nie w jego stylu. Interesują go raczej

bardziej agresywne rzecz. Aktualnie ma na

głowie zupełnie inne sprawy, więc to nigdy nie

była realna opcja. Na dziś nie gra za dużo,

choć w tym roku skomponowaliśmy razem kilka

numerów z myślą o projekcie Long Shadows

Dawn, które właśnie skończyłem. Może

jeszcze dłubie coś w domu, ale to tyle. Nadal

jednak potrafi przyłożyć, kiedy trzeba.

"Necromancy" ukazał się nakładem Frontiers.

10 lub nawet 5 lat temu byłaby to pewnie

niespodzianka, ale zgaduję, że aktualnie

bardziej niż profil wytwórni liczą się kanały

dystrybucji.

Pewnie. Mają też kilka innych agresywniejszych

zespołów, więc myślę, że po prostu poszerzają

swoje portfolio. Póki co współpraca z

nimi bardzo mi odpowiada, więc mam nadzieję,

że tym razem uda nam się w końcu wydać

dwa kolejne albumy w tej samej wytwórni.

(śmiech)

Tego wam życzę. Plany Persuader na najbliższe

miesiące?

Pracujemy and kolejnym albumem, na który,

jak wspomniałem, mamy sporo materiału. Poza

tym jedyną rzeczą, jaką mamy zaplanowaną,

jest jesienny wypad do Hiszpanii i Portugalii.

Później chcielibyśmy nagrać nowy album,

ale zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja.

O przyszłości aktualnie niewiele można powiedzieć

na pewno.

Marcin Książek

Wiele nikczemnych riffów

- Zawsze byłem pod wrażeniem tego, jak Motörhead po prostu ciągle koncertował

i nagrywał. Kiedy Lucifuge zaczęło nabierać kształtów, pomyślałem, że

skoro gram na wszystkich instrumentach, to mogę postawić sobie za cel pisanie

nowego albumu każdego roku - mówi Equinox. Ciąg dalszy jest łatwy do przewidzenia:

seria albumów wydanych od roku 2018, wypełnionych najpierw siarczystym

blackiem, a teraz już black/thrash metalem starej szkoły, a do tego skompletowanie

regularnego składu. W dodatku lider jest istnym pracoholikiem, bo raptem

dwa miesiące po premierze "Infernal Power" ma już gotowy materiał na kolejny

album.

HMP: Cztery albumy w niecałe cztery lata,

nie licząc krótszych materiałów - zakładając

Lucifuge od razu miałeś tak sprecyzowaną

wizję funkcjonowania tego projektu, czy

sprawy potoczyły się w ten właśnie sposób

niejako naturalnie, stopniowo?

Equinox: To wszystko stało się naturalnie.

Miałem te wszystkie pomysły na kawałki, które

pisałem dla innych zespołów i na początku

po prostu próbowałem gitarowych riffów z

zaprogramowaną perkusją. Dokonałem w moim

mieszkaniu kilku nagrań o naprawdę niskiej

jakości. Miałem taką malutką łazienkę z

kafelkami i tam nagrywałem gitary, żeby uzyskać

ten szalony pogłos... Czytałem te wszystkie

historie o Quorthonie nagrywającym

pierwszy album Bathory w studiach Heavenly

Shore, a potem o Hellhammer nagrywającym

dema w swoim bunkrze, a ja po prostu

uwielbiam dźwięk z tamtych płyt, jest czysty,

surowy i zły. Myślę więc, że to było poszukiwanie,

metodą prób i błędów, tego brzmienia

zespołów pierwszej fali black metalu.

Kiedyś płyta co roku był to w metalu standard.

Bywało też, że choćby Judas Priest,

Venom, Kiss, Motörhead, Thin Lizzy czy

Saxon wydawali nowe albumy nawet co

kilka miesięcy - w sumie trochę szkoda, że

biznesowe kalkulacje zabijają obecnie artystyczną

kreatywność, a do tego opublikowanie

nowej muzyki w sieci to nie to samo co

fizycznie dostępny album, szczególnie gdy

zespół dba też o jego oprawę graficzną, ma

ciekawe teksty, etc.?

Zawsze byłem pod wrażeniem tego, jak Motörhead

po prostu ciągle koncertował i nagrywał.

Kiedy Lucifuge zaczęło nabierać kształtów,

pomyślałem, że skoro gram na wszystkich

instrumentach, to mogę postawić sobie

za cel pisanie nowego albumu każdego roku i

wyznaczyć sobie deadline. Myślę, że jedną z

zalet bycia jednoosobowym zespołem jest to,

że mam pomysł na to, w jakim kierunku chcę

podążać, kiedy zaczynam pisać utwory i pracować

nad płytą. Pierwsze demo nagrałem w

dwa dni, bez metronomu, z mnóstwem błędów,

których nie chciałem poprawiać. Potem

podczas nagrywania "Der Antichrist" poświęciłem

dwa dni na perkusję i nagrałem ją za pomocą

click-track. Po raz pierwszy miałem zestaw

z dwiema stopami, musiałem więc poświęcić

perkusji więcej czasu. Sądzę, że możesz

docenić z płyty na płytę, jak coraz szybciej

grałem na perkusji, ponieważ ćwiczyłem

coraz więcej - początkowo moje niewielkie

umiejętności pod tym względem były głównym

ograniczeniem. Ale myślę, że można to

też usłyszeć na pierwszych albumach Venom,

starałem się więc zachować tę ludzką stronę i

nie mieć wszystkiego wypolerowanego i zaaranżowanego

komputerowo. Uważam, że takie

podejście pozwoliło mi napisać nowe

utwory w bardzo krótkim czasie.

Nazwa Lucifuge kojarzy mi się przede

wszystkim z tytułem drugiego albumu Danzig,

ale to chyba tylko jeden z możliwych

tropów, bo generalnie szukałeś mrocznego

szyldu, pasującego do blacku?

Szukałem nazwy demona, która nie była używana

przez żaden inny aktywny zespół, a większość

z nich była już wykorzystana. Potem

znalazłem Lucifuge w "Mniejszym kluczu

Salomona" z "Wielkiego Grymuaru". Przeczytałem

o tym, że ten demon był odpowiedzialny

za Rząd Piekła, a potem, że tylko jeden

zespół używał tej nazwy, i to dawno temu.

Jestem również wielkim fanem Misfits, a

wczesne płyty Danzig są również świetne,

więc był to dodatkowy powód, aby wybrać tę

nazwę.

Początkowo Lucifuge był typowym one man

bandem, za wszystko, łącznie z realizacją

nagrań, odpowiadałeś sam - na wysokości

czwartego albumu uznałeś, że warto zrobić

krok naprzód i poszerzyć skład, tym bardziej,

że wcześniej korzystałeś już ze wsparcia

muzyków koncertowych?

Kiedy nagrałem pierwsze demo, pomyślałem,

że będę miał Lucifuge jako tylko swój projekt,

dla którego będę mógł po prostu robić kasety

i rozdawać je przyjaciołom i byłym kolegom z

zespołu. Zrobiłem 66 kopii pierwszego demo,

które po prostu rozesłałem pocztą. Txusan od

razu zaproponował, że zagra na gitarze, jeśli

kiedykolwiek zdecyduję się na występy na żywo.

Potem Aitzol w czasie podróży motocyklem

po Europie wpadł z wizytą, a ja właśnie

skończyłem nagrywać "Der Antichrist", więc

puściłem mu surowy miks, a on zaproponował,

że zagra na basie... Byłem trochę scepty-

LUCIFUGE 175


czny do tych pomysłów, ale znam tych dwóch

facetów od wielu lat, dzięki wspólnym trasom

i koncertom. Mają oni kilka zespołów z przyjaciółmi

z różnych krajów, gdzie po prostu

wysyłają pomysły na muzykę przez Whats

App, a jeśli każdy uczy się swoich partii w

domu, to działa to świetnie. Natomiast znalezienie

perkusisty było nieco trudniejsze, a

moim pierwszym wyborem był Xavi, który gra

również w Cruz - świetnym deathmetalowym

zespole z Barcelony. Wysłuchał moich utworów

i zaoferował się grać na perkusji podczas

jednej trasy. Spotkaliśmy się we Flensburgu i

zrobiliśmy jedną próbę tuż przed pierwszym

koncertem, a trasa była naprawdę świetna,

sprzedaliśmy sporo merchu, zagraliśmy naprawdę

dobre koncerty i otrzymaliśmy wiele pozytywnych

opinii od ludzi, którzy przyszli zobaczyć

Lucifuge. Większość z nich nie mogła

uwierzyć, że mieszkamy w różnych krajach i

mieliśmy przed pierwszym koncertem tylko

jedną próbę. Zaproponowałem chłopakom

wspólną pracę przy pisaniu i nagrywaniu następnego

albumu, ale wszyscy uznali, że Lucifuge

powinien pozostać moim projektem, w

którym ja zajmuję się pisaniem i nagrywaniem,

a oni uczą się wszystkiego w domu, tak

abyśmy mogli wyruszyć w trasę, kiedy tylko

będzie to możliwe. Krótko po tej trasie wydałem

"The One Great Curse", a cztery miesiące

później zacząłem nagrywać "Infernal

Po-wer".

Który z gitarzystów wywarł na ciebie największy

wpływ, zmienił twoje podejście do

muzyki i myślenie o niej, również w zakresie

kompozycji?

Powiedziałbym, że Jeff Hanneman, ponieważ

wszystkie rzeczy, które napisał dla Slayera,

szczególnie "Show No Mercy" i "Hell Awaits"

są znaczącym krokiem naprzód w mieszaniu

NWOBHM z punkiem i hardcorem, wyłamywaniu

się z tradycyjnych skal i struktur kompozycji,

do tego te wszystkie wściekłe, dysonansowe

piski tremolo... po prostu posłuchaj

wszystkich demówek, które nagrał, to jest po

prostu genialna rzecz.

Stopniowo poszerzałeś muzyczne spektrum

o wpływy thrashu, co wydaje mi się czymś

naturalnym o tyle, że przecież już w pierwszej

połowie lat 80. wiele zespołów, nie

tylko Venom, ale też na przykład Sodom czy

Destruction, łączyły w swej muzyce black,

speed i właśnie thrash?

Tak, myślę, że jeśli sięgniesz głęboko wstecz,

to bardzo trudno jest powiedzieć, co jest

black, thrash czy death metalem. Z zespołami

takimi jak Celtic Frost czy Bathory, które

miały w swojej muzyce tak szerokie inspiracje.

Jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, starałem

się myśleć; "Czego słuchał Quorthon, kiedy

pisał ten album?". Jest tam dużo Slayera, Metalliki

i Sodom... Potem słuchasz Slayera i

jest jak super szybkie Judas Priest, a Bathory

jak super szybkie Motörhead... W kilku

utworach próbowałem nawet riffowania wczesnego

Autopsy/Death, ale wydaje mi się, że

Sodom, Destruction i Slayer byli dla mnie

tymi, którzy zrobili krok naprzód w rozwoju

pierwszej fali blackmetalowego brzmienia.

Czuję też, że wtedy ludzie nie martwili się tak

bardzo o to, że "te riffy są zbyt thrashmetalowe,

albo, że to nie jest wystarczająco blackmetalowe".

Bardziej chodziło o teksty i wrażenie, które

Foto: Lucifuge

wywierały że to był to właśnie black metal i

tak właśnie staram się do tego podchodzić.

Zawartość "Infernal Power" potwierdza, że

musisz też uwielbiać choćby Hellhammer,

cenisz Motörhead, ale i te melodyjniej grające

zespoły nurtu NWOBHM, ale wyborem

coveru zaskoczyłeś - skąd pomysł nagrania

"Good As It Is" z repertuaru japońskich

punkowców z G.I.S.M.? Chciałeś podkreślić,

że thrash i punk mają ze sobą wiele

wspólnego?

W czasie każdej sesji nagraniowej nagrywałem

jeden cover, ale nie byłem z tego do końca zadowolony...

Zrobiłem cover Motörhead i Sodom,

ale w końcu pomyślałem; "Po co słuchać

coveru, skoro oryginał jest o wiele lepszy?". Pomyślałem

też, że muszę pogrzebać w mojej kolekcji

płyt i znaleźć coś bardziej podziemnego,

co ma duży potencjał, ale jest naprawdę słabo

nagrane. G.I.S.M. był idealnym kandydatem

do coverowania, a o ich kawałku pomyślałem;

"Mogę zagrać ten utwór jak utwór Lucifuge i uczynić

go moim własnym". Nie ma też sposobu na znalezienie

do niego tekstu, więc spróbowałem

zrobić tekst z tego, co śpiewają na płycie... a te

solówki Randy'ego Uchidy są po prostu obłędne!

Więc poczułem, że to może zadziałać i

okazało się, że jest to jedna z moich ulubionych

kompozycji z tej sesji nagraniowej.

Młode zespoły często sięgają do dorobku

klasyków, ale tobie wcześniej zdarzyło się to

tylko raz, bo na singlu pojawił się "Outbreak

Of Evil" Sodom - zawsze miałeś dość własnego

materiału, nie musiałeś często wykorzystywać

cudzych kompozycji, a jeśli już, to

miało to być coś wyjątkowego?

Nigdy nie byłem przekonany do coverów, chyba,

że potrafisz je naprawdę zróżnicować,

sprawić, by brzmiały jak twój własny kawałek.

Mam na myśli to, że Judas Priest ma świetne

covery na większości swoich płyt, Slayer zrobił

niesamowity cover Priest, a Sodom Thin

Lizzy, ale nie zawsze to działa, a czasami jest

to tylko dobra zabawa, jako bis na koniec koncertu.

Zważywszy, że komponowanie nie sprawia

ci większych trudności, a to tego od roku mamy

sytuację jaką mamy, to miałeś pewnie

wiele nowych numerów, a do tego pewnie coś

niewykorzystanego z poprzedniej sesji, co

też było ułatwieniem przy pracy nad "Infernal

Power"?

Totalnie! Skończyło się na tym, że napisałem

trzynaście utworów na "Infernal Power", jeden

z nich za bardzo brzmiał jak "Purgatory"

Iron Maiden, a dwa inne po prostu nie były

takie dobre jakbym chciał... Więc czasami

wracam do tych kawałków i próbuję zagrać je

w innym tempie lub zmieniając rytm perkusji.

W ten sposób "Midnight Sun" pojawił się również

na demo, ale z innymi riffami i był nastrojony

niżej. Wolę napisać na każdy album

kilka songów więcej, a potem wybrać dziesięć

najlepszych, które najbardziej mi się podobają.

Ciężko wybiera się utwory na płytę? Masz

na przykład cztery, zbliżone do siebie, szybkie

numery i wiadomo, że dwa z nich muszą

odpaść - co przeważa przy podejmowaniu takiej

decyzji, bo pewnie czasem to nawet kwestia

niewielkich detali czy niuansów, nawet

w tak ekstremalnej stylistyce?

Staram się, żeby każdy album był różnorodny,

żeby miał logiczny układ i żeby znaleźć odpowiednie

utwory, które zamykają i otwierają

każdą stronę. Myślę, że to jest super ważne.

Tak, że kiedy przerzucasz płytę i czujesz, że

"kurwa, to jest fajny riff!", a nie tak, że zaczyna

się naprawdę dobrze, a potem robi się nudno...

Również dla masteringu dobrze jest

mieć utwór z mniejszą dynamiką pod koniec

każdej strony, więc wszystkie te wybory są

bardzo ważne.

Dobrze jednak, że czasem można do takich

utworów wrócić. Zastanawiam się jednak,

czy przy znacznej już ilości utworów, które

napisałeś nie łapiesz się czasem na tym, że

jakiś pomysł bądź riff jest podobny do czegoś,

co nagrałeś wcześniej?

Cały czas! Kilka utworów jest dość podobnych,

ale w końcu to wszystko prawdopodobnie

zostało już napisane, a ja nie próbuję wymyślać

koła na nowo... Ale czuję, że na każdej

płycie robię mały krok naprzód w znalezieniu

brzmienia Lucifuge, co jest moim celem. Wtedy

wszystkie riffy po prostu przychodzą same

z siebie i czuję, jakby utwory pisały się same.

176

LUCIFUGE


Kilka razy musiałem je zmienić, bo brzmiały

zbyt podobnie do Venom czy Maiden. Potem

je porównywałem i myślałem; "To nie jest ten

sam riff, ale prawdopodobnie podświadomie chcę napisać

taką kompozycję i to jest jak hołd dla tych zespołów,

które zainspirowały mnie do pisania muzyki".

Warstwa tekstowa "Infernal Power" jest dość

mroczna i jednoznaczna - to wyraz twego

buntu, ale też danie szansy słuchaczom na

własną interpretację poszczególnych tekstów?

Myślę, że ważne jest, aby muzyka pozwalała

nam myśleć i znajdować własne sposoby interpretacji

lub identyfikowania się z nią, więc

piszę teksty, które sprawiają, że czuję się tak

samo jak wtedy, gdy czytam teksty Hellhammer

czy Bathory. Równocześnie stwierdzam,

że gdzieś tam może być ukryte przesłanie,

albo po prostu coś, co brzmi szatańsko, co jest

wystarczająco dobre!

Sądzisz, że dające do myślenia teksty zdołają

coś zmienić w podejściu ludzi, skoro ciągle

mamy do czynienia z krwawymi konfliktami,

wojnami, szerzy się terroryzm - czyżby

postęp był tylko teorią, a w rzeczywistości

rodzaj ludzki wciąż jest gatunkiem, któremu

najlepiej wychodzi niszczenie wszystkiego

co się da, z autodestrukcją włącznie, co pandemia

zdaje się tylko potwierdzać?

Nie wiem, czy teksty mogą coś zmienić, ale

muzyka sama w sobie jest bardzo potężną bronią.

Zdecydowanie była ona dla mnie wielką

pomocą podczas tej pandemii, więc czuję, że

wewnątrz całej tej mizantropii moich tematów

skupiam się bardziej na kwestionowaniu

chrześcijaństwa i moralności, ponieważ są to

instytucje stworzone przez człowieka, ale nieodłączne

dla ludzkości. Były różne społeczeństwa

z innymi systemami wierzeń, które szanowały

naturę i inne żywe istoty, więc nie sądzę,

że korzeniem zła są ludzie, ale bardziej

religia.

Wcześniej byliście zespołem w 100% niezależnym,

chociaż okazjonalnie współpracowałeś

z różnymi wytwórniami, firmującymi

LP's czy kasety Lucifuge. Obecnie wciąż jesteście

zespołem podziemnym, ale można tu

mówić o kolejnym etapie, z racji nawiązania

współpracy z Dying Victims Productions -

to chyba wymarzona wytwórnia dla zespołu

takiego jak wasz?

Całkowicie! To naprawdę bardzo popchnęło

Lucifuge do przodu. Wysyłałem dema, żeby

znaleźć wydawcę dla "Infernal Power", a Dying

Victims była pierwszą wytwórnią, do której

napisałem, ponieważ naprawdę lubię

wszystkie jej zespoły i jakość ich wydawnictw.

Chcę się też bardziej skoncentrować na pisaniu

muzyki niż na wydawaniu i dystrybucji

naszych płyt, co jest bardzo pracochłonne.

Teraz czuję, że naprawdę mogę skupić się na

pisaniu utworów, kiedy wiem, że mogę zaufać

wydawcy, że płyty będą wyglądały świetnie i

zostaną odpowiednio rozprowadzone.

Tak dobrej okładki jeszcze nie mieliście.

Współpracę z Paolo Girardim nawiązaliście

sami już wcześniej, czy była to inicjatywa

Dying Victims? Z takim coverem szczególnie

LP's będą wyglądać nad wyraz efektownie,

stąd aż dwie wersje "Infernal Power" na

winylu?

To był mój pomysł, żeby skontaktować się z

Foto: Lucifuge

Paolo, ponieważ wcześniej namalowałem

okładkę i tył "The One Great Curse". Czułem,

że nie mogę zrobić wszystkiego, więc to

była ta część mojego procesu skupiania się na

pisaniu muzyki i pozwoleniu innym ludziom,

żeby wzięli w tym udział. Mam trochę obsesję

nad kontrolowaniem wszystkiego co dotyczy

Lucifuge, zawsze mam bardzo jasny pomysł

na to, jak wszystko ma wyglądać i brzmieć, a

Paolo Girardi od razu mnie zrozumiał, zajmując

się całą szatą graficzną płyty, tak samo

jak w przypadku Dying Victims.

Jesteś pewnie kolekcjonerem, więc z podwójną

radością włączasz do swych zbiorów płyty

i kasety Lucifuge dostępne na fizycznych

nośnikach, bo to jednak coś zupełnie innego

niż pliki w sieci czy na telefonie?

To był główny powód, żeby zacząć robić te kasety.

"Der Antichrist" nawet wydałem na własną

rękę, na 180-gramowym winylu jako gatefold...

To było trochę szalone, ale chciałem

mieć płytę Lucifuge na winylu. Nie miałem

odwagi prosić żadnej wytwórni o wydanie

płyty zespołu, który nawet nie grał na żywo,

więc po prostu poszedłem na to. To również

popchnęło mnie do pisania większej ilości

utworów i próbowaniu, żeby słuchało ich więcej

ludzi.

Można fascynować się muzyką słuchaną w

jakiejkolwiek postaci, streaming też jest

bardzo wygodną formą dostępu do niej, ale

jednak w metalowej stylistyce to płyty w różnych

formatach są wciąż niezwykle ważne,

mimo ich malejących nakładów, bo jednak

najbardziej zagorzali fani i kolekcjonerzy muszą

mieć prawdziwą płytę, niezależnie czy

na CD, LP, bądź na kasecie?

Dla mnie nic nie pobije winylu, jako rytuału.

Siadanie, czytanie tekstów, kładzenie płyty na

gramofon... to jest po prostu wyjątkowe. I rozmiar

grafiki, szczególnie kiedy ktoś taki jak

Paolo Girardi czy Lukas Escher maluje dla

ciebie okładkę. To musi być na winylu!

O koncertach nie ma mowy, pandemiczna

sytuacja jest nader zmienna, ale jednego możemy

być chyba pewni, że za rok czy maksymalnie

za półtora ukaże się kolejny album

Lucifuge, bo jesteś w uderzeniu i w żadnym

razie nie zamierzasz zwalniać?

Kończę już trzynastoutworowe demo na następny

album, jest tam wiele nikczemnych riffów!

Bądźcie więc czujni i dzięki za wsparcie!

Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

LUCIFUGE 177


178

HMP: Ponoć przełomowa dla każdego zespołu

jest trzecia płyta w jego dyskografii.

Może to i prawda, bo w końcu trzeba się nieźle

sprężyć, jeśli chce się nagrać coś lepszego

od pierwszych albumów, ale wydaje mi się,

że to jednak każde kolejne wydawnictwo może

przysparzać już jakichś trudności, stąd coraz

dłuższe przerwy pomiędzy nimi, również

w waszym przypadku?

Dee Dee Altar: Myślę, że "Beyond The Help

Of Prayers" faktycznie może być w naszym

przypadku naszym "przełomowym" albumem.

Używam cudzysłowu, bo oczywiście nie jesteśmy

topowym zespołem, ale w naszych

oczach jest to najlepszy album, jaki do tej pory

zrobiliśmy i wiem, że brzmi to banalnie, ale

pozwólcie, że wyjaśnię... Nasz trzeci album

"Chained Down In Dirt" był takim trochę

"albumem awaryjnym", ponieważ był pierwszym

bez Bone Incineratora; wziąłem więc

na siebie ogromną część riffowego ciężaru,

który zazwyczaj od pierwszego dnia dźwigał

Bone. Na szczęście w tym czasie doszedł J.J.

Priestkiller i szybko został "zabunkrowany".

Może za bardzo pospieszyliśmy się z nagraniami,

ale nie było to zamierzone, byliśmy w

dobrym nastroju, tak dobrym, że nie zauważyliśmy,

że album nie ma nawet 24 minut długości

(śmiech!). Dobry nastrój trwał i trwał,

więc oto jesteśmy z naszym czwartym albumem,

ale tym razem mieliśmy również o wiele

więcej luzu i dołożyliśmy też starań, aby

brzmiał on jak najlepiej. Tak więc, odpowiadając

na twoje pytanie, w naszym przypadku

myślę, że to nie jest problem, zawsze mamy

riffy i pomysły, które buzują w naszych chorobliwych

umysłach. Właściwie to skończyliśmy

BUNKER 66

Bez zbędnego gadania

Bunker 66 nie zawodzą fanów siarczystego

black/thrash metalu, podsuwając

im kolejny, czwarty już w dyskografii

grupy, studyjny album. "Beyond

The Help Of Prayers" jest też

kolejnym dowodem na to, że muzycy

tego włoskiego tria równie wielką

estymą darzą tradycyjny heavy z lat

80., co daje całkiem udany efekt końcowy.

już dwa utwory na 7" split z Salute i kilka następnych

na kolejne 7", planowane na ten rok.

Nie możesz zatrzymać stali!

Foto: Bonker 666

Macie więc tak, że kolejne płyty Bunker 66

powstają niejako naturalnie, kiedy przychodzi

ich czas, co nie tylko pozwala wam zachować

świeżość, ale też po prostu cieszyć

się muzyką, co nie jest możliwe przy wydawnictwach

produkowanych seryjnie z powodów

merkantylno-kontraktowych?

Tak, nie planujemy niczego, jeśli chodzi o nowe

utwory, w naszym przypadku jest to w zasadzie

ciągły przepływ pomysłów. Jak tylko

uzbieramy około 30 minut nowego materiału,

myślimy o rozpoczęciu nagrań. Uważam, że to

jest dobry aspekt bycia zespołem undergroundowym,

bo zarządzasz swoim czasem

bez żadnej presji, ale niestety pozostajesz

spłukany. (śmiech!)

Do tego wygląda na to, że jest wam bardzo

dobrze w tym waszym bunkrze, to jest

black/thrashowej stylistyce?

Tak, ale w zasadzie zawsze robiliśmy to, co

chcieliśmy, od czasu naszych pierwszych jamów

z Bone Incineratorem w sali prób w

2007 roku. Nigdy nie myśleliśmy "chcemy grać

black/thrash", po prostu pozwalaliśmy metalowi

płynąć i dobrze przy tym się bawiliśmy, tak

właśnie powstał "Out Of The Bunker". Każdy

z nas ma szeroki gust muzyczny, od Abby do

Mayhem i wszystko pomiędzy, ale jeśli chodzi

o Bunker 66 to wiemy co trzeba robić, bez

zbędnego gadania.

Często słyszę od młodych ludzi, jak to by

było fajnie, gdyby przyszło im grać metal tak

na przykład w roku 1984, w czasach jego największej

świetności i zarazem popularności.

Zdają się jednak zapominać o tym, że wtedy

też wszystko było na swój sposób ukierunkowane

i sprofilowane, dlatego zespoły pokroju

Venom czy Celtic Frost funkcjonowały,

mimo zdobycia pewnej popularności, w swoistej

niszy - teraz jest, mimo wszystko, łatwej

grać to, co się chce, bo ludzie jako tacy są

bardziej otwarci, nawet jeśli nie są fanami

ostrego czy generalnie metalu?

Ja zaczynałem z muzyczną obsesją w późnych

latach 90.. Miałem więc to szczęście, że były

to ostatnie lata, kiedy istniała jeszcze cienka

linia między wydawnictwami dostępnymi fizycznie

i internetowym niepokojem streamingowym.

Niby masz rację, w dzisiejszych czasach

jest o wiele łatwiej zacząć przygodę z muzyką

i jej subkulturą, ale myślę, że przez to

zatracono trochę magii. Co do tego, że ludzie

są bardziej otwarci... hmmm nie wiem, w metalowej

publice jest wiele podgatunków i różnych

postaw, przypuszczam, że metal był

mniej paranoiczny w latach 80., bez tych

wszystkich gatunkowych ram i kategoryzacji,

ale znowu... również w latach 80. duża część,

na przykład, fanów Sodom nie mogła znieść

fanów Mötley Crüe lub bardziej melodyjnych

odmian metalu, istoty ludzkie mają niestety

tendencję do walki ze sobą. To powiedziawszy,

przyznaję, że miałbym pewne trudności z

nawiązaniem kontaktu z ludźmi słuchającymi

Trivium, przynajmniej z muzycznego punktu

widzenia (śmiech!). Jeśli chodzi o otwartość

ludzi poza metalowym szaleństwem, to myślę,

że to zależy od miejsca, w którym mieszkasz;

ja wciąż wyczuwam tutaj na Sycylii pewną

wrogość!

Wasza poprzednia płyta "Chained Down In

Dirt" była pierwszym rezultatem współpracy

z nowym gitarzystą JJ Priestkillerem -

skoro wcześniej grał choćby w Schizo, to nie

mieliście żadnych wątpliwości, że sprawdzi

się również w Bunker 66?

Zero wątpliwości, nie tylko ze względu na jego

zaplecze muzyczne, ale przede wszystkim dlatego,

że znamy się od początku lat dwutysięcznych.

Przez te wszystkie lata razem jammowaliśmy

i przy wielu okazjach czciliśmy bogów

metalu. To był naturalny wybór.

Od początku istnienia zespołu byliście znani

ze stałego składu, ale do czasu: Bone In-cinerator

odszedł, bo zmieniły mu się życiowe

priorytety, granie metalu przestał go już

interesować?

Bone Incinerator po prostu nie był w stanie

utrzymać tempa nagrań, koncertów i wszystkiego

co związane z zespołem. Został uwięziony

w życiowej triadzie zła: praca, ślub,

dzieci i po prostu postanowił się wycofać. Nie

żywimy do siebie żadnych złych uczuć, spotykamy

się czasem na pogawędkę oraz pizzę/

piwo. Wciąż gra na gitarze i czasem nagrywa

jakiegoś bedroom rocka. Kilka lat temu pomogłem

mu nagrać kilka kawałków z jego projektu

nazwanego po prostu Bone Incinerator,

niektóre możesz znaleźć na YouTube.

Nigdy nie korciło was poszerzenie składu o

drugiego gitarzystę, trio to wymarzona formuła

dla takiej stylistyki już od czasów

Venom, etc.?

Tak, to jest to. Mniej ludzi, mniej problemów,

a dla zespołu takiego jak ten, formuła Ve-


nom/Motörhead jest po prostu idealna... i

mieścimy się w samochodzie każdego z nas,

kiedy można gdzieś grać!

Na płytach korzystacie jednak z gitarowych

nakładek, czego w koncertowych warunkach

nie da się odtworzyć, ale to w niczym wam

nie przeszkadza, bo live i tak brzmicie bardziej

surowo niż na nagraniach?

Tak, dla nas to żaden problem, wystarczy trochę

przesteru na basie i już. Nie jesteśmy

zespołem perfekcjonistów i na pewno nie

próbujemy ukrywać tego na scenie. (śmiech!)

Nie rezygnujecie też z czystych wokali,

choćby w "To The Gates Of Hell - Lair Of

The Profaner", utworze jak na Bunker 66

całkiem przebojowym - to pewnie efekt waszej

fascynacji tym bardziej melodyjnym,

tradycyjnym metalem lat 80.?

Cieszę się, że ci się podoba! Tak, jesteśmy

całkowicie za heavy metalem lat 80., od bogów

Iron Maiden i Judas Priest do kultowych

bohaterów jak Randy, - i tak dalej. Ja

i JJ mamy nawet projekt o nazwie Temptress,

który jest całkowicie poświęcony marzeniu o

heavy metalu lat 80. Tworzymy kawałki na

nasz pierwszy album. Również D. Thorne nagrywa

utwory dla nowego heavymetalowego

projektu o nazwie Helm.

Ciekawostką jest to, że tak długiego, przekraczającego

pięć minut, utworu nigdy

wcześniej nie nagraliście - wciąż szukacie

nowych rozwiązań w ramach wypracowanej

formuły, swoistej przeciwwagi dla tak intensywnych

strzałów jak "Regret Every

Breath"?

Masz rację, to zdecydowanie najbardziej "złożony"

utwór, jaki do tej pory nagraliśmy, zdecydowanie

chciałbym rozwinąć w ten sposób

kilka naszych kolejnych kompozycji. Również

krótkie hity jak "Regret..." zawsze będą mile

widziane. Ważną rzeczą, jeśli chodzi o tworzenie

nowych utworów w Bunker 66, jest różnorodność,

trzymanie słuchacza w napięciu i

czerpanie z naszych wszystkich wpływów. Naturalnie

bez żadnych ograniczeń... "to jest

zbyt punkowe", "ten riff niesie zbyt wiele

zagłady"... nie obchodzi nas to tak długo, jak

długo nasze utwory wydają się fajnie płynąć i

mają dobry klimat.

Wiele zespołów uważa, że album powinien

być długi, co nie wychodzi ich wydawnictwom

na zdrowie. Wy zdajecie się podążać

śladami Slayera i ich niespełna półgodzinnego

albumu "Reign In Blood", bo zawsze nagrywaliście,

relatywnie krótkie, albumy, więc

"Beyond The Help Of Prayers", najdłuższy z

nich, to niespełna 32 minuty muzyki - czasem

mniej znaczy więcej?

Czcimy formułę "Reign In Blood" od pierwszego

dnia. Mniej znaczy więcej zawsze było

dla nas zasadą. Ale znowu: to przyszło naturalnie,

rozumie się samo przez się i myślę, że

jest to najlepsze dla tego co robimy. Na

naszym poprzednim albumie "Chained

Down In Dirt" być może posunęliśmy się trochę

za daleko i z "Reign In Blood" skierowaliśmy

się w stronę formuły "Hate, Fear And

Power" Hirax. (śmiech!)

Nie ma też co ukrywać, że współcześni słuchacze

mają problemy z koncentracją, więc

taki półgodzinny czy nawet o 10-15 minut

dłuższy album jest skrojony idealnie na ich

potrzeby, co też jest nie bez znaczenia?

Cytując Metallikę "smutne to, ale prawdziwe!"

Niestety większość dzisiejszej młodzieży zdaje

się mieć niezwykle powierzchowne podejście

do wrażeń słuchowych, i moim skromnym

zdaniem może to uleczyć tylko kupowanie fizycznych

wydawnictw. Musisz być sam na

sam z muzyką. Słuchanie jej podczas czatowania

na telefonie lub przy komputerze w

oczywisty sposób niszczy uwagę... również

trzymanie w rękach okładki z artworkami, tekstami

czy czymkolwiek innym pomoże ci zagłębić

się w świat zespołu, którego słuchasz.

Żyj powoli!

Kiedyś czas trwania płyty był uzależniony

Foto: Bonker 66

od pojemności winylowego nośnika, trzeba

więc było zmieścić się w tych 18-22 minutach

na stronę, bo mało kto wydawał podwójne

albumy studyjne. Powstawało więc wiele

arcydzieł, bo na wypełniacze po prostu nie

było miejsca; często zdarzało się nawet tak,

jak choćby w przypadku Iron Maiden, że

świetne numery trafiały tylko na 12"EP czy

MLP. Czy to nie dziwne, że teraz możliwości

technologiczne są znacznie lepsze, a tych

płyt-perełek jest znacznie mniej, a nawet

jeśli coś nam się podoba, to są małe szanse,

że będzie to po latach coś ponadczasowego,

co trafi do metalowego kanonu?

Nie wiem, czy jest to związane tylko z formatem,

ale kiedyś na pewno nie było miejsca na

wygłupy w studiu nagraniowym. To było drogie,

były ograniczenia czasowe i musiałeś to

wykorzystać jak najlepiej. To były też czasy, w

których muzycznie często miałeś carte blanche,

wiele nowych ścieżek muzycznych było

jeszcze nieprzetartych, a im więcej muzyki

nagromadzi się w ciągu dekad, tym trudniej

będzie stworzyć coś świeżego. Prawdą jest też,

że klasyki pozostaną klasykami i że w

dzisiejszych czasach bardzo trudno jest, aby

nowy album był pamiętany i uważany za klasyk

w 2040 roku, ale kto wie? Osobiście jest

kilka "nowych" albumów, których wciąż słucham

po dziesięciu lub więcej latach, na przykład

"Forbidden World" Antichrist, pierwszy

album Ghost, "Hades Rise" Aura Noir

i na pewno jest jeszcze kilka innych.

Jak w tym kontekście oceniacie rolę i pozycję

Bunker 66 na metalowej scenie? Jesteście

zespołem typowo podziemnym, gracie z pasji

to, co uwielbiacie, nie możecie więc liczyć na

jakąś szerszą popularność. Z drugiej strony

zespół wciąż się rozwija, można powiedzieć,

że w tej stylistyce jest jednym z bardziej

liczących się i rozpoznawalnych - czujecie, że

macie dla kogo grać, odzew ze strony fanów i

ich wsparcie napędzają was do działania?

Bunker 66 był i nadal jest koniecznością, terapią.

Po prostu musimy to robić, nie myśląc

o tym, co się dzieje poza naszym bunkrem, naszym

małym światem. Zespół robił pierwsze

próby dla czystej zabawy, nie myśląc o tym, co

możemy osiągnąć w przyszłości. Jak tylko

mieliśmy sześć gotowych utworów, pomyślałem,

że fajnie byłoby je nagrać i wytłoczyć

własnym sumptem sto płyt, a potem, ku

naszemuwielkiemu zdziwieniu, wszystko

potoczyło się jak kula śnieżna i wciąż tu

jesteśmy. Odzew ze strony ludzi, którzy uwielbiają

naszą muzykę na pewno nas zaskoczył, a

ich wsparcie naprawdę nas uszczęśliwia i do

dziś inspiruje.

W obecnej sytuacji jest jeszcze trudniej niż

kiedyś, bo koncerty od początku były esencją

metalowej sceny. Jak myślisz, mocna muzyka

nie da się pandemii, przetrwa tę koncertową

zapaść i już niedługo zobaczymy się

znowu na mniejszych czy większych gigach?

Naprawdę mam taką nadzieję. Staram się o

tym jak najmniej myśleć, bo koncerty były

ogromną częścią mojego życia i perspektywa

życia bez nich jest straszna. Wydaje się, że

wiele zespołów jest obecnie bardziej zajętych

aspektem nagrywania, co jest naturalną konsekwencją

załej sytuacji. Dlatego myślę, że

wspieranie ich poprzez kupowanie płyt i merchu

jest czymś najlepszym, co możemy zrobić

do czasu, aż koncerty znów będą organizowane

- miejmy nadzieję, że stanie się to jak

najszybciej!

Wojciech Chamryk & Joanna Pietrzak

BUNKER 66 179


Pod znakiem pandemii wirusa i zła

- Myślę, że Children Of Technology odzwierciedla właśnie to, czym jest w

życiu: metalowym crossoverem w najsurowszej, najbrudniejszej postaci - mówi

wokalista włoskiej tej grupy DeathLörd Astwülf. I w żadnym razie nie sugerujecie

się tym pseudonimem, bowiem Paolo, wielki maniak podziemnej sceny metalowej,

również polskiej, wie co mówi, a album "Written Destiny" wart jest sprawdzenia.

HMP: Chyba nie przepadacie za nagrywaniem

albumów, zdecydowanie preferujecie

splity, skoro przez kilkanaście lat wydaliście

raptem trzy dłuższe materiały?

DeathLörd Astwülf: Wypuściliśmy demo w

połowie 2008 roku pod tytułem "The Day

After…". Potem, pojawiła się seria EP-ek i

splitów, współpracowaliśmy z przyjaciółmi z

różnych wytwórni i zespołów aż do naszego

pierwszego albumu "It's Time To Face The

Doomsday" z 2010 roku. Po tej płycie, powstało

jeszcze jedna EP-ka i split, który nagraliśmy

z pomocą Tiger Junkies i Blüdwülf.

Następnie, wypuściliśmy drugi album "Future

Decay" w 2014 roku i po tym czasie, nie było

żadnej EPki czy splitu. Nie mamy w planach

wypuszczać EP-ek czy splitów, chcemy się

skupić na wydawaniu pełnych albo mini-albumów,

ale kto wie…

Wypuszczacie duże płyty co 4-6 lat, ale to

chyba przypadek, nie zaplanowane działanie

- nie jest tak, że macie spotkanie i podejmujecie

decyzję: za dwa lata w grudniu wydajemy

kolejną płytę?

To zbieg okoliczności. Nasz najnowszy album

"Written Destiny" był już gotowy w roku

2018 (dokładnie cztery lata po "Future Decay"),

ale zmiany w składzie opóźniły wydanie

go do roku 2020, akurat pod znakiem pandemii

wirusa i zła.

Najnowszy album "Written Destiny" to jak

na was faktycznie długi materiał, bo trwa ponad

33 minuty, kiedy na dwóch pierwszych

uwinęliście się w znacznie krótszym czasie.

Czyżby była to sytuacja podobna do tej, którą

miał kiedyś Doc z Vader, że nagrał partie

perkusji tak szybko, że z materiału mającego

trwać ponad pół godziny zrobiło się jakieś 25

minut i zespół musiał szybko dopisać dwa

kolejne utwory? (śmiech)

Niczego nie planujemy w kontekście długości

albumu czy utworów, my po prostu gramy to,

co jesteśmy w stanie wyrzygać. Nie obchodzi

nas czy kawałek ma dwie lub pięć minut. Nasz

ogólny standard to około trzy minuty hardcore

i skupienia maksimum mocy w skróconym

czasie.

Nazwę macie klasyczną i do tego taką zmuszającą

do refleksji - teraz chyba nawet jeszcze

bardziej pogłębionej, bo faktycznie jesteśmy

dziećmi technologii, które jednak nie

potrafią z niej korzystać, w związku z czym

świat stoi u progu zagłady?

Wzięliśmy tę nazwę z początku kawałka "Carnivore"

z albumu o tym samym tytule, wydanego

w roku 1986 przez świetny, crossoverowy

zespół punk-metalowy Carnivore z Nowego

Jorku. Ta nazwa odzwierciedla nasz postapokaliptyczny

klimat i tematykę science-fiction,

na których opieramy tematykę naszych

tekstów. Teksty najbrudniejsze, najdziwniejsze,

trudne, dające w mordę, zawsze są skierowane

do społeczeństw i całego świata, zniszczonych

przez technologię, zanieczyszczenia,

wojny chemiczne i tym podobne.

Sądząc po tych tekstach nie należycie do

zbytnich optymistów, kondycję gatunku

ludzkiego też zdajecie się oceniać dość nisko,

co zresztą jakoś wcale mnie nie dziwi?

Nie możemy śpiewać pozytywnie o instynkcie

przetrwania w warunkach niezdolnych do życia

na Ziemi, która padła ofiarą eksplozji nuklearnych.

Niech inne zespoły nagrywają materiały

o społeczeństwie, my mówimy o śmierci,

wojnie, destrukcji, unicestwieniu, ciemności,

dekadencji, przemocy, horrorze, dystopijnej

przyszłości i strasznych, zniekształconych rzeczywistościach,

które nie odbiegają tak daleko

od tego, co mamy teraz.

Włochy należały do państw najbardziej dotkniętych

koronawirusem, was również dotknęło

to paskudztwo, w mniejszym lub większym

stopniu?

Na całe szczęście nie pozarażaliśmy się, ale

ten gówniany wirus miał wpływ na naszą psychikę.

Nagle znaleźliśmy się w klimatach tych

apokaliptycznych filmów z lat 80., które tak

bardzo kochamy. Mam szczerą nadzieję, że to

niedługo minie i wrócimy do normalności: zaczniemy

koncertować, jeździć w trasy i podnosić

na duchu osoby, które zostały dotknięte

przez pandemię.

Foto: Children Of Technology

Apokaliptyczna okładka autorstwa Velio

Josto to również nawiązanie do pandemii?

Pomysł na tę okładkę był mój i nie ma nic

wspólnego z pandemią. To po prostu Żniwiarz

180

CHILDREN OF TECHNOLOGY


z irokezem, który rządzi Ziemią. Velio zrobił

świetną robotę, przełożył moje myśli na

gotową okładkę.

Gdyby nie pandemia i lockdown doczekalibyśmy

się "Written Destiny" jeszcze w tym

roku? Bo znając wasze podejście, to w normalnej

sytuacji, mając już 3-4 nowe numery,

pewnie znowu dalibyście je jako jakiś split...

Tak jak już mówiłem, nie wydajemy splitów

od 2011 roku. Lockdown, pandemia, trendy i

wszystko inne nie przeszkadzały w tworzeniu

"Written Destiny". Ale, masz rację, wydajemy

nową EP-kę, która wyjdzie na winylu w

edycji limitowanej (najpierw 200 sztuk) wraz

z rebootem naszego kawałka "Vultures Over

Cities In Flames", oraz coverem zespołu

Onslaught "Shadow Of Death". Jeśli chcesz to

usłyszeć, to radzę się spieszyć, bo to jest jedyna

szansa, by usłyszeć Children Of Technology

w takim formacie.

Już od jakiegoś czasu gracie we trzech - formuła

tria sprawdziła się w waszym przypadku

i tak już pozostanie, będziecie niczym

Motörhead czy Venom za najlepszych lat?

To jest całkiem niezły pomysł, ale nie przywiązujemy

się do stałych rozwiązań, nawet

jeśli Borys Crossburn, który jest naszym basistą

i gitarzystą od roku 2012, jest moim

bliskim przyjacielem i łatwo mi się z nim gra.

To samo mogę powiedzieć o perkusiście, bo

Mirko Dee Dee Altar jest miłym gościem, dla

którego muzyka jest w życiu rzeczą pierwszoplanową.

Mamy więc chęci i moc, by kontynuować

nagrywanie i wydawanie w takim składzie.

Wasze zamiłowanie do łączenia różnych

odmian metalu i punka jest dobre o tyle, że

nie tylko wzbogaca kompozycje Children Of

Technology, ale też czyni je ciekawszymi dla

różnych słuchaczy, niekoniecznie tylko ortodoksyjnych

metalowców?

Tworzymy to, co chcemy i lubimy grać bez

ograniczeń, nie skupiamy się tylko na jednym

gatunku. Dlatego niektóre nasze kawałki są

bardziej w konwencji speed metalu, inne można

klasyfikować jako hardcore. Myślę, że

dzięki temu, nasza muzyka faktycznie może

odpowiadać zarówno fanom punku, jaki i metalu.

Coś takiego robiły już zespoły takie jak

Nuclear Assault, Suicidal Tendencies,

Warfare czy Venom.

Trudno wyobrazić sobie coś takiego w latach

70., dopiero kolejna dekada i pojawienie się

takich zespołów jak te wspomniane, a do tego

choćby Onslaught czy grup crossover'

owych, zdaje się, zmieniło podejście fanów,

co stało się też punktem wyjścia do późniejszego

powstania kolejnych zespołów, takich

jak wasz?

Uważam lata 80. za wielki okres mieszania

gatunków, na przykład G.I.S.M. z Japonii,

Sacrilege i Onslaught z Wielkiej Brytanii czy

Cro-Mags i Carnviore ze Stanów Zjednoczonych.

Sporo zespołów z innych krajów poszły

za tym przykładem. Lata 70. obfitowały w

zespoły wykonujące progresywny space rock,

a wielkie zespoły hardrockowe, takie jak

Judas Priest, The Damned i oczywiście

Motörhead (hmm... - przyp. red.), mogły

ujrzeć światło dzienne. To dlatego Children

Of Technology czerpie inspiracje z klimatów

zespołów z przełomu lat 80. i 90., by pokazać

nasze podejście do hardcore i punka.

Jesteście jednak

przy tym zdecydowanymi

miłośnikami

metalowej

klasyki, co potwierdza

też jedno

z waszych zdjęć na

tle płyt, a do tego

nie ograniczacie

się tylko do najbardziej

znanych

grup, bo widzę na

nim również

okładkę LP "Metal

And Hell" polskiego

Kata?

Jestem kolekcjonerem

muzyki, zbieram

głównie płyty

winylowe i taśmy,

klasycznych zespołów

gotyckich i postpunkowych,

zespołów

black,

death i thrashmetalowych,

a także

soundtracki, muzykę

ambientową i

elektroniczną z lat

70., 80. i tak dalej.

Masz dobry wzrok,

ta płyta na zdjęciu

zespołu to "Metal

And Hell" Kata w

tłoczeniu Pronitu.

Foto: Children Of Technology

Mam też wersję

wydaną pez Ambush,

ale wciąż brakuje mi "666" w języku

polskim. Lubię bardzo dużo polskich zespołów

metalowych i punkowych, w mojej kolekcji

można znaleźć nazwy mniej lub bardziej

znane, takie jak metalowe Turbo, Hellias,

Voo Doo, Fatum, Non Iron, Exorcist, Magnus,

Slashing Death, Vader, Imperator,

Quo Vadis, Manslaughter, Pandemonium,

Dragon i kultowa seria Metalmania '87,

gotyckie i punkowe Moskwa, Dezerter, Siekiera

("Nowa Aleksandria" jest jedną z moich

najbardziej ulubionych postpunkowych płyt w

życiu!) Brygada Kryzys, Zielone Żabki,

Absurd, The Corpse, Inkwizycja, 1984,

Made in Poland, SKTC, Październik,

Variété, ale także wczesną twórczość Manaam,

Republiki, Obywatela G.C., Klausa

Mitffocha, Aya RL i tak dalej. Polska ma

bardzo silną scenę rockową i punkową, tylko

trzeba się w nią zagłębić, by odkryć prawdziwe

diamenty. Ciekawostka: moja żona jest z

Wrocławia, a nasz gitarzysta Borys jest na pół

Polakiem i Włochem, można więc powiedzieć,

że mamy jakieś wschodnio-europejskie wpływy

w Children Of Technology! (śmiech)

Nie ma chyba większej frajdy niż odkrycie

nieznanego, świetnego zespołu? Jak więc

zachęciłbyś naszych czytelników do sprawdzenia

"Written Destiny", jeśli wcześniej nie

znali Children Of Technology?

W tym ogromnym kotle metalowych zespołów,

które można liczyć wręcz w miliardach,

nie jest tak łatwo znaleźć coś najlepszego, ale

najbardziej zatwardziali łowcy powinni się

kierować szczerością i uczciwością, gdy szukają

czegoś nowego. Myślę, że Children Of

Technology odzwierciedla właśnie to, czym

jest w życiu: metalowym crossoverem w najsurowszej,

najbrudniejszej postaci.

Kiedy słuchałeś już gotowej, nowej płyty

miałeś wrażenie, że na jej tle któraś z

waszych wcześniejszych produkcji okazała

się mniej udana, nie zniosła próby czasu?

Nie nagrywamyalbumów z myślą o przeszłości

lub przyszłości. Tworzymy riffy, piszemy teksty

i krzyczymy dopóty, dopóki wyjdzie od

nas, czterdziestoletnich wariatów coś nowego!

Czyli w surowym metalu słowo progres też

ma zastosowanie, co pozwala mieć nadzieję,

że jeszcze nie raz czymś nas zaskoczycie;

kolejnym splitem, a może i albumem numer

cztery?

Nasz trzeci krążek jest wydany w trzech formatach:

na kasecie, CD i na winylu, więc na

razie skupiamy się na jego promocji. Ale

wcześniej czy później, nowy materiał od tej

wojennej machiny, zwanej Children Of Technology,

wyjdzie i nie będziecie zawiedzeni,

ponieważ muzyka, którą oferujemy jest i

zawsze będzie tą niesławną, agresywną, punkowo-metalową,

prosto z czeluści zanieczyszczonego

piekła!

Wojciech Chamryk &

Szymon Paczkowski

CHILDREN OF TECHNOLOGY 181


Inne podejście

Pandemic Outbreak dali o sobie znać dwiema udanymi EP-kami, po czym

nastąpiła nieoczekiwana przerwa, na szczęście dość krótka. Zespół znowu zaczął

funkcjonować i mimo pandemicznych utrudnień przygotował i zarejestrował debiutancki

album. "Skulls Beneath The Cross" to mocarny death/thrash, intensywny,

ale też błyskotliwy - nic dziwnego, że zespół szybko znalazł wydawcę, jeszcze

bardziej egzotycznego niż w przypadku drugiej EP "Collecting The Trophies", a do

tego zapowiada, że to dopiero początek:

HMP: Wiele młodych zespołów dąży do tego,

żeby jak najszybciej dorobić się debiutanckiego

albumu, ale wy wybraliście inną metodę,

dochodząc do długogrającego materiału

stopniowo, wydając najpierw dwie EP-ki, co

pozwoliło wam okrzepnąć muzycznie, nabrać

doświadczenia, etc.?

Mateusz Mencel: Od strony kapeli, nigdy

nie było parcia, aby nagrać album. Wynikało

to między innymi z braku pieniędzy. Czasy

"Rise of the Damned" oraz "Collecting the

Trophies" to okres kiedy byliśmy studentami.

Brak stałych dochodów bardzo ograniczał nasze

plany nagraniowe. Całą kasę z koncertów

odkładaliśmy, aby nagrać coś w studio i trochę

to zajęło. Z drugiej strony, nie było też konkretnego

pomysłu na zespół. Graliśmy thrash,

bo w takich klimatach obracały się moje poprzednie

kapele i nie było parcia, żeby to

zmieniać. Efektem tego jest EP-ka "Rise of

the Damned". Dużym problemem okazały się

ciągłe zmiany w składzie. To znacznie wydłużało

proces tworzenia nowego materiału. Myślę,

że kamieniem milowym było dołączenie

do kapeli Pawła Snarskiego. To otworzyło

mój umysł na granie innej muzy. Właśnie wtedy

zacząłem mieć inne podejście do grania. Z

Pawłem odkrywaliśmy nowe kapele i jaraliśmy

się konkretnymi kawałkami. Analizowaliśmy

ich brzmienie co napędzało wszystkie zmiany.

Efektem tego jest właśnie EP-ka "Collecting

the Trophies". To wtedy poczułem, że to

jest to. Przy pierwszej cały czas mi coś nie

grało pod względem warsztatu, jak i całości.

Druga EP-ka została o wiele lepiej przyjęta niż

pierwsza, co otworzyło nam wiele furtek. Jedną

z nich było wydanie materiału na CD

przez brazylijską wytwórnię Kill Again Records.

Materiał promowaliśmy koncertami,

na których poznaliśmy wiele fantastycznych

osób. To właśnie wtedy zaczął się rodzić

"Skulls Beneath the Cross".

Zmiany składu to odwieczny problem, a w

Foto: Pandemic Outbreak

waszym przypadku były dokuczliwe o tyle,

że zgrana sekcja jest w metalu podstawą -

doszło nawet do tego, że na krótko zawiesiliście

działalność, ale chęć grania okazała się

jednak silniejsza?

Wydaje mi się, że potrzebowaliśmy chwili przerwy,

aby ponownie naładować baterie. Decyzja

o zawieszeniu zespołu przyszła nagle, bez

konkretnego zastanowienia. Mieliśmy nawet

grać koncert w Bydgoszczy, ale zrezygnowaliśmy

z niego, bo ewidentnie narosło jakieś

napięcie, z którym nie potrafiliśmy sobie poradzić.

Ja w tym czasie dołączyłem do ekipy

Frightful, gdzie gra Oskar Wańka (były basista

PxOx z czasów "Collecting the Trophies") i

Paweł Snarski. Do tej pory z nimi gram. Decyzja

od nagraniu płyty narodziła się przed

samą pandemią Covid-19. Na jednym z lokalnych

koncertów w grudniu 2019 spotkałem

się z Szymonem Wójcikiem i zdecydowaliśmy,

aby w dwójkę zrobić album. Zagraliśmy

kilka prób, ale szybko zostaliśmy zablokowani

przez pierwszy lockdown. W domu spędzałem

wiele czasu, nagrywając demówki z różnymi

aranżacjami. Naprawdę było tego sporo. Gdy

tylko była możliwość, to wróciliśmy do prób.

Wąskie grono znajomych wiedziało o tym, że

pracujemy z Szymonem nad albumem. Robiliśmy

to na spokojnie, bez zbędnej presji. Dopracowywaliśmy

każdy szczegół. Nagrane demówki

wykorzystaliśmy później przy nagrywaniu

perkusji na album.

Od razu założyliście, że jak wracać to z przytupem

i zaczęliście prace nad nowymi utworami,

mającymi wypełnić pierwszy album

Pandemic Outbreak, co trochę potrwało?

Pracę nad utworami zaczęliśmy jakoś niedługo

po wydaniu "Collecting the Trophies". Oczywiście

na przestrzeni czasu wiele się w nich

zmieniało. W momencie zawieszenia działalności,

mieliśmy skończonych pięć utworów.

Był to tytułowy "Skulls Beneath the Cross",

"Into the Realm of Mandess", "Obliterated

Past", "Infected Identity" oraz "… In the Name

of God". Wtedy miały one numerację od 1 do

5. Teksty oraz tytuły utworów powstały dużo

później, w trakcie pracy w studio. Wolne

chwile spędzałem z kartką i długopisem, notując

pomysły na teksty. Powstało tego naprawdę

sporo i nie wszystko wykorzystałem na

albumie. Dwa kawałki "Along the Stream"

oraz "Ritual Annihilation" powstały po powrocie

do prób. Tak więc, zupełnie nowych kompozycji

jest w sumie siedem. Nigdy wcześniej

nie były one grane na żywo. Jedynie jakieś zalążki

były wstawiane jako filmik z prób, które

możecie zobaczyć na naszym Facebooku. Tym

bardziej nie mogę się doczekać ich publikacji i

oceny ludzi. Osobiście jestem z nich bardzo

dumny. Każdy riff, każda aranżacja jest przemyślana.

Zmieniłem też trochę podejście w

graniu solówek. Są bardziej przemyślane, nieco

bardziej melodyjne, ale też nie brakuje szybkich

sekcji z aranżacjami w stylu Morbid

Angel. Szymon zaczął dużo częściej wykorzystywać

blast beaty, których prawie w ogóle nie

było na poprzednich wydawnictwach.

"Rise Of The Damned" oraz "Collecting

The Trophies" portretowały was jako zespół

speed/crossover/thrashmetalowy, tymczasem

na "Skulls Beneath The Cross" poszliście

bardziej w kierunku death/thrash metalu -

czasy mamy jakie mamy, nad wyraz brutalne,

więc znalazło to odbicie również w waszej

muzyce?

182

PANDEMIC OUTBREAK


"Skulls Beneath the Cross" brutalnością jest

bardziej zbliżony do "Collecting the Trophies"

niż do "Rise of the Damned". Chęć

uzyskania takiego brzmienia narodziła się dużo

wcześniej. Dobrym fundamentem okazała

się druga EP-ka, gdzie poprawiłem umiejętności

wokalne oraz gry na gitarze. To tylko

zwykły zbieg okoliczności, że album "Skulls

Beneath the Cross" wydajemy w czasach

pandemii. Sam tytuł już nie jest żadnym przypadkiem,

bowiem oznacza wszystkie ofiary,

które zostały dotknięte niesprawiedliwością i

pedofilią ze strony KK na świecie, a w szczególności

w Polsce, gdzie ta instytucja jest ponad

prawem. W obecnej chwili, Kościół jest

traktowany jako nieomylna instytucja, która

wyznacza tok rozumowania ludziom wierzącym.

Niestety, wiele osób zapomniało, że ich

przedstawiciele to zwykli ludzie. Tak samo jak

inni ludzie, powinni ponosić pełną odpowiedzialność

karną za swoje czyny. Wydaję mi

się, że gdyby ta instytucja nie była bezpośrednio

związana z państwem wyglądałoby to

inaczej. Wypowiedzi ich hierarchów byłyby

nieco bardziej przemyślane, bo ludzie mieliby

bezpośredni wpływ na funkcjonowanie Kościoła.

Społeczeństwo powoli dostrzega patologię

tej instytucji. Zobaczymy jak szybko nadejdzie

rewolucja.

Nowy materiał dopełniliście starszymi kompozycjami,

jak "Rise Of The Damned" i

"Human Trophy" - uznaliście, że warto dać

im drugą szansę, pokazać w innych, odświeżonych

i mocniej brzmiących wersjach?

Te kawałki to kawał historii naszej kapeli. Nie

mogło ich zabraknąć na albumie. Jest to pewien

łącznik między EP-kami, a pełniakiem.

Kawałek "Rise of the Damned" prezentuje się

zupełnie inaczej niż w przeszłości. Z drugiej

EP-ki jest "Human Trophy" oraz "F.F.F", który

ukrył się pod nazwą "Personification of Evil".

Zmiany dotyczyły głównie perkusji. Szymon

dodał blasty i tłusto tłukł w hata i rida. Zmodyfikowałem

delikatnie riffy oraz solówki. Kosmetycznym

zmianom uległy również teksty.

Foto: Pandemic Outbreak

Ponownie pracowaliście z Maciejem Nejmanem

- zna was doskonale, mieliście więc

pewność, że warto mu ponownie zaufać?

Oczywiście. Bez zastanowienia wracamy do

Maćka i jego Studia 147. To nasz kolega z

osiedla. Sesje nagraniowe z nim są prowadzone

z pełnym luzem i spokojem.

No i co najważniejsze,

Maciek jest maniakiem

oldschoolowej muzy,

szczególnie death metalu.

Poznaliśmy się przed nagrywkami

"Rise of the

Damned". Wraz z Kacprem

(pierwszym gitarzystą)

szukaliśmy kogoś, kto

nas nagra i tak trafiliśmy

do gdańskiego Pałacu Młodzieży.

Zostawiłem tam

kartkę ze swoim numerem i

niedługo później Maciek

do mnie zadzwonił. Z ciekawostek,

to kartka z

moim numerem do tej pory

wisi w tym samym miejscu

w Pałacu Młodzież,y od

ponad siedmiu lat. Sesję

nagraniową "Skulls Beneath

the Cross" będę

Foto: Pandemic Outbreak

wspominał szczególnie.

Nie chodzi o sam proces

nagrywania. Mam na myśli

wszystkie rozmowy o muzyce,

naszych inspiracjach i

pomysłach. A było tego

sporo, bo przecież byłem

obecny na każdej możliwej

sesji. Tylko podczas jednej

nic nie nagrywałem. Podczas

samego miksu, bywałem

często u Maćka i próbowaliśmy

uzyskać jeszcze

ciekawsze brzmienie. Często

kończyło się to kilku godzinną rozmową

na temat Morrisound Recordings, w którym

nagrywały swoje płyty największe kapele

deathmetalowe.

Kiedyś rola doświadczonego realizatora czy

producenta była w procesie powstawania

płyt bardzo ważna, nierzadko wręcz kluczowa

- teraz wygląda to już zupełnie inaczej,

ale wkładu Macieja w ostateczny kształt

waszych materiałów nie można przecenić?

Maciek miał ogromny wpływ na nasze brzmienie.

Jest jak Scott Burns dla Death czy

Deicide. Bardzo dobrze się rozumiemy w tym

co robimy. Moja wiedza o nagrywaniu jest

bardzo niewielka i jestem w stanie tylko powiedzieć,

czy coś mi się podoba lub nie. Maciek

jest tym spoiwem finalnego brzmienia.

Po prostu wie jak ukręcać death metal. Wiele

godzin spędziliśmy, dyskutując na temat brzmienia

płyty. Cieszę się, że udało nam się

współpracować z Maćkiem i nie była to współpraca

oparta tylko na zarobieniu kasy. Głównym

priorytetem było nagranie dobrej płyty i

udało się to osiągnąć. Wiadomo, ludzie ocenią

naszą pracę, ale osobiście jestem bardzo zadowolony

z finalnego efektu.

Obecnie zespoły coraz częściej wydają swe

płyty samodzielnie, ale wy nie dość, że szukaliście

wydawcy, to jeszcze znaleźliście go

w dalekich Chinach. Co sprawiło, że Li

Meng zainteresował się właśnie wami? W

sumie tak, jak dla nas chińska wytwórnia

płytowa to sprawa wciąż dość egzotyczna,

to dla nich z kolei czymś oryginalnym jest

zespół z Europy, bo takich grup Awakening

Records ma w katalogu dosłownie kilka?

Tak naprawdę, wydawca sam nas znalazł.

Meng skontaktował się ze mną w październiku

2020, przed nagrywaniem perkusji na

album. Zrobiłem szybki research na temat

wytwórni i szczęka mi opadła. Ich produkty to

najwyższa jakość. Dosłownie. I jak sobie pomyślę,

że tak będziemy wydani, to aż mam

ciarki. Okazało się również, że wydawał już

ekipy z Polski, między innymi Magnus i

Parricide, co było dla mnie zaskoczeniem.

Jeżeli chodzi o genezę współpracy to wszystko

się zaczęło od wytwórni w Brazylii, która

dostarczyła naszą EP do Chin, a ta trafiła w

ręce Menga. Spodobała mu się na tyle, że

skontaktował się ze mną. Szybko poinformowałem

go o nagraniu nowego albumu i obiecałem

mu, że prześlę materiał jak tylko będzie

PANDEMIC OUTBREAK 183


gotowy. Czekał na niego około pięciu miesięcy.

W międzyczasie pytał jak idzie nagrywanie.

Jak tylko otrzymał materiał, od razu zdecydował

się go wydać.

To wytwórnia dość młoda stażem, w dodatku

z tak daleka - nie obawiacie się jakichś

problemów komunikacyjnych, liczycie na

współpracę owocną dla obu stron?

Nie obawiamy się tego. W dobie internetu jest

to bardzo proste. W danej chwili otrzymuję

miksy płyty, 20 minut później docierają one

do Chin. Jeżeli chodzi o sam kontakt z Mengiem,

to porozumiewamy się po angielsku i do

tej pory nie było żadnych problemów z komunikacją.

Mam już doświadczenie z wytwórnią

z Brazylii, także na co dzień w pracy zajmuję

się klientami zagranicznymi. Mam nadzieję,

że z Awakening Records uda nam się przenieść

nasze granie na kolejny poziom. Może

po pandemii uda się zagrać kilka koncertów w

Chinach. Kto wie. Możliwości są, tylko trzeba

po nie sięgnąć. Będzie to wymagało sporo

pracy, ale może się udać. Symbolika tej współpracy

też jest niebanalna, bo jako Pandemic

Outbreak zostaniemy wydani przez wytwórnię

w Chinach. W odniesieniu do dzisiejszych

czasów wygląda to ciekawie. Kapela idzie do

przodu i to jest najważniejsze. Jest wiele pomysłów,

które będziemy powoli realizować.

Foto: Pandemic Outbreak

Podpisanie kontraktu z chińską wytwórnią

może być dla was ciekawe również w tym

sensie, że to olbrzymi kraj, liczący ponad miliard

mieszkańców. Jeśli więc tylko niewielki

procent tamtejszej populacji to fani metalu, a

tylko część z nich kupi płytę Pandemic Outbreak,

to i tak możecie liczyć na spory nakład

CD "Skulls Beneath The Cross", nieosiągalny

na innych rynkach?

Będzie wyprodukowanych 1000 sztuk CD naszego

albumu, a my osobiście dostaniemy 300

sztuk. Kiedy próbowałem znaleźć wytwórnię

w Polsce dla "Collecting the Trophies", to

proponowali nam zazwyczaj 10% nakładu. U

jednych było to 50 sztuk, u drugich 100

sztuk. Finalnie i tak nikt nie podjął się wydania.

Zaryzykowałem i zdecydowałem się wysłać

EP-kę do Kill Again Records. W tej sytuacji

też nie musiałem długo czekać na decyzję.

Po jakiejś godzinie dostałem odpowiedź o wydaniu

materiału w Brazylii. W Polsce było to

bardziej skomplikowane. Jedni nie chcieli nas

wydać, bo nasz ówczesny perkusista nie miał

długich włosów. Drudzy w ostatniej chwili

zrezygnowali, bo stwierdzili, że muszą wydać

swoich znajomych. Własne podwórko nas nie

rozpieściło. Ale podsumowując, dobrze się stało.

Fajnie jest otrzymywać wiadomości z całego

świata z informacją, że komuś się podoba

nasza muza.

Foto: Pandemic Outbreak

W latach 70. i 80. przerabiały to nasze zespoły,

wydające płyty w byłym Związku Radzieckim

- nawet milionowe nakłady nie były

niczym nadzwyczajnym, bo to też duży kraj

(śmiech). Oczywiście teraz na topie jest

streaming, ale wy zdajecie się przywiązywać

wagę również do fizycznych nośników - ba,

wasze obie EP-ki doczekały się nawet wydań

kasetowych! "Skulls -Beneath The Cross"

też chcielibyście ujrzeć w takiej postaci, a do

tego również w wersji winylowej?

Oczywiście, że tak. Jakby była jakaś wytwórnia,

która chciałaby z nami współpracować i

wydać nasz album na kasecie, to chętnie podejmiemy

współpracę. Z tego co pamiętam to

wytwórnia z Chin nie ma nic przeciwko. Jeżeli

chodzi o winyle, to jesteśmy dogadani tak, że

jeżeli CD sprzeda się w ponad 50%, to zostanie

wyprodukowanych 500 sztuk winyli, z

czego my otrzymamy 200 sztuk. Pisząc to

uświadamiam sobie na jak świetną wytwórnię

trafiliśmy. Wydaje mi się, że ciężko takie warunki

uzyskać w Polsce. "Rise of the Damned"

został wydany na Węgrzech przez wytwórnię

P-18 Records. Z tego co wiem to wytwórnia

już nie istnieje. Ale jakość jest świetna.

Można zobaczyć na Discogsie. "Collecting

the Trophies" został wydany przez Sign

of Evil Productions. Na pewno jest jeszcze

dostępna.

Jesteście bardzo młodymi ludźmi, więc muzyka

dostępna w wersji cyfrowej jest dla was

czymś naturalnym, jednak taka forma jej

poznawania i odtwarzania nie jest dla was

atrakcyjna, mimo niewątpliwej wygody,

etc.? Nie ma to jak dobra płyta dostępna w

fizycznej postaci, z szatą graficzną, tekstami,

całym tym klimatem czegoś więcej niż

bezduszne pliki?

Większość kapel, które świadomie poznawałem

w swoim życiu, było właśnie za pośrednictwem

jakiś stron streamingowych. Za dzieciaka

słuchałem z ojcem składanek jeżdżąc

samochodem. Dopóki miałem kaseciaka w

mojej Audicy, to często kupowałem ten nośnik.

Obecnie nieco rzadziej. Teraz królują

CD-ki, bo zmieniłem samochód. Uwielbiam

przeglądać wkładki i przez chwilę skupić się

na przeczytaniu tekstów i wpisów od muzyków.

Daje to zupełnie inne przeżywanie muzy.

W obecnych czasach szukasz płyty na You

Tube czy Spotify, puszczasz i ona przelatuje

praktycznie niezauważona. Wracając do kaset,

kiedyś w drodze na koncert, Paweł wymyślił

zabawę, aby sprawdzić w ile "Kill'em

All'i" dojedziemy do stolicy. Po piątym razie

straciłem rachubę i bardzo długo nie wracałem

do tego albumu. (śmiech)

Nic dziwnego (śmiech). Obecnie doświadczamy

tego z jeszcze większą siłą, bo od

ponad roku poza okazjonalnymi przypadkami

w okresie poluzowań, nie ma mowy o koncertach.

To dlatego wydajecie "Skulls Beneath

The Cross" dopiero pod koniec czerwca,

licząc, że do tego czasu sytuacja unormuje

się na tyle, że będziecie mogli promować tę

płytę większą liczbą koncertów?

Wynika to z tego, że chcemy się trochę przygotować

do premiery. Planujemy nagrać teledysk

do jednego z utworów, ale jeszcze nie

zdecydowaliśmy do którego. Chcemy zrobić

trochę koszulek do tego czasu. Na granie koncertów

nie liczymy. Z tygodnia na tydzień

wszystko się zmienia. Jeżeli będzie możliwość

zagrania, to na pewno ją wykorzystamy. Wra-

184

PANDEMIC OUTBREAK


camy do prób i przygotowania się do ewentualnych

koncertów, mamy nowego basistę

Michała Kotwickiego z Wrocławia znanego

między innymi z Raging Death oraz Abuser.

Trochę skupię się na promocji tego wszystkiego.

Roześlemy trochę nakładu do recenzji.

Może otworzy to jakieś nowe furtki promocji.

Zobaczymy. Na razie trzeba dopiąć sprawy

związane z wydaniem. Dostarczyć wszystkie

materiały wytwórni. Też z drugiej strony nie

mam takiej mocy przerobowej. Mam pracę,

próby dwóch kapel oraz wiele innych rzeczy

niezwiązanych z muzą. Każdą wolną chwilę

wykorzystuję w 100%, żeby pchać ten wózek

dalej.

Macie jakiś plan rezerwowy na wypadek,

gdyby był to scenariusz zbyt optymistyczny

i koronawirus miałby pozostać z nami jeszcze

przez dłuższy czas? Koncert transmitowany

w sieci nie wydaje mi się w waszym

przypadku dobrym rozwiązaniem, bo byłoby

to coś, co kiedyś określano mianem lizania

cukierka przez szybę, taki substytut prawdziwego

występu live...

Takich rzeczy w ogóle nie mamy w planach.

Tak jak wspomniałem, zrobimy video do jednego

z numerów. Jeżeli sytuacja się nie

zmieni, to zrobimy mała premierę w naszej

piwnicy dla kilku znajomych. Kto wie, może

to nagramy i udostępnimy. Są to dosyć odległe

plany, ale chętnie byśmy wrócili na deski,

odwiedzili starych znajomych i zaliczyli dobrą

imprezę, jak to było za czasów promocji

"Collecting the Trophies". Wtedy potrafiliśmy

na jeden koncert jechać 700 km, szybka

kima i powrót do Gdańska. Taka była sytuacja

jak jechaliśmy na Litwę w 2019 roku. Los

naprawdę nie chciał dopuścić do tego wyjazdu.

Mój samochód odmówił posłuszeństwa.

Szukałem mechanika na ostatnią chwilę, ale

bez skutku. Skontaktowałem się z organizatorem

i powiedziałem, że po prostu nie mam

już pomysłów jak temu zaradzić i musimy

zrezygnować z koncertu, dosłownie dwa dni

przed. Organizator był na tyle zdeterminowany,

żeby nas ściągnąć, że zapłacił nam podwójnie

dzięki czemu stać nas było na wypożyczenie

samochodu. Oczywiście to okazało

się wyzwaniem i na ostatnią chwilę udało mi

się jedynie znaleźć Lanosa. Zapakowaliśmy się

w niego i pojechaliśmy na Litwę. W 36 godzin

zrobiliśmy 1400 km w 30 stopniowym upale,

zagraliśmy koncert i jeszcze zaliczyliśmy dobry

melanż.

Jesteście teraz w ciekawym momencie, bo

wykonaliście już swoje zadanie, gotowy

materiał trafił do wydawcy i nie pozostaje

wam nic innego, jak tylko czekać na pierwsze

recenzje, a następnie wydanie płyty i opinie

fanów - jak podchodzicie do tej sytuacji, "nosi"

was, czy przeciwnie, zachowujecie spokój?

Oczywiście, że nas nosi. Chcemy żeby wszystko

było dopięte na ostatni guzik. Na pewno

płyty będą wykonane dużo wcześniej i dotrą

do Polski przed premierą. Pewnie zrobimy jakiś

preorder na CD-ki. Do tego zrobimy

merch. Myślę, że ludzie będą zainteresowani.

Przypomniało mi się, jak doszło do zrobienia

koszulek z drugiej EP-ki. Pojechaliśmy zagrać

koncert do Gorzowa Wielkopolskiego w ramach

Terror Pit. Po koncercie podszedł do

nas facet, który trafił tam zupełnie przypadkiem

i spodobało mu się nasze granie. Stwierdził,

że chciałby nas jakoś wspomóc i doszło

do rozmowy o koszulkach.

Stwierdził, że prześle nam

1000 zł na zrobienie t-shirtów.

Podszedłem do tego z

dystansem, bo sytuacja była

niespotykana. Ale on to

naprawdę zrobił. Skontaktowaliśmy

się po weekendzie

i wysłał nam kasę.

Byłem w totalnym szoku.

Chciałbym mu jeszcze raz

podziękować, bo może czyta

ten wywiad i przypomniał

sobie o tej sytuacji.

Pandemiczne realia sprzyjają

jednak pracy twórczej,

może macie już więc jakieś

zarysy nowego materiału,

w myśl zasady, że trzeba

kuć żelazo, póki jest gorące

i w razie dobrego odbioru

"Skulls Beneath The

Cross" w miarę szybko

wydać drugi album, albo

chociaż kolejną EP-kę?

Nie mamy ani jednego nowego

numeru w tym momencie.

Jestem głównym

kompozytorem i miałem

od jakiegoś czasu blokadę

twórczą. Skupiałem się na

dopracowywaniu warsztatu

przed wejściem do studia.

W tej chwili zaczynam

powoli myśleć nad nowymi Foto: Pandemic Outbreak

rzeczami, ale to nie do

PxOx. Mam kontakt z kilkoma zajebistymi

muzykami w Polsce, z którymi chciałbym zrobić

jakiś materiał i go nagrać. Pandemic Outbreak

jest na etapie domykania spraw związanych

z płytą. Gdybym miał więcej czasu na

tworzenie muzy, to na pewno byłoby więcej

materiału. Ale mamy takie realia, że musimy

sami dopinać sprawy, bo nikt za nas tego nie

zrobi. Idealna byłaby sytuacja, w której

skupilibyśmy się tylko na muzie i mieli kogoś

spoza kapeli, kto by nas odciążył. Może

kiedyś dojdzie do takiej sytuacji. Cieszę się, że

nagrywanie "Skulls Beneath the Cross"

dobiegło końca. Fajnie jest usłyszeć efekt sześciu

miesięcy ciężkiej pracy. Pewnie się zastanawiasz

dlaczego tak długo to nagrywaliśmy.

Wynikało to z tego, że na potrzeby albumu

Foto: Pandemic Outbreak

musiałem nauczyć się grać na basie. Zajęło mi

to kilka tygodni.. Kolejnym czynnikiem była

szalejąca pandemia. Wszystkie osoby związane

z nagrywaniem płyty, przeszły covid w tym

czasie. Na koniec chciałbym podziękować

wszystkim naszym znajomym oraz bliskim za

wsparcie i pomoc przy nagraniu materiału.

Wymagało to dużego poświęcenia i bez waszego

wsparcia nie wiem jaki byłby tego finał.

Album ten dedykuję wszystkim naszym znajomym,

a szczególnie ekipie z Gdańska. Death

Metal Pathology… Ayeee!

Wojciech Chamryk

PANDEMIC OUTBREAK 185


Relacja z koncertu: Hell Freezes Over

Moi speed metalowi ulubieńcy z japońskiego

Hell Freezes Over udostępnili

ostatnio zapis gorącego koncertu, jaki zagrali

26 grudnia 2020 roku w Shibuya Cyclone,

Tokyo. Wydarzenie to było wyjątkowe dlatego,

że po raz ostatni wystąpił z nimi basista Takuya

Mashiko, który budował zespół od samego

początku jego istnienia, tj. od 11 marca 2013r.

Pożegnanie przebiegło w przyjaznej atmosferze.

Ich drogi rozeszły się dlatego, że jego wizja

dalszych kreatywnych przygód Hell Freezes

Over różniła się od wizji pozostałych. Poszukiwania

następcy zajęły około czterech miesięcy,

ponieważ potrzeby były wygórowane - nowy

basista musiał nie tylko kochać metal i mieć

doskonały warsztat, ale też potrafić dodać muzyce

kolorytu, wzbogacając ją melodycznie.

Odpowiednim kandydatem okazał

się dwudziestosześcioletni "Ray". Szczerze gratuluję,

ponieważ Hell Freezes Over jest wielką

nadzieją japońskiego speed metalu, kapelą ze

świetnym debiutanckim longplayem i szansą na

niesamowitą przyszłość. Już wiele osiągnęli, bo

grali wraz z Tygers Of Pan Tang, Venom,

Girlschool, Flotsam And Jetsam, Blitzkrieg i

Raven. Ale najlepsze jeszcze przed nimi.

Wkrótce dadzą czadu w odnowionym składzie,

podzielą się transmisją live na YouTube, a także

przylecą do Europy (zaczynając od Niderlandów

21 października 2021 - festiwal Heavy

Metal Maniacs w przylegającym do Amsterdamu

miasteczku japońskich migrantów Amstelveen).

Z pewnością przystąpią też do nagrywania

kolejnego albumu studyjnego.

Jeden z nowych utworów można było

usłyszeć na wspomnianym zapisie imprezy z

cyklu "Road To Hell Tour". Nie jestem do

końca zorientowany odnośnie dostępu do tego

świetnego video. Wygląda na to, że czasami je

udostępniają na YouTube, a czasami stamtąd

zdejmują. Polecałbym raczej wypatrywać ich

kolejnych gigów, a tymczasem mogę podzielić

się z wami własnymi wrażeniami. Widziałem to

w momencie premiery live (kwiecień 2021).

Całość brzmi i wygląda w miarę dobrze. Nie

jest to produkcja na miarę jakiegoś oficjalnego

DVD Metalliki, ale wszystko było widać i słychać.

Zanim zobaczyłem sam zespół w

akcji, przed moimi oczami pojawiła się odważna

zapowiedź: "Jesteśmy true heavy metalowym

zespołem z Japonii, zainspirowanym latami 70.

i 80. Ale nasze utwory nie są starociami. Zależy

nam, aby nie tylko trafić do najmłodszej generacji,

z jaką sami się utożsamiamy, ale też wejść

z impetem na współczesną scenę. Co może być

wartościowe w świecie wszechobecnej łatwizny,

prostoty i dostępności? Pomyślcie. Nasza muzyka

jest przeciwieństwem takiego świata."

Po chwili usłyszałem wrzask Treble

Gainera: "Hellraiser!!!". Słowem tym nazywają

oni swoich fanów. Po prostu mówią o swoich

słuchaczach "Hellraisers". Jest to jednocześnie

nazwa ich debiutanckiego LP (2021, recenzja z

oceną 6/6 w HMP 78) oraz pierwszego utworu

na nim zamieszczonego. Scena nie była ogromna

- Shibuya Cyclone to średniej wielkości

klub. Miejsca wystarczyło jednak na to, żeby

wszyscy czuli się swobodnie i dawali czadu.

Perkusista Tom Leaper bębnił

od razu bez koszulki.

Pozostali mieli dżinsowoskórzane

ubrania w stylu

old schoolowego thrashu,

wokalista Trebre Gainer

(zapamiętajcie to imię!) koszulkę

Rainbow, katankę z

krokodyla oraz dziurawe

spodnie dżinsowe a żegnający

się Takuya flanelową

koszulę.

Grunt, że wszyscy szaleli i

świetnie bawili się ostrym

speed wymiataniem. Światła

raziły ostrymi czerwononiebieskimi

strumieniami a

podłoga wyłożona czarnobiałą

szachownicą. W tle

dostrzec można było ścianę

Marshalli, z których wydobywał

się podwójny atak

gitarowy. Wraz z rozwojem

kompozycji światła intensywnie

migały i oślepiały (tym

razem bielą) wprawionych

w istny amok widzów. Gitarzyści

pomagali z okrzykami

"Hellraiser!" i tnęli wściekłe

riffy oraz dzikie solówki.

Trebre Gainer uniósł w

ekscytacji obie ręce w górę,

ale tylko po to, by od razu

przejść do kolejnego utworu

- "Roadkill" (kolejność zgodna

z longplay'em). Mój ulubiony riff w dotychczasowym

repertuarze Hell Freezes Over

jak gdyby przepadł w natłoku hałasu. Ale to

koncert i tutaj się bryka! Niestety nie jestem w

stanie odtworzyć znaczenia zapowiedzi pomiędzy

utworami, a zdarzało się tak, że Trebre

Gainer opowiadał coś dłużej. Cały zespół

prezentował się dojrzale, kiedy światła przestały

dokazywać. Ujęcia pochodziły oczywiście z

wielu różnych kamer, zadbano o wizualną dynamikę.

Muzycy wyglądali na pełnych radości

z grania.

Konsekwentnie po "Roadkill" przyszedł

czas na "End the Breath of the Night",

które wypadło przebojowo dzięki znakomitej

melodii. Zwróciłem też uwagę, że Trebre Gainer

trzymał mikrofon raz lewą, raz prawą reką,

a on zawsze śpiewając używa rąk bardzo ekspresyjnie.

Osoby znające LP nie zdziwiło, że

następne zagrali "Grant You Metal". Bardzo

mnie to cieszy, bo numer jest stworzony do

wspólnego krzyczenia z publicznością (nawet

jeśli ta publiczność akurat siedzi przed ekranami

laptopów, lol). Fenomenalne, żywiołowe

wykonanie.

Nic dziwnego, że potrzebowali po

nim złapać tchu. Pozostał więc sam perkusista

Tom Leaper. Podobnie jak Lars Ulrich, zaimponował

nam solówką perkusyjną, zagraną z

niewiarygodnym wręcz wyczuciem. Jego uderzeniom

wtórowały niebieskie światła. Po około

150 sekundach powrócił cały zespół wraz z

utworem "Burn Your Life". Wszyscy machali

bez opętania długimi piórami i dali z siebie

wszystko.

Hirotomo Isikawa zaproponował

solo gitarowe z kosmicznymi odgłosami przy

użyciu wajchy i kaczki, trochę w stylu Kirka

Hammetta. Nie jestem gitarzystą, więc mogę

się mylić, ale ich solowe przerywniki zdecydowanie

kojarzyły mi się z Metalliką. Zwłaszcza,

że obaj gitarzyści nie stronili od wtrąceń

melodii znanych z muzyki klasycznej (teraz

Hirotomo, ale w dalszej części wieczoru też

Ryoto Arai). Płynnie przeszło to w "The Last

Frontier" z jakże charyzmatycznymi okrzykami

"go!" (uwielbiam ten detal). W pewnym momencie

odniosłem wrażenie, że Trebre Gainer

dostał ochoty, żeby sobie potańczyć. Za to basista

Takuya trzymał się w głębi sceny i nie wychylał

na front.

Żeby dodatkowo urozmaicić repertuar,

Hell Freezes Over wykonało później dwa

covery: Accept "Midnight Mover" (oryginalnie

z 1985r.) i Queen "Stone Cold Crazy" (1974r.).

Trudno byłoby mi ocenić poziom techniczny,

ale z pewnością zrobiło się luźniej. Przełamanie

materiału takimi hiciarskimi coverami zaakcentowało

wigor i rześkość Japończyków. W końcu

i Takuya zabłysnął - solem basowym. Nie mogłem

oprzeć się wrażeniu, że (zwłaszcza ze

względu na fryzurę z na wpół ściętymi długimi

włosami) oglądam azjatycką odpowiedź na Jasona

Newsteda (znów Metallica). Użył i silny

przester, i oszczędnie poplumkał.

Podczas oglądania koncertu myślałem,

że "Writing on the Wall" to albo jeszcze

jeden cover albo całkiem nowy utwór, ale nie.

Otóż "Writing on the Wall" pojawiło się już na

EP Hell Freezes Over "Speed Metal Assault"

(2018r.), natomiast zabrakło go na LP "Hell-

186

LIVE FROM THE CRIME SCENE


raiser" (2020r.). W każdym razie, fajnie było

to usłyszeć. Kawałek nie odstawał poziomem.

Trebre Gainer pozwolił sobie na beztroskie

"wypluwanie" płuc, a z drugiej strony otrzymaliśmy

efektywne, hard rockowe zwolnienie, po

którym wszyscy zachęcali do rytmicznego

wymachiwania pięścmi.

Gitarzysta Ryoto też miał swój solowy

moment, ale poleciał bardziej czeską klasyką

(Antoni Dvorak "Straszny Dwór"), ekstremalnie

ostrym jazgotem oraz harmoniczną

progresją. Następnie zespół powrócił do swojego

LP, czyli - jak można się spodziewać - wykonali

"Phantom Helicopter Attack" z bojowym

intrem. Takuya zdjął koszulę i pozostał w

samym sando. Wydaje mi się, że ten kawałek

nabrał jeszcze większej agresji niż na albumie

studyjnym. Szczególnie uważnie obserwowałem

fragment eksponujący gitarę basową,

bo na LP zawładnął nim Takuya. Super.

W ramach kolejnej zapowiedzi Trebre

Gainer opowiadał coś długo po japońsku i

wskazywałem właśnie na odchodzącego Takuy'ę.

"Killing Floor" to całkiem nowy numer.

Oparty o riffowanie w tempie światła. Kipiący

adrenaliną. Niezbyt melodyjny, za to wzbogacony

gitarowymi dialogami (najpierw unisono,

jakiś czas później wymianą solówek). Na jego

zakończenie Trebre Gainer wydał z siebie wywołujący

gęsią skórkę finalny okrzyk, po którym

nie mógł złapać swobodnie oddechu, więc

Ryoto przejął początek kolejnej zapowiedzi. W

mgnieniu oka główny wokalista znów się

rozkręcił. "Hawkeye" zrealizowało na żywo swój

piekielnie wrzący potencjał. Ujrzeliśmy cały

zespół w pełnej krasie. Oj, nie chce się przy tym

siedzieć przed monitorem. Wolałbym podbiec

pod scenę i zgubić okulary.

"See You In Hell" to też cover, tym

razem Grim Reaper (1983). Wyśmienicie to

smakowało, podane z japońskim entuzjazmem,

odjechanymi solówkami oraz hymnicznym

refrenem. Obawiam się nieco o Trebre Gainera,

żeby nie zrobił krzywdy swojemu głosowi,

kiedy traci kontrolę nad własną ekspresją -

finalny scream trochę mu się rozjechał, nie

dociągną go tak jak chciał. Kiedy wszyscy zeszli

ze sceny, zerknąłem na YouTube'owski

chat i poprosiłem o bis. Tak bardzo dałem się

ponieść występowi, że zapomniałem, iż nie był

on trasnmitowany w czasie rzeczywistym, choć

przedstawiony jako audycja live (nagranie

sprzed czterech miesięcy, ale udostępnione w

postaci live streamingu).

Hell Freezes Over wyszło na kolejne

dwa utwory, tym samym uzupełniając całą zawartość

fenomenalnego debiutu. Ryoto i Takuya

zostawili górne części garderoby na zapleczu,

zaś Hirotomo ukazał koszulkę Thin

Lizzy. Tym razem zamienili kolejność, bo inaczej

niż na płycie, "Eternal March of Valor"

(monumentalne cudo instrumentalne, które jak

dla mnie mogłoby się nigdy nie kończyć) usłyszeliśmy

przed "Overwhelm" (wizytówka Hell

Freezes Over).

Cały set trwał około siedmiu kwadransów.

Pozostawił mnie naładowanego pozytywną

energią i chętnego do dzielenia się światem

tym, co odkryłem. Jazgot porzuconych na

pełnym dymie gitar zakończył show a Takuya

przybił pozostałym żółwika i z uśmiechem

zszedł ze sceny.

Sam O'Black

R'Lyeh # XVI

Nowy numer R'Lyeh, zine'a w pewnych kręgach

już kultowego, to ponownie 120 stron,

tak więc jest co czytać. Wywiadów mamy tu

ponad 30. Nie wszystkie są godne uwagi: krótsze

rozmowy z Nekus (Niemcy) czy Death

Courier (Grecja) to bardziej antywywiady,

nudne i ze sztampowymi, lakonicznymi odpowiedziami.

Bladziutko wypadła też rozmowa

z Petem Helmcampem (Order From

Chaos, AngelCorpse), bo z racji limitu 10 pytań

zrobiła się z tego nudna wyliczanka zespołów

w których grał oraz płyt powstałych z

jego udziałem. Są tu też jednak i ciekawsze,

niezbyt długie pogawędki, choćby z chilijskim

Slaughtbbath, amerykańskim Cardiac Arrest

czy germańskim Haxenzijrkel. Wywiadowcze

gwoździe numeru to, jak dla mnie,

rozmowy z Mią Wallace, basistką znaną ze

współpracy choćby z Tomem Warriorem,

obecnie grającą w Nervosa, Julio Viterbo

(Shub Niggurath, Cenotaph), Volkerem

Frerichem - to pewnie jeden z ostatnich wywiadów

zmarłego niedawno wokalisty Warhammer,

Demolition Hammer, Necrodeath,

Forest Of Impaled naszego rodaka z

USA oraz Grand Belial's Key. Z tych mniej

znanych zespołów ciekawie wypadły hiszpański

Sartegos czy amerykański Ossillegium,

również z polskim akcentem w składzie.

Nasza scena też jest w 16. odsłonie

R'Lyeh silnie reprezentowana, by wspomnieć

tylko Trupi Swąd, Hellcurse, Morbid

Winds, Cultum Interitum, Schizodeath, a z

tych starszych grup Vehement Thrower i reaktywowany

niedawno, pracujący nad powrotną

płytą, Schismatic. Świetny jest też

długaśny wywiad, a konkretnie jego pierwsza

część z Varienem (Damnation), ale zabrakło

w nim redakcji tekstu, stąd znużenie częstym

powtarzaniem tego samego w obrębie kilku

sąsiadujących ze sobą zdań. Wywiadem tylko

po części dotyczącym muzyki jest ten z Krzysztofem

Azarewiczem, bo traktuje też o jego

działalności wydawniczej czy pisaniu. Rozmowa

z Adamem Stasiakiem ("Necroscope"

zine) obraca się, zgodnie z tytułem "Skalpel

vs. Covid", wyłącznie wokół pandemii i mimo

tego, że powstała rok temu, czyta się ją naprawdę

dobrze, bo to spojrzenie kogoś bezpośrednio

zaangażowanego w jej zwalczanie. Za

to "Korono-ankieta" sprawia wrażenie przygotowanej

na chybcika i niczego nie wnosi,

nawet w historycznym wymiarze pandemicznych

wspomnień z wiosny 2020. Najlepszy

artykuł numeru to "Crowley i jego wpływ na

muzykę metalową" - Artur Szokalski zrobił

tu kawał świetnej roboty, chociaż nie byłbym

sobą, gdybym przy okazji nie wpomniał, że LP

"Blizzard Of Ozz" ukazał się w roku 1980, a

i forma pisowni danych jego autora też powinna

wyglądać nieco inaczej niż na przykład

"Ozzyiego Osbornea". Mamy też kącik

humorystyczny, bo trudno traktować inaczej

bełkotliwą recenzję książki "H.P. Lovecraft.

Przeciw światu, przeciw życiu" z kuriozalnymi

błędami. Tradycyjnie już zresztą autorzy

R'Lyeh prezentują nader swobodne podejście

do zasad ortograficznych, pojawiają się

też nowe słowa ("apropo") lub odmieniane w

sposób iście nowatorski, np. ta horda - ten

hord ("Skąd wzięła się nazwa hordu?").

Dobrze przynajmniej, że merytorycznie

wszystko się zgadza: 200 recenzji płyt i zinów

to zawartość w takim wydawnictwie obowiązkowa,

ale można też przeczytać recenzję

filmu "Władcy chaosu" czy ciekawie podaną,

pierwszą część cyklu "Metal i X muza…".

Koncertowych relacji, z oczywistych względów,

nie ma zbyt wiele: kilka z roku 2019 i ta

z gigu Autopsy 7. marca 2020, czyli tuż przed

pierwszym lockdownem. Jest też blok recenzji

wszystkich albumów Manilla Road z lat

1980-2017, ale to po części powtórka z rozrywki,

jeśli ktoś czytał wkładkę o tym zespole w

Pure Metal 2/2008. Nowościami są za to

dwa płytowe dodatki: kompilacja Morbid

Chapel Records, 17 siarczystych, blackowych

utworów oraz drugie demo wałbrzyskiego

Schizodeath "Lobotomic Genocide", pięć

numerów utrzymanych w stylistyce oldschoolowego

death metalu. Warto więc zapoznać

się z tymi materiałami, ale podstawą jest

tu jednak treść drukowana - raz lepsza, raz

gorsza, ale na pewno warta uwagi każdego

maniaka prawdziwego metalu. Zamówienia i

kontakt: hellishband@o2.pl.

Wojciech Chamryk

LIVE FROM THE CRIME SCENE 187


Reminiscencje NWOBHM

Ten odcinek reminiscencji będzie

trochę nietypowy. Zamiast skupić się na 3-4

zespołach, postanowiłem dzisiaj przedstawić

większą ilość zapomnianych grup w bardziej

ogólnym zarysie. Na dokładniejsza ich prezentację,

mam nadzieję już wkrótce.

Wybór zespołów będzie trochę chaotyczny,

proszę nie doszukiwać się żadnego

związku logicznego. Po prostu opiszę te grupy,

których nagrań ostatnio słuchałem.

Zacznę od nietypowego zespołu dla

przedstawicieli NWOBHM. Zespół nazywał

się Czar. W rzeczywistości Czar nie był technicznie

częścią sceny NWOBHM. Był krótkotrwałą,

czteroosobową grupą powstałą w 1982

roku. Ich wpływy pochodziły z mieszanki

wczesnego metalu i jazzowej fuzji. Proszę sobie

wyobrazić połączenie Black Sabbath i

The Mahavishnu Orchestra. W 1982 roku,

za kulisami Reading Festiwal, management

Iron Maiden poprosił ich o nagranie dema.

Niestety po ich usłyszeniu stwierdzili, że Czar

za bardzo się różni od innych zespołów metalowych

w tamtym czasie. Ich muzyka była

mroczna i zawierała dziwne sygnatury czasowe.

Byli zbyt daleko od NWOBHM. Ich styl

metalu wyprzedzał swoje czasy, podobnie jak

Tool, który pojawił się prawie dekadę później.

Ja jednak mam do nich olbrzymią słabość ich

muzyka działa na mnie hipnotyzującą i kiedy

ją włączę słucham na okrągło przez długi czas.

Foto: Blaque Jaque Shallaque

Teraz przeniesiemy się na tradycyjne

poletko NWOBHM.

Blaque Jaque Shallaque został założony

w 1981 roku. W jej składzie byli muzycy

znani z Angel Witch, jednej z czołowych

grup NWOBHM. BJS zrobili dwa znakomite

dema. Kiedy rozmawiałem o nich z High

Roller Records i wysłałem im piosenki Blaque

Jaque Shallaque, bardzo chcieli wydać

ich album. Zapytałem zespół czy byliby zainteresowani

wydaniem tych nagrań. Na szczęście

zgodzili się i podjęli rozmowę z High

Roller Records na ten temat. Już wkrótce ich

płyta powinna być dostępna na CD i winylu.

Jeśli już jesteśmy przy koneksjach

rodzinnych Angel Witch, to warto wspomnięc

o Nevada Foxx. Wystartowali w październiku

1982 roku pod nazwą Kamikaze.

Ich debiutanckie, 4-utworowe demo zawiera

jedną z moich ulubionych piosenek "Oceans".

Ta trwająca ponad 10 minut kompozycja to

znakomita ballad która w około szóstej minucie

przeradza się w metalowy, gitarowy galop

aby pod koniec znowu wyciszyć. Znakomite!

Piosenka ta ponownie została nagrana i umieszczona

na ich drugiej taśmie demo. Niestety

Roger Marsden - znany również z zespołów

takich jak: Deep Machine, Angel Witch,

E.F. Band - zrezygnował z bycia częścią sceny

metalowej i nie śpiewa już od późnych lat 80-

tych.

Teraz udamy się do Leeds do roku

1980. To tutaj zostaje założony zespól Deuce,

wkrótce przemianowany na Confessor.

Działali do 1982 roku. I choć zespól miał

olbrzymią ilość świetnych piosenek w swoim

repertuarze, nigdy nie udało im się przebić

poza lokalną scenę. Tylko jedna ich piosenka

"Secrets" została oficjalnie wydana na kompilacyjnym

albumie Metallic Storm (1982 Ebony).

Jedynym członkiem grupy, któremu udało

się otrzeć o sławę był Krys Mason, który

najpierw utworzył Myrmidon z którym nagrał

demo, a później przeniósł się do odnoszącego

całkiem spore sukcesy Chateaux.

Foto: Sphinx

Foto: Confessor

W tym samym czasie w 1981 roku

w maleńkim miasteczku Bodmin w środkowej

Kornwalii narodził się Sphinx. Liczne zmiany

składu nie wpływały pozytywnie na rozwój

zespołu. Udało im się nagrac dwie taśmy demo.

Pierwsza zawirerała sześc piosenek: 1.

"Hard Loving Woman" 2. "Tell No Lies", 3.

"Out Of My Life", 4. "Stranger", 5. "Rock City",

6. "Lightning". Na drugiej było siedem: 1.

"Gypsy Queen", 2. "Run For Your Lives", 3.

"Out Of My Life", 4. "Rock City", 5. "Stranger",

6. "Hell Through My Eyes", 7. "Love Rules".

Jeśli pamietacie brytyjską hard rockową grupę

Lone Star lub kanadyjski Starchild, to ich

perkusista Dixie Lee grał w ostatniej wersji

Spinx. Ciekawostką może być fakt, że był to

pierwszy poważny zespół Grahama Batha,

późniejszego gitarzysty w zespołach Persian

Risk, Paul Di'Anno's Battlezone oraz Paul

Di'Anno's Killers.

Foto: Skitzofrenik

W 1981 roku nakładem Guardian

Records N' Tapes ukazuje się singiel "U.S.A"/

"Lonely Road" zespołu Skitzofrenik. Piosenki

te budzą wiele kontrowersji wśród fanów

NWOBHM, od skrajnie negatywnych do bardzo

pochlebnych.

Skitzofrenik powstał w 1978 roku.

Nagrali swoje pierwsze demo w Impulse?

Studio w Redcar z piosenkami: "Stitzofrenik",

"Night Eyes", "Light In The Sky" i "Jack The

Knife". Drugie demo zostało nagrane w Londynie.

Producentem był Martin Murray znany

z popularnej w latach 60. grupy The Honeycombs.

Trzecie i czwarte demo zespołu

zostało nagrane w Guardian Studios w Durham.

Zespół wrócił do Guardian Studios

jeszcze dwukrotnie aby wesprzeć album Roxcalibur

wraz z zespołami takimi jak Black

Rose, Marauder, Battleaxe, Satan itp.

Utwory na tę sesję były nagraniem ponownie

ulubionego na żywo "Exodus" (z trzeciego

demo) i nowej piosenki "Keep Right On". W

trakcie swojej kariery zespół przeszedł kilka

zmian w składzie, aż w końcu rozpadł się w

1983 roku.

Kiedy umieściłem te informacje na

swojeje stronie na facebooku, skontaktował

się ze mną Manos z Cult Metal Classics

prosząc o skontaktowanie go z zespołem. Zrobiłem

to i mam nadzieję, że wkrótce będziemy

mogli posłuchać tych piosenek z płyty.

Z Southam pochodził kolejny zespół

którego historię pokrótce chcę teraz

przedstawić. HRH - nazwa zespołu pochodzi

od nazwisk członków Hill, Reeves i Hopkins.

Powstali w czasie kiedy Diana wychodziła za

mąż za księcia Karola. Z tej okazji zespół dał

ogłoszenie w lokalnej gazecie: "Royal time is a

good time for this band". Zespół pozostawił

po sobie 11 piosenek: 1. "Nobody Wants A

Widow", 2. "Getting Action", 3."The Way Life

Is", 4. "All Night", 5, "She's a Winner", 6. "Feel

Alright", 7. "Shot Down Like An Animal", 8.

"Story To Be Told", 9. "Power Mad", 10. "Rest

188

REMINISCENCJE NWOBHM


Ten zespół przekształcił się później w Vigilante.

Wkrótce nagrania Rough Justice/

Vigilante również powinno ujrzeć światło dzienne.

Foto: HRH

Of My Life (Sleepless Nights)", 11. "Scream

And Shout". Dwie ostatnie piosenki zostały

nagrane pod nazwą Gehenna. Gehenna narodziła

się, gdy Ian chciał skoncentrować się

na prowadzeniu wokalu, więc na perkusję został

zaproszony Yana Bodfish.

Foto: Zeus

W tym samym czasie w Bishopel

Auckland do podboju swiata szykował się

Zeus. Plany były wielkie, ale jak w większości

wypadków, niestety skończyło się na planach

właśnie. Zespól oprócz coverów nagrał pięć

własnych piosenek: 1. "Defector", 2. "Zeus", 3.

"No Mercy", 4. "What Did I Do", 5. "House Of

Four Winds". Podobno grupa szykuje się do

ich wydania jeszcze w tym roku. Zachowało

się również nagranie wideo z ich koncertu w

Shildon, kiedy byli suportem dla Kranium.

Przez zespół przewinęli się muzycy, którzy

później byli znani z gry w Warfare czy Holosade.

Foto: Thunderchilde

Foto: Kirlian Ora

Kirlian Ora - to pochodząca z

Norwich grupa kilku koleżków z Heartsease

Comprehensive School. Pierwotnie nazywali

się Broken Dog. Nazwę zmienili po wyrzuceniu

z zespołu perkusisty Gary Halla, ponieważ

jego obietnice zdobycia odpowiedniego

zestawu perkusyjnego (zamiast odwróconych

pojemników fermentacyjnych) nigdy się

nie spełniły. Nowym nabytkiem został Scott

Higgins, który miał prawdziwy zestaw i potrafił

nawet całkiem dobrze grać. Żywot grupy

był bardzo krótkotrwały i prawdopodobnie

istniało tylko przez kilka miesięcy w 1984 roku,

zanim przekształciło się w bardziej profesjonalny

zespół Digital Bitch.

Satan's Empire to niewątpliwie

znany zespół wśród maniaków NWOBHM.

Rozpadli się w 1984 roku i po wielu latach w

2015 roku powrócili do gry. Grupa ta wydała

w 2018 roku album "Rising". Otwierającym

utworem była piosenka "Slaves of Satan".

Piosenka ta pochodzi jeszcze z 1984 roku i

pierwotnie została nagrana na dwuścieżkowym

demo zespołu Sweet Revenge w

Scarf Studios z inżynierem i producentem

Nigelem Palmerem. Co łączy Sweet Revenge

z Satan's Empire? W rzeczywistości był to

krótkotrwały zespół, o którym niewiele osób

słyszało, między Satan's Empire a VHF. W

skład tego zespołu wchodziło trzech byłych

muzyków Satan's Empire: Derek Lyon, Sandy

McRitchie i Paul Lewis, a także sekcja

rytmiczna w osobach basisty Gerry'ego Browna

znanego z zapomnianych, ale naprawdę

świetnych zespołów NWOBHM - Vampire i

Saigon oraz Jaya Melbourne'a na perkusji

(Shywolf, Mama's Boys).

Foto: Piledriver

Piledriver - nie, nie ten z Kanady, ale z Derby

w Wielkiej Brytanii, jest jedynym z dziś opisywanych

zespołów, któremu udało się wydać

EP. Znalazły się na niej cztery piosenki: "Out

of Touch", "No Wombatin Tonight", "I Want to

be Free", "Mean Streak". Udało się ja wydać w

1981 roku, trzy lata po założeniu zespołu. W

roku następnym grupa rozwiązuje się, ale w

1984 roku pojawia się ponownie. Zespół jednak

postanowił zmienić nazwę na Pyledryver,

gdy pojawił się wyżej wspomniany kanadyjski

zespół thrash metalowy o tej samej nazwie.

Pod tą nazwą działali z przerwami do

1998.

Foto: Plantagenet

Thunderchilde to zespół który był

dobrze znany w okolicach Chesterfield. Nic w

tym dziwnego, ponieważ członkowie Thunderchilde

udzielali się również w wielu innych

grupach i byli mocno powiązani m.in. z

Narcissus, Avalanche, Roxberg, Stateline,

Radio Free Moscow, Axis, Skam, The Urge,

Warriör, Das Raaven, Stormwatch, Wytchfynde.

Jako Thunderchilde w 1982 ćwiczyli

w niedzielne poranki w piwnicy z piwem

Whites Bar/Golden Fleece. Po dwóch latach,

w mocno zmienionym składzie, udało im się

nagrać taśmę demo "First Strike" z dwiema

piosenkami "Nigth Watch" i "State Of Mind".

Wiele lat później ówczesny współkierownik

zespołu Paul Jepson wyprodukował płytę CD

z nagraniem na żywo zatytułowaną "Live At

The Civil Service Sports Club,

Chesterfield, 28th June 1986".

Foto: Incubus

Incubus z Exeter nie miał bogatej

dyskografii. Tylko ich dwie piosenki "Lost

Soul" i "Way of the World" ukazały się na

albumie kompilacyjnym "It's Unheard Of!"

(Sane Records, 1984). Kiedy przypadkowo

wpadły w moje ręce ich nagrania demo, postanowiłem

skontaktować się z zespołem.

Podczas naszych rozmów pojawił się temat

możliwości wydania płyty. Pomysł wkrótce się

zmaterializował i w listopadzie 2020 roku

ukazał się album "Lost Souls". Płyta zawiera

pierwsze demo tzw. Bristol Demo z 1982,

oraz drugie demo z 1984 zrobione z Pete

Banksem (byłym gitarzystą Yes) jako producent/inżynier.

Dołączone są również nagrania koncertowe

z Exeter University w 1985.

Po rozpadzie Incubus, gitarzysta

Jerry Pett i Barry Perrin założyli zespół

Rough Justice. W zespole tym grali jeszcze:

Phil Crawshay, Sean Filkins (później Soma,

Lorien) oraz Roly Bailey (obecnie Vardis).

Dzisiejszy odcinek zakończy zespół

Plantagenet. Pochodzili z Kidderminster.

Byli aktywni w latach 1980- 1985. Historia

zespołu jest podobna do wielu innych. Zagrali

wiele koncertów (między innymi w Bay

Horse, Kidderminster, Broadway, Stourbridge,

Coach and Horses, West Bromwich,

Robin Hood, Brierley Hill, Shakespeare Inn,

Bridgnorth, Talbot Hotel, Cleobury Mortimer,

Waterside Club, Worcester i wiele

wiele innych), nagrali demo i rozpadli się.

Częśc z nich kontynuowała grę w zespole

Royal Blood z perkusistą Gary Hawkes znanym

z Seventh Era.

Z

REMINISCENCJE NWOBHM 189


Zelazna Klasyka

Venom - Welcome To Hell

1981 Neat

Nie wiem, czy przypomniałbym sobie

dokładny dzień, kiedy po raz pierwszy

usłyszałem Venom. Wiem, że na pewno stało

się to dzięki kumplowi, bardzo zorientowanemu

w świecie muzyki metalowej i odbyło u

niego w domu. W telewizorze migały obrazy z

koncertu "7th Date of Hell - Live At

Hammersmith" a my gadaliśmy w najlepsze.

Po spotkaniu, jakiś czas później, kiedy otrzymałem

nagraną partię płyt przez kumpla, znalazłem

wśród nich też Venom. Był to album

"Black Metal". No i się zaczęło.

Wiem, że druga płyta grupy datowana

na 1982 rok to absolutny kult. To nagrania,

dzięki którym trio z Newcastle stało

się już w pełni rozpoznawane i osiągnęło status,

o którym być może nie marzyli. Wszakże

oni chcieli tylko grać szybciej, mocniej i bezcześcić

wszystko na swojej drodze, a nie

kandydować do panteonu wirtuozerii muzycznej.

Mimo wszystko jednak uważam, że to

debiut Venom jest ważniejszy, dzikszy i robi

większe wrażenie. Dlatego też wybrałem do

Żelaznej Klasyki "Welcome To Hell", płytę,

którą poznałem w późniejszym okresie eksploracji

muzyki metalowej.

Po latach mogę spokojnie powiedzieć,

że zarówno to klasyczne wcielenie zespołu,

tworzonego przez Cronosa, Abaddona

i Mantasa, jest arcyciekawe, tak jak to z Tony

"Demolition Man" Dolanem z początku lat

90. Venom okazał się ikoną, chociaż tak naprawdę

o nic takiego nie walczył. Dla fanów,

konkurencyjnych załóg, był źródłem inspiracji

i maksymalnego oddania metalowi. Nawet

teraz, współcześnie, kiedy drogi muzyków

po okresie 1997-2000 ("Cast In Stone" oraz

"Ressurection") już chyba na dobre po raz kolejny

się rozeszły, nadal pod nazwami Venom

i Venom Inc. powstaje muzyka bluźniercza,

szybka i próbująca zaciekawić. Naturalnie pod

warunkiem, że ktoś taki sposób grania lubi i

ma spory dystans do tego, że pewne czasy już

nie wrócą.

No ale wszystko zaczęło się w północnej

Anglii w 1979 roku. Świat metalu,

hard rocka, od tej pory miał już nie być taki

sam. Przyszło nowe. Bezpardonowo wyważyło

drzwi razem z futryną i bezczelnie rozsiadło

się na fotelu. Panowie Conrad "Cronos"

Lant, Jeff "Mantas" Dunn i Anthony "Abaddon"

Bray, po krótkim epizodzie w 1980 roku

z wokalistą o, jakże idealnym pseudonimie

Jesus Christ, zaczęli tworzyć w trio. Inspirując

się Motorhead, Black Sabbath i sceną

NWOBHM, stworzyli własny charakter,

chcąc być jeszcze bardziej ekstremalni. Nad

muzykę stawiali satanistyczny image, a teksty

utworów traktowały o czeluściach piekła, seksie,

śmierci i wszystkim co plugawe i szokujące.

Pamiętajmy, że kiedy ukazał się

"Welcome To Hell" był rok 1981, a moc

dawniej działających zespołów, takich jak

Black Sabbath czy Led Zeppelin zaczęła wygasać.

Nikt już nie wywoływał żadnego poruszenia,

a zachowanie muzyków chociażby

wyżej wymienionych było przy trio z Newcastle

jak przedszkole.

Z okładki łypie na nas kozioł w pentagramie.

Jakie tu musiało budzić kontrowersje

i szaloną ciekawość młodzieży, kiedy na

półkach sklepów pojawił się taki krążek!

Wszystko co było przed, sprowadzało się do

naiwnej wycieczki. Venom natomiast przyłożył

prosto w nos. Swoje niedostatki warsztatowe

Cronos, Mantas i Abaddon maskowali

zaangażowaniem i otoczką, która nie kończyła

się tylko na okładce. Wystarczy rzucić

okiem na zdjęcia z epoki - chłopaki w ćwiekach,

w podartych t-shirtach, z czaszkami,

pochodniami i średniowieczną bronią białą -

to efekt był piorunujący. Pozowali przed fotografem,

ale poza sesją zachowywali się tak

samo. Można powiedzieć, że Venom stał się

takim Motorhead na sterydach (jakkolwiek

byłoby to możliwe!) i z dumą kultywował

przekaz Lemmy'ego o miłości do rock and

rolla. Tyle tylko, że Cronos, Mantas i

Abaddon wznieśli to wszystko o poziom wyżej,

bo kiedy panowie Lemmy, Fast Eddie i

Philthy Taylor byli dzikimi ale bardzo imprezowymi

i zabawnymi kolesiami, to oni wyglądali

przy nich jak wysłannicy piekieł!

Gdyby mi kiedyś ktoś powiedział,

że "Welcome To Hell" pomagał napisać sam

diabeł, to byłbym skłonny uwierzyć. Mimo, że

w tamtym okresie powstała masa świetnych i

grających agresywnie kapel, to ten album od

razu wbija się w głowę. Jest brudny, złowieszczy

i łamiący wszelkie zasady. Nie znajdziemy

tutaj żadnej ballady czy ładnych nastrojów.

Dominuje duszny klimat, smagające

dupę ognie piekielne i smród hektolitrów piwska.

Cronos tnącym jak żyletka wokalem

oznajmia, że nie mają ochoty brać jeńców. No

i, że z tym całym szatanem to żadne tam żarty

- oni są "Sons of Satan" zapraszający na "One

Thousand Days In Sodom". Kiedy wybije

"Witching Hour" albo rozbłyśnie "Red Light

Fever" to spokojnie możemy czuć się już

"Schizo".

Każdy numer to motoryczny pęd.

Jedynie krótki, instrumentalny "Mayhem

With Mercy" daje wytchnienie, ale raczej stara

się jeszcze zwiększyć ten chory klimat, niż

zdradzić jakieś milsze oblicze grupy. Dynamika,

szorstkość i wulgarność - taki jest właśnie

ten album. Bas Cronosa brzmiący jak

koparka na ropę, wypuszczająca z siebie czarne

chmury. Perkusja Abaddona niczym kotły

wybijające rytm marszu dusz skazanych na

wieczne potępienie w piekle. Z kolei gitara

Mantasa jest strzykawką, przez którą prosto

w żyłę słuchacza aplikuje "Poison".

Ja chyba z całej, równej płyty, uwielbiam

bardzo motorheadowy numer "Live Like

An Angel (Die Like a Devil)" mający przesłanie

tak dosadne i proste jak jego rytmika i

riff. Wszystko przez to, że ja cenię sobie melodie,

nawet te zakamuflowane. Venom, z

całą swoją otoczką i agresywnością, dzikością i

sprośnością nie zapomniał o… melodiach.

Tak, tak - posłuchajcie uważnie jak tną gitary,

jakie "taneczne" motywy wybrzmiewają w

utworze tytułowym albo "Poison" lub jak hipnotyczne

jest w swoim bluźnierczym wyrazie

"In League With Satan". Już o totalnie odjechanym

"Angel Dust" nie wspominam - dwie

minuty z hakiem i można nie czuć się tak, jak

przedtem.

Pewnym jest, że w historii heavy

metalu powstały lepsze albumy jeśli chodzi o

warsztat i kompozycje. Jednak tak wyrazistych

jak "Welcome To Hell" stosunkowo niewiele.

Tutaj wszystko się zgadza i mimo jakichś

braków muzyka Venom jest dla słuchacza

czymś wyjątkowym. Wiadomo, że można

grać szybko, szybciej i w końcu wystrzeliwać

miliard dźwięków na sekundę - ale czy przez

to będzie ciekawej? Niekoniecznie. Potęga debiutu

tria z Newcastle ma też w sobie czynnik

w postaci tego, że jest to twór niezwykle frapujący,

zadziwiający, wciągający i pozostawiający

częściowo bez odpowiedzi. Czy to jest gra

czy to jest naprawdę? Żeby zrozumieć fenomen

tego krążka należy spróbować przenieść

się do roku 1981 i stać się młodą osobą, słuchającą

muzyki rockowej. Współcześnie, kiedy

w telewizji czy w sieci młodzi ludzie, fani

metalu, mają wszystko, całe to szambo na wyciągnięcie

ręki, być może "Welcome To Hell"

jakiegoś wrażenia nie zrobi. Zwłaszcza, że

brzmi jak z czeluści piekła a nie świeżo i sterylnie

jak z lekarskiego gabinetu. Kiedyś do

wszystkiego trzeba było dojść samemu - do

prawd, do muzyki, do sensu pewnych działań.

I, kiedy w takie uporządkowane życie wpadł

taki Venom… to ciężko było się pozbierać.

Niesamowite jest to, że ta, wydawałoby

się prostacka muzyka, wciąż żyje. Nadal

budzi emocje, nadal kopie "Welcome To

Hell" znajdują nabywców. Zmieniły się czasy

i podejście, ale nie można obok przejść obojętnie.

Po tylu latach… To tylko pokazuje, jak

wielkich rzeczy dokonują ci, którzy nikogo i

niczego nie udają.

Adam Widełka

190

ZELAZNA KLASYJKA


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Aggravator - Unseen Repulsions

2021 Empire

Dyskografia Aggravator potwierdza,

że albumowy format również

na metalowej scenie jest w niejakim

odwrocie, skoro ostatni długogrający

materiał Amerykanie popełnili

w roku 2016, a od tamtej

pory wydają już tylko EP-ki. Poprzednia

"Aggravator" była pożegnaniem

ze zmarłym już po jej nagraniu

gitarzystą Jesse Lopezem,

najnowszą firmują tylko we trzech.

Oczywiście nagrania płytowe rządzą

się swoimi prawami, ale wydaje

mi się, że mając w składzie tylko

jednego gitarzystę zespół przesadził

z nakładkami i dublowaniem

partii wioseł, bo na żywo jako trio

nigdy tak nie zabrzmią, choćby we

"Fragmented Identity". Trzeba jednak

uczciwie przyznać, że thrash

w ich wykonaniu jest siarczysty,

stylowy i zaawansowany technicznie,

tak jak w dynamicznym openerze

"Unseen Repulsions" czy "Infinite

War", kojarzącym mi się trochę

ze Slayerem, nie tylko za sprawą

barwy głosu i maniery Dereka

Jonesa. "Bounty Hunter" ma w sobie

ciut klimatu Motörhead, "Seven

Swords" jest bardziej speedmetalowy

niż thrashowy, ale to właśnie

łojenie na najwyższych obrotach,

vide "Searing Gas Decomposition",

wychodzi Aggravator najlepiej.

I chociaż nie jest to muzyka

w żadnym razie odkrywcza, to na

niezłym poziomie i warta uwagi.

(4)

Wojciech Chamryk

American Tears - Free Angel Express

2020 Deko Entertaiment

Mark Mangold to dla mnie przede

wszystkim wokalista i klawiszowiec

Touch oraz Drive, She Said,

ale przed powstaniem tej pierwszej

grupy wydał też trzy albumy z zespołem

American Tears. Wzorował

się w niej na brytyjskich grupach

bez gitary w składzie, opierając

brzmienie na partiach instrumentów

klawiszowych, a po latach

zastoju reaktywował ją w roku

2018. W oczekiwaniu na nowy album

Touch, który ma ukazać się

niebawem, można więc sprawdzić

"Free Angel Express", chociaż fani

metalu nie znajdą na tej płycie dla

siebie zbyt wiele. Za to zwolennicy

Camel czy późniejszego wcielenia

The Alan Parsons Project już tak

("Free Angel Express/Resist/Outta

Here"), zresztą sporo tu rozwiązań

typowych dla progresywnego rocka

("Set It On Fire", kojarzący się z

Atomic Rooster "Can't Get Satisfied").

Ale są też utwory zdecydowanie

krótsze, bardziej przebojowe,

jak choćby utrzymany w stylistyce

new romantic "Shadows

Aching Karma" czy "Everything

You Take". Nie wpływa to jednak

korzystnie na spójność tego materiału,

w którym nie brakuje też zresztą

ostrzejszych, mimo braku gitary,

kompozycji ("Roll The Stone").

W sumie jest więc nieźle, czasami

tylko poprawnie. Jedyny minus to

przeróbka "Blue Rondo", właściwie

"Blue Rondo a la Turk" kwartetu

Dave'a Brubecka; prościutka, bez

jazzowego feelingu i nie umywająca

się do oryginału. Finałowy instrumental

"Tusk (Blood On The

Ivory)" też jest tylko wypełniaczem,

i tak już przecież długiej płyty.

(4)

Wojciech Chamryk

Andy Susemihl - Alienation

2021 SM Noise

Andy Susemihl to gitarzysta znany

bardziej wtajemniczonym z

Sinner czy U.D.O., nie jest to jednak

muzyk elektryzujący masową

publiczność czy jakoś bardzo rozpoznawalny.

Być może nowy album

"Alienation", nagrany z

udziałem dawnego basisty Accept

Petera Baltesa w kilku utworach

oraz perkusistów Francesco Jovino

(ex U.D.O., ex Jorn, ex Sinner)

i Andre Labellego (Vinnie Vincent),

zmieni ten stan rzeczy? Osobiście

wątpię, bo na "Alienation" w

przypadku żadnego z utworów nie

ma mowy o efekcie "wow!", a mamy

tu ich okrąglutki tuzin. Owszem,

jest zawodowo i nad wyraz

profesjonalnie - można rzec solidna,

niemiecka robota - ale nic więcej.

Wyróżniłbym siarczysty opener

"Another Day Another Turn" z

melodyjnym refrenem, surowszy

"The Game" czy klimatyczną balladę

"Billion Dollar Light Show",

ale większość pozostałych kompozycji

to poprawny pop/AOR w duchu

lat 80. - ładny, ale nijaki, a i

lider jako wokalista też wypada tak

sobie. Za to solówki wciąż krzesze

świetne ("Aliens", "So Tired"), można

więc mu wybaczyć wypełniacze

w rodzaju "Hands On The

Wheel" czy zbytnie zapatrzenie w

Scorpions ("Common Sense") czy

Roda Stewarta ("Medicine

Wheel"). (3,5)

Wojciech Chamryk

Angel Martyr - Nothing Louder

Than Silence

2021 Iron Shield

Pamiętałem wokalistę Tiziano

"Hammerhead" Sbaragli z Etrusgrave,

tak więc drugi album jego

autorskiej formacji Angel Martyr

przyjąłem z zaciekawieniem, tym

bardziej, że muzycy zapowiadali

powrót do czystego, dawnego metalu.

I faktycznie, "Nothing Louder

Than Silence" to heavy niczym z

lat 80., surowy, mocarny i totalnie

archetypowy. Już wtedy we Włoszech

nie brakowało tak grających

zespołów, tyle, że nie miały takich

szans na zaistnienie jak grupy z

innych krajów europejskich, a Angel

Martyr pięknie do owych tradycji

nawiązuje, proponując siarczysty

heavy/speed całkiem wysokich

lotów. Mimo sporej dawki

melodii nie ma mowy o nadmiernej

dawce powerowego lukru, to metalowy

konkret, zwłaszcza w "Legion

Of The Black Angels", "Marked By

The Woodblade" czy "My Name Is

Legion". Ten ostatni utwór trwa ponad

12 minut, ale w żadnym razie

nie dłuży się, bo sporo w nim ciekawych

przejść i zróżnicowanych

partii, udanie portretując Angel

Martyr w bardziej epickiej odsłonie.

Balladowy "The Arrival In Geresenes'

Land" z kolei fajnie dopełniają

etniczne akcenty perkusyjne,

ale to jedyny taki delikatniejszy

element na "Nothing Louder

Than Silence". Lider też jest rzecz

jasna przy głosie, ("Forgotten Metal"!),

tak więc fani starego heavy w

nowym wydaniu będą mieć z tej

płyty sporo frajdy. (5)

Wojciech Chamryk

Animal House - Living in Black

and White

2021 Punishment 18

Włoska ekipa, o której mało co

wiem. Pytanie tylko, czy chcę się

czegokolwiek więcej dowiedzieć,

skoro chłopaki grają tak sobie - nie

powiem, że źle, ale jednak na tyle

przeciętnie, że nie pochłaniałem

ich płyty z wypiekami na twarzy,

sprawdzając przy tym nerwowo,

kiedy trafi do sprzedaży. Nie ma w

tych ośmiu utworach niczego zaskakującego,

to typowy power metal

z Italii i tyle: wyprodukowany w

świetnie wyposażonej powielarni,

ale bez duszy i własnego charakteru.

Wyróżniłbym raptem jeden

utwór "The Only Way To Live", bo

to jedyny tu numer czerpiący, i to

w niezłym stylu, z tradycyjnego,

bardziej surowego metalu lat 80. O

reszcie zapomniałem tuż po zakończeniu

tego materiału, mimo tego,

że w "The Ghost Of A Lonely Man"

udziela się wokalista Visions Of

Atlantis Michele Guaitoli, a w

"Eyes Of Revenge" wymiata gitarzysta

Rhapsody Of Fire Roberto

De Micheli. "Eight fuckin' dangerous

and noisy metal gems!"? Chyba

komuś przekleił się opis z innej

płyty... (1)

Wojciech Chamryk

Anneke van Giersbergen - The

Darkest Skies Are The Brightest

2021 InsideOut

Była wokalistka The Gathering

lubi zaskakiwać. Wydając album

"In This Moment We Are Free -

Cities" projektu VUUR wróciła do

metalu, ale na krótko. Jak sama

wyjaśnia nowe piosenki były zbyt

osobiste, by zaprezentować je w takich

mocnych wersjach, stąd po-

RECENZJE 191


mysł nagrania albumu akustycznego.

W takiej dawce coś takiego

zdarzyło się Anneke po raz pierwszy,

nie licząc kilku lżejszych

utworów projektu Aqua de Annigue,

współpracy z Danny'm Cavanaghem

czy akustycznych koncertów

z Arjenem Lucassenem, ale

okazało się, że i w tak oszczędnych

aranżacjach, bo większość utworów

to tylko głos i akustyczna gitara,

wypada wyśmienicie - nie bez

przyczyny jest przecież uznawana

za jedną z najlepszych wokalistek

współczesnej sceny rockowo/metalowej.

Piosenki są o uczuciach,

konkretnie o ratowaniu rozpadającego

się małżeństwa, mamy tu więc

utwory bardziej radosne ("Love

You Like I Love You"), ale refleksyjne,

pełne zadumy ("Losing

You"). Delikatny głos Anneke i

stonowane interpretacje pasują do

tej tematyki idealnie, a do tego w

warstwie muzycznej nie brakuje

urozmaiceń. W kilku utworach słychać

więc smyczki, najpiękniej

chyba w openerze "Agape", zaś

"Hurricane" dopełnia trąbka, pojawiają

się też dodatkowe partie wokalne,

nie tylko chórki. Mamy też

utwory bardziej wyraziste w sensie

rytmicznym, jak kojarzący się z

"We Will Rock You", bardzo przebojowy

"I Saw A Car" czy równie

udany "Survive". Fani wokalistki na

pewno nie pogardzą tym wydawnictwem,

a Anneke może też dzięki

niemu pozyskać nowych zwolenników,

głuchych dotąd na jej wcześniejsze

propozycje. (5)

Wojciech Chamryk

Arion - Vultures Die Alone

2021 AFM

Melodic metal? Bez żartów, ta płyta

ma tyle wspólnego z metalem co

ja z naprawianiem samochodów

lub jazdą figurową na lodzie. Owszem,

żeby nie było wątpliwości:

wśród zamieszczonych na "Vultures

Die Alone" 10 numerów są też

i metalowe, nawet niezłe utwory,

ale raptem dwa-trzy (mocniejszy,

surowiej brzmiący "I Love To Be

Your Enemy" najbardziej na plus)

rozmywają się więc w mdłej, syntetycznie

brzmiącej papce asłuchalnych

koszmarków typu "Break My

Chains" (symfoniczny metal dla

ubogich) czy "I'm Here To Save

You" (utwory The Rasmus to przy

nim mistrzostwo świata, naprawdę).

Nawet udział w "Bloodline"

Noory Louhimo niewiele tu wnosi;

coraz częściej odnoszę zresztą

wrażenie, że tych gościnnych występów

w wykonaniu wokalistki

Battle Beast jest ostatnio zdecydowanie

za dużo. Lassi Vääränen

ma więc kawał głosu, popowa, quasi

instrumentalna ballada "Where

The Ocean Greets The Sky" też jest

niczego sobie, ale jako całość "Vultures

Die Alone" jest dla mnie najzwyczajniej

w świecie niestrawna,

mimo tego, że lubię przecież melodyjny

metal. Jednak z jednym zastrzeżeniem:

prawdziwy, nie tak koniunkturalny,

jak w przypadku

Arion. (2)

Artillery - X

2021 Metal Blade Records

Wojciech Chamryk

Artillery wydało dziesiąty album

studyjny pomimo niedawnej śmierci

jednego z ich założycieli. Gitarzysta

Morten Stützer przejdzie

do historii jako współtwórca najlepszego

thrashowego zespołu z

Danii, świetny kompozytor i szczery

metalowiec. Liryki najnowszych

utworów świadczą o tym,

że pozostali muzycy uporali się ze

stratą, ponieważ dotyczą różnych

tematów, niekoniecznie kwestii

życia i śmierci. Jestem pod wrażeniem,

że znów dynamicznie wymiatają,

bez smęcenia. "X" faktycznie

jest dziesiątym regularnym

albumem, a nie jakimś sequelem.

Możecie zarzucić mi, że skorzystam

przy jego ocenie ze ściągi, ale

udane recenzje są po to, by zastanawiać

się nad nimi również po latach.

Sprawdziłem więc, co o poprzednich

trzech dziełach Artillery

napisali moi redakcyjni koledzy.

Postaram się odnieść ich kryteria

oceny do "X", wierząc jednocześnie,

że prawidłowo oddają wątpliwości

i nadzieje większości fanów.

"Legions" (2013, HMP nr 55, str.

86) dostało 3.5/6 od Aleksandra

"Sterviss" Trojanowskiego, ponieważ

z jednej strony znalazły się

na nim udane orientalne motywy,

nawiązania do atmosfery klasycznych

płyt Artillery z lat 80., połamane

rytmy i świetne solówki, a z

drugiej - mdłe, nudne i mało porywające

riffy; ponadto całości brakowało

oryginalnego charakteru,

wschodnie melodie nie zostały w

pełni rozwinięte, niektóre kawałki

się dłużyły, a mało metalowy wokalista

nie wykazał się energicznością.

Jak to się ma do "X"? Bliskowschodnie

patenty pojawiły się już

w intrze, a także w "Silver Cross"

oraz "Varg I Veum". Artillery tak

zręcznie je wkomponowało, że potrzebowałem

wysłuchać całości ponownie,

aby je w ogóle odnaleźć.

Nie zastanawiałem się nad tym

przy okazji pierwszych sześciu odsłuchów.

Bardziej oczywiste okazało

się za to nawiązanie do poprzednich

albumów Artillery (np.

"When Death Comes" - często),

zwłaszcza że właśnie je sobie odświeżam;

Jackowi Woźniakowi

(Heavy Metal Pages) zawdzięczam

też spostrzeżenie, że "Force Of

Indifference" zawiera riffy jak z

"By Inheritance". Podobały mi się

rozpędzone solówki otoczone rytmicznymi

urozmaiceniami (np.

"Devils Symphony", "Mors Onthologica",

"Beggars In Black Suites").

Zespół starannie zaaranżował

utwory, tak żeby te gitarowe odjazdy

zręcznie wpasowały się do całości

kompozycji. Zamiast analizować

riffy, przyznam, że cały album

został zagrany z werwą i ogniem.

Nikt tutaj nie odkrywał piekła na

nowo - wszyscy tak grają, ale nikt

tak nie gra. Wokalista Michael

Bastholm Dahl wypadł równie

heavy metalowo, co Tomasz

Struszczyk (w Turbo). Zaproponował

fajne melodie. Spisał się też

jako tekściarz. Fakt, że znacznie

częściej przeciągał wersy niż wściekle

krzyczał, ale broniłbym go,

gdyby ktoś czepiał się go na "X".

Trzy kwadranse to nie jest długo, a

za każdym razem dostawałem taki

zastrzyk adrenaliny, że chciałem

więcej. Recenzent "Sterviss" bezlitośnie

zjechał "Penalty by Perception"

(2016, HMP nr 63, str.

121, ocena 2/6). Jako dodatkowy

mankament dorzucił: zbytnio wyeksponowany

bas, płaską perkusję,

powtarzanie jednego dźwięku

przez wokalistę i brak hitów. I

znów popatrzmy, jak te kryteria

mają się do albumu "X". Otóż, jest

ono wręcz brutalnie podbasowane,

chociaż ja to postrzegam jako XXIwieczną

nowoczesność, a nie jako

mankament. Kiedy wsłuchałem się

w samą perkusję, wyszło mi, że Josua

Madsen sporo miesza i bębni

nieprzewidywalnie. Nie wspomnę

już o urozmaiceniu partii wokalnych,

bo to jest na "X" ewidentne.

Michael Bastholm Dahl doskonale

wie, czego się trzymać, ale cieszy

się czystym głosem w ramach swojej

maniery oraz skali. Osobiście

nie chciałbym, żeby próbował np.

growlu lub falsetu. No po co? A

dzięki temu, że robi co najlepiej

mu wychodzi, album staje się przystępny

dla heavy metalowców i wykracza

poza thrashową ortodoksję.

Potencjałem na hity wykazują się:

"In Trush We Trust", "Turn Up

The Rage", "In Your Mind", "The

Ghost Of Me" (nie spodziewałem

się takiej ballady), "Eternal Night".

Ostatni "Beggars In Black Suites"

też wyróżnia się fajnie bujającą

zwrotką, choć to raczej petarda a

nie hit. Wychodzi na to, że wymieniłem

połowę tytułów. Pozostał

ostatni zestaw kryteriów. Jacek

Woźniak przychylniejszym uchem

podszedł do "The Face of Fear"

(2018, HMP nr 71, str. 157, ocena

4.5/6). Uznał jednak, że ciepła barwa

Michaela Bastholma oraz jego

melodie nie zawsze pasują do muzyki.

Ja na to patrzę inaczej. Artillery

zawsze dbało o wpadające w

ucho motywy, które dodają dodatkowego,

ciekawego wymiaru do ich

muzyki. Do sekcji instrumentalnej

z "X" można by wściekle krzyczeć,

a nawet rytmicznie skandować.

Artillery zdecydowało się na mniej

oczywiste podejście, dzięki któremu

paradoksalnie mogą trafić do

szerszej grupy publiczności. Czyli

rozumiem uwagę fanów ekstremy,

ale obiektywnie wielu osobom może

się to podobać. Zakończenie recenzji

Jacka Woźniaka "The Face

of Fear" pasuje dobitniej do "X",

mianowicie: "Ten album ma takie

samo prawo być sygnowane nazwą

Artillery jak jego poprzednie albumy". I

to jest super! (4.5)

Sam O'Black

Astrakhan - A Slow Ride Towards

Death

2021 Black Lodge

Mroczny, kinowy rock progresywny

ze Szwecji o bardziej nowoczesnym

podejściu niż Opeth, bla

bla bla. Zamierzałem słuchać, ale

22 kwietnia mieliśmy pierwszy

dzień lata na Islandii, słońce

oślepia blaskiem i wyprasza mnie z

domu. Zdecydowałem się więc zabrać

ten album na spacer (nie biegałbym

przy takiej progresji) po

Rejkjawskim Parku Olimpijskim,

co mogę w sumie potraktować jako

eksperyment z użytecznymi dla

was wnioskami. Nie potrącił mnie

żaden rowerzysta ani nie przełączyłem

na żadną inną muzykę -

zatem najnowszy Astrakhan nie

jest ani hipnotyzująco odjechany,

ani nie przytłacza słuchacza znajdującego

się akurat w kompletnie

innym klimacie. Patrząc na polski

dwór, wskazałbym na podobieństwo

do Dianoya, a i nie zdziwiłbym

się, gdyby tak zagrało na swoim

następnym albumie reaktywowane

po 17 latach Aion (odpukać,

bo kto wie). To są niedoskonałe,

ale przynajmniej lepsze punkty odniesienia

dla osób, które po wklepaniu

"Astrakhan" do Metal Archives

zobaczyłyby kanadyjską kapelę

progresywno - sludgeową i zastanawiałaby

się, co to takiego (kompletnie

inny twór). Po powrocie do

domu poczułem się bardziej zmęczony

słońcem niż usłyszaną progresją,

więc zasłoniłem okna kotarą.

Zapadła ciemność tym przyjemniejsza,

że powodowana moją decyzją,

którą w każdej chwili mogę

przecież zmienić. Chętnie uruchomiłem

"A Slow Ride Towards

Death" ponownie i zacząłem ją

uważniej kontemplować. Poznałem

wówczas, że tematem liryków

jest głównie miłość do muzyki oraz

192

RECENZJE


emocje towarzyszące rozpadowi

związku pomiędzy dwojgiem ludzi.

Podobno miłości się nie wybiera,

więc tylko częściowo mamy na nią

wpływ, ale powinniśmy się starać.

Dojrzałe i głębokie przesłanie liryczne

Astrakhan pozostawię waszej

ciekawości. Dodam za to, że chce

się tego słuchać więcej niż dwa razy,

bo warstwa instrumentalna jest

bogata i aranżacyjnie zaawansowana,

a nad wszystkim snuje się gęsta

atmosfera. Rozumiem, dlaczego

określają się mianem "mroczny, kinowy

rock progresywny". Ich muzyka

to specyficzny język do przekazywania

myśli i uczuć w bardziej

obrazowy i empatyczny sposób,

niż możnaby to zrobić przy pomocy

samej mowy. Pobudzają dźwiękami

wyobraźnię i oddziałują na

zmysły słuchacza dosadniej, niż robi

to większość filmów w kinie 4D.

Kluczem do pozytywnego odbioru

jest mimo wszystko zachowanie

przez nich perfekcyjnego balansu

pomiędzy zwartą treścią a imponującą

formą. Po wszystkim uśmiecham

się serdecznie i stawiam

piątkę. (5)

Asylum - Independent

2010/2021 Metal Blast

Sam O'Black

Zakopiańska formacja nadrabia

kilkunastoletnie zaległości, wydając

w końcu oficjalnie debiutancki

album zarejestrowany w 2010 roku.

To dziwne, że "Independent"

nie znalazł wtedy uznania u potencjalnych

wydawców, bo to kawał

solidnego thrashu z elementami

hardcore - może zespół zbyt szybko

odpuścił? Fakt faktem, że po

reaktywacji szybko znalazł wytwórnię

chcącą wydać ten stary

materiał, a do tego w kompletnie

przemeblowanym składzie (czterech

nowych muzyków) nagrał też

kolejny, zapowiadany przez singlowy,

siarczysty numer "Self Destruct".

Co do "Independent" to jakoś

nie dziwi mnie zainteresowanie

tym materiałem niemieckiej

Metal Blast Records, bo na tamtejszym

rynku thrash był zawsze

mile widziany, nawet gdy na świecie

szalał grunge, a Asylum naprawdę

potrafi go grać. Wśród swych

mistrzów zespół wymieniał wtedy

Destruction czy Kreatora; dodałbym

tu jeszcze Slayera oraz Sepulturę

ze środkowego okresu, co

najpełniej słychać w "Rwandzie",

utworze traktującym o rzezi Tutsi

w tym kraju w połowie lat 90. To

na pewno jeden z najmocniejszych

punktów programu "Independent",

jednak rozpędzony "You

Will Die", zróżnicowany "Like Animal"

czy mroczny "About Gods" niczym

mu nie ustępują. Ciekawostką

jest też "State Of Oppression"

w którym gościnnie udziela się

Uappa Terror z Terrordome, co

dodatkowo urozmaica warstwę wokalną

tej kompozycji. Dobrze więc

się stało, że ten album ujrzał w

końcu oficjalnie światło dzienne,

bo chociaż nie stanie się raczej

ogólnoświatową sensacją, to reprezentuje

poziom na tyle wysoki, by

zainteresować fanów konkretnego

thrashu. (4)

Attika - Metal Lands

2021 Pure Steel

Wojciech Chamryk

Poprzednie płyty amerykańskiego

Attika ("Attika" 1988 oraz "When

Heroes Fall" 1991) uchodzą w pewnych

kręgach za kultowe, chociaż

niektórzy opisują je jako monotonne,

banalne, powtarzające się, pozbawione

oryginalności i przebrzmiałe

już w momencie premiery. O

najnowszym "Metal Lands" można

by w zasadzie powiedzieć to

samo, z tym że fani tradycyjnego

heavy metalu kochają tą muzykę

taką, jaka była dawniej. Ważne,

żeby utwory były udane, a nie żeby

album był na czasie. Trzydzieści

lat przerwy pomiędzy kolejnymi albumami

Attika oczywiście odcisnęły

swe piętno na charakterze

brzmienia (jest ono bardziej klarowne,

poszczególne instrumenty lepiej

słyszalne, tym razem nic nie

piszczy, nic nie wyje, nic nie irytuje),

ale wciąż jest to drapieżny US

heavy/power metal, zorientowany

bardziej na moc przekazu niż na

przesadne melodyjkowanie. Fani

powinni być więc zadowoleni. Niektóre

kawałki wpadają w ucho

("Like A Bullet", "The Price",

"Thorns In My Side", "Gold", ten

ostatni to zdaje się cover), inne są

przeciętne, ale 100% true ("Metal

Lands", "8 Track Days", "Darkness

Of The Day", "Run With The Horseman",

"Sincerely Violent"), a nie

brakuje też akustycznej ballady

("One Wish"). Dosyć długo tytułowy

numer "Metal Lands" wisiał na

YouTube w postaci oficjalnego,

promocyjnego video clipu, ale w

mojej opinii ten akurat kawałek

należy do grupy przeciętnych, dlatego,

że brakuje mu wyróżniającego

motywu; można go natomiast

uznać za wiarygodną deklarację, że

"my to metal, a metal to metal". W

każdym razie, skoro muzycy znajdują

radość w powrocie do młodzieńczych

lat, i tworzą przy tym

kolekcję utworów nadających się

do posłuchania, no to spoko, gratuluję

udanej realizacji. Wykonawczo

jest prawidłowo, dynamika

się zgadza, pomysłami się wykazali.

Takiego archetypowego heavy

metalu nigdy za wiele. Wątpię jednak,

żeby "Metal Lands" zostało

uznane za kultowe. Niestety, to

nie ten poziom. Kultowym to można

nazwać coś, co wzbudza silne

emocje i niewiarygodnie wybija się

w krajobrazie, a "Metal Lands" nie

nosi znamion takiego potencjału.

Dysponujący ostrym metalem w

gardle, wokalista Robert VanMart

ma teraz 54 lata, pozostali członkowie

Attica też są pewnie koło

pięćdziesiątki; to jest ten wiek, że z

pewnością warto jeszcze wskrzesić

regularnie koncertujący zespół i

nagrywać kolejne płyty (zespoły

metalowe są przecież długowieczne).

Może pokuszą się o odświeżenie

swoich starszych kompozycji,

a może wydadzą album z tradycyjnie

heavy metalowymi coverami?

Zwolennicy "metalu środka"

przyjęliby to jako "swoje klimaty",

a więc publiczności im nie braknie,

jest dla kogo grać. Potrzebuję jeszcze

postawić jakąś liczbę "Metal

Lands" - 3 byłoby dla przeciętnej,

4 dla dobrej, więc pewnie gdzieś

pośrodku. (3.5)

Sam O'Black

Axewitch - Out Of The Ashes

Into The Fire

2021 Pure Steel

W roku 1985 Axewitch wydali

trzeci, najsłabszy w dyskografii, LP

"Hooked On High Heels" i to

było na tyle. Próbowali jeszcze

szczęścia z kolejnym demo, ale w

roku 1987 było już po wszystkim.

Okazjonalne powroty poprzedziły

prawdziwą reaktywację w roku

2007, ale od tego czasu zespół milczał,

dopiero w kwietniu tego roku

wypuszczając powrotny album

"Out Of The Ashes Into The

Fire". Płyta powstawała długo, można

więc było zakładać, że będzie

dopracowana i udana, tym bardziej,

że wydawca zapowiadał "piece

of true metal". I chociaż trudno

mówić tu o jakiejś wtopie, to nie

ma też mowy o klasie wydawnictw

Szwedów z lat 1982-84, tak jakby

nie dało się wejść drugi raz do tej

samej rzeki. Stało się tak, chociaż

4/5 składu to starzy wyjadacze, tylko

basista jest reprezentantem

młodszego pokolenia. Aż posłuchałem

"The Lord Of Flies" i "Visions

Of The Past" i sorry, "Out Of

The Ashes Into The Fire" nie ma

do nich najmniejszego startu. Są tu

rzecz jasna udane utwory, jasna

sprawa, choćby surowy, mroczny

opener "The Pusher" czy "Violator",

ale już to, że jednymi z najlepszych

w tej 12 są nagrane na nowo

"Nightmare" i "Axewitch" ze starego

demo 1982 też o czymś świadczy.

A mamy tu jeszcze bardziej współczesny

"Dues To Pay" z niskim,

zduszonym głosem Andersa Wallentofta

- lata lecą, co słychać, nijakie

zżynki z Accept ("Let Sleeping

Dogs Lie") i Black Sabbath

("Going Down"), sztampowy wypełniacz

"Boogie Of Death", który

ma tyle wspólnego z dynamiką tytułowej

stylistyki, co ja z baletem,

albo grany na jedno kopyto "Lie To

Me"... Dziękuję za takie powroty,

wolę pamiętać Axewitch z czasów

ich świetności. (2)

Wojciech Chamryk

Betrayed - The Unbeliver

2021 ThrashBack

Betrayed to formacja z Chile, która

działa z przerwami od 1988 roku.

W pierwszej fazie swojego istnienia

nagrali demo "Our Option"

(1989) oraz album "1879 Tales of

War" (1990). Po reaktywacji nagrali

dwie EPki "Looters Will Be

Shot" (2016) oraz "The Unbeliever"

(2017). Tę ostatnią postanowili

przypomnieć włodarze Thrash

Back Records. Uzupełnili ją nagraniami

z "1879 Tales of War"

ale nagranymi w studio na próbę w

roku 2015. Chilijczycy to typowi

przedstawiciele thrashu lat 80.,

którzy sami go współtworzyli i być

może dlatego można dość szeroko

szukać u nich porównań, począwszy

od Overkill, Testament,

Forbidden, Flotsam And Jetsam,

a skończywszy na Heathen czy

Nuclear Assault. Oczywiście z powodu

pochodzenia muzyków tych

odnośników należy szukać również

na scenie południowo-amerykańskiej.

Być może pewną ciekawostką

jest fakt, że ja wyłapuję również

pewne elementy amerykańskiego

power i power/thrashu, typu Helstar,

Metal Church a nawet Iced

Earth (a może to moja słabsza dyspozycja).

Niemniej Betrayed preferuje

szybkie, agresywne oraz zaciekłe

granie i właśnie na taką ekspresję

stawia. Także kawałki utrzymują

przeważnie wściekłe tempo,

riffy tną niemiłosiernie, a solówki

świdrują uszy, choć nie są pozbawione

smaku. Jednak nie tylko

bezpośredniością chcą wziąć nas

Chilijczycy, wbrew pozorom w ich

kompozycjach trochę się dzieje,

dzięki czemu ci ambitniejsi odbiorcy,

też mogą zainteresować się tym

zespołem. Brzmienie tych nagrań

jest surowe, w ten sposób tylko

RECENZJEG 193


podkreśla wspomniane walory tej

formacji. Także ogólnym przesłaniem

Betrayed jest szczery, ognisty

oldschoolowy thrash metal i do

fanów takiego grania jest skierowany.

Wydaje mi się, że warto zainteresować

się Betrayed. (4)

\m/\m/

Bewitcher - Cursed Be Thy Kingdom

2021 Century Media

Diabolic Might - Shadow Kingdom

- Century Media. Tak właśnie

wyglądał rozwój fonograficznej

kariery Bewitcher, amerykańskiej

grupy hołdującej black/speed metalowi

w najbardziej klasycznej odmianie.

Zapotrzebowanie na takie

dźwięki pojawia się falami od połowy

lat 90., ale te okresy chwilowej

popularności są tylko czymś na

kształt wisienki na torcie, bo fani

prawdziwego metalu i tak wciąż

darzą wielką estymą klasyczne płyty

Venom, Celtic Frost, Sodom

czy Running Wild. W poszczególnych

utworach z "Cursed Be Thy

Kingdom" słychać wpływy tych, a

także innych grup z najlepszego

dla metalu okresu lat 80., ale Bewitcher

w żadnym razie nie zatraca

się w bezmyślnym kopiowaniu -

ten zespół zdecydowanie podąża

własną ścieżką, tyle, że wytyczoną

lata temu przez swych poprzedników.

Nie musi więc operować

maczetami na dziewiczym gruncie,

ale wciąż przedziera się przez

chaszcze, jakże odległe od zainteresowań

masowej publiczności. Robi

jednak swoje, gra z pasją, dobór

coveru ("Sign Of The Wolf" Pentagram

z roku 1985) również to

potwierdza, a i poczucia humoru

też im nie brakuje (mający coś z

rock'n'rolla "Metal Burner", trzy

minuty motörycznego czadu). Ludziom

siedzącym w takich klimatach

od lat nie muszę więc "Cursed

Be Thy Kingdom" rekomendować;

młodsi fani metalu mogą bez

większego ryzyka sprawdzić singlowe

numery "Satanic Magick Attack",

"Mystifier (White Night

City)" i "Valley Of The Ravens", co

na pewno będzie wstępem do dłuższej

przygody z muzyką Bewitcher.

(5)

Wojciech Chamryk

Beyond The Border - Voyces

2021 Self-Released

Beyond The Border to zespół z

Niemiec, który istnieje od roku

2014. Na uwagę zasługuje fakt, że

we skład kapeli wchodzi perkusista

Sven Tost, który aktualnie wspiera

również Rebellion. Ogólnie formację

zalicza się do przedstawicieli

progresywnego metalu. Niemniej w

ich muzyce jest sporo tradycyjnego

heavy metalu ("Temptation"), są

nieliczne nawiązania do folk metalu

("Reveal The Thruth") czy muzyki

orientalnej ("I Am"). Także

pomysłowości jest trochę na tej

płycie. Z elementów typowych dla

progresywnego metalu najbardziej

w uszy rzucają się fragmenty grane

bardzo technicznie. W ten sposób

muzyka Beyond The Border

brzmi bardziej jak ambitny heavy

metal niż progresywny metal.

Znajdziemy także sporo zestawień

kontrastów, ale to również częste

składowe ambitniejszych kapel

heavymetalowych. Kompozycje są

może niezłe ale ze względu na

wspomniane techniczne ciągotki

instrumentalistów brakuje im

płynności i często brzmią dość

"kwadratowo". Do nieudanych pomysłów

można zaliczyć także wykorzystanie

fragmentu "Marsza

weselnego" w utworze "Sumangalie".

Wykonanie i dobór brzmienia klawisz

raczej nie wystawia kapeli dobrego

świadectwa. Niestety, gdy na

początku można słuchać poszczególnych

utworów, to z czasem trudno

zdobyć się na utrzymanie uwagi.

Nie dość, że męczy owa "kwadratowość"

to godzina i kwadrans

takiej muzyki daje się mocno we

znaki. W żaden sposób nie pomaga

klimatyczny instrumentalny

kawałek "Freeze", oparty na fortepianie,

który robi za intro czy podobny

kończący album "For You

Luck" ale już z rozwrzeszczanym

męskim śpiewem. Ogólnie na

"Voyces" głównym wokalem jest

głos pani Oany G. ostry, rockowy

ale mało charakterystyczny, a nawet

zwyczajny. Czasami pojawia

się męski śpiew tak jak w kawałku

"Change" i choć nie jest jakiś nadzwyczajny

to jednak wzbudza we

mnie większą uwagę niż wokal

Oany. Bywa, że ten męski głos sobie

po ryczy i po skrzeczy, jak we

wspomnianym "For You Luck" czy

"Voices In My Head", ale to też nic

nadzwyczajnego. Także ogólnie całość

"Voyces" tonie w przeciętności

i trochę szkoda czasu na ten album.

Jak ktoś chce zaryzykować to

proszę bardzo może sprawdzić ale

żeby nie było później do mnie żalu.

(2,5)

\m/\m/

Black Hosts - Onward Into The

Abyss

2021 Helldprod

Wokalista Sexmag Lord Violator

udziela się również w Black Hosts.

W składzie znajdziemy też znanego

z Raging Death gitarzystę Igora,

a zespół, po dwóch kasetach demo

i debiutanckim albumie "Times

Of Eternal Torture", przygotował

kolejny materiał w postaci

EP. "Onward Into The Abyss" to

cztery utwory: wysokooktanowy,

grany na najwyższych obrotach,

thrash. Od razu przyszły mi na

myśl takie grupy jak Destruction

czy Violent Force, również rozmiłowane

w takim wściekłym, bezkompromisowym

łojeniu. Jednak

już opener "Debauchery Over Vatican"

nie pozostawia cienia wątpliwości,

że w tym szaleństwie jest

metoda, bowiem poza ultraszybkimi

tempami, riffami ostrymi niczym

brzytwa w dłoni maniakalnego

mordercy i podszytym histerią

wrzaskiem, Black Hosts proponuje

też inne akcenty, zwalnia, a

i wokalista również pokazuje inne

oblicze. Owszem, ugh! (copyright

by Tom Warrior) w każdym utworze

to pewna przesada, ale w zróżnicowanym

od strony instrumentalnej

"Den Of The Dark Sorcerer"

wokale są już naprawdę urozmaicone,

a do tego pojawiają się też

partie chóralne, podobnie jak w

finałowym "Onward Into... The

Abyss". Ta dwuczęściowa kompozycja

rozwija się stopniowo, nader

dobitnie potwierdzając, że w thrashowej

stylistyce Black Hosts

czują się niczym przysłowiowa

ryba w wodzie, czerpiąc przy tym z

tradycyjnego oraz speed metalu.

Dlatego, chociaż wcześniej słyszałem

już to wszystko na dziesiątkach,

jak nie setkach, płyt, to jednak

ten młody zespół brzmi wiarygodnie,

dając nadzieję na to, że

thrash w najbardziej klasycznej

formie powinien przetrwać kolejny,

zapewne nieuchronny, zważywszy,

to co działo się wcześniej,

spadek popularności. (4,5)

Wojciech Chamryk

Black Knight - Road To Victory

2020 Pure Steel

Holenderska scena połowy lat 80.

nie wydała na świat żadnej światowej

gwiazdy, ale wiele tamtejszych

zespołów, jak choćby: Bodine,

Vengeance (w obu grał

Arjen Lucassen), Picture, Emerald,

Hammerhawk, Sad Iron czy

Allied Forces zapisały się w pamięci

fanów, są popularne nie tylko

w ojczyźnie, a niektóre funkcjonują

z powodzeniem do dziś.

Black Knight również powstał

właśnie wtedy, ale chłopaki mieli

jednak pecha, bo nie zdołali wydać

choćby singla, a pierwszego albumu

doczekali się dopiero w roku

1998. Teraz wypuścili trzeci, tak

więc nagrywają niezbyt często, ale

to, co proponują trzyma poziom.

Oczywiście z zastrzeżeniem, że

wiele tu nader czytelnych nawiązań,

a czasem wręcz zapożyczeń,

tak jak w utworze tytułowym czy

"Primal Power", do Judas Priest

czy Iron Maiden w "The One To

Blame", który w wersji demo powstał

jeszcze w roku 1986. Znacznie

ciekawsze są utwory nie tak jednoznaczne:

z jednej strony zakorzenione

oczywiście w latach 80. ("Legend",

"Pendragon", "Thousand

Faces"), ale też dość rozbudowane i

wielowątkowe, co dodaje materiałowi

rozmachu ("My Beautiful

Daughters"). Podniosła ballada

"Crossing The Rubicon" też jest niczego

sobie, a wokalista David

Marcelis, znany z innych zespołów

czy wspierania FireForce na

koncertach, właśnie w niej pokazuje

w pełnej krasie siłę i skalę swego

głosu. Może nie jest to więc jakaś

sensacja, ale rzetelny, metalowy album

z lat 80., tyle, że wydany w

roku 2020, gdzie z oryginalnego

składu pozostał już tylko perkusista

Rudolf Plooy - musi naprawdę

mieć hopla na punkcie muzyki,

skoro niezmordowanie ciągnie

zespół od tylu lat. (4)

Wojciech Chamryk

Blade Killer - High Risk

2018 M-Theory Audio

Blade Killer powstał w 2012 roku

w Los Angeles. Dwa lata później

wypuszcza udaną EPkę "Blade

Killer", która zwraca uwagę fanów

tradycyjnego metalu na całym

świecie. Na kolejne wydawnictwo

Blade Killer czekaliśmy cztery

lata, a nasza redakcja w zasadzie

siedem. Czasami tak bywa, z jakich

niejasnych powodów niektóre rzeczy

nas po prostu omijają. Całe

szczęście "High Risk" zupełnie nie

zestarzało się i muzyka zawarta na

nim ciągle przynosi satysfakcję.

Debiutancki album Amerykanów

to bezpośrednie nawiązanie do

początków heavy metalu, dlatego

pełno w nim odniesień do nurtu

NWOBHM. Szczególnie do wczesnego

Iron Maiden. Wystarczy

194

RECENZJE


posłuchać tytułowego "High Risk",

"Midnight Sinner" czy "Endangered

Dreams" i wiadomo skąd Amerykanie

zaczerpnęli najwięcej inspiracji.

Takie skojarzenia ułatwia również

głos wokalisty Carlosa Gutierreza,

którego tembr zbliżony jest do

młodego Paula DiAnno. Do tego

stopnia, że przy takim "High Risk"

zastanawiałem się czy mamy do

czynienia z jakimś zagubionym kawałkiem

Dziewicy, czy też kogoś

poniosło i próbował zrobić plagiat.

Niemniej muzycy z Blade Killer

nie tylko inspirowali się Londyńczykami.

W muzyce Blade Killer

odnajdziemy także wpływy Saxon,

Tokyo Blade, Angel Witch, Jaguar,

itd. Cale szczęście w tych

dźwiękach Amerykanie potrafili

odnaleźć samych siebie i stworzyli

kawałek klasycznego heavy metalu,

który mimo wszystko brzmi

dość świeżo i w miarę oryginalnie.

Z pewnością pomogły w tym dobre

kompozycje, choć na wskroś tradycyjne.

Poza tym przysłowiową cegiełkę

dorzucają gitarzyści Rubio i

Vazquez, z ich niesamowicie

współbrzmiącymi gitarami oraz

konkretnymi solówkami. Nie można

pominąć też pulsującego basu

Kelsey Wilson. Za to perkusja

Tommy Fuerta, choć wybrzmiewa

zwyczajnie to zapewnia bardzo

solidne fundamenty całemu albumowi.

Nie ma co za bardzo ciągnąć

tematu, "High Risk" to bezwątpienia

kolejna dobra pozycja z nurtu

NWOTHM, która spokojnie może

stać obok dokonań Night Demon,

Enforcer, Haunt, Skull Fist itd.

Po prostu musicie sami się o tym

przekonać. (5)

Bloody Hell - The Bloodening

2021 Rockshots

\m/\m/

"Dusza bardziej potrzebuje ideału niż

realizmu. Architektura jest sztuką. Sama

w sobie ma potencjał do zmiany życia

ludzi" - mówi wybitny amerykański

architekt Steven Holl, projektant

m.in. helsińskiego muzeum

sztuki współczesnej Kiasma (ostatni

utwór na recenzowanej płycie

nosi tytuł "Kiesma (The Museum

Of Modern Art)", z nie-śmieszną literówką).

Krytycy widząc jego pomysły

wściekli się i próbowali powstrzymać

ich realizację, na co Steven

odpowiedział, że nie włożyli

oni odpowiedniego wysiłku aby

zrozumieć, że poruszanie się po jego

Kiasmie ma stanowić unikalne

doświadczenie dla gości, za sprawą

odpowiedniej cyrkulacji światła w

nietypowych bryłach, których

przestrzenna dynamika scala energię

różnych form sztuki (obrazy,

rzeźby, dźwięki itd). Przyznam, że

ja widząc okładkę Bloody Hell

"The Bloodening" ze wstrętnym

pastiszem obrazu Edwarda Muncha

"Krzyk" (1893) oraz logiem

profanującym logo Thin Lizzy, a

następnie spoglądając na tytuły

kompozycji (typu "Hangover Rider",

"Smoking", "What The Hell",

"Long Road To Hell"), nie miałem

ochoty na uruchomienie albumu.

Pomyślałem, że godzina mojego

czasu zasługuje na coś lepszego.

Werdykt: oblałem prowokacyjny

test na rozumienie gatunku heavy

metal. Nie trafiłem w klucz autorów

albumu. Możliwe, że inni recenzenci

też odniosą negatywne

pierwsze wrażenie, ale czytając

notkę prasową od włoskiego wydawcy

Rockshots Records, zreflektują

się i będą wypisywać, że co to

to nie oni - bo oni to heavy metal

rozumieją, egzamin zdali śpiewająco

i jak najbardziej stawiają wysoką

notę. Nie wiem. Może. Ale ja

udawać nie zamierzam. No bardzo

szybko oblałem, przyznaję się.

"Idąc na korki do Finów", dowiedziałem

się, że celem gitarzysty

Jaakko Halttunena oraz śpiewającego

basisty Marko Skou już w

2000 roku było wywoływanie nieporozumienia,

a wręcz strachu,

wśród osób niełapiących, czym jest

heavy metal. Celowo grają obrzydliwie

i bezpardonowo a śpiewają

płytkie teksty o diable i alkoholu.

Aha. Posłuchajmy. I znów mi

wstyd. Jak mogłem w ogóle przywołać

nazwisko dźentelmana Stevena

Holla na początku recenzji

muzyki o wrażliwości słonia w

składzie porcelany? Tam nie ma

nic. Tam są cztery ciekawe riffy na

krzyż, dużo bezsensownej ściany

dźwięku, siłowe śpiewanie przez

zaciśnięte zęby i niewiele wyobraźni.

Odnoszę wrażenie, że oni za

wszelkę cenę chcą mi wmówić, że

jeżeli nie podoba mi się ich muzyka,

to jestem pozerem i nie mam

zielonego pojęcia o heavy metalu.

Nie odczuwam ani nieporozumienia

ani strachu. Prawidłowo "porozumiałem",

co tu się wyprawia.

Manipulacje psychologów strachu

we mnie nie wywołują. Nie ma to

jak zaczynać notatki od pierwszego

wrażenia. Przynajmniej wiemy,

czego dusza potrzebuje: ideału, nie

realizmu. Metal to sztuka. A sztuka

ma potencjał do zmiany życia

ludzi. Taki pogląd z całą pewnością

jest użyteczny. Konsekwentnie żądam,

aby otaczająca mnie sztuka

zmieniała moje życie na lepsze, a

nie na gorsze. Dyskwalifikuję

Bloody Hell "The Bloodening"

nie tyle ze względu na same dźwięki,

które możnaby zakwalifikować

jako "takie sobie", ale dlatego, że

zwłaszcza kolekcjonarzy albumów

w fizycznej postaci czerpią szersze

niż tylko soniczne doświadczenia z

muzyką. Istnieje niezliczona liczba

innych płyt do posłuchania, również

z Finlandii, a np. takie Coronary

potrafiło napisać utwór

"Burnout", który podnosi wszystkich

na duchu zamiast kopać leżących.

(1)

Sam O'Black

Bunker 66 - Beyond The Help Of

Prayers

2021 Dying Victims

Śledzę karierę tego tria od momentu

wydania przezeń w roku 2014

drugiego albumu "Screaming

Rock Believers". Kolejne płyty

Włochów są więc co najmniej dobre,

a najnowsza "Beyond The Help

Of Prayers" potwierdza, że nie są

tylko jakimiś, pozbawionymi talentu,

naśladowcami Motörhead,

Venom i Hellhammer / Celtic

Frost. Więcej, to najciekawszy i

najbardziej dopracowany album w

dyskografii Bunker 66, zespołu,

który okopawszy się na linii black/

thrash/heavy wie doskonale, że nieustanne

powtarzanie tych samych

patentów, ewentualnie tylko w

kosmetycznie zmienianych wersjach,

jest początkiem końca. Mamy

tu więc nie tylko więcej siarczystych,

chwilami wręcz ekstremalnych

("The Blackest Of

Omens", "Summon Of Evil Lords")

momentów, ale też sporo całkiem

melodyjnego, chociaż oczywiście

zakorzenionego w latach 80., grania.

Weźmy otwierający płytę "To

The Gates Of Hell - Lair Of The

Profaner" - nie dość, że to najdłuższy

utwór w dotychczasowym dorobku

zespołu, to jeszcze nad wyraz,

jak na tę stylistykę, chwytliwy,

a i Damien Thorne jeszcze chętniej

niż kiedyś dodaje czyste wokale

do tych bardziej brutalnych.

Podobnie jest, chociaż w kwestii

śpiewu już znacznie lepiej, również

w "At Our Master's Behest" i

"Malicious... Seditious...", ale spokojnie,

Bunker 66 w żadnym razie

nie zamarzyło się podbicie list

przebojów; to wciąż ostry, siarczysty

metal. W "The Rite Of Goat" i

"Die On Monday" równie popisowy,

perfekcyjnie łączący konkretny

wygar z podanymi w nieoczywistej

formie melodiami. Ja to kupuję, pewnie

tak samo, jak inni zwolennicy

prawdziwego i bezkompromisowego

heavy starej szkoły. (5)

Wojciech Chamryk

Burning Witches - The Circle Of

Five

2021 Nuclear Blast

Kilka miesięcy temu ten nowy

utwór Burning Witches, promujący

planowany na maj czwarty album

szwajcarskiej grupy, pojawił

się w sieci w wersji cyfrowej. Nie

jest to w żadnym razie wersja atrakcyjna

dla kolekcjonerów, stąd pewnie

decyzja o wydaniu go w w formie

12" EP, z bonusowym materiałem,

znanym już z cyfrowej EP-ki

"Acoustic Sessions" z ubiegłego

roku. Dobrze się stało, że ten zarejestrowany

na żywo w studio materiał

został wydany również w fizycznej

postaci, ukazuje bowiem

Burning Witches od zupełnie innej

strony. "We Eat Your Children",

"Dance With The Devil" i

"Black Magic" w akustycznych wersjach

okazały się bowiem równie

ciekawe, a odarte z metalowego

sztafażu mają sporo do zaoferowania,

szczególnie w kontekście melodii,

a i pod względem instrumentalnym

też jest nieźle, szczególnie

w gitarowych partii liderki Romany

Kalkuhl orz jednej z trzech

udzielających się gościnnie gitarzystek,

Courtney Cox (The Iron

Maidens) w ostatnim utworze. No

i przysłowiowa wisienka, siarczysty

"The Circle Of Five" z drapieżnym,

"wiedźmim" głosem Laury Guldemond,

szybką zwrotką i patetycznym,

chóralnym refrenem, pierwszy

efekt współpracy z następczynią

Soni Nusselder Larissą Ernst,

grającą już gościnnie na "Acoustic

Sessions". Jakoś dziewczyny nie

mają szczęścia do obsady drugiej

gitary, może do trzech razy sztuka,

tym bardziej, że nowy numer potwierdza,

iż na "The Witch Of

The North" warto czekać. (4)

Wojciech Chamryk

Burning Witches - The Witch of

the North

2021 Nuclear Blast

Tylko ignoranci mówią, że jedynym

walorem Burning Witches

jest wizualny appealing dziewczyn

oraz kontrakt z Nuclear Blast.

Wszystkie cztery dotychczasowe

albumy: "Burning Witches"

(2017), "Hexenhammer" (2018),

"Dance with the Devil" (2020)

oraz "The Witch of the North"

(2021) zawierają dobrze brzmiący,

melodyjny i drapieżny heavy metal.

Ten zespół szanuje swoich odbiorców,

ponieważ proponuje taką

sztukę, jakiej ludzie chcą słuchać.

Rozmawiając z perkusistką Lalą

oraz gitarzystką Larissą dla obec-

RECENZJE 195


nego wydania HMP wykazałem się

taktem, nie dając choćby najmniejszego

wyrazu seksizmu, z jakim

Burning Witches wciąż się spotyka.

Widziałem sporo oburzających,

rażących komentarzy pod ich adresem

i stanowczo sprzeciwiam się

takiemu traktowaniu bohaterek niniejszej

recenzji. Nie znaczy to jednak,

że nie możemy spojrzeć

obiektywnym okiem na scenę artystyczną,

z jakiej Burning Witches

się wywodzi. Tutaj uprzedzę kolejny

lekkomyślny osąd - "The Witch

of the North" nie jest albumem

symfoniczno-metalowym. Nie doświadczyłem

jeszcze, żeby ktoś tak

powiedział czy napisał, i mam nadzieję,

że się to nie stanie. Intro

"Winter's Wrath", melodyczny rozmach

(np. w "Lady Of The

Woods", "Throll") oraz zastosowanie

wokali operowych budzi jednak

moje obawy, że ktoś omyłkowo

może wrzucić Burning Witches

do tej samej szufladki, z jakiej

słynie holenderska scena metalowa

(wyłączając stąd zespół Picture) -

czyli ze śpiewających pań przy

symfoniczno-metalowo-gotyckim

akompaniamencie. Ktoś mógłby

również powiedzieć, że przecież

Burning Witches to zespół szwajcarski,

więc nie powinienem w

ogóle wspominać o scenie holenderskiej.

Pudło. Główna kompozytorka

Romana Kalkuhl pochodzi

wprawdzie ze Szwajcarii, ale tak

naprawdę Burning Witches to

obecnie zespół międzynarodowy z

niderlandzką wokalistką, który

tym razem wspólnie komponował.

Przy okazji wypada wspomnieć o

tym, że perkusistka Lala wyemigrowała

zaledwie kilkanaście lat temu

z ryżowej stolicy Filipin (Nueva

Ecija), później pracowała w Japonii,

a dopiero w 2011 roku przeniosła

się do Szwajcarii. Odnośnie

wokalistki Burning Witches, Laura

Guldemond pochodzi z Zoetermeer

- fantastycznie urokliwego

miejsca w odległości przejażdżki

rowerowej od: Hagi (administracyjna

i królewska stolica Niderlandów,

z czym wiąże się zapierający

dech w piersiach "Museum Quarter"),

Goudy (niewtajemniczeni

artystycznie Dutjes powiedzieliby

o nim jedynie - miasteczko serów;

ale to nie Rotterdam, lecz właśnie

Gouda jest miejscem pochodzenia

Desiderius Erasmus Roterodamus,

Erasmusa z Rotterdamu, którego

krytyka religii była za jego czasów

zbyt śmiała nawet jak na Martina

Luthera), Rotterdamu (największy

port morski w Europie o nietypowej

jak na Niderlandy nowoczesnej

zabudowie, jako że to miasto zostało

niemal doszczętnie zniszczone

podczas II wojny światowej),

Lejdy (wiadomo - malarze: oprócz

najpopularniejszego i najwybitniejszego

Rembrandta, również Jan

Steen, któremu Holendrzy zawdzięczają

powszechne nazywanie

bałaganiarskich wnętrz "domostwami

Jana Steena"), oraz keukenowskiego

Lisse (największy ogród

kwiatowy na świecie, z którego pochodzi

75% wszystkich tulipanów,

i który mieni się najróżniejszymi

kolorami na ogromnym terenie,

przy którym miałem niebywałą

przyjemność mieszkać pół roku). Z

samego środka owych, blisko sąsiadujących

miast i miasteczek, wywodzi

się aktualna wokalistka Burning

Witches, Laura Guldemond.

Oczywiście ma to wpływ na

jej artystyczną wrażliwość, a co za

tym idzie na specyfikę omawianego

albumu, ale głównym rdzeniem

"The Witch of the North"

jest heavy metal ze szkoły Iron

Maiden, Judas Prest i Manowar.

W tym kontekście warto rozumieć,

posłuchać i zapamiętać Burning

Witches "The Witch of the

North". (4)

Sam O'Black

Canvas Solaris - Chromosphere

2021 Divebomb

Instrumentalny metal - idealny dla

poszukiwaczy awangardy - wypełnił

szósty długograj studyjny

"Chromosphere" istniejącej od

dwudziestu lat amerykańskiej formacji

Canvas Solaris. Wbrew

pierwszemu wrażeniu nie o samą

wirtuozerię gitarową tutaj chodzi.

Po pierwsze, nikt nie ukrywa, że

trzech spośród czterech regularnych

muzyków bawi się elektroniką

- używa sampli, syntezatorów

lub programuje. A po drugie, zadbano

o wrażenia artystyczne dla

odbiorców niefascynujących się na

co dzień gitarowymi popisami.

Canvas Solaris z łatwością wprowadza

słuchacza w trans, przekazuje

potężny ładunek energetyczny

i na swój własny sposób

utrzymuje w napięciu, prowokując

pytanie: co wydarzy się za chwilę?

Z przyjemnością słucham całości

od początku do końca, nie potrzebuję

brać tego "na raty". Nie brakuje

mi też wokalu. Odnoszę wrażenie,

że zbyt wiele dzieje się we

wszystkich sześciu kawałkach (często

na różnych płaszczyznach w

tym samym czasie), abym czuł

brak głosu. Fanom Voivod oraz

nu-jazzu proponuję indywidualną

rozkminę, jakie cechy wspólne łączą

ich muzyczne wzorce z Canvas

Solaris. W moim odczuciu byłoby

to intensywne oddziaływanie na

słuchacza, pobudzanie do wyjścia

poza strefę komfortu, unikalnie

pojmowana dojrzałość emocjonalna.

Na początku utworu "Renormalization"

słyszymy powtarzający

się prosty motyw, który szybko

zostaje wyparty przez nieznoszącą

monotonii perkusję. Być może

zespół chciał skomponować coś

"normalnego", ale szybko doszedł

do wniosku, że "normalność" jest

nudna? Nie. Nic szybko tam się

nie wydarzyło. Podstawy kompozycji

z "Chromosphere" powstały

już w 2014 roku, a od ich poprzedniego

wydawnictwa minęło aż 11

lat ("Sublimation" 2004, "Penumbra

Diffuse" 2006, "Cortical Tectonics"

2007, "The Atomized

Dream" 2008, "Irradiance" 2010).

W międzyczasie oni szczerze pragnęli

więcej "normalności", ponieważ

napotykali na zbyt wiele przyziemnych

problemów logistycznych.

Poszarpane struktury mają

więc coś wspólnego z nerwowymi

czasami, w jakich je pisano. Przy

tym nie rozstrajają one systemu

nerwowego słuchaczy. Bez względu

na to, ile łamańców tam się znalazło,

wszystkie szarpnięcia oswojono

i dopracowano. Zarówno

Malmsteenowcy, Voivodowcy,

jak i Metallikowcy, ale też Nujazzmeni,

mają po co sięgnąć po

Canvas Solaris "Chromosphere".

(4.5)

Cast - Vigesimus

2021 Progressive Promotion

Sam O'Black

Cast to formacja, która pochodzi z

Meksyku, istnieje od ponad czterdziestu

lat i ma na koncie dwadzieścia

studyjnych albumów. Tym

dwudziestym jest właśnie "Vigesimus".

Dla mnie zaś jest tym pierwszym,

co jedynie świadczy o tym,

jak wielką mam lukę w wiedzy o

ambitnym rocku i jego okolicach.

Ogólnie Cast jest ikoną tej sceny,

nie tylko w rodzimym Meksyku ale

także na świecie. Poza tym muzycy

grupy zaangażowani są w festiwal

Baja Prog, więc nie trudno o teorię,

że progresywny rock wypełnia

im całe życie. Generalnie Cast

gra wysublimowanego art rocka w

starym stylu, który charakteryzuje

się bardzo gęstym graniem. Słowem

dzieje się w nim bardzo wiele

i nieprzerwanie. Z tego powodu ich

kompozycje są długie i bardzo

długie, pełno w nich różnych pomysłów,

temp, rytmów, kontrastów,

klimatów i emocji. Mocno

wyeksponowane są również partie

klawiszowe oraz wielowątkowe

aranżacje. Niemniej wszystko podporządkowane

jest melodiom,

dzięki czemu utwory mają w sobie

płynność, a słuchacz nie ma poczucia

przytłoczenia formą. Oprócz

nostalgii w muzyce Cast można

wyczuć ogrom teatralnego dramatyzmu

oraz żarliwego temperamentu

opartego na żywych uczuciach.

Jakby niebyło kapelę tworzą

muzycy z Meksyku. Także w każdej

chwili, wraz z każdym dźwiękiem,

nutą i frazą akcentowane jest

jakieś uczucie czy ekscytacja. Ale

nie tylko muzyka i kompozycje

utrzymane są na wysokim poziomie.

Tyczy się to także brzmienia

instrumentów oraz samego wykonania.

Po prostu każdy z muzyków

tego zespołu jest klasą samą dla

siebie. Nie wiem jak z poziomem

wcześniejszych albumów Cast, ale

"Vigesimus" bardzo przypadł mi

do gustu. Mimo, że album trwa ponad

siedemdziesiąt minut, w żadnym

momencie nie nudzi mi się.

Równie dobrze słucha mi się każdego

utworu. Każdy jeden po

swojemu jest ujmujący i intrygujący.

Każdy ze słuchaczy też

może wyróżnić swoją kompozycję i

będzie miał rację. Tak jak ja wymieniając

instrumentalną mini

suitę "Contacto", w której błyszczą

sugestywne gitary oraz jej wyrafinowane

popisy, wyraziście wybrzmiewają

również syntezatorowe, a

także symfoniczne pejzaże, a

wszystko przyozdabiają ekscytujące

smyczkowe aranżacje. Bogactwo

muzyki z "Vigesimus", jej wysoki

poziom, chyba na zawsze pozostanie

w mojej pamięci. Jeśli

ktoś, tak jak ja, nie znał Cast to

uważam, że warto poznać ich "Vigesimus"

i prawdopodobnie wszystkie

inne wydawnictwa. Zaryzykujcie

i sprawdźcie! (5)

\m/\m/

Cathartic Demise - In Absence

2021 Self-Released

Tych czterech młodych Kanadyjczyków

gra razem od niespełna

czterech lat, a "In Absence" jest

ich debiutanckim albumem. Progresywny

thrash to chyba jednak

dla nich zbyt wysokie progi, mimo

pewnych już umiejętności i czasem

nawet niezłych pomysłów. Kiedy

muzycy Voivod byli w ich wieku

zaskoczyli już takimi arcydziełami

jak "Rrröööaaarrr" i "Killing Technology",

ale w przypadku

Cathartic Demise o takim poziomie

nie ma mowy. Gorzej, nie ma

na tej płycie żadnych znaków, że z

czasem zespół rozwinie się na tyle,

by choćby próbować dorównać

słynnym rodakom - na "In Absence"

królują poprawność i schematy.

Wyróżnia się singlowy, siarczysty

"For Power", można odhaczyć in

plus "Silence Within" czy doommetalowe

akcenty w "Pale Imitations"

oraz "Waves" i to na dobrą

sprawę wszystko. Czasem zespół

próbuje też zagrać brutalniej ("Dis-

196

RECENZJE


parity", bezpłciowy, cyfrowy "Blade

In The Dark"), kombinuje też z

melodiami (kompozycja tytułowa,

instrumentalny "Desire"), ale nic z

tego nie wynika - szkoda czasu na

takie płyty, kiedy dookoła jest tyle

interesującej muzyki. (2)

Wojciech Chamryk

Christian Liljegren - Melodic

Passion

2021 Melodic Passion

Christian Liljegren a.k.a Rivel

nie narzeka na nadmiar wolnego

czasu: ledwo co wydał nowy album

Narnii, zaraz zabrał się za płytę

projektu The Waymaker, a do

tego nagrał też solowy album. W

pracach nad "Melodic Passion"

tego świetnego wokalistę wsparli

nie lada wymiatacze: gitarzysta

Stephen Carlson, klawiszowiec

Olov Andersson, basista Per

Schelander (ex Royal Hunt czy

Pain Of Salvation) oraz perkusista

Andreas Johansson, czyli nie tylko

kumpel z Narnii, ale też muzyk

Royal Hunt, Avatarium czy

Doomday Kingdom. Taki skład

nie mógł firmować słabej płyty i

"Melodic Passion" zachwyci każdego

fana melodyjnego hard

rocka/AOR lat 80. Swoje robi już

tytułowy opener: szybki, przebojowy

i dynamiczny, tak w stylu najlepszego

Rising Force Malmsteena

z pierwszych płyt; w szwedzkim

duchu (echa Silver Mountain)

utrzymany jest również "History",

brzmiący niczym z przełomu lat

70. i 80. Takie wrażenie potęguje

tylko częste wykorzystywanie

przez Anderssona brzmień Mooga

czy Hammonda ("Dead Or

Alive"), a początek "The Victory"

skojarzył mi się nawet z Budką

Suflera z pierwszego LP. Kolejne

mocne punkty tego albumu to "Salute

For The King" i finałowy "My

King", ale generalnie warta uwagi

fanów, nie tylko wspomnianych zespołów,

ale też Rainbow, MSG

czy Deep Purple, jest całość tego

materiału. (5)

Wojciech Chamryk

Clive Nolan - Song Of The

Wildlands

2021 Crime

Clive Nolan to kompozytor i klawiszowiec,

związany z rockiem

progresywnym od zawsze. Znany z

współpracy z Arena, Pendragon,

Shadowland, Caamora, działalności

solowej oraz z innymi wyróżniającymi

się postaciami sceny

rocka i metalu progresywnego (np.

Arjen Lucassen, Oliver Wakeman).

Tym razem pod własnym nazwiskiem

nagrał coś w rodzaju rock

opery, którą zatytułował "Song Of

The Wildlands". W jej skład

wchodzi piętnaście utworów,

utrzymanych w konwencji melodyjnego

rocka, współegzystującego

z orkiestracjami, muzyką klasyczną,

a przede wszystkim z folkiem,

który umieściłbym gdzieś w

okolicach muzyki celtyckiej (tak

mi się przynajmniej wydaje). I chyba

te folkowe fragmenty najbardziej

przykuwają moja uwagę. Są

one o tyle ciekawe, bowiem nie

dość, że są świetnie wymyślone,

obdarzone znakomitymi melodiami

i rytmiką, to do ich wykonania

użyto oryginalnych instrumentów

akustycznych, typu nyckelharpa

(harfa klawiszowa), lur (instrument

dęty), flet itd., co znacząco

dodało im walorów artystycznym.

Clive w swojej muzyce wykorzystał

również sporo różnych chórów,

są one nieraz ledwo zauważalne, w

innych momentach prawie że grają

pierwsze skrzypce. W tym zamiarze

wspierają go chóry Ensemble

Anonym oraz czterdziestoosobowy

Wildland Warriors Choir.

Ten ostatni robi niesamowite wrażenie.

Niemało w kompozycjach

Nolana jest również różnych

orkiestracji. Nie powiem, musiał

przy ich aranżacji mocno natrudzić

się. Niestety ogólnie nie robią

na mnie wrażenia oraz nie w ciągają

w swoją muzyczną narrację.

Niemniej budują ogólnie znakomity

klimat całej płyty, więc może

jednak spełniają swoja rolę? "Song

Of The Wildlands" oparte jest na

jednym z eposów literatury staroangielskiej

"Beowulf". Z tego powodu

historii występują aktorzy/

śpiewacy Christina Booth, Gemma

Ashley, Natalie Barnett oraz

Ryan Morgan. Może to nie bardzo

znani artyści ale ze znakomitymi

głosami. Towarzystwo uzupełnia

narrator Ross Andrews. Choć

Clive Nolan robi bardzo wiele na

omawianym albumie to wspomagają

go również inni instrumentaliści,

w tym były perkusista Pendragon,

Scott Higham oraz gitarzysta

Mark Westwood znany m.in. z

Caamora czy Shadowland. Całość

"Song Of The Wildlands"

brzmi znakomicie, no, ale od takiego

artysty nie można oczekiwać

niczego innego. Niestety biorąc

pod uwagę elementy, które działały

na korzyść całego przedsięwzięcia

oraz te, które mnie do niego

zniechęcały, to ogólnie te walory

równoważą się, więc nie dziwcie się

mojej ocenie. (3,5)

\m/\m/

Cobra Cult - Second Gear

2021 GM Music

Prasowa notka podaje, że ten

szwedzki, hardrockowy zespół

czerpie z twórczości Misfits, L7

czy Social Distortion, ale jakoś

tego nie słyszę. OK, może coś z

tego ostatniego zespołu się tu znajdzie,

skojarzenia z L7 pojawiają się

pewnie z racji obecności w składzie

wokalistki Johanny Lindhult, ale

generalnie więcej tu ech Motörhead

czy hard rocka podszytego

rock'n'rollem, takiego z wczesnych

lat 70., kiedy takie zespoły mogły

jeszcze hałasować do woli, a i tak

podbijały listy singlowych przebojów.

Etykietki nie są jednak w sumie

ważne, bo Cobra Cult grają na

drugim albumie tak jak trzeba:

ostro, melodyjnie i z ogromnym

serduchem. Rozpędzonego "Hey!?"

nie powstydziłby się sam Lemmy,

opener "Sell Your Soul" to murowany

przebój koncertowy, podobnie

jak "The Devil's End", brzmiący

niczym kawałek z 1979 roku,

albo równie siarczysty "Hit The

Stage". Zresztą pozostałe utwory,

w ilości czterech, niczym tym wyżej

wymienionym nie ustępują,

zwłaszcza mroczny "Mean Machine".

"Second Gear" świetnie wpasowuje

się w klasyczne czasy lat

70. również pod tym względem, że

jest dość skondensowana, nawiązując

do epoki, kiedy na płytę trafiało

mniej, ale za to dobrych utworów,

bo winylowy krążek miał pewne

ograniczenia. (5)

Wojciech Chamryk

Cobra Spell - Love Venom

2020 Self-Released

Kapela powstała stosunkowo niedawno,

bo 2019 roku. Jej założycielką

jest gitarzystka Sonia Anubis

(Sonia Nusselder), do niedawna

w Burning Witches. Za drugą

gitarę odpowiada Sebastian "Spyder"

Silva, młodociany obieżyświat,

który ma na koncie współpracę

z takimi kapelami jak Silver

Talon, Spellcaster, Idle Hands i

Leathürbitch. Natomiast za wokale

odpowiada Alexx Panza, który

swoją reputację budował w Hitten

i Jack Starr's Burning Starr. Kapelę

uzupełniają jeszcze basistka

Angelina Vehera oraz perkusista

Mike "Lucas" Verhof. W takim

składzie muzycy przygotowali

EPkę "Love Venom", która zdaje

się być kolejną udana pozycją młodej

sceny tradycyjnego heavy metalu.

Co ciekawe jest to klasyczny

heavy metal z wyeksponowanymi

wpływami amerykańskiego glam

metalu lat 80., w stylu Ratt,

Mötley Crüe czy też W.A.S.P.

Dzięki czemu kawałki utrzymane

są w wyluzowanym klimacie, rzadko

spotykanym na obecnej scenie.

Wszystkie cztery utwory są zgrabnie

wymyślone, dość proste, różnorodne,

wielobarwne, z chwytliwymi

melodiami, takimi do wspólnego

skandowania na koncertach. Za

to są jeszcze lepiej zagrane. Także

każdy z nich może być radiowym

hitem. Niemniej, co niektórych ten

luz oraz nieskrępowana przebojowość

może odstraszyć. Już widzę

jak u nich budzą się demony, pozerstwa,

komercji czy innego mainstreamu.

Niepotrzebnie, ale nic na

to nie poradzę. Myślę, że to taki

odruch warunkowy sporej grupy

true metalowców. Niemniej ja pozytywnie

podchodzę do propozycji

Cobra Spell i jestem ciekaw jak ich

pomyśl się rozwinie i, czy w ogóle

sie rozwinie. Niestety główne postaci

tej formacji zbyt mocno zaangażowane

są w inne dość poważne

projekty, przez co nie ma gwarancji

na jej udaną kontynuację. No cóż,

aby rozgonić te ponure myśli jeszcze

raz zapuszczę sobie "Love Venom".

(4)

Cryptosis - Bionic Swarm

2021 Century Media

\m/\m/

Nie mam pojęcia dlaczego Holendrzy

zrezygnowali z nazwy Destylator

- czyżby ktoś w Century

Media uznał, że pod takim szyldem

nie zrobią kariery? Tymczasem

firmowany jako Distillator

album "Summoning The Malicious"

(2017) w całej okazałości

potwierdzał, że reklamowe hasło

zespołu "formed in 2013, but

sounding like 1986" nie odbiega od

prawdy, a długogrający debiut

wydany już pod nazwą Cryptosis

jest jeszcze lepszy. - Thrash jest

czymś, co zawsze chcieliśmy grać! -

mówił nam Laurens Houvast, wokalista/gitarzysta

grupy i przeciętniacy

z Dawn Ahead mogliby się

od swych młodszych kolegów naprawdę

wiele nauczyć. "Bionic

Swarm" to futurystyczny koncept

science-fiction, z akcją osadzoną w

roku 2149, a muzycznie thrash na

najwyższym poziomie. Zaawansowany

technicznie, lecz bez zbęd-

RECENZJE 197


nego efekciarstwa, błyskotliwy, ale

też surowy i dynamiczny. Dlatego

"Decypher" czy "Mindscape" słucha

się przewybornie, a to tylko przykłady

pierwsze z brzegu, bez problemu

mógłbym podać w ich miejsce

inne tytuły, choćby "Conjuring

The Egoist". Fajnym patentem jest

też ubarwienie brzmienia thrashowego

tria partiami melotronu

("Prospect Of Immortality") co

daje wręcz progresywno-post-rockowy

efekt, a dzięki blackowym akcentom

("Flux Divergence") całość

jeszcze bardziej zyskuje na intensywności.

Wyborna płyta, warta

uwagi! (5)

Wojciech Chamryk

Dangerous Times For The Dead -

Dangerous Times For The Dead

2020 Self Released

Jak to kiedyś mawiano: czas to pieniądz,

tak więc do promo pakietów

typu "gołe" MP3 bez żadnego

opisu będę podchodzić równie lakonicznie,

nawet jeśli zespół gra

dobrze. Holendrzy z Dangerous

Times For The Dead sroce spod

ogona nie wypadli, a sądząc po

zdjęciu to młodzi ludzie. Prezentują

sześć utworów: może to demo,

może MLP, nie mam pojęcia - kto

zainteresuje się bardziej, poszuka

sobie informacji w sieci. Główne

źródła inspiracji są słyszalne od

razu: Iron Maiden, Tokyo Blade,

Diamond Head, Jaguar i Tygers

Of Pan Tang, co potwierdzają

"Fairytale", "Crystal Gazer", "Storm

The Castle" i "Dangerous Times For

The Dead". "The Cats Of Ulthar" w

warstwie rytmicznej zapożycza się

aż za bardzo w znanym numerze

Kiss, "Power Management" też ma

w sobie coś z hard rocka. Sprawny

wokalista, gitarowy duet, niezły

sound to kolejne atuty - generalnie

mocny materiał, robiący spore wrażenie,

mimo pewnej wtórności.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Darkfall/Mortal Strike - Thrashing

Death Squad

2021 Black Sunset

Wszelkiego rodzaju splity są zwykle

efektem współpracy zespołów z

różnych krajów, ale "Thrashing

Death Squad" przedstawia dwa

zespoły austriackie. Założony w

roku 1995 Darkfall jest już instytucją

tamtejszej sceny podziemnej,

Mortal Strike ma staż o blisko 15

lat krótszy. Obie grupy prezentują

na tym łączonym, kompaktowym

wydawnictwie po dwa nowe

utwory, cover giganta metalu i

numer wybrany z repertuaru

"współsplitowicza". Darkfall zaczyna

ostro, od intensywnego

"Tides Of War" i jeszcze bardziej

ekstremalnego (blasty) "The Gates

Are Open", ale w końcu grają

thrash/death metal, a nie słodziuchny

power. "Here Comes The

Tank" Mortal Strike jest bardziej

zróżnicowany, ale też miażdży bez

litości, niczym tytułowy czołg. Na

finał tej części dostajemy hołd dla

Manowar, połączone "Hail To

The Warriors" i "Hail And Kill",

mocarne i surowe. (4) Mortal Strike

również zaczynają z przytupem

("A Storm Will Overcome"), by w

"P.T.S.D." i w coverze Darkfall

"Rise To Dominate" jeszcze bardziej

podkręcić tempo; słychać jednak,

że nie mają startu do bardziej

doświadczonych kolegów.

"Freibier" Tankard zagrali jednak

całkiem nieźle, tak więc w mojej

ocenie zasłużyli na: (3).

Wojciech Chamryk

Dawn Ahead - Fallen Anthem

2021 Art Gates

10 lat istnienia, dwie EP-ki, a teraz

debiutancki album. Jednak odsłuch

"Fallen Anthem" potwierdza, że

Dawn Ahead zmarnowali ten

czas, proponując długą - prawie godzina

muzyki - przeraźliwie nudną

i wtórną płytę. Od ładnych kilku

miesięcy nie słyszałem tak słabego

thrash/heavy metalu: to właściwie

poziom amatorski, aż dziwne, że

trafił się wydawca, zainteresowany

jego firmowaniem. Jak widać nie

wszystko, co niemieckie musi być

na poziomie, albo chociaż solidne...

Dawn Ahead mają jakieś

podstawy czy opanowane instrumenty,

ale z komponowaniem jest

już gorzej, dlatego nie ma na

"Fallen Anthem" niczego, co zwróciłoby

uwagę. Jest za to sztampowe,

monotonne granie, prymitywny

thrash z ukłonami w stronę

tradycyjnego metalu lat 80. Akurat

te ostatnie, choćby w "I Command"

wypadają nawet niezgorzej, podobnie

jak majestatyczne, doomowe

otwarcie "Excess", ale to i tak popłuczyny,

nic wielkiego. W innych numerach

zespół miota się od klasycznego

do nowczesnego thrashu,

zżyna od kogo się da, a już szczególnie

od Metalliki; tyle, że solówki

są na poziomie, ale co z tego, jak

reszta niedomaga? Wokalista

Christian Wilsberg też dwoi się i

troi: bulgotliwy growling, skrzek,

czysty - niestety słabiutki - głos, a

do tego nawet próby rapowania, w

skądinąd nawet udanym muzycznie,

"Anthem Of The Fallen" -

nie, to nie dla mnie, żegnam. (1)

Demoniac - So It Goes

2021 Edged Circle

Wojciech Chamryk

"So It Goes" to drugi album chilijskiego

Demoniac, pierwotnie wydany

na kasecie, a dopiero później

na LP i CD. Podkreślam to

zamiłowanie zespołu do fizycznych

nośników, bowiem chłopaki

grają siarczysty thrash/black

starej szkoły. Owszem, czasem

eksperymentują, stąd obecność

saksofonu w "Extravidado", ale generalnie

przez większość czasu łoją

na najwyższych obrotach, wokalista

skrzeczy, a riffy tną niczym najostrzejsze

brzytwy. Bas? Jest również,

szczególnie aktywny w najbrutalniejszym

"Equilibrio Fatal".

Mamy tu jeszcze prawie 20-minutowy

utwór tytułowy, ale go nie

posłuchałem - 0 KB i wszystko jasne.

Za cztery wcześniejsze: (3,5).

Wojciech Chamryk

Diabology - Nobody Believes Me

2020 Self-Released

Czy warto zawracać sobie głowę

debiutancką płytą czterech młodziaków

z Los Angeles? I tak, i nie.

Na plus przemawiają niezły warsztat,

energia i bezkompromisowość -

słychać, że podszyty punkiem

black/speed/thrash kręci ich na maksa,

dzięki czemu niektóre utwory,

zwłaszcza "Deicide" czy "Seed Of

The Prophet" są warte uwagi. Nie

też co jednak kryć, że to tylko co

najwyżej wprawki na temat twórczości

Slayer/Dissection/Dead

Kennedys ("Lost Viking", "Defiling

Innocents", trwający całe 22

sekundy "About You"), a i bardziej

tradycyjne klimaty Running Wild

z pierwszych dwóch płyt są znacznie

ciekawsze w oryginale ("The

Voices (Nobody Believes Me)").

Całość ma jednak pewien potencjał,

może więc kiedyś coś z nich

będzie? Teraz można "Nobody

Believes Me" posłuchać, ale niekoniecznie.

(3)

Wojciech Chamryk

Diamond Chazer - Chasing Diamonds

2020 Fighter

Diamond Chazer to dość młoda,

bo powstała zaledwie cztery lata

temu kapela pochodząca z Kolumbii.

Mimo krótkiego czasu na scenie

zespół ten ma już za sobą parę

podziemnych wydawnictw. Mam

tu konkretnie na myśli single

"Stranger Things" oraz "Diand

Cazer / Potergeist", a także EP

zatytułowane "Chained In Tokyo".

Omawiany album to nic innego,

jak kompilacja złożona ze

wszystkich dotychczas nagranych,

jak również kilku nowych numerów.

Styl Diamond Chazer to melodyjny

heavy metal w starym stylu.

Dodajmy, że heavy przepełniony

świetnymi harmoniami z dość

ciekawym użyciem klawiszy. Klawiszowe

partie grane przez wokalistę

Stivena Gilardo zdecydowanie

bardziej pasują do AOR,

czy rocka progresywnego niż muzyki

metalowej (przykładem może

być kawałek "I Need You"). Wbrew

pozorom jednak w tym wypadku

to wcale nie razi. Wręcz przeciwnie,

nadaje twórczości Kolumbijczyków

dodatkowego uroku. Inną

sprawą są jego wokale. Stiven ma

ten problem, z którym spotykam

się nagminnie, jeśli chodzi o kolumbijskich

wokalistów. Mianowicie

kiepska angielszczyzna. Nie powiem,

czasem ma to swój urok na

przykład w "Tokyo Rendez Vous",

momentami jednak razi. Warto

sięgnąć po "Chasing Diamonds" i

potraktować go jako przygotowanie

do pierwszego pełnego albumu

grupy, który powinien ukazać

się jeszcze w tym roku. Chłopaki

zapowiadają go jako prawdziwą

petardę. Cóż, trzymam za słowo.

Bartek Kuczak

Dimhav - The Boreal Flame

2019 Omniversal

Dimhav to pomysł braci Staffana

i Olle Lindrotha, gdzie Steffan

obsługuje gitary, klawisze oraz bas,

natomiast Olle gra na perkusji.

Muzyczny świat braci jest głęboko

osadzony w melodyjnym power

metalu ale podany w sposób ambitny

w dodatku z wyraźnymi elementami

progresywnego metalu

oraz od czasu do czasu ocierając się

198

RECENZJE


o melodyjny symfoniczny power

metal. Dlatego ich muzyka choć

bardzo melodyjna i energetyczna

jest również rozbudowana, złożona

z wielu intrygujących pomysłów, a

także stawiająca na dynamiczne,

klimatyczne i emocjonalne kontrasty.

Jak ktoś będzie chciał się

wsłuchać, znajdzie w niej sporo

przykuwających uwagę momentów.

Równie dobrze przy ich muzyce

może bawić się miłośnik

świetnych melodii, który może być

wręcz nieświadomy, że pod tymi

melodiami aż kipi od niezwykłego

dźwiękowego życia. Bardzo dobrym

przykładem jest druga kompozycja

"Realms Of A Vagrant

King", która oparta jest na bardziej

subtelnych brzmieniach i dość podniosłej

melancholijnej atmosferze

oraz niezwykłym i hipnotyzującym

klimacie. W zasadzie każda kolejna

kompozycja z tego albumu

włączają w to krótki instrumentalny

przerywnik "The Aerial" niesie

słuchaczowi sporo różnorodnej

rozrywki. Jedynie nie do końca

przekonuje mnie rozpoczynająca

krążek instrumentalny utwór "Boreal

Acent", który w początkowej

fazie oparta jest na nieciekawej

orkiestracji oraz jest rozbudowany

do trwającej ponad dziesięć minut

mini suity, przez co nie bardzo

zachęca do przesłuchania całości

"The Boreal Flame". Myślę, że ta

kompozycja bardziej sprawdziła się

na końcu płyty. Na krążku wszystkie

instrumenty obsługują bracia

Lindroth i robią to wyśmienicie.

Olle w zasadzie jest mistrzem perkusji,

gra technicznie i ze smakiem,

nie stara się popisywać swoimi

umiejętnościami ale nieraz potrafi

zabłysnąć. Jeszcze większym kozakiem

jest Staffan, który obsługuje

pozostałe instrumenty. Najmniej w

uszy rzuca się bas ale jest i udanie

współgra z grą Olle. Czasami jednak

dane mu jest wyjść na plan

pierwszy, jak choćby w wymienianym

już utworze "Realms Of A

Vagrant King". Za to klawisze i

gitary rządzą. To co w tym wypadku

jest bardzo ważne, to sposób

gry Staffana na tych instrumentach.

Nie ma się poczucia, że gra

na nich ten sam muzyk. Wszystko

brzmi jakby Dimhav tworzyła

kilkuosobowa formacja. Poza tym

sound i różnorodność klawiszy

oraz gitar są niesamowite, a ich

brzmienie bardziej pasuje do progresywnego

metalu. Poza tym, w

wypadku tych instrumentów bardzo

mocno błyszczy wyobraźnia,

pomysłowość i ogólnie talent Staffana.

Myślę, że fani wszelkiej maści

progresji powinni być pod jego

wrażeniem. Jednak na "The Boreal

Flame" wisienką na torcie jest

zupełnie kto inny, a jest nim znany

śpiewak Daniel Heiman. Miłośnicy

melodyjnych odmian ciężkiego

grania raczej dobrze go znają i wiedzą

czego można się po nim spodziewać.

Moim zdaniem na tej płycie

Daniel swoim głosem wpasował

się znakomicie i pokazał się z

najlepszej strony w każdym jej

momencie. Także fani melodyjnego

progresywnego power metalu

mają kolejny materiał do sprawdzenia.

Ciekaw jestem jak wielu

sięgnie po ten album, jakby nie było

do wyboru jest całe mnóstwo

podobnych wydawnictw. A to, że

"The Boreal Flame" nie koniecznie

musi wzbudzić zainteresowanie,

wystarczy przypomnieć, że

płyta ukazała się dwa lata temu i

nie uzyskała większego rozgłosu.

(4,5)

\m/\m/

Double Cross - Obey Thy Master

2020 Self-Released

Double Cross to trzech Brazylijczyków

z Belo Horizonte, zafiksowanych

na punkcie klasycznego

heavy metalu. Debiut EP "Obey

Thy Master", póki co dostępna

tylko w wersji cyfrowej, potwierdza,

że najbardziej zdają się cenić

Motörhead, Venom i Mercyful

Fate. Łączą więc w tych czterech

utworach agresję z pewną dozą melodii,

co najciekawiej wypada w

"The Assassin", czerpiącym też z

dokonań tych bardziej znanych

grup NWOBHM oraz surowym

openerze "Dying Sun". Warto też

docenić, że są szczerzy w tym co

robią, grają tak jak na koncertach,

bo gitarowym solówkom zwykle

towarzyszą tylko basowe pochody,

nie ma tu iluś gitarowych nakładek.

I chociaż póki co nie jest to

nic nadzwyczajnego, to posłuchałem

"Obey Thy Master" kilka

razy z niekłamaną przyjemnością,

a to też się liczy. (3,5)

Wojciech Chamryk

Draconian Remains - The Start

Of A Journey

2017 Self-Released

Draconian Remains to zespół,

który pochodzi z Balingen w

Niemczech i działa od roku 2012.

Panowie nie wymyślają koła na nowo

i w pełni oddani są tradycyjnemu

heavy metalowi, choć grają go

po swojemu, to w każdym jego aspekcie

jest oldschoolowo. Tak też

właśnie jest na debiutanckiej EPce

"The Start Of A Journey", gdzie

wśród sześciu utworów, usłyszymy

pewne nawiązania do Iron Maiden

oraz innych formacji związanych

z epoką NWOBHM. Oprócz

tych inspiracji czuć jeszcze pewne

naleciałości epickiego metalu oraz

US metalu, co tym bardziej podbija

ich atrakcyjność. Choć z tym

ostatnim bywa różnie. Kompozycje

są różnorodne, odsłaniają spory

talent i wyobraźnię muzyków.

Utrzymane są głównie w dość szybkich

i średnich tempach, potrafią

też zwolnić i ogólnie bez szwanku

wychodzą z zabawy w zamiany

prędkości. Całość brzmi surowo,

naturalnie i szorstko, niczym na

dwójce Ironów ("Killers"). Muzycy

posiadają spore umiejętności, ale

ze względu na skromne acz szczere

brzmienie, nie kują uszy wirtuozerią.

Zresztą każdy instrument gra,

żyje i nie udaje czegoś z goła innego.

Bardzo do tego dopasował się

wokal z zaciśniętego gardła Alexandra

Thalmaiera, który często

wyciąga frazy wysoko ale dość jednowymiarowo.

Ogólnie kawałki są

bardzo solidne i sprawiają dobre

wrażenie. Jednak, czy propozycja

Draconian Remains przypadnie

wam do gustu zależy tylko od waszego

osobistego odbioru tej muzyki,

a że takich pozycji jak "The

Start Of A Journey" na rynku jest

sporo, będziecie mieli z tym problem.

Mnie - mimo wszystko podejście

- Niemców do tradycyjnego

heavy metalu przypadło do serca.

(4)

\m/\m/

Draconian Remains - The First

Crusade

2020 Self-Released

Po trzech latach Niemcy decydują

się na wypuszczenie pełnego studyjnego

albumu. Znalazło się na

nim dziesięć zupełnie nowych

kompozycji, ale utrzymanych w

stylu tradycyjnego heavy metalu,

znanego z EPki "The Start Of A

Journey". Generalnie nawiązującego

do Iron Maiden z epoki krążka

"Killers" oraz NWOBHM. Pozostały

również inne wpływy, które

dotykają w muzykę Draconian

Remains, a są to US metal i epicki

metal. Jednak są to tylko pewne

niuanse. Kompozycje nadal są różnorodne,

dość bezpośrednie, acz

każda zachowuje swój charakter.

Nadal przeważają mieszane tempa,

szybkie i średnie. Na początku albumu

utwory wydają się szybsze

aby pod jego koniec skupić się bardziej

na średnich szybkościach.

Pojawił się też jedna wolna (balladowa)

kompozycja "Purgatory". Po

prostu niemieccy muzycy bardzo

dobrze radzą sobie ze zmianami

temp i budowaniu odpowiedniej

atmosfery w samym utworze jak i

na całym krążku, w tym we wplataniu

w swoja muzykę przeróżnych

zwolnień. Poza tym mimo różnych

kompozycji płyta zachowuje spójność.

Świetnie słucha się jej w całości,

gorzej jest w momencie gdy

trzeba wskazać, który kawałek jest

najlepszy. Ja nie potrafię, choć

ostatecznie postawiłbym na "Bloody

Mary". Mimo zmiany na pozycji

drugiego gitarzysty, Stevena

Reinharda zastąpił Manuel Rothmund,

mamy do czynienia z bardzo

dobrym warsztatem muzyczny

instrumentalistów. Swojego śpiewu

nie zmienił również Alexander

Thalmaier, choć w takim "The

Voice" niespodziewanie pojawia się

coś na kształt growlu. Jak ktoś szuka

współczesnego tradycyjnego

heavy metalu o surowym oldschoolowym

brzmieniu powinien

zainteresować się dorobkiem Draconian

Remains. Może na jego

płytach nie usłyszycie muzycznych

rewelacji ale za to zespół gwarantuje

solidność tego co przygotował.

(4)

Dragon - Arcydzieło zagłady

2021 MMP

\m/\m/

Poprzednią płytę Dragon wydał w

roku... 1999. "Twarze" miały się

nijak do wcześniejszych albumów

katowickiej formacji - to był industrialno-metalowy

niewypał, po którym

Dragon zamilkł na dobre 15

lat. Powrót grupy naznaczony był

licznymi zmianami na stołku perkusisty,

gdzie Krystian "Bomba"

Bytom ustąpił na krótko miejsca

Ireneuszowi Lothowi, zastąpionemu

z kolei przez, kojarzonego

dotąd raczej z bluesem i rockiem,

Mikołaja Toczko, syna słynnego

Partyzanta. Przynajmniej na stanowisku

basisty było stabilnie,

dzięki akcesowi Krzysztofa "Fazee"

Oseta - jak widać byłych muzyków

Kata w składzie nie brakowało,

bo i lider grupy, gitarzysta

Jarosław "Gronos" Gronowski

też udziałał się w formacji Piotra

Luczyka. Drugim członkiem, łą-

RECENZJE 199


czącym dawny i obecny skład

Dragona okazał się wokalista

Adrian "Fred" Frelich i zespół w

w/w kwartecie zarejestrował powrotny,

szósty album. Pierwszy

człon jego tytułu jest nieco prowokujący,

bo niejako każe porównywać

nowy materiał z zespołowymi

klasykami z lat 1989-94.

Wydaje mi się jednak, że nie ma to

większego sensu, bowiem zespół,

nawiązując rzecz jasna do tamtego

okresu, jest już jednak na zupełnie

innym etapie, w żadnym razie nie

próbując kopiować swych dawnych

osiągnięć. Efekt to mocarna, momentami

wręcz brutalna płyta,

thrash/death metal na wysokim

poziomie, do którego Dragon

przyzwyczaił fanów na "Fallen

Angel" czy "Scream Of Death".

Mamy tu osiem długich, dopracowanych

i zróżnicowanych kompozycji,

w których zespół nie idzie na

żadne kompromisy - nawet ballada

"Czas umiera" uderza z ogromną

mocą, a co dopiero mówić o tych

ostrzejszych numerach, jak rozpędzony

opener "Przemoc" czy równie

siarczysty utwór tytułowy. Co ważne

wiele też w tych utworach efektownychs

solówek, różnych smaczków

i aranżacyjnych rozwiązań

potwierdzających, że materiał miał

być ostry, jak tylko się da, ale przy

tym maksymalnie dopracowany -

posłuchajcie choćby "R.T.H." czy

"Klatki przeznaczenia" i wszystko

będzie jasne. Warto też pochylić

się nad tekstami lidera, a przy tej

okazji nie mogę nie wspomnieć o

partiach wokalnych Freda, który

również wykonał tu fantastyczną

robotę - klasa i tyle. Hipsterom i

niedzielnym słuchaczom metalu

"Arcydzieło zagłady" pewnie nie

podejdzie, ale prawdziwi fani łojenia

na pewno je docenią, bo to faktycznie

Dragon na miarę XXI wieku.

(5.5)

Drakkar - Chaos Lord

2021 Punishment 18

Wojciech Chamryk

Drakkar gra power metal w pełnym

tego słowa znaczeniu. Mamy

tu więc nie tylko sporą dozę melodii

i klawiszowo-symfonicznych

brzmień, ale metalową siłę, niczym

w latach 80. Być może ma to

związek z faktem, że Włosi powstali

jeszcze w roku 1995, a do

tego "Chaos Lord" jest już ich szóstym

albumem, ale jedno jest pewne,

znacząco odbiegają od niskich

standardów współczesnego

power metalu z Półwyspu Apenińskiego.

Kiedy po intro uderza "Lord

Of The Dying Race" wszystko jest

już jasne: jest moc, siła riffu i szponiasty

wokal - Davide Dell'Orto

musi konserwować struny głosowe

czymś naprawdę ostrym, co daje

świetny efekt finalny. Dlatego nawet

jeśli Drakkar czasem gra też

bardziej konwencjonalnie, jak

choćby w "Horns Up" czy "Firebird",

to nie jest to jakiś mdły power

metal, ale konkretne uderzenie.

Bywa też tak, że na plan pierwszy

wysuwają się syntezatory

(świetne solo w "The Battle"), ale

nawet przy tych bardziej symfonicznych

aranżach mamy tak intensywną

pracę perkusji, że nie

mam pytań, ani tym bardziej żadnych

zastrzeżeń. Z metalowych

numerów na 120% normy wyróżniłbym

jeszcze "The Pages Of My

Life", wzbogacony balladową, klimatyczną

wstawką oraz mroczną,

ale też całkiem nośną kompozycję

tytułową, ale generalnie nie dostrzegam

na "Chaos Lord" słabych

punktów. (5)

Wojciech Chamryk

Eleine - Die From Within

2021 Black Lodge

"Die From Within" to 12"EP:

cztery utwory, w tym tytułowy w

dwóch wersjach, zwykłej i symfonicznej.

Pochodzi on z albumu

"Dancing In Hell", który ponoć

"wyznacza nowe standardy w gatunku

symfonicznego metalu". Nie

potwierdzę ani nie zaprzeczę, bo

go nie słyszałem, chociaż można

powątpiewać w ich prawdziwość.

"Die From Within" też za bardzo

nie posłucham, bo dzięki "szczodrości"

wydawcy/promotorów tego

szwedzkiego kwartetu mogę zapoznać

się tylko z utworem tytułowym.

Te inne są pewnie do odsłuchania

w sieci, ale mam znacznie

ciekawsze zajęcia niż ich szukanie,

a tym bardziej słuchanie zespołu,

który zżyna na potęgę z Nightwish

i Evanescence, czego efektem

jest nudny, nadęty i pompatyczny

sympho metal trzeciej kategorii.

(1)

Enforced - Kill Grid

2021 Century Media

Wojciech Chamryk

Ten amerykański kwintet staż ma

skromny, ale prze naprzód niczym

zespoły z lat 80., nie oglądając się

na nic i na nikogo. Efekty takiego

podejścia są widoczne: nie dość, że

drugi album pod każdym względem

przebija debiutancki "At The

Walls", to jeszcze firmuje go Century

Media, a okładkę stworzył

sam Joe Petagno, ten od Motörhead.

Całkiem nieźle, jak na zespół

założony w 2016 roku, w dodatku

wykonujący siarczysty

thrash/crossover. Nic nie dzieje się

jednak bez przyczyny, bo Enforced

gra naprawdę konkretnie:

można nawet bez większego ryzyka

obstawiać, że to również dzięki

nim taki bezkompromisowy

thrash, po okresie pewnego zastoju,

zacznie się w Stanach Zjednoczonych

ponownie odradzać. Do

tego chłopaki równie dobrze

sprawdzają się w krótkich strzałach

pokroju "Beneath Me", zamykających

się w czasie niewiele przekraczającym

dwie minuty, jak też długich,

rozbudowanych kompozycjach.

Tu na wyróżnienie zasługują

tytułowy "Kill Grid", numer ostry,

ale też dopracowany aranżacyjnie

oraz finałowy "Trespasser", potwierdzający

przy okazji, że poza

metalem ekstremalnym, punkiem

czy hardcore w odtwarzaczach

członków zespołu gościł też tradycyjny

metal lat 80. (4,5)

Wojciech Chamryk

Enforcer - Live by Fire II

2021 Nuclear Blast

Oh, WOW! Enforcer jest obecnie

na tym samym poziomie, na którym

Iron Maiden było w momencie

wydania "Live After Death"

(1985). Najnowsza koncertówka

"Live by Fire II" uwiecznia koncert,

jaki Szwedzi zagrali 30 sierpnia

2019 w stolicy Meksyku (na

"Live by Fire I" był występ z Tokyo).

Ukazało się to ostatnio na

CD, vinylu i w wersji cyfrowej, ale

też jako DVD (w tym ostatnim

przypadku bez "Katana"). Wersję

japońską od wersji "La Raza" dzieli

zaledwie kilka lat i jeden album

studyjny "Zenith", który spotkał

się z mieszanym odzewem, dlatego

że Enforcer odbiega tam od swojego

typowego stylu, mieszając bardziej

niż dotychczas. Myślę jednak,

że fani powinni być jednogłośnie

zadowoleni z "Live by Fire

II", ponieważ całość brzmi bardzo

energicznie, mięsiście i czadowo, a

obraz nie mógłby być fajniej zrealizowany

(gra świateł!). Olof Wikstrand

(lider, wokalista i gitarzysta)

zwrócił się na początku pierwszej

edycji do publiczności: "Jesteśmy tu,

aby połamać wasze pierdolone nogi".

Tym razem zaś oświadczył, że Meksyk

jest światową stolicą heavy

metalu. Interakcja z publicznością

jest ogólnie gorętsza. "Jak się macie

tam z tyłu? Czy jest wam zimno?" Następny

utwór zabierze was do piekła i z

powrotem" - zapowiada "Mesmerized

by Fire". Enforcer zagrało swój poprzedni

koncert w ogóle 15 grudnia

2019 w Berlinie, co oznacza

ponad roczną przerwę, i w związku

z tym nie należy się czepiać, że

"znowu live CD/DVD". Zwłaszcza,

że na dwójce znalazło się mnóstwo

utworów, których nie było na jedynce:

"Die for the Devil" (z albumu

"Zenith", 2019), "Searching For

You" ("Zenith", 2019), "Undying

Evil" ("From Beyond", 2015),

"From Beyond" ("From Beyond",

2015), "Zenith of the Black Sun"

("Zenith", 2019), "Live for the

Night" ("Diamonds", 2010), "One

Thousand Years Of Darkness"

("Zenith", 2019), "Run for Your

Life" ("Death by Fire", 2013),

"Destroyer" ("From Beyond",

2015). Dobrze się stało, że zapis

tego koncertu ujrzał światło dzienne.

(-)

Epica - Omega

2021 Nuclear Blast

Sam O'Black

Epica nie przestaje zaskakiwać,

dlatego symfoniczny metal w wydaniu

tej holenderskiej grupy jest

wciąż świeży i porywający, czego

nie da się niestety powiedzieć o

wielu innych produkcjach z tej stylistyki.

Najnowszy, zamykający

płytowy tryptyk, album "Omega"

powstał więc po części podczas sesji

rejestrowanych na żywo, co na

pewno miało wpływ na spójność

brzmienia muzyków orkiestry, nowością

był też udział dziecięcego

chóru. Na pewno takie podejście

dodało materiałowi świeżości,

zresztą został on wcześniej dopracowany

na zespołowych próbach,

tak jak w początkach kariery

grupy. Efekt to jedna z najlepszych

płyt w dyskografii Epiki, dobre 70

minut porywającej, wielowątkowej

i urozmaiconej muzyki. Pomimo

tego, że większość utworów trwa 5-

7 minut, nie ma mowy o nudzie,

bo sporo w nich świetnych, nierzadko

przebojowych wręcz, melodii,

takich jak w "The Skeleton Key"

czy "Rivers", również jednym z wielu

popisów wokalistki. Ponoć nie

ma ludzi niezastąpionych, ale

wątpię, czy Epica byłaby w stanie

funkcjonować na takim artystycznym

poziomie bez Simone Simons,

nawet jeśli growling Marka

200

RECENZJE


Jansena też jest jedną z wizytówek

grupy. Piękny jest też orientalny

"Seal Of Solomon", ale nie brakuje

też utworów mocniejszych, choćby

"The Wolves Within" i "Synergize -

Manic Manifest". No i "Kingdom

Of Heaven, Part 3 - The Antediluvian

Universe": długa, rozbudowana

kompozycja o rozmachu filmowego

soundtracku, z niemal

aktorską interpretacją Simons;

tych 13 minut mija nie wiadomo

kiedy, utwierdzając mnie tylko w

przekonaniu, że jeśli jakiemuś zespołowi

należy się miano lidera

nurtu symfoniczno-metalowego, to

jest nim bez wątpienia Epica. (5)

Wojciech Chamryk

Eternal Champion - Ravening

Iron

2020 No Remorse

Muzycy Eternal Champion mają

korzenie w corssoverze. Fakt, że w

świat heavy metalu wskoczyli później

i okrężną drogą sprawił, że

można ich płytach znaleźć drobiazgi,

zwłaszcza w sferze wokali i

linii melodycznych, które na pierwszy

rzut ucha nie przywołują

"typowej" epic heavymetalowej płyty.

Nie zmienia to faktu, że dominanty

gatunku na "Ravening Iron"

są i to aż biją po oczach. I uszach

oczywiście: od okładki narysowanej

przez Kena Kelly'ego, przez

pełne mocy teksty po majestatyczne

kompozycje. Kawałki utrzymane

są w kroczących, średnich

tempach, osadzone na masywnych

riffach i ubrane w przejrzyste, potężne

brzmienie. Jeśli zraziliście się

pogłosem na debiucie Eternal

Champion i subtelną realizacją

wokali, na "Ravening Iron" śmiało

możecie o nich zapomnieć. Choć

niemal każdy kawałek niesie nas

na skrzydłach nośnych melodii,

zdecydowanie najlepszym numerem

płyty jest otwieracz, dynamiczny,

lekko galopujący, osadzony

na prostym, acz charakterystycznym

riffie "A Face in the Glare".

Pozostałe kawałki dotrzymują mu

stylistycznego towarzystwa, choć

część z nich skręca w niemal doomową

walcowatość, a inne w rockową

przebojowość. Ciekawostką

jest utrzymany w konwencji dungeon

synth (sama nie znałam wcześniej

tego gatunku, ale w wywiadzie

oświecili mnie muzycy Eternal

Champion) "The Godblade" oraz

"Coward's Keep" zaśpiewany razem

w wokalistą Visigoth, Jakem Rogersem,

który zarówno wokalnie

jak i stylistycznie bardzo pasuje do

Eternal Champion. Nie znajdziecie

na tej płycie wzruszeń w rodzaju

Atlantean Kodex, surowizny w

rodzaju Manilla Road, ani też kiczu

w rodzaju Majesty. Jeśli szukać

podobieństw, najbliżej Eternal

Champion do Visigoth i Grand

Magus, choć zespół absolutnie nie

jest ich kopią. W obronie autentyczności

Eternal Chamion dodam,

że wokalista, Jason Tarpey, zawodowo

zajmuje się wykuwaniem

mieczy! (5)

Strati

Evergrey - Escape of the Phoenix

2021AFM

Dzielę sobie działalność Szwedów

na trzy etapy. Świetny, energetyczny

i zarazem nastrojowy prog

metal na pierwszych pięciu-sześciu

płytach, faza przejściowa z - jak się

okazuje - niemocą życiową Englunda

i zmianami składu, oraz

trzecia faza, która trwa do dzisiaj i

obejmuje cztery płyty (to już prawie

tyle ile pierwsza, najlepsza faza

Evergrey). Ostatni okres celuje w

melancholię i klimat, ale zamiast

budować napięcie zróżnicowanymi

utworami lub zróżnicowaną kompozycją

samych kawałków, zalewa

sosem kontemplacyjnych, utrzymanych

w jednym nastroju, melodii.

Riffy stały się ozdobnikami

uderzającymi potężnie na wejściu

utworu, a ich fundamentowa rola

podbudowy kawałka została zepchnięta

na dalszy plan. "Escape

of the Phoenix" świetnie wpisuje

się w ten trend ostatnich płyt

Evergrey, choć z pewną różnicą.

Gitarowe wejścia, wyjścia i wszelkie

międzywokalne wstawki swoim

ciężarem i masywnością wydają się

nawiązywać do "Monday Morning

Apocalypse" - chyba najcięższej

i swego czasu najbardziej "nowoczesnej"

płyty Szwedów. Zresztą,

trudno odmówić "Escape of the

Phoenix" świetnego brzmienia - te

jest przestrzenne, mocne, płyta w

odpowiednich momentach przygniata

jak walec, w innych czaruje

jak subtelny musical. Tom Englund

nie tylko sprawia, że zespół

jest bezsprzecznie rozpoznawalny,

ale też nadał płycie pewien spójny

sens. Od kiedy Tom sam napotkał

problemy natury duchowej, postanowił

skończyć kurs psychoterapii,

a zdobyta wiedza i doświadczenie

zostały niewyczerpanym źródłem

inspiracji do pisania muzyki i tekstów.

"Escape of the Phoenix"

opowiada o tym, że czasem warto

się... poddać. Dać sobie czas, zanim

odrodzi się, jak feniks z popiołów.

Ja bym chciała, żeby odrodził

się ten dawny Evergrey, ale -

jak zwykle - nic tu po moich chciejstwie.

Wiem, że wielu z Was ten

aktualny Evergrey bardzo się podoba.

(4)

Evil - Possesed By Evil

2021 Dying Victims

Strati

Niby cyfryzacja muzyki jest już nie

do opanowania, streaming panoszy

się coraz bardziej, a tu proszę, drugi

album Evil w krótkim czasie doczekał

się już kolejnej winylowej

edycji, tym razem w innej firmie i

w wersji picture disc. Być może

chłopaki wiedzieli o tych planach,

stąd barwniejsza, efektowniejsza

niż na długogrającym debiucie

"Rites Of Evil", horrorowa

okładka, ale muzyka również się

broni. Oczywiście Japończycy nie

wymyślają tu niczego nowego, za

to śmiało podążają śladami swych

rodaków z Abigail i Sabbat, a do

tego Venom, Hellhammer, Sarcófago

czy Sodom, grając siarczysty

i niebywale intensywny black/

thrash metal. "Possesed By Evil"

przetacza się więc przez głośniki

niczym jakiś złowieszczy huragan,

zaś Asura, poza ulubionym, zdaje

się, ugh! preferuje wściekły skrzek.

Co ważne zespół potrafi przekonująco

zapodać nie tylko krótkie,

2-3-minutowe petardy, jak "Reaper"

czy jeszcze krótszy "Hell's Evil

Bells", ale też kompozycje dłuższe.

Z tych wyróżniłbym "Raizin" i

"Evil Way Of Live", bo jednak

tytułowa jest w części środkowej

zbyt bałaganiarska, a do tego brzmi

niczym jakaś parodia Metalliki.

Jednak nic, to, cała reszta jest

na medal: oczywiście obowiązkowo

czarny. (5)

Wojciech Chamryk

Evil Drive - Demons Within

2021 Reaper Entertainment Europe

Wydawca zachwala, że Evil Drive

łączy melodyjną stronę Iron Maiden

z czadem Slayera, a do tego

ma charyzmatyczną wokalistkę.

Jak to przy takich promocyjnych

notkach bywa zgadza się jednak

niewiele, a mianowicie to, że Viktoria

Viren faktycznie ma kawał

głosu w zakresie growl/skrzek. Unikalnym

bym go jednak nie nazwał,

a to określenie również pojawia się

w owej notce, bowiem na "Demons

Within" nie potwierdza w

żadnym z 10 utworów, że potrafi

śpiewać w innej manierze niż tylko

obłędny ryk, który pod koniec

płyty staje się już bardzo monotonny.

Muzycznie jest trochę ciekawiej,

no ale w końcu to już trzeci

album Finów, którzy zakładając

Evil Drive nie byli przecież nieopierzonymi

debiutantami. Podstawą

jest melodyjny death metal

(rozpędzony "Breaking The Chains"

jest w wydaniu Evil Drive modelowym

przykładem tej stylistyki).

Fajnie brzmią utwory łączące

mocarny death z thrashowym wykopem

("Payback", singlowy "Rising

From The Revenge", "Ghost") i

wygląda na to, że jest to kierunek

dla zespołu idealny. Jak na moje

ucho powinni sobie za to darować

nieudane flirty z melodyjnym power

metalem (syntetycznie brzmiący,

nijaki i pozbawiony mocy

"Too Wild To Live Too Rare To

Die"), łączący powerową melodyjkę

podprowadzoną Helloween z

symfonicznym black metalem "We

Are One" też niczym szczególnym

nie powala. Można, nie trzeba - to

najkrótsze podsumowanie zawartości

"Demons Within". (3)

Wojciech Chamryk

Exmortus - Legions Of The Undead

2019 M-Theory Audio

Rzadko kiedy pozycje z katalogu

Exmortus trafiają do naszej redakcji,

a szkoda, bo to naprawdę zacna

formacja. Po latach trafiła do

mnie ich ostatnia EPka zatytułowana

"Legions Of The Undead".

Jest to wydawnictwo, na którym

kapela zaprezentowała swój nowy,

aktualny skład. Oprócz filarów

Jardena "Conana" Gonzaleza (gitara/wokal)

i Philipa Nuneza

(bas) mamy nowych muzyków

Adriana Aguilara (perkusja) oraz

Chase Bekera (gitara). Ich perfekcja

oraz niesamowity warsztat

muzyczny wyeksponowany jest w

każdej chwili, każdej z pięciu kompozycji,

które znalazły się na omawianej

EPce. Na początek poszły

dwie autorskie kompozycje, tytułowa

"Legions Of The Undead" oraz

"Swallow Your Soul". Prezentują

one to w czym kapela czuje się najlepiej,

to jest techniczny, wyrafinowany

thrash metal, ze specyficzną

mieszanką heavy metalu, power

metalu oraz death metalu. Stwarzają

one również poczucie pewnego

chaosu ale ogólnie są perfekcyjnie

przemyślane i sprytnie skonstruowane,

z łatwością dotykając

wszelkich muzycznych emocji. Nie

można zapomnieć, że równie uda-

RECENZJE 201


nie żonglują melodiami dzięki czemu

te wszelkie techniczne i klimatyczne

dysonanse słucha się z łatwością.

Dużą wartością Exmortus

są partie gitarowe, a szczególnie

popisy solowe gitarzystów, które są

wręcz shrederskie i pełne neoklasycznych

odnośników. Ta strona muzyków

(wszystkich) w pełnej krasie

objawia się w pozostałej części

EPki, na która składają się trzy instrumentalne

kompozycje, będące

interpretacjami pomysłów innych

kompozytorów. Także mamy brawurowo

wykonane, główne temat

do filmów "Sok z żuka" (autorstwa

Danny'ego Elfmana) oraz "Psychoza"

(Bernarda Hermanna) oraz

z jeszcze większą fantazją "Noc na

Łysej Górze" ("Night On Bald

Mountain") Modesta Musorgskiego.

Podsumowując "Legions

Of The Undead", jest to wydawnictwo,

które bardzo dobrze prezentuje

Exmortus i zapowiada

jego udana kontynuację kariery.

No chyba, że pandemia zupełnie

rozbije działalność tej formacji.

Oby nie.

Eyesberg - Claustrophobia

2021 Progressive Promotion

\m/\m/

Początki tej niemieckiej kapeli sięgają

końca lat siedemdziesiątych.

Mimo dekady istnienia ich działalność

niczego konkretnego nie przyniosła.

Oczywiście myślę o wydawnictwach

płytowych. Duży debiut

"Blue" wyszedł dopiero w

2014 roku, dwa lata później opublikowano

drugi krążek "Masquerade",

a obecnie trzeci zatytułowany

"Claustrophobia". Muzyka,

która znalazła się na tym albumie

jest mocno inspirowana wczesnymi

dokonaniami Genesis. Wiele zagrywek

klawiszowych oraz gitarowych

popisów solowych mocno

podobnych jest - kolejno - do tego

co grał Banks czy Hackett.

Oprócz zbliżonego stylu grania

muzyków, podobnie budowane są

kompozycje, a także ich klimat

oraz emocje. Sam wokalista Malcolm

Shuttleworth ma niesamowity

głos, który jest takim miksem

Gabriela, Collinsa oraz Fisha.

Także to podobieństwo do Genesis

jest jeszcze większe. Oczywiście

w muzyce Eyesberg znajdziemy

jeszcze więcej innych inspiracji, dokonaniami

zespołów typu Marillion,

Camel, IQ czy Pendragon.

Dzięki czemu formacja ogólnie

bardzo pięknie wpasowują się w

neoprogresywną estetykę. Niemniej

muzyka Niemców (powiedzmy,

bo kilku muzyków ma inne

korzenie) posiada też niesamowitą

swobodę stylistyczną, co pozwala

im na budowanie niebanalnych i

różnorodnych kompozycji przepełnionych

melodiami, intrygującymi

tematami muzycznymi, teatralnym

rozmachem, bogactwem wrażeń,

itd. Przy czym z łatwością pobudzają

wyobraźnię swoich odbiorców.

Muzycy sprawdzają się w każdej

formie, a ich utwory mogą być

albo krótkie albo długie. Nieprzerwanie

czarują nas swoimi dźwiękami,

roztaczając paletę pełną kontrastujących

barw i wszelkich dysonansów.

Dzięki temu zabiegowi

wyśmienicie słucha się pojedynczych

utworów jak i całego albumu.

Bardzo ważną częścią tego wydawnictwa

jest zawarta w nim

opowieść. Dotyczy ona historii

Vincenta van Gogha, co jest ciekawe

samo w sobie, ale jeszcze ciekawsze

jest podejście muzyków do

tego tematu. Ogólnie "Claustrophobia"

może bardzo się podobać.

Album ma naprawdę wiele atutów.

Jednak mnie bardzo mocno przeszkadza

tak czytelne nawiązania

do dokonań wczesnego Genesis.

Nie mogę sobie z tym poradzić.

Niestety nie przekonuje mnie nawet

to, że Niemcy mają tyle samo -

a może i więcej - inwencji, talentu

oraz wyobraźni co ich nieco starsi

koledzy ze Zjednoczonego Królestwa.

Może wy nie będziecie mieli

z tym kłopotu. Wtedy na pewno

odbiór tego krążka będzie jeszcze

bardziej ekscytujący. Ja niestety na

tę chwile nie mogę dać więcej niż...

(3,5)

Fate - Fate

2020 Caligari

\m/\m/

Lubię takie granie, surowy heavy/

speed metal w stylu lat 80. Wtedy

było to zjawisko dość powszechne,

ale i teraz nie brakuje zespołów, z

upodobaniem eksplorujących tę

stylistykę. Akurat nadmiar nie jest

tu pozytywnym zjawiskiem, ale ci

młodzi Włosi (trzy lata stażu, dwie

demówki w dorobku), radzą sobie

naprawdę nieźle. "Fate" to owo

drugie demo, wydane, a jakże, cyfrowo

i na kasecie. Trzy utwory,

niewiele ponad 10 minut muzyki,

ale ile radości dla kogoś, kto pamięta

te dawne, dobre czasy! W

openerze "Where The Gods Go To

Die" chłopaki jeszcze nie zdradzają

się do końca, bo to taki surowy

heavy/doom. Jednak już w "Mask

Of The Silver Death" i "Demiurge"

łoją na 120% mocy, momentami

wręcz blackowo, tylko gdzieniegdzie

wplatając wolniejszy, masywny

riff czy klawiszowe ornamenty.

A ponieważ teraz mało kto narzeka

na brak wolnego czasu, to

pewnie dość szybko uraczą nas debiutancką

płytą - myślę, że będzie

warta uwagi. (4)

Wojciech Chamryk

Fatum - Chcę uciec stąd!

2021 Case Studio

W 2016 roku doszło do kolejnej

reaktywacji tej zasłużonej grupy

dla polskiej sceny hard rocka. Bardzo

ucieszyła mnie ta ponowna

działalność. Cieszyły mnie też kolejne

informacje z obozu zespołu,

choć było ciężko o ich wyłowienie

w tej całej masie szumu medialnego,

który każdego dnia do nas dociera.

Niestety z czasem tych wieści

było coraz mniej, aż zacząłem

niepokoić się, że znowu nic z tego

nie będzie. W końcu przyszedł rok

2021 i na nowo można było zaobserwować

ruch wokół tematu Fatum.

W końcu w dzień rocznicy

śmierci wokalisty Fatum, Krzysztofa

"Uriah" Ostasiuka ukazała

się omawiana płytka. Nie bez przyczyny

wybrano taką datę, bowiem

Piotr Bajus wraz zespołem chciał

się rozliczyć z minionymi latami

oraz złożyć hołd bardzo ważnej

osobie dla całej formacji. Takież

honory czyni znakomita monumentalna

ballada "Jeszcze wczoraj",

która swoim tekstem bezpośrednio

dotyka wspomnianych wydarzeń.

Drugi nowy utwór to dynamiczny i

chwytliwy kawałek, z świetnym riffem,

"Chcę uciec stąd". Jest on mieszanką

mocniejszego grania hard'n'

heavy z debiutu "Mania szybkości"

i bardziej AORowej wersji hard

rocka z krążka "Demon". Nie widzę

aby fan hard rocka przeszedł

obok tego utworu obojętnie. Ciekawy

jest też tekst, który nawiązuje

do obecnej sytuacji w kraju. Jednak

najważniejszą dla mnie kwestią jest

znakomita forma nowego wokalisty

Andrzeja Kwiatkowskiego.

Ma on swój styl oraz tembr głosu,

ale bardzo mocno wpisuje się w

stylistykę, w której bardzo dobrze

czuł się również Krzysztof Ostasiuk.

Można to porównać bezpośrednio,

bowiem dalszą część

płyty wypełniają dwa odświeżone

utwory starego Fatum. Są to chyba

największe przeboje jak do tej pory

formacji, a chodzi o "Bo Demon"

oraz "Mania szybkości". Choć EPka

"Chcę uciec stąd!" jest pewnego

rodzaju codą w działalności Fatum

ale jednocześnie jest zapowiedzią

nowego, które wydaje się bardzo

dobre. Myślę, że polska scena

hard rocka na to zasługuje. Niedawno

cieszyliśmy się znakomitą

płytą Kruka i Wojtka Cugowskiego

"Be There", teraz czas na

nowa płytę Fatum. Czekamy!

\m/\m/

Feanor - Power Of The Chosen

One

2021 Massacre

Fani true heavy metalu czekali na

ten album ponad 25 lat. Feanor

"Power Of The Chosen One" to

bowiem sequel Manowar "The

Triumph Of Steel" (1992), przynajmniej

z trzech powodów: na

obu albumach zagrał ten sam gitarzysta,

znaczna część właśnie wychodzących

na światło dzienne pomysłów

zostałaby wykorzystana na

kolejnej płycie Manowar, gdyby

David "The Shred Demon"

Shankle nie opóścił ich nieoczekiwanie

w 1994 roku, oraz Joey

DeMaio aprobuje dążenia Feanor.

Mamy tutaj do czynienia z "the ultimate

true heavy metal experience".

Właściwe osoby godnie stawiły

czoła niesamowicie ambitnemu

wyzwaniu kontynuacji najlepszej

spóścizny Królow Metalu. Ogromną

ilość mistrzowskiej pracy włożono

w skonstruowanie misternego

rarytasu, na którym znalazło się

dziesięć kunsztownych przedoskonałości.

Dostąpiłem wielkiego

zaszczytu ich dokładnego poznania

już półtorej miesiąca przed

oficjalną premierą i powiem tak:

wierzę w metal, wierzę w metalowe

braterstwo, szczerze kocham "Power

Of The Chosen One". Uśmiecham

się z pobłażaniem na monety

bulionowe, ponieważ zawierają

one do 99,999% złota, podczas

gdy "Power Of The Chosen One"

składa się dokładnie w 100% z czystego

złota. Chciałbym, aby fani

Manowar odnajdywali radość z

bliskiego obcowania z tymi hymnami,

i odkrywali wspólnie ich różnorodne

odsłony. Z całą pewnością

powinniśmy rozważyć uznanie

"feanorów" za środki wymiany metalowego

pozdrowienia. Jestem absolutnie

przekonany, że to kryształowo

nieskazitelne dzieło przetrwa

próbę czasu, ale to od nas

wszystkich zależy, czy za tysiąc lat

będzie je można podziwiać w sławnej

galerii dedykowanej Królom

Metalu, Manowar. Nie ma tam

żadnej elektronicznej perskusji,

żadnych plastikowych syntezatorów,

żadnych fałszywych sztuczek.

Tylko żywa muzyka. Gitary, prawdziwa

perkusja, czterdziestoosobowy

chór, fortepian, szlachetne

antyczne instrumenty (oud,

bouzouka) i genialne wokale (znanego

z Wizard) Sven D'Anna.

202

RECENZJE


Otwierający album hymn "Rise Of

The Dragon" stanowi bezpośrednie

nawiązanie do Manowar "Ride

The Dragon" i zwiastuje podniesienie

głowy przez smoka, symbolizującego

tutaj powrót Davida

Shankle (chyba nie trzeba przypominać,

że właśnie David był odpowiedzialny

za gitary na "The

Triumph Of Steel"?). Refren tytułowego

"Power Of The Chosen One"

jest jednym z najbardziej melodyjnych

fragmentów na całej płycie i

natychmiastowo chwyta za serce.

Unieśmy przy nim miecze w górę i

powtarzajmy: "By the power of the

chosen one, the sacrifice of your life, we

stand by your side. Hail! Hail! Hail!".

Podczas słuchania bardziej rozpędzonego

"This You Can Trust" polecam

skoncentrować się głównie

na łomoczącej perkusji, bo moim

zdaniem przez jej pryzmat najlepiej

się tego słucha. "Metal Land"

to kolejny przebojowy utwór o jednoczeniu

się fanów, opatrzony

pyszną solówką gitarową, fajnymi

harmoniami wokalnymi oraz nośnym

refrenem. I na przemian,

szybsze "Hell Is Waiting" zieje metalowym

ogniem i nie bierze jeńców.

Pozytywnie postrzegam zabieg

efektywnego wymieszania bardzo

melodyjnych utworów na zmianę

z ostrą jazdą bez trzymanki.

Konsekwentnie, "Together Forever"

jest więc bardzo melodyjne i wolniejsze,

zaś "Bringer Of Pain"

mroczne i drapieżne. Całe "Lost In

Battle" jest wręcz rozbrajająco melodyjne

od samego początku aż do

końca. Nie mniej urzeka kolejny

"Fighting For Our Dream", z tym

że to ballada rozpieszczająca słuchacza

bogactwem akustycznych

gitar. Koncept liryczny całego albumu

został oparty o najwyższej

jakości literaturę oraz najdonioślejsze

dzieła sztuki. W szczególności

ostatni, dziewiętnastominutowy

hymn "The Return Of The Metal

King", ukazuje odważną interpretację

homerowskiego eposu "Odyseja".

Sven D'Anna brzmi tutaj jak

Pavarotti w swych najlepszych

momentach. Pozostali budują

kompozycję nie z tej ziemi, która

przenosi nas w kompletnie inny

świat. (6)

FireWing - Resurrection

2021 Massacre

Sam O'Black

To długogrający debiut amerykańskiej

formacji, ale tworzący ją

muzycy są nie tylko wykształceni

(Berklee College Of Music i wszystko

jasne), a do tego z niejednego,

metalowego pieca chleb jedli, grając

praktycznie wszystko, z koncertowym

wspomaganiem rzeźników

z Vital Remains włącznie. Nic

więc dziwnego, że skoro zabrali się

za power metal w symfonicznej

odsłonie, to grają go na najwyższym

poziomie, a i kompozycje

dostarczyli takie, że nie ma mowy

o wypełniaczach, mimo tego, że

"Resurrection" trwa blisko godzinę.

W warstwie tekstowej mamy

tu, podzieloną na trzy rozdziały,

opowieść o walce dobra ze złem,

dopełnioną dopracowaną i efektownie

zaaranżowaną muzyką. Są

więc symfoniczne orkiestracje, ale

pasujące do poszczególnych kompozycji,

w żadnym razie nie jakieś

nadmiernie rozbudowane, czasem

mające nawet typowo soundtrackowy

charakter, a do tego partie

chóralne oraz klawiszowe. Nie

zapomniano jednak o gitarach (tu

szczególnie godne polecenia są

"Obscure Minds" i "Tales of Ember

& Vishap: The Meaning Of Life"),

sekcja też poczyna sobie całkiem

śmiało, co tylko wychodzi poszczególnym

utworom na dobre. No i

wokalista Airton Araujo, szczególnie

wyróżniający się w "Demons Of

Society", "Resurrection" i "Time Machine",

kolejny mocny punkt tego,

już świetnego zespołu. Dlatego,

jeśli starczy im pomysłów i determinacji,

to w tej power-symfonicznej

estetyce FireWing mogą już

niedługo solidnie namieszać. (5)

Wojciech Chamryk

Forsaken Age - Heavy Metal

Nightmare

2020 Pure Steel

Nowa Zelandia jako kraj ma ten

niefart (a może jednak fart. Zależy,

jak się na to spojrzy), że znajduje

się trochę, jakby to powiedzieć na

uboczu. Na uboczu świata, jak i

również na uboczu sceny metalowej.

Mimo tego czasem stamtąd

jakaś metalowa kapela wypłynie w

szerszy świat. Za taką właśnie można

uznać zespół Forsaken Age.

"Heavy Metal Nightmare" to zaledwie

drugi album w dorobku tej

formacji. Ich debiut zatytułowany

"Back from Extiction" ujrzał światło

dzienne w roku 2012. Na dobrą

sprawę nowe dzieło tych przesympatycznych

Nowozelandczyków

można by uznać za całkiem przyzwoity

album heavy metalowy. Taki,

który co prawda jakichś wielkich

fajerwerków nie zawiera, ani

też niczego nie urywa, jednak wywołującym

w słuchaczu całkiem

pozytywne odczucia. Można by,

gdyby nie pewne drobne mankamenty,

które burzą obraz całości.

Pierwszy z nich to niewątpliwie

wokal. Dzierżąca w tym zespole

mikrofon Chrissy Scarfe jest niewątpliwie

osobą kochającą tę muzykę,

niezwykle jej oddaną, a

wręcz nią żyjącą. I to jak najbardziej

się chwali. Pytanie tylko,

czy ową miłość musi wyrażać akurat

śpiewając. Chyba niekoniecznie,

bo zdecydowanie do śpiewania

w takim zespole, jak Forsaken

Age brakuje jej skali oraz mocy w

glosie. Przez to takie kawałki, jak

na przykład "Black Magick" całkowicie

tracą swój potencjał, który

niewątpliwie w nich drzemie. Psuje

to ostateczny efekt pracy całej

grupy, a zwłaszcza gitarzystów,

którzy posiadają zarówno talent,

jak również mają głowę pełną pomysłów

(świadczą o tym chociażby

solówki z kawałka tytułowego).

Cóż, mam jednak poważne przesłanki,

by sądzić, że Lee Scarfe

swej żony z zespołu się nie pozbędzie.

Zostawmy zatem już ten temat

w spokoju. Drugim mankamentem

tego albumu jest obecność

utworów, które w stopniu wręcz

absurdalnym popadają w banał.

Przykładem może być otwierający

"Death Terror" czy kompletny

wypełniacz w postaci "Fire in our

Hearts". OK., pomarudziłem trochę

(przepraszam, czasem muszę),

więc teraz możemy przejść do

pozytywów, bo te jak najbardziej

są. I co ciekawe, wcale nie jest ich

mało. Na pewno jednym z nich jest

przebojowy, nie bez powodu wybrany

na singiel kawałek "Raven's

Cry" z gościnnym udziałem Tima

"Ripera" Owensa. Tu jednak muszę

pokusić się o tezę, że jego gościnny

występ ma raczej charakter

chwytu marketingowego, gdyż niewiele

on wnosi zarówno do samego

utworu, hak i albumu jako całości.

Nie zmienia to jednak faktu, że

utwór ten robi naprawdę piorunujące

wrażenie. Podobnie zresztą jak

niesamowita interpretacja utworu

"Ride On" Christy Moore'a czy

opatrzone iście sabbathowskim riffem

"Hail and Farewell". Są to

utwory, które wręcz krzyczą o wyższą

ocenę. Jednak, jak już wspomniałem,

album ten ma pewne

mankamenty. Drobne, bo drobne,

jednak na tyle upierdliwe, że

wpływają one na ostateczny odbiór

owej płyty jako całości. (3,75)

Bartek Kuczak

Fortress Under Siege - Atlantis

2020 ROAR! Rock Of Angels

"Im bardziej Wasze marzenia są nierealne

do zrealizowania, tym lepiej; jeżeli

marzycie o czymś, co już jest w Waszym

zasięgu, to daleko w życiu nie zajdziecie",

mawiał mój ulubiony trener

zawodowy Andrew LaCivita, w

wolnym tłumaczeniu na język polski.

Fortress Under Siegie "Atlantis"

jest właśnie zaproszeniem do

zastanowienia się i, być może,

przeformułowania swoich personalnych

marzeń. Album ten nie

opowiada o mitologicznej krainie

Atlantis, lecz używa jej jako efektowną

alegorię (tzn. miejsce o przenośnym

znaczeniu) do wyrażania

niespełnianych ambicji. Teoretycznie

możemy to interpretować jako

owoc frustracji samego zespołu,

jako że istnieje on już 27 lat (powstał

w 1994 roku), wydaje dopiero

trzeci album i prawie nikt o nich

nie słyszał. Zwróćmy jednak uwagę,

że w praktyce prezentowana

przez nich muzyka należy do gatunku

niekoniecznie zorientowanego

na popularność - progresywny

metal. O czym mogło marzyć Fortress

Under Siege w czasach wybuchu

popularności grunge'u i w

okresie Fates Warning "Parallels"

(1991) / "Inside Out" (1994)?

Zgaduję tutaj, że mogło chodzić o

rozwinięcie heavy metalowej estetyki

w kierunku bardziej złożonych,

ale wciąż stosunkowo łatwo

przystępnych, klimatów. A przecież

pomysł na dalsze rozwinięcie

heavy metalu lat 80. w obliczu tak

prężnie robiących to już pionierów,

jak właśnie Fates Warning i

Dream Theater, wydaje się karkołomny,

z uwagi na nieuchronne

pytanie, co jeszcze Fortress Under

Siege mogłoby zaproponować,

czego dotąd nie słyszeliśmy? Słuchając

"Atlantis", wydaje mi się, że

zespół nie stara się być oryginalnym.

Zamiast eksplorować dziwaczne

rejony muzyczne, postawili

na zwięzłość i dosadność, ale w

ramach dobrze nam znanego gatunku

progresywny heavy metal.

Wszystkie utwory są krótkie (trwają

poniżej sześciu minut), a nawet

jeśli chcieli zaprezentować coś bardziej

rozbudowanego, to podzielili

to na dwie części - instrumental

"Holding a Breath" poprzedza

"Silence of Our Words", zaś inny

instrumental "Lethe" ułatwia nam

przyswojenie "Spartacus". W żadnym

razie nie poczułem potrzeby

zadzwonienia do żadnego jazz'

owego instruktora z prośbą o pomoc

w ogarnięciu tej muzyki. Podoba

mi się w miarę masywne i

klarowne brzmienie. Czuję, że poszczególne

motywy są przemyślane

oraz znajdują się we właściwym

miejscu we właściwej kolejności.

Oczywiście, nie da się uniknąć skojarzeń

z Fates Warning, słychać

też odrobinę Redemption, Symphony

X, polskiego Division by

Zero oraz Iron Maiden. Pasjonaci

metalu progresywnego prawdopodobnie

potrafiliby wymienić tutaj

kilka innych nazw, do których

dorobku jeszcze bardziej odnosi się

"Atlantis". Na uwagę zasługuje

jednocześnie sprawny warsztat techniczny

(w tym gatunku ciężko

jest docenić kogoś mianem wirtu-

RECENZJE 203


oza, więc powiedzmy, że są sprawni),

ale też biegłość kompozycyjna

- osiągnęli tak bardzo pożądany

w każdej muzyce flow. Energia

kreatywna została przesunięta ze

sfery intencji na sferę wpływu na

słuchacza, a obawiam się, że wielu

innym zespołom progresywnym

dokładnie tego brakuje. Nie wydaje

mi się, aby Fortress Under Siege

zamieszał na scenie, ponieważ

nie ma tutaj nic, co rozwijałoby

jakikolwiek podgatunek w najmniejszym

choćby stopniu. Albumu

słucha się jednak z przyjemnością i

może on być fajną odskocznią dla

wszystkich, którzy znają najwspanialsze

dokonania progresywnego

metalu na pamięć, i chcieliby posłuchać

czegoś jeszcze. Z drugiej

strony, "Atlantis" może z powodzeniem

wprowadzać początkujących

słuchaczy w wymagającą krainę

tego rodzaju dźwięków. (4)

Fortunato - Insurgency

2021 Rock City Music Label

Sam O'Black

Fortunato jest francuskim zespołem

neoklasyczno metalowym. W

jego skład wchodzi gitarzysta Seb

Vallée, śpiewający basista Markus

Fortunato oraz perkusista David

Amore (Nightmare, 1999 - 2015).

Dyskografia: "Liberty" (2012),

"Restless Fire" (2015), "Insurgency"

(2021). Wikipedia: "Zadaniem

(muzyki neoklasycznej) nie jest komentowanie

świata ani oddziaływanie na

emocje (...) O wartości dzieła decyduje

doskonałość rzemiosła kompozycyjnego,

przejrzysta i zwarta forma (...) Charakterystyczne

(...) są czytelne i różnorodne

związki z muzyką wcześniejszych

okresów (...) Strawiński (...) zwracał

uwagę na potrzebę powrotu do tradycyjnego

rozumienia piękna, w połączeniu

z prawdą i dobrem, lecz realizowanego

nowoczesnymi środkami (...)

Słuchacz miał czerpać przyjemność z

odkrywania w utworze ładu i porządku,

podziwiać pomysłowość kompozytora

(...) Utwór (...) nie (miał) poruszać

lub wstrząsać". Fortunato cechuje

się doskonałym rzemiosłem kompozycyjnym.

Analogicznie jak

Rush tworzyło zaawansowane

kompozycje w trzyosobowym składzie,

również Fortunato prezentuje

na swoim najnowszym albumie

techniczne mistrzowstwo. Forma

faktycznie jest jako tako zwarta i

przejrzysta - łatwo zorientować się

w tych dźwiękach już za pierwszym

odsłuchem. Moje kolejne

odsłuchy jedynie to potwierdzają.

Odnośnie czytelnych i różnorodnych

związków z muzyką wcześniejszych

okresów, dostrzegam wyraźne

inspiracje Sabatonem (np.

hymniczne "For Eternity" oraz zdecydowanie

bardziej urozmaicone

"The Sun Shall Never Shine"),

Freedom Callem (ultramelodyjne

"Blood Of The Unknown"), muzyką

orientalną (solówka basowa w

"A Star In The Sky"), epic folk metalem

(trudno mi tutaj wskazać

konkretną nazwę, ale posłuchajcie

ballady "Everywhere"), Avantasią

(klawisze w "Carry On To The

Depths Of The Sea"), Symphony

X'em (przytłaczająco ciężkie gitary

towarzyszące progresywnym klawiszom

w "A White Cross On A Normal

Field"), a nawet disco ("Big Time",

nie tylko na samym początku,

bo i później przewija się nostalgiczne

disco). Wokale są siermiężnie

rzeźnickie niemal jak u Marka

Sheltona, a gitary ambitne prawie

jak u Malmsteena. Tradycyjnie rozumiane

piękno w połączeniu z

prawdą i dobrem, lecz realizowane

nowoczesnymi środkami - moim

zdaniem jak najbardziej tak, dlatego

że współczesna młodzież nie

tak wyobraża sobie na ogół piękno

w muzyce, chociaż nie można by

odmówić im gracji. Ufam, że Fortunato

gra szczerze to, co niekoniecznie

jest trendy, lecz to co naprawdę

chcą grać. Oczywiście środki

są nowoczesne - gdzie im tam do

Igora Strawińskiego. Osobiście nie

czerpię przyjemności z odkrywania

panującego u nich ładu i porządku,

ale to jest sprawa subiektywna i

bez znaczenia. Bałaganiarstwo czy

wręcz kakofonia na miarę niektórych

prog powerowych kapel zniechęcałyby

mnie, a Fortunato jako

tako da się słuchać bez wrażenia

dyskomfortu. Bardziej byłbym za

to skłonny podziwiać pomysłowość

kompozytorów Fortunato -

nie tylko korzystali z mnóstwa rozmaitych

wzorców, ale połączyli je

w spójną i zwartą całość o indywidualnym

charakterze. Ostatecznie,

nie jestem ani poruszony, ani tym

bardziej wstrząśnięty. Lustro nie

kłamie - mam minę jak dwie kropki

i pozioma kreska. Francuzi osiągnęli

to, co zamierzali, a fani heavy

metalu w ujęciu neoklasycznym

prawdopodobnie napisaliby, że

"Insurgency" wypadło dobrze. (4)

Sam O'Black

Frozen Crown - Crowned In

Frost

2019 Scarlet

Jakoś niedawno słuchałem tego zespołu

w sieci, a tu proszę, przed

premierą tegorocznego, zapowiadanego

na koniec kwietnia albumu

"Winterbane" trafił nam się do recenzji

ten poprzedni, drugi w dyskografii

grupy. "Crowned In Frost"

na pewno nie rozczaruje zwolenników

power metalu, bo Włosi

mają do niego dryg, a ten mieszany

skład tym bardziej. Owszem, mogli

sobie darować popowe wtręty w

"Lost In Time" czy nudny, na szczęście

dość krótki, instrumental-wypełniacz

"The Wolf And The Maiden";

długaśny "Winterfall" też by

zyskał po odchudzeniu o minutę

czy dwie oraz dzięki zmniejszeniu

ilości partii growlującego Federico

Mondelliego, ale cała reszta już

się zgadza. Szczególnie przypadł

mi do gustu ten ostrzejszy power w

"In The Dark", "Unspoken" i "Forever";

opatrzone teledyskami "Neverending"

i "Battles In The Night"

też są niczego sobie, nie tylko z racji

udziału w nich gitarzystki oraz

wokalistki. Giada "Jade" Etro nie

ma może jakiegoś wielkiego głosu,

ale potrafi z niego korzystać i nie

sili się na jakieś operowe wygibasy

- słychać, że to jednak metalowa

wokalistka, zresztą okładkowy

image - Conan w żeńskim wydaniu

- również zdaje się to potwierdzać.

Liczę, że na "Winterbane" będzie

jeszcze lepiej, co okaże się już niebawem.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Furious Trauma - Decade At War

2020 Massacre

Furious Trauma nie należą do

pracoholików: staż mają znaczny,

sięgający jeszcze lat 80., a tu proszę,

raptem cztery albumy na koncie,

gdzie poprzedni wydali jeszcze

w latach 90. Plus jest taki, że powrotny

"Decade At War" firmuje

Massacre Records, może więc

Duńczycy zdołają zaistnieć wśród

szerszego grona słuchaczy? Na pewno

są tego warci, bowiem groove/

thrash w ich wykonaniu jest nad

wyraz solidny, agresywny i urozmaicony.

Dlatego "Decade At

War", chociaż to aż 13 utworów

podstawowych plus dwa bonusy, w

żadnym razie nie nuży: poszczególne

kompozycje są zróżnicowane,

sporo się w nich dzieje, a i wokalista

Lars Schmidt różnicuje

swe partie, racząc słuchaczy nie

tylko rykiem z głębi trzewi, ale też

bardziej skrzeczącym głosem. On

też odpowiada za robiący wrażenie,

masywny sound tego albumu,

chociaż pewnie efekt końcowy sporo

też zawdzięcza Tue Madsenowi,

odpowiedzialnemu za miks i

mastering. Osobiście wyróżniłbym

szaleńczy utwór tytułowy, mroczny

"Plague Of The New World" i

zróżnicowany "Damage Done", ale

generalnie całość materiału trzyma

tu poziom. Mogli tylko w sumie

darować sobie nagrane na nowo

"Born Of The Flag" z pierwszego

albumu i "Chaos Within" z drugiego

- już chyba lepiej pomyśleć o

wznowieniu, tych dawno niedostępnych,

płyt, choćby w formie jakiegoś

tańszego, łączonego wydawnictwa.

(4)

Wojciech Chamryk

Gaia Epicus - Seventh Rising

2020 Epicus

Trudno nie traktować z szacunkiem

tego, co robi Thomas Chr.

Hansen, bo w końcu gra metal od

wczesnych lat 90., a "Seventh Rising"

jest już siódmym albumem

jego solowego projektu. Jednak

ilość nie zawsze idzie tu w parze z

jakością, dlatego power metal w

wydaniu Norwega jest często co

najwyżej poprawny, wieje z niego

nudą i sztampą. Na "Seventh Rising"

jest niestety podobnie: to

długa, monotonna płyta, której tak

naprawdę mogłoby nie być i nikt

zbytnio by na tym nie stracił. Kiedy

słuchałem tych promocyjnych

plików po raz pierwszy od razy

uderzyło mnie, że gra tu naprawdę

dobry perkusista. I proszę, sesyjnie

wsparł Thomasa sam Mike Terrana,

co dało warstwie rytmicznej

sporego kopa. Nie zatuszuje to jednak

faktu, że "Rising" i kilka innych

utworów to popłuczyny po

Helloween, "Invisible Enemy" zapożycza

się u Black Sabbath ery

"Dehumanizer", a balladowy

"Number One" dodatkowo u… Metalliki.

Thrashowo brzmi też finałowy

"Eye Of Ra", co wydaje mi się

chybionym eksperymentem, a jak

już muzycznie robi się ciekawiej

("The Dream"), to z kolei lider niedomaga

wokalnie. Być może dlatego

w singlowym "Gods Of Metal"

wspiera go Tim "Ripper" Owens i

to jest faktycznie konkret, ale kto

kupi album czy straci na niego blisko

godzinę w sieci, dla jednego

udanego utworu i z racji tego, że

Lukky Sparxx wycina naprawdę

konkretne solówki? (1,5)

Wojciech Chamryk

Gary Moore - How Blue Can

You Get

2021 Provogue

Niedawno minęła 10 rocznica

śmierci Gary'ego Moore'a, genialnego

gitarzysty, równie sprawnie

poruszającego się w rejonach hard

'n'heavy (Skid Row, Thin Lizzy, G-

Force, solowe płyty z lat 80.), estetyce

progresywno-jazzrockowej

(Colosseum II) czy bluesowej. To

204

RECENZJE


właśnie bluesowe albumy uczyniły

z tego Irlandczyka światową gwiazdę,

chociaż krótko przed śmiercią

zapowiadał powrót do mocniejszego

grania. Niestety nie zdążył

już zrealizować tych planów, ale

wydawcy wciąż wznawiają jego

dawne płyty, skwapliwie podsuwają

też fanom kolejne kompilacje,

wydawnictwa koncertowe oraz

takie z niepublikowanym dotąd

materiałem. "How Blue Can You

Get" należy do tej ostatniej kategorii,

zbierając garść studyjnych

nagrań, które z jakichś powodów

nie zostały wcześniej wydane, bądź

też pojawiły się w innych wersjach,

choćby jako bonusy na japońskich

wydaniach płyt gitarzysty. To

osiem bluesowych i bluesrockowych

numerów, cztery autorstwa

samego Moore'a plus cztery przeróbki.

Z tych ostatnich wyróżnia

się świetnie zagrany instrumental

"Steppin' Out" Fraziera, znany z

wykonania Memphis Slima, rozsławiony

choćby przez Mayalla i

Claptona, ale "I'm Tore Down",

długi utwór tytułowy (B.B. King)

czy zwłaszcza "Done Somebody

Wrong" Elmore'a Jamesa (co za

solo!), lśnią równie wyraziście. Z

kompozycji autorskich na pierwszy

ogień idzie piękna ballada "In My

Dreams" - nic dziwnego, że w momencie

nagrania trafiła do archiwum,

bo bardzo przypomina słynne

"Parisienne Walkways", ale teraz

to już żaden zarzut. "Looking

At Your Picture" jest bardziej bluesowo-korzenny,

tak w stylu lat

50./60. ubiegłego wieku, "Love Can

Make A Fool Of You" to następna

ballada, w tej wersji bardziej bluesowa,

ale ze wzmocnieniem w refrenie,

podobnie jak finałowy,

przepiękny "Living In The Blues" z

kolejnym popisem gitarzysty. Dlatego,

chociaż to "tylko" pośmiertna

kompilacja, fani takiego grania i samego

Gary'ego nie mogą jej zlekceważyć.

(5)

Wojciech Chamryk

Geometry Of Chaos - Soldiers

Of The New World Order

2020 Self-Released

Geometry Of Chaos to nowy projekt

dwóch włoskich muzyków, gitarzysty/basisty

Fabio La Manny i

perkusisty Davide Cardelli.

Wsparci przez wokalistów Elenę

Lippe, Marcello Vieirę i Ethana

Cronina nagrali album "Soldiers

Of The New World Order", łączący

klasyczny hard'n'heavy z metalem

progresywnym i wpływami

fusion. Promocyjna notka wspomina

również o muzyce filmowej, ale

to raczej pobożne życzenie, bo nawet

te najbardziej klimatyczne partie,

jak w instrumentalnym "Garage

Evil", nie mają rozmachu wielkich,

filmowych soundtracków,

chociaż mogłyby pewnie być wykorzystane

jako ilustracja muzyczna

w jakichś mniejszych, krótkometrażowych

czy dokumentalnych

produkcjach. Poza tym, chociaż

materiał generalnie trzyma poziom,

to słychać jednak, że to zespół

gitarzysty-wiruoza - już opener

"Idolatry" dość szybko rozłazi

się w szwach, nie jest kompozycją

zwartą i ciekawą na tyle, by przyciągnąć

uwagę na blisko siedem minut,

mimo efektownych solówek lidera.

Później jest podobnie: ni to

hard rock, ni progresywny metal, a

do tego akcenty jazzowe ("Joker's

Dance") czy nawet post-rockowe

("Spiral Staircase"). Da się również

zauważyć, że La Manna jest równie

dobrym basistą, stąd solowe

wejścia i wyeksponowane pochody

tego instrumentu, co przy zróżnicowanej

grze Cardelli jest niewątpliwym

plusem. Mogą też podobać

się lżejsze, długie i rozbudowane

kompozycje "Observer" z udziałem

Eleny Lippe, "Premonition" czy

finałowy "Soldiers Of The New

World Order", bardziej progresywne,

mimo metalowych akcentów,

ale jako całość ta płyta jest co najwyżej

poprawna. (3)

Wojciech Chamryk

George Tsalikis - Return To Power

2021 Pure Steel

George Tsalikis to taki człowiek,

któremu nie wystarcza udzielanie

się nawet w kilku zespołach. Dlatego,

zaprosiwszy do współpracy

kumpla z Zandelle Joego Cardillo

nagrał drugi album solowy. "Return

To Power" wydaje mi się ciekawszy

od "The Sacrifice", jest bowiem

bardziej zwarty i jednorodny

stylistycznie. Tradycyjny heavy,

power metal czy nawet hard rock

składają się tu na udane, kipiące

energią kompozycje, w których

melodie równoważą moc riffów, a

dynamiczne partie perkusji są ich

szkieletem. Trochę szkoda, że tak

rzadko na plan pierwszy, tak jak

choćby w "The Chase", wysuwa się

gitara basowa. Dobrze przynajmniej,

że Tsalikis zadbał należycie o

poziom gitarowych partii, co jest

szczególnie słyszalne w świetnych

"Live To Ride", "Together We Rise"

i "The Dragon Has Fallen", brzmiącym

niczym jakiś zapomniany

utwór z LP "Headless Cross"

Black Sabbath. Świetny jest też

mroczny "The Demon Barber" oraz

klimatyczna ballada "In Memory",

potwierdzająca, że George Tsalikis

potrafi poruszać się sprawnie w

każej stylistyce: dobrze, że wykorzystał

przedłużające się milczenie

Zandelle oraz Overlorde i wydał

tę płytę. (4,5)

Wojciech Chamryk

Giotopia - Trinity Of Evil

2021 Self-Releases

Trudno ocenia się takie płyty. Z

jednej strony nie można bowiem

nie docenić, że lider tego belgijskiego

projektu Gio Smet poświęcił

mu mnóstwo czasu i pracy, a trzeci

album Giotopii jest całkiem niezły,

szczególnie jak na produkcję

niezależną. Pojawiają się też jednak

liczne wątpliwości, a podstawowa

jest taka, że "Trinity Of

Evil" to po prostu mniej udana kopia

wcześniejszych wydawnictw

tego typu, z płytami Avantasii na

czele. Mamy tu więc symfoniczny

metal i powtórzenie formuły z licznymi

gościmi, przede wszystkim

wokalistami. Jednak tak, jak na

pierwszych wydawnictwach Giotopii

pojawiali się tak uznani śpiewacy

jak choćby Fabio Lione (Rhapsody,

Angra), Ralf Scheepers

(Primal Fear), Herbie Langhans

(Avantasia) czy Apollo Papathanasio

(ex-Firewind), to na "Trinity

Of Evil" śpiewa już tylko ten ostatni,

reszta partii wokalnych należy

do lidera i mniej znanych wykonawców.

Wokalistki, szczególnie

Sara Vanderheyden (Cathubodua)

i Jennifer Thomé (Siren's Legacy),

brzmią znakomicie, ale już

męskie głosy nad wyraz mizernie,

czego nie są w stanie zamaskować

liczne nakładki, partie chóralne

czy duety. Dlatego, chociaż naprawdę

nie brakuje tu tak zwanych

momentów, z mocarnym "Bad

Blood Resurrected" czy balladowym

"Forever Bound" na czele, to jednak

Gio Smet zbyt często zapożycza

się u innych (taki "Spawn Of Abaddon"

to miks Black Sabbath z Zed

Yago). Efekt to materiał drugiego

sortu - jak najbardziej nadający się

do słuchania, ale niezbyt porywający.

(2,5)

Wojciech Chamryk

Heavy Feather - Mountain Of

Sugar

2021 The Sign

Okładka niczym z przełomu lat

60. i 70. nie pozostawia cienia wątpliwości

- ten szwedzki kwartet

wciąż preferuje klasycznego rocka,

o death czy symfonicznym metalu

nie ma mowy. Na nowej płycie rozwijają

wątki z debiutanckiej "Débris

And Rubble" sprzed dwóch

lat, grając naprawdę stylowo i z dużym

wyczuciem. Oczywiście niezbyt

oryginalnie: już opener "30

Days" jest dowodem na czerpanie

natchnienia od Cream i Jefferson

Airplane, "Love Will Come Easy"

skojarzył mi się z Atlantis, nie tylko

za sprawą barwy głosu Lisy

Lystam, a choćby dziarski "Too

Many Times" z Montrose. Wokalistce

Heavy Feather najbliżej jednak

do Grace Slick, co potwierdza

kilkakrotnie, szczególnie we

wspomianym już "30 Days" czy

mającym coś z bluesa - wejścia harmonijki

w jej wykonaniu - "Mountain

Of Sugar". W klimatycznym

"Sometimes I Feel" mamy nawet

harmonijkowe solo, zaś w podobnej

stylistyce utrzymany jest finałowy

"Asking In Need" z partiami

slide czy piana, kojarzący się z

przydrożnym barem gdzieś na południu

Stanów Zjednoczonych.

Poza klasycznym, surowym bluesem

i rockiem mamy tu również

utwory bardziej przebojowe (świetny,

singlowy "Bright In My Mind",

"Come We Can Go") oraz balladowe

(oniryczny "Let It Shine"), tak

więc całość "Mountain Of Sugar"

powinna dostarczyć fanom prawdziwej

muzyki sporo frajdy. (5)

Wojciech Chamryk

Hell Riders - First Race

2019 Volcano

"First Race" to debiutancki album

tego międzynarodowego składu:

wydany w roku 2019, ale równie

dobrze mógłby ukazać się dobre

35-40 lat wcześniej, brzmi bowiem

jak typowa produkcja z przełomu

lat 70. i 80. Mamy tu więc surowy,

archaiczny heavy metal niczym z

1982 roku: czasem dość nijaki

("Mechanics Armada" ) czy zbytnio

zapatrzony w Maidenów ("Aviator"),

ale generalnie na poziomie.

RECENZJE 205


Pewnie gdyby przed laty wydała tę

płytę jakaś niezależna firma, to teraz

byłaby ona łakomym kąskiem

dla kolekcjonerów, bo dynamiczny

"Turbolizer", jeszcze szybszy "Soldier

Of Steel" czy mocarny "Queen

Of Death" z wyrazistym refrenem

to naprawdę świetne numery, a

"Ghost Rider" czy "Beyond Death"

tak naprawdę niczym im nie ustępują.

Teraz trzeba więc tylko poprawić

drobne niedociągnięcia, popracować

nad jakością wokalu, wyeliminować

dłużyzny, bo to jeszcze

nie pora na tyle długich numerów

o czasie 5-6 minut, na czym szczególnie

traci "Dragon Power", i będzie

jeszcze lepiej. (4,5)

Wojciech Chamryk

Helloween - Helloween

2021 Nuclear Blast

Okładka oczarowała. Namalowana

pędzlem przez Elirana Kantora

(chyba najbardziej znanego, współczesnego

ręcznie malującego

okładki artystę), zawierająca wizualne

odniesienia do klasycznych

płyt Niemców, sugerowała, że nowy

krążek będzie czymś w rodzaju

sentymentalnego "best of" Helloween.

Sugestię podbijał singiel z

2017 roku "Pumpkins United" i

nowa, wieloosobowa sytuacja, w jakiej

znalazł się zespół. Co więcej,

wizję sentymentalnego powrotu do

lat 80. podkręcił singiel "Skyfall"

oraz... pierwsze uderzenie po włączeniu

płyty. Płyty słuchałam już

w kwietniu, gdy przygotowywałam

się do rozmowy z Weikathem.

Włączyłam pierwszy kawałek i aż

mnie ciarki przeszły. "Out for the

Glory" to absolutnie klasyczny kawałek

Helloween, a jego słuchanie,

słuchanie tak klasycznego kawałka

z wokalami Kiske, uszy

wprawiało w osłupienie, a mózg w

niezły mindfuck. Do tego te jazgotliwe

okrzyki Hansena, niczym

z "Walls of Jericho"! Czar wehikułu

jednak prysł przy kolejnych

kawałkach. Płyta jest tak zmyślnie

skonstruowana, że otaczają ją

klamrowo dwa tradycyjne, znakomite

utwory ("Out for the Glory" i

"Skyfall"), a jej środek to już inna

beczka. "Helloween" to połączenie

klasycznego Helloween sprzed 30

lat i tego zupełnie współczesnego,

który znamy z ostatnich kilku płyt

(jak się dowiecie z wywiadu, Weikath

zaprzecza, jakby w ogóle można

było wydzielić jakieś etapy w

Helloween). Obok tych dwóch numerów

zupełnie bezkolizyjnie

funkcjonuje sobie "Cyanide" czy

"Rise Without Chains". Można by

się zastanawiać, jaka w ogóle była

koncepcja na tę płytę i jaki był

punkt wyjścia. Gramy sentymentalnie,

ale bez przesady? Piszemy

po prostu zwykłą płytę Helloween?

Tak źle i tak niedobrze. Widać,

że płyta to zderzenie pomysłów

wielu autorów, którzy w dużej

mierze pracowali oddzielnie, spotykając

się finalnie na przedprodukcję.

Każdy dorzucił coś od siebie:

Weikath kolejny numer na

kanwie "Eagle Fly Free", Hansen,

któremu marzyła się organiczna

płyta tworzona od zera w sali prób

- hołd dla stylu Helloween, Deris,

który właściwie przejął już lata temu

stery w tej kapeli, kolejny swój

numer rodem z Helloween XXI

wieku, czy Sascha, który pobawił

się brytyjskim rockiem kłaniając

się w stronę Billego Idola (mowa

oczywiście o "Best Time"). Tę miksturę

lepszych i gorszych kawałków,

stylów i temp spaja największa

wartość tej płyty. Absolutnie

cudowne wokale. Już nawet nie

chodzi o samego Kiske, który śpiewa

doskonale i nawet słabsze numery

zamienia w złoto (jak choćby

w "Angels"), ale to, jak one są

świetnie zestawione. Nie ma na

"Helloween" kawałków całkowicie

oddanych jednemu wokaliście. Nawet

jeśli zbliżają się do takiego modelu,

zwykle znienacka pojawia się

drugi głos, wprowadzając coś na

kształt dialogu. Wokale ze sobą

korespondują, wymieniają się, dopowiadają,

przykrywając wszelkie

niedostatki płyty, jakimi są przeciętne

riffy czy galimatias kompozycji.

Nie jest to płyta na miarę

"Keeperów", ale też wcale nie miała

nią być. Panowie powiesili poprzeczkę

bardzo wysoko, ale postanowili

podejść do sprawy rzeczowo

- ten piedestał okazał się chyba

tylko wyobrażeniem w oczach fanów.

Na pewno jednak jest to doskonały

etap w historii Helloween.

Nawet jeśli płyty będą "takie

jak zawsze", wokale będą je ciągnąć

bardzo wysoko. I koncerty! Płyty,

jak płyty, ale ten skład daje nam

przyczynek do naprawdę znakomitych

występów Helloween. Oby

tak już zostało. (4,5)

Strati

Hellryder - Devil is a Gambler

2021 ROAR! Rock Of Angels Records

Napisałabym - obierz Grave Digger

z finezji, a otrzymasz Hellryder.

Sęk w tym, że Grave Digger

już sam z siebie finezją nie grzeszy.

Dobrze, w takim razie obierz Grave

Digger z epickości, zaczerpniętych

z historii i legend tekstów, a

otrzymasz Hellryder. Bliżej. Rzeczywiście,

Hellryder to projekt

dwóch muzyków Kopigrobka -

głowy kapeli, czyli Chrisa Boltendahla

i całkiem już długo współpracującego

z nim gitarzysty, Axela

Ritta. Jako, że Ritt zawsze miał

inklinację w stronę hard rocka, a

Boltendahl od dawna zamierzał

nagrać coś w tym rodzaju, tylko

przeszkadzał mu ciasny harmonogram

płyta-trasa-płyta (szczęście w

nieszczęściu, że trafiła się epidemia),

Hellryder okazał się naturalną

konsekwencją działań obu panów.

Przez wzgląd na wokale nie

sposób nie mieć skojarzeń z Grave

Digger. Całość jest jednak jeszcze

bardziej toporna, grubo ciosana,

brudna i bliżej jej do Motörhead

czy wczesnego Saxon, niż do niemieckiego

heavy metalu. Zaskakujące

jest to, że choć założeniem

Hellryder był powrót do korzeni,

nie jest to powrót do korzeni Grave

Digger, ale raczej do założeń

samego heavy metalu. Przyznaję,

że nie jest to moja estetyka, ale

wiem, że chłopakom stworzenie tego

zespołu sprawiło masę frajdy.

(3,8)

Helstar - Clad in Black

2021 Massacre

Strati

"Clad In Black" to wydawnictwo

dość nietypowe. W dodatku nietypowe

na tyle, że sam właściwie to

sam do końca nie wiem, jak je klasyfikować.

Album ten składa się z

dwóch osobnych krążków. Pierwszy

z nich zawiera trzy świeże

utwory autorskie oraz trzy covery.

Z premierowych kompozycji (chociaż

ten utwór na dobrą sprawę już

wcześniej ukazał się na osobnym

singlu) warto zwrócić uwagę przede

wszystkim na "Black Wings of

Solitude". Jest to jedna z najlepszych

metalowych ballad, jakie

ostatnimi czasy dane było mi słyszeć.

Nie przesadzam ani trochę.

Ten utwór naprawdę ma w sobie

jakąś dziwną oraz niesamowitą

moc, która na długo potrafi zawładnąć

słuchaczem. Połowę tej płyty

stanowią jednak cudze kawałki.

Pierwszy z nich to "Restless and

Wild" pierwotnie nagrany przez

Accept. Co by nie mówić, wersja

tego klasyka nagrana przez Jamesa

Riverę i kumpli ma zdecydowanie

większego kopa od oryginału. Helstar

potrafił włożyć dodatkowy w

ten i tak pełen mocy kawałek. Podobnie

zresztą zrobił z sabbathowym

"After All (The Dead)". Ten

utwór został niemal przerobiony

na klimat niemalże doom metalowy.

Czy to jednak kogoś dziwi? W

końcu to właśnie wczesna twórczość

ekipy Tony'ego Iommi'ego dała

początek temu gatunkowi. A przy

okazji paru innym. Na deser dostajemy

"Sinner" z repertuaru Judas

Priest. James sam otwarcie twierdzi,

że jest wielkim fanem tych

bardziej archaicznych dokonań tej

kapeli. Konkretnie tych z lat siedemdziesiątych.

Nawet gdyby lider

Helstar zdecydował się jednak

skrzętnie ukrywać ten fakt, to i tak

jego wykonanie judaszowego klasyku

by go zdradziło. Słychać, że to

jest muzyka, która naprawdę gra

mu w sercu. Facet już swoje lata

ma, ale śpiewając "Sinnera", ma on

zabawę niczym mały chłopiec.

Właściwie w tym miejscu można

by zakończyć omawianie pierwszej

części, jednak jak już wspomniałem

na początku, zestaw ten zawiera

jeszcze drugi krążek. Jest to

nic innego, jak wydany pierwotnie

w roku 2016 album zatytułowany

"Vampiro". O tej płycie napisano

już wiele i myślę, że każdy zainteresowany

miał okazję się z nią zapoznać,

nie mniej jednak mamy

teraz wspaniałą okazję, aby sobie

ją odświeżyć. Tematy wampiryczne

to żadna nowość dla Rivery.

Wystarczy chociażby wspomnieć

klasyczny już dziś album "Nosferatu"

z roku 1989. Zresztą przez

wielu całkiem słusznie uznawany

jest on za najmocniejszy punkt w

dyskografii Helstar. Na "Vampiro"

nawiązań do tego klasyku nie

brakuje. Czy jednak przywołując tą

konwencję dało się tego uniknąć?

Chyba nie. Co do samych kompozycji,

nie da się ukryć, że należą

one do wyśmienitych. Nie znajdziemy

tu nudnych, jednostajnych

utworów. Wręcz przeciwnie. Właściwie

każdy jest pełen zmian tempa,

budowania nastroju, czasem

wręcz momentów, których przeciętny

słuchacz z pewnością by się

nie spodziewał. Duże brawa za to

należą się gitarzystom, to jest

Larry'emu Barraganowi, który

był częścią klasycznego składu tej

ekipy oraz Adrew Artwoodowi,

który wówczas był świeżym nabytkiem

tej grupy. Można, a nawet

należałoby wspomnieć tu parę

słów o produkcji. Sprawia ona, że

techniczne umiejętności muzyków

Helstar są wyraźnie słyszalne na

całym albumie. Dźwięk jest wyraźny,

klarowny i jak na ten gatunek

bardzo nowoczesny. Jedną z osób

czuwających nad brzmieniem tej

płyty był sam David Ellefson, który

to do niedawna pogrywał sobie

w jednym zespołem z pewnym gościem

słynącym z rudej czupryny.

Pierwotnie "Vampiro" ukazał się

pod skrzydłami jego wytwórni

EMP Label - Group, jednak ze

względu na słabą dystrybucję oraz

brak zainteresowania tym faktem

ze strony samego Davida, album

ponownie trafia w nasze ręce. I dobrze

się stało, gdyż jest on świetnym

dopełnieniem "Clad In

Black".

Bartek Kuczak

206

RECENZJE


Herman Frank - Two for a Lie

2021 AFM

Jak on to robi? Nieskończona kopalnia

riffów, wpadających w ucho

melodii i energia! Accept to jednak

była kuźnia talentów. Kto by pomyślał,

że dziś niemal wszyscy muzycy

będą ciągnąć swoje wózki (z

Accept - w którym jest tylko jeden

oryginalny muzyk Accept - na czele).

I o ile Udo poszedł w lżejszą,

nawet nieco ludyczną stronę, o tyle

Herman Frank ani na moment nie

daje po sobie poznać, że lata mijają.

Co prawda jego solowe płyty

są do siebie bardzo podobne, ale

nie sposób nazwać je ani wymęczonymi,

ani męczącymi. To kopalnia

dynamicznych kawałków, których

doskonale słucha się jako klasycznie

heavymetalowego czy rock-

'n'rollowego tła. Co riff to zachęca

nogę to tupania, co refren, to zachęca

do wtórowania. Co ciekawe,

są na płycie pewne nawiązania (jak

się pewnie dowiemy z wywiadu,

zapewne "nieświadome") do korzeni

w Accept, takie jak riff otwierający

"Venom" lub do klasyki rocka i

metalu w ogóle, jak zbliżony do

"Kill the King" numer "Stand up

and Fight", ale z drugiej strony, kto

ma je pisać jak nie facet, który widział

narodziny heavy metalu i grał

w klasycznym Accept? Jedyne czego

żałuję, to tego, że u boku Hermana

nie śpiewa już genialny Jioti

Parcharidis. Rick Altzi też ma kawał

drapieżnego głosu, ale jednak

nie ma takiej swobody w wymyślaniu

sobie linii wokalnych, jaką

miał Parcharidis. (4)

Hot Breath - Rubbery Lips

2021 The Sign

Strati

"Hot Breath sprawia, że ludzie tańczą i

śpiewają", powiedziała wokalistka

Jennifer Israelsson o swoim zespole

w wywiadzie dla 75 wydania

HMP, zaś Wojciech Chamryk celnie

zawtórował w recenzji ich pierwszego

EP, że "mają to coś". Był

więc i talent, i potencjał, a teraz

doszła jeszcze ciężka praca nad

kompozycjami, w myśl zasady, że

na debiutanckim longplay'u "Rubbery

Lips" nie ma znaleźć się ani

jeden dźwięk, który możnaby wyrzucić.

Niech Was nie zwiedzie

okładka przypominająca coś na

kształt mieszanki Judas Priest

"Rocka Rolla" oraz Metallica

"Load" / "Reload". Kiepski obraz,

ale na szczęście nijak ma się on do

zawartości płyty. Słyszymy pierwsze

sekundy i przypominamy sobie,

że przecież widzieliśmy już

otwartą szczękę wewnątrz owalnego

kształtu na przesadnie kolorowym

tle, i to nie byle gdzie, bo na

Motorhead "Overkill". Dobiega do

nas konkretny rock'n'roll, w którym

bas i perkusja mają wiele do

zaoferowania, jest czad i od razu

czujemy się lepiej. Hot Breath gra

inną muzykę niż Motorhead,

wprawdzie też zorientowaną na

krótkie, przebojowe strzały, ale nie

na surową brzydotę. Motorhead

można uznać za metal, a Hot

Breath zdecydowanie nie. Jest to

muzyka rockowa. O ile EP brzmiało

retro, nie powiedziałbym tego

o "Rubbery Lips". Może dlatego,

że ten drugi album został

zarejestrowany w słynnym Svenska

Gramofonstudion na najlepszej

jakości sprzęcie, i nadano mu

tam po prostu współczesny sound.

Basista Anton opowiadał mi, jak

wiele czasu przeznaczono na dopracowanie

każdego motywu każdej

kompozycji, i wierzę, że faktycznie

mogło tak być. Dla odbiorców

ważny jest w takiej stylistyce

ładunek energii, no i pod tym

względem Hot Breath eksploduje,

elektryzuje i pobudza wszystkich

do tańca oraz śpiewania. Jeśli będziecie

kiedyś chcieli rozruszać

nerda, to spróbujcie tego dokonać

z "Rubbery Lips". A że analizowano

wszystko z lupą, żeby na pewno

było fajnie - w tym przypadku dodatnio

przekłada się to na zapamiętywalność

numerów, obok których

nie sposób przejść obojętnie.

Zapadają więc w pamięć i bardzo

chce się ich słuchać. O to przecież

chodzi. Melodie melodiami, ale

dostrzegłem cztery kluczowe czynniki

jakości, które są nie mniej ważne

przy próbie docenienia "Rubbery

Lips". Są to: rytm, energia,

autentyczność, humor. Słychać, że

wykonawcy są zgrani, napaleni i

gotowi na wejście z impetem na

hard rockową scenę. Udziela się

słuchaczom (bez względu na to, co

kto słucha na co dzień) ich pozytywny

stan ducha, oj udziela. Płyta

jest przystępna w odbiorze. Na single

wybrano cztery utwory: "Right

Time", "What You're Looking For,

I've Already Found", "Who's The

One" i "Bad Feeling". Do każdego

albo nakręcono już teledysk, albo

video wkrótce się ukaże. Nie jestem

pewien, czy akurat te cztery

numery są tutaj najlepsze, osobiście

lubię wszystkie. Może "Adapted

Mind" i "Who's The One" najbardziej

utkwiły mi w pamięci, ale pozostałe

w niczym im nie ustępują.

Jako podsumowanie przytoczę

myśl autora "Małego Księcia" (nie

małego księdza!), Antoine de

Saint Exupéry, który napisał kiedyś,

że "doskonałość osiąga się nie

wtedy, kiedy nie można już nic dodać,

ale raczej wtedy, gdy nie można nic

ująć". Skąd zatem skąpe 4.5? Szóstek

staram się nie stawiać bardzo

dobrym płytom, bo dla takich jest

zarezerwowana piątka. Bardzo

chciałbym, żeby Hot Breath przebiło

"Rubbery Lips" w przyszłości

i wierzę, że stać ich na to. Święta

narodowego ani klęski żywiołowej

w żadnym kraju nie ogłoszą jak

ktoś głośno załączy ten album. W

ostatnim numerze podarowałem

szóstkę Hell Freezes Over, ale

wtedy faktycznie sąsiadka zadzwoniła

po straż pożarną. Tym razem

do niczego takiego nie dojdzie. Pół

gwiazdki odejmuję zaś za tandetną

okładkę, bo obawiam się, że wbijają

sobie nią samobója. (4.5)

Sam O'Black

Ice War - Defender, Destroyer

2020 Fighter

Ze sporym opóźnieniem w końcu

zdołałem zapoznać się z trzecim

albumem Ice War. Dwa pierwsze

tytuły jakie popełnił niezmordowany

Jo Capitalicide nastroiły

mnie dość pozytywnie. Zwłaszcza

debiut tego projektu okazał się bardzo

świeży. Drugi krążek - poprawny,

ale już nie tak zaskakujący,

był swoistą kontynuacją. Jak więc

sprawa ma się z "Defender, Destroyer",

który światło dzienne

ujrzał w 2020 roku? W niecałych

czterdziestu minutach Jo zawarł

po raz kolejny swoje przemyślenia

dotyczące historii Kanady i zdanie

na temat kapitalizmu czy działań

rządu. Na krążkach Ice War właśnie

te tematy dominują i młody

muzyk nie ma oporów, by kierować

nimi między oczy. Muzycznie

też jest dosadny. Nie ma zamiaru

zmieniać swoich założeń co do

kształtu kompozycji. Płyta osadzona

jest na fundamentach speed/

thrash metalu z dużymi wpływami

klasycznego heavy. Można nawet

na upartego zauważyć coś z punka.

To chyba przez ten wokal Jo - bardzo

szorstki i ma się wrażenie, że

chłop wypluwa słowa niczym pestki

smacznego słonecznika. Jako, że

Ice War to projekt jednego człowieka

głupio byłoby bardzo mocno

wytykać niedociągnięcia. Zwłaszcza,

że muzyka, jaką proponuje

Kanadyjczyk to żadna intelektualna

uczta. To raczej trochę niechlujne,

plugawe dźwięki. Galopady,

tnące riffy i dudniące bębny. Nad

wyraz jednak cały czas Jo daje radę

samemu wszystko tak pospinać w

całość, że słucha się tego nieźle.

Trzeci album Ice War mimo

wszystko nie przeskoczył poprzednich

- chociaż mam wrażenie, że

twórcy chodzi raczej o pokazanie

pewnych spraw niż o miejsca w

rankingach modnych muzycznych

czasopism. Dlatego też "Defender,

Destroyer" to rzecz warta tego, żeby

poświęcić jej uwagę. (4)

Ice War - Sacred Land

2021 Fighter

Adam Widełka

Jo Capitalicide to bardzo płodny

twórca. Sam pisze swoje albumy,

nagrywa je i wydaje bardzo regularnie.

Począwszy od 2016 roku, od

EP "Battle Zone", co roku dostajemy

jakiś premierowy materiał Ice

War. Ostatnim jest, jak na razie

krążek "Sacred Land" z tego roku.

Muszę przyznać, że jestem fanem

tego, co proponuje młody Kanadyjczyk.

Może nie są to albumy,

dla których tracę głowę, ale szczerze

słucha mi się tego bardzo dobrze.

Zwłaszcza, że Jo w swoim

przekazie porusza dość ciekawe i

mało banalne sprawy. Sporą wartość

ma dla niego przeszłość jego

kraju - poświęca historii Kanady

dużo miejsca. Dobrze to współgra

z muzyką, a jeszcze lepiej z okładką,

której autorem jest Didier

Normand (rysował również poprzednią).

Naprawdę można poczuć

niesamowity klimat. W stosunku

do poprzednich krążków to

"Sacred Land" jest dość stonowany.

Pojawia się więcej tradycyjnego

grania w stylu doom czy heavy.

Dominują klasyczne motywy wynalezione

lata temu przez Black

Sabbath. Tym razem Jo postawił

na masywne riffy i sekcję zanurzoną

jakby w kotle gorącej smoły…

Wyszło to bardzo intrygująco i pokazuje,

że muzyk nie tylko dobrze

czuje się w szybkich tematach.

Umie również wytworzyć nastrój,

jaki obecny był w latach 70. na

krążkach słynnej grupy z Birmingham.

Zwłaszcza pod koniec "Sacred

Land" przemykają motywy

przypominające bardzo "Children

of The Grave". Dobrze, że ten

czwarty krążek przyniósł coś świeżego.

Brawa dla twórcy, że dostrzegł

ryzyko wyczerpującej się

formuły grania w stylu Venom czy

Motorhead. Słychać, że najnowszy

materiał przemyślał. Nadal

jest to Ice War, ale jakby z innej,

troszkę mroczniejszej strony. Przyznam,

że znów poczułem się tak,

jakbym słuchał debiutanckiego

krążka tego projektu. No i w takim

razie wypatruję już kolejnych pozycji

od sympatycznego Kanadyjczyka,

bo udowadnia, że jest zdol-

RECENZJE 207


nym i świadomym kompozytorem,

którego pomysły są naprawdę intrygujące.

(5)

Adam Widełka

Ignition - Guided By The Waves

2017 Roll The Bones

Od 1998 roku na scenie niemieckiej

działa power/thrash metalowa

kapela Synasthasia. W 2012 roku

wydali swój ostatni album "Style

Collector" i niewiadomo czy nadal

działają. Moje wątpliwości wynikają

z faktu, że część muzyków

założyła kolejną formację, której

nazwa to Ignition. Perkusista Dominik

Erbach, gitarzysta Christian

Bruckschen i wokalista

Dennis Marschallik, plus dwóch

nowych muzyków, powołali projekt

gdzieś w okolicach 2016 roku.

Wtedy też nagrali swoją EPkę "We

Are the Force" aby rok później wydać

swój pierwszy, debiutancki

album "Guided By The Waves".

Na tej płycie zaprezentowali rasowy

power metal, a w zasadzie jej

amerykańsko-niemiecką mieszankę.

Gdy będziecie przesłuchiwać

debiut Ignition prawdopodobnie

wyłapiecie elementy, które będą

ko-jarzyły się wam z takimi kapelami

jak Iced Earth, Jag Panzer,

Sanctuary a także z Mystic Prophecy,

Brainstorm, Rage, itd. Tą

dwutorowość wpływów podtrzymuje

również wokalista, którego

głos plasuje się gdzieś między Ripperem

Owensem a Hansi Kürschem.

Dość ważne na "Guided

By The Waves" są również wędrówki

muzyków we współczesne

rejony nowoczesnego metalu.

Głównie objawia się to w brzmieniach

i grze gitar, takich jak w

otwierającym "We Are the Force".

Jednak jest to walor, który współtworzy

pewną świeżość power metalu

tego zespołu. Mimo wszystko

klasyczny power metal przeważa w

graniu proponowanym przez

Niemców. Kompozycje są bardzo

solidne, ciekawe, nastawione na

bezpośredniość, ale muzycy przy

nich troszkę też pokombinowali.

Nie są to jakieś mega ekwilibrystyczne,

techniczne lub progresywne

zagrywki ale na pewno nie jest to

prościutkie granie. O wspomnianą

prostolinijność kapela głównie dba

świetne wymyślonymi melodiami,

to właśnie one wraz z mocą muzyki

przyciągają uwagę słuchacza.

Utwory zachowują swoją różnorodność

i indywidualność, są za to w

tej samej wysokiej jakości. Chociaż

przy okazji pierwszych odsłuchów

w okolicach "The Viking Saga" kawałki

lekko mi się znudziły. Całe

szczęście im dłużej słuchałem krążka

to ten dyskomfort zniknął.

Produkcja "Guided By The Waves"

jest utrzymana na dobrym poziomie,

podkreśla wszystkie ważne

cechy muzyki Ignition, a także

ułatwia odbiór zawartości płyty.

Polecam wielbicielom melodyjnego,

acz mocnego power metalu. (4)

Ignition - Call Of The Sirens

2020 Roll The Bones

\m/\m/

Po trzech latach od debiutu Niemcy

wypuszczają swój kolejny studyjny

album. Muzycznie to kontynuacja

z "Guided By The Waves",

więc ciągle mamy do czynienia z

mieszanką wpływów power metalu

amerykańskiego i niemieckiego. Z

tym, że wraz z nową płytą odnoszę

wrażenie, że szala przechyliła się

bardziej na tę niemiecką odmianę.

Z tego wynika parę kwestii. Utwory

są trochę prostsze, bardziej bezpośrednie

i melodyjne. Niemniej w

tej prostocie, mimo wszystko czujemy

klasę, sporą ambicję oraz muzyczną

inteligencję. Mimo większej

melodyjność moc muzyki Ignition

pozostała na poziomie porównywalnym

z tym na "Guided By The

Waves". Nie brakuje też współcześnie

brzmiących gitar ("Reach Out

For The Top"), ale ich na nowym

albumie tak jakby było mniej. Za

to partie solowe wydają się dłuższe

i nieco bardziej rozbudowane, ale

to może tylko moje wrażenie.

Kompozycje są ciągle przemyślane,

różnorodne, na dobrym muzycznym

poziomie. Tworzą również

spójną całość, dzięki czemu można

bez problemów przesłuchać cały

albumu. Po prostu Niemcom na

"Call Of The Sirens" nie zabrakło

ani umiejętności, ani talentu. Tym

samym potwierdzili, że należą do

solidnych kapel ze sceny mocnego

power mealu, acz nie pozbawionego

melodyjności. (3,7)

\m/\m/

Ignitor - The Golden Age of

Black Magick

2020 Metal on Metal

Poprzedni album Ignitor wydany

w roku 2018 nosił tytuł "Haunted

by Rock & Roll". Muszę stwierdzić,

że dwa lata później owo nawiedzenie

wcale nie ustąpiło. Wręcz

przeciwnie. Można odnieść wrażenie,

że jest ono jeszcze mocniejsze.

A do tego dochodzą jeszcze czarna

magia, dziwne rytuały i baranie

łby. Mieszanka wybuchowa, czyż

nie? Na swym najnowszym krążku

ekipa od lat dowodzona przez

Stuarta Laurence'a w dalszym ciągu

przemierza te same muzyczne

obszary, do których zdążyła przez

ostatnich kilka lat przyzwyczaić

swoich słuchaczy. Chłopaki dalej

serwują nam ciekawy miks szeroko

pojętego rockendrolla, klasycznego

heavy metalu, oldschoolowego

thrashu oraz punku. Zresztą, o

Ignitor można powiedzieć naprawdę

wiele, ale na pewno nie to, że

należy on do kapel poszukujących

czy eksperymentujących. Jest dokładnie

na odwrót, ale koniec

końców zawsze wychodzi im to na

dobre. Takie utwory, jak lekko motorheadowy

"Countness Apollyn"

czy czerpiący pełnymi garściami z

dorobku NWOBHM "Hell Shall

Be Your Home" dobitnie to udowadniają.

Najlepszym przykładem

ich podejścia do grania jest kawałek

"Tonight We Ride" mający w

sobie coś ze starego Accept. Swoją

drogą, czy tylko ja mam wrażenie,

że w latach osiemdziesiątych byłby

to prawdziwy hit? Czasem jednak

zdarzają się chłopakom skoki w

bok. Co prawda lekkie i niewpływający

ani na ostateczny wizerunek

całości albumu, ani też nieprzynoszące

samej kapeli wielkiego

wstydu. Przykładem może numer

tytułowy posiadający dosyć zawodzące

wokale i nawiązania do muzyki

orientalnej. Mimo wszystko

słucha się go całkiem przyjemnie.

Drugi przykład to najbardziej epicki

oraz rozbudowany (mimo że nie

wyróżniający się długością) na tym

albumie "Stoned at the Acropolis".

Uroku całości dodaje wokal Jasona

McMastera. Gość jest obdarzony

dość ciekawą barwą i świetnie radzi

sobie z czystymi partiami, jednak

nie są mu obce różne formy krzyku

i wrzasku wszelakiego. Nie ma się

co, dziwić, gdyż facet swe doświadczenie

zdobywał w licznych tribute

bandach. Na koniec pozostaje

nam tylko sięgnąć po ostatni album

Ignitor i pozwolić, by czarna

magia zawładnęła nami na dobre.

Gwarantuje, że nie pożałujecie.

(4,5)

Bartek Kuczak

Immortal Guardian - Age Of Revolution

2018 M-Theory Audio

Immortal Guardian powstał w

2008 roku w gorącym San Antonio

i dopiero po dekadzie zadebiutował

dużą studyjną płytą "Age Of

Revolution". Muzycznie nawiązuje

ona do europejskiego power metalu

uwikłanego w jego progresywne

oblicze. Prawdopodobnie z tego

powodu rozstrzelona jest między

Helloween, Stratovarius, Angrę,

Symphony X i Dream Theater.

Jednak to nie wszystko, bowiem

zespół bardzo chętnie sięga

po elementy folkowe, latynoskie,

orientalne, flamenco, jazzowe a

nawet znane z melodyjnego death

metalu. Generalnie wyobraźnia

muzyków Immortal Guardian

błąka się w odkrytych już rejonach

ale dzięki talentom muzyków stara

się nadać swoim dźwiękom własnego

charakteru. Co nawet im się

udaje. Kompozycje są przeważnie

długie, różnorodne, intensywne,

dynamiczne, pełne sprzeczności,

kontrastów ale i melodyjności. Mają

w sobie tę iskrę, dzięki której

można powiedzieć, że wyróżniają

się na tle dokonań innych. Co jest

w dzisiejszych czasach bardzo istotne.

Charakterystyczne dla tego zespołu

są znakomite partie gitarowe

i klawiszowe. Najciekawsze jest to,

że odpowiada za nie ten sam muzyk

Gabriel Guardian vel Guardiola.

W warunkach studyjnych to

nic nadzwyczajnego ale ponoć na

żywo Gabriel obie partie odgrywa

jednocześnie. Chciałbym to zobaczyć

na własne oczy. Często mają

one posmak wirtuozerii, a także

neoklasycyzmu. Wszystko brzmi

bardzo dobrze, sound jest wyjęty

jakby z progresywnego metalu.

Czasami jest trochę nowocześniejszy

ale dzięki temu progresywny

power metal Immortal Guardian

brzmi znacznie mocniej i bardziej

interesująco. W tym całym

kalejdoskopie różnorodności bardzo

ważną rolę odgrywa głos Carlosa

Zema. Już to, że współpracował

z David Shankle Group oraz

Outworld jest całkiem niezłą rekomendacją.

Carlos ma wysoki ale

mocny głos, znakomicie sprawdza

się w tej pełnej palecie wszelkich

emocji, którą serwuje nam Immortal

Guardian. Jest po prostu

idealnym przewodnikiem po tym

muzycznym świecie. "Age Of Revolution"

to wyśmienity album,

słucha się go w całości i z pełną

uwagą. Dla upartych mogę wymienić

kompozycje "Trial Of Tears" za

zawarte w niej latynoskie cudeńka

oraz "Stardust" za wehikuł czasu,

który cofnął mnie do najlepszego

czasu dla Stratovarius. Niemniej

nie zmieni to faktu, że trzeba przeżyć

cały krążek, a nie tylko wybrane

jego fragmenty. To najlepsze

rozwiązanie. (4,5)

\m/\m/

Immortal Guardian - Psychosomatic

2021 M-Theory Audio

"Psychosomatic" to kontynuacja

208

RECENZJE


projekcji Amerykanów ambitnego

świata progresywnego power metalu.

Niemniej muzyka na najnowszym

krążku zdaje się bardziej

bezpośrednia i nie aż tak gęsta jak

poprzednim razem. Niema także

tak wielu różnych ucieczek w inne

muzyczne rejony niż progresywny

power metal. A te co pozostały,

chociażby elementu melodethu czy

muzyki latynoskiej, nie rzucają się

już tak w uszy. Być może kompozycje

uzyskały większej przestrzeni,

ale generalnie wołałem ich

przeładowany styl z "Age Of Revolution".

Pozostały za to ciągotki

do bardziej współczesnego brzmienia,

dzięki czemu Immortal Guardian

brzmi dość mocarnie, nawet

w momentach, gdy kapela bardziej

eksploatuje rejony melodyjnego

power metalu. Za to muzycy nie

zapomnieli o swoich umiejętnościach,

wszystko zagrane jest perfekcyjnie

i na każdym kroku czuć ich

niesamowity warsztat. Zdecydowanie

bardziej melodyjny i płynny

jest także głos Carlosa Zema.

Wszystko brzmi wyśmienicie, po

prostu profesjonalna produkcja na

najwyższym poziomie. Dość często

słyszałem, że zbyt techniczne i złożone

kompozycje to nic dobrego

dla zespołu. Jednak w wypadku

Immortal Guardian ich uproszczenie

nie zdało też egzaminu. Bowiem,

mimo ciągłego mocnego zaangażowania

Amerykanów oraz

wysokiego poziomu ich warsztatu,

muzyka "Psychosomatic" mocno

zbliżyła się do typowego grania z

tej sceny i w sporej części zatraciła

elementy, które były dla niej wyróżnikiem

i cechami indywidualnymi.

Mam nadzieję, że w ten sposób

Gabriel Guardian z kolegami jedynie

chciał urozmaicić wyraz zespołu

i wraz z następnym krążkiem

powróci do tego, co zdecydowanie

lepiej im wychodziło. Mojej oceny

nie zmieni fakt, że "Psychosomatic"

to koncept album nawiązujący

do ostatnich wydarzeń na świecie.

(3,5)

Imperia - The Last Horizon

2021 Massacre

\m/\m/

Minęły raptem dwa lata i proszę,

Imperia podsuwa swym fanom

szósty już album. Nie bez przyczyny

w pierwszym zdaniu pojawia

się owo odwołanie, bo to stylistyka

typu "kochaj lub nienawidź", symfoniczny

metal ze wszelkimi jego

atutami, ale też i bolączkami. Jednak

na "The Last Horizon" plusów

nie brakuje. Pierwszym jest

niewątpliwie wokalistka Helena

Iren Michaelsen - bez niej lider i

gitarzysta Jan "Örkki" Yrlund,

znany z Prestige, Ancient Rites

czy Lacrimosy, miałby bardzo pod

górkę. A tak, nawet jeśli mamy tu

do czynienia z aranżacyjnymi banałami

czy schematami znanymi

od lat, to trudno się nie głosem

Heleny nie zachwycić, bo jest równie

urzekający w manierze operowej

("Blindfolded"), bliższej rocka

("Only A Dream") czy nawet nieodległy

od tego, czym czarowała

niegdyś Kate Bush ("Flower And

The Sea"). Gdy zaś towarzyszy mu

równie dobra warstwa muzyczna,

tak jak w patetycznym "To Valhalla

I Ride", folkowym "While I Am

Still Here", pięknej balladzie

"Where Are You Now" czy mocniejszym,

orientalnym w klimacie

"Dancing", to zgadza się już wszystko.

Są tu też odniesienia do gotyku

(opener "Dream Away") spod znaku

HIM czy popu ("I Send You

My Love"), stanowiące jednak tylko

swoiste dopełnienie symfoniczno-metalowej

stylistyki. Świetnie

sprawdził się w niej gość, klasycznie

wykształcony skrzypek Henrik

Perelló, ubarwiający swymi

partiami "Starlight" i "Where Are

You Now"; urzeka też finał płyty,

"Let Down" tylko na głos i fortepian.

Dlatego, nawet jeśli nie znajdzie

się na "The Last Horizon"

zbyt wiele oryginalnych rozwiązań,

to i tak mamy tu sporo interesującej,

wartej uwagi muzyki. (4,5)

Wojciech Chamryk

Inhuman Nature - Inhuman Nature

2019 Self-Released

Inhuman Nature to brytyjski zespół

założony w 2017 roku. Kapelę

zaliczają do szeroko pojętego

thrash metalu i jak to w wypadku

współczesnych kapel jest to dość

specyficzna mieszanka. Młodzi

mają to do siebie, ze łączą ze sobą

wszelkie możliwe style, przede

wszystkim europejską i amerykańską

szkołę. Podobnie jest z muzyką

Inhuman Nature. Według mnie

główną siłą napędową Anglików

jest wczesny Venom. Ich kawałki

są również proste, zwarte, obskurne,

brudne, wściekłe i złe. Oczywiście

to nie wszystkie odniesienia,

mamy bowiem również wpływy

Ironbound - Lightbringer

2021 Ossuary

Po wydaniu singla "Witch

Hunt"/"Lifeblood" zrobiło się

o Ironbound trochę ciszej, nie

znaczyło to jednak, że rybnicka

ekipa zawiesiła gitary na

kołkach. Efekt wytężonej pracy

to debiutancki album "Lightbringer",

utrzymany w stylistyce

tradycyjnego heavy metalu.

Jeśli ktoś słyszał materiał

z rzeczonego singla czy demo

"She-Devil" wie doskonale, czego

się po chłopakach spodziewać,

zaś gwoli informacji, niezbędnej

pozostałym czytelnikom,

wspomnę tylko, że Ironbound

gra niczym w czasach

największej świetności nowej

fali brytyjskiego metalu i sceny

kontynentalnej wczesnych lat

80. I nie jest to w żadnym razie

jakieś kopiowanie, nieudolne

nawiązywanie do czegoś, co

dawno już minęło, co jest

ogromnym problemem wielu

współczesnych zespołów - mamy

tu do czynienia z nową

jakością, twórczym podejściem

do najlepszych dokonań gigantów

nurtu NWOBHM. Dlatego

trudno się "Lightbringer"

nie zachwycić, bo to granie na

najwyższym poziomie, błyskotliwe,

dopracowane i porywające.

"The Witch Hunt" w

nowej wersji jest jeszcze ciekawszy

i ostrzejszy, singlowy

"When Eagles Fly" porywa nie

tylko melodyjnym refrenem, a

do połowy balladowy "Smoke

And Mirrors" oferuje również

odniesienia do US power metalu.

W drugiej części płyty nie

jest w żadnym razie gorzej.

Utwór tytułowy mógłby śmiało

trafić na któryś z klasycznych

albumów brytyjskiego

metalu z przełomu lat 70. i

80., surowy i mroczny "The

Children Left By God" niczym

mu nie ustępuje, zaś ballada

"The Turn Of The Tide" pojawia

się akurat wtedy, kiedy

trzeba, to jest pod siódmym indeksem.

Finał to siarczysty

"Light Up The Skies" i instrumental

"Beyond The Horizon",

swoista koda tej bardzo udanej

płyty. Nie wyobrażam sobie

sytuacji, że ktoś jest fanem takiego

grania i przejdzie obok

"Lightbringer" obojętnie, bo

to album bez słabych punktów

i na światowym poziomie. (6)

Wojciech Chamryk

Ironbound - Lightbringer

2021 Ossuary

Pierwsze moje wrażenie po wysłuchaniu

debiutanckiej propozycji

rybnickiego Ironbound

jest takie, że nie potrafię dokładnie

wskazać konkretnych

elementów wymyślonych przez

Iron Maiden, ale o charakterze

tych utworów decyduje,

w moim niedoskonałym odczuciu,

sposób twórczej ekspresji

wymyślony przez Iron

Maiden. "Zespolenie cudzych i

własnych elementów autorskich

niepozwalające na wyraźne wyodrębnienie

elementów przywłaszczonych"

to definicja plagiatu

ukrytego współautorskiego.

Nie odważyłbym się posądzić

kogokolwiek o plagiat, ale

zamiast tego napiszę, że czuję

się dziwnie, kiedy słucham recenzowanego

albumu. Mogę

się mylić, ale Ironbound "Lightbringer"

wywołuje u mnie

mocne skojarzenia szczególnie

z okresami Iron Maiden "The

X Factor" / "Virtual XI" / "Brave

New World". W związku z

małą ilością subiektywnie postrzeganego

twórczego wkładu,

niestety nie jestem w stanie

wspierać wysiłku Ironbound

na tym etapie ich kreatywnych

poszukiwań. Dostrzegam, że

album został sprawnie zagrany

i wyprodukowany, oraz, że posiada

dające się lubić utwory,

ale zdecydowanie wolę słuchać

bardzo obszernej dyskografii

sławnych Brytyjczyków. Gdybym

mieszkał w Rybniku, wolałbym

też wybrać się na koncert

cover bandu Iron Maiden

niż na koncert Ironbound.

Nie jestem w stanie z czystym

sumieniem polecić "Lightbringer"

a podświadoma blokada

powstrzymuje mnie przed dokonaniem

szczegółowej analizy.

Sam O'Black

RECENZJE 209


teutońskiego thrashu (Kreator,

Sodom, Destruction), inspiracje

amerykańską sceną (Exodus, Slayer,

Dark Angel) czy też tą południowo-amerykańską

(Sepultura,

Vulcano, Attomica). Żeby nie było

zbyt nudno mamy też pewne elementy

hardcora oraz heavy metalu.

Wszystko zmiksowane tak, że ciężko

wskazać, które z tych inspiracji

przeważają w danym momencie.

Charakter muzyki Inhuman Nature

podkreśla również brzmienie,

bardzo surowe, wręcz demówkowo

podziemne. Jest ono naturalne dla

tej formacji, a wiem o tym dlatego,

bo zespół przysłał mi płytę na CD-

Rze i wolne miejsce wypełnił nagraniami

live, które pochodzą z

bootlegu "Live at the Dev"

(2020). Brzmienie tych wydawnictw

jest zbliżone, a nawet nagrania

live wydają się bardziej przestrzenne

i potężne. Na koniec zostawiłem

kwestie okładki, jej autorem

jest Andrei Bouzikov i w sumie

jest niezła. Niemniej bardziej

pasuje do jakiejś hordy grającej

epicki heavy metal, niż rozwrzeszczanych

i wściekłych thrasherów.

Debiut Inhuman Nature

jest dla maniaków bardziej brutalnego

thrashu.(3,5)

Insane - Victims

2021 Dying Victims

\m/\m/

W żadnym razie nie mogę powiedzieć,

że debiutancki album Insane

z roku 2017 zrobił na mnie

jakieś kolosalne wrażenie, ale

"Evil" był zarazem materiałem na

tyle obiecującym, że bez jakichś

niemiłych wspomnień odpaliłem

jego następcę. I nie ma co ukrywać,

"Victims" to płyta pod każdym

względem ciekawsza. Nie wiem,

czy stało się tak dzięki temu, że

zespół już od kilku ładnych lat gra

w tym samym składzie, a do tego

ostatnio miał - w sumie jak każdy -

znacznie więcej wolnego czasu, ale

to zdecydowany krok w przód. Na

debiucie Insane więc to i owo

zasygnalizowali, by na dwójce już

wszystko dobitnie zaakcentować,

proponując siarczysty, ale i zaawansowany

technicznie thrash.

W porównaniach i recenzjach

przewijają się nazwy zarówno zespołów

europejskich, jak i amerykańskich

- nie bez przyczyny, bowiem

Szwedzi umiejętnie czerpią z

obu tych szkół, grając bardzo intensywnie,

ale i pomysłowo aranżacyjnie.

Nie jest to w dodatku

sztuka wyłącznie dla sztuki, co

potwierdzają w tych najdłuższych,

bardzo udanych kompozycjach,

jak "Cruel Command", "Sanitarium"

bądź "Oblivious Void". Te

krótsze, zwłaszcza szaleńczy

"Skullcrusher", niczym im jednak

nie ustępują, dlatego kilku godzin

spędzonych z "Victims" na pewno

nie uznam za czas stracony, będę

do tej płyty wracał, a kto wie, jak

trafię na nią w dobrej cenie, to

może ją sobie zafunduję. (4,5)

Wojciech Chamryk

Iron Jaws - Declaration of War

2021 Pure Steel

Takie albumy same się nie tworzą.

Takie albumy to bocian rogaty

przynosi. Idzie sobie ktoś anonimowy

normalnie podmiejską polaną,

a tu mu na głowę spada od ptaka.

Nagrywa na smartphonie. Nie

idzie do studia, tylko rozsyła zapis

ze zwyczajnego telefonu po świecie,

żeby słuchano i mu recenzowano.

Ja trzy kwadranse znalazłem

tuż przed prysznicem, bo trzeba

było uszy po tym umyć, a i się

rozbryzgło. Dzięki za coverowanie

Metal Church. Przynajmniej teraz

widzę, że Iron Jaws nie wie, jakiego

twardego kloca narobiło, bo wykonanie

"Ton Of Bricks" wypada

beznadziejne, gdy porównam sobie

z oryginałem. Jeśli powiem, żebyście

nie tracili czasu i postawię ocenę

1/6, to tym bardziej wklepiecie

nazwę Iron Jaws w YouTube - tak

to działa (sam sprawdzałem Hellrazor

i Memoremains z ostatniego

HMP, tylko dlatego, że mi kazali

tego nie robić). Dla niepoznaki

zmienię cyferkę, może nikt nie zauważy

tej recenzji, to i deklaracja

wojny ("Declaration Of War")

przejdzie niezauważenie. Ale czytać

będzie autor muzyki. Jak można

pomóc? Spróbujmy tak: jest

rok 2021. Każdego dnia ukazuje

się 14 fajnych albumów heavy metalowych.

Żeby nadążyć za dobrą

muzyką, musielibyśmy nic innego

nie robić, tylko słuchać od rana do

wieczora z przerwą na sen i hot

doga. Metalowe płyty ukazują się

od 50 lat. Mamy tyle świetnych

rzeczy do słuchania. Muzyka to

nie jest produkt jednorazowego

użytku, więc chce się nam wracać

do ekscytujących albumów więcej

niż raz. Praktycznie do naszych

słuchawek ciężko dobić się czemukolwiek

nowemu, ale HMP podejmuje

trud, żeby skutecznie wyróżnić

niektóre nazwy z nadzieją,

że ktoś jednak coś nowego sobie

uważnie posłucha. Na smartphonie

to można nagrywać jam, żeby przypadkiem

nie umknął żaden ciekawy

riff. Ale jak się nagrywa album

dla słuchaczy, to trzeba mieć

przemyślane kompozycje, ograne z

całym zespołem, przećwiczone do

przesady; wejść do profesjonalnego

studia z dokładną wizją, co się chce

osiągnąć; współpracować z odpowiednim

producentem; starać się,

powtarzać to samo znów i znów, aż

zagra się wszystko satysfakcjonująco.

A jednocześnie ma być ogień!!!

Potem oddać sprawę w ręce inżyniera

dźwięku i czekać długo na

ukończenie miksu i masteringu.

Heroiczna praca, często pod górkę,

bardzo kosztowna i czasochłonna.

Ale jeśli ktoś naprawdę kocha metal

i ma coś wielkiego do przekazania

poprzez instrumenty i wokal,

to włoży w nią całe serce, krew i

pot (niekoniecznie łzy). Bo w tym

momencie, to ja nawet nie jestem

w stanie dosłuchać trzeciego longplay'a

w dyskografii Iron Jaws od

początku do końca. A może jednak

nie jest tak źle i Iron Jaws potrafi

skomponować sensowny utwór?

Może gdybym mieszkał całe życie

w jaskini, nie wiedział co to mydło

i głaskał dzikie szczury, to nie ominąłby

mnie ich kompozytorski talent?

Zamiast pięcioliterowego słowa

nawiązującego do ptaka i potrzeby

wzięcia natychmiastowego

prysznica, posłużę się innymi trzema

literkami: dno. Na koniec, żeby

się recka nie wybijała, bo nie chcę,

aby ta pozycja w ogóle została zauważona:

Iron Jaws "Declaration

of War" to album speed metalowy,

zawierający 12 utworów utrzymanych

w średnich tempach. (2.5)

Sam O'Black

Jizzy Pearl's Love/Hate - Soul

Mama

2021 Golden Robot

Znak czasów, kolejna recenzja cyfrowego

singla na naszych łamach...

Zwykle nie zawracam sobie

czymś takim głowy, ale to akurat

kolejny przejaw aktywności wokalisty

znanego z Love/Hate, L.A.

Guns, Ratt, Adler's Appetite

Stevena Adlera czy Quiet Riot, a

do tego numer jest całkiem niezły.

Mimo nawiązania w nazwie do

Love/Hate nie ma tu mowy o klimatach

z "Blackout In The Red

Room" czy "Wasted In America" -

to podszyty bluesem, surowy i mocno

brzmiący hard rock, coś na

styku Led Zeppelin i AC/DC z

pierwszych płyt. Miarowa zwrotka,

szybki refren, dynamiczna solówka

i zadziorny głos lidera tworzą tu na

tyle interesującą całość, że zainteresuję

się kolejną płytą Pearla wydaną

pod tym szyldem. (4,5)

Wojciech Chamryk

Johan Kihlberg's Impera - Spirit

Of Alchemy

2021 Metalville

Doświadczony perkusista Johan

Kihlberg zwerbował do nagrania

albumu "Spirit Of Alchemy" istną

supergrupę: śpiewa Jonny Lindkvist

(Nocturnal Rites), gitara to

Lars Chriss, a klawisze Kay Backlund

(Lion's Share). Basiści są

równie znani: John Levén (Europe),

Mats Vassfjord (220 Volt) i

Pontus Egberg (King Diamond), a

udziela się tu przecież jeszcze Snowy

Shaw, były drummer Króla,

również w Mercyful Fate. Nazwiska

niby nie grają, ale czy taka ekipa

mogła nagrać gniota? Jasna sprawa,

nie mogła i "Spirit Of Alchemy"

zachwyci fanów power metalu w

symfonicznej odsłonie. W dodatku

epicki rozmach i aranżacyjny patos

nie są tu tylko efektowną fasadą,

kryjącą jakieś poronione pomysły

czy słabe kompozycje - materiał

trzyma poziom również pod tym

względem. Akurat mnie najbardziej

podbają się liczne nawiązania

do tradycyjnego metalu lat 80.,

takie jak w "Read It And Weep" czy

"In Heaven", ale na plus można też

zaliczyć Johan Kihlberg's Impera

również te bardziej melodyjne

("What Will Be Will Be") czy nawet

awangardowo-elektroniczne

kompozycje bez gitar ("Battle").

(4,5)

Kaisas - Martyria

2019 SleaszyRider

Wojciech Chamryk

Kaisas to projekt gitarzysty Bobisa

Kaisasa, który prowadzi od roku

2009. Od samego początku

działa jako trio, gdzie Bobis gra na

gitarach i basie. Pozostali muzycy -

perkusista i wokalista - dobierani

są przy okazji kolejnych wydawnictw.

Przynajmniej tak było w

wypadku krążków wydanych do tej

pory "Unify" (2011), "Degitalize"

(2014), "Martyria" (2019). Choć

Kaisas do współpracy wybierał różnych

instrumentalistów, to niezmiennie

pozostaje wierny muzyce

hard'n'heavy. Od samego początku

hołduje on graniu, którego korzenie

sięgają dokonań takich kapel

jak Def Leppard, Scorpions,

210

RECENZJE


Whitesnake, a także Dokken, Extreme,

a nawet Bon Jovi. Czasami

z rzadka bywają jakieś odnośnik do

jeszcze starszych epok np. w "No

Offence" (z "Degitalize") oraz w

"Modern Day Apocalypse" (z

"Martyria") słychać echa osiągnięć

Led Zeppelin. Zresztą muzyka

Bobisa zawsze ma różne odcienie.

Pierwszy album niesie ze sobą

atmosferę hard rocka w stylu wspominanych

Def Leppard i Scorpions,

drugi natomiast bardziej

zahacza epokę amerykańskiego

hair metalu i AORu. Ba, na "Degitalize"

otarli się nawet o pop metal

adaptując popowy kawałek niejakich

Cutting Crew - "(I Just) Died

In Your Arms". Natomiast na ostatniej

znajdziemy mieszankę tych

wszystkich wymienionych wpływów.

Do tego dochodzą echa -

tycie-tycie - heavy metalu w stylu

Iron Maiden z "Somewhere In

Time". Niestety trio zawsze niesie

ze sobą specyficzne brzmienie,

które odnajdziemy także w muzyce

Kaisas. Wspominam o tym, bo

uważam, że gdyby był to normalna

kapela np. kwintet mieliby szanse

zabrzmieć zdecydowanie lepiej.

Pewnym minusem jest też fakt, że

kompozycje są czasami dość schematyczne.

Niestety jest to kwestia,

którą trudno obecnie pominąć w

sferze muzyki hard'n'heavy. Całe

szczęście temat schodzi trochę na

bok, bowiem Bobis Kaisas, oprócz

typowej melodyjności i prostoty

dla hard'n'heavy potrafi też dodać

wigoru, świeżości po prostu życia. I

to jest chyba największym atutem

jego formacji i muzyki na "Martyria".

Dzięki temu bardzo fajnie słucha

się całego albumu, można też

wyłapać swoje ulubione kawałki.

Dla mnie są to "Flithy Lyin' System"

z nośną melodią oraz trochę

klimatyczny z duchem Zeppów

"Modern Day Apocalypse", który na

dodatek kończy się "scorpionowskim"

gwizdaniem. Odbiór ułatwia

również dobre brzmienia instrumentów.

Ogólnie to chyba najlepsza

produkcja Kaisasa jak do

tej pory. Także jak ktoś jest spragniony

dobrego hard'n'heavy może

zainteresować się tym krążkiem,

raczej nie powinien być rozczarowany.

(3,7)

Kamenolom - Grom Peruna

2021 Kamenolom

\m/\m/

"Grom Peruna" to ośmio

utworowe promo, które dotarło do

mnie z Serbii. Okładka zdradza, że

żartów nie ma - Perun ciskający

gromami co prawda bardziej kojarzy

mi się z dumnym pagan metalem

niż z klasycznym heavy, ale

jak to zwykle bywa, pozory mylą.

Już otwierająca płytę "Sloboda" jest

swego rodzaju manifestem serbskiej

formacji. Kawałek otwiera

szybkostrzelny riff, któremu za

chwilę towarzyszy dynamiczna galopada

sekcji rytmicznej. Nad

wszystkim góruje potężny, czysty

wokal Rastko Rasica, który od

pierwszych chwil daje się poznać

jako rasowy, heavy metalowy śpiewak.

Następujący potem "Vestac"

to już numer z goła inny, bardziej

epicki, walcowaty, rozpędzający się

dopiero pod koniec. Po dwóch kolejnych

kawałkach, czyli "Krv Bogova"

i "Grom Peruna" nie mam już

wątpliwości, że Kamenolom miłuje

się najbardziej w epickim heavy

metalu, grając gniewnie, dumnie,

ciężko ale zarazem przebojowo i

szalenie melodyjnie. Najwięcej tu

odniesień do Manilla Road,

Grand Magus czy, ze względu na

pochodzenie i śpiewność języka,

do regionalnych klasyków gatunku

takich jak Divlje Jagode i Crna

Udovica. W zasadzie każdy z

ośmiu zawartych na promówce

utworów ma coś, co sprawia że jest

w pewien sposób zapamiętywalny -

"Povratak" atakuje wzniosłym refrenem,

"Veruj" ciekawymi kontrastami,

"Valhala" ciężkim, kroczącym

riffem a zamykająca kompilacje

"Ostrica" idealnie wyważa melodię

i szybkie tempo. Smaku

utworom dodaje fakt, że Kamenolom

wykonuje je w ojczystym języku

- hymny dotyczące słowiańskich

bóstw i pradawnych bitew

brzmią jeszcze bardziej dramatycznie

i co istotne, prawdziwie. Dodam

jeszcze, że całość materiału

nagrana i wyprodukowana jest bardzo

solidnie i zarazem dość nowocześnie

- jeśli ktoś liczy na oldschoolowe

brzmienia a'la lata 80-

te, to tym razem srogo się zawiedzie.

Gitary, zestrojone na moje

ucho nieco niżej, tną bardzo klarownie,

stopa i werbel punktują bezlitośnie

a ciężaru dodaje spajający

wszystko bas. Jest to więc modern

heavy metal i siłą rzeczy wybija się

ponad masę innych produkcji z

nurtu NWOTHM, które w większości

starają się nawiązywać brzmieniowo

do złotych lat muzyki

hard'n'heavy. Belgradzka załoga

póki co nie doczekała się jeszcze

debiutu płytowego - omawiany

krążek to zbiór singli, które grupa

systematycznie publikuje za pomocą

swoich kanałów social media.

Ciężko mi uwierzyć że z tak zabójczym

materiałem chłopaki nie

mogą znaleźć wydawcy, więc póki

co uznaję że to znak czasów, mając

jednak głęboką nadzieję że niebawem

jakaś konkretna wytwórnia

złoży Serbom lukratywną propozycję.

(6)

Marcin Jakub

Korpiklaani - Jylhä

2021 Nuclear Blast

Korpiklaani to sprawdzona, zawodowa

firma, więc na swym jedenastym

już albumie nie zawodzą.

Więcej: wydaje mi się, że "Jylhä"

jako całość jest płytą ciekawszą od

poprzednich wydawnictw tych, tak

przecież popularnych, Finów - może

to kwestia akcesu doświadczonego

Samuli Mikkonena, nie tylko

przecież perkusisty, ale też i

kompozytora? Przedstawia się on

słuchaczom już na początku otwierającego

album utworu "Verikoira",

a i w kolejnych potwierdza, że jego

zwerbowanie dało tym rutyniarzom

solidnego kopa. Akurat mnie

folk metal w takim wydaniu nie

wzrusza, dlatego z ukontentowaniem

przyjąłem numery mocniejsze:

"Miero" i "Juuret" z riffami niczym

z arsenału Black Sabbath,

całkiem dynamiczne, "Kiuru" też

nie brakuje pary. Przeważają tu jednak

radosne, skoczne, przebojowe

utwory, z których Korpiklaani są

znani już od dobrych 20 lat. "Niemi",

"Sanoton maa", "Huolettomat"

czy singlowy "Tuuleton" to więc

murowane przeboje - tym większa

strata, że nie ma mowy o ich koncertowej

odsłonie, gdyż w wersji

live Jonne Järvelä z kompanami

mają jeszcze większą siłę rażenia.

Są tu też ciekawostki, choćby

"Leväluhta", utwór niby folkowy,

ale podszyty też muzyką klezmerską

i wpływami ska/tanga - czyżby

fińskie wesołki zauważyły, że mamy

akurat rok setnej rocznicy urodzin

legendarnego kompozytora i

bandoneonisty Astora Piazzolli

(1921- 1992), twórcy stylu tango

nuevo? Jeśli tak, to tym lepiej: nie

tylko dla nich, ale i dla słuchaczy.

(4,5)

Kruk - Be There

2021 Metal Mind

Wojciech Chamryk

O tym, że Kruk w stylistyce klasycznego

hard'n'heavy nie ma sobie

równych wiadomo nie od dziś, to

jest od czasów "Memories" nagranej

z Grzegorzem Kupczykiem

oraz autorskiego debiutu "Before

He'll Kill You". I chociaż nie

wszystkie kolejne płyty tej formacji,

szczególnie nierówna "Be 3",

znajdowały w moich oczach uznanie,

to zespół potwierdzał, że

wciąż stać go na wiele, zwłaszcza

na "Be4ore", zaś najnowszym albumem

"Be There" tylko postawił

kropkę nad przysłowiowym i. To

efekt współpracy z Wojtkiem Cugowskim,

który, w sumie dość nieoczekiwanie,

dołączył do Kruka

jako wokalista, by dokończyć, instrumentalnie

zarejestrowaną jeszcze

w 2018 roku, płytę. Efekt końcowy

po prostu powala: nie sądzę,

by znalazł się fan ciężkiego rocka,

który będzie w stanie przejść obojętnie

obok tego albumu. Rozpoczyna

go singlowy i zarazem najkrótszy

(3'21'') "Rat Race"; numer

idealny na otwarcie, przebojowy i

dynamiczny niczym z katalogu

Iron Maiden, jednak jednocześnie

zdecydowanie bardziej hardrockowy

(te organy!). Po nim rozbrzmiewa

"Hungry For Revenge": też

wybrany do promocji, ale już bardziej

majestatyczny, na modłę

"Perfect Strangers" czy najlepszych

kompozycji Whitesnake. Również

Wojtek Cugowski brzmi tu niczym

David Coverdale z najlepszych

lat, a całości dopełnia melodyjny

refren i popisowe solo lidera

Piotra Brzychcego. Gitarzysta

przeszedł samego siebie w kolejnym,

najdłuższym na płycie "Prayer

Of The Unbeliever (Mother

Mary)", ale jego solówki, podobnie

jak partia klawiszowca Michała

Kurysia, to nie jedyne atuty tej

rozbudowanej kompozycji: pięknie

rozwijającej się, bardzo klimatycznej

i fenomenalnie zaśpiewanej

przez Cugowskiego - i pomyśleć,

że do niedawna ten wokalista był

w cieniu ojca i młodszego brata...

Marszowy i motoryczny "Made Of

Stone" oferuje nie tylko więcej mocy

i melodyjny refren, ale też frapujący,

gitarowo/organowy dialog i

ogniste solo Brzychcego, potwierdzając

wysoką formę zespołu. Ponad

9-minutowy "The Invisible

Enemy" rozwija się niespiesznie.

Początek niczym u Foreigner, ale

to tylko wstęp do kolejnej, hardrockowej

uczty, z mocarnym basem

Krzysztofa Nowaka, perfekcyjnym,

nawiązującym do Blackmore'a

solem lidera i podszytym

Gillanem wrzaskiem Cugowskiego.

"Dark Broken Souls" oparto na

partiach Hammonda i wyrazistej

sekcji Nowak/Dariusz Nawara,

ale wokalista tworzy tu kolejną interpretacyjną

perełkę, zaś Brzychcy

gra aż dwie solówki - nic dziwnego,

że zostały obie, bo nie

mam pojęcia z której można było

zrezygnować. Trzecia dłuższa

kompozycja w programie to "To

Those In Power" - dynamiczna, efektownie

zaaranżowana, z solowo

wyeksponowanym basem, nie tylko

gitarowym, ale też syntezatorowym

popisem i wyższym tym razem

śpiewem. I na finał "Be There

(If You Want To)" urokliwa, klimatyczna

ballada tylko na głos i

gitarę, ale z ważnym zastrzeżeniem:

na TAKI głos i TAKĄ gitarę;

RECENZJE 211


nastrojowe zwieńczenie tej pięknej,

zawierającej stylowy hard rock najwyższej

próby, płyty. (6, bo cóż by

innego?)

Wojciech Chamryk

Laced In Lust - First Bite

2021 Rockshots

Tradycje rock'n'rolla sięgają w Australii

jeszcze lat 50., w następnej

dekadzie nie brakowało już tam

zespołów stricte rockowych, zaś lata

70. wiadomo: Buffalo, AC/DC,

Avalanche, Rose Tattoo, Cold

Chisel, etc. Laced In Lust z Adelajdy

mają więc do kogo nawiązywać

i ich debiutancki album daje

nadzieje, że może z czasem dołączą

do grona wielkich poprzedników.

Nie jest to może nic odkrywczego,

taki klasyczny rock w różnych

odmianach, ale jako całość

"First Bite" jest na tyle urozmaicona,

że może się podobać. I to

mimo tego, że zaczynają od takiego

sobie, co najwyżej poprawnego

"Save Me", ale już dynamiczny

"Hot Tonight" i bardziej przebojowy,

tak pod 80's AOR, "Hard In

This Town", są znacznie ciekawsze.

Z kolei "Firing Lines" może kojarzyć

się z przebojami The Knack i

Kiss, "On Parole" to Status Quo,

"I Remember When..." nawiązuje

do czasów świetności glam rocka z

początku lat 70., a "Party's Over"

hair metalu. Generalnie sporo tu

dynamicznego, przebojowego grania

z chóralnymi refrenami ("Lip

Service" chyba najbardziej zapada

w pamięć), są też klimatyczne ballady,

z "Sun Song" na czele. "First

Bite" jest więc udanym debiutem -

szkoda tylko, że jego premiera wypadła

w czasie pandemicznej blokady

koncertowej, bo to muzyka

idealna do prezentowania na żywo.

(4)

Wojciech Chamryk

Less Is Lessie - The Escape Plan

2021 Self-Released

Debiutancki album Less Is Lessie

"The Escape Plan" jest płytą nietypową,

bo to ujęty w formę klasycznego

konceptu portret miasta, a

właściwie jego fragmentu, bo jednej

dzielnicy. Kto zna Wrocław,

ten wie, jak ważne dla niego jest

Nadodrze - leżące niby blisko centrum,

ale jakby na uboczu, co było

szczególnie widoczne do roku

1989, jest również dostrzegalne

obecnie. Specyficzny klimat tej

dzielnicy zainspirował młodych

muzyków do stworzenia bardzo

ciekawego materiału - formalnie to

rock progresywny, ale nieoczywisty

i momentami dość odległy od utartych

wzorców czy kanonów gatunku.

- Na pierwszy rzut oka (i ucha)

powierzchowność Nadodrza wydaje

się być ponura i przytłaczająca.

Dlatego dodaliśmy warstwę muzyczną,

która otwiera pewną drogę

ucieczki od niesprzyjającego otoczenia

i miejskiego zgiełku - wyjaśniają

muzycy. Dłuższe kompozycje

o czasie 6-8 minut dopełniają tu

znacznie krótsze utwory-przerywniki,

w których zespół wykorzystał

terenowe nagrania, opisane nazwami

ulic bądź miejsc, jak Park

Staszica. Słyszymy w nich nie tylko

głos lektora-przewodnika, ale

też różne dźwięki z ulicy, a do tego

śpiew ptaków oraz dodatkowe

instrumenty, jak akordeon, trąbkę

i harmonijkę ustną. W aranżacjach

kilku kompozycji wyeksponowano

zaś skrzypce, co najciekawiej wypada

w "20/20" (świetne dialogi z fortepianem)

i w porywającym "The

Fall". Urzeka też instrumentalny

"Blue Steel", chyba najbliższy klasycznie

pojmowanemu prog-rockowi

z lat 70., klimatycznemu "One

Minute At A Time" też zresztą pod

tym względem niczego nie brakuje.

Warstwa wokalna też jest dość

urozmaicona, nie tylko z racji

udziału Any Nguyen w "Fast And

Furious" i Michała Wojtasa

(Amarok) w singlowym "Blue Steel

(Less Is More)" - tu po prostu

wszystko jest na swoim miejscu,

współbrzmi i współgra, niezależnie

od tego czy zespół gra mocniej,

bardziej rockowo, melodyjniej - klimatycznie,

progresywnie czy nawet

inspiruje się jazzem. Muzyczną

podróż dopełnia dopracowana

szata graficzna digipacku oraz

mapa Nadodrza - plan tytułowej

ucieczki z zaznaczoną trasą i artystycznymi

fotografiami odwiedzonych

miejsc na odwrocie. Jeśli więc

dla kogoś progresywny rock jest

tożsamy z King Crimson, Genesis

czy Pink Floyd, a z nowszych

zespołów choćby Riverside, echa

muzyki których na "The Escape

Plan" też są zresztą słyszalne, to jednak

album wrocławian oferuje też

znacznie więcej i pokazuje, że w tej

stylistyce naprawdę nie powiedziano

jeszcze wszystkiego. (6)

Wojciech Chamryk

Loch Vostok - Opus Ferox- The

Great Escape

2021 ViciSolumn Productions

"The unholy child of Emperor and

Tears For Fears, the bastard cousin of

King Diamond and King's X". Brzmi

intrygująco? Sęk w tym, że to tylko

reklamowe hasełko, nie mające

zbytniego pokrycia w faktach. Zespół

łączy co prawda w swych

kompozycjach różne elementy, od

blacku do metalu czy popu lat 80.,

ale o nowej jakości nie ma tu mowy,

mimo niewątpliwego warsztatu

i doświadczenia muzyków, wszak

"Opus Ferox - The Great Escape"

to już ich ósmy album. Jak na moje

ucho Szwedzi najlepiej wypadają w

typowo metalowo-progresywnym

graniu ("The Freedom Paradox",

bonusowy "Black Neon Manifesto",

dostępny tylko w wersji CD),

proponując długie, całkiem urozmaicone

i dopracowane aranżacyjnie

kompozycje. Blackowe wtręty i

porykiwania Teddy'ego Möllera

mogliby sobie jednak czasem darować

("Generation Fail"), tym bardziej,

że nowy wokalista Jonas Radehorn

to niezły fachowiec. Nowoczesna

elektronika ("The Glorious

Clusterfuck") czy nawiązania

do popu z ósmej dekady w pseudoprzebojowym,

najkrótszym na płycie

"Seize The Night" również nie

wnoszą niczego do ich muzyki. Potęgują

za to irytację, bowiem ukazują

Loch Vostok jako zespół puszczający

oczko do publiczności

niemetalowej, która pewnie i tak

zlekceważy "Opus Ferox - The

Great Escape". (3)

Wojciech Chamryk

Lord Fist - Wilderness Of Hearts

2020 High Roller

Dziesięć improwizacji ku chwale

Diamond Head i Saxon, przyprawione

delikatnym akcentem Manilla

Road i podane z soczystym,

żywym brzmieniem tradycyjnego

heavy metalu. Wyzwaniem byłoby

zrobić to jednocześnie oryginalnie,

a przy tym efektownie. Postarałem

się więc znaleźć oryginalne elementy

wyróżniające Lord Fist na tle

sceny NWOTHM, do której niewątpliwie

się zaliczają, jako zespół

powstały w 2011 roku, który

właśnie wydaje drugą płytę "Wilderness

Of Hearts" po debiucie z

2015 zatytułowanym "Green Eyleen".

Mianowicie, wyróżnię ich za

niestandardowy wokal (można lubić

lub nie, ale trzeba przyznać, że

Perttu Koivunen śpiewa z nietypową

manierą) i nietrywialne melodie

(wsłuchajcie się, a zachodzi

spore prawdopodobieństwo, że je

docenicie). Najefektowniejszą częścią

składową "Wilderness OF

Hearts" jest w mojej opinii rewelacyjne,

soczyste, klarowne, mięsiste

i organiczne brzmienie, które mogłoby

być wzorem do naśladowania

dla innych kapel. Zdaję sobie

sprawę, że jest to mocne stwierdzenie

- na ogół NWOTHM zdaje się

pozostawać pod wpływem zespołów

z zeszłego stulecia, a tutaj kapela

debiutująca w drugiej dekadzie

XXI wieku została wskazana

jako godna miana autorytetu w

konkretnym aspekcie. Całość brzmi

znakomicie, zarówno masywnie

i dynamicznie, jak i przestrzennie.

Uzyskano perfekcyjny balans pomiędzy

poszczególnymi ścieżkami

oraz instrumentami, natomiast wokal

został wyeksponowany w dokładnie

takim zakresie, w jakim

powinien. Ważne, że wokale nie

przesłaniają partii gitar prowadzących,

dlatego że gitarzyści cały

czas przykładają się do fajnego grania

i szkoda byłoby ich zepchnąć

na drugi plan za wokalem. Jak już

wspomniałem, melodie są nietrywialne.

Może się zdarzyć, że ich

nie dostrzeżecie za pierwszym podejściem,

ponieważ utwory Lord

Fist nie mają chwytliwych refrenów

ani skocznych rytmów. Właściwy

odbiór może być również

utrudniony z powodu braku pierwiastka

takiego eksplodującego entuzjazmu,

jakim cechują się mistrzowie

z Diamond Head oraz Saxon,

a także szwedzcy reprezentanci

samego NWOTHM. Niemniej

jednak, melodyjność jest

znaczącym atutem omawianego

albumu. Lord Fist to już drugi

nowy heavy metalowy zespół z

Finlandii, który poznałem w 2021

roku, obok właśnie debiutującego

Coronary. Zapamiętam tą nazwę.

(5)

Lucifuge - Infernal Power

2021 Dying Victims

Sam O'Black

Hasło: Lucifuge, odzew: Danzig,

ale ten niemiecki kwartet gra black/

thrash metal, w dodatku wydając

co roku płytę - "Infernal Power"

jest już czwarta z kolei od 2018,

co daje Equinoxowi i spółce miano

prawdziwych stachanowców

ekstremalnego metalu w albumowym

formacie, bo jednak co do EP

i splitów mają jeszcze dużo do nadrobienia,

by dogonić taki Sabbath.

Wszystko jednak przed nimi, tym

bardziej, że grają nad wyraz konkretnie:

kompozycje są zwarte, surowe

i dynamiczne, a do tego całkiem,

rzecz jasna jak na tę stylis-

212

RECENZJE


tykę, urozmaicone. Słychać co prawda,

szczególnie w "Temples Of

Madness", że niedościgłymi wzorami

chłopaków są Hellhammer i

Venom, ale czerpią też z punka i

starego heavy ("Black Battalions"),

oddają hołd Iron Maiden ("Heresy

Shall Remain"), a do tego zdają

się też wielbić Motörhead. Dają

temu wyraz w kilku numerach autorskich,

a do tego w "Good As It

Is" z repertuaru japońskich punkowców

z G.I.S.M. Jest więc krótko

- niecałe 35 minut muzyki, ale na

temat, więc: (4)

Wojciech Chamryk

Lunar Shadow - Wish to Leave

2021 Cruz del Sur Music

Lunar Shadow zdołało już namieszać

w niemieckim heavy metalowym

podziemiu za sprawą debiutu

"Far from Light" (2017) oraz

jego sukcesora "The Smokeless Fires"

(2019). Ich twórczość wymykała

się powszechnie znanym kategoriom

i była nazywana w rozmaity

sposób, począwszy od "heavy

metal" poprzez "metal progresywny",

"gothic metal", a nawet

"black metal". Lider Max "Savage"

Birbaum jest utalentowanym artystą

o wyjątkowo silnej osobowości i

dojrzałym, oryginalnym spojrzeniu

na wiele spraw. Układając dla niego

pytania do wywiadu, czułem

lekki stres, czy podołam jego tendencji

do otwartego wypowiadania

ostrej krytyki. Nie lubi grać na żywo,

nie podobają mu się niektóre

zachowania fanów, nie potrafi cieszyć

się własną twórczością, wybiega

myślami daleko w przyszłość,

obawia się zanudzania odbiorców,

wolałby aby wiele dobrych albumów

metalowych było krótszych.

Kiedy posłuchałem po raz pierwszy

"Wish to Leave", czułem się

zdezorientowany. Kompletnie nie

wiedziałem, co mam o tym myśleć.

Zajrzałem do notki prasowej, a

tam mowia o "indie music". Nie

mam zielonego pojęcia, co to jest

"indie music". Kiedyś krok próbował

mi to wytłumaczyć, że to niby

niezależna muzyka pasująca jako

podkład pod reklamę. Nie wiem,

chyba to nie jest odpowiedni opis

"indie music". Zapytałem więc

Maxa, a on odparł, że równie dobrze

można napisać "bullshit music",

jeśli ktoś tak to odbiera. O ile

wcześniejsze albumy Lunar Shadow

były jedyne w swoim rodzaju,

niesamowicie innowacyjne i kreatywne,

o tyle "Wish to Leave"

wkracza na jeszcze inny poziom.

Gdyby nie dwa krótkie, ekstremalnie

metalowe fragmenty w "The

Darkness Between The Stars", możnaby

stwierdzić, że to w ogóle nie

jest metal. Na pewno zauważamy

brak ostro tłuczącej perkusji wszechobecnej

na "The Smokeless Fires",

mimo że za garami zasiada ten sam

Jörn Zehner. Gitary są znacznie

bliższe np. Dire Straits, niż Iron

Maiden, ale nie da się ukryć, że

mocno zmieniła się ich rola. Całkiem

ładne melodie gitarowe zostały

podporządkowane stworzeniu

odpowiedniego klimatu, który

Max nazywa klimatem wielkomiejskim.

Wyczuwam w nich sporo

melancholii i smutku, podczas gdy

"wielkomiejskość" kojarzy mi się

raczej z żywym hałasem, potężną

pozytywną energią, zachwytem

nad kulturalnym i artystycznym

dorobkiem ludzkiej cywilizacji

oraz z bezwzględną znieczulicą na

wszechobecne zło. Max wskazuje

przy tym na inne elementy wielkomiejskich

krajobrazów: beton,

ogromne budynki, bary, zamglone

światła, rynsztok, potłuczone szkło

na chodnikach, brud, ale też przyjaźń,

znajomi i dobre czasy. Czy

takie "zwyczajne", "oczywiste",

"nie-wyszukane", "rodzajowe" i

"ludzkie" wartości nie należą jednak

w 2020 oraz w 2021 roku do

sfery wspomnień? Żeby je w pełni

docenić, być może potrzebowaliśmy

wpierw doświadczyć ich utraty

i poczuć ból stawania tak dobrze

znanego świata całkowicie do góry

nogami? Zastanówcie się i posłuchajcie

sami. (5)

Mädhouse - Bad Habits

2021 ROAR! Rock Of Angels Records

Sam O'Black

"Bad Habits" to drugi album Mädhouse,

zespołu odwołującego się

do czasów świetności hair/glam

metalu lat 80. Austriacy czerpią

więc pełnymi garściami od Mötley

Crüe, Skid Row czy Poison, proponując

piekielnie chwytliwe, ale

też i całkiem siarczyste utwory w

rodzaju "Bang Bang", "First Lick

Then Stick" czy "Rodeo". Mają również

w repertuarze utwory jeszcze

bardziej surowe, taki podmetalizowany

rock'n'roll spod znaku Cinderelli

czy Ratt, szczególnie efektownie

brzmiący w "Sick Of It All",

"Itch To Scratch", tytułowym "Bad

Habits" i "Fake It Till You Make It"

- zresztą piosenek jest tu aż 15, każdy

znajdzie więc coś dla siebie.

Fani Def Leppard również, ale tak

jak "Atomic Love" jeszcze się broni,

to już "Say Nothing At All" za bardzo

zapożycza się u "Pour Some

Sugar On Me". Mimo tego i tak

warto "Bad Habits" posłuchać, bo

wnosi jednak pewien powiew świeżości

do nurtu hair/AOR. (4)

Marble - S.A.V.E.

2020 Sliptrick

Wojciech Chamryk

Marble to włoski zespół, który powstał

w 2003 roku, ale jakoś nie

ma parcia na szkło. O czym świadczy

fakt, że przez te wszystkie lata

wydali tylko dwa albumy; "A.t.

G.o.d." (2008) i "S.A.V.E."

(2021). O "A.t.G.o.d." raczej nie

słyszałem, a co gorsza po przesłuchaniu

najnowszego albumu uważam,

że ogólnie niewielu o tej grupie

usłyszy, a jak usłyszy to jej nie

zapamięta. Jest to jedna z bardzo

wielu ambitnych kapel, która należy

do modnej melodyjnej sceny z

panią na wokalu. W tym wypadku

naprawdę trzeba być wyjątkowym

aby przebić się do czołówki tego

nurtu. Owszem muzycy Marble

mocno naciskają aby ich muzyka

miała wysoką wartość artystyczną i

mocno kolaborują z progresywną

estetyką. Nie zapominają również

o nośności i melodyjności swojej

muzyki. Niestety to za mało aby

wyróżnić się wśród rzeszy innych.

Włoscy muzycy starają się opierać

swoją muzykę na gitarach przez co

ich granie można określić jako

heavy/progresywno metalowe, a

nie jak większość tego typu formacji

symfoniczno-powerowy progmetal,

w których klawisze odgrywają

bardzo ważną rolę. W dodatku

jest to naprawdę bardzo dobre

gitarowe granie, bliskie wirtuozerii

ale zdecydowanie bardziej zespołowe.

To na pewno działa na ich korzyść.

Oczywiście w instrumentarium

Marble są klawisze, ale odgrywają

prawie marginalną rolę, a jak

się pojawiają to faktycznie tworzą

aranżacyjne ozdobniki lub ledwo

zauważalne tła. Jeszcze rzadziej

pojawiają się ich solowe popisy, a

jak już to trwają bardzo krótko.

Podejście Włochów do kompozycji

jest bardzo różnorodne. Przeważają

utwory złożone, dynamiczne, z

konkretnym tematami i melodiami.

Śpiewa w nich Eleneora Travaglino,

która posiada dość interesujący

rockowy głos, choć nie ma w

niej czegoś, co by ją wyróżniało.

Być może dlatego od czasu do czasu

pojawia się męski growl ("30

Silver Coins"). W tej całej gamie

dynamicznych kompozycji mamy

też akustyczną balladę, na gitarę i

instrumenty smyczkowe oraz głos

Eleneory ("A Darker Shade Of

Me"), a także klimatyczny i melancholijny

instrumental ("Daymare

Town"). Trochę to dodatkowo urozmaica

całość krążka. Wykonanie i

produkcja utrzymane jest na typowym

poziomie dla tej sceny, także

jakichś nieprzyjemnych przeżyć

nie ma co się spodziewać. Małym

wyłomem są od czasu do czasu nowocześnie

brzmiące gitary, ale to

aktualnie również jest standard. W

sumie Włosi z Marble przygotowali

nam dość solidny produkt,

ale niestety - tak jak już napomknąłem

- to za mało aby wybić się

wśród bardzo wielu. Miłośnicy melodyjnego

ambitnego pog-metalu z

kobiecym głosem na wokalu, jak

najbardziej znajdą "S.A.V.E." wiele

miłych chwil, ale i oni po jakimś

czasie zapomną, że istniał taki

Marble i nagrał całka niezłą płytę.

(3,7)

\m/\m/

Marius Danielsen's Legend of

Valley Doom - Marius Danielsen's

Legend of Valley Doom Part

3

2021 Crime

Marius Danielsen to wokalista,

gitarzysta, kompozytor, producent

i to on stoi za projektem Legend

of Valley Doom. Wspomaga go

brat, klawiszowiec Peter Danielsen.

Zresztą obaj panowie wspólnie

pracują również w heavy/power

metalowym Darkest Sins oraz w

symfoniczno power metalowej kapeli

Eunomia. Nikogo też nie

powinno dziwić, że niniejsze

przed-sięwzięcie nawiązuje do melodyjnego,

pompatycznego, symfonicznego

power metalu, który bardzo

mocno kojarzy się z początkami

Rhapsody. Inna sprawa, że

bracia Danielsen - przynajmniej w

wypadku tego wydawnictwa - podeszli

do niego, jak do przedsięwzięcia

znanego jako rock opera. Z

tego powodu ich muzyka może kojarzyć

się z takimi projektami jak

Avantasia. Ogólnie pomysły muzyczne

z tej części opowieści Legend

of Valley Doom utrzymane

są na wysokim poziomie oraz zdradzają

dość dużą wrażliwość oraz

duży potencjał jego twórców. Niemniej

każda z dwunastu kompozycji

nie ma nic czego byśmy jeszcze

nie słyszeli. Utwory jedynie wyróżniają

się wysoką kulturą, maestrią,

kunsztem oraz niesamowitym wykonaniem.

Niestety nie są to elementy,

które decydują o tym aby

"Marius Danielsen's Legend of

Valley Doom Part 3" traktować z

jeszcze większą atencją. To takie

przekleństwo współczesnych dobrych

formacji, które utrzymują w

danej konwencji wysoki poziom

pod względem twórczym, wykona-

RECENZJE 213


nia oraz produkcji. Aktualnie

ukazuje się bardzo wiele podobnych

wydawnictw, przez co zlewają

się one w jedną ciężko rozpoznawalną

całość i bardzo trudno

wskazać, które z nich jest tym najlepszym.

Dodatkowo w pamięci

mamy te wydarzenia, które robiły

do tej pory niesamowite wrażenie.

Po prostu ciężko przebić to co już

było i to nie tylko w melodyjnym

symfonicznym power metalu. Nie

robi wrażenia także "lista płacy",

mimo że norweskim muzykom

udało się ściągnąć do współpracy

naprawdę dobrych muzyków. Wymienię

chociażby wokalistów: Ralfa

Scheepersa, Olafa Hayera, Daniela

Heimana, Tima "Rippera"

Owensa, gitarzystów Arjena Lukassena,

Ronnie Le Tekkro,

Dushana Petrossi czy klawiszowca

Dereka Sheriniana. Zresztą ci

mniej znani wykonawcy wykazali

się niesamowitymi umiejętnościami.

Inna sprawa, że takie granie

tak jakby straciło szersze zainteresowanie

z początków lat 2000.

Niemniej ciągle istnieje grono odbiorców,

choć wydaje się, że jest

ono coraz młodsze. I właśnie do

takiego odbiorcy "Marius Danielsen's

Legend of Valley Doom

Part 3" jest skierowane. Im właśnie

polecam tę płytę inni nie mają co

tutaj szukać. (3,5)

\m/\m/

Marta Gabriel - Metal Queens

2021 Listenable

Mam wrażenie że w obecnych, niepewnych

czasach, wygrywają ci artyści,

którzy potrafią się do owych

czasów dostosować, zamieniając

brak koncertów i ograniczenia w

przemieszczaniu się na pracę twórczą.

Liderka Crystal Viper, Marta

Gabriel wydaje się być w tym mistrzynią!

Nawet pół roku nie minęło

od premiery nowego albumu

Crystal Viper, tymczasem Marta

już uraczyła swoich fanów kolejną

pozycją w swojej dyskografii. Tym

razem jednak, nadszedł czas na album

solowy! I to nie byle jaki, bo

"Metal Queens" to jeden wielki

hołd dla heavy metalowych dam.

"Metal Queens" od początku urzeka

bardzo konkretną produkcją,

która z jednej strony jest wręcz

krystalicznie czysta, a z drugiej

trąci przyjemnym dla ucha oldschoolem.

To jednak nie jest żadnym

zaskoczeniem, bo Marta

przyzwyczaiła już swoich fanów do

tego, że jej produkcje brzmią bez

zarzutu. Bardzo fajny jest dobór

repertuaru. Liderka "Kryształowej

Żmiji" postawiła z jednej strony na

hymny i hiciory, ale odkopała też

kilka zapomnianych numerów, jak

chociażby "Rebel Ladies" Zed Yago

czy "Reencarnacion" hiszpańskiej

Santy. Tu - ciekawostka - Marta

bez obaw zaśpiewała ten numer w

oryginalnym języku i zrobiła to naprawdę

wspaniale! Te numery idealnie

sprawdzają się obok takich

killerów jak "Max Overload" belgijskiego

Acid czy "Mr. Gold" kultowego

Warlock. W "Call of the

Wild", oryginalnie wykonywanym

przez Blacklace, pojawia się gościnnie

Todd Michael Hall i

wbrew moim początkowym obawom,

wnosi do tego numeru wiele

pozytywnych wibracji. Będąc totalnie

szczerym, "Metal Queens" zrobił

mi dobrze. To płyta pozbawiona

jakiegokolwiek brzemienia, solidnie

nagrany metal, pełen spontaniczności

i autentycznej radości z

grania, świetnie zagrany i zaśpiewany.

Marta Gabriel na tej płycie

jest w stu procentach sobą a jej wykonawczy

entuzjazm wydaje się

być wręcz zaraźliwy. Włączam

więc ponownie przycisk play na

moim odtwarzaczu i po cichu liczę,

że niebawem Marta uraczy nas

"Metal Queens vol 2". (6)

Marcin Jakub

Methusalem - Masters Of The

World

2020 Into The LimeLight

Okładka paskudna, ale muza zacna

- tak najkrócej można podsumować

najnowszą EP holenderskiego Methusalem.

Jak na zespół istniejący

od 20 lat to panowie niezbyt się

przepracowują: jedyny album

przed ponad 10 laty, długie milczenie

i teraz raptem cztery nowe

utwory. Ale OK, każdy ma swoje

patenty na rozwój kariery i mnie

nic do tego. Szkoda o tyle, że panowie

grają tradycyjny heavy metal

naprawdę stylowo, niczym w połowie

lat 80. i gdyby "Masters Of

The World" ukazał się na winylowym

MLP tak gdzieś w roku 1984,

to Methusalem miałby jakieś

szanse na wybicie się, przynajmniej

na rodzimym czy niemieckim rynku.

Teraz może być z tym gorzej,

ale prawdziwy fan klasycznego

heavy nie może nie docenić tego

materiału, zwłaszcza świetnego

openera "Thunderstorm" i równie

dynamicznego "Immortal" z patetycznym

refrenem. Świetna warstwa

instrumentalna i organiczny sound

to niejedyne atuty grupy, bo ma

ona również świetnego wokalistę,

znanego choćby z Vicious Rumors

Nicka Hollemana. I tu

mógłbym śmiało napisać, że warto

czekać na ich kolejną płytę, ale co,

następne 10 lat? Oby nie. (4,5)

Wojciech Chamryk

Meurtrieres - Meurtrieres

2020 Gates Of Hell

Meurtrieres (z francuskiego to wąskie

szczeliny na działa na zamkach

oraz fortecach) to dość młoda

francuska kapela pochodząca z

Lyonu. Omawiany album jest ich

pierwszym wydawnictwem. Pierwsze,

co słuchaczowi rzuca się w

uszy to dość wyraźna inspiracja

nurtem NWOBHM w wydaniu takich

grup jak Diamond Head czy

też wczesnym Iron Maiden. Podobnie,

jak w tym drugim przypadku

słychać tu pewną punkową zadziorność,

jednak zdecydowanie

nie przekłada się ona na formułę

utworów, gdyż muzyka prezentowana

przez ten francuski kwintet

momentami bywa naprawdę różnorodna,

a kompozycje potrafią

być rozbudowane (oczywiście w

granicach rozsądku). Na potwierdzenie

warto zaznaczyć, że album

ten zaczyna się od dwóch najdłuższych

kawałków (oba trwają około

sześciu minut). Wydaje się także,

że pomimo krótkiego stażu zespół

ten ma dopracowane tworzenie

utworów i umie odnaleźć się w

kompozytorskich niuansach. Bardzo

istotnym elementem muzyki

Meurtrieres są wokale, za które

odpowiada nijaka Fleur. Niewątpliwie

ma ona w głosie odpowiednią

moc. Jeżeli już miałbym się do

czegoś przyczepić, to byłyby to

dwie rzeczy. Pierwsza to dość amatorska

produkcja. Jednak biorąc

pod uwagę fakt, że to debiut, na

pewne niedociągnięcia można

przymknąć oko (albo nawet dwa).

Drugi mankament to język francuski,

którego szczerze mówiąc

jakimś wielkim miłośnikiem nie

jestem. Trudno jednak mieć pretensje

do Francuzów, że śpiewają

po swojemu. Uznajmy zatem, że

czepiam się na siłę (bo tak w sumie

jest). Miejmy nadzieję, że zespół

ten pójdzie za ciosem. (4)

Bartek Kuczak

Miasma Theory - Miasma Theory

2021 Shadowlit Music

To jest dobry album doom metalowy,

jeżeli słuchacie go nieuważnie

na YouTube jako tło do bezmyślnie

wesołych filmików na

Facebooku. Ale możecie pożałować

straty czasu, kiedy już skoncentrujecie

się na nim. Miasma Theory

brzmi jak zespół koleżanek i kolegów

z liceum, którzy najpierw regularnie

spotykali się po lekcjach i

ćwiczyli sobie grę coverów Candlemass,

a po jakimś czasie uznali, że

są wystarczająco sprawni i nagrali

jam w sali gimnastycznej. Spojrzałbym

na ich nagranie kompletnie

inaczej, gdyby nazwali go demem.

Ot, pokazówka, że opanowali

warsztat, cenią tradycyjny

doom metal, starają się przyzwoicie

zabrzmieć (w sensie mixu i

masteringu). Jako zapowiedź dalszego

kierunku rozwoju zespołu

jest w sam raz. Ale nie dorasta to

do miana właściwego, debiutanckiego

LP. Taki styl był świeży i

innowacyjny do końca lat 80., natomiast

w 2021 roku to jest jedynie

odtwórczy jam. Gdyby

wszyscy debiutanci wskakujący do

doświadczonych wytwórni (swoją

drogą, ich Shadowlit Music nie ma

w katalogu nic poza Miasma Theory)

tak grali, to doom metal byłby

dziś martwy, albo raczej byłby takim

samym wspomnieniem jak Enrico

Caruso. Tam nie ma 4 utworów

autorskich oraz coveru Candlemass

"Under the Oak" ("Epicus

Doomicus Metallicus", 1986). Nie.

Tam jest tylko 5 przykładów, że

Miasma Theory potrafi grać. A to

mało. Niedługo szaleni naukowcy

nauczą grać roboty. Ludzkimi

czynnikami są zaś kreatywność,

empatia, pomysłowość, entuzjazm

itp. W przypadku doom metalu

może to być grobowa atmosfera

czy coś. Niekiedy odnoszę wrażenie,

że owi Florydzianie nie przekazują

tego, co chcą. Przeciwnie -

tylko to, co potrafią. Czyli to instrumenty

używają ich, zamiast

oni instrumentów. Kawałek "Together

As One" pozornie temu zaprzecza,

bo tam pojawia się wyraźna

próba wprowadzenia atmosfery.

Tyle że to jest oklepany szablon

bez polotu. Dowolny atmosferyczny

utwór Opeth rozwiewa co do

tego wątpliwości. O braku empatii

wobec słuchacza świadczy długość

utworów - między 5:48 a 8:38.

Czyli bezkompromisowo i bezlitośnie

długo w stosunku do ich inwencji

kompozytorskiej. W ogóle

oni mają problem z rozwojem i

budową strukturalną kompozycji.

Utwory rozpoczynają się i kończą

byle gdzie, przebiegają bez ładu i

składu, bezwiednie. Pozytywnie

zaskoczyli mnie jedynie w "Next

Time, Last Time", w którym myślałem,

że po wybuchowej kakofonii

odkładają już instrumenty,

ale pociągnęli motyw nieco dalej.

Podobno podstawą utworów jest

zazwyczaj perkusja, nagrywa się ją

często jako pierwszą. Owszem,

Miasma Theory teoretycznie zapodaje

fajny groove (np. "Vector"),

214

RECENZJE


ale w praktyce odnoszę wrażenie,

że perkusista się męczy i dopiero

nabywa pierwszej wprawy w utrzymywaniu

rytmu. Na koniec pozostawiłem

ciekawostkę. Otóż szukając

informacji o zespołach zwykłem

zaglądać na ich fejsbukowe

profile. Zgadnijcie, ile mają tam

polubień łącznie, na dzień 1 maja

2021, czyli 8 dni po premierze LP?

Dokładnie 79 polubień. Dla porównania,

Candlemass ma 219

104 "followersów", czyli osób śledzących

ich stronę, a co za tym

idzie znacznie więcej polubień.

Chcę przez to powiedzieć, że Miasma

Theory tak ma się do

Candlemass jak uczestnik kursu

alternatywnego oddychania do

uczestnika misji na Marsa. Super,

że mają wzorce, ale obawiam się,

że są one bardzo wąskie, a inni ich

wizji najwyraźniej nie chcą jeszcze

podzielać. (-)

Sam O'Black

Mike Lepond's Silent Assassins -

Whore Of Babylon

2020 Silver Lining Music

Nie nadążam za tym w ilu kapelach

i projektach gra czy grał

Mike Lepond. Silent Assassins

jest właśnie jednym z takich projektów.

Dla Mike'a jest on na tyle

ważny, że to jego autorski pomysł.

Nie tylko gra w nim na basie, ale

przede wszystkim jest głównym

autorem muzyki i tekstów, a także

gra na gitarach i śpiewa w chórkach.

Poza tym w grze na gitarach

wspierają go Lance Barnewold

oraz Rod Rivera, a głównym wokalistą

jest Alan Tecchio. W Silent

Assassins nie ma stałego perkusisty,

ale za to na tym polu pomaga

Michael Romeo, który zaprogramował

wszystkie partie perkusji.

Zresztą zrobił to całkiem nieźle

i nie czuć, że gra to cyfrowa

maszyna. W całym tym przedsięwzięciu

najbardziej zaskoczyło

mnie to, że Mike muzykę tego projektu

oparł o US metal, albo jak

kto woli o power metal z pewnym

neoklasycznym posmakiem. Już

pierwszy utwór, z niezłym pazurem,

"Dracul Son" dobitnie nas o

tym przekonuje. Właśnie w takiej

konwencji utrzymanych jest większość

kompozycji na "Whore Of

Babylon". Oczywiście z pewnymi

modyfikacjami, chociażby w takim

"Ides Of March" znalazła się aura

progresywnego metalu, a w "Tell

Tale Heart" słyszę echa metalu

epickiego. Te wspomniane neoklasyczne

wtrącenia świetnie

współgrają z innymi folkowymi

dygresjami tej płyty. Dla przykładu

w takim "Night Of The Long

Knives" mamy do czynienia z folkiem,

który kojarzę z muzyką celtycką

czy szantami. Dodatkowo

natkniemy się w nim na nawiązaniami

do czegoś co przypomina flamenco.

Natomiast w utworze tytułowym

"Whore Of Babylon" mamy

do czynienia z wyraźnymi

wpływami muzyki orientalnej. Jest

jednak jeszcze coś innego, bowiem

Lepond nie unika również inspiracji

europejskim power metalem,

a sięga do tego klasycznego w stylu

Helloween ale także tego współczesnego

melodyjnego i okraszonego

klawiszami. I tak, już w "Dracul

Son", w jego końcowej fazie,

pojawia się zgrabna orkiestracja.

Natomiast balladowy utwór

"Champion", gdzie śpiewa Sarah

Teets można byłoby "sprzedać"

jakiejś kapeli, która specjalizuje się

w melodyjnym symfonicznym power

metalu z panią na wokalu.

Jednak te wszystkie dodatkowe elementy,

począwszy od neoklasyki,

po przez folkowe inklinacje aż po

europejskie powerowe wycieczki

najlepiej wybrzmiewają w wieńczącym

płytę kawałku "Avalon".

Na uwagę w tym utworze zasługują

również partie organów, które

wykonał Michaell Pinella. Ogólnie

Pinella odpowiada na tym

krążku za nieliczne klawiszowe

wstawki. Za to za orkiestracjami

stoi wspominany już Michael

Romeo. Ogólnie muzycy zaangażowani

w ten projekt pokazali

się z jak najlepszej strony. Partie

gitary panów Barnewolda i Rivera

są znakomite. Alana Tecchio

dawno nie słyszałem w tak dobrej

formie. Mike Lepond również

przechodzi samego siebie, aby zainteresować

słuchacza swoja grą na

basie, ale co do muzyki nie ma co

za bardzo się przyczepić. No

chyba, że jest się absolutnym

purystą, który wszelkie stylistyczne

odskocznie traktuje jako

zdradę. Mnie ta różnorodność

świata Silent Assassins na "Whore

Of Babylon" jak najbardziej

odpowiada. (4,5)

Mindtaker - Toxic War

2020 Mosher

\m/\m/

Mindtaker pochodzi z Portugali i

od 2012 roku próbuje zaznaczyć

swoja obecność na thrashowej scenie.

W 2020 roku wypuścili swój

duży debiutancki album "Toxic

War", po drodze wydając jedynie

demo "Total Destruction" (2015).

Nowe pokolenie thrasherów ma na

tyle dobrze, że może czerpać z

bardzo bogatego dorobku tej sceny.

W dodatku bez krępacji może

łączyć wszelkie jej odmiany w

sposób, który tylko im pasuje, z

czego korzystają swobodnie i bez

ograniczeń. Portugalczycy grają

współczesny crossover przez co

bardzo przypominają Municipal

Waste. Jednak bardziej wsłuchując

się w ich muzykę odnajdziemy

również odniesienia do amerykańskiego

thrashu lat 80. w stylu

Overkill, Testament czy Slayer.

Ich kompozycje są konkretne, intensywne,

pełne energii i emanują

pierwotnym wkurwem. To ostatnie

podkreślają teksty, który dotykają

polityki i ogólnie typowych thrasowych

tematów. Utwory zbudowane

są z niejaką gracją oraz zagrane

sprawnie i nieźle technicznie. Bardziej

niż solidna praca sekcji, energetyczne

riffy oraz znakomite sola

to główne wyróżniki Portugalczyków.

Kawałki choć są różnorodne,

to trzymają ten sam poziom,

także trudno wskazać na ten wyróżniający

się. W tym momencie

działają indywidualne gusta. Niemniej

dzięki temu mamy też gwarancję,

że przez cały czas trwania

krążka można bez opamiętania

machać łbem. Na początku recenzji

wspomniałem o swobodzie czerpania

z thrashowej tradycji. Niestety

niesie ona niebezpieczeństwo,

że taki thrash może nam

wydawać się kopią czegoś nam

bardzo dobrze znanego. To odczucie

pojawia się niespodziewanie i

prawdopodobnie w momencie

ogólnego przesytu daną sceną,

Całe szczęście w moim wypadku

Mindtaker nie trafił na taką fazę,

więc płytę przesłuchałem nawet z

pewną przyjemnością. Niemniej

nie gwarantuje to, że was - moi

drodzy czytelnicy - coś takiego nie

dopadnie. "Toxic War" to pozycja

dla fanów staroszkolnego thrash

metalu. (3,7)

Monarch - Future Shock

2021 Self-Released

\m/\m/

Nazwa niezbyt oryginalna, muzyka

również, bo to oldschoolowy

thrash znany od lat, ale jednak kalinfornijski

Monarch gra na tyle

interesująco, że zdołał przyciągnąć

moją uwagę. Zespół istnieje co prawda

od kilkunastu lat, ale uaktywnił

się niedawno, wydając w roku

2017 debiutancki album "Go

Forth... Slaughter", zwyciężając w

Wacken Metal Battle USA 2019,

a teraz wypuszczając kolejną, dużą

płytę "Future Shock". Widzę w

składzie doświadczonych muzyków,

choćby gitarzystę Casey'a

Traska (ex Cage), co też przekłada

się na jakość muzycznej oferty

Amerykanów. Oczywiście wysokooktanowy

thrash jest tu podstawą i

łoją go naprawdę z ogromnym zaangażowaniem,

a do tego z dobrym

poziomem technicznym, choćby w

utworze tytułowym czy singlowym

"Shred Or Die!". Dobre są również

dłuższe, bardziej rozbudowane

kompozycje w rodzaju "Fatal

Vector" czy "Swarm Of The Whorenet",

dla których swoistą przeciwwagą

są krótsze, intensywne

utwory typu "Khaos Warrior". Do

tego Monarch wykorzystują w

nim również klasycznie heavymetalowe

patenty z lat 80., a z kolei w

"Blast The Seed" mamy thrash

połączony ze speed metalem, co

też brzmi nad wyraz przekonująco.

Jest też zróżnicowany instrumental

"Multiverse", ni to ballada, ni to

thrashowa jazda, pokazujący, że

chłopaki naprawdę starają się kombinować

w obrębie wybranej stylistyki.

I fajnie, oby tak dalej. (4)

Wojciech Chamryk

Motörhead - Louder Than Noise…

Live In Berlin

2021 Silver Lining Music

Pamiętacie "Who is Post Malone?"

Cały świat zadrżał jakiś

czas temu ze śmiechu, że Post Malone

odkrył Ozzy'ego Osbourne'a.

Naprawdę nie rozumiem, co

w tym śmiesznego, że uznany raper

odkrywa dobrego, nowego wokalistę

heavy metalowego. Czyżby

rap był w czymś gorszy od heavy

metalu? Osobiście cieszę się, że

młodzi wokaliści stają się znani -

przyszłość przed nimi. Mam nadzieję,

że w końcu niejaki Ozzy

Osbourne nagra swój pierwszy

album i będziemy mogli go usłyszeć

już nie tylko w telewizji, ale

również na CD. Tymczasem, zanim

do tego dojdzie, moi ulubieńcy

z Diaries of a Hero (kocham!)

doprowadzili do wydania płyty

koncertowej, na której zaprezentował

się niejaki Motörhead. Musiałem

sprawdzić dwa razy nazwę,

żeby się nie pomylić, ale faktycznie

- czwarta literka to umlaut, nie "o".

Nie wiem, może jeszcze zmienią tą

nazwę. W każdym razie, pozwólcie

że przedstawię wam po raz pierwszy

w polskiej prasie ten nowy,

brytyjski zespół Motörhead. Jest

to dla mnie odkrycie na tyle istotne,

że ostatnio scena brytyjska

heavy metalowa wydawała się raczej

cicha, no może poza Primitai,

ale oni to są dinozaury rocka, i nie

ma co porównywać. Zapytacie zapewne,

co ten Motor... sorry, Motörhead,

gra. Przewrotny tytuł

RECENZJE 215


pierwszej piosenki "I Know How to

Die" sugeruje, że być może w

napływie uniesienia artystycznego

autor wyobraził sobie, że w poprzednim

wcieleniu grał już muzykę

rockową, wie jak to jest umrzeć,

ale znów powraca na ten świat i

właśnie debiutuje. A może Motörhead

to zespół stworzony przez

reinkarnację Jim'a Morrisona,

Jimmy'ego Hendrixa lub Janis

Joplin? Oni umarli jakieś 40 lat

temu, więc by pasowało do debiutującego

zespołu. Posłuchajmy.

Oho, przedstawiają się taktownie

na początku płyty, tak aby wszyscy

się dowiedzieli. "Guten Abend. Are

you doing alright? We are Motörhead

and we want to be kind". Podczas

zapowiedzi utworu "Metropolis"

pytają publiczność, kto chce usłyszeć

miłą piosenkę? 76 osób, tak

szybko policzyli. Hmm, dość kameralny

występ jak na Diaries of a

Hero. Dla mnie zabawne było, jak

przed "Going To Brazil" zapytali,

czy wśród publiczności są jacyś

Brazylijczycy i okazało się, że nawet

kilku się znalazło. Ameryka

Południowa oszaleje, kiedy dowie

się o nowym zespole Motörhead.

Odnośnie samej muzyki, wydaje

mi się, że oni grają retro heavy metal,

ale ja tam nie wiem, bo sam

urodziłem się w XXI wieku. Całkiem

fajnie się tego słucha. Nie

wiem, które utwory są ich autorskie,

a które są coverami, ale brzmi

to świetnie od początku do końca,

a i są perfekcyjni technicznie skoro

dwa tracki zostały wydzielone specjalnie

na solo perkusyjne oraz gitarowe.

Jest porywająco i czadowo.

Trochę poszalałem, potańczyłem

po pokoju trzymając niewidzialną

gitarę w powietrzu, zakręciło mi się

w główce, a kiedy spojrzałem na

okładkę, wyświetlił mi się tytuł

"Post Malone Live In Berlin"

(mam nadzieję, że nikt nie będzie

się z tego śmiać). Lubię tą nową kapelę,

będę trzymać kciuki i wypatrywać

debiutu studyjnego. (-)

Sam O'Black

Natur - Afternoon Nightmare

2021 Dying Victims

Debiut Natur "Head Of Death"

ukazał się już w 2012 roku za pośrednictwem

znanej z ekstremalnych

odmian metalu Earache Records.

Był to posępny heavy metal

owładnięty mroczną energią. Na

jego następcę "Afternoon Nightmare"

przyszło nam czekać aż 8

lat, ale zarówno skład zespołu, jak

i atmosfera muzyki pozostały identyczne.

Niewielu słuchaczy było

początkowo zainteresowanych tym

wydawnictwem. Wokalista i gitarzysta

Ryan Weibust przyrównał

wręcz jego odbiór przez fanów do

papieru toaletowego. Minął jednak

rok i Dying Victims Productions

zauważyło ów album oraz wznowiło

go w wersji CD. Uznano bowiem,

że w tej muzyce tkwi potencjał

i da się tego słuchać. Dodam,

że należy się Natur kilka słów

szczerego uznania. "Afternoon

Nightmare" przekonuje mnie

organicznym i klarownym brzmieniem,

grobowym klimatem jak z

horroru oraz bardzo konkretną

warstwą instrumentalną. Pomimo

sporadycznego zastosowania syntezatorów

i klawiszy, słychać, że to

jest prawdziwa muzyka grana

przez prawdziwych muzyków, niemal

na setkę. Wersje studyjne nie

odbiegają bardzo od tego, jak Natur

gra swoje utwory na koncertach

(za wyjątkiem partii klawiszy

i syntezatorów, ale to drobiazg).

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że

album ten przypomina proto doom

metal z wczesnych lat 80., dlatego

że pojawiają się tutaj liczne elementy

świadczące o inspiracji

wczesnym Trouble, czy też najmroczniejszymi

odsłonami Saint

Vitus i Angel Witch. Dobrze jednak,

że Natur nie starał się na siłę

zapaskudzić piachem sprzętu i

wszystkie gitarowe motywy są perfekcyjnie

słyszalne. Pod względem

instrumentalnym nie poszli na łatwiznę

i zamiast ustawić ścianę dźwięku,

riffują i bębnią z werwą

przez całe czterdzieści minut. Wyraźnie

bawią się dynamiką, lekko

wprowadzają a następnie modyfikują

melodie, a kiedy trzeba - milkną,

pozostawiając w akcji tylko

jeden instrument (tutaj wybija się

zwłaszcza "Poison King"). Wokal

pasuje jak ulał, ale pełni raczej drugoplanową

rolę, co postrzegam jako

mankament, bo w moim odczuciu

Ryan ma potencjał, żeby udoskonalić

swoją technikę wokalną i

poeksperymentować bardziej z

okrutnymi dziwadłami. Głosy legendarnych

zespołów z tego nurtu

często miały znacznie więcej do zaoferowania.

Perkusista Tooth powiedział,

że nie zastanawia się i nie

analizuje gry, tylko lubi dać takiego

czadu, żeby publiczność machała

łbami i się napierdalała, aż do

krwi. Faktycznie, pełno na "Afternoon

Nightmare" szybszych momentów

np. wybuchający z impetem

(tuż po intro) utwór tytułowy,

czy też zawrotna końcówka "Metal

Henge". To z pewnością nie jest

doom metal; heavy metal pozostaje

fundamentem, na którym postawiono

płytę nagrobną. Takie fragmenty

jak pierwsza minuta całego

albumu lub instrumentalny przerywnik

"The Friend" powodują jednak,

że po uważnym wysłuchaniu

zapamiętamy płytę nagrobną, i to

z nią będą się nam zawsze kojarzyć

oba albumy Natur. Podsumowując,

"Afternoon Nightmare" byłaby

dobrą płytą z potencjałem do

demolowania małych klubów na

nowojorskim Brooklynie, gdyby

jeszcze Natur postarało się o drapieżniejsze

wokale. (3.5)

Nawather - Kenz Illusion

2021 M&O

Sam O'Black

Zdaje się, że za powstaniem tej formacji

stoi perkusista Saif Louhibi,

który swego czasu współpracował z

Myrath i nagrał z nimi dwa pierwsze

albumy. Wyjaśnia to skąd pomysł

na muzyczny styl Nawather.

Zespół gra progresywny metal z

elementami progresywnego power

metalu (z przewagą tego pierwszego),

z mocno wyeksponowanymi

ciekawymi melodiami oraz wyrazistymi

elementami wschodniej muzyki

folkowej oraz orientalnej.

Kompozycje same w sobie są ciekawe,

różnorodne, często z mocnym

technicznym akcentem, ale nie

błyszczą tak bardzo, jak u kolegów

z Myrath. Niemniej muzycy Nawather

mają pewną przewagę, a

jest nią posiadanie oprócz klawiszy,

które kreują wszelkie orientalne

ozdobniki oraz orkiestracje, instrumentarium

oryginalne, w tym

instrument kanun. Utwory zyskują

wraz z ilością ich odtwarzania, niemniej

nie ma w nich tej swady czy

temperamentu aby odbierać je z

zapartym tchem. Wręcz trzeba się

w nie wsłuchiwać aby docenić ich

walory. To co różni Nawather

oraz Myrath to wokalistka, a w zasadzie

wokalistka i wokalista. Pani

Wajdi Manai ma lekki i zwiewny

głosik, eksponuje go niczym cała

rzesza wokalistek ze sceny melodyjnego

symfonicznego power metalu.

Pasuje on do orientalnej melodyki,

którą Wajdi operuje z dość

dużym luzem i swadą. Niestety ten

głosik niknie pod rykiem i growlem

Ryma Nakkacha, który śpiewa

swoje partie na równych prawach z

koleżanką z zespołu. Szkoda, że ta

estetyka - mam na mysli growl - nigdy

do mnie nie trafiła, także moje

zainteresowanie "Kenz Illusion"

jest mocno ograniczone. Kwestia

odegrania swoich pomysłów oraz

nagranie ich w studio, oczywiście

jest na wysokim współczesnym poziomie.

W sumie daje to płytę, dobrą,

ciekawą, z walorami, ale też

elementami, które raczej mnie nie

przyciągną do tego zespołu. Niemniej

nie ma co odbierać talentu

muzykom Nawather. Sam pomysł

na muzykę jest też niczego sobie,

więc może z kolejnymi swoimi produkcjami

kapela jeszcze bardziej

dopracuje wszystkie swoje zamysły,

w ten sposób i koncepcją rozbłyśnie

ta tyle, na ile zasługuje.

Także poczekajmy. (3,7)

\m/\m/

Neck Cemetery - Born In A

Coffin

2020 Reaper Entertaiment

Reklamowy slogan głosi, że powstali

co prawda w roku 2018, ale

równie dobrze mogło to mieć miejsce

w 1984. I na dobrą sprawę nie

ma tu nawet cienia przesady, bowiem

Neck Cemetery grają tradycyjny

metal z taką pasją, jakby faktycznie

przyszło im debiutować

przed wielu laty, nie w pandemicznym

roku 2020. Nikogo pewnie

też nie zaskoczy informacja, że to

niemiecki zespół, tworzony bez

wyjątku przez dość młodych, ale

doświadczonych muzyków - najbardziej

znany spośród nich jest gitarzysta

Yorck Segatz, obecnie

udzielający się również w Sodom.

Neck Cemetery są jednak bardziej

klasyczni; to heavy metal znacznie

lżejszy, chociaż nie oznacza to, że

jakiś anemiczny, bo w "Sisters Of

Battle" czy w speedmetalowym

"The Creed" jest naprawdę ostro. Są

też utwory lżejsze, bardziej melodyjne,

choćby "King Of The Dead",

ale akurat w przypadku tego numeru,

jak też następnego na płycie

"Castle Of Fear", zespół za bardzo

zapatrzył się w stronę wczesnego

Running Wild. Mroczny, na poły

balladowy "The Fall Of A Realm"

jest już jednak znacznie ciekawszy,

podobnie jak surowy, totalnie germański

"Bangin In The Grace" z

udziałem wokalisty Grave Digger

Chrisa Boltendahla. To nie jedyny

gość na "Born In A Coffin", bo

we wspomnianym już "Sisters Of

Battle" gra były gitarzysta Atlantean

Kodex Michael Koch. Jeśli

ktoś lubi teutoński heavy z lat 80.,

powinien więc sprawdzić debiut

Neck Cemetery. (4)

Wojciech Chamryk

Nekromantheon - The Visions

Of Trismegistos

2021 Indie Recordings

U Nekromantheon bez zmian:

wciąż łoją thrash na najwyższych

obrotach, wzorując się na Slayerze,

Kreatorze czy Dark Angel,

zaś w tekstach ciągle zgłębiają tajniki

greckiej mitologii. Ciekawe,

216

RECENZJE


czemu nie nordyckiej, ale to w sumie

drobiazg bez znaczenia. Zważywszy

fakt, że milczeli od roku

2013 można było domniemywać,

że jest już po zespole, ale jak widać

pandemia ma też pewne plusy, czego

efektem jest również trzeci album

Nekromantheon. "The Visions

Of Trismegistos" potwierdza

przy tym, że Arild Myren

Torp, Sindre Solem i Christian

Holm w żadnym razie nie lubią

ograniczać się, płynnie balansując

pomiędzy thrashem w wydaniu

wręcz ekstremalnym (utwór tytułowy,

"Dead Temples", "Zealot

Reign") a tym bardziej zaawansowanym

technicznie ("Thanatos").

Mimo szaleńczych temp sporo tu

też melodii ("Neptune Descent"),

swoje robią również klawiszowe

intra i liczne, dopracowane solówki

("Faustian Rites"). Jako całość "The

Visions Of Trismegistos" robi

więc wrażenie i jest wart uwagi, nawet

jeśli jego autorzy nie są jakoś

szczególnie znani. (4,5)

Wojciech Chamryk

Nightshadow - Strike Them

Dead

2021 Self-Released

"For fans of Stratovarius, Hammerfall,

Gamma Ray, Helloween, Iron Maiden

and Dio" i niby wszystko jasne, ale

nie do końca. Ten amerykański

kwintet stara się bowiem na swym

debiutanckim albumie wyjść poza

oklepane schematy wybranej stylistyki,

proponując heavy/power metal

w może i niezbyt oryginalnym,

ale nader energetycznym ujęciu.

Potwierdza to już na starcie surowo

brzmiący opener "Legend", ale

to dopiero wstęp, bo "Witch Queen",

singlowy "Ripper" czy "Children

Of The Night" są jeszcze bardziej

udane, łącząc chwytliwe refreny

z mocnym brzmieniem rodem

z lat 80. Dobrze odnajduje się

w tym wszystkim wokalista Brian

Dell, a i gitarowy duet Nick Harrington

/ Danny Fang gra nad wyraz

stylowo, choćby w "False Truths"

i "Blood Penance", kolejnym

siarczystym numerze o sporej dynamice.

Balladzie "Love & Vengeance"

pod tym względem również

niczego nie brakuje, a Sean

Woodman w końcówce brzmi niczym

perkusista jakiegoś ekstremalnego

zespołu. A mamy tu jeszcze

przecież rozpędzony "Storm

Bringer" czy finałowy, zróżnicowany

"Mistress Of The Pit", z jednej

strony dość surowy, ale też i melodyjny

- niczym za najlepszych lat

metalu dekady 80's, trudno więc o

lepszą rekomendację. (4,5)

Wojciech Chamryk

Octohawk - Animist

2021 Crime

W latach 2007 - 2020 działał zespół

Mammüth, który udzielał się

na scenie stoner metalowej. Natomiast

w roku 2020 przekształcił

się on w kapelę Octohawk, która

właśnie debiutuje albumem "Animist".

Stoner w ich muzyce pozostał,

ciągle jest wszędobylski i całkiem

nieźle buja. Jest czasami nawet

doom metalowo, chociażby w

rozpoczynającym utworze "Weather

The Storm". Niemniej palma

pierwszeństwa należy do stonera,

ale to nie ten styl mnie przyciągnął

do tego zespołu. Octohawk rekomendowany

jest jako progressive/

stoner metal, i właśnie to słowo

progresywny zwróciło moja uwagę.

Niestety na moją zgubę, bowiem

Norwegowie zupełnie inaczej niż ja

rozumieją to hasło. Do wspomnianego

stonera dołączyli oni wpływy

współczesnego, alternatywnego

metalu, który rozstrzelony jest

między groove, grunge a sludge.

Owszem aby połączyć je ze sobą w

interesujący i przemawiający do

słuchacza sposób muzycy musieli

mocno się namęczyć. W czym z

pewnością owej progresji jest sporo.

Niemniej wszystkie te różnorodne

odmiany metalu w ogóle do

mnie nie przemawiają, przez co nie

jestem i nie będę zainteresowany

taka progresją. Dodatkowo wokalista

Stian Svorkmo ciągle drze

japę, także jeszcze bardziej odstręcza

mnie od tej muzy. Naturalnie

bywają bardziej melodyjne momenty,

bez porównania bliższe

mojej estetyce, ale ich melodyka

bardziej kojarzy się z nu metalem,

tudzież z grungem. Choć w takim

prawie akustycznym i rozmarzonym,

"Redemption" wszystko zgrało

się całkiem nieźle. Jednak te nieliczne

momenciki nie mogły mieć

żadnego wpływu na to aby zmienić

moje zdanie na temat "Animist".

Nawet fakt, że muzycy podeszli do

swojej muzyki z ogromną pasją, zagrali

ją bardzo profesjonalnie oraz

wyprodukowali ją na najwyższym

poziomie. Ogólnie muzyka Octohawk

przez cały krążek nie zbudowała

atutów, które mogłyby mnie

przekonać do tej formacji. Z drugiej

strony wiem, ze takie granie

cieszy się jakąś tam popularnością,

dlatego fani takich dźwięków powinni

sami ocenić tę płytę. Ja od

niej się wstrzymuję. (-)

Orden Ogan - Final Days

2021 AFM

\m/\m/

Orden Ogan zazwyczaj porównywany

był do Blind Guardian i

Running Wild. Miał co prawda

zawsze ten swój charakterystyczny

"gładki" szlif, ale riffy i linie wokalne

były bardzo konkretnie zakorzenione.

Od pewnego czasu do

niemieckiej ekipy wydaje się zakradać

nowa inspiracja. Inspiracja zespołem,

który w ostaniach latach

zrobił dużą karierę i sam wyrzucił

z pierwszego planu heavymetalowe

riffowanie na rzecz koncertowych,

wpadających w ucho melodii. Sami

posłuchajcie czy "Inferno" lub "Let

the Fire Rain" nie pachnie Wam

trochę Powerwolfem? Są na "Final

Days" kawałki, których riffy

uderzają tylko jako samodzielne

wstawki, ale zwrotki radzą sobie

sprawnie bez nich ("Heart of Android",

"Inferno", "It is Over", "Absolution

of the Final Days"), są kawałki

nawiązujące do dawnego stylu

ze ścianą riffów ("In the Dawn

of the AI", "Interstellar"), są i wręcz

"nowocześnie" brzmiące, ciężkie

utwory ("Hollow"). Niezależnie od

mnogości stylów, coś co łączy "Final

Days" to studnia bez dna

świetnych melodii. O ile ta niemal

popowa bezriffowa maniera jest

dla mnie męcząca, o tyle refreny są

tak napisane, że kołaczą się w głowie

jeszcze długo po wyłączeniu

płyty. Być może ta jeszcze bardziej

melodyjna droga to zupełnie świadomy

kierunek Niemców. Wszak

sam Sebastian Levermann pozbawił

się podwójnej roli wokalisty i

gitarzysty, oddają wiosło innemu

muzykowi, a sam skupi się na samym

li tylko śpiewaniu. Dodatkową

nowością u Orden Ogan są elektroniczne

wstawki, które podkreślają

futurystyczną tematykę

płyty. Są one jednak na tyle subtelne,

że nie przesłaniają tego, co

najbardziej dla Orden Ogan charakterystyczne

- jednocześnie

chwytliwe i majestatyczne melodie.

(3,5)

Strati

Osyron - Kingsbane - Deluxe Edition

2017/2021 The Orchard

Modę na wznawianie płyt sprzed

lat w bogatszych wersjach mamy

już od jakiegoś czasu, ale teraz

najwidoczniej dotknęła też ona

zespołów z metalowego podziemia.

Stąd edycja deluxe drugiego albumu

kandyjskiej formacji Osyron, z

naszym rodakiem, gitarzystą Krzysztofem

Stalmachem w składzie.

Oryginalnie było to osiem utworów,

teraz dopełniły je trzy bonusy.

Akurat mnie te nagrane na nowo

wersje "Griefmaker" i "Viper

Queen" oraz akustyczna "Razor's

Wind" absolutnie nie wzruszają, jednak

program podstawowy prezentuje

się znacznie korzystniej. To

progresywny metal: czasem wręcz

symfoniczny ("Kingmaker"), ale

niepozbawiony też mocy ("Empire

Of Dust"), najciekawszy jak dla

mnie w kompozycji tytułowej oraz

"To War", najpełniej pokazujących

możliwości instrumentalistów oraz

wokalisty Reeda Altona. Inna

sprawa, że to taki bardziej odgrzewany

kotlet, jeszcze usprawiedliwiony,

jeśli niebawem pójdzie za

nim kolejny materiał studyjny. (4)

Wojciech Chamryk

Overdrivers - Rockin' Hell/She's

On Her Period

2021 ROAR! Rock of Angels Records

Overdrivers to czterech młodych

Francuzów, zafiksowanych na punkcie

AC/DC. W roku 2016 wydali

samodzielnie debiutancki album

"Rockin' Hell", a po dwóch latach

kolejny "She's On Her Period".

Teraz doczekały się one oficjalnego

wznowienia nakładem ROAR! i

będą pewnie łakomym kąskiem dla

fanów nie tylko wymienionego na

wstępie zespołu, ale też Rose

Tattoo, Krokus czy Airbourne.

Inna sprawa jest jednak taka, że

choć chłopaki grają naprawdę dobrze

i z ogromnym serduchem, to

mimo wszystko są tylko świetnymi

imitatorami, chociaż wykonują

rzecz jasna autorski repertuar spółki

Clay-Desquirez - skojarzenie z

takim Kingdom Come nasuwa się

od razu, a to przecież tylko przykład

jeden z wielu. Nie znaczy to

jednak, że nie posłuchałem Overdrivers

z przyjemnością, chociaż

bardziej przypadł mi do gustu pierwszy

album. "Rockin' Hell" jest po

prostu bardziej buntowniczy, to

surowe granie niczym z pierwszych

płyt AC/DC wydanych jeszcze w

Australii, zawadiackie i będące

kwintesencją rock'n'rolla. Oczywiście

opartego na bluesie, czasem nawet

zdecydowanie hardrockowego,

ale to rock z lat 50. jest siłą napędową

Overdrivers, podobnie jak w

przypadku formacji braci Young.

Świetny jest tu choćby numer tytułowy,

brzmiący tak, że spokojnie

mógły trafić na któreś z wczesnych

wydawnictw AC/DC, podobnie

RECENZJE 217


jak, bardziej bluesowy, "Hot Driver",

zadziorny "Dirty Girls Island"

czy "Bertha Rottenfold". Drugi album

"She's On Her Period" to dla

Overdrivers już coś na miarę "For

Those About To Rock (We Salute

You)": najwyraźniej stworzony

już z pewnym wyrachowaniem, nie

tak jednorodny stylistycznie, a

jako całość mniej udany od debiutu.

Stąd bardziej metalowe akcenty

("The Best Blowjob In History"),

jeszcze większa dawka melodii

("Show Your Boobies") czy nawet

swego rodzaju eksperymenty (kojarzący

się ze Status Quo instrumental

"Bottoms Up"). Jednak mocy, a

przy okazji i pomysłów, nie starczyło

niestety na wszystkie utwory,

co bardzo doskwiera w piekielnie

monotonnym "Mister Moo" czy

typowym wypełniaczu "High

Mountains". Są tu też jednak i

świetne utwory utrzymane w stylistyce

AC/DC, z tytułowym i

"King Arthur" na czele, tak więc:

"She's On Her Period": (4)/ "Rockin'

Hell": (4,5).

Wojciech Chamryk

Pandemic Outbreak - Skulls

Beneath The Cross

2021 Awakening

Po wydanych w latach 2016-18 EP

"Rise Of The Damned" i "Collecting

The Trophies" Pandemic

Outbreak wraca z debiutanckim

albumem. Wcześniej ta pomorska

grupa poruszała się w stylistyce

siarczystego speed/thrash metalu z

elementami crossover, obecnie

brzmi jednak zdecydowanie mocniej,

wręcz brutalniej, proponując

mocarny death/thrash, taki trochę

w stylu sceny z Florydy przełomu

lat 80. i 90. Jest więc nad wyraz

surowo i konkretnie, ale też i

całkiem technicznie, szczególnie w

tych wolniejszych utworach czy

partiach ("Infected Identity", "... In

The Name Of God", "Ritual Annihilation").

Tym szybszym numerom,

szczególnie "Along The

Stream" czy "Obliterated Past" też

jednak niczego nie brakuje, a i starsze,

wydane już wcześniej utwory

"Rise Of The Damned" i "Human

Trophy" również zyskały w nowych

aranżacjach na intensywności. Bodaj

najbardziej podręcznikowym

przykładem obecnej przemiany

Pandemic Outbreak jest "Personification

Of Evil (F.F.F.)", świetnie

łączący deathową moc z

thrashowym pędem, a z tych bardziej

jednoznacznie thrashowych

utworów najbardziej podoba mi się

tytułowy. No i ciekawostka, bo wydawcą

"Skulls Beneath The

Cross" jest chińska wytwórnia

Awakening Records, co jest kolejnym

potwierdzeniem prawdziwej

ekspansji mocnej muzyki w tym

kraju - dobrze, że prowadzący ją Li

Meng po zespołach z Hiszpanii i

Francji docenił też gdańską ekipę,

bo są tego warci. (5)

Wojciech Chamryk

Pentesilea Road - Pentesilea

Road

2021 Self-Released

Do post-progresywnej podróży

drogami niewidzialnego miasta

zapraszają Włosi z Pentesilea

Road. Ich debiutancki longplay

wypowiada posłuszeństwo i wyraża

protest przeciwko zgubnym regułom

współczesnego świata. Tak jak

przeciwieństwem zastanego porządku

nie musi być wcale chaos,

tak też muzyka grana z ambicją

wykraczania poza ramy typowego

progresu (sic!) niekoniecznie musi

trącić chimerycznie utućkaną

maszkarą. Wystarczy podjąć Pentesileę,

aby się o tym przekonać.

W celu zobrazowania "niewidzialnego

miasta", na okładce albumu

przedstawiono zdjęcie z islandzkiego

Półwyspu Snaefellsnes uzupełnione

o skromniejszą, ale latającą

wersję Inntel Hotelu z północnoholenderskiego

miasteczka Zaandam.

Gwałtownie zmianna dynamika

tej muzyki koresponduje również

z faktem, że Pentesilea została

zamordowana podczas Wojny

Trojańskiej przez najznakomitszego

wojownika Starożytnej Grecji -

Achillesa. Nie zawiedziemy się,

gdy damy jej szansę, ponieważ momentalnie

oczaruje nas ona swą

fantastycznie asymetryczną urodą.

Wszystkie utwory składające się na

opisywany album są bogate aranżacyjnie,

a jednocześnie skomponowane

ze smakowitym umiarem.

Cóż, Włosi doskonale wiedzą, że

zazwyczaj wykwintna potrawa

wcale nie pozostawia po sobie

przyjemnego odczucia, gdy przeżremy

jej zbyt wiele. Co przesadzone,

to niestrawne. A co zbyt

techniczne, to zbyt zamulone.

Tymczasem majestatyczna Pentesilea

jest zgrabna. Wyważyła proporcje,

zadbała o pozytywne wrażenie.

Wyszczotkowała zęby, uczesała

rzęsy, przywdziała czystą kołczugę.

Dopiero wówczas podsunęła

nam krążek, abyśmy jej posłuchali.

Pierwszy utwór "Memory

Corners" uderza z werwą i impetem

właściwym ostatnim dokonaniom

Deep Purple, aby dopiero w trzeciej

minucie pokazać bardziej subtelne

oblicze - solówka gitarowa

stopniowo wprowadza tam odjechaną

przestrzeń, w ramach której

poszczególne instrumenty zrywają

się do ożywionej improwizacji.

Drugi kawałek "Stranded" łączy

ciężkie riffy gitarowe z prężnymi

partiami klawiszy, ale również zachwyca

klimatycznym zwolnieniem

w środkowej części. Prawdopodobnie

żadne akustyczne intro

nie podołałoby wprowadzeniu metalowców

w omawiany świat.

Przeciwnie, metalowcy potrzebują

dynamicznej jazdy na powitanie,

żeby od razu poczuć się jak w domu,

a dopiero potem wsłuchać w

bardziej eksperymentalne motywy.

Podobną konwencję obrało "Spectral

Regrowth" - najpierw agresywny

groove, później fushion jak u

Jeff Becka, ale dalej powrót do metalowgo

uderzenia z instrumentalnym

rozmachem. "Stains" jest już

w całości progresywno - progresywne,

ale dla przeciwwagi pierwszą

połowę "Give Them Space" odkręcono

na setkę; przypomina mi to o

islandzkim Ring Of Gyges, przy

czym tamci są zapatrzeni w Haken.

Nie jestem pewien, czy druga

połowa "Give Them Space" nie powinna

zostać wydzielona jako oddzielny

track, bo jest po prostu

kompletnie inna i brakło pomiędzy

nimi płynnego przejścia. Spośród

spokojniejszych fragmentów najbardziej

podoba mi się chyba "The

Psychopathology Of Everyday

Things" z tymi wszystkimi niesamowitymi

klawiszami, choć i tam

nie brakuje wyrazistego riffu gitarowego

oraz zdecydowanych uderzeń

perkusji. Utwór tytułowy pomimo

swej intensywności nie wydaje

się najbardziej reprezentatywny

ani chwytliwy i nie zdziwiłbym

się, gdyby został napisany

jako jeden z pierwszych. Gościnnie

udzielający się Ray Alder nie wybija

się na tle muzycznego krajobrazu.

Owszem, znakomicie zaśpiewał

w dwóch udanych utworach,

ale uwydatnił przy okazji, że

cały album nie odstaje poziomem

od dokonań Fates Warning ani

Redemption, ponieważ jego obecność

na "Noble Art" i "Shades Of

The Night" nie umniejsza jakości

pozostałym kawałkom (w których

jego głos już się nie pojawia). Z

drugiej strony, popularne stacje radiowe

mocno poprawiłyby jakość

repertuaru, gdyby puszczały "Noble

Art" tak ze cztery razy dziennie.

Podsumowując, "Pentesilea

Road" to ciekawa propozycja dla

wszystkich fanów dobrej muzyki.

(4)

Performed - Moronia

2021 Slovak Metal Army

Sam O'Black

Performed to zespół doświadczony,

istniejący z przerwami od 2003

roku, spodziewałem się więc po

jego studyjnym debiucie czegoś

lepszego. Tymczasem to poprawny,

nieźle zagrany thrash i nic

więcej. Tym bardziej to dziwne, że

część utworów liczy już sobie nawet

kilkanaście lat, panowie mieli

więc naprawdę sporo czasu na dopracowanie

tego materiału. Niestety,

ograniczyli się do roli pozbawionych

inwencji naśladowców

Megadeth ("War", "Killing Past")

czy Voivod (instrumentalny

"Uzzur", "Thick Fume Of Dependencies"),

co trudno poczytywać za

atut. Są też próby dodania czegoś

od siebie (niezły opener "Good

Mood Stealer", mroczny utwór tytułowy),

ale jako całość "Moronia"

to typowy produkt dla mniej wymagających

słuchaczy. (2,5)

Wojciech Chamryk

Persuader - Necromancy

2020 Frontiers

Persuader mierzy się wciąż z dziwnym

mitem na swój temat, jakoby

to była szwedzka wersja wczesnego

Blind Guardian. Zapewne

na tę opinię wpływ miały rzeczywiste

guardianowe inspiracje,

zwłaszcza na drugiej i trzeciej płycie

i nade wszystko udział wokalisty

Persuader, Jensa Carlssona,

w prawdziwej kopii starego Guardiana

- Savage Cicus. Wielu fanom

tak się jego wokal z dawnym

Hansim skleił, że zaczął rzutować

na wszystko, co Jens zaśpiewa.

Prawda jednak jest taka, ze Persuader

to raczej strzępy Blind Guardian

na melo-deathowym fundamencie,

niż wierna kopia pierwszych

krążków Niemców. A ponieważ

Persuader płyty wydaje

rzadko, fakt ten umyka słuchaczom

i co rusz nowy Persuader

ogłaszany jest jako "długo wyczekiwany

kolejny stary Guardian".

Długie przerwy między krążkami

Szwedów - zwłaszcza ostatnio -

wynikają z charakteru grupy. Muzycy

nie tworzą zawodowego zespołu,

grają "po godzinach", a najdłuższa,

bo ośmioletnia, przerwa

podyktowana była względami rodzinno-rodzicielskimi.

Być może

właśnie w tej "amatorskiej" formie

tkwi siła Persuader. Zespół nie

jest związany kontraktami wymuszającymi

płytę co dwa lata, a to

skutkuje swobodą w komponowaniu.

Persuader tworzy i nagrywa

wtedy, kiedy ma na to ochotę. I

taki właśnie jest album "Necromancy"

- oparty na dwóch wspomnianych

podwalinach: stylistycznie

218

RECENZJE


na guardianowym melo-death, jakościowo

- na tym, co w zespole

najlepsze. To po prostu typowa dla

tego fenomenalnego zespołu energetyczna

petarda, w której siarczyste

riffy przeplatają się ze świetnymi

liniami wokalnymi. Oczywiście

można zauważyć pewne zmiany.

Słychać, że Jensowi trudniej

przechodzić ze śpiewu w growl.

Mam wręcz wrażenie, że o ile na

pierwszych płytach śpiewał oboma

stylami z lekkością żonglera, o tyle

na ostatniej musiał być nagrywany

osobno do każdego z nich. Wydaje

się, że mniej jest szaleństwa w jego

głosie, choć może być to kwestia

zwyczajnych zmian w organizmie

pojawiających się wraz z upływem

lat, zwłaszcza, że Jens deklaruje, że

drze się na całego, zupełnie lekceważąc

sobie techniki śpiewu. Słychać

też, że płyta odrobinę gorzej

brzmi niż doskonałe "Evolution

Purgatory" czy "When Eden Burns".

Mimo tych drobnych zmian jest to

wciąż krążek na wysokim - wyznaczonym

przez sam zespół - poziomie.

(4,8)

Pnuk - Pnuk

2018 Rock CD

Strati

Pnuk to formacja z południowozachodniej

Hiszpani, która działa

od roku 2014. Ich domeną jest

thrash/crossover. Mogę założyć się,

że na swojej drugiej płycie "Pnuk"

wykrzykują mocno zaangażowane

teksty podszyte gniewem. Moje

przypuszczenia wynikają z faktu,

że panowie drą się na niej po hiszpańsku.

Zupełnie mnie to nie przeszkadza,

wręcz odwrotnie. Tym

bardziej, że brzmi to wiarygodnie i

niesie ze sobą moc oraz energię.

Taką samą potęgę i wigor powinna

nieść muzyka, a niestety tak się nie

dzieje. Moim zdaniem winę ponoszą

kompozycje, które co chwila

rozłażą się, gubią wątki i po prostu

są takie sobie. W ten sposób bardzo

szybko tracą moc i siłę przekazu.

To chyba najgorsze co może

przytrafić się kapeli, która gra

thrash/crossover. Fakt w muzyce

Hiszpanów jest sporo melodii, ale

to nie one są przyczyną tego stanu

rzeczy. W wielu kapelach thrashowych

mamy do czynienia z melodiami

ale w żaden sposób nie odbija

się to na ich krzepie i żywiołowości.

Jednak w utworach na "Pnuk"

znajdziemy również dobre chwile,

są to chociażby motoryczne zwolnienia

w końcówce "Hijos De Guerra"

czy też w środku "Ecclesia Est

Mendacium". Trafiły się też kawałki,

które w całości całkiem nieźle

wypadają, a mam na myśli "Tu

Inferno", "El Juego De Tu Vida" i

sztandarowy "Pnuk". Bardzo dobrze

przedstawia się również wolna

i instrumentalna kompozycja, ze

świetną melodią i klimatem "Mas

Alla". Dużym minusem tego krążka

jest też brzmienie. Myślę, że

Hiszpanie chcieli zabrzmieć naprawdę

bardzo mocno i w miarę

współcześnie. Niestety wyszło im

to wręcz amatorsko. Trochę mnie

to dziwi, bo aktualnie nawet w warunkach

domowych uzyskuje się

przyzwoity sound, bardzo bliski

temu co proponują profesjonalne

studia. Ogólnie drugi album Hiszpanów

"Pnuk" wypada tak sobie, z

pewnością zainteresują się nim

tylko niepoprawni thrashersi. Inni

powinni wybrać coś innego, wszakże

ta scena ma do zaoferowania

sporo dobrych produkcji. (3)

Pnuk - After Death

2020 Self-Released

\m/\m/

Wraz z ostatnią, trzecią płytą

Hiszpanów z Pnuk przyszły zmiany.

Kapela pożegnała się z wokalistą

Soubri. Teraz za wokale odpowiadają

gitarzyści Mike i Alex i

wychodzi im to całkiem nieźle.

Także nie ma co płakać za panem

Soubri. Inna kwestia to, że obaj

muzycy śpiewają po angielsku, co

niektórym może bardziej się spodobać.

Jeśli chodzi o kompozycje,

to może wiele się nie zmieniło, ale

wydaje się, że są bardziej spójne i

konkretne. Dzięki temu zostały

wyeksponowane walory muzyki

Hiszpanów, niezłe riffy, dobre motywy

i melodie, niczego sobie sola,

całkiem logiczne zmiany temp i

atmosfery. Łatwiej jest też dostrzec

ich różnorodność. "After Death"

ma również dużo lepszą produkcję

i brzmienie. Wreszcie zagadało tu

wszystko jak trzeba. A co najważniejsze

dzięki temu w pełni wybrzmiewa

moc ich muzyki, która

dobitnie nabrała wyrazu. Wreszcie

można docenić warsztat muzyków,

sound każdego z instrumentów i

ich gra wreszcie przemawia do odbiorcy.

Mimo niewątpliwych pozytywów,

które przyszły wraz tym

krążkiem, ciężko Hiszpanów zaliczyć

do czołówki sceny thrashowej.

Jest to któraś tam liga ale wraz z

wypuszczeniem "After Death"

wiemy, że Pnuk to ich bardzo solidny

reprezentant. (3,7)

\m/\m/

Poverty's No Crime - A Secret

To Hide

2021 Metalville

Poverty's No Crime to działający

od trzydziestu lat niemiecki zespół

grający metal progresywny, który

właśnie przypomina się najnowszym

- ósmym - albumem zatytułowanym

"A Secret to Hide".

Ich progresywny metal inspirowany

jest Dream Theater, ale może

kojarzyć się także z Vanden Plas,

Conception a nawet Rush. Z tym,

że już od dawna Niemcy wybudowali

swój własny muzyczny świat,

w ramach którego budują swoje kolejne

płyty. Co prawda niezbyt

wielu fanów progresywnego metalu

podziela moje zdanie, przynajmniej

sądząc po statusie kapeli oraz

po powtarzających się zarzutach w

recenzjach, że ciągle za bardzo skupiają

się na dokonaniach Dream

Theaterm. No cóż mam odmienne

zdanie. Kompozycje Poverty's No

Crime są przeważnie długie, rozbudowane,

znakomicie skonstruowane,

pełno w nich niezłych muzycznych

pomysłów, melodii, a także

emocji oraz klimatów. Muzycy

chętnie bawią się również kontrastami,

także ich umiejętności przechodzenia

z dynamicznych motywów

w te bardziej stonowane i wysublimowane

jest wręcz mistrzowskie.

Wykonanie przez instrumentalistów

jest również na poziomie.

Najbardziej w uszy rzuca się

gra gitarzysty Marco Ahrensa,

szczególnie partie solowe, chociaż

moc jego riffów także potrafi przykuć

uwagę. Za klawisze odpowiada

Jörg Springub, jego instrument

oraz gra jest cały czas słyszalna, ale

co ciekawe nie wytrąca ona koncentracji

w odbiorze muzyki. Znacznie

bardziej zaznacza swoją obecność

sekcja rytmiczna, która nie

epatuje jakimiś wymyślnymi technicznymi

zagraniami, a bardziej

skupia się na budowaniu solidnych

fundamentów dla poszczególnych

kompozycji. Dobrym wokalistą

jest także Volker Walsemann, ma

sporo pomysłów na fajne melodie,

choć w jego głosie nie ma czegoś

charakterystycznego, co by wyróżniało

go tle równie dobrych wokalistów

sceny progresywnego metalu.

Już spektakularny i brawury

opener "Supernatural" wprowadza

nas w to co nas czeka na "A Secret

to Hide". Każdy następny utwór

jest równie udany, intrygujący, dopieszczony

oraz niosący optymizm,

co wpisuje się w koncepcję formacji,

która głównie przygotowuje

muzykę do słuchania całościowego.

Nie inaczej jest właśnie "A

Secret to Hide". W takich wypadkach

pomocna jest też opowieść

wpisana w pewną koncepcję. Co

prawda na tym krążku nie ma jednej

konkretniej historii, ale jak

Volker wyjaśnia utwory dotyczą

jego wewnętrznego nastawienia do

życia i ogólnie mają pomóc słuchaczom

przetrwać ten nielekki czas

pandemii i lockdownów. Naprawdę

dość ciężko wybrać wśród tej

ósemki ten najlepszy utwór, każdy

ma coś swojego i atrakcyjnego.

Gdybym jednak musiał koniecznie

wskazać, to byłby kompozycja

"Grey to Green" o świetnym klimacie

i ze znakomitymi mocnymi gitarami.

Całość brzmi typowo dla

progresywnego metalu, słowem:

wyśmienicie, dlatego biorąc wszystko

pod uwagę, fani progresywnego

metalu nie powinni być obojętni

na "A Secret to Hide". (4,5)

Powerwolf - Call of the Wild

2021 Napalm

\m/\m/

Ponieważ Powerwolf nagra kolejną

płytę w 100% w stylu Powerwolf,

na takim samym poziomie i z

taką samą realizacją, recenzja w zasadzie

mogłaby nie istnieć. Można

by to odebrać, jako zarzut. Można

też popatrzeć tak, jak patrzy jeden

z mózgów kapeli, Matthew

Greywolf - Powerwolf musi tak

grać, bo nikt nie brzmi jak Powerwolf.

Takie brzmienie, takie kawałki

i taka realizacja to znaki rozpoznawcze

niemieckiej ekipy. Skupię

się zatem na tym, co w zespole

nowego. Przede wszystkim po raz

pierwszy pojawiają się poważne

słowa. O ile zespół zwykle bawi się

estetyką kościoła katolickiego i

zarzeka się, że nigdy nie zamierzał

nikogo obrazić, bo wszystko jest

teatralną konwencją, tym razem

pojawił się krytyczny tekst - cios

wymierzony w kościół. Jest to

kawałek "Glaubenskraft" dotykający

grząskiego tematu nadużyć seksualnych

w kościele. Druga różnica

jest dla mnie, zwykłego słuchacza,

mniej zauważalna, ale za to

bardzo istotna dla zespołu. Powerwolf

inaczej zaaranżował orkiestracje.

Do tej pory były one dodawane

do już istniejących utworów.

Tym razem kawałki były komponowane

już z myślą o partiach

orkiestrowych. Trzecia nowość, to

folkowe motywy z innego świata

niż Rumunia. Kawałek "Blood for

Blood (Faoladh)" brzmi niemal jak

powerwolfowa interpretacja irlandzkiego

folk rocka. Poza tym, "Call

of the Wild" to wzorcowy Powerwolf

ostatnich lat - dużo chwytliwych

melodii, skoczne riffy, mo-

RECENZJE 219


carny głos Attili. Tylko tych maidenowych

harmonii z dawnych lat

żal. Ale to "se ne vrati". (4)

Primal Fear - I Will Be Gone

2021 Nuclear Blast

Strati

W pandemicznych realiach zespoły

zmuszone są przypominać o

sobie fanom jeszcze intensywniej

niż w epoce koncertowej, stąd

istny wysyp nie tylko premierowych

albumów, ale też krótszych

wydawnictw. Primal Fear wydali

latem długogrający materiał "Metal

Commando", a ponieważ stosunkowo

niedawno wypuścili też

album koncertowy, kompilacyjny

oraz box z pierwszymi płytami, to

pole manewru mieli już ograniczone.

Dlatego pewnie skończyło się

na EP-ce, formacie jak dotąd niezbyt

przez tę grupę hołubionym,

obecnie przeżywającym jednak renesans

popularności. W wypadku

"I Will Be Gone" to prawdziwy cymesik,

albo wersj na kolorowym

winylu bądź shape pisture disc,

materiał jest też dostępny w wersji

CD. To pięć utworów, na pewno

ciekawych dla fanów Primal Fear.

Utwór tytułowy jest akustyczną

wersją numeru znanego z ostatniego

albumu, z gościnnym udziałem

Tarji Turunen. Mnie znudził, ale

pewnie znajdzie też zwolenników.

Niepublikowany dotąd "Vote Of

No Confidence" na pewno nie dołączy

do zespołowych klasyków,

ale to solidny, mocny numer, typowy

dla stylistyki Niemców i metalu

lat 80. Trzy kolejne oryginalnie

trafiły na japońską edycję "Metal

Commando": krótki instrumental

"Rising Fear" jest tak naprawdę

wstępem do "Leave Me Alone", kolejnego

typowego numeru z dorobku

Primal Fear. "Second To None"

jest znacznie ciekawszy, totalnie

zakorzeniony w ósmej dekadzie

ubiegłego wieku, surowy i wyrazisty,

niczym najlepsze utwory

Accept - jeśli miałbym kupić tę

płytkę, to przede wszystkim dla

niego, bo reszta jest solidna, ale nic

ponadto. (3,5)

Wojciech Chamryk

Protest - The Corruption Code

2020 Self-Released

Pomiędzy kwietniem a październikiem

ubiegłego roku amerykańscy

thrashers z Protest wydali trzy

krótsze materiały, w 2/3 dostępne

tylko w wersjach cyfrowych. Błędnie

opisywana jako EP "A Pledge

Of Terror", bo to tylko dwa utwory,

tak więc SP, nic innego, to prosta

łupanka z obłędnym rykiem i

cyfrową, tandetną produkcją - aż

strach pomyśleć, jak brzmi to z 7",

jeśli nikt nie pokusił się o dodatkowy

mastering na potrzeby winylowego

nośnika. Cztery numery z

"Abuse Of Power" są już ciekawsze

muzycznie, a i brzmią też

jakby lepiej, szczególnie blastowy

utwór tytułowy i zróżnicowany

"Green River". Podobne patenty,

tyle, że w jeszcze bardziej dopracowanej

formie, mamy na "The

Corruption Code". Króciutki - jest

do niego video - "Eve's Error" na

początek, dynamiczny, tytułowy

thrasher, szaleńczy "Know Your

Enemy" i mroczny, piętnujący sytuację

polityczną w USA, trwający

ponad pięć minut "Useless

Weapon" potwierdzają, że Protest

nie powiedział jeszcze ostatniego

słowa. (4)

Psychic Hit - Solutio

2021 Seeing Red

Wojciech Chamryk

Niech zgadnę. Minęło trochę czasu

od publikacji Heavy Metal Pages

79. Przeczytaliście sporo wywiadów

wraz z towarzyszącymi im recenzjami.

To i owo nawet sprawdziliście

na YouTube. Być może

kilka płyt zakupiliście. Chcecie

wiedzieć więcej o metalu, macie

sporo czasu, dotarliście do literki P

w dziale "Decibels' Storm" (bo tak

to się u nas nazywa). Patrzycie, czy

przypadkiem nie zawieruszyła się

jakaś perełka, której nie przeznaczono

właściwej uwagi w magazynie.

Uwielbiacie metalowe smakołyki,

skoro czytacie te słowa,

hm? Im bardziej organicznie wyprodukowane,

tym chętniej przez

Was słuchane. Im bardziej autentyczne,

tym bardziej poszukiwane.

A skoro tak, to mam coś dla Was:

"Solutio" od Psychic Hit. Wbrew

pozorom ten tytuł nie uwodzi

wcale obietnicą rozwiązania żadnego

życiowego problemu ani nawet

nie odnosi się do radzenia sobie z

pogmatwanymi sytuacjami. Bez

ostatniego "-n" mamy łaciński termin

oznaczający roztwór, czyli po

ludzku udaną mieszankę dwóch

lub więcej składników. Trochę pokręconej

filozofii, trochę proto

doom hard rocka. Sześć krótkich

piosenek zawierających niemal

wszystko i nic. Chociaż bez spiny,

bez banalnych refrenów do wspólnego

śpiewania przy ognisku, bez

wstydu. Dosadnie brzmiący jam.

Kompozycje brzmiące ulotnie.

Kalifornijska młodzież o częściowo

republikańsko-południowoafrykańskim

pochodzeniu (połamałem

właśnie ospermiony jęzor, a wystarczyłoby

powiedzieć: USA +

RPA) pozwala sobie na nieokiełznany

strumień blablabla-nia.

Przedstawiają się jako poeci z

ulicznego rogu w skórzanych spodniach,

którzy uciekli pasterzom goniącym

stado spadające z klifu w

przepaść. Wyglądają i zachowują

się tak, jakby autochtony z Toro

Verde Nature Adventure Park

podarowały im dziwaczny dar;

sekretny talent do wytrącania najbardziej

otwartych umysłów z

równowagi. Bo niby o czym może

być epicko dłużące się "Orocovis" w

wykonaniu Psychic Hit? Poza tym

jaka puertorykańska tajemnica

tchnęła życie w akustyczne intro

"The Hand Of Fate"? A może to

tylko bełkot, za którym nie stoi nic

poza grzybami halucynogennymi

(cóż, podpowiada to ich videoclip

do "Livin' On")?. Zamiast odpowiedzi,

udzielę przestrogi: obłędem

grozi szaleństwo, muzyka - swobodą.

(3.5)

Sam O'Black

Reaper - Stranger Than Fiction

2020 Self-Released

Kiedy zaczynali grać, byli nastolatkami.

Upłynęło 10 lat i Reaper

jawi się całkiem nieźle - może jeszcze

nie jako objawienie brytyjskiej

sceny progmetalowej, ale już w

okolicach jej czołówki. Wszystko

za sprawą drugiego albumu "Stranger

Than Fiction", materiału krótkiego

(38 minut), zwartego i dopracowanego.

Nie ma tu więc dłużyzn,

za to sama esencja, podana w

formie stopniowo coraz dłuższych

utworów, trwających od 4 do blisko

8 minut. To rozwiązanie ciekawe

o tyle, że nie wiadomo kiedy

zanurzamy się w świat Reaper, coraz

bardziej doceniając ostre i surowe

(zaczynali wszak od thrashu),

ale też zaawansowane technicznie

kompozycje, z licznymi zmianami

tempa i akustycznymi wtrętami. Z

metalowej stylistyki najbardziej

przypadł mi do gustu rozpędzony

"Jericho" z dwiema solówkami, zaś

z rzeczy bardziej progresywnych/

odjechanych "Walk The Sky", mający

też w sobie coś z post-rocka i

jazzu. Warto. (4,5)

Wojciech Chamryk

Rebellion - We are the People

2021 Massacre

Ale się w Rebellion pozmieniało!

Ja wiem, że niemieckie zespoły

zwykło się postrzegać jako pożeraczy

własnych ogonów i "odciskaczy"

tego samego stempla, ale przecież

nie o takich zmianach tu mowa.

Choć Tomi zapowiadał kolejną

płytę o okresie wędrówek ludów,

nastąpił niemały zwrot akcji.

Tomi, ten Tomi, który zasiał ziarno

historii w Grave Digger, ten

Tomi, który zwykł pisać o epoce

żelaza, wczesnym średniowieczu i

sztukach Szekspira, napisał płytę o

nowożytności i XX wieku. Ten Tomi,

który tylko opisywał rzeczywistość,

wystąpił w roli komentatora

i obrońcy humanistycznych wartości

obarczając wszelkie wojny

winą za nacjonalizmy i totalitaryzmy.

Ten Tomi, który pisał koncept

albumy spinając je ramami

czasowymi, napisał koncept album

spięty narracją światopoglądu. Na

domiar zmian, płyta brzmi jeszcze

ciężej i masywniej niż poprzednie

"rebelliony". Nie jest nowością, że

Rebellion z płyty na płyty robi się

coraz toporniejszy, ale tutaj doszły

jeszcze dodatkowe wzmocnienia -

posłuchajcie ciężaru w "Verdun",

niemal blackmetalowych momentów

w "Gods of War" czy solówki w

"Vaterland". Perkusja brzmi przestrzennie,

z pogłosem, a jednocześnie

surowo jak śledź. Zniknęły zaś

miękkie sola w stylu lat 70., które

ozdabiały poprzedni album "A

Tragedy in Steel Part II: Shakespeare's

King Lear". Nic dziwnego,

wszak w zespole radykalnie zmienił

się skład. Ciekawe jest jednak

to, że pojawiły się gitary tu i ówdzie

nieco nawiązujące do klasycznego

brzmienia Uwego Lulisa,

które swego czasu były znakiem

rozpoznawczym Rebellion. Jako

że Uwe był producentem tej płyty,

mam pewne podejrzenie, że nakierował

nowych chłopaków na "właściwe"

brzmienie Rebellion. Tego

być może dowiemy się, jak przeprowadzimy

z muzykami wywiad.

Co ciekawe, sam Uwe napisał jeden

kawałek i zagrał w nim gitary

prowadzące ("World War II").

Jakby tego było mało, solówkę w

tym numerze nagrała Simone

Wenzel, przywołując tym samym

złote czasy Rebellion z okresu

płyt - wikińskich sag. Niestety muszę

ostudzić emocje. "We are the

People" to nie jest płyta na miarę

tych majstersztyków. Mimo

zmian, smaczków i ciekawostek, to

kontynuacja bardzo grubo ciosanego

stylu Rebellion wypracowanego

na "Furor Teutonicus". Nie da się

220

RECENZJE


jej jednak odmówić tego, co od

zawsze w ekipie Tomiego najlepsze

- świetnego rekonesansu merytorycznego,

wierności stylu i świetnych,

chropowatych wokali Seiferta.

(4)

Red Cain - Kindred: Act II

2021 Sliptrick

Strati

Nie słyszałem pierwszej części tego

konceptu, ale wyraźnie widać, że

niczego z tej racji nie straciłem, bo

wysłuchanie aktu drugiego było

prawdziwą męczarnią. Najgorsze

było zaś to, że przed odsłuchem

zapoznałem się z promocyjnym

elaboratem, podkreślającym, że

Red Cain to prawdziwe objawienie

kanadyjskiej sceny metalowej,

mus dla fanów Kamelot, Symphony

X, Tesseract, Amaranthe czy

nawet, o zgrozo, Alter Bridge.

Opener "Kindred" okazał się nawet

niezgorszym, prog/powerowym numerem,

ale z każdym kolejnym

utworem było niestety coraz gorzej.

Na tle gotycko popowego

"Demons" czy nijako/nowoczesnego

"Sons Of Veles" okazało się również,

że tacy Amaranthe to przy

Red Cain prawdziwi mistrzowie, a

za muzykami Kamelot czy Symphony

X gitarzysta Tyler Corbett

i wokalista Evgeniy Zayarny mogliby

co najwyżej nosić instrumenty,

ewentualnie rozstawiać im

przed koncertami sprzęt. Jeden

plus, że to raptem niecałe 37 minut

muzyki, bo godzinny gniot tego

typu mógłby mieć fatalny

wpływ na zdrowie słuchaczy - moje

na pewno. Próby wplatania elementów

blackowych w "Precipice

Of Man" (skrzek) i "Baltic Fleet"

(blasty) też wypadły karykaturalnie,

ale czego można wymagać od

zespołu, którego "obecne wcielenie

lączy wszystkie te wpływy, zmieszane

z dużą ilością wódki i

wschodnioeuropejskiej melancholii,

wstrząśnięte i zmieszane"?

Optymistycznie zakładam, że kolejnej

płyty Red Cain nie będę musiał

słuchać: (1), delete, dziękuję i

nie polecam się na przyszłość.

Wojciech Chamryk

Return To Void - Memory Shift:

The Day After

2018 Pitch Black

W poprzednim numerze opisywałem

ich ostatni album "Infinite

Silence", którym nawet wzbudził

moje zainteresowanie. W ten sposób

zapragnąłem zapoznać się z ich

wcześniejszymi dokonaniami. Los

chciał, że dość szybko trafiłem na

poprzedni krążek Finów. "Memory

Shift: The Day After" ukazuje

zespół już w pełni ukształtowany,

który zna swoją wartość i jest przekonany

o słuszności wybranej drogi.

Co prawda muzyka zawarta na

nim nie błyszczy tak jak na "Infinite

Silence" ale ma już wiele walorów,

którymi potrafi wzbudzić

uwagę ewentualnego słuchacza.

Niemniej na drugim krążku Finów

bywają pewne odskocznie stylistycznie.

I tak rozpoczynający kawałek

"Secret Societies" ma sporo naleciałości

z melodyjnego power metalu,

tego bardziej ambitnego, ale

ma. Natomiast w utworze "Man Of

The Sword" wyczuwam elementy

power metalu w stylu zbliżonym

do Savatage. A w takim "Scars Are

Real" pobrzmiewają nawiązania do

klasycznego heavy metalu. Niemniej

słuchając albumu nie ma

wątpliwości, że mamy do czynienia

z progresywnym metalem. Kompozycje

są różnorodne, rozbudowane

i ciekawe, choć nie przesadnie długie.

Sporo w nich przeróżnych muzycznych

pomysłów i melodii. Aczkolwiek

nie wszystkie utwory są

dopracowane. Pod tym względem

jest lepiej na "Infinite Silence".

Wydaje się, że jedynie kompozycja

"Atlantis" mogłaby spróbować odnaleźć

się na ostatnim krążku Return

To Void. Natomiast wykonanie

i umiejętności muzyków są

na naprawdę na wysokim poziomie.

Ułatwia to w dobrym odbiorze

całej zawartości krążka. Nie

inaczej jest z wokalistą Markku

Pihlaja, który ma niezły ale jedynie

standardowy głos jak na scenę

progresywnego metalu. Trochę

uwag miałbym także do soundu

całości "Memory Shift: The Day

After". Niby wyraźnie dotyka standardów

obowiązujących w tym stylu

muzycznym, ale niestety nie

brzmi to tak soczyście jak w innych,

dobrych produkcjach i wydawnictwach

z tej sceny. Mimo

wszystko muzyka, która znalazła

się na tej płycie oraz ogólnie zespół

Return To Void jest warty zainteresowania

maniaków progresywnego

ciężkiego grania. (3,7)

Revenge - Trust in Metal

2020 Rata Mutante

\m/\m/

Revenge jest czołowym przedstawicielem

kolumbijskiej sceny heavy

metalowej, a zarazem jedną z najbardziej

rozwiniętych południowoamerykańskich

kapel spośród tych

powstałych w XXI wieku. Począwszy

od 2005 roku wydają regularnie

kolejne albumy studyjne, a

"Trust in Metal" jest ich już

ósmym longplay'em. Wbrew ich lokalnym,

trudnym warunkom socjoekonomicznym,

udaje im się grać z

powodzeniem oryginalną muzykę.

Występują na żywo nawet wtedy,

gdy niemal nikt na świecie tego nie

robi - widziałem ich entuzastyczne

doniesienia z klubowego występu

w Bogocie, który odbył się w marcu

2021. W tej chwili zapowiadają

zaś kolejne show na maj 2021. Pokazują,

że jak ktoś chce, to da się.

Ich najnowszą propozycję "Trust

in Metal" wyróżnia połączenie

organicznego brzmienia i speedproto-thrashowej

ostrości z uporządkowaniem

struktur wszystkich

kompozycji. Poprzednie "Spitting

Fire" celowało bardziej w zadziorne,

surowe melodie, nawiązując

miejscami wręcz do estetyki znanej

z debiutu Overkill "Feel The Fire"

(oczywiście bez żadnego plagiatowania,

to tylko luźne skojarzenie).

Na "Trust in Metal" nadal

jest melodyjnie, ale główny akcent

przeniesiono na ostrość wyrazu.

Nie pomylimy się nazywając to

thrash metalem, chociaż ja to postrzegam

jako żywo brzmiący i masywny

true speed metal. Bardzo

ważne jest przy tym podkreślenie

jakości i kunsztu kompozycyjnego

Kolumbijczyków. Jestem absolutnie

pewien, że przemyśleli każdy

szczegół i udało im się uniknąć niechlujnego

bałaganu. Naprawdę panuje

tutaj wzorowy porządek.

Nigdzie nie wkradł im się chaos,

nawet wtedy gdy śpiewają "Iron

side, lord of the storm, iron side, out of

control" ("Iron Side"). Doskonale

wiedzą, co chcą wyrazić, robią to

bardzo dosadnie i panują nad

dynamicznym rozwojem kolejnych

motywów muzycznych. Wokalista

Hellfire pluje metalowym ogniem,

a kiedy trzeba - ryknie tak, że lewiatany

uciekają (początek "Hellish

Hammer"). Perkusista Hell

Avenger napierdala w tempie

światła (wsłuchajcie się w "Black

Rites", ale to się odnosi też do wielu

innych utworów), chociaż potrafi

też zaproponować udany

podkład pod wolniejszy, klimatyczny

przerywnik "March Of Vengeance".

Gitarzysta prowadzący

Night Crawler (wspierany przez

dodatkową gitarę Hellfire'a) pokazuje

swoją wszechstronną zdolność

do tworzenia ciekawych i urozmaiconych

solówek (brawa za melodyjny

popis oraz jego harmonijne

dopełnienie w "Fight, Wild &

Ride"!) oraz zakręconych riff'ów

(obłąkańczy patent w "Hard Ride -

Black Sign"). Podoba mi się też, że

Night Crawler w odpowiednich

momentach schodzi z pierwszego

planu i gra motorycznie w tle

("True Metal"). Nie chciałbym pominąć

słów uznania dla basisty

Harder'a - wydaje mi się, że pełni

on kluczową rolę w utrzymaniu

rytmiczności i nadaniu dodatkowej

gęstości utworom, a przede wszystkim

ogromnego cięźaru. Być może

trudno to zauważyć komuś, kto

sam nie gra na żadnym instrumencie,

ale bez niego "Trust In Metal"

nie byłoby aż tak masywną i wgniatającą

w fotel płytą. Chciałbym

wspomnieć, że uwiera mnie specyficzna

latynoska melodyka wielu

południowoamerykańskich zespołów

(np. Zarpa), może dlatego, że

nie jestem do niej przyzwyczajony,

ale niezależnie od powodu, cieszę

się, że Revenge jest pozbawione

tego rodzaju klimatu. Grają po

swojemu, a gdybym koniecznie

miał wskazać jakieś (odległe) skojarzenia,

to byłoby to raczej Exciter

lub Venom. Z tego wszystkiego

słuchacz otrzymuje kawał

piekielnie porywającej jazdy z bezpieczną

trzymanką, po której chce

powtórki. (5)

Rezet - Truth In Between

2021 Metalville

Sam O'Black

Można by snuć rozważania, że

niemiecki Rezet swym piątym

albumem trafił we właściwy czas.

Pytacie czemu? Chociażby dlatego,

że jeden z utworów nosi tytuł

"Plague". Oczywiście jest to pewnie

moja nadinterpretacja niekoniecznie

pokrywająca się z intencjami

zespołu, jednak przypuszczam, że

nie tylko ja miałem takie skojarzenie.

Wspomniany powyżej utwór

nie jest jedyną perełką na "Truth

In Between". Ba, nie jest nawet

najlepszą, gdyż talentu do tworzenia

ciekawych melodii tym wesołym

Niemiaszkom nie brakuje.

Dodajmy, że melodii niepozbawionych

thrashowej wściekłości (chociaż

ci, dla których wyznacznikiem

takowej jest Kreator czy Slayer mogą

kręcić nosem). Dobrym przykładem

niech będzie chociażby kawałek

o jakże wdzięcznym tytule "Populate.

Delete. Repeat.". Początkowy

riff to takie nawiązanie do najlepszych

tradycji gatunku. Słysząc

go, naprawdę trudno jest człowiekowi

powstrzymać się od intensywnego

headbangingu. Podobnych

momentów na "Truth In Between"

znajdziemy znacznie więcej.

Słychać, że chłopakom nieobce są

także zdecydowanie bardziej rockendrollowe

klimaty, co udowadniają

na przykład w dość radosnych

"Renegade", "Never Satisfied" czy

RECENZJE 221


mającym w sobie coś punk rocka "I

Not Gonna Stop". Jako ciekawostkę

warto potraktować udział znanej

z Burning Witches, a ostatnio

również z Crypta gitarzystki Sonii

Anubis, która uraczyła nas wyśmienitą

solówką w utworze "Half

A Century". Można by w tym

miejscu rzec, że wszystko ładnie,

pięknie i tak dalej. Całkiem dalekie

od prawdy by to nie było, ale…

Właśnie, zawsze musi być jakieś

"ale", które całkowicie rozwala pierwotnie

idealny i sielski obrazek.

Zasadniczo przyczepić się tu można

do jednego, ale za to istotnego

mankamentu. Otóż mam na myśli

długość albumu. Całość trwa ponad

56 minut. Moim skromnym

zdaniem w przypadku tego typu

grania jest to zdecydowanie za

długo. Godzinna porcja muzyki

Rezet słuchana ciągiem, mimo

wszystkich swoich plusów może

wywoływać u słuchacza znużenie,

które w skrajnych przypadkach

może przerodzić się w całkowite

zniechęcenie. Spójrzmy prawdzie

w oczy. "Truth In Between" to jednak

nie ta liga co "Master Of

Puppets" Metallicy, który, mimo

że jest prawie równie długi, to od

początku do końca trzyma w napięciu.

Być może jeszcze nie ta liga.

Bo któż z nas raczy wiedzieć, co

tam wesołki z Rezet jeszcze w

przyszłości wymodzą (4).

Bartek Kuczak

Ronnie Atkins - One Shot

2021 Frontiers

Ronnie Atkins ma 56 lat, śpiewa

od wczesnych lat 80., a sławę zdobył

w zespole Pretty Maids, którego

frontmanem jest do tej pory. I

dopiero teraz wydał pierwszą, solową

płytę - domyślam się, że pewnie

by jej nie było, gdyby nie fakt, że

wokalista od dwóch lat walczy z

nowotworem płuc i nie wygląda to

dobrze... W macierzystej grupie

Atkins wykonuje melodyjny/tradycyjny

metal, którego zresztą Pretty

Maids byli w połowie lat 80. czołowymi

przedstawicielami, na solowym

wydawnictwie poszedł więc

w nieco inną stronę. Proponuje na

"One Shot", materiale stworzonym

z kolegą z zespołu, klawiszowcem

Chrisem Laneyem, który gra tu

również na gitarze, utwory bardziej

przebojowe, mieszankę popu/AOR/

hard'n'heavy. Niestety w większości

jest to mdła, współczesna odmiana

takiego grania, bezpłciowa i

równie nijako brzmiąca: tak naprawdę

"Real", "Frequency Of Love",

"Picture Yourself" i kilka innych

piosenek ratuje tylko niepowtarzalny

głos Atkinsa, który mimo tak

dużych problemów ze zdrowiem

jest w doskonałej formie. Na szczęście

jest tu również kilka lepszych

utworów: odwołujący się do dokonań

The Who i Thin Lizzy "Scorpio",

popowy, ale na modłę lat 70.

(kłania się Smokie) "Subjugated", a

przede wszystkim ostrzejsze "I

Prophesize", "Before The Rise Of An

Empire" i najlepszy na płycie "One

By One", który spokojnie mógłby

trafić na któryś z ostatnich albumów

Pretty Maids. Ciekawostką

jest też gościnny udział kilku gitarzystów,

między innymi Pontusa

Norgrena (HammerFall) czy Kee

Marcello (ex Europe); jednak mimo

radości z faktu, że Ronnie Atkins

nie daje się chorobie i wciąż

śpiewa jak mało kto, "One Shot"

jako całość niestety nie przemawia

do takich stetryczałych już nieco

fanów hard'n'heavy jak ja... (3)

Wojciech Chamryk

Rylos - Solarworks pt. 2

2020 Inverse

Part 2, czyli chyba jakaś kontynuacja,

ale nie mam pojęcia czego, bo

wydawca poskąpił informacji. Zespół

jest, zdaje się, z Finlandii i gra

hard'n'heavy. Kiedy idą w kierunku

współczesnego power metalu z

wyyyyyyyysokimi wokalami, jak w

"Pure Energy", brzmi to tak sobie.

Granie przebojowe ("Black Liquid

Fixation") ujdzie już bardziej, ale

nie jest to w żadnym razie nic odkrywczego,

setki zespołów przemieliły

wcześniej te patenty na

wszelkie, możliwe sposoby. Rylos

są za to dobrzy w ostrzejszym, surowszym

graniu z wczesnych lat

80. - tu bezkonkurencyjny jest rozpędzony

"Afterburner" i tylko szkoda,

że to jedyny taki utwór na tej

płycie. Może na part 3 będzie lepiej?

(2,5)

Wojciech Chamryk

Sacred Oath - Return Of The

Dragon

2021 Angel Thorne Music

Przykład melodyjnego albumu

heavy/power metalowego zyskującego

wraz z kolejnym odsłuchem.

Gdyby utwór tytułowy "Return Of

The Dragon" pojawił się w komercyjnym

radiu rockowym, prawie

nikt nie zwróciłby na niego uwagi.

Pierwszy kontakt z całą płytą psują

karykaturalnie irytujące dźwięki,

takie jak np. bezmyślna tłuczka na

początku "Last Ride Of The Wicked

Dead", po której następują emociotowate

krzyki; drażniący wstęp

do "At The Gates" (którego powtórzenia

nam nie oszczędzono w późniejszej

części utworu oraz pod

koniec); oszpecone gimbazową żenuą

zakończenie "Primeval"; nieznośny

wrzask w "Root Of All

Evil". Brzmieniu albumu można

zarzucić przesadzoną nowoczesność.

Patrzymy na fotę zespołu, a

tam cool ziomki w sando, albo cynicznie

pomalowane twarze.

Taaak... Pierwsze wrażenie słabe,

ale jak już przez to przebrniemy,

okazuje się, że nie brakuje albumowi

ciekawych pomysłów, fajnych

melodii oraz doniosłego przesłania

o powrocie smoka (zainteresowanych

odsyłam do wywiadu). Za

wikipedią: "Smok pozostawał często

stworzeniem groźnym, uosabiającym

zło i zniszczenie. W psychologii

także ludzkie lęki i ciemną

stronę osobowości. Stał w opozycji

do bohatera, który musiał pokonać

zło drzemiące w nim samym, ukazywane

pod postacią smoka, by

ostatecznie zwyciężyć nad złem.

W chrześcijaństwie utożsamiany z

diabłem, grzechem, chaosem, pogaństwem,

czy herezją. Smocza

krew lub ślina oznaczać mogła truciznę,

sam pysk zaś bramy piekielne.

(...) Smok podobnie jak wąż

wiązał się z symboliką wody. W

starożytnym Rzymie traktowany

był niekiedy jako istota podziemna

czuwająca nad urodzajem. Był

symbolem autorytetu i potęgi, wiązanym

ze słońcem i symboliką królewską,

podobnie jak lew i orzeł.

Stanowił alegorię wiedzy, mądrości,

czujności i dobrej straży. Plujący

ogniem mógł przedstawiać lato.

W heraldyce był oznaką waleczności,

a jego zawinięty w pętle ogon

świadczył o sile i energii. Smoka

ukazywano także gryzącego własny

ogon, jak węża Uroborosa, wówczas

był emblematem wiecznego

ruchu, cykliczności i odnowy. W

psychologii smok w jaskini mógł

być symbolem aktu seksualnego.

Wiązano go także z Wielką Matką".

Wynika stąd, że tytuł "Return

Of The Dragon" jest otwarty na

rozmaite interpretacje. Przyznaję

więc, że Sacred Oath miał pomysł

na nowy album, lirycznie i melodycznie.

Słuchałem "Return Of The

Dragon" około dziesięć razy i

wciąż odkrywam nowe rzeczy, a

moje odczucia stają się coraz lepsze.

To pozytywny znak. Jest do

czego wracać. Fanom dwóch ostatnich

Turbo może podobać się nienachalnie

przebojowy "The Next

Pharaoh" z melodyjnymi i urozmaiconymi

partiami gitarowymi. Podobnie

przyjemne w odbiorze są

gitary na bardzo udanym "Into The

Drink" (który opowiada raczej o

samolotach wojennych niż o piciu)

oraz w wielu innych momentach,

kiedy zespół przykłada się do grania

porządnej muzy, zamiast nieudanie

flirtować z dorastającymi numetalowcami.

Sacred Oath udowadnia

na "Empires Fall", że potrafi

wzorowo zapodać super melodię

w oderwaniu od starej szkoły

heavy metalu, a jednocześnie przeznaczyć

sporo przestrzeni dla gitarowych

solówek bez nudzenia nieprzywykłej

do technicznej progresji

publiczności. Porywające fragmenty

instrumentalne to również

domena "Primeval" - naprawdę

wiele dobrego tam się dzieje. Rob

Thorne jako wokalista jest w

szczytowej formie na całym albumie,

chociaż jego głos najlepiej wypada

w melodyjnych fragmentach;

jest mocny i dojrzały (kiedy tylko

Rob nie wygłupia się z premedytacją).

Można dać szansę "Return

Of The Dragon". Spodziewam się,

że album zbierze bardziej entuzjastyczne

recenzje, ale o irytujących

mankamentach ktoś musiał napisać,

tak żeby jak najwięcej osób

miało świadomość ich występowania,

zanim zabiorą się do słuchania.

Czy warto przez nie przebrnąć

i do nich przywyknąć w sytuacji

bardzo silnej konkurencji innych

zespołów, to już każdego indywidualna

decyzja. Ja mam mieszane

uczucia, niektóre rzeczy mi się podobają,

inne najchętniej bym wyrzucił.

Potrzebowałem sporo czasu,

żeby docenić te pierwsze. (3)

Sam O'Black

Sacred Outcry - Damned for All

Time…

2020 No Remorse

Pisząc o tym albumie ciężko nie

wspomnieć ani słowem o historii

jak wiąże się z jego powstaniem.

Cofnijmy się zatem do czasów zamierzchłych

(czytaj: przełom lat

90. i 2000). W dalekiej Grecji

czterech kumpli zafascynowanych

szeroko pojętym heavy metalem

postanowiło powołać do życia zespół

uprawiający właśnie ten gatunek.

Swemu tworowi na imię dali

Sacred Outcry. W roku 1999 udało

się im wypuścić demo zatytułowane

"The Temple of Power",

tym samym chwycili falę, która

sprawiła, iż zespół ok. roku 2001

rozpoczął pracę nad omawianym

albumem, a właściwie jego pierwowzorem.

Sesja jednak nie przebiegała

po myśli chłopaków. Ze względu

na swe niedoświadczenie, brak

wyobrażeń na temat pracy w studio

oraz odmienne koncepcje poszczególnych

członków kapeli,

owych nagrań nie dokończono.

Jedyne, co po tamtej sesji zostało,

222

RECENZJE


to demo zatytułowane tak, jak

omawiany album wydane w niskim

nakładzie w 2003 roku. Rok później

zespół zniknął ze sceny na

ponad jedenaście lat. Jednak George

Apalodimas dzierżący w

Sacred Outcry bas nie zapomniał

o swym niedokończonym dziele.

W okolicach roku 2015 udało mu

się skrzyknąć ponownie resztę

członków zespołu i jakiś czas prace

nad "Damned for All Time…"

znów ruszyły. Oryginalny wokalista

zespołu Vagelis Spakelis z

sobie tylko znanych powodów nie

zgodził się zaśpiewać na omawianej

produkcji (zagrał jedynie gościnnie

na gitarze akustycznej w kilku

utworach). Nie ma jednak tego

złego, co by na dobre nie wyszło.

Jego miejsce za mikrofonem zajął

Yannis Papadopoulos, znany

głównie z pop metalowego Beast

In Black. W swej głównej formacji

operuje on również wysokimi rejestrami,

jednak ze względu na jej

muzyczny charakter idą one w zupełnie

innym kierunku. Niekiedy

imituje tam wręcz kobiecy głos, innym

razem jego wokale są w dziwny

sposób modyfikowane elektronicznie.

Cóż, w kapeli dowodzonej

przez Antona Kabanena

(niekwestionowanego króla metalo

disco) Yannis nie wykorzystuje w

pełni swoich wokalnych możliwości.

Dopiero w Sacred Outcry oraz

na pierwszym albumie Warrior

Path (gdzie również udzielał się

jako gość) dostał możliwość, by w

pełni rozwinąć skrzydła i jednoznacznie

udowodnić, że jest on jak

najbardziej rasowym heavy metalowym

wokalistą. Yannis potrafi

odnaleźć się zarówno w utworach,

które wymagają użycia naprawdę

wysokich rejestrów ("Where Ancient

Gods are Still Hailed") czy

też w akustycznej balladzie, gdzie

wskazany jest spokojny liryczny

śpiew ("Lonely Man"). Jeśli chodzi

o stronę muzyczną, to mam nieodparte

wrażenie, że George'owi bardzo

zależało, by ta produkcja nawet

po latach ujrzała światło dzienne.

Przy okazji widać (a właściwie

słychać), że wraz ze swoimi kolegami

z zespołu chcieli zrobić to perfekcyjnie.

I o dziwo im się udało.

Świadczy o tym chociażby przejrzysta

produkcja, klawiszowe ozdobniki,

liczne orkiestracje, chóry

oraz inne ubarwienia, które co ciekawe,

wcale nie są przesadzone i

nie wpływają negatywnie na odbiór

całości. Słuchacz absolutnie nie

odniesie wrażenia, że ma do czynienia

z przesadnym patosem oraz

zbędną ornamentyką. Wręcz przeciwnie,

wszystkie wspomniane wyżej

zabiegi są dokładnie przemyślane

i idealnie wpasowane w całość.

Poza typowym graniem z pogranicza

heavy oraz power metalu

można na "Damned for All Time…"

znaleźć także nawiązania do

muzyki dawnej. Mam tu konkretnie

na myśli nastrojowy akustyczny

utwór "Scared to Cry". W

naszym wywiadzie George stwierdził,

że ten album może okazać się

zbyt heavy metalowy dla fanów

power metalu i zbyt power metalowy

dla fanów klasycznego heavy.

Od siebie dodam, że dla obu wyżej

wymienionych momentami może

się także okazać zbyt progresywny.

Myślę jednak, że ta pozycja ze

względu na swój wysoki poziom

znajdzie odpowiednią grupę nabywców.

Co jednak z dalszymi losami

zespołu? Są one dość niepewne,

gdyż na obecną chwilę George został

sam na placu boju (5).

Bartek Kuczak

Sandstorm - Desert Warrior

2021 Dying Victims

W recenzji ich debiutanckiego

MLP, opublikwoanej w 75 numerze

HMP, możemy przeczytać, że

"Sandstorm kultywują dawne tradycje

old schoolowego heavy w najbardziej

klasycznej postaci (...) możliwie jak

najwierniej co do stylistyki i osiągnięcia

dawnego brzmienia". Ten opis nie

zgadzał mi się z zawartością drugiego

wydawnictwa Sandstorm

"Desert Warrior", więc sięgnąłem

również po wcześniejsze, wydane

w 2019 roku, "Time To Strike".

Faktycznie, różnica między tymi

albumami jest zasadnicza. O ile

"Time To Strike" jest osadzone w

ramach klasycznego heavy metalu

ze sporą dawką rock'n'rolla i z wyraźnymi

wpływami NWOBHM, o

tyle "Desert Warrior" odbiega od

utartych wzorców, ma unikalny

styl, jest nawiedzone i brzmi wręcz

starożytnie. Tym samym Sandstorm

zdaje się kształtować własny

charakter, który zdecydowanie wyróżnia

ich na tle sceny NWOT

HM. Biorąc pod uwagę, że nie wydali

oni jeszcze dużego longplaya i

są na etapie mini albumów, budzi

to nadzieję na rewelację trzeciej

dekady dwudziestego pierwszego

wieku. "Desert Warrior" to zaledwie

cztery utwory, ale ile w nich

magii! Już pierwsze spojrzenie na

okładkę zdradza, że będzie się

działo coś dziwacznego. Grafika

może kojarzyć się ze stonerem.

Muzycznie, słychać tam psychodelicznego

rocka, ale doom metalu

ciężko się doszukać (grają na to

zbyt szybko), i byłbym ostrożny z

szufladkowaniem ich jako stoner

metal. Odpalamy krążek, dobiega

do nas demoniczny gwizd, i nagle

słyszymy niesamowity riff w średnim

tempie. Złowrogi wokal kreuje

posępną atmosferę. W tym momencie

albo jesteśmy już kupieni

lub odpuszczamy. W sumie, pierwszy,

tytułowy utwór jest całkiem

chwytliwy, i rozpędza się z czasem,

ale utrzymuje on nieziemski klimat.

Następne "Eat Me Alive" ma

coś z Budgie i z debiutu Angel

Witch, ale też roztacza apokaliptyczną

wizję, której kulminacja następuje

w "Evil Wins". Z czym kojarzy

się Wam tekst: "When I was a

young child, I turned my head to the

sky and I saw Thor riding in the chariot

of thunder; and I knew right from

that day, there could be no other way, I

must live the life of a warrior, and I

must die upon the battlefield"? To jest

przecież motyw epicko metalowy,

no i muzycznie, "Evil Wins" to jest

właśnie epicki heavy metal, którego

bardzo dobrze się słucha, z uwagi

na efektowne rozwinięcie całej

kompozycji. Omawiany album tu

się jednak nie kończy. "Power Of

The Pyramids" przenosi nas do

jeszcze bardziej szalonej przestrzeni,

dokąd odlatujemy pogrążeni w

transie... (-)

Satan's Fall - Final Day

2020 High Roller

Sam O'Black

Finowie podziwiają Enforcer i to

słychać. "Finaly Day" to klasyczny

heavy metal przefiltrowany przez

to, jak widzi i gra go Enforcer. Na

szczęście jak gra go na pierwszych

czterech płytach, bo inspirację

ostatnim albumem Szwedów w

zasadzie słychać tylko w kawałku

tytułowym. Oczywiście ten enforcerowy

filtr to tylko taka ciekawostka

dla maniaków gatunku. Jeśli

ktoś nie zna Enfocrer ani tym bardziej

nie wie, że Satan's Fall wymieniają

go jako swoje natchnienie,

słyszałby przede wszystkim na

płycie "Final Day" inspiracje największymi

klasykami heavy metalu.

Kolejno - wczesny Helloween -

harmonie i sekcja w "Forever

Blind"; Judas Priest - rozpędzony

"Juggernaut"; Metal Church - hipnotyzująca

sekcja w "Retribution",

Iron Maiden - bas, harmonie i

linie wokalne zwrotek w "They Come

Alive". Niezły tygiel klasyki!

Rzeczywiście słucha się tego zupełnie

fajnie, bo Finowie - jak to

Finowie - mają smykałkę do pisania

chwytliwych i dobrze skomponowanych

kawałków. Nie jest to

jeszcze poziom Ambush czy wspomnianego

Enforcer, ale widać, że

zespół wychyla się w tym kierunku

i ma zupełnie jasne przebłyski niezłej

smykałki. Niestety płyta nie

jest równa i między takimi petardami

jak "Juggernaut" pojawiają się

mniej ciekawe, przeciętne numery.

Muzycy płytę wyprodukowali sami

i - o dziwo, bo wiadomo, jak to czasem

była - brzmi ona bardzo dobrze.

Szalę "podobania się" przeważy

zapewne kwestia wokalu. Na

pewno części z Was się spodoba.

Do mnie maniera Mikki Kokko

nie do końca trafia, subiektywnie

wydaje mi się, że jego głos nieco

"się dławi". Jest to ten sam typ wokalu,

którym dysponuje nasz rodzimy

Trzeszczu z Ballbreaker.

Jest to jednak indywidualne odczucie,

więc może dla Was nie będzie

to żadna bariera w odbiorze Satan's

Fall. Absolutnie chłopaki są

na dobrym kursie, a na płycie jest

kilka naprawdę świetnych momentów!

(4)

Saxon - Inspirations

2021 Silver Lining Music

Strati

Oddawanie hołdu swoim idolom

przez zespoły rockowe czy metalowe

w formie płyty z ich coverami

nie jest zjawiskiem ani nowym, ani

rzadkim. Wystarczy tu wspomnieć

takie wydawnictwa, jak wydany w

roku 1993 "Spaghetti Incident"

grupy Guns N' Roses. Trzy lata

później na bardzo podobny krok

zdecydował się Slayer, wydając

swój "Undisputed Attitude". Z

nieco bardziej współczesnych czasów

można wskazać przykład Jorna

i jego "Heavy Rock Radio".

Biff Byford i kumple również postanowili

spróbować swoich sił w

tej konwencji. Opisując album tego

typu, nie sposób pominąć kwestii

doboru poszczególnych utworów.

Jak się zapewne domyślacie, Saxon

skupił się na utworach zespołów

działających w latach sześćdziesiątych

oraz siedemdziesiątych. Czyli

czasach gdy kapela ta jeszcze nie

istniała, lub była na bardzo wczesnym

etapie swej działalności i

dopiero kształtowała się jej muzyczna

tożsamość. Tytuł albumu jest

zatem jak najbardziej adekwatny

do zawartości. Sama muzyczna

treść nie pozostawia też wątpliwości

co tak naprawdę gra w duszy,

gdyż najlepiej na tle całości wypadają

właśnie covery hard rockowych

klasyków, chociażby "Speed

King" z repertuaru Deep Purple

albo "Night Prowler" pierwotnie

nagrany przez AC/DC. Warto

wspomnieć również o znanej z singla

przeróbce utworu "Paint It

Black" The Rolling Stones. Udało

im się to zagrać w pełni po swojemu,

jednocześnie zachowując w

pełni ducha oryginału, jak i epoki,

w której powstał. Jestem przekonany,

że gdyby Stonesi zaczynali

na przełomie lat siedemdziesiątych

oraz osiemdziesiątych, brzmieliby

właśnie tak. Znajdziemy tu także

RECENZJE 223


utwory zespołów nieco bardziej nazwijmy

to... ugrzecznionych. Przykładem

niech będzie The Beatles i

ich "Paperback Writer" zdecydowanie

nadali temu kawałkowi dynamiki

i mocy. Zresztą ten utwór

zawsze miał w sobie pewien hard

rockowy potencjał, który z wiadomych

względów w latach sześćdziesiątych

nie mógł zostać wykorzystany.

Pochwalić ich należy, za to,

że zachowali partie chórku, która

jest bliska oryginałowi. Za ciekawą

należy też uznać saxonową interpretację

"Hold The Line" Toto,

zdecydowanie bardziej gitarową,

Album ciekawy, nie mniej przeznaczony

raczej tylko dla wiernych

fanów Saxon. Inni pewnie potraktują

go jedynie jako ciekawostkę.

(4)

Bartek Kuczak

Schema - Pierwsze zauroczenie

2021 Self-Released

Schema to w sumie synonim niezależności,

bo ta warszawska grupa

może pochwalić się nie lada stażem,

ale miewała też okresy niebytu,

a jej dyskografia jest nad wyraz

skromna. Dobrze jednak, że po wydanej

w roku 2016 EP "Miasto

nierzeczywiste" zespół zakasał rękawy

i przygotował debiutancki album,

proponuje bowiem nad wyraz

stylowy, urozmaicony doom

metal. Otwierające płytę dwa

kolosy - oba przekraczają 10 minut

- "Katedralny pył" i "Latarnik" to

starsze utwory i zarazem bardziej

jednorodne stylistycznie: surowe,

mocarne i posępne, ale też dopracowane

od strony aranżacyjnej, nie

ma więc mowy o nudzie. Następny

w kolejności "From Whence Doom

Comes" to nie tylko drugi singiel,

ale też hołd złożony przez Schemę

ich mistrzom z My Dying Bride.

Zespół potwierdza jednak, że lubi

kontrasty i zaskakujące rozwiązania,

bo tak jak nawiązanie do

Black Sabbath nie może być w tej

stylistyce jakąś niespodzianką, to

już klimaty kojarzące się z jazzem

jak najbardziej. Akcenty tego typu

pojawiają się też w utworze finałowym,

słynnym "Nim wstanie dzień"

Krzysztofa Komedy i Agnieszki

Osieckiej. W filmie "Prawo i

pięść" i w wykonaniu Edmunda

Fettinga była to przejmująca ballada,

ale Schema odczytała ten

utwór od strony muzycznej na nowo.

Efekt to blisko 11 minut patetycznego

i monumentalnego doom

metalu w bardzo nieoczywistym

ujęciu, stąd pewnie decyzja o wybraniu

tej kompozycji na pierwszy

singel. Zawartość tego udanego albumu

dopełnia kompozycja tytułowa,

przez dłuższy czas bardzo

klimatyczna, a do tego dobitnie też

potwierdzająca, że wokalista Filip

Doroszewski nie jest niewolnikiem

tylko jednej, wokalnej konwencji.

Takie debiuty to ja rozumiem,

oby tylko na kolejne wydawnictwo

zespół nie kazał nam czekać

zbyt długo. (5)

Wojciech Chamryk

Screamer - Live Sacrifice

2021 Self-Released

"Highway Of Heroes" ukazała się

pod koniec 2019 roku, dzięki czemu

Screamer zdołał zagrać sporo

promujących ją koncertów. Część z

nich zozstała zarejestrowana, a w

obliczu koncertowej posuchy zespół

zdecydował się wydać pierwszy

w swej dyskografii album live.

"Live Sacrifice" to intro i 12 właściwych

kompozycji, właściwie

wszystko co najlepsze z dotychczas

wydanych czterech albumów

Szwedów i reprezentatywny przegląd

ich twórczości. Fajnie, że setlista

jest przekrojowa, bo często

bywa tak, że zespół upycha w niej

jak najwięcej nowych numerów,

pomijając te nieco starsze, a niekiedy

lepsze od premierowych. Tu

nie ma o tym mowy, mamy więc

swoiste the best of Screamer live,

ponad 50 minut muzyki. W dodatku

została ona podana tak jak

w latach 80.: poszczególne utwory

płynnie przechodzą jeden w drugi,

słychać publiczność, Andreas

Wikström jest przy głosie, a

wspierający go w chórkach zespół

wymiata jak natchniony, serwując

jeden po drugim asy takie jak:

"Ride On", "Demon Rider", "Rider

Of Death" czy "Highway Of Heroes".

Do kompletu nie brakuje też

tych bardziej przebojowych numerów,

pokroju "Monte Carlo Nights",

warto więc zdobyć LP "Live Sacrifice",

póki jest jeszcze dostępny.

(5)

Wojciech Chamryk

Septagon - We Only Die Once

2021 Massacre

W stylistyce speed/thrash metalu

powiedziano już wszystko jeszcze

w latach 80., nie znaczy to jednak,

że młodsze zespoły nie chcą próbować

swych sił w tej estetyce. Co

prawda członków Septagon trudno

zaliczyć do jakichś nieopierzonych

młokosów, bo grali, bądź czynią

to nadal, choćby w Paradox

czy Atlantean Kodex, a "We Only

Die Once" jest już ich trzecim albumem.

Jednak fakt jest faktem,

zespół powstał w roku 2013, należy

więc do tych młodszych stażem.

To materiał na wysokim poziomie.

Markus Ullrich zadbał o siarczyste,

ale dopracowane pod

względem aranżacyjnym i zróżnicowane

kompozycje, w których

germańska surowość łączy się z

bardziej technicznym podejściem

amerykańskich zespołów thrashowych,

a do tego w kilku utworach,

szczególnie w singlowych "Demon

Divine" i "How To Kill The Boogeyman"

(przejście od mrocznej ballady

do łojenia) nie brakuje też wyrazistych

melodii. Kolejne mocne

punkty tej bardzo udanej płyty to

wściekle intensywne "The Rant",

"Vendetta" i "Decision Day", w

których wokalista Markus Becker

potwierdza, że nie jest niewolnikiem

wyłącznie epic/doomowej

konwecji, a gitarowe solówki i harmonie

też są najwyższej próby.

Kurczę, chyba jednak kupię ten

LP, tym bardziej, że okładka też

im, a konkretnie Markusowi Vesperowi,

wyszła. (5)

Wojciech Chamryk

Servants To The Tide - Servants

To The Tide

2021 No Remorse

Znakomity debiut. Czapki z głow.

Konkretny epicki doom metal.

Melancholijny, ale nie ckliwy.

Ultra-cięźki, ostry i surowy, ale

przy tym łatwo przyswajalny.

Mocno osadzony w tradycji gatunku,

ale też pomysłowy. Leon

Rubinstein jako kompozytor i gitarzysta

Servants to the Tide jest

głównym inicjatorem tej płyty,

przedstawiającej wizję dramatu samotnych

żeglarzy zdanych na kaprys

morza. Muzyk ten był wcześniej

kojarzony z death/black metalowym

undergroundem, ale tutaj

wyraził swoją pasję do doomu w

stylach While Heaven Wept i

Atlantean Kodex. Jak sam przyznał,

tworzy dokładnie taką muzykę,

jakiej sam chciałby słuchać, i ja

mu wierzę. Z zaskoczeniem jednak

obserwuję, jak skromny jest following

Servants To The Tide w

sieci - zaledwie 392 lajków na Fejsie,

ale to może dlatego, że patrzę

jeszcze przed datą wydania debiutu,

brakuje ich na Metal Archives i

na RateYourMusic, a na YouTube

jest dostępny zaledwie jeden kawałek.

Ta muzyka zdecydowanie

może się spodobać nieporównanie

większej liczbie osób, i to nie tylko

maniakalnym wyznawcom doom

metalu, ze względu na udane połączenie

stukilotonowego ciężaru

oraz zapamiętywalnych melodii.

Tym bardziej, że Stephan Wehrbein

doskonale sprostał wyzwaniu

w roli wokalisty. Nie słyszałem

nigdy wcześniej jego głosu, a

okazuje się on być utalentowanym

śpiewakiem z metalową mocą w

gardle, ale też z wzorową techniką

wykonawczą. Przyjrzyjmy się bliżej

zawartości płyty. Akustyczne intro

"Departing From Miklagard" wprowadza

słuchacza w odpowiedni nastrój,

zachęcający do epickiej podróży,

i utrzymujący się aż do końca.

Naprawdę dołożono wszelkich

starań w celu wykreowania spójnej,

urzekającej aury. Pomimo tego, nie

mamy do czynienia z konceptem,

lecz zbiorem sześciu oddzielnych

utworów, spośród których niektóre

są powiązane wspólnym tematem.

Zarówno moim, jak i Leona ulubionym

kawałkiem, jest najbardziej

rozbudowane "North Sea".

Myślę, że to właśnie tutaj najpełniej

udało się oddać pożądaną

atmosferę, dzięki ujmującym fragmentom

akustycznym, efektom

specjalnym imitującym fale morskie,

a także odrobinie klawiszy.

Dynamiczne urozmaicenia w późniejszej

części tego utworu są bardzo

udane. W tekstach pojawił się

wątek wybrzeża, symbolizującego

emocje związane z powrotem do

domu rodzinnego, a więc promyk

nadziei na wyjście cało z zawieruchy.

Podobno niektóre spośród

obecnie powstających, nowych

kompozycji Servants To The

Tide, będą nawiązywać do "North

Sea", oby! Wrażenie zrobił na

mnie też pełen rozmachu, intensywny

"On Marsh And Bones (The

Face Of Black Palmyra)". Sabaton

mógłby się uczyć, co to jest metalowy

hymn. Echa death metalu

pobrzmiewają w zamykającym całość

utworze tytułowym, ale tylko

ze względu na gardłowe wokale,

podczas gdy instrumentalnie to

wciąż doom metal. Leniwie ciągnące

się tam partie gitarowe stają się

wraz z upływem czasu coraz bardziej

hipnotyzujące. Z trensu wybudza

nas emocjonalne zwieńczenie

albumu zagrane na fortepianie.

(5)

Sexmag - Sex Metal

2021 Self-Released

Sam O'Black

Kasety do recenzji przestałem dostawać

tak jakoś w okolicach roku

2003. Zostały wyparte przez płytki

CD-R, ale od czasu do czasu,

szczególnie w ramach wymian,

trafiało się coś do opisania również

na tym nośniku. Kiedy więc wyjąłem

ze skrytki kopertę, której niewielki

format i grubość nader jasno

224

RECENZJE


sugerowały zawartość, ucieszyłem

się, że i u młodego pokolenia dawny

duch nie ginie, bo jednak taśma

wciąż jest wymarzonym nośnikiem

dla prawdziwego, podziemnego

metalu. A ten śląski, założony

w roku 2019 (w składzie muzycy

znani z Brüdnego Skürwiela czy

Hellcurse), zespół para się właśnie

takimi dźwiękami, proponując

energetyczny thrash z pierwszej

połowy lat 80., dopełniony bardziej

ekstremalnymi akcentami.

Promo "Sex Metal" to zapowiedź

debiutanckiej EP, "materiał przeznaczony

do słuchania na maksymalnej

głośności". I tak jest w istocie,

bowiem tych pięć utworów,

plus intro oraz outro, to siarczyste

granie na najwyższych obrotach.

Co ważne, mimo zamierzonej zapewne

surowości brzmienia, nie

ma tu mowy o piwnicznym dźwięku

z próby rodem, dlatego można

bez większego ryzyka podkręcić

wzmaczniacz, zwłaszcza w "Zapomnianym

czarcim kulcie", "Nagrobku

kurtyzany" i utworze tytułowym.

Myślę, że gdyby Kat po

wydaniu "666"/"Metal And Hell"

nie poszedł na kolejnej płycie w

kierunku czystego, zaawansowanego

technicznie thrashu, to gdzieś

tak w roku 1987 mógłby brzmieć

właśnie tak, grając nieokrzesany,

bluźnierczy thrash/speed/black -

Sexmag z powodzeniem wskrzesza

te tradycje i chwała im za to. (4)

Wojciech Chamryk

Sezamkova - Pirates Of Truth

2021 Self-Released

W połowie lat 90. byli sporą nadzieją

polskiego rocka - wygrywali

przeglądy, koncertowali z Acid

Drinkers, Illusion czy Houk, nagrali

też demo. Następnie, zupełnie

nieoczekiwanie, nie podpisali

kontraktu i rozpadli się, czego pewnym

wytłumaczeniem może być

młody wiek członków grupy. Oczywiście

nie zrezygnowali z grania,

koncertowali, choćby na Przystanku

Woodstock '99, ale dopiero

teraz przyszła pora na sięgnięcie

do szuflady i nagranie materiału

sprzed lat, już pod zmodyfikowaną

na angielską modłę nazwą. Album

"Pirates Of Truth" potwierdza, że

zespół naprawdę miał w momencie

startu ogromny potencjał, a do tego

jest bardzo różnorodny. Podstawą

są mocniej brzmiące utwory,

czerpiące zarówno z nowoczesnego

metalu ("If You Think"), thrashu

("Def Jaz", kompozycja tytułowa),

punka (instrumentalny "B.G.H."),

ale też grania będącego w momencie

ich powstawania na topie (mające

coś z RATM "Feel" i "Easy

Come", kojarzący się z Suicidal

Tendencies "Blood Of Pain", trochę

Acid Drinkers'owy "Life Injection").

Jeszcze ciekawsze są smaczki.

I tak w dynamicznym, rockowym

openerze "Joe Luzano" oraz

w balladzie "It's So Crazy", takiej

trochę w stylu Faith No More,

słyszymy saksofon; "Def Jaz" faktycznie

momentami ma jazzowy klimat,

taki pod The Crusaders,

podszyty funkiem, podobnie jak

oparty na wyrazistej, basowej figurze

"You've Made Me" - w takich

chwilach tym bardziej szkoda, że

nie wiadomo kiedy usłyszy się takie

perełki na żywo... Zespół ma

też świetnego, wszechstronnego

wokalistę, bo Marcin Mikulski

świetnie odnajduje się w tych różnorodnych

klimatach, wspierany

przez Michała Krasonia i Krzysztofa

Grabania oraz kilkoro

gości. Mamy tu więc do czynienia

z bardzo udaną, robiącą wrażenie

płytą, w żadnym razie nie jest to

jakiś odgrzewany kotlet, wydany

tylko na fali sentymentu i dla

połechtania ego jego twórców. Do

tego Sezamkova pracuje już nad

premierowym materiałem - zważywszy

poziom "Pirates Of

Truth", może być ciekawie. (5)

Wojciech Chamryk

Shadow Warrior - The Beast Is

Prowling Again!

2021 Self-Released

Shadow Warrior od początku istnienia

zespołu regularnie powiększają

swą dyskografię o liczne,

krótsze wydawnictwa. Wydany jesienią

debiutancki album "Cyberblade"

promował więc 7" singiel "I

Am The Thunder", a wiosnę lubelska

grupa powitała kolejną siedmiocalówką.

"The Beast Is Prowling

Again" to wydawnictwo

szczególne, bo o charytatywnym

charakterze: cały dochód z jego

sprzedaży zostanie przekazany na

poczet kosztów operacji kolan

Paula DiAnno, legendarnego ex

frontmana Iron Maiden, od lat

mającego spore problemy ze zdrowiem.

Dlatego na stronę A trafił

utwór "Prowler", otwierający debiutancki

album Brytyjczyków z roku

1980. Shadow Warrior zagrali go

w duchu oryginału, stylowo, surowo

brzmieniowo i bardzo energetycznie,

a Anna Kłos-Jakóbczyk

również podołała wyzwaniu. Drugi

utwór z tego singla to "Noc wilczej

sfory"; teoretycznie powtórka, bo

to polskojęzyczna wersja utworu

"Iron Hawk Rising" z "Cyberblade",

ale mamy tu wartość dodaną,

udział Ireny Bol, wokalistki

legendarnej formacji Stos. Stworzyła

ona z frontwoman Shadow

Warrior świetny duet, a poza

wspólnym refrenem obie panie podzieliły

się resztą partii po równo.

Muzycznie jest więc nad wyraz zacnie;

dźwięk, mimo tego, że to

płyta lathe-cut, nie tłoczona, jest

całkiem dynamiczny, a forma wydania

jest równie efektowna: szata

graficzna wykorzystuje nie tylko

zespołową "maskotkę", ale nawiązuje

też do motywów znanych z

okładek Iron Maiden (choćby

data koncertu na plakacie, tożsama

z dniem wydania LP "Iron Maiden").

Poza 7" picture disc w komplecie

mamy też dwustronny,

okładkowy insert z autografami

członków Shadow Warrior i foliową

okładkę z okolicznościowym

stickerem. Nic dziwnego, że limitowany

do zaledwie 50 egzemplarzy

nakład rozszedł się błyskawicznie,

bo to prawdziwa gratka nie

tylko dla fanów lubelskiej grupy,

ale też maniaków Maiden i kolekcjonerów.

(5)

Sick Society - Urno1

2020 Self-Released

Wojciech Chamryk

Zaczynają od muzyczki z programu

Benny'ego Hilla, od razu sygnalizując,

że z nich żartownisie, do

tego z dystansem, a co. Później

mamy już tylko istny groch z kapustą

i pomieszanie z poplątaniem:

od groove thrashu ("Wall Street")

do bardziej ekstremalnego w

utworze tytułowym, aż do tradycyjnego

metalu lat 80. ("You Are

No One", "Nothing To Do But

Destroy"). Później znowu wściekły

thrash ("Never Think Twice"), jajcarski

"White Collar", bardziej

punk/crossover "Brothers In Lie" -

aż zacząłem zastanawiać się, czy

ktoś nie pomylił promocyjnych plików

i nie jest to czasem jakaś składanka

różnych zespołów. Wychodzi

jednak na to, że to jednak debiutancki

album włoskiego zespołu,

który w dobie supremacji streamingu

stara się przypodobać fanom

różnych odmian metalu.

Efekt jest dyskusyjny, tak więc: (2)

Wojciech Chamryk

Silver Talon - Decadence and

Decay

2021 M-Theory Audio

Nie wiem jak Was, ale mnie słuchać

Nevermore uczył Tomek/Nevermore,

najpierw za sprawą czasopisma

Pure Metal, a następnie za

sprawą napisanej przez niego jedynej

polskiej biografii książkowej tego

zespołu. Teraz z sentymentem

wspominam chwile spędzone z tą

muzyką, a to dlatego, że debiut

Silver Talon mocno przywołuje

takie skojarzenia. Historia Nevermore

miała być "kontynuowana"

przez Sanctuary i ich "The Year

the Sun Died" często gości w moim

odtwarzaczu od 2014 roku (nie

szkodzi, że trąciło jednowymiarowością

melodii śpiewanych przez

Warrel Dane'a). Niestety, ów wokalista

zmarł przedwcześnie na

atak serca w 2017 roku. Przykre.

Drugim ogniwem kontynuującym

spuściznę Nevermore mogą okazać

się solowe krążki Jeffa Loomisa,

choć oczekiwanie na następcę

EP "Requiem for the Living"

ciągnie się już od 2013 roku. Tymczasem

wszyscy żyjący członkowie

Nevermore mieli (zgodnie z

najlepszym dostępnym mi źródłem)

ostatnio okazję usłyszeć i

pozytywnie ocenić utwory z debiutu

Silver Talon "Dacadence and

Decay". Wydaje mi się, że Warrel

Dane byłby zadowolony z tego, że

Silver Talon inspirowało się ich

twórczością poprzez zastosowanie

podobnego podejścia aranżacyjnego.

Nie jest to totalna kopia (tego

bym nie zdzierżył), lecz próba nowego

podejścia do znanych wzorców,

z większym naciskiem na

technikę (mają tam aż trzech gitarzystów)

i klimat (więcej o tym w

wywiadzie, od samego źródła). Ile

oni mają lat? 25? Coś koło tego,

ale pozostawię to ze znakiem zapytania,

żeby nikogo nie wprowadzić

tutaj w błąd. Przyznam, że ja potrzebowałem

sporo czasu, aby

oswoić się z recenzowanym albumem.

Na początku zniesmaczyło

mnie bardzo syntetyczne brzmienie

perkusji i odczuwana kakofonia.

Dopiero po iluś wysłuchaniach

przyswoiłem sobie ten materiał.

Teraz doceniam, że młodzi muzycy

przyłożyli się do skomponowania

tak ambitnej płyty, bez pozostawiania

żadnego elementu

przypadkowi. Jak już się wgryzłem,

to nie słyszę tam kakofonii, a

wręcz za każdym razem coraz bardziej

podoba mi się sposób łączenia

ogromnej ilości wątków i

pomysłów w jedną spójną całość.

Poza tym wydaje mi się, że jak

położę się ze słuchawkami na

RECENZJE 225


uszach, zamknę oczy i skoncentruję,

to jakby odpływam w niepowtarzalny

rejs mentalny. Niepowtarzalny,

bo to jednak oddziałuje

na mnie inaczej niż albumy ekipy

Jeffa i / lub Warrera. Nie będę wyróżniać

tutaj żadnego kawałka,

najlepiej słucha mi się "Decadence

and Decay" od początku do końca

i nie potrafiłbym dokonać analizy

na poziomie właściwym dla Tomek/Nevermore.

Właśnie, Tomku,

jeśli czytasz te słowa, chciałbym Ci

serdecznie podziękować za to, że

odsłoniłeś przede mną i przed wieloma

innymi Polakami głębię świata

Nevermore. Nigdy Tobie tego

nie zapomnimy. Mam nadzieję, że

Tobie równie mocno spodoba się

"Decadence and Decay". (5)

Simulacrum - Genesis

2021 Frontiers

Sam O'Black

Prog metalowy septet Simulacrum

zaczerpnął swoją nazwę od zaklęcia

(z gry "Baldur's Gate") stwarzającego

duplikat magika, a jego muzyka

wyróżnia się tym, że większość

partii gitarowych komponuje

klawiszowiec bez gitarowego doświadczenia.

Osobiście nie chce mi

się tego słuchać, ale osoby poszukujące

zagęszczonego Dream Theater

mogą docenić "Genesis" za

wzorowy warsztat wykonawczy,

patos, złożone harmonie a przy

tym mocne (chociaż nowoczesne)

brzmienie. Niestety, dla niewprawionego

w djent ucha, dzieje się tam

zbyt wiele; taki kakofoniczny łomot

przytłacza, dusi, męczy, tłamsi

i gniecie. Chciałoby się poprosić

autorów, żeby się zastanowili, jakie

emocje chcą wyrażać poprzez dźwięki,

jakich nie, a dopiero później

je rejestrowali. Skoro rozwinęli

koncept intelektualny w czteroczęściową

suitę tytułową, to może

powinni opublikować opowieść lub

wykorzystać liryki jako bazę do

scenariusza filmowego, w którym

ich muzyka posłużyłaby jako tło?

Trudno podołać napompowanemu

jak winogrono majestatowi Simulacrum

o ciśnieniu tętniczym trzysta

na dwieście. A kiedy już zwalniają

tempo w "Genesis Part 3 -

The Human Equation", to wtedy

dopiero pojawia się nuda - nie dowiemy

się, o co chodziło klawiszowcowi

Christianowi Pulkkinenowi,

dopóki nie powie nam tego w

języku angielskim/fińskim, a skoro

tak, to po co wybrał język muzyki?

Kto ma pomysł na interpretację

np. tego co dzieje się od 3:05 do

4:21 w ósmym tracku, ten dostanie

ode mnie piątkę. Nieporozumienie

wynika z tego, że Simulacrum

przyjęło podejście neoklasyczne.

Gdyby więc nadali swojej muzyce

więcej przestrzeni, możnaby polecić

"Genesis" zwolennikom neoklasycznej

"szkoły" metalu. Niestety,

po wysłuchaniu całości nie czuję

się "emocjonalnie" neutralny,

lecz otępiały. Zimne, nowoczesne

brzmienie, dodatkowo zniechęca

mnie, aby bliżej przyjrzeć się poszczególnym

fragmentom. Brakuje

pulsującego wigoru, pasji. Metal

powstał jako alternatywa wobec

świata przemysłowej fabryki i to,

że np. U.D.O. nazwało jedną ze

swoich najlepszych płyt "Steelfactory",

nie oznacza, że metal ma

brzmieć jakby wyszedł z fabryki.

Kreowanie tak brzmiącej muzyki

nie jest pożądaną drogą na przyszłość.

Potrzebujemy równowagi

pomiędzy przejrzystością dźwięku

a jego organicznością. W tym kontekście,

"Genesis" wypada jak zagubiony

postępowiec, o którym

Bozia zapomniała. "Przeciętne" 3/6

to najłagodniejsza możliwa ocena.

(3)

Sam O'Black

Sinner's Blood - The Mirror Star

2020 Frontiers

To ponoć melodyjny heavy/power

metal, ale tylko w pobożnych życzeniach.

Już otwierający całość

"The Mirror" potwierdza niestety,

że może i zespół chciał grać niczym

w latach 80., dodając do tego

szczyptę pop/AOR, do czego ma

zresztą bardzo dobrego wokalistę,

ale współczesne brzmienie absolutnie

do tej stylistyki nie pasuje i

sprawia, że całość jest dziwnie nienaturalna.

Im dalej, tym gorzej:

"Phoenix Rise" to elektronicznie

brzmiący, współczesny pop, z

utemperowanymi gitarami - tylko

głos Jamesa Robledo broni się, na

resztę spuścmy zasłonę milczenia.

I luz, bo następny w kolejności

"Never Again" jest jeszcze słabszy,

a już w "Remember Me" gitar praktycznie

nie słychać - gdzie ten metal,

pytam? Owszem, czasem

gdzieś migną, choćby w ostrzejszym

"The Path Of Fear" czy najlepszym

na płycie "The Hunting", ale

całość tego materiału jest najwyraźniej

stworzona wyłącznie z

komercyjnych pobudek. Szkoda mi

tylko tego świetnego wokalisty, ale

z drugiej strony chyba wiedział co

nagrywa, tak więc miał też zapewne

wpływ na efekt końcowy. Można

byłoby jeszcze tłumaczyć zespół

faktem, że to jego długogrający

debiut, ale Sinner's Blood

tworzą wyjadacze chilijskiej sceny,

tak więc za takiego knota więcej

jak (1,5) ode mnie nie dostaną.

Wojciech Chamryk

Six Foot Six - End Of All

2020 Scarlet

W przeciwieństwie do Sinner's

Blood Six Foot Six wiedzą doskonale,

jak grać melodyjny hard'n'

heavy/power metal. Nie dość, że

mają równie dobrego frontmana,

znanego z Falconer i Destiny,

Kristoffera Göbela, to jeszcze

grają tak, że ręce same składają się

do oklasków. Niezależnie od tego,

czy Szwedzi podążają śladami

Ronniego Jamesa Dio (mocniejszy

"Blood Will Out") czy sięgają

do skarbnicy melodyjnego pop/

AOR rocka lat 80. ("End Of All"),

to w obu przypadkach czynią to z

ogromną klasą i werwą. A równie

udanych utworów mamy na "End

Of All" znacznie więcej, choćby

mroczny, surowiej brzmiący "In

God We Trust", bardziej epicki "I

Am Your King" z podniosłym refrenem

czy "The Last Days Of Our

Lives" z refrenem bardziej nośnym,

a to tylko wybrane przykłady. Płyta

jest długa - 54 minuty, 12

utworów - ale nie ma na niej wypełniaczy,

co też dobrze świadczy

o zespole. Warto czekać na ich kolejny,

trzeci już album. (5)

Wojciech Chamryk

Skyliner - Dark Rivers, White

Thunder

2021 Alchemic Visions

Niemal pięć lat przerwy i proszę,

Skyliner wypuścił trzeci album.

Zwykle nie przepadam za hybrydami

power/progresywnymi, ale muszę

przyznać, że to amerykańskie

trio znalazło swój sposób na znośne

podanie tych, w sumie już oklepanych,

dźwięków. Nie ma mowy

o nowej jakości czy przełomie, ale

"Dark Rivers, White Thunder"

trzyma poziom, czerpiąc nie tylko

od włoskich mistrzów power metalu,

ale też Queensryche czy Symphony

X. Jest więc technicznie, ale

też mocno i przebojowo, tak jak w

kompozycji tytułowej czy "We Of

The Shadows", a nawiązania do

hard rocka, choćby w "God With

No Heaven" też są ciekawym urozmaiceniem.

Kolejne plusy to instrumentalny

"Winter Witch Moon

(Spell Of Ice)" oraz piękna ballada

"I Walk Alone" z etnicznymi

wstawkami. Przyjemność słuchania

"Dark Rivers, White Thunder"

psują mi jednak blackowe wstawki

i okazjonalne porykiwania wokalisty

w deathowej manierze, bo te

elementy najzwyczajniej w świecie

nie pasują do stylistyki zespołu, na

czym najbardziej chyba traci

"Bleed". Dlatego tylko: (4).

Sleepless - Blood Libel

2021 Necromantic Press

Wojciech Chamryk

Amerykańskie trio debiutuje za

sprawą tej EP-ki, przedstawiając się

za sprawą czterech thrashowych,

ale podanych w nieoczywistej formie,

utworów. Bo chociaż thrashowy

rdzeń jest tu niewątpliwą podstawą,

to jednak "The Man Who

Could Not Sleep" i "Host Desecration"

mają w sobie sporo z surowego,

podziemnego heavy, a "Deluded

Hordes" łączy siarczystą łupaninę

z doom metalem, podniosłym

i patetycznym. W tę manierę wpisuje

się też wokalista Kevin Hahn,

który nawet w najostrzejszym i

najbardziej jednorodnym stylistycznie

utworze "Blood Libel (A

Vampire Tale)" śpiewa czysto, tak

jak w pozostałych, w żadnym razie

nie wypluwa płuc. Może i za pierwszym

razem pozornie nie brzmi

to zbyt spójnie, ale z każdym kolejnym

odsłuchem okazuje się, że w

tym szaleństwie jest metoda i

Sleepless w obrębie dość ograniczonej

przecież konwencji spróbowali

czegoś nowego, co jest niewątpliwym

plusem. (4)

Squealer - Insanity

2020 Pride & Joy Music

Wojciech Chamryk

Może i Squealer są w Niemczech

instytucją, skoro istnieją od 1984

roku i wydali już dziewięć albumów

studyjnych, ale wydaje mi się,

że na szerszym postrzeganiu zespołu

zaważył jednak fakt, że w latach

80. nie wyszli poza etap kaset

demo.Dlatego najnowszy krążek

"Insanity" pewnie nie zmieni tego

226

RECENZJE


stanu rzeczy, tym bardziej, że to

solidny - chciałoby się powiedzieć

germański w każdym calu - power/

heavy/thrash metal, ale nic ponad

to. Najbardziej kojarzy mi się to z

Destruction, szczególnie w "Into

Flames" i "My Journey", są też inne

wpływy, a może też skutek faktu,

że Squealer zaczynali grać mniej

więcej w tym samym okresie, tyle,

że mieli mniej szczęścia, wydając

pierwszą 12"EP dopiero w roku

1990, w dodatku własnym sumptem,

kiedy ich kumple/rówieśnicy

byli już na zupełnie innym etapie

kariery. Speed metal też nieźle

Squealer wychodzi, zwłaszcza w

tak siarczystym wydaniu jakie prezentują

w "Hunter Of Myself", ale

już elektroniczno-współczesny

"Low-Flying Brains" z udziałem

pianisty Ingmara Klipperta mogli

sobie jeśli już nie darować, to przynajmniej

inaczej zaaranżować, bo

bardzo odstaje od reszty materiału.

Finałową balladę "Black Rain"

również rozpoczynają dźwięki fortepianu

i to kolejny z mocnych

punktów tej płyty, nie tylko z racji

gościnnego udziału wokalistów

Bernharda Weissa (Axxis) i Zaka

Stevensa (Circle II Circle, Savatage)

oraz gitarzysty Rolanda Grapowa

(Masterplan, ex Helloween).

(4)

Wojciech Chamryk

Starmen - By The Grace Of

Rock’N’Roll

2021 Melodic Passion

Starmen idzie jak burza, w krótkim

czasie wydając trzeci już album.

Ich idole z Kiss czynili kiedyś

podobnie, a teraz młodzi

Szwedzi oddają im hołd - nie tylko

okładką, ale przede wszystkim muzyką,

nie zapominają przy tym jednak

o innych wielkich hard rocka

lat 70. Dlatego "Black Thunder

White Lightning" ma w sobie coś z

ducha Deep Purple, nie tylko z

powodu organowych brzmień, a

"Hotter Than Fire" Led Zeppelin.

Czasem przybiera to jednak nieoczekiwany

obrót, bo "Pleasuredome"

jest niczym więcej, a zżynką

z "Immigrant Song", czy raczej

"Ride The Sky" Lucifers Friend.

Na drugim biegunie mamy utwory

lżejsze, bardziej przebojowe, utrzymane

w stylistyce hard/glam/AOR

rocka, jak: "Kairi", "Bad Habit",

czy "By the Grace of Rock'n'Roll",

kojarzący się z kolejnymi idolami

grupy, to jest Whitesnake. Fajny

jest też bonusowy "Angels Cryin'",

bo to hard rock w surowszym wydaniu,

taki z samego początku lat

70. W porównaniu z debiutem poprawiło

się też brzmienie, jest bardziej

organiczne, tak więc: (5), bo

zasłużyli.

Starscape - Colony

2021 Stormspell

Wojciech Chamryk

Starscape był początkowo solowym

projektem Antona Erikssona,

multinistrumentalisty zafascynowanego

ciężkim graniem z lat

70. i 80. Zwerbowawszy wokalistę

Per-Olofa Göranssona mógł zacząć

myśleć o czymś więcej niż tylko

instrumentalne demówki, a po

SP "Pilgrims" szybko nagrał pierwszy

album, na CD wydany przez

amerykańską wytwórnię Stormspell.

"Colony" to solidny, dopracowany

materiał, który jednak nie

porywa, szczególnie kiedy pojawiają

się niepotrzebne dłużyzny, tak

jak w openerze "Pilgrims Of The

Stars", skądinąd jednak udanym

utworze, łączącym hard'n'heavy ze

space rockiem. Co ciekawe jeszcze

dłuższy, bo trwający ponad 10 minut,

"Towards The Unknown" jest

już tych mankamentów pozbawiony,

zachwycając przy tym organowo-gitarowymi

współbrzmieniami.

Sporo mamy tu zresztą takich oldschoolowych,

klawiszowych dźwięków,

dzięki którym bardzo zyskują

kompozycja tytułowa oraz "Not

Built By Human Hands". Utwory

bardziej metalowo-konwencjonalne,

tak jak powerowy "Interstellar"

czy "A New World" są już bardziej

sztampowe, ale "Colony" jako całość

trzyma poziom, więc: (4).

Wojciech Chamryk

Stormhunter - Ready for Boarding

2020 G.U.C.

Recenzję poprzedniego albumu

Stormhunter "An Eye for an I" z

oceną 5.5 można odnaleźć w 59

numerze HMP na stronie 116.

Maciej Osipiak doceniał tam (parafrazując)

jakość kompozycji, profesjonalne

brzmienie, rozpędzone

gitary, masę świetnych solówek,

mnóstwo zajebistych melodii, hiciarskie

refreny każdego utworu

oraz wokale (dojrzałe, mocne,

agresywne, zadziorne, pewne siebie).

Dodałbym do słów Macieja,

że zawsze podobał mi się luz w

heavy metalowej grze Stormhunter.

Gdyby wyodrębnić krótsze,

powiedzmy trzydziestosekundowe

fragmenty ich utworów, okazałoby

się, że wiele pojedynczych

partii jest pozbawionych konkretnego

pomysłu, ale dzięki temu nie

mamy na albumie wrażenia nadmiaru

motywów, a wręcz przeciwnie -

udziela nam się swoboda wykonawcza

i tym bardziej doceniamy sedno.

Można to porównać do pasjonującej

rozmowy z przyjacielem,

która niekoniecznie musi być intensywna

i konkretna przez cały

czas, obie strony dobrze się czują z

odrobiną "bla-bla-bla", a satysfakcję

czerpią z głównych punktów i

wniosków. Tymczasem mijały lata

a ze strony zespołu cisza. Pod koniec

2020 roku Stormhunter poczuło

potrzebę powiedzenia, że

"wciąż tu są" (odsyłam do wywiadu

w tym numerze HMP) i zrobiło to

za sprawą EP "Ready For Boarding".

To ma sens i się zgadza - to

wciąż oni. Wszystkie wspomniane

powyżej zalety i cechy charakterystyczne

muzyki zostały zachowane.

Można powiedzieć, że doszło

do udanej kontynuacji. Dostajemy

po prostu trochę więcej tego, co

lubiliśmy u nich w 2014 roku.

Chce się tego słuchać. "Crown of

Creation" rozpoczyna się właśnie

takim niewyszukanym heavy metalowym

zagraniem, by ze swadą

przejść do porywającej galopady,

która pozwala nam wyobrazić sobie,

jakby to było wznieść mano

cornuta ku zespołowi wkraczającemu

z impetem na scenę. Refren

jest bardzo melodyjny i wpadający

w ucho. Podobnie można wzruszyć

ramionami przy wstępie do "Two

Beers (Or Not Two Beers)", ale

wzruszyć. Wzruszcie. Spoko, metalowcy.

Celebrujmy radość wspólnego

przeżywania heavy metalowego

gigu w tym czy w innym klubie.

Zasługujemy na odrobinę relaksu i

porządnej nuty, prawda? Więc imprezujmy

bez napinania się. "Sharp

Invaders" jest mocniejsze i szybsze,

można pójść w szalone pogo albo

po prostu uskutecznić headbanging;

co kto tam chce, również poskandować

tytuł. "Antisocial" to

cover francuskiego Trust, który zaczyna

się jak sielska balladka na gitarze

akustycznej z niemrawymi

uderzeniami w talerze (nic specjalnego),

by po monotonnym bridge'u

zamienić się w konkretny heavy

rock'n'roll z francuskimi lirykami

(myślę, że język francuski dodaje

tu uroku). Ma to coś z punku, ale

tylko trochę, nie przesadzajmy.

Generalnie po tym jednym kwadransie

wyostrza się nasz apetyt na

więcej. Miejmy więc nadzieję, że

wkrótce ukaże się pełen longplay

Stormhunter, i że będziemy mieli

okazję do hucznego imprezowania

na ich koncercie. (-)

Sam O'Black

Suzi Quatro - The Devil In Me

2021 Steamhammer/SPV

Trochę starsi fani rocka pamiętają

doskonale tę filigranową dziewczynę

w skórzanym wdzianku i z

ogromną basówką, a przede wszystkim

jej wielkie przeboje "Can The

Can", "Devil Gate Drive", "48

Crash" czy "Stumblin' In", duet z

Chrisem Normanem ze Smokie.

Jednak w roku 1980, tak na wysokości

LP "Rock Hard", jej kariera

załamała się, bo wtedy glam

rock mało kogo już ekscytował.

Suzi jednak przetrwała, a od kilku

lat można śmiało mówić o renesansie

jej popularności, nie tylko na

fali nostalgicznych powrotów do

dźwięków z młodości. Dlatego po

albumie "No Control" szybko

przygotowała jego następcę, według

mnie jeszcze bardziej udany

"The Devil In Me". Nawiązanie w

jego tytule do wielkiego przeboju

Quatro z roku 1974 na pewno nie

jest przypadkiem, bo to nośny, dynamiczny,

typowo glamowy numer

o przebojowym potencjale. Równie

chwytliwy jest zamykający płytę i

utrzymany w podobnej stylistyce

"Motor City Riders", hołd dla

rodzinnego miasta wokalistki Detroit.

Ostrzej, tak w stylu hard/

retro rocka, jest w "Hey Queenie" i

"I Sold My Soul Today". Nie brakuje

też nawiązań do klasycznego

rocka przełomu lat 60. i 70., choćby

w podszytym Doorsami (organy!)

"You Can't Dream It" oraz stylowo

interpretowanego bluesa

("Get Outta Jail" z harmonijką, surowy

"Isolation Blues"). Kategorię

ballad zakorzenionych w soul reprezentuje

"My Heart And Soul" ze

smyczkami i solówką trąbki, a tych

bardziej piosenkowych "Love's Gone

Bad" z fortepianem i saksofonem.

Partie tego instrumentu są

też wyeksponowane w popowo

łagodnym "In The Dark", ale Suzi,

mimo 70-tki na karku, nie wybiera

się jeszcze na emeryturę, wciąż jest

przy głosie i czuje rock'n'rolla, co

potwierdza w "Betty Who?" i "Do

Ya Dance". W wydaniu 2LP są

jeszcze dwa utwory dodatkowe -

jeśli równie udane jak ta podstawowa

12, to warto będzie się skusić.

(5)

Wojciech Chamryk

Sweet Oblivion - Relentless

2021 Frontiers

Pierwsza płyta spotkała się z jakimś

odzewem, jest więc i druga.

Pytanie tylko, na ile to prawdziwy

zespół, na ile zaś kolejny projekt,

typowy dla włoskiej wytwórni. Fan

tradycyjnygo metalu znajdzie jednak

na "Relentless" coś dla siebie:

miarowy opener "Once Again

One Sin", surowy "Let It Be" z pate-

RECENZJE 227


tycznym refrenem, "Wake Up

Call" czy ciut progresywny "Fly

Angel Fly" to niewątpliwe atuty

tego albumu. Na drugim biegunie

mamy jednak mdły, ugrzeczniony

pop w "Another Change" czy typowy

wypełniacz "Anybody Out There";

śpiewana po włosku "Aria" to

również nic więcej jak tylko ciekawostka.

No i frontman. Geoff Tate

nie podupadł jeszcze tak bardzo,

jak młodszy o cztery lata James

LaBrie, ale słychać, że nie jest w

formie ("Strong Pressure", piękna

skądinąd ballada "I'll Be There

One"). Jego głos za często, szczególnie

w "Strong..." i "Remember

Me", kojarzy się też z Davidem

Bowie, co wokalista praktykuje już

od kilku ładnych lat, bodajże od

płyty "Resurrection" Operation:

Mindcrime. Nie brzmi to źle, ale

włączając płytę z udziałem byłego

wokalisty Queensryche chciałbym

jednak posłuchać jego, a nie imitatora

Bowiego. (3)

Wojciech Chamryk

Taskforce Toxicator - Taskforce

Toxicator

2018Self-Released

Tym razem mamy do czynienia z

niemieckim przedstawicielem nowej

fali thrash metalu. Oczywiście

muzycy w specyficzny sposób łączą

starą szkołę europejskiego i

amerykańskiego thrash metalu, ale

tym razem na wierzch bardziej wypływają

te amerykańskie wpływy

(Bay Area i takie tam). W dodatku

Niemcy robią to na tyle sprytnie,

że mimo czytelnych inspiracji nadają

swojej muzyce własną łatkę.

Tak przynajmniej brzmią na debiutanckiej

EPce "Taskforce Toxicator".

Większość utworów utrzymana

jest w szybkich tempach, jedynie

"You Shall Hang" trochę się

wlecze. Z drugiej strony muzykom

nie są obce zwolnienia i zmiany

prędkości, co zresztą w swoich kawałkach

chętnie wykorzystują. W

tych szybkich momentach sekcja

rytmiczna mknie na złamanie karku,

ale ich główną kwestią jest zadbanie

o solidne podstawy dla każdego

kawałka. Udaje im się to

znakomicie. Gitarzyści w oparciu o

sekcję swoimi gitarami rytmicznymi

starają się nas zmiażdżyć, co

znakomicie współgra z fantastycznymi

harmoniami partii gitar

prowadzących. Nad całością panuje

wrzask wokalisty, co jeszcze bardzo

uwypukla moc Taskforce Toxicator.

Ogólnie zawartość pierwszej

EPki Niemców robi pozytywne

wrażenie, kawałki przedstawiają

się bardzo solidnie i myślę, że

może ona znaleźć swoich odbiorców.

(3,7)

\m/\m/

Taskforce Toxicator - Reborn In

Thrash

2021Self-Released

Niemcy swój thrash metal już wymyślili.

Ma on swoje inspiracje, ma

ich własne piętno i słuchając ich

najnowszej EPki "Reborn In

Thrash" mam wrażenie, że innowacje

ich raczej nie interesują. Nowymi

kawałkami jedynie potwierdzają

słuszność wybranej przez

siebie drogi. Każdy jest bardziej

niż solidny i od początku atakuje

szybkością i intensywnością. Muzycy

Taskforce Toxicator nie zapominają

aby zapewnić im indywidualnej

różnorodności i pomysłowości.

Nie są to jednak zawiłości

znane z technicznego thrashu,

tym bardziej, że Niemcy ciągle

kładą nacisk na ogólną bezpośredniość

swojej muzyki. Mam też

odczucie, że tak jakby kawałki były

jeszcze bardziej zwarte i płynniejsze

w swoim przekazie. Dodatkowo

są zagrane od serca i na luzie,

w ten sposób dając słuchaczowi podobny

komfort przy odsłuchu. Zakochani

w thrashu rodem z lat 80.

powinni być zachwyceni zawartością

tej EPki. Myślę, że kolejnym

krokiem grupy będzie pierwszy

krążek długogrający. Zawartością

swoich obu EPek udowodnili, że

na to zasługują. Oby podołali ciśnieniu

i dostarczyli nam albumu o

podobnej jakości, a może i lepszej,

(4)

\m/\m/

The Veith Ricardo Project -

Storm Warning

2021 Pure Steel

W roku 2006 nagrali demo "Running

Away", zaś po kilkunastu latach

przerwy Covid dał im szansę

na wydanie pierwszego albumu,

którą skrzętnie wykorzystali. Liderami

tej nowej-starej grupy są klawiszowiec

Vincent Veith (Ghost

Ship, Velvet Voyage) oraz świetny

wokalista Juan Ricardo (Ritual,

Dark Arena, Sunless Sky, Attaxe,

etc., etc.), ale w żadnym razie nie

można pomniejszać wkładu pozostałych

muzyków: gitarzysty Neila

Zazy, grającego, uwaga, na pedal

steel, Jerry'ego Brightmana oraz

basisty Douga Johnsa i perkusisty

Chrisa Cei. Formacja wykonuje

progresywnego rocka z metalicznymi

refleksami i gra na naprawdę

wysokim poziomie. Kompozycji

mamy tu aż 11, skrzących się od

pomysłów i ciekawych patentów

aranżacyjnych. Opener "Running

Away" jest jeszcze typowo progresywny

(pyszne solo syntezatora!),

ale im dalej, tym jeszcze ciekawiej.

I tak "The Green Tractor" w partiach

fortepianowych coś z ducha

klasyki, surowszy "Eruption Of

Corruption" czerpie z hard rocka, a

podniosły "Highest Mountain" czaruje

gitarowymi, floydowymi harmoniami.

Zespół nie zapomina też

o typowych piosenkach, które bez

trudu można nawet zanucić ("Hit

The Wall"), sporo tu też pięknych,

klimatycznych ballad, z "Longing

For Home" na czele, w refrenie

której najlepiej chyba słychać sześcioro

dodatkowych wokalistów.

Udany, piękny debiut, aż dziwne,

że zespół tak długo zwlekał ze sfinalizowaniem

tej płyty. (5)

Wojciech Chamryk

The Virus Project - We Are The

Virus

2020 Roll The Bones

Wydaje się, że za tym projektem

stoi gitarzysta Gregor Vogt, którego

znamy z całkiem niezłej kapeli

heavy/power/thrash metalowej

Greydon Fields. Nie inaczej jest z

The Virus Projekt. Te cztery kawałki

z debiutanckiej EPki to zdecydowanie

rasowy power/thrash,

zagrany bardzo solidnie, z pomysłem,

ze znakomitymi riffami, solami

oraz melodiami. Choć kompozycje

wydają się trafiać bezpośrednio

do słuchacza to dzieje się w

nich bardzo wiele oraz każda z

nich ma swoisty sznyt i klimat.

Można też pokusić się o pewne porównania

do macierzystego zespołu

Gregora ale w dużej mierze muzycy

starają się aby takich odniesień

było jak najmniej. Tak w ogóle

rozpoczynający "The Root Of Evil"

bardziej kojarzy się z Nevermore,

także jak ktoś chce koniecznie

szukać podobieństw, to powinien

szukać w tamtych okolicach. Drugi

utwór "My Personal Demon" przyciąga

uwagę świetnym refrenem.

W tym wypadku jedynie lepszy

jest kończący, tytułowy kawałek

"We Are The Virus". Niemniej

takiemu "That's Why I Laugh

(Lateral Thinker)" też niczego nie

brakuje. Niby najbardziej pospolita

kompozycja, ale w niej też są świetnie

riffy, znakomita wpadająca w

ucho melodia czy też intrygujące

gitarowe solo. O dziwo Gregor

Vogt uzyskał ten efekt wraz z mało

znanymi muzykami, basistą

Frankiem Stellmacherem (Ghosther),

perkusistą Masrkusem Siegemundem

(Wolfskull) i, z przede

wszystkim dwoma znakomitymi

wokalistami Olafem Reinmannem

- (Ra's Dawn) oraz Bjornem

Goossesem (The Very End). EPka

"We Are The Virus" bardzo dobrze

zaprezentowała ten projekt i

jak dla mnie jest bardziej zapowiedzią

kolejnej znakomitej grupy, niż

pomysłu zrodzonego z covidowego

przestoju. Brzmienie, produkcja,

praktycznie bez zarzutu, także jak

ktoś lubi tradycyjne ciężkie granie

z pewnymi ambicjami może śmiało

sięgnąć po to wydawnictwo. (4,5)

\m/\m/

The Waymaker - The Waymaker

2020 Melodic Passion

Wokalista Christian Rivel Liljegren

(Narnia) i multinistrumentalista

Jani Stefanović poznali się w

zespole DivineFire, a po dokoptowaniu

żony tego drugiego, również

wokalistki Katji Stefanović, stworzyli

własny projekt. "The Waymaker"

jest jego debiutanckim albumem,

nagranym z pomocą perkusisty

Alfreda Fridhagena (Morning

Dwell) i gitarzysty Narnii CJ

Grimmarka, grającego gościnnie

solo w coverze Stryper "Soldiers

Under Command". Fajnie im to wyszło,

ciekawostką jest wokalny

duet, ale materiał autorski nie odstaje

od klasyka Amerykanów. Power

metal w wydaniu The Waymaker

jest bowiem i melodyjny, i

dość agresywny, bardziej zakorzeniony

w latach 80. niż przełomie

XX i XXI wieku. Wpływa to bardzo

korzystnie na jakość poszczególnych

kompozycji, wśród których

szczególnie błyszczą tytułowy

opener, rozpędzony "Marching

On" z symfonicznymi akcentami

oraz przebojowy "The Name Above

All Names". Zróżnicowanie partii

wokalnych też robi swoje, chociaż

wydaje mi się, że Katja powinna

dostać więcej solowych wejść, bo

choćby w "Kingdom Of Heaven"

niczym nie odstaje od swego bar-

228

RECENZJE


Terrordome - Straight Outta

Smogtown

2021 Selfmadegod

Krakowski Terrordome po sześciu

latach przerwy w nagrywaniu

wraca na rynek wydawniczy. Jednak

mimo że od wydania "Machette

Justice" upłynął znaczy

kawałek czasu to jednak nie znaczy,

że chłopaki w tym okresie się

opierniczali. Co to, to nie mój Panie.

Okres ten upłynął im na dość

intensywnym koncertowaniu

oraz walkę ze zmianami personalnymi,

które są chyba czymś,

co każda kapela musi mieć wkalkulowane

w ryzyko. Czy to źle?

Pewnie taki stan rzeczy ma swoje

wady i w dodatku jest ich niemało.

Z drugiej zaś strony życie

bez zmian byłoby chyba trochę

nudne, czyż nie? Uporawszy się

ze wspomnianymi problemami,

krakowski kwintet pod dowództwem

nieodżałowanego Uappy

postanowił zaprezentować światy

swe czwarte dziecko zatytułowane

"Straight Outta Smogtown".

Swoją drogą po raz drugi

tytułem swego albumu wystawili

laurkę miastu, z którego pochodzą

(jeśli ktoś choć trochę orientuje

się w ruchu kibicowskim, to

wie co mam na myśli). Muzyka

grana przez Terrordome na pewno

nie jest przeznaczona dla

tych, którzy cenią sobie ładne

melodie, rozbudowane kompozycje,

bogactwo harmonii, wielowątkowe

suity i ogólnie oczekują

jakkolwiek pojętego artyzmu itp.

Gdybym miał opisać to kolokwialnie,

to powiedziałbym, że na

"Straight Outta Smogtown" liczy

się po prostu konkretne pierdolnięcie.

Zdaję sobie jak najbardziej

sprawę, że nie jest to słownictwo

ani specjalnie wyszukane,

ani zbytnio parlamentarne, ale

najlepiej oddaje kwintesencję tego

albumu i ogólnie muzykowania

tego kwartetu. Porządnego

kopniaka słuchacz dostaje już na

"dzień dobry" (pomijając intro).

Bo czyż można sobie wyobrazić

lepsze otwarcie niż "Possesed by

Blyat"? Pozostałe utwory utrzymane

są w bardzo podobnym klimacie.

Gąszcz riffów, bardzo

agresywne skandowanie Uappy

(najczęściej będące krzykiem,

charakterystycznym dla grup

nurtu HC, niekiedy jednak podchodzące

pod growl), zwarta formuła

utworów oraz mocno zaangażowane

teksty, które zapewne

znajdą tyleż samo zwolenników,

co przeciwników. To właśnie jest

recepta na muzykowanie Krakowian,

która sprawdza się od lat.

Skrzywdziłbym jednak zespół,

gdybym ich twórczość nazwał

bezmyślną nawalanką. Praktycznie

każdy utwór, mimo dość

okrojonej formuły posiada pewne

smaczki na przykład zwolnienia

również nawiązujące do estetyki

HC (Terrordome od początku

był w pewien sposób związany z

tą sceną), czy recytowane wstawki.

"Straight Outta Smogtown"

to album, z którego przede

wszystkim bije prawdziwa i niekwestionowana

szczerość. Wierzę

chłopakom, kiedy mówią, że

poprzez tą płytę chcieli wyładować

swoją frustrację. Wierzę też,

że są przekonani do idei, które

głoszą. I szanuję tą postawę, nawet

jeśli z niektórymi kwestiami

zawartymi w tekstach osobiście

mocno bym polemizował. Ale my

tu ani o polityce, ani o problemach

społecznych nie rozprawiamy.

Z czwartego dzieła Uappy i

kumpli bije niezwykła prawdziwość.

A właśnie to w takim graniu

jest najistotniejsze. Amen (4)

Bartek Kuczak

Terrordome - Straight Outta

Smogtown

2021 Selfmadegod

Problem polega na tym, że Terrordome

chciało wyładować

swoją frustrację, ale nieświadomy

słuchacz może teraz paść jej ofiarą.

Utwór Artillery "Turn Up

The Rage" (album "X", 2021) mówi

o tym, żeby nie krzywdzić niewinnych

osób nawet wtedy, gdy

nasza złość jest uzasadniona. Natomiast

Krakowianie rozpoczęli

swój album od deklaracji "We

have been possessed by blyat" / "jesteśmy

opętani przez wkurw". Jeżeli jako

słuchacz chciałbym się z tym

identyfikować, to przyjąłbym na

siebie bagaż negatywnych emocji,

nad którymi muszę jakoś zapanować,

konstruktywnie sobie z nimi

poradzić. Muzyka jak najbardziej

może być formą terapeutyczną, z

tym że nie możemy zakładać, że

potencjalny słuchacz w momencie

uruchomienia "Straight

Outta Smogtown" potrzebuje

terapii oczyszczającej ze złości.

Słuchacz może znajdować się w

kompletnie innym stanie psychofizycznym

tuż przed odsłuchem,

wytrącić się z niego w trakcie i

już nie powrócić do poprzedniego

nastroju. Nie życzę nikomu zrujnowanego

dnia. Dlaczego miałbym

polecać coś, co psuje nastrój?

Brakuje końcowej puenty,

komentarza w stylu: "życie jest

ciężkie a świat dziwny, ale metalowcy

trzymają sztamę; damy radę, bo

jesteśmy silniejsi od szatana". To, co

może wydawać się oczywiste dla

Uappy, niekoniecznie takim jest

dla każdego potencjalnego odbiorcy.

Cały trik z inteligencją

emocjonalną polega na tym, że

nie tylko identyfikujemy źródło

problemu i reagujemy na niego,

ale potrafimy też kontrolować

swoje zachowania tak, aby były

użyteczne dla nas oraz dla naszych

relacji z innymi. "Steel on

the Road" tego nie zmienia, bo

słyszymy tam: "Fuck all the strangers,

we are (the) independent ones /

Doggedly keeping our feet on this

burnt ground!". / "Pieprzyć wszystkich

nieznajomych, jesteśmy od

nich niezależni / uporczywie trzymamy

stopy na spalonej ziemi".

Psychologia odpowiada, że czynnikami

inteligencji emocjonalnej

są nie tylko odruchy, ale także

nasze konstruktywne podejście

wobec wyzwań oraz wobec innych

ludzi. W "Plastic Death"

otrzymujemy alarm ekologiczny,

ale wykrzyczany przewrotnie.

"You can do whatever you want to

hold up the consumption" / "Rób co

chcesz, aby podtrzymać konsumpcję".

Czyżby? Domyślam się, że to forma

napiętnowania bezmyślnej

konsumpcji szkodzącej planecie.

Ale tekst tego nie wyjaśnia. W

1989 roku doszło w Polsce do

zmiany ustroju na kapitalistyczny.

Wiele osób może więc nie

dostrzegać, że to nie jest tekst pochwalny

kapitalizmu, lecz wytknięcie

palcem ślepoty na inne

wartości niż pieniądz. Samoświadomość

i świadomość społeczna

to jeszcze mało. Użytecznym

jest, aby każdego dnia uczyć się

zarządzać własnymi emocjami

oraz starać się budować korzystne

relacje z innymi ludźmi.

"Desordem e regresso" zwraca się

do dwustujedenastomilionowej

społeczności brazylijskiej w języku

portugalskim. Nie jest to sygnał

tak odległy jakby próbowali

komunikować się z ufoludkami,

ponieważ Brazylia jest krajem

międzynarodowym z polonią szacowaną

na 1,5 - 3 miliona. Podejrzewam,

że sporo potencjalnych

polskich fanów Terrordome może

mieszkać na co dzień w Brazylii.

O ile udało mi się zrozumieć,

w lirykach mowa o tym, że

30 000 osób musi umrzeć. Muzyka

to nie jest fala akustyczna rozchodząca

się w układzie sprężystym,

tylko język do przekazywania

myśli, uczuć i emocji. Jak mogę

coś takiego polecić czytelnikom

Heavy Metal Pages? "Money

Kills" zwiastuje upadek cywilizacji.

Na końcu przychodzi Jezus,

żeby nas oswobodzić, co skwitowano

soczystym przeklnięciem

"fuck!". Pogubiłem się. Czy chcemy

pozytywnego lidera, który

uratuje nas przed zagładą i uczyni

wolnymi? A może właśnie nie

chcemy? O co tutaj chodzi? Czy

mam się po prostu czuć zdezorientowany

i smutny? Wysłałem

do Terrordome 14 pytań o treść

wszystkich 14 utworów, po jednym

pytaniu do każdego. Liczyłem

na odpowiedź, z której dowiem

się, że to ja nie mam racji i

czegoś nie rozumiem. Zamiast

tego, zespół odparł, że ich teksty

są przeznaczone do swobodnej

interpretacji przez słuchaczy.

Tylko, że te teksty zapadają w

pamięć i obawiam się, że szkodą

równie mocno jak kokaina narkomanom,

Marbollo palaczom a

Whiskey alkoholikom. W moim

odczuciu Terrordome wywołało

wilka z lasu i zamiast stawić mu

czoła, pozostawili nieświadomych

obserwatorów samych na

pożarcie. Kawałek "Demolition"

wprost rozprawia się z religią. "So

proud to ruin your flat worldview" /

"Jestem dumny z możliwości zrujnowania

twojego płaskiego światopoglądu".

Ależ bardzo proszę. Jeżeli

zdaniem krakowskich muzyków

mój światopogląd jest płaski i oni

wiedzą lepiej, to bardzo proszę,

żeby go zrujnowali. Chętnie

przyjmę inny, mądrzejszy. Niestety,

po zakończeniu płyty pozostaję

z poczuciem brakującej

lekcji. Nie wiem, gdzie mam się

po nią udać. Może to dlatego, że

jestem głupi? Zabrakło kropki

nad "i". W utworze "I Don't Care"

leci coś takiego: "I don't care what

you say / I don't care what the earth

will be / In thirty fucking years / I'll

be biting then, so I don't care!" / "Nie

obchodzi mnie, co powiesz / Nie obchodzi

mnie, co stanie się z Ziemią /

Za 30 pieprzonych lat będę gryźć

piach, więc nic mnie to nie obchodzi".

A na końcu tego samego utworu:

"Better die, right now, just here /

Saving us from hearing shit", czyli:

"Lepiej umrzyj, teraz, tutaj / Oszczędź

nam słuchania gówna". Halo.

Kto wydaje dźwięk, a kto odbiera

dźwięk? Ktoś ma umrzeć? Czuję

się źle. Nie polecam nikomu.

"Straight Outta Smogtown" bardzo

usilnie pogrąża nas w niekontrolowanym

odreagowywaniu,

pchając nas ku sytuacji, w

której to emocje kontrolują nas,

zamiast na odwrót. Szklankę możemy

widzieć do połowy pustą,

do połowy pełną lub taką, jaka

jest. Ale jeżeli coś mi krzyczy, że

szklanka jest cała pusta, to nie

polecam ani szklanki ani źródła

takiej informacji. (1)

Sam O'Black

RECENZJE 229


dziej utytułowanego kolegi - może

na drugiej płycie? (4,5)

Wojciech Chamryk

TheMightyOne - Torch Of Rock

And Roll

2021 SAOL

Hard rock z Vancouver (Kanada)

dla fanów Mustasch, Spiritual

Beggars i Corruption, ale też z

wyraźnymi wpływami Kiss, późnej

Metalliki, ZZ Top i Foo Fighters.

Współczesne brzmienie, ściana dźwięku,

mnóstwo wpadających w

ucho melodii i rock'n'rollowa frenezja

(sic!). Dziwię się, że ten zespół

jest mało znany, pomimo że

istnieje od nastu lat, wydał 4 longplay'e

("The Mighty One" 2008,

akustyczny "God's Chair" 2010,

"Shift" 2012, opisywany "Torch Of

Rock And Roll" 2021) i przede

wszystkim ma potencjał radiowohiciarsko-komercyjny.

Kto wie, czy

nie dostaną jeszcze swoich pięciu

minut, gdyż jak sami zauważyli (w

kontekście swojej twórczości) na

Bandcampie: "Here the Torch Of

Rock And Roll burns brighter than ever

before; a beacon of hope rising above the

waves of darkness" / "Tutaj Torch Of

Rock And Roll pali się jaśniej niż kiedykolwiek

wcześniej; latarnia nadziei

wznosząca się ponad fale ciemności".

Spójrzcie na oficjalne video promujące

utwór tytułowy, a od razu

będziecie wiedzieć, o co chodzi.

Powiew świeżości, prawda? Co ja

mówię - jest 2021 rok, nijak rozszerza

to granice tradycyjnego rocka,

nie wprowadza żadnej innowacji...

nadal pozostając świeże. Przystępne

dla gawiedzi, przyjemne dla

osłuchanych fanów, wprawiające

ostatecznie w pogodny nastrój, ale

nie miałkie. Album płynnie się rozwija,

z wyraźnym początkiem, rozwinięciem

i zakończeniem. Oczywiście

to nie Motörhead, nikt tam

nie przedstawia się po imieniu ani

po gatunku. Zastajemy za to jakąś

postać spłoszoną światłem słonecznym,

uciekającą i przed prawdą,

i przed kłamstwami. Kanadyjczycy

postanawiają pomóc mu się ogarnąć.

Nie jest łatwo, potrzebujemy

zmierzyć się z najmroczniejszą

stroną psychiki, bywa wręcz, że

czujemy się pobici, połamani i

krwawiący ("Darker Side Of Me").

Tylko pozornie każdy utwór jest

utrzymany w identycznej konwencji.

TheMightyOne nie poszło po

najmniejszej linii oporu, ale zadbało

o spójność; ten zespół wie

czego chce. Niektóre fragmenty

mogą wydawać się mułowate (np.

druga połowa "Master Of Reality",

bridge w "Disruptor"), ale akustyczne

partie z nawiązką to nadrabiają

(rozłożone niemal po całej

długości krążka). Nie wspomnę o

ostatnim kawałku "When This Is

Over", bo grunge'owcy sprzeciwiliby

się, że coś tam. Jak dla mnie,

"Torch..." mógłby kończyć się na

"Kickin' Stones", które jest nie tylko

nadłuższą kompozycją w zestawie,

ale też najbardziej sentymentalną,

przywołującą emocje zakończenia

związku miłosnego, kiedy nie jesteśmy

jeszcze gotowi, aby pogodzić

się z przeszłością. Wydaje mi się

jednak, że autorzy nie chcieli tego

tak zostawić. Nawet jeśli przewija

się gdzieś tam po drodze test instynktu

mordercy, powtarzają na

dobranoc: "Arise; when this is over we

will be stronger than ever before" /

"Powstańmy; po wszystkim będziemy

silniejsi niż kiedykolwiek przedtem".

(4.5)

ThrashWall - ThrashWall

2020 Firecum

Sam O'Black

Powstali w roku 2015, a w ubiegłym

wydali długogrający debiut.

Może to określenie niezbyt pasuje

do "ThrashWall", skoro ten materiał

nie trwa nawet 29 minut, ale

OK, to intro plus siedem utworów,

więc coś więcej niż 12"EP czy

MLP. Zresztą osobiście zdecydowanie

preferuję takie krótsze,

zwarte materiały, na których coś

się dzieje, niż rozwleczone gnioty z

mnóstwem wypełniaczy. A tu młodzi

Portugalczycy może nie zaskakują

ani wirtuozerią, ani tym bardziej

jakimś niewyobrażalnym poziomem

kompozycji, ale grają na

tyle dobrze, że warto poświęcić ich

płycie trochę czasu. Słychać bowiem,

że thrash jest dla nich czymś

więcej niż tylko muzycznym hobby,

odnajdują się w tej estetyce doskonale

i na dobrą sprawę ten materiał

nie ma słabych punktów.

Czasem jest co prawda nad wyraz

prosto, ale z biglem ("War Outside

The Wall", "Mental Destruction"),

ale chłopaki nie unikają też prób

wyjścia poza samą łupaninę na najwyższych

obrotach ("Old Jail",

"Warehouse Rampage", "Insanity

Alert"), co pozwala założyć, że mają

spore szanse na osiągnięcie czegoś

więcej niż czołówka II ligi młodego

thrashu. Fani Municipal

Waste, Gama Bomb, Havok czy

Warbringer powinni tego koniecznie

posłuchać. (4)

Wojciech Chamryk

Thundermother - Heat Wave

(deluxe edition)

2021 AFM

Ten wydany w roku ubiegłym trzeci

album Thundermother, pierwszy

z nową wokalistką Guerniką

Mancini, dostał u nas (5), był bowiem

świetnym przykładem na to,

że klasyczny hard rock/rock'n'roll

ma się dobrze. Teraz zespół proponuje

wersję deluxe tej płyty, łącznie

23 utwory na dwóch CD. Pierwszy

krążek to bardzo udany materiał

z pierwszego wydania "Heat

Wave", ze świetnym "Driving In

Style", mocarnym "Free Ourselves",

glamowym "Back In '76" i piękną

balladą "Sleep" - fani The Runaways,

Girlschool czy AC/DC na

pewno byli tym wydawnictwem

ukontentowani. 10 bonusów z drugiej

płyty to nowości i ciekawostki.

Przebojowy "The Road Is Ours" ma

w sobie coś z ducha The Rolling

Stones, a "Show Me What You" i

"You Can't Handle Me" są kwintesencją

dynamicznego, konkretnego

hard'n'heavy z zadziornym śpiewem

miss Mancini. Akustyczne

wersje "Dog From Hell" i "Sleep" z

wokalnym udziałem Jespera Binzera

niezbyt mnie przekonują, ale

już singlowy "Driving In Style" w

takiej odsłonie zaskakuje, chociaż

nad wyraz przebojowy, bardzo

chwytliwy refren pozostał. Koncertowe

wykonania "Give Me Some

Lights", "Thunderous" i "Hellevator"

potwierdzają z kolei, że na

żywo ten dziewczęcy kwartet nie

bierze jeńców - aż prosi się o jakieś

koncertowe DVD. "Rock'n'Roll

Heaven" (feat. Dregen/ Pontus

Snibb) to fajny numer w stylu

AC/DC, ale też dowód na to, że

wokaliści gościnnie pojawiający się

na tym wydawnictwie nie mają do

frontwoman Thundermother żadnego

startu. (5,5)

Wojciech Chamryk

Transatlantic - The Absolute

Universe: Forevermore

2021 InsideOut

Neal Morse. Roine Stolt. Pete

Trewavas. Mike Portnoy. Chyba

nikt ze słuchaczy mających, choćby

niewielkie, pojęcie o ambitnym

rocku nie wątpi, że artystów tej

miary stać na wiele i najnowszy album

Transatlantic jest tego dobitnym

potwierdzeniem. Więcej: ta

progresywna supergrupa przygotowała

właściwie aż dwie płyty,

bowiem "The Absolute Universe"

ukazała się w wersji pojedynczej i

podwójnej, a do tego nawet w formie

łączącego je boksu 3CD. Tą

podstawową jest podwójna "Forevermore",

ale krótsza o jakieś 30

minut "The Breath Of Life" w

żadnym razie nie jest jest jej okrojoną

i gorszą odsłoną: to tak naprawdę

dwa różne wydawnictwa.

Punktem stycznym jest to, że niektóre

utwory powtarzają się na obu

z nich, inne pojawiają się tylko na

jednym z nich, albo są w zmienionych

lub skróconych wersjach.

Ktoś mógłby zapytać po co to

wszystko, ale takim muzykom można

dziwactwo tego typu wybaczyć,

tym bardziej, że muzyka z

obu tych wydawnictw jest po prostu

wyborna i na dobrą sprawę trudno

powiedzeć, że to krótsze jest

lepsze lub odwrotnie. Nie przypominam

sobie wcześniej czegoś takiego:

owszem, pojawiły się skrócone

wersje dłuższych albumów,

nie tylko studyjnych, ale i koncertowych

(choćby okrojona o materiał

z czwartej strony winylowego

albumu "Live After Death" Iron

Maiden w pojedynczej edycji CD),

ale Transatlantic pokazali, że

mogą porwać się na stworzenie czegoś

bezprecedensowego, w dodatku

ze świetnym skutkiem. Neoprogresywny,

urzekający melodiami i

wirtuozerią, rock w ich wydaniu

zachwyci więc nie tylko fanów The

Flower King, Spock's Beard, Marillion,

IQ czy Areny, ale też, z racji

pewnych odniesień, również

Genesis, Styx czy King Crimson.

Nawet jednak w takim przypadku

słuchamy przede wszystkim

Transatlantic, zespołu tworzonego

przez prawdziwych mistrzów i

wizjonerów klasycznego rocka. (5)

Wojciech Chamryk

Trick Or Treat - The Unlocked

Songs

2021 Scarlet

Ostatni album studyjny włoskich

power metalowców Trick Or

Treat "The Legend Of The XII

Saints" został wydany 24 kwietnia

2020, ale zawierał kompilację dwunastu

singli ukazujących się na

przestrzeni 2019 roku, przy czym

każdy singiel odpowiadał innemu

znakowi zodiaku. Wcześniej był

album "Re-Animated" z 2018

roku, a teraz działalność zespołu

jest utrudniona z powodu restrykcji.

W tej sytuacji Trick Or Treat

postanowił zaproponować fanom

230

RECENZJE


coś miłego i podnoszącego na duchu.

"The Unlocked Songs" to

kompilacja niewydanych dotąd

utworów, remix'ów, coverów, mniej

dostępnych kawałków bonusowych

oraz alternatywnych wersji

(koncertowa, akustyczna, demo).

Niestety wraz z płytą nie otrzymałem

notki prasowej i nie bardzo

rozumiem, dlaczego mój zestaw

utworów różni się od oficjalnej

setlisty. Nie mam "Prince with a

1000 Enemies (Andre Matos version)",

natomiast mam "Arles Hall"

i "I'm Alive (live)". Wspólną cechą

całego "The Unlocked Songs" jest

zaraźliwy optymizm, co akurat nie

powinno dziwić, bo Trick Or

Treat gra tak już od 20 lat. Oprócz

tego, zawartość albumu jest dość

zróżnicowana. Oczywiście nie brakło

specyficznej trywialności i typowych

nawiązań do kreskówek,

ale w sumie może się to podobać.

Prezentacja metalowcom tak miłej

muzyki świadczy o odwadze (brawo!),

ale skutek bywa czasami lepszy,

a czasami gorszy. Teraz kilka

słów o każdym utworze, który znalazł

się w "mojej" edycji. "Hungarian

Hangover" - przyjemnie się

słucha, jest melodyjnie, nie przekombinowali;

bębny miękną w

miksie na tyle, że możnaby pomyśleć

- to power rock, nie power metal.

Nie zdziwiłbym się, gdyby

"Almost Gone" to był cover Scorpions

lub MSG, a jeśli ich autorski

utwór to jestem pod wrażeniem.

Przy "I Cavalieri Dello Zodiaco" zastanawiam

się, czy na pewno śpiewają

po włosku, a może jednak po

hiszpańsku, dlatego że przypominają

mi tutaj o stylu Baron Rojo

(melodie); w warstwie wokalnej

jest niezwykle sympatyczna lekkość.

"Dragonborn - Skyrim" - niemal

symfoniczne chóry; tutaj też

najlepiej widać, że muzyka Trick

Or Treat nie jest statyczna, lecz

żywo płynie. "Heavy Metal Bunga

Bunga" z orientalnym wstępem jest

bardzo pompatyczne. "Scream" to

całkiem udany cover Misfits, nabrał

mocy w porównaniu do oryginału

z 1999 roku (album Misfits

"Famous Monsters"). W kontekście

wcześniejszych kompozycji, "Human

Drama (Down Into Pain)"

może przytłaczać natarczywą i

szarpaną rytmiką. Instrumentalny

"Hemisphere Landscapes" jest bałaganiarskim

jamm'em; wprawdzie

poszczególne instrumenty dobrze

się uzupełniają lub wręcz grają niekiedy

unisono (wyjątek: zbłąkana

gitara w 3:13-3:15, ta zagrywka tutaj

nie należy!), ale poszczególne

wątki nie pasują do siebie, brakuje

pomiędzy nimi związku przyczynowo-skutkowego;

z powodu występowania

zbyt dużych przeskoków

w granych motywach słuchaczowi

łatwo jest się rozproszyć. Pomimo

akustyczno-orkiestrowej

aranżacji, "Sagittarius" niewiele

wnosi, ani nie błyszczy. "Evil Needs

Christmas Too" to festynowy banał

z główną melodyjką na dziecięcych

cymbałkach i z klaskaniem (wiecie

jak: raz w kolanko, raz w ręce, na

przemian - haha!); wolałbym tego

w ogóle nie usłyszeć. "Arles Hall"

to ognisty power metal na dwie

stopy (perkusja), z syntezatorowymi

plamami w tle; dialogi gitarowoklawiszowe

przy bardzo szybkiej

perkusji mogą się podobać; to też

instrumentalny utwór, ale tym

razem spójny i ciekawie rozwijający

się. "Like Donald Duck" - demo

z 2004 roku, zanim jeszcze zadebiutowali

longplay'em "Evil

Needs Candy Too" w 2006, więc

nie będę się czepiać; to może być

wesoła ciekawostka dla rozentuzjazmowanych

fanów; oczywiście

kawałek jest żartobliwy, na luzie i

ogólnie optymistyczny. Brzmienie

koncertowej wersji coveru Helloween

"I'm Alive" (oryginalnie z

albumu "Keeper of the Seven Keys,

Part I", 1987) jest bardzo niskiej

jakości, nie potrafię tego docenić,

wypada bardzo przeciętnie. Ogólnie

"The Unlocked Songs" to taka

ciekawostka, z której fani się ucieszą.

Osobom, które dotąd nie miały

do czynienia z Trick Or Treat

polecałbym jednak zacząć od "Tin

Soldiers" z 2009 roku. (3)

Sam O'Black

Triple Kill - Age Of Rebellion

2018 Self-Released

Triple Kill to kapela z australijskiego

Melborne, która istnieje od

2016 roku. Do tej pory nagrali

EPkę "The First Kill" (2017) oraz

debiutancki album "Age Of Rebellion".

Niestety wydali go własnym

sumptem, dlatego niewiele osób o

nim wie. Zawarta muzyka na tej

płycie to mieszanka bardzo dynamiczna

heavy/power metalu w nowoczesnej

oprawie. Słyszymy w

niej echa takich zespołów jak Manowar,

Running Wild czy Iron

Maiden. Są także odniesienia do

bardziej współczesnych kapel jak

Dungeon (ten australijski), Squeler,

Brainstorm itd. Ogólnie ich

power metal czerpie równomiernie

z jego każdej odmiany na całym

świecie (tych dynamicznych). Żądzą

w nim gitary, charakteryzują

się one bezwzględnym podwójnym

atakiem, co nadaje tej wyrazistej

moc Triple Kill. W dodatku są

bardzo fajnie wymyślone i bardzo

płynnie zagrane. Riffy zaskakują

swoja muskulaturą, a solówki choć

melodyjne i interesujące są na

wskroś cięte. Wokale podkreślają

melodie ale głównie to heavy metalowe

hymny do skandowania. Żeby

było zabawniej, ze względu, że muzyka

Australijczyków jest szybka

albo bardzo szybka, to sekcja rytmiczna

czasami nasuwa na myśl

sprawne maszyny thrash metalowe.

Wszystkie te elementy stwarzają

wrażenie niezwykłej mocy,

choć oczywiście ze względu na styl

granej muzyki, pełno jest też niezłych

melodii. Utwory są proste,

bezpośrednie, bardzo solidne, ale

urozmaicone i przykuwające uwagę.

Tworzą nie za długą zawartość

muzyczną, która swoją intensywnością

nie zdoła umęczyć ewentualnego

słuchacza. Po prostu "Age

Of Rebellion" to bardzo solidny i

dobry krążek, dla fanów tradycyjnego

heavy metalu. Myślę, że wart

polecenia, ale natłok wszelkich

nowości nie gwarantuje, że trafi

tam gdzie powinien. Triple Kill

musi zacząć walczyć z większym

animuszem. (4)

\m/\m/

Tygers Of Pan Tang - Majors &

Minors

2021, Mighty Music

Poprawnie było w wywiadzie, teraz

skomentuję szczerze. "All the lies,

never ending; All the lies, condescending;

Break the chains, free ourselves,

change our destiny" - to refren utworu

"Worlds Apart". Tygers Of Pan

Tang gra przebojowy, ciężki i sympatyczny

hard rock. Na przełomie

lat 70. i 80. to był czołowy przedstawiciel

NWOBHM. Gitarzysta

Robb Weir nadal uparcie gra to,

co Tygersom wychodzi najlepiej, a

nie to, co kapitalistyczne korpo mu

bezmyślnie podsuną. Wychodzi na

tym znakomicie i zasługuje na

wszystko co najlepsze. Ale branża

muzyczna od dawna była niszczona

przez zazdrosne i chciwe hieny.

W latach 80. religijni fundamentaliści

byli największymi szkodnikami.

W latach 90. MTV nauczyło

ludzi oglądać muzykę zamiast jej

słuchać. W XXI wieku nowoczesna

technologia spowodowała drastyczny

spadek sprzedaży płyt, a pieniądze

trafiają głównie do You

Tube i Spotify, zamiast do kompozytorów.

W 2020 roku łapę na

całej kulturze i sztuce położył biznes

medyczny. Marketingowcy

podpowiadają politykom, jaką narrację

mają wmawiać masom, tak

żeby utrzymywać bezprecedensowy

terror sanitarny oraz podać ludziom

urządzenia medyczne zwane

mylnie szczepieniami. Podnosi

mi się ciśnienie na myśl, że taki

zespół jak Tygers Of Pan Tang

zamiast nagrywać obecnie album z

nowymi utworami, wydaje półprodukt

kompilacyjny. Oni mają już

ponad dwadzieścia nowych, gotowych

kawałków. Ich sesja nagraniowa

nie stanowiłaby absolutnie

żadnego zagrożenia dla zdrowia i

życia innych. Robb Weir ma 63

lata i teraz jest jego czas na wejście

do studia a następnie na udanie się

w trasę koncertową do dowolnych

miejsc, w których ma ochotę grać.

To niewiarygodne, jakimi egoistami

są korporacje biznesu farmaceutycznego

i politycy, że nie pozwolą

artystom robić swojego, a milionom

fanom cieszyć się nową muzyką.

Nie potrzebujemy "Majors &

Minors". Na co to komu? Jeśli ktoś

nie słyszał dotąd Tygersów z Jackiem

Meille, to może sięgnąć po

"Ritual" (2019), a następnie po

"Animal Instinct" (2008), "Ambush"

(2012) i "Tygers Of Pan

Tang" (2016). Przyznam zespołowi,

że dołożył wszelkich starań,

aby "Majors & Minors" okazale

się prezentowało i zawierało kilka

mniej oczywistych utworów (z singli,

ale nie z albumów studyjnych:

"Plug Me In", "What You Say"). Do

tego zaproponowali alternatywną

aranżację "Spoils Of War". Tyle że

jeżeli ktoś nie chce przeznaczyć 53

minut na sprawdzenie "Ritual", to

tym bardziej nie posłucha sobie

składanki. Sam Robb przyznał

zresztą w wywiadzie, że nie chce

wznawiać 4 albumów studyjnych w

1 boxie, bo nie czas teraz na wznawiania,

tylko na całkiem nowe

rzeczy. Ja dodam, że nie czas teraz

na "Majors & Minors", tylko na

następcę "Ritual" oraz na koncerty.

Palec w oko kowidowskim

kłamcom! (2)

Sam O'Black

Under A Spell - The Chosen One

2019/2021 Pure Steel Publishing

"The Chosen One" to debiutancki

album tej amerykańskiej formacji;

oryginalnie wydany przez nią własnym

sumptem w roku 2019, niedawno

wznowiony przez Pure

Steel. Jedynym plusem Under A

Spell wydaje mi się to, że mają w

składzie wokalistkę, która jest w

stanie śpiewać niczym King Diamond,

ale to zdecydowanie za mało,

zważywszy, że mamy rok 2021,

nie 1985. W dodatku Pam Rosser

określana jest w materiałach promocyjnych

jako mezzosopran: w

sensie barwy głosu jestem skłonny

się z tym zgodzić, ale co do warsztatu

to szczerze wątpię, by kształciła

się kiedyś w zakresie śpiewu

operowego. Muzycznie mamy tu

zaś tradycyjny heavy metal w dość

amatorskim wydaniu, co najbardziej

doskwiera w kompozycji tytułowej.

Owszem, są też utwory

całkiem niezłe ("Judgement", "My

Dead Life"), ale to i tak co nawyżej

RECENZJE 231


III liga takiego grania, szczególnie,

że nie brakuje tu też typowych zżynek

z Maiden, Dio czy Sabbs

("Voodoo Doll", "Forever Done").

Dlatego "The Chosen One" należy

do kategorii płyt, o których da się

co najwyżej napisać: można posłuchać,

ale niekoniecznie. (2,5)

helming" tylko zyskują. Jednak

mnie i tak drugi album Wail będzie

kojarzyć się odtąd z dobrym

wokalistą, zbytnio zapatrzonym w

Bruce'a. (3)

Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk

Vektor/Cryptosis -

Transmissions Of Chaos

2021 District 19

Ponoć płyty to przeżytek, streaming

bierze górę, a tu proszę, split

amerykańskiego Vektor i holenderskiego

Cryptosis ukazał się tylko

na kasecie i 12"EP. Przypadek?

Nie sądzę, bo muzyka tych dwóch

reprezentantów sceny thrashowej

pasuje idealnie do tych staromodnych

nośników. Strona A należy

do Vektor. Chłopaki pewnie pracują

już nad czwartym albumem,

następcą świetnie przyjętego "Terminal

Redux", stąd obecność na

tym splicie niedawnego cyfrowego

singla "Acitivate" oraz premierowego

"Dead By Dawn". Pierwszy to

siarczysta, thrashowa łupanina, ale

w nieoczywistym wydaniu, do którego

Vektor zdołał nas już przyzwyczaić.

Jeszcze ciekawszy jest

"Dead By Dawn": utwór niemal

dwa razy dłuższy (6'16"), dość długo

balladowy, aż do wrzasku Davida

Di Santo i mocarnego rozwinięcia/przejścia

do jazdy na najwyższych

obrotach, ale rzecz jasna

zaawansowanej technicznie, obejmującej

nawet quasi jazzową

wstawkę. Materiał ten ukazał się

również oddzielnie, na kompaktowym

singlu "Acitivate". Cryptosis,

chociaż młodsi stażem i nie tak

znani, wcale tu nie odstają, proponując

dwa numery z nowego albumu

"Bionic Swarm". "Decypher"

jest krótszy i urozmaicony pod

względem rytmicznym, z płynnymi

przejściami od średniego tempa do

szaleńczych zrywów. "Prospect Of

Immortality" (6'21") jest bardziej

jednorodny, miarowy i mroczny, a

partie melotronu dodają mu symfonicznego

wręcz posmaku. Całość

na (5), bez cienia wątpliwości.

Wojciech Chamryk

Velvet Viper - Cosmic Healer

2021 Massacre

Niedawne wydanie pod nazwą

Velvet Viper zremasterowanych

płyt Zed Yago "From Over Yonder"

i "Pilgrimage" oceniam jako niewypał,

bo kogo tak naprawdę obchodzą

jakieś spory o nazwę, skoro

to dawne wersje tych wydawnictw

są kanonem niemieckiego heavy i

tak powinno pozostać? Na szczęście

Jutta Weinhold szybko przygotowała

też kolejny materiał premierowy

Velvet Viper, następcę

wypuszczonego jesienią 2019 "The

Pale Man Is Holding A Broken

Heart". Jeśli komuś ten album

przypadł do gustu, to zawartość

"Cosmic Healer" również go nie

rozczaruje, bo Niemcy są w formie.

Dobrym patentem było nagranie

podstawowych śladów na żywo w

studio, dzięki czemu muzyka tylko

zyskała na agresywności, stała się

jeszcze mroczniejsza. Potwierdzają

to już nośny opener "Sword Sister"

i hymniczny "Let Metal Be Your

Master" z patetycznym refrenem, a

dalej jest równie ciekawie. Poświęcony

egpiskiej bogini Isis twór tytułowy

jest szybki i dynamiczny,

podobnie jak "Holy Snake Mother"

(to z kolei o Klepoatrze), w którym

Jutta potwierdza, że czas był nad

wyraz łaskawy dla jej strun głosowych,

prezentując swoje trademarkowe,

"wiedźmie" patenty w całej

okazałości. "Voice Of An Anarchist"

ma w sobie coś z surowości

wczesnego Running Wild, co nie

dziwi z racji wspólnych, hamburskich

korzeni obu grup, z kolei "On

The Prowl" czerpie od Black Sabbath,

co zdarzało się Velvet Viper

już wcześniej i w sumie też nie

może być żadną niespodzianką w

metalowej estetyce. Kolejnym

świetnym utworem jest "Osiris" o

bracie Isis, mroczny, miarowy i

brzmiący tak, jakby powstał gdzieś

w roku 1985, a nie w trzeciej dekadzie

XXI wieku, a "Darkness Of

Senses" też w sumie niczym mu nie

ustępuje. Warstwę gitarową dopełniają

tu często instrumenty klawiszowe

(gościnnie gra na nich, między

innymi, Ferdy Doernberg,

muzyk zespołu Axela Rudiego

Pella), a Juttę wspiera kilkoro wokalistów-chórzystów,

co nadaje refrenom

sporego rozmachu. Finał

jest jednak na wyraz oszczędny, bo

to akustyczna wersja "Götterdämmerung"

z poprzedniej płyty, tylko

na gitarę i głos. (4,5)

Wojciech Chamryk

Void Vator - Great Fear Rising

2021 Ripple Music

Kolejni debiutanci, ale już z pewnym

stażem, co szczególnie dotyczy

gitarzysty Erika Kluibera,

znanego choćby z White Wizzard.

Void Vator grają jednak

zdecydowanie ostrzej, łącząc tradycyjny

heavy z thrashem/speed metalem.

To stop naprawdę wysokiej

próby: panowie grają siarczyście,

ale nie zapominają przy tym o melodiach,

proponując stylowe i mroczne,

zakorzenione w latach 80.

kompozycje. W dodatku nie przynudzają,

opierając się na formule

trzyminutowych, zwartych kompozycji,

a tylko numer tytułowy i finałowy

"Infierno" przekraczają pięć

minut. Efektem jest album trwający

raptem 32 i pół minuty, co

jednak pozostawia uczucie niedosytu

- tym większe, że zespół "zapomniał"

o singlowych utworach

"Put Away Wet" oraz "Nitrus", dostępnych

tylko w wersjach cyfrowych,

które mogły pojawić się na

"Great Fear Rising" choćby w charakterze

bonusów, bo jednak co

płyta, to płyta. Ale i tak jest dobrze,

szczególnie w dynamicznym

"I Want More", mocarnym "There's

Something Wrong With Us" czy

wspomnianym już "Infierno", a poza

ciekawą warstwą instrumentalną

mamy tu również świetnego wokalistę,

bo Lucas Kanopa i wrzasnąć

potrafi, i zaproponować bardziej

melodyjne partie. Mocny debiut.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Wail - Civilization Maximus

2020 WormHoleDeath

Z zespołami takimi jak ta norweska

grupa jest problem o tyle, że

zwykle grają na poziomie - zresztą

pokażcie mi teraz typowego słabeusza,

to już nie te czasy - ale za

bardzo zapożyczają się u innych,

by traktować ich dokonania poważnie.

Hard rock/heavy metal Wail

jest więc muzycznie na naprawdę

wysokim poziomie, brzmią też jak

należy, o żadnej bezpłciowej cyfrze

nie ma mowy, jest jednak pewne

ale. Mają otóż świetnego wokalistę,

ale Joakim Joreng często brzmi niczym

Bruce Dickinson z najlepszych

lat. Jasne, porównanie do takiego

frontmana można traktować

jako komplement, ale w "Down

The Mountain", "Presaage" czy

nieco wyżej zaśpiewanym "Endless

Repetition" Joreng jednak za bardzo

zapożycza się u słynniejszego

kolegi. Co dziwne w dalszych

utworach pokazuje się też z innej

strony, śpiewa zadziorniej, jakby

swoją naturalną barwą, na czym

"Manherder", hardrockowy "Over-

Wallner Vain - Back On The

Strip

2021 Self-Released

Gitarzysta Will Wallner (White

Wizzard) i wokalistka Vivien

Vain współpracują już od kilku lat,

czego efektem jest album "Will

Wallner/ Vivien Vain", nagrany z

udziałem takich tuzów jak bracia

Appice, Jimmy Bain, Tony Carey

czy Tony Franklin. Nedawno ten

rodzinny duet powrócił do Los

Angeles, a zamieszkanie w sąsiedztwie

słynnego klubu "Rainbow"

zaowocowało premierowym utworem

"Back On The Strip", zapowiadającym,

planowany na przyszły

rok, album "Duel". Póki co

"Back On The Strip" ukazał się w

celach promocyjnych na singlu

CD, potwierdzając, że jego autorzy

dobrze czują się w stylistyce oldschoolowego

hard'n'heavy z przełomu

lat 70. i 80. Mamy tu bowiem

zarówno gitarową moc (główny

riff może kojarzyć się z Dio),

jak i pewną surowość brzmienia,

do tego sporą dozę chwytliwości

oraz rasowy, zadziorny wokal. Do

tego liderów wsparli tu basista

White Wizzard Jon Leon oraz

znany z Dio i Black Sabbath perkusista

Vinny Appice, tak więc sekcja

miażdży - nie miałbym nic

przeciwko temu, żeby ci muzycy

wzięli też udział w nagraniu "Duel",

bo ta płyta zapowiada się naprawdę

ciekawie. (4)

Wojciech Chamryk

Whipstriker/Ice War - Whipstriker/Ice

War

2021 Helldprod

Kolejny split z udziałem Whipstriker

nie rozczaruje fanów Brazylijczyków,

prezentujących trzy

nowe, siarczyste numery. "Restless

Dogs" podoba mi się z nich najbardziej,

bo pomimo blackowych akcentów

najbliżej mu do tradycyjnego

heavy spod znaku NWOBHM,

zespołów takich jak Raven czy

232

RECENZJE


Diamond Head, a do tego jest

najdłuższy i najbardziej zróżnicowany.

"Rot In Trench" oraz "Morphine

Soldiers" to numery zdecydowanie

krótsze, coś na styku

heavy/speed/black, z blastową łupaniną

i skrzekiem, ale całość może

się podobać. (4) Kanadyjski Ice

War to tak naprawdę solowy projekt

Jo Galipeau, kolejnego pasjonata

starego, prawdziwego metalu.

Potwierdza to już opener "Warfare

Cry", brzmiący niczym w 1982 roku:

szybki dynamiczny, ale też

melodyjny, z chóralnym refrenem -

raptem trzyminutowy, jest więc

krótko, konkretnie i na temat.

"Grip Of War" i "In Your Heart" są

nieco dłuższe i równie oldschoolowe,

ale też momentami amatorskie,

co przy kolejnych odsłuchach

daje już o sobie znać. (2.5)

Wojciech Chamryk

Wig Wam - Never Say Die

2021 Frontiers

Milczeli jakieś osiem lat, ale jak

deklarują w tytule powrotnej płyty,

"Never Say Die". Kto zna Wig

Wam z wcześniejszych wydawnictw,

zawartość tego najnowszego

albumu nie będzie dla niego

żadnym zaskoczeniem. Norwegowie

wciąż grają bowiem hard

rocka/AOR z przełomu lat 70. i

80., bardzo dynamicznego, a przy

tym i przebojowego. Jak więc porwą

kogoś do tańca żwawym, tytułowym

openerem, to nie popuszczą,

aż nie wybrzmi finałowy

"Silver Lining". W sumie to co

utwór, to przebój, może poza instrumentalnym,

zbytnio zalatującym

Scorpions, "Northbound", ale

już "Hypnotized" czy "Where Does

It Hurt" niczego w tej kwestii zarzucić

nie można - to nośne, prawdziwe

hiciory. Świetne są też numery

czerpiące z bluesa, zwłaszcza

"Kilimanjaro" oraz mocniejsze

"Dirty Little Secret" i "Hard Love",

a i w balladzie "My Kaleidoscope

Ark" świetny wokalista Glam (tak

naprawdę Age Sten Nilsen) pokazuje,

że takie ujęcie tematu również

nie jest mu obce. Udany powrót.

(5)

Wojciech Chamryk

Witchbound - End Of Paradise

2021 El Puerto

Na debiutanckim albumie "Tarot's

Legacy" (2015) Witchbound zaproponował

powrót do czasów największej

świetności niemieckiego

metalu i była to wycieczka nad wyraz

udana, skoro prowadzona

przez kilku muzyków kultowego

Stormwitch. Teraz ostało się ich w

Witchbound tylko dwóch, gitarzysta

Stefan Kauffmann i perkusista

Peter Langer, a reszta składu

to nowy zaciąg z lat 2017-19. Najbardziej

istotną zmianą jest ta za

mikrofonem: nie ma już Thorstena

Lichtnera, śpiewają za to Natalie

Pereira dos Santos i Tobias

Schwenk. I chociaż radzą sobie

dobrze, a czasami wręcz doskonale,

to jednak "End Of Paradise" nie

ma startu do "Tarot's Legacy".

Podstawowej przyczyny upatrywałbym

w jakości kompozycji: na

debiucie punktem wyjścia były pomysły

przedwcześnie zmarłego w

roku 2013 lidera Stormwitch w latach

80. Haralda Spenglera a.k.a.

Lee Tarota, tu zaś komponowali

jego dawni koledzy Kauffmann i

gitarzysta Martin Winkler, też

niestety niedawno zmarły. Różnice

na niekorzyść nowego materiału

są słyszalne: tamtego nie powstydziłby

się Stormwitch z najlepszych

lat i LP's "Walpurgis Night"

i "Tales Of Terror", tego nie da się

słuchać bez zgrzytania zębów -

tym częstszego, że to aż 15 utworów.

Tak w 10/15 nudnych i nijakich,

a czasem, jak w przypadku

utworu tytułowego, tak topornych,

że ręce po prostu opadają. Puszczanie

oka do młodszych słuchaczy,

choćby we "Flags Of Freedom" również

uważam za poroniony pomysł

- tym gorszy, że akurat w tym

numerze Natalie Pereira dos Santos

śpiewa po prostu fenomenalnie.

Plusy to patetyczno/symfoniczny

opener "Battle Of Kadesh",

mroczny "Torquemada", orientalno-progresywny

"Sea Of Sorrow" i

szybki, powerowy "Dance Of The

Dead", ale cała reszta mogłaby nie

oglądać światła dziennego. (2)

Wojciech Chamryk

Witchseeker - Scene Of The Wild

2021Dying Victims

W dzikim krajobrazie Miasta Lwa

zapluto ogniem. Wybuchł rewolucyjny

płomień metalowego szaleństwa.

Fanatyczni obrońcy zastanego

porządku nadciągnęli z odsieczą,

ale nie zdołali niemal nic

wskórać. Prawdziwy heavy metal

znów okazał się nie do powstrzymania.

Jego iskra dotarła aż do Polski,

ponad 9000 kilometrów w dal.

Czy ją podchwycimy? A może

wzruszymy tylko ramionami.

Szkoda czasu, trochę teutonicznego

thrashu lub szwedzkiego heavy

wystarczy jako tło do jazdy samochodem,

prawda? Ignorantów nie

brakuje, ale komu naprawdę zależy

na przyszłości heavy metalu, znajdzie

czas na uważne zapoznanie

się z fajnym wytworem utalentowanych

młodych buntowników z

antypod, dlatego że na naszych

oczach wyłaniają się nowi liderzy

sceny. Jaka muzyka przychodzi

Wam na myśl po usłyszeniu lub w

trakcie wypowiadania nazwy "Singapur"?

Dla mnie (oraz dla wielu

osób posługujących się językiem

chińskim) to był jak dotąd Wayne

Lim Junjie, bardziej znany jako JJ

Lin. Szczerze polecam sprawdzić

jego utwór "Our Singapore" z uwagi

na videoclip, który przybliża nam

Singapur poprzez niezliczoną liczbę

ujęć jego mieszkańców i charakterystycznych

miejsc. Nienajgorsze

wprowadzenie dla kogoś o otwartym

umyśle na zdecydowanie niemetalowe

klimaty. "It isn't easy building

something out of nothing, especially

when the road ahead's a rocky one;

but if we gather all our courage and

conviction and hold our dream up high,

the challenge will be won". Muzycznie,

jest to jednak przesłodzony mandopop,

czyli niekoniecznie coś, co

metalowa rodzina chciałaby słuchać

na co dzień. I tutaj wracamy

właśnie do plucia ogniem. Sheikh

Spitfire stworzył już w 2012 roku

własny zespół, którego jest obecnie

liderem, jedynym kompozytorem,

basistą i wokalistą. Czwórka singapurskich

przyjaciół gra muzykę

wpisującą się perfekcyjnie w nurt

Nowej Fali Tradycyjnego Heavy

Metalu. To jest dokładnie to, czego

chcemy słuchać. Jest ostro, bardzo

energicznie, a do tego każdy

utwór jest zwarty, konkretny i zapamiętywalny.

Mam nadzieję, że

wkrótce słysząc lub wypowiadając

"Singapur" będziemy myśleć o

Witchseeker. Jeśli przyjrzymy się

bliżej poszczególnym kawałkom z

ich drugiego longplaya "Scene Of

The Wild", okaże się, że można to

było zrobić lepiej. Niektórym riffom

i melodiom brakuje oryginalności.

Brzmią sztampowo. Często

można odnieść wrażenie, że gdzieś

to już słyszeliśmy. My tak, ale w

ich części świata, takie granie to

jest absolutna innowacja. Pamiętacie

debiut TSA "Live"? Na początku

lat 80. komponowali muzykę

często przypominającą to, co już

wcześniej zrobiło m.in. AC/DC,

Motorhead i Led Zeppelin. A jednak

ich energia porywała tłumy.

Stali się nieocenionym skarbem dla

naszego kraju. To samo można powiedzieć

o Witchseeker w kontekście

Singapuru, z tym że tamtajsze

społeczeństwo jest jeszcze bardziej

konserwatywne niż polskie, wobec

czego mają bardzo ograniczoną

grupę lokalnych zwolenników. Doceniam

więc ich dążenia i gorąco

polecam zapoznać się z "Scene Of

The Wild". (4)

Sam O'Black

Witherfall - Curse Of Autumn

2021 Century Media

Witherfall tworzą w większości

bardzo doświadczeni muzycy, znani

choćby z Iced Earth, White

Wizzard czy Sanctuary, a trzeci w

dyskografii grupy album może faktycznie

stać się dla niej swoistym

przełomem. Na pewno z racji tego,

że po okresie problemów z obsadą

perkusyjnego stołka zajął go nie

byle kto, bo Marco Minnemann,

współpracownik choćby Joego Satrianiego

czy Stevena Wilsona. Z

nim w składzie Witherfall zdecydowanie

weszli na kolejny poziom,

prezentując progresywny power/

heavy metal najwyższej próby.

Może jeszcze czasem zbytnio kojarzący

się z Helloween ("As I Lie

Awake"), gdzie indziej jednak

("The Last Scar", "The Other Side

Of Fear") pozbawiony już takich

naleciałości. Joseph Michael potwierdza

nader często, że jest naprawdę

świetnym wokalistą, talentem

na miarę Geoffa Tate'a z najlepszych

lat, a Jake Dreyer czaruje

solówkami, chyba najbardziej tą w

"The River", chociaż w innych

utworach też nie brakuje jego efektownych

popisów. No i kolejne

atuty, dłuższe, rozbudowane utwory:

"Tempest", a przede wszystkim

ponad 15-minutowy, epicko-progresywny

"... And They All Blew

Away", prawdziwa perełka tej długiej,

świetnej płyty. (5)

Wojciech Chamryk

Zero2Nothing - Limits of Temptation

2011 Art Gates

Eklektyczny rock z Aten. Świadome

wymieszanie stylów - trochę

hard rocka, stoneru, heavy metalu;

więcej grunge'u niż progresji. Bez

napinania się, bez szukania ograniczających

ram dla własnej tożsamości,

za to żywo i przystępnie.

Jeśli macie ochotę na jakąś sprawnie

zagraną i dobrze brzmiącą,

choć nie wyróżniającą się old

schoolową muzę, a nie odczuwacie

alergii na The Last Internationale

ani Pearl Jam, to debiut Zero2

RECENZJE 233


Nothing da radę. Znalazło się na

nim dziewięć w miarę dynamicznych

kawałków, trwających po

około cztery minuty (między 3:20

a 4:57). "Run Away From U" wyróżniają

ostre gitary, wyraziste rytmy,

podkręcone tempo i śmiało orientalizująca

solówka. "Closer" płynie

powoli, jakby skłaniał do re-fleksji

nad relacjami między ludźmi;

troszkę zamula (zwłaszcza harmonijką

ustną zastępującą przewidywalne

solo gitarowe), choć wpada

w ucho. Somnambuliczny "Dreaming

Awake" zaczyna się falstartem

od ściany dźwięku, po której szybko

wchodzi banalna partia klawiszowa,

aby natychmiast ustąpić

dalszemu, niewiele wnoszącemu

hałasowi; zespół próbował tam trochę

zamieszać, wprowadzając narastającą

harmonię klawiszowo-gitarową,

ale w sumie wyszło przeciętnie.

"In God's Will" oferuje niepokojący

groove, dlatego że stanowi

on podkład pod natarczywą rockową

akcję, która jest tak intensywna,

że z ulgą usłyszycie późniejsze

zwolnienie z pulsującym basem,

przeciągłym zaśpiewem "aaa" i leniwie

pogrywającym solem gitarowym;

mogliby już sobie darować

powrót do głównego motywu po

solówkach, bo to powtórzenie niepotrzebnie

przedłuża utwór a wcale

nie wrzyna się w pamięć (trywialne!).

"Feel My Sorrow" również

operuje kontrastem; możliwe, że

"szeleszczenie" na samym początku

miało za zadanie podkreślić nadejście

burzliwych emocji w lirykach,

zwłaszcza że pianistka Rania to

klasycznie szkolony muzyk i raczej

nie uderzałaby tak siłowo/tępo w

klawisze bez powodu (porównajcie

sobie z jaką gracją zagrała tą samą

sekwencję tuż przed pysznym dialogiem

solowej gitary Billa ze swoim

solem). Okazuje się, że "Limits

of Temptation" nie odnosi się do

tłamszenia emocji i pokus, lecz do

stawania na skraju zdrowego rozsądku

tuż przed przekroczeniem

granicy desperacji. Sabbathowski

numer tytułowy pozytywnie wpływa

na odbiór całego albumu - to

masywny walec z pomysłem. Muzycy

sami uznali kawałek "Zero 2

Nothing" za najbardziej dla nich reprezentatywny;

z pewnością może

podobać się jego motoryczne riffowanie

z solidną sekcją rytmiczną

(na basie Chris, zaś "nowy perkusista

poszukiwany"), a także przemyślane

zwolnienie, czy też głęboki

tenor Teo. Natomiast "Running

Deep In Me" wskazali jako koncertowy

niezbędnik, co nie dziwi, zważywszy

na zachęcające do na-wiązywania

kontaktu z publiką partie

wokalne oraz generalnie ży-wiołowość.

Przedłużane frazy w "Bloody

Mary" mogą nas rozkojarzyć, bo

przecież nie zahipnotyzować (…)

Nagle, po semiromantycznym dialogu

uwagę na powrót skupia przyjemna

(a może właśnie nieznośnie

sentymentalna?) harmonia fortepianowo-gitarowa.

(3.5)

Sam O'Black

Black Sabbath - Sabotage

Super Deluxe

2021 BMG

Po ostatnim rocznicowym

wydawnictwie z dyskografii

Black Sabbath, dotyczącym

"Vol 4", szumnie nazwanym

SuperDeluxe, byłem bardzo

mocno rozczarowany. Nie

będę się powtarzać, bo pisałem

o tym na łamach HMP. Kiedy

usłyszałem przesłanki o tym,

że następny w kolejce będzie

"Sabotage", kompletnie się

tym nie przejąłem. No bo jeśli

sprawa ma wyglądać podobnie,

to szkoda będzie się nakręcać.

No i tym razem ktoś poszedł

po rozum do głowy, albo po

prostu dysponował lepszym

źródłem do realizacji wydawnictwa.

Panie i panowie - mamy

przed sobą bardzo godne

uczczenie 46 rocznicy ukazania

się albumu "Sabotage". Generalnie

płyta nie należy do jakichś

mocno rozchwytywanych,

chyba przez swoją totalną

surowość i brak tak zwanych

przebojów. W rozmowach

z ludźmi, przeglądając

fora internetowe, często trafiam

na wypowiedzi, w których

ten krążek przegrywa sromotnie

z poprzednikami. Dla znakomitej

większości "Sabotage"

chyba kojarzy się ze schyłkiem

grupy, choć był to okres największego

rozkwitu.

Po bardzo mało, jak

określił Tony Iommi, rockowej

"Sabbath Bloody Sabbath"

postanowili nagrać coś

konkretnego. Pech chciał, że w

tym czasie borykali się w sądzie

ze zwolnionym menedżerem,

Patrickiem Meehanem.

Muzycy przyznawali w

wywiadach, że atmosfera pracy

nad "Sabotage" nie była wymarzona.

Ciągle mieli wrażenie,

że ktoś sabotuje ich staranie.

Stąd też wziął się tytuł,

jaki finalnie trafił na okładkę.

Przywołana koperta, dość dyskusyjnej

urody, kryje jednak

prawdziwą perłę ciężkiej muzyki.

Album, który nasiąknął

emocjami twórców. Ciężki i, na

pierwszy odsłuch, bardzo niedostępny.

Pierwsza strona -

cztery numery - to absolut.

Pełne pasji "Hole In The Sky"

czy totalnie rozwalający wszystko

na swojej drodze "Symptom

Of The Universe" posiadają

jedne z najlepszych riffów,

jakie wysmażył Pan Tony.

Subtelny, akustyczny "Don't

Start (Too Late)" nadaje swoistego

uroku i przynosi swego rodzaju

ukojenie. Podobnie jak

intrygujący jam session w końcówce

"Symptom…". Zgrabnie

łączy się to wszystko z bardzo

absorbującą, kapitalnie rozplanowaną

kompozycją "Megalomania".

Druga strona - kolejne

cztery numery - to troszkę

przystępniejszy Sabbath, ale

również poszukujący. Wystarczy

posłuchać instrumentalnego

"Supertzar", podczas nagrania

którego w studio pojawił

się chór. Często służył on

swoim niesamowitym klimatem

za koncertowe intro. Pozornie

łagodny i piosenkowy

"Am I Going Insane (Radio)"

idealnie łączy się z zamykającym

płytę, niepokojącym "The

Writ", gdzie Ozzy fenomenalnie

interpretuje tekst traktujący

o całym zamieszaniu z byłym

menedżerem.

Oryginalny krążek to

tylko przystawka w tym zestawie.

Na dwóch kolejnych dyskach

mamy świetny koncert z

1975 roku rejestrowany podczas

trasy w północnej Ameryce.

Zapis relacjonuje dobrą formę

grupy. Black Sabbath stawiał

na różnorodny set, gdzie

oprócz pewnych utworów jak

"War Pigs", "Iron Man" czy

"Paranoid" znalazło się miejsce

dla świetnego "Killing Yourself

To Live", "Spiral Architect" i dla

promowanych wtedy kompozycji

z "Sabotage" z masywną

"Megalomania" na czele.

Gdzieś w środku występu pozwolili

sobie nawet na swoisty

jam session, które dało pretekst

do perkusyjnej solówki

Billa Warda a i chwilę później

trochę gitarowych dźwięków

serwuje Tony Iommi. Ozzy,

jak to Ozzy, nawet jeśli go nie

widać to i tak jego charakterystyczny

głos zdradza, że zostawia

na scenie sporo zdrowia, a

kiedy nie śpiewa to można być

pewnym, że albo staje naprzeciw

tłumu z wyciągniętymi ramionami

albo robi serię uroczych

"żabek". Wszystko wyszukaną

grą na basie cementuje

Geezer Butler.

Warto sięgnąć po to

rozszerzone wydawnictwo. Poza

nagraniami dostajemy również

piękne suweniry. Singiel

7'' na czwartym, ostatnim dysku

- "Am I Going Insane

(Radio)" single edit oraz "Hole

In The Sky" - i gadżety cieszące

oko. Wypasiony, ilustrowany

album, replikę tourbook z Madison

Square Garden oraz plakat

reklamujący trasę w 1975

roku.

No i tak to powinno

wyglądać wcześniej. Teraz nie

ma się do czego przyczepić.

Mimo, że dodatkowy live zawarto

na dwóch dyskach, to i

tak jakość i wyjątkowość materiału

robi tu robotę. Fajnie, że

"Sabotage" doczekał się rzetelnej

reedycji, bo po prostu na to

zasługiwał. Mam tylko nadzieję,

że poziom tego wydawnictwa

podtrzymają na kolejnych,

upamiętniających złoty okres

zespołu z Birmingham.

Adam Widełka

234

RECENZJE


April Wine - First Glance/Harder...

Faster

2020 BGO

Firma BGO zrobiła mi niesamowitą

niespodziankę i frajdę. Na jednym

kompakcie wydali dwa albumy

kanadyjskiego zespołu April

Wine. Znalazły się na nim tytuły

"First Glance" z 1978 roku oraz

"Harder... Faster" z 1979 roku.

Mam ogromny sentyment do tych

płyt, bowiem swego czasu katowałem

je na winylowych plackach,

a że zawierały wyśmienity i klasowy

hard rock czyniłem to z olbrzymia

satysfakcją. April Wine

swoją działalność rozpoczął wcześniej

niż takie Aerosmith ale dopiero

"First Glance" - czyli ich siódmy

album studyjny - przebił się

na amerykańskim rynku, zdobywając

tym samym szerszy rozgłos.

Niestety Kanadyjczycy nigdy nie

osiągnęli takiej popularności, jak

wspomniani koledzy z Ameryki.

Niemniej dla mnie ich potencjały

były analogiczne. Zresztą April

Wine można byłoby porównać do

innych wielkich z tamtej epoki,

chociażby Kansas, Foreigner,

REO Speedwagon, Triumph,

Molly Hatchet, itd. Choć z drugiej

strony trudno mówić, aby Kanadyjczycy

wzorowali się na wspomnianych

formacjach, raczej trzeba

mówić, że wszystkie z nich miały

te same źródła inspiracji. Natomiast

każda z nich interpretowała

je po swojemu, w ten sposób budując

swoją własną tożsamość. Wracając

do muzyki April Wine, każdy

z ich kawałków na obydwu

omawianych krążkach jest inny,

niesie inne emocje, pomysły, melodie,

klimat, ale każdy z nich daje

maksimum satysfakcji. Fani amerykańskiego

hard rocka rodem z lat

70. sięgając po obie płyty mają

zapewnione poczucie zadowolenia

i komfortu. Po prostu nie sposób

przy nich się nudzić. W zasadzie

każdą z tych kompozycji trzeba

byłoby wyróżnić. Mamy do czynienia

z kopalnią znakomitych riffów,

niebanalnych melodii, ciekawych

solówek, żywej i pulsującej sekcji

rytmicznej, a wszystko w niepowtarzalnym

stylu lat 70. Większość

kawałków utrzymana jest w

średnich tempach, tętni energią i

porywa do przytupywania nogą.

Sporo też w nich amerykańskiego

posmaku, czyli southern rocka, ale

ten składnik najbardziej wyczuwalny

jest w wolniejszych specyficznych

balladowo-rockowych

utworach typu "Rock N' Roll Is A

Vicious Game", "Comin' Right

Down On Top Of Me" (obie z "First

Glance") czy "Tonite" i "Before The

Dawn" (te z kolei z "Harder...

Faster"). Pojawiają się też songi

bardziej melodyjne typu "Let

Yourself Go" czy "Say Hello", w

których można wyczuć nutkę

AORu ale także tego, co za chwilę

na amerykańskim rynku będzie

mocno rządziło, a mowa o hair/

glam metalu. Tak jak wspominałem

w muzyce April Wine odnajdziemy

sporo emocji i nastroju.

Pod tym względem najbardziej wyróżnia

się kompozycja "Silver

Dollar", wolna, dynamiczna ale z

mrocznym i magnetycznym klimatem.

Ciekawym eksperymentem

jest także cover King Crimson,

"21st Century Schizoid Man",

który znalazł sie nas końcu "Harder...

Faster". Moim zdaniem muzycy

z Kanady sprostali wyzwaniu

i nadali temu ponadczasowemu

utworowi swój bardziej hard rockowy

sznyt. Niemniej chyba największym

sukcesem April Wine był

najdynamiczniejszy i porywający

kawałek, "Roller" z "First Glance".

Można byłoby się pokusić o stwierdzenie,

że był wyjęty już z półki

hard'n'heavy. I w tym kierunku

wraz z kolejnymi płytami "The

Nature of the Beast" (1981) oraz

"Power Play" (1982) podążyła formacja

aby później mocniej spróbować

również z AORem i hair metalem

na "Animal Grace" (1984).

Niemniej za każdym razem zachowując

swoje doskonałe hard rockowe

korzenie. Także, jak ktoś nie

zachował w swojej kolekcji winyli

April Wine (tak jak ja), albo wcześniej

nie zakupił wersji CD tych

krążków, to ma znakomitą okazję

aby dostawić do swojej kolekcji kawałek

naprawdę dobrego hard

rocka, jaką jest muzyka z płyt

"First Glance" i "Harder... Faster".

Arachnes - A New Day

2021/2011 Music For The Masses

\m/\m/

Myślałem, że to nowa płyta Włochów,

ale póki co pary starczyło im

tylko na wznowienie albumu

sprzed 10 lat. Nie mam pojęcia

dlaczego wydano ponownie akurat

tę pozycję. Być może to początek

serii wznowień, bo na tle pięciu

wcześniejszych albumów Arachnes

"A New Day" jawi się niczym

przysłowiowe zjadanie własnego

ogona, dowód na twórcze wypalenie

braci Caruso. Oczywiście nie

brakuje na tej długiej płycie udanych

kompozycji: progresywno/

powerowy "Into The Fog" to prawdziwa

perełka, podobnie jak dynamiczny

"Magic World" oraz "The

Reason Of The Things". Świetnie

brzmi też dynamiczny instrumental

"Your Death" z popisowymi solówkami

gitar i syntezatora. Na

przeciwnym biegunie są jednak nijaki

"I Know The Darkness", "I'm

Sorry", który opisałem podczas słuchania

jako "nowoczesny kit" czy

typowy wypełniacz "Take Your

Life", sztampowe powielanie patentów

Dream Theater, które bardzo

uśredniają końcową notę. Pewną

ciekawostką jest też cover Deep

Purple "Fireball", bo zespół jednak

zbytnio zafiksował się na przeróbkach

kolejnych utworów Emerson,

Lake & Palmer, ale więcej jak: (3)

nie dam.

Wojciech Chamryk

Assassin - Holy Terror/The Saga

Of Nemesis

2021 High Roller

Jeśli dla kogoś debiut Assassin

"Upcoming Terror" jest płytą

wybitną to na pewno jego serce zacznie

bić szybciej na myśl o dwóch

pierwszych taśmach demo grupy.

Teraz - dzięki High Roller Records

- możemy spokojnie, bez

szukania, nabyć owe nagrania na

jednym, ładnie wydanym kompakcie.

Domyślam się, że chętnych do

włożenia głowy w imadło będzie

wielu… Ogień. Straszny ogień.

Jeszcze na dobre nie rozkręciła się

płyta w odtwarzaczu a już zostałem

storpedowany obłąkańczym

thrash metalem. Przy "Holy Terror"

i "The Saga Of Nemesis" ich

pierwszy album wydaje się "grzeczny".

Wiadomo - w studio, jak to

w studio, poza tym demo zawsze

rządzi się swoimi prawami. Natomiast

jednego można być pewnym.

Assassin od początku działania

nie zamierzał nikogo głaskać po

głowie. Słuchając tych numerów z

lat 85-86 dostajemy po prostu solidnym

prawym sierpowym i leżymy

z zakrwawionym nosem. Taki

materiał to zawsze radocha dla fana.

Pokazuje progres kapeli ale też

daje świadectwo zaangażowania w

proces twórczy. Często od takiej

taśmy demo zależała przyszłość.

Dosłownie chłopaki wypruwają sobie

flaki, żeby tylko wypaść jak

najlepiej. Nawet nie przeszkadza

momentami średnia jakość - w pełni

rekompensuje nam to pasja, z

jaką wystrzeliwane są dźwięki z

głośników. Zarówno "Holy Terror"

i "The Saga Of Nemesis" to nieziemski

ładunek thrashu ociekającego

mocą, pasją, szaleństwem i

mimo wszystko profesjonalizmem.

Słychać, zwłaszcza na drugim z

nich, że to wszystko jest zaledwie

preludium do jednej z najlepszych

płyt w historii gatunku, wydanej w

1987 roku, zawierającej po części

"usprawnione" kompozycje z demówek,

słynnej i bezkompromisowej

"The Upcoming Terror"!

Kult!

Adam Widełka

Billion Dollar Babies - Battle Axe

2021 Cherry Red

Dla współczesnego rocka Alice

Cooper jest postacią szalenie ważną

i rozpoznawalną. Bardzo często

jednak sporo osób nie wie, że

za sukcesem Vince Furniera stał

zespół. Od 1969 do 1974 roku

śpiewał on w zespole, który nazywał

się Alice Cooper. Razem z

nim ten wózek ciągnęli perkusista

Neal Smith, basista Dennis

Dunaway i gitarzyści Glen Buxton

oraz Michael Bruce. Niestety,

jak to często bywa w zespołach

rockowych, nastąpił rozłam i każdy

poszedł swoją drogą. Vince,

który bardzo zżył się z postacią

Alice Coopera, w oparach alkoholu

postanowił kontynuować karierę

solo. Wkurzeni i z uczuciem zdradzenia

pozostali muzycy podjęli

próbę odniesienia własnego sukcesu.

Więc po pewnym czasie ukazał

się ich jedyny album "Battle Axe" a

nazwa zespołu wzięła się od jednej

ze słynnych płyt poprzedniej kapeli

- Billion Dollar Babies. Teraz,

po kilkudziesięciu latach od

RECENZJE 235


premiery, Cherry Red Records

wypuszcza wersję deluxe, na której

znajdziemy album, dysk z nagraniami

demo i jako bonus koncert z

epoki. Trzon składu na wydanej w

1977 roku płycie stanowili Smith,

Dunaway i Bruce. Dopełnili ich

klawiszowiec i wokalista Bob Dolin

oraz gitarzysta Mike Marconi.

Muszę przyznać, że muzyka, jaką

zaproponowali, dużo nie różniła

się od tego, co reprezentował zespół

Alice Cooper. Utrzymany

jest klimat, jaki był na płytach chociażby

"School's Out" czy "Love It

To Death". Pojawia się czasem

więcej klawiszy ale ogólnie "Battle

Axe" można uznać za album, który

mógłby spokojnie nagrać razem z

chłopakami Vince Furnier. Nie

czuje się, że to płyta robiona na siłę

i bez jakiegoś pomysłu. Album

się broni, chociażby tym, że

Smith, Dunaway i Bruce byli

kompozytorami tego materiału i

również oni tworzyli większość

kawałków w zespole Alice Cooper.

Zachowali kierunek, w jakim mógłby

podążać zespół, gdyby się nie

rozpadł. Słucha się tego nieźle. Minusem

może być jednak to, że wokale

są "pod" Furniera i poniektórzy

mogą zarzucić grupie Billion

Dollar Babies brak własnej tożsamości.

Tylko kim byłby Cooper

bez swoich muzyków i czy to, że

zostawieni chcieli grać w podobnym

stylu, w tym momencie powinno

traktować się jako ujmę?

Ciężko ocenić. To, że oprócz kawałków

z przeszłości grali i komponowali

swój materiał, stawia ich

w lepszym świetle. Zestaw trzech

dysków z "Battle Axe Deluxe" powinien

wyczerpać wszelkie potrzeby

tych, którzy chcieliby zgłębić

się w twórczość muzyków ze

składu Alice Cooper. Poza właściwym

albumem są nagrania demo,

ale chyba najbardziej wymagających

przyciągnie do głośników

trzecia płyta z zapisem koncertu,

jaki odbył się w Michigan w 1977

roku i jest określony jako pierwszy

Billion Dollar Babies. Muszę

przyznać, że leżał w archiwach w

bardzo dobrym stanie. Nie jest to

może współczesna produkcja i są

lepiej zachowane koncerty z przeszłości,

ale tego słucha się zadowalająco.

Gdyby nie to, że krążki są

opisane, niejeden mógłby pomyśleć,

że to zaginiony bootleg jeszcze

z Furnierem w składzie. Na

żywo panowie też nie odbiegali od

tego, co pokazywali z Cooperem.

Zresztą pozwalają sobie na medley

z starych hitów, które brzmią kapitalnie.

Zaśpiewane są też do złudzenia

z manierą Vince'a. Wydawnictwo

"Battle Axe Deluxe" jest

mimo wszystko godne polecenia.

Zwłaszcza dla tych, którzy są fanami

Alice Coopera i grania w stylu

shock rocka czy rocka lat 70. Odkładając

na bok wszelkie dywagacje

czy sympatie to Billion Dollar

Babies okazali się autorami ciekawej

muzyki. Jednak bez tak charyzmatycznej

postaci jaką był

Alice Cooper nie zdołali sukcesu z

przeszłości powtórzyć…

Adam Widełka

Brats - The Lost Tapes: Copenhagen

1979

2021 High Roller

Brats to grupa, która, można szeroko

powiedzieć, dała początek dla

pojawienia się Mercyful Fate.

Grali w niej bowiem dwaj gitarzyści,

którzy później mieli miotać riffy

w tej jednej z słynniejszych duńskich

formacji heavy metalowych.

Natomiast w Brats grali punk,

punk pomieszany z wpływami

hard rocka. Ich jedyny pełny album

- "1980" - jest świetny i pełny

energii. High Roller Records jak

to ma w zwyczaju, wyciąga znów z

archiwum smakowity kąsek. Co

prawda wydany był już wcześniej,

ale kto ma zrobić porządną reedycję

jak nie oni? Kompakt i winyl

pod wiele mówiącym tytułem "The

Lost Tapes: Copenhagen 1979"

mają ten sam materiał. Szesnaście

kawałków i coś około czterdziestu

minut. Punk pełną gębą. Te utwory

do roku 2008 nie były nigdzie

publikowane. Do tamtego momentu

był to niezły rarytas. Zresztą

możemy posłuchać jak grupa brzmiała

przed swoim debiutem i jak

pewne kompozycje wyglądały

przed włączeniem ich na "1980".

Jeśli miałbym to do czegoś porównać

to na pewno pierwsze skojarzenie

byłoby z wczesnym Misfits.

Ten sam styl i klimat. No i, nawet

mocniej, słychać w tych dźwiękach

Ramones. Zaznaczam jednak, że

jest to współczesne odniesienie -

nie można zakładać, że ktoś miał

akurat wielką ochotę kopiować

tamte zespoły. W żadnym wypadku!

Brats grają swoje, a podobieństwo

wynika bardziej z tego, że

punk w tamtych latach był mimo

wszystko wszędzie do siebie podobny.

No i nie ma tak, że echa wybrzmiewają

w każdym utworze jaki

jest na "Lost Tapes". Dla fanów

Hanka Shermanna i Michaela

Dennera to rzecz obowiązkowa.

Dla tych, których ciekawi, co robili

przed Merfycul Fate - jak najbardziej.

Tym, co kochają punk lat 70.

również ten krążek się spodoba.

Generalnie mamy tu do czynienia

z bardzo energetyczną i uniwersalną

muzyką. Nie traktowałbym tego

materiału jako tylko i wyłącznie

historyczną ciekawostkę, bo słychać

w tym solidną i, mimo wszystko,

profesjonalną załogę.

Adam Widełka

Capricorn - Capricorn

2021 Jolly Roger

Zespoły takie jak niemiecki Capricorn

są idealne dla firm chcących

wznawiać ich dyskografię. Świetna

muzyka i minimum wysiłku - tylko

dwie płyty. Przez cztery lata działalności

trio pochodzące z Hesse

nie wydało, jak widać, zbyt dużo.

Jednak jakość w tym przypadku

ważniejsza niż ilość. A Jolly Roger

Records/Black Beard chwała, że

przypominają solidne strzały! Debiut

grupy - "Capricorn" - to rzecz

przepełniona rozpędzonymi kawałkami

opartymi na solidnej, motorycznej

sekcji rytmicznej i ciętych

riffach. Około czterdziestu

minut szybkiej jazdy. Mimo, że

kompozycje tworzyli Niemcy, ciężko

wychwycić słynną siermiężność

naszych zachodnich sąsiadów.

Nieuniknione, że pojawiło się

trochę szorstkości, ale na tym też

polegał cały urok niemieckiej szkoły

power/speed metalu, jednak całościowo

mamy numery bardzo

plastyczne. Wokal jest jedynie

odrobinę kwadratowy, ale też nie

jest to zbiór przebojów radiowych.

Zresztą w pewnych fragmentach

Adrian Hahn potwierdza, że umie

śpiewać. Tak jak i grać na sześciu

strunach. To on napędza większość

kawałków na "Capricorn". Wtórują

mu David Hofmann (bas) i

Stefan Arnold tłukący w zestaw

perkusyjny. Momentami nawet panowie

rytmiką utworów zahaczają

o thrash metal, co też pokazuje, jak

trudnym tak do końca do zaszufladkowania,

może być niemieckie

trio. Album ten to jedenaście konkretnych

numerów, bez wyjątku

szarpiących słuchacza i potwierdzających,

że Capricorn był w

swoim czasie jedną z ciekawszych

formacji na polu metalu w Niemczech.

Szkoda, że po drugiej płycie

"Inferno" po zespole tak naprawdę

wszelki słuch zaginął. Wznowienie

Black Beard zawiera jeden dodatkowy

kawałek - "Raw Meat" - oraz

inne odcienie okładki. Przy tak dobrej

zawartości dźwiękowej lekka

zmiana kolorów artworka to ledwie

niuans. Przymykam oko!

Capricorn - Inferno

2021 Jolly Roger

Adam Widełka

Nakładem Jolly Roger Records/

Black Beard ukazały się obie płyty

niemieckiego Capricorn. W przypadku

"dwójki" okładka nie została

poddana odświeżeniu, ale tak samo

jak w przypadku debiutu, po właściwym

materiale, mamy bonus w

postaci jednego numeru. Poza tym,

to chyba wszystko bardzo dobrze…

To samo trio nagrywało

"Inferno". Różnica w czasie w stosunku

do poprzedniej płyty nie

była duża. Raptem dwa lata. Panowie

Adrian Hahn i David Hofmann

zamienili się tylko ilością

strun - tu ze Stefanem Arnoldem

(perkusja) sekcję tworzy pierwszy z

nich. Drugi miał szarpać riffy.

Zmiany za mocno nie czuć. Album

jest swoistą kontynuacją "Capricorn".

Nadal to taki, może trochę

stonowany, speed/thrash. Odrobinkę

szorstki - jak to u Niemców bywa

- ale ogólnie bardzo sprawnie

zagrany i napisany. Nie ma mowy

o jakimś odcinaniu kuponów, słychać,

że wciąż w Capricorn była

świeżość i chęć rozdupczenia iluś

nowych par uszu! Kompozycje na

"Inferno" to, poza małymi wyjątkami,

szybkie strzały oparte na

miarowej pracy bębnów basowych i

rozpędzonych, szarpanych riffach

gitary. Polane dodatkowo pełnym

furii śpiewem, który mimo wszystko

jest bardzo czytelny. Bardzo

ważnym składnikiem Capricorn

jest motoryka nagrań, którą potrafią

umiejętnie sterować. Tworzą

przez to specyficzny klimat, a muzyka

na krążku w dowolnym momencie

może zwiększyć obroty.

Ciekawostką na "Inferno" może

być przeróbka "You Can't Stop

Rock'n'Roll" z repertuaru Twisted

Sister. Jednak zagrana jest tak, by

nie odbiegać zbyt mocno od reszty

materiału. Nie wiem czy akurat było

to konieczne - ale pewnym jest,

że z lub bez tego zabiegu drugi, i

ostatni do dziś, krążek Niemców to

solidne i godne polecenia granie z

gatunku speed/thrash. Warto sięgnąć!

Adam Widełka

Depressive Age - Lying In Wait

2020 Black Beard/Jolly Roger

Depressive Age to zespół dziś mało

wspominany. Może ja nie trafiam

na jego fanów, albo też po

prostu omijają mnie dyskusje na

jego temat. Jednak dla wszystkich

lubiących nie jednowymiarową

muzykę na pewno berlińska grupa

jest znana i lubiana. Warto wspomnieć

o nich chociażby z tego

względu, że na rynek wychodzą ko-

236

RECENZJE


lejne winylowe reedycje z dyskografii

popełnione przez Jolly Roger

Records/Black Beard. Niemcy

są klasyfikowani jako techniczny

thrash metal. W sumie można się

zgodzić, ale "Lying In Wait" jest

dość stonowaną płytą. Raczej słychać

ramy stylu w riffach i ogólnym

klimacie, bo na jakieś ponaddźwiękowe

prędkości przez cały

czas nie ma co liczyć. Nawet jeśli

panowie przyspieszają to wszystko

podane jest w dość przejrzysty sposób.

Album sprawia wrażenie bardzo

poukładanego, może nawet

odrobinę intelektualnego. Raptem

czterdzieści pięć minut wystarcza,

żeby dobrze nasycić się tym materiałem.

Dla tych, którzy cenią sobie

na przykład Voivod czy Anacrusis

to być może będzie rzecz

nadzwyczajna. Sam też chętnie sięgam

po rzeczy nieźle pokombinowane

i intrygujące od pierwszej do

ostatniej minuty. Album "Lying In

Wait", mimo, że w pewnych momentach

jest naprawdę szybki to

wchłania się powoli. Jedynie czasem

maniera wokalu może trochę

irytować i nie obraziłbym się na

twórczość typowo instrumentalną,

ale jest to drobny mankament i w

sumie zależący od gustu słuchacza…

Po kilku odsłuchach da się

przyzwyczaić. Całość brzmi nieźle

i jest ciekawą propozycją na wtórny

i rwący na złamanie karku

thrash. Na pewno przez poznanie

tego krążka nie zubożejemy a

wręcz nawet przeciwnie - stać się

on może inspiracją by częściej sięgać

po bardziej zakręcone formy z

szerokiego gatunku.

Adam Widełka

Depressive Age - Symbols For

The Blue Times

2020 Black Beard/Jolly Roger

Dobrze, że są przypominane tak

bardzo nieoczywiste kapele jak

Depressive Age. To dość osobliwe

granie, łapiące się w ramach thrash

metalu, ale raczej tego technicznego.

No i czym dalej w, krótką mimo

wszystko, dyskografię to trzeba

przypisanie berlińczyków do tego

gatunku traktować bardzo umownie.

Trzeci album - "Symbols For

The Blue Times" doczekał się reedycji

na winylu z labela Black

Beard i można się naocznie przekonać,

że jest to zaskakująca rzecz.

Depressive Age nie zapominają o

tym, skąd wyszli, jednak jeśli na

drugim albumie byli intrygujący, to

tutaj idą o krok (albo i dwa) dalej.

Wyszła więc płyta bardzo klimatyczna.

Może JESZCZE nie tak mocno

jak Sisters Of Mercy czy The

Cure, ale berlińska grupa bez oporów

porusza się w rejony, które dla

innych kapel mogłyby być trujące.

Nie jest to dla mnie jakieś super,

bo ja do końca nie lubię aż takich

zmian stylu w zespołach metalowych,

ale trzeba oddać zespołowi,

że zakładał sobie coś ciekawego do

zrealizowania. Szkoda tylko trochę,

że uderzał w skrajności - raz

pełny nostalgii fragment a zaraz

potem wykrzyczany kawałek, taki

niby thrashowy. Nie przepadam za

takimi motywami, niestety. To

dziwna płyta. Trzeba się z nią długo

oswajać. Długa, bo prawie godzina,

więc też nie sprzyja to poznawaniu

materiału podczas jednego

odsłuchu. Ja, nie ukrywam,

byłem trochę zmęczony już w połowie

"Symbols For The Blue Times".

Zwłaszcza, że utwory są grane

w kratkę - mamy dość klimatyczne

koncepcje przeplatane z bardzo

agresywnymi riffami. Mam

otwartą głowę, ale jednak już na

poprzedniej płycie Depressive

Age w swoim progresie są dla mnie

wystarczający. Za pomysły na tej

szanuję, ale nie zanosi się, żebym

sięgał po ten krążek częściej niż

przy wyjątkowej okazji…

Adam Widełka

Destruction - Bestial Ivasion Of

Hell

2021 High Roller

Destruction to żywa legenda niemieckiej

sceny thrash metalowej.

Jeden z elementów teutońskiej

układanki - obok Sodom i Kreator.

Mimo pewnych upadków ich

kariera nadal trzyma się dobrze,

chociaż najnowsze produkcje już

tak nie elektryzują. Dlatego też

warto sięgnąć do prehistorii grupy i

posłuchać właśnie wydanego przez

High Roller Records wznowienia

taśmy demo z 1984 roku. Materiał

nagrywany jeszcze przez nastolatków

tak naprawdę brzmi po latach

nieźle. Część z utworów znalazła

się też na EP "Sentence Of Death"

wydanej parę miesięcy później w

tym samym roczniku. Od początku

chłopaki łoili aż miło. Bez jakichś

ceregieli wypalali z dubeltówki prosto

między oczy. Szybkość, nerw i

ta germańska szorstkość - znaki

rozpoznawcze z tamtego okresu.

Mike na swojej gitarze i dziś potrafi

zagrać rwane, intrygujące solo

a Schmier mimo tego, że jest teraz

dorosłym facetem nie stracił wokalnie

młodzieńczej werwy z jaką

wyrzucał słowa na słynnym demo.

Wtedy towarzyszył im jeszcze

Tommy grający na bębnach opętane

partie napisane chyba przez

samą nieczystą siłę. Demo "Bestial

Invastion Of Hell" to sześć kawałków

portretujące grupę w stanie

pierwotnym, pokazujące również

zapał i szaleństwo pchające chłopaków

do upragnionego sukcesu

(czytaj zauważenia). Z każdą sesją

później było już tylko lepiej. Co

nie znaczy, że te kawałki brzmią

jakby były nagrywane w piwnicy.

Pewnie poddano to wszystko remasteringowi,

ale jakość jest zadowalająca.

Nawet głupio byłoby,

żeby dźwięk był przesadnie wygładzony.

No raczej nie w przypadku

takiej hordy jak młode, głodne

krwi Destruction! Cóż więcej można

napisać? W sumie za bardzo

nie wiem, bo materiał sam się broni

a rzeczy owianych pewnym kultem

nie należy zbytnio rozdrapywać.

Możliwe, że gdyby poddać

"Bestial Invasion Of Hell" wnikliwej

analizie znalazłyby się jakieś

niedociągnięcia, ale tylko ktoś totalnie

głupi zawracałby sobie tym

głowę. Zresztą to nie intelektualna

i mająca podbijać rynki światowe

muzyka - to zaklęta na taśmie

wściekłość. To cholernie przyjemne

wsadzenie głowy w dźwiękowe

imadło zaciskające się coraz szybciej

i szybciej. Takie uczucie się kocha

albo odrzuca. Nie ma nic pośrodku.

(Jako bonus mamy też kilka

podejść z próby. Taki ukłon dla

totalnych maniaków)

Dio - Evil Or Divine

2021 BMG

Adam Widełka

Dobrze, że katalog Dio zostaje

wznawiany, ale tego, kto wpadł na

pomysł tak kiczowatych okładek,

powinien pochłonąć piekielny

ogień. Ja wiem, że pewnie kwestie

praw autorskich… Ale, kurczę, są

jakieś granice przyzwoitości. No,

ale na szczęście muzyka jest ponadczasowa.

Oryginalnie "Evil Or

Divine" wydało Eagle i można było

kupić wydanie DVD+CD oraz

osobny kompakt. Na wideo koncert

był w całości, natomiast w

wersji audio z jakichś względów

(zapewne oszczędności) wycięto

fragmenty, w tym solo perkusyjne

Simona Wrighta oraz kawałek

"Lord Of Last Day". Zabieg dziwny

i niestety rozbijający trochę klimat

występu. Tym bardziej fajnie, że

BMG pomyśleli i w wydaniu 2CD

Mediabook mamy już cały set z

Roseland Theater w Nowym Jorku.

Ten album koncertowy rejestrowano

podczas trasy w 2002 roku, kiedy

promowany był bardzo dobry

album "Killing The Dragon". Niestety

z tego krążka mamy raptem

trzy kawałki, ale cóż… Dio miał

tak duży repertuar, że ciężko byłoby

wymagać wszystkiego. Zresztą

wokalista często opierał swoje sety

na konkretnych, sprawdzonych kawałkach

ze swojej kariery i posiłkował

się owocami współpracy z

Rainbow i Black Sabbath. Oficjalnie

Dio miał mało współczesnych

koncertów, więc "Evil Or

Divine" warto mieć. To solidny

występ starych znajomych (Jimmy

Bain na basie) i dobrze funkcjonującej

maszyny, jakim był ówczesny

skład grupy z Dougiem Aldrichem

na gitarze i wspomnianym

już byłym perkusistą AC/DC.

Dio - Holy Diver Live

2021 BMG

Adam Widełka

Przyznam się bez bicia, że mam

niemały sentyment do tego wydawnictwa,

a dokładniej do trasy,

kiedy Dio przypominał swój słynny

debiut na długo przed regularną

modą na odgrywanie albumów w

całości przez metalowe grupy.

Udało mi się być na warszawskim

koncercie w 2004 roku, w klubie

Stodoła, gdzie jako jeszcze licealny

małolat o mało nie posikałem się

ze szczęścia, kiedy jeden za drugim

ze sceny wystrzeliwały ponadczasowe

kawałki. Na wydawnictwie

DVD mamy ten sam koncert z londyńskiego

klubu Astoria z 2005

roku i jest on pełny od początku do

końca. Na wersji dwupłytowego

kompaktu, niestety, całość rozbito

na pół, ale tak jakoś dziwnie, że na

pierwszym dysku mamy cały "Holy

Diver" a na drugim pozostałe

utwory grane na tej trasie. Niby

nic, ale koncerty rozpoczynali trzema

utworami, w tym magicznym

"Tarot Woman" z repertuaru Rainbow

a potem dopiero, po krótkim

filmiku, w całości, po kolei, wykonywali

debiut, a reszty dopełniały

kompozycje Rainbow i Black

Sabbath. Mnie takie zabiegi drażnią,

więc pamiętam, że w momencie

pierwszych wydań kupiłem

tylko wersję wideo. Jeśli chodzi o

zawartość najnowszej reedycji

BMG to na szczęście, lub nieszczęście,

jest to identyczne wydawnictwo

co Eagle Records, tyle

tylko, że ze zmienioną okładką.

Dyplomatycznie powiem, że nie

pasują mi te "dzieła", z wznowień,

bo bardziej wyglądają jak komputerowe

grafiki ucznia z podstawówki.

Nikt też nie wpadł na pomysł,

żeby poukładać utwory od A do Z,

żeby na CD słuchało się tego lepiej

niż wyrwanych z kontekstu. Bogu

dzięki, że nikogo jednak nie kusiło,

by dodać jakieś bonusy, czy, o

zgrozo!, pociąć ten materiał. Co do

RECENZJE 237


samego koncertu to może nie jest

to najwybitniejszy występ w karierze

Małego Wokalisty, ale forma

zespołu może się podobać. Całość

odegrana jest z polotem i słychać,

że muzycy nie robią tego za karę.

Atmosfera tego wieczoru w Astorii

też była gorąca - fani odwdzięczali

się pełnym zaangażowaniem na

serwowane "hity". Naturalnie, zgodnie

z koncertowymi prawidłami,

swoje solówki zaprezentowali perkusista

Simon Wright i gitarzysta

Doug Aldrich. Basistą wtedy był

Rudy Sarzo, a klawisze wciskał

Scott Warren. Na części trasy, w

tym w Polsce, na gitarze grał Craig

Goldy. W ten sposób partie gitary

były trochę bliższe starym dziejom

Dio, chociaż do interpretacji

Aldricha nie można mieć wielkich

zastrzeżeń. Sumując - "Holy Diver

Live" to niezły koncert i świetna

pamiątka epizodu z życia grupy.

Adam Widełka

Dokken - The Lost Songs: 1978-

1981

2020 Silver Lining Music

W 2019 roku Don Dokken przeglądał

swoje archiwa i natknął się

na różne nagrania demo, które powstały

na początku działalności zespołu.

Z tych nagrań wybrał aż jedenaście

utworów, które zgromadził

pod wspólnym tytułem "The

Lost Songs: 1978-1981". To, że

te nagrania nie brzmią najlepiej

słyszymy od samego początku.

Niemniej muzyka również od razu

zabiera nas w nostalgiczną podróż

do początków kapeli, co przebija

wszelkie techniczne niedostatki, a

staje się największym walorem tego

wydawnictwa. Zresztą na czas

przesłuchiwania płyty ta atmosfera

bardzo dobrze trafiła w moje zapotrzebowanie

na taką tęsknotę. No i

te czterdzieści parę minut minęło

mi naprawdę niepostrzeżenie.

Wśród nagrań z albumu znalazło

się klika utworów, które powstały

podczas sesji do debiutanckiego albumu

"Breaking The Chains", a

mowa o kawałkach "Step Into The

Light" oraz "Hit And Run". Teraz

człowiek może się dziwić czemu

zostały odrzucone, wtedy niestety

muzycy musieli wybierać aby zmieścić

się w limicie czasowym winylu.

Jedyny utwór, który został wykorzystany

na "Breking The Chains"

to "Felony", ale na "The Lost

Songs: 1978-1981" jest w jednej z

swoich pierwotnych wersji. Są też

takie kompozycje, jak "Rainbows",

która jest mocno klimatyczna, dojrzała,

po prostu świetna ale w tedy

w ogóle nie brana pod uwagę przez

zespół. Ogólnie bardzo dobrze się

stało, że Don Dokken wrócił do

tych nagrań, że ujrzały światło dzienne.

Myślę, że dla najzagorzalszych

fanów tej formacji ten album

będzie niezłą ucztą, reszta fanów

może spokojnie pozostać przy

wczesnych oficjalnych wydawnictwach

marki Dokken.

\m/\m/

Epitaph - Echoes Entombed Demo

Anthology

2020 Divebomb

Spośród kilkunastu zespołów o nazwie

Epitaph, Divebomb Records

wybrali jeden, pochodzący z Tampy

na Florydzie. W zeszłym roku

nakładem firmy wyszła kompilacja

zawierająca dwa dema zespołu. To,

jak na razie, jedyne oficjalne nagrania.

Od ostatniej reaktywacji w

2012 roku Epitaph nic nowego nie

wypuścił. Powiem szczerze - dla

mnie to zespół "krzak". Kompletnie

nieznany mi wcześniej twór poruszający

się w obszarach death/

thrash metalu. Zaczął działać 1990

roku i w tym samym składzie:

Mark Good (bas), Kevin Astl

(perkusja), Tony Teegarden (gitara,

śpiew) oraz Scott Senokossoff

(gitara) zrealizował taśmy będące

przedmiotem tejże kompilacji.

Pierwsza z 1991 roku, druga

nagrana rok później. Na "Echoes

Entombed…" oprócz wspomnianego

materiału są jeszcze trzy

utwory z pierwszego demo w innym

miksie. Taki dodatek. Pięć

kawałków, które zdążył nagrać

Epitaph to niczym szczególnym

nie wyróżniający się death metal z

szczyptą thrashu. Zresztą jest go

bardzo mało. Głównie chłopaki

tłuką w klimatach amerykańskiego

death metalu, coś w deseń Obituary.

Masywne riffy przeplatają się

z regularnymi przyspieszeniami.

Czasem pojawi się jakaś intrygująca

instrumentalna wstawka. W sumie

tak naprawdę ciężko się dużo

rozpisywać, bo twórczość grupy

zamyka się w kilku, dość podobnych

do siebie utworach. Płytka

"Echoes Entombed…" to rzecz

ciekawa, chociażby z historycznego

punktu widzenia. Epitaph z Florydy

to dziś być może trochę zapomniana

załoga, a dzięki takiej

kompilacji pojawia się szansa na

zainteresowanie i, jak planety ułożą

się odpowiednio, to kto wie,

może w końcu wydadzą debiutancki

pełny album? Poczekamy, zobaczymy,

a jak na razie Divebomb

Records udostępnia muzykę dość

sprawnej death metalowej maszyny,

która, choć nie tworzyła zbyt

oryginalnych kawałków, daje szansę

na pozytywny odbiór tych kompozycji.

Evil - Ride To Hell

2021 Mighty Music

Adam Widełka

Kompilacja "Ride To Hell" to smaczny

suplement do niezbyt okazałej

dyskografii duńskiego zespołu

Evil. Za złowieszczą nazwą nie

przyszły sukcesy i po taśmach demo

w 1983 i 1984 roku, zostawili

po sobie tylko i wyłącznie nagraną

EP oraz materiał na żywo realizowany

rok później. Dopiero w 2015

roku ukazała się pełna płyta, która

jednak trochę zgubiła szaleństwo

wczesnych dokonań. Krążek, który

mam przed sobą to pierwsze demo,

liczące trzy kompozycje, które

trafiły później na "Evil's Message"

a pozostały czas nośnika zajął fragment

koncertu z Kopenhagi datowany

na '85. Fajnie, jeśli możemy

posłuchać tego przed mini albumem,

bo dobrze widoczny jest progres

i poprawa jakości względem

numerów na demo. Jeśli zaś sięgamy

po rzecz nagraną na żywo to

otrzymujemy solidnie zaprezentowane

granie. Wrażenie mniejsze

niż EP, ale w dalszym ciągu Evil

jest mocno stojącym na nogach

zespołem ciskającym rozżarzone

riffy. Chwila i już osiągają optymalną

prędkość i temperaturę. Nawet

falująca momentami taśma nie

przeszkadza w cieszeniu się naprawdę

rozbujanymi tematami. Słychać,

że podczas koncertów grupa

nie traciła nic ze swojej energii,

jaką można poznać obcując z materiałem

studyjnym. Krążek "Ride

To Hell" to rzecz niekoniecznie

rzucająca na kolana, lecz jej całokształt

okazuje się nad wyraz konkretną

interpretacją gatunku zwanym

heavy metalem, co pozwala

bez oporów sięgać po kompakt powstały

w kooperacji Mighty Music

z From The Vaults.

Evil - Evil's Message

2021 Mighty Music

Adam Widełka

Kocham takie rzeczy! Oldschoolowe,

heavy metalowe mini albumy

są czasem o wiele lepsze niż pełne

krążki. Są jak zwinny bokser z rękawicą

gotową do zadania kończącego

ciosu. Są jak przyczajony szablo

zębny kocur, jak wściekły

skarabeusz, jak gotująca się w

żyłach krew! Krótkie i bardzo treściwe,

soczyste, ociekające istnym

muzycznym miodem wydawnictwa.

Taka jest też wiadomość od

duńskiej formacji. Po dwóch demówkach

w roku 1984 grupa Evil

wypuściła na rynek mini album

"Evil's Message". Tytułowa wiadomość

była bardzo konkretna. Dwadzieścia

dwie minuty heavy metalowego

ognia! Bez zbędnych ceregieli,

bez użytych na siłę ozdobników.

Takie bezczelne połączenie

korzeni duńskiego metalu w postaci

Mercyful Fate i światowych

wzorców metalu jak na przykład

Judas Priest. Gęste i bardzo plastyczne

granie. Słychać, że kawałki

pisane były przez świadomych

twórców - sporo tutaj bardzo swobodnego

prowadzenia kompozycji,

fajne solówki, dużo rwących riffów

i mocny wokal. Mimo, że Evil jest

na swoim EP rozpędzone, nie odnosi

się wrażenia, że miałby się zespół

w tym szaleństwie pogubić.

To poukładana rzecz, rozplanowana

nawet - jednak nie tracąca w

ogóle energii i przez cały czas

mknąca i niesiona przez pełną furii

sekcję i wtórujące riffy. Naprawdę

ostra rzecz. Bardzo mało popularna

mam wrażenie - co teraz może

się trochę zmienić - bo niedawno

pojawiły się najświeższe reedycje

przez Mighty Music. Mała płyta

dostępna jest na winylu oraz kompakcie.

Adam Widełka

Exorcist - Nightmare Theatre

2021 High Roller

Ten album niektórzy mogą zaliczać

do zbioru ciekawostek. W sumie

za dużo się nie pomylą, bo nie

jest on mocno rozdmuchany tu i

ówdzie. Raczej spokojnie czeka na

śmiałków, którzy będą chcieli

zmierzyć się z jego zawartością.

Exorcist na "Nightmare Theatre"

porusza w tekstach sprawy okultystyczne

a muzycznie, w piętnastu

kompozycjach, porusza się szeroko

w speed metalu. Tym, naturalnie,

w wydaniu amerykańskim,

bo kapela pochodzi z New York.

Istniała tak naprawdę tylko w roku

1986 i w tymże pojawił się ich jedyny

album. Złowieszczy, szybki i

szorstki niczym skóra rogatych demonów.

Zespół tworzy ciekawy nastrój

za pomocą krótkich wstawek

(są kolejnymi numerami na płycie)

ale też mocno kreśli swój charakter

w kompozycjach osadzonych silnie

w power/speed. Najważniejsze jed-

238

RECENZJE


nak, że dobrze się ich słucha, mimo,

że wokale przypominają agonię

plugawych mieszkańców piekła

a brzmienie na pewno nie zalicza

się do tych sterylnych. No ale kurczę,

jak też mogłoby być inaczej?

Szkoda, że Exorcist nie działał

dłużej, bo "Nightmare Theatre"

nie jest absolutnie złą płytą. To

rzecz dla koneserów tematu, jakim

jest okultyzm i wszelkie podobne

sprawy. Kawałki jawią się jak dalekie

kuzynostwo Venom, więc

mniej więcej można sobie od razu

zweryfikować co nas czeka po odpaleniu

krążka. Myślę, że każdy,

kto ceni sobie takie motoryczne

numery, nie zawiedzie się po odsłuchu.

Funeral Vision - It...

2021 Thrashing Madness

Adam Widełka

Funeral Vision był jednym z tych

zespołów, które w latach 90. zaistniały

za sprawą tylko jednego, oficjalnego

materiału, demo/EP "It...".

Po blisko 30 latach doczekał się on

dzięki Thrashing Madness pierwszego

wydania na CD, z trzema

dodatkowymi utworami oraz bogatym

w archiwalne zdjęcia i informacje

bookletem, co w przypadku

wydawnictw firmowanych przez

Leszka jest już normą. Death/

doom krakowskiej formacji nad

wyraz dobrze zniósł upływ czasu -

to dźwięki nieodległe od tego, co

grały wówczas Sempiternal

Deathreign czy Paradise Lost.

Klimatów charakterystycznych dla

Brytyjczyków, zwłaszcza w "Dark

Muse", mamy tu sporo, ale Funeral

Vision w żadnym razie nie są

tylko imitatorami, co potwierdzają

w posępnym "Slave" i mo-carnym

"Kane". Są też szybsze partie

("Monster"), ale jednak na "It..."

rządzą i dzielą majestatyczne,

doomowe walce, czego najlepszym

przykładem jest "Immortal". Szkoda,

że zespół niczego już po "It..."

nie wydał, ale okazało się, że to i

owo się jednak zachowało. Instrumentalny,

w sporej części klimatyczny

"Funeral Vision" łączy momentami

doom/death metal z okołojazzowymi

patentami, a to przecież

rok 1990, jeszcze przed wysypem

tak grających zespołów, a do

tego, jak na nagranie z próby, dźwięk

jest naprawdę niezły. Koncertowa

wersja "Immortal" również

jest niczego sobie, a kropką nad i

jest przeróbka "Eternal" Paradise

Lost. Muzycznie nad wyraz kompetentna,

wokalnie ciut słabsza, ale

to ciekawe zaakcentowanie jednego

ze źródeł inspiracji Funeral Vision.

Wojciech Chamryk

Grave Digger - The Grave Digger

2020/2001 Metalville

Niemiecki Grave Digger pod dowództwem

charyzmatycznego wokalisty

Chrisa Boltendahla działa

już na rynku blisko czterdzieści lat.

Nie mają zamiaru zwalniać tempa.

Obok nowości wydawniczych,

trzymających osobliwy fason, pojawiają

się też reedycje starszych rzeczy,

tak jak na przykład albumu

"The Grave Digger" z 2001 roku,

popełniona przez Metalville jakiś

rok temu. Generalnie dyskografia

Grabaża jest strasznie równa.

Ciężko, z ponad piętnastu studyjnych

krążków, wybierać, który jest

lepszy czy gorszy. Zresztą zupełnie

niepotrzebnie. Zespół stara się nie

zawodzić swoich fanów i miłośników

klasycznego heavy metalu z

tekstami o mitologii, wojnie, horrorach

czy muzyce metalowej. Jeśli

już trzeba by było zastanowić się

głębiej nad tymi albumami, które

warto by było wyróżnić, to otwierający

nowe milenium "The Grave

Digger" na pewno znalazłby się w

grupie tych najciekawszych. Album

dedykowany pamięci pisarza

Edgara Allana Poe, zawiera dwanaście

kompozycji, z czego ostatni

utwór jest dodatkiem, pojawiającym

się zresztą na większości

wydań. Blisko godzina materiału -

granie do jakiego Grave Digger

przyzwyczaił swoich wyznawców.

Szybko, gęsto ale cholernie chwytliwie.

Tak, to ta sama marka co

niegdyś Running Wild czy

Accept. Ta cudowna, niemiecka

szorstkość! Od razu można wyczuć

z kim mamy do czynienia. Nie

mogło też zabraknąć wielogłosów

w refrenach, które wciskają się w

głowę niczym kołki rozporowe.

Muzyka grupy jest budowana w

oparciu o proste środki, jednak

bardzo uważnie, żeby nie przekroczyć

granicy kiczu i karykatury

samych siebie. Wiadomo, że adresowana

jest do określonej grupy

odbiorców, mimo wszystko jednak

numery pisane są całkowicie na

poważnie i zawierają sporo niezłych

motywów oraz budowany z

pieczołowitością klimat. Album nagrany

jakieś dwadzieścia lat temu

nie stracił nic z wigoru i potęgi.

Może w momencie wydania mógł

sprawiać wrażenie produkcji na

czasie, ale z biegiem lat coraz

wyraźniej słychać, że brzmienie

Grave Digger nasączone jest sporą

ilością nostalgii. Dlatego też kawałki

brzmią jakby zatrzymał się czas.

To żadna ujma - dzięki temu jeszcze

mocniej możemy wtopić się w

opowiadane przez Chrisa historie,

opakowane w charakterną muzykę,

którą współtworzył między innymi

słynny basista Jens Becker.

Adam Widełka

Grave Digger - 25 To Live

2020/2005 Metalville

Nie od dziś wiadomo, że jednym z

najlepszych terenów na nagrywanie

płyt koncertowych to Ameryka

Południowa. Fani są tam zawsze

dzicy i spragnieni heavy metalowych

dźwięków. Podobnie jak

w Polsce… Muzyka często jest

ucieczką od codzienności, a że w

krajach takich jak Argentyna, Brazylia

czy Chile nie zawsze jest tak

bardzo kolorowo jak mówią nam

foldery biur podróży… Łatwo o

wnioski. Dlatego też metal jest katalizatorem

i występy legend wypadają

tam świetnie. Nie inaczej sprawa

wygląda z "25 To Live" Grave

Digger nagrywanego podczas trasy

promującej "The Last Supper" w

2005 roku. Materiał Grabaża

można słuchać i oglądać. Dla fanów

oglądania koncertów na domowej

kanapie do dwóch płyt CD

dołączono jeszcze dysk DVD. Na

szczęście niczego nie powycinano,

jak czasem jest to w zwyczaju,

także na obu wersjach mamy ten

sam, bardzo energetyczny koncert.

Nieważne, czy właśnie grają nowości

czy sięgają po starsze kawałki -

reakcja goręcej, nabuzowanej

brazylijskiej publiczności jest taka

sama. Czuć szaleństwo! Można

odnieść wrażenie, że zaraz wpadną

przez membrany głośników do

pokoju! No i zespół przez to gra

niczym niesiony na skrzydłach.

Słychać, że ta sztuka sprawia im

przyjemność. Dobór repertuaru i

jak i forma Grave Digger na "25

To Live" powinna usatysfakcjonować

fanów dobrego heavy metalowego

grania. W sumie nie ma

się do czego przyczepić. Wiadomo,

że płyty live rządzą się swoimi

prawami. Tak samo mają swoich

zwolenników, jak i tych, którzy

uważają to za kompletną stratę

czasu. Na pewno lepiej byłoby oddać

się falującemu tłumowi w Sao

Paulo. Po latach jednak zapis takiego

koncertu może być dla kogoś

świetną pamiątką, ale też po prostu

realizacją soczystej, metalowej

uczty. Wolny wybór, choć poświęcając

te dwie godziny z hakiem na

"25 To Live" nic się nie straci.

Adam Widełka

Kreator - Under The Guillotine

2021 Noise/BMG

Na początku roku 2021 nakładem

Noise Records ukazał się box

Kreator. Wydawnictwo zapierające

dech w piersi fanom grupy, ale

też myślę, że fanom thrashu w

ogóle. Pudło obejmuje winylowe

krążki wszystkich albumów nagranych

dla Noise w latach 1985-

1992, czyli od "Endless Pain" do

"Renewal". Dodatkowo znajdziemy

w nim DVD, 40 stronicowy

album, reprodukcję demo "End Of

The World" na kasecie oraz figurkę

postaci demona znanej z singla

"Behind The Mirror" z ukrytym

USB z kolejną porcją muzyki

niemieckiej załogi. Na razie o tym

samym w formacie CD można jedynie

pomarzyć. Wytwórnia jedynie

wydała namiastkę, bo w takiej

samej szacie graficznej jak pudło,

tego samego dnia na rynek trafiła

dwupłytowa kompilacja. Pod tytułem

"Under The Guillotine" mamy

porcję wybranych, powiedzmy,

że najlepszych kąsków z okresu dla

Noise. Generalnie to nie lubię

kompilacji. Nie przepadam za tym,

że ktoś sugeruje i narzuca niejako

zdanie o "najlepszych" utworach

danej grupy. Przecież dla każdego

mogą to być zupełnie inne kompozycje.

Wiadomo - jest to w jakiś

sposób umowne, ale też mimo

wszystko kierunkuje na te a nie

inne fragmenty twórczości. Mogę

się zgodzić, że kompilacja pomaga

w poznawaniu kapeli przez ludzi,

którzy nie mieli wcześniej z nią żadnej

styczności. Żeby poznać cokolwiek,

często jednak od bardzo

dobrej strony. No i takie zbiory kawałków

kupują też ultra fani,

którzy… kupią wszystko. Ja nie zamierzam.

Albumy mam na półce,

wracam do nich z różną częstotliwością.

Zwyczajnie nie czuję takiej

potrzeby. Natomiast wydawnictwo

"Under The Guillotine" jest przygotowane

solidnie i spokojnie może

uchodzić za współczesny elementarz

ze starych płyt Kreatora.

Studyjne kawałki wzbogacone o

wersje live i remixy opakowane w

gustowny media-book z 20-stronicową

książeczką zawierającą sporo

rzadkich i niepublikowanych zdjęć.

Dla kogoś, kto chciałby zacząć

przygodę z legendą niemieckiego

thrashu lub też mieć coś retrospektywnego

- jak najbardziej. Ten zestaw

zawiera wszystko czego powinien

dotknąć zarówno żółtodziób

jak i niedzielny fan gatunku. Ci

najbardziej zagorzali - z ciekawości

czy też z kolekcjonerskiego obowiązku.

Dwa dyski. Dwie godziny

z hakiem. Konkretny niemiecki

RECENZJE 239


thrash. Wydawnictwo portretujące

Kreator z najlepszego okresu w

karierze. Cóż mogę więcej pisać…

To po prostu podstawa.

Adam Widełka

Manilla Road - Court Of Chaos

2021 High Roller

High Roller Records zdecydował

się zrobić dodruk kolejnej partii

winyli Manilla Road. Po dziesięciu

latach na rynku znów pojawiają

się bardzo sprawnie przygotowane

wznowienia. Trzy kolory krążków i

limitowana edycja. Żadnych ingerencji

w warstwę muzyczną i szatę

graficzną. Jednym z nich jest wydany

w 1990 roku "The Courts Of

Chaos". Album ten jest wyjątkowy.

Zamyka on klasyczny okres

grupy i jest ostatnim, jaki wspólnie

nagrali Mark "The Shark" Shelton,

Scott "Scooter" Park i Randy

"Thrasher" Foxe. Już rzut oka na

okładkę mówi dużo. Jest mrocznie

i niepokojąco. Po chwili od położenia

płyty na adapterze odpala się

intro i przez cztery minuty mamy

wrażenie, że za chwilę będziemy

uczestniczyli w czymś naprawdę

niecodziennym. Potem jest tylko

lepiej. To cały czas Manilla jaką

znamy i jaka na poprzednich krążkach

dawała ostro popalić - wszakże

echo po thrashowym "Out Of

The Abyss" jest silne. Mimo

wszystko można zauważyć, że grupa

cofnęła się znaczniej i przypomina

bardziej swoje wcielenie z lat

70. Utwory są bogate w zmiany

temp i ciekawe aranżacje. Duży nacisk

położyli muzycy na budowanie

nastroju. Ten pomagają

stworzyć subtelne partie klawiszy i

natchnione wokale Sheltona. Kiedy

się rozpędzają to brzmią ostro i

dynamicznie, ale kto zna twórczość

tej dumy Kansas to wie, że z

każdą swoją płytą Manilla Road

prezentowała spory progres i rozwijała

swoje horyzonty. Mimo tego,

że w momencie wydania "The

Courts Of Chaos" grupa istniała

już (według dyskografii) dziesięć

lat, nie czuć żadnego unowocześnienia.

Trudno też o tym mówić w

początku lat 90., ale jednak jakaś

różnica powinna być widoczna. W

przypadku Manilla Road to były

zmiany kosmetyczne. Cały czas

zespół brzmiał szorstko i reprezentował

taki pięknie siermiężny styl

epickiego metalu, który sami twórcy

bardzo uważnie wzbogacali. Słychać,

że kapela się rozwija, ale zupełnie

bez straty klimatu i swoich

pierwotnych założeń. Każdy z trójki

muzyków - Mark, Scott i Randy

- pokazywał niejednokrotnie i

pokazuje na "The Courts Of Chaos",

że jest profesjonalistą. Dzięki

takiemu podejściu marka Manilla

Road zyskała należny sobie szacunek,

jaki nigdy nie zgaśnie. No a

album ten, mimo, że jest ostatnim

ich wspólnym dziełem, to z upływem

lat w żadnym wypadku nie

traci nic ze swojej siły i nie wypada

gorzej od wczesnych dzieł.

Adam Widełka

Manilla Road - Spiral Castle

2021 High Roller

W najnowszych wznowieniach winylowych

Manilla Road znalazło

się również miejsce dla troszeczkę

późniejszych dokonań. Na trzech

kolorach placków i w limicie pojawił

się "Spiral Castle" - album

reprezentujący okres, kiedy grupa

działała już jako kwartet. Po niezwykle

kontrowersyjnym projekcie

jakim był "The Circus Maximus"

grupa z Kansas zamilkła na dziewięć

długich lat. Powróciła w 2001

roku płytą "Atlantis Rising", na

której zadebiutował zupełnie nowy

skład. Ci panowie również brali odpowiedzialność

za stworzenie

wspomnianego na początku "Spiral

Castle". Rzeczone krążki dzielił

rok i tak naprawdę stylistycznie

dużo się nie różnią. W czwórkę

zawsze jest więcej możliwości, ale

w przypadku Manilla Road jeśli

chodzi o instrumentalistów, wszystko

zostało po staremu. Jako ten

czwarty doszedł wokalista. Bryan

Patrick, bo o nim mowa, wcześniej

pracował jako techniczny dla Randy

Foxe'a. Przed oficjalną reaktywacją

zaczął śpiewać część piosenek

grupy, aż w końcu, kiedy

Mark Shelton zdecydował się

wskrzesić zespół, stał się pełnoprawnym

członkiem i wokalistą.

Poza nim zmieniła się sekcja rytmiczna.

Wtedy tworzyli ją Mark

Anderson grający na basie oraz

bębniarz Scott Peters. Powrót

Manilla Road w 2001 roku nie

oznaczał diametralnej zmiany kursu.

To, że skład był inny i zespół

milczał przez kawał czasu nie

miało na nic wpływu. Grupa wróciła

silna i zwarta i na nowo chętna

by roztaczać swoją magiczną aurę

w kontakcie z fanami na koncertach

w każdym zakątku globu.

Muzycznie "Spiral Castle" nie

odbiega za mocno od tytułów nagranych

jeszcze w klasycznej konstelacji

- Mark, Scott i Randy - to

nadal jest dobrze rozpoznawalne

granie. Ten na swój sposób wyjątkowy,

epicki heavy metal. Może

już aż tak nie "siermiężny" ale brzmieniowo

z pełnym przekonaniem

zatrzymany w latach 70. Wciąż

jednak słychać bardzo nastrojowe

tematy, natchnione wokale i

połamane rytmy sekcji. Słychać też

moc i powolne wymierzanie ciosów.

Powtarzalne jak mantra riffy i

dostojne dudnienie niskich tonów.

To wciąż bardzo dobre kompozycje

i wielka pasja ich wykonawców,

którzy z szelmowskimi uśmiechami

dyktują warunki, z jakimi słuchacz

musi się zmierzyć. To naprawdę

niezła płyta, która po kilku

odsłuchach powinna wciągać jak

narkotyk. Co ważne, w reedycji

HRR dostępny jest utwór, który

pierwotnie nie znalazł się na krążku

CD Iron Glory Records w

2002 roku (za to był na LP i późniejszej

edycji Shadow Kingdom)

- "Throne Of Lies". Także po raz

kolejny wznowienie zostało przygotowane

bardzo starannie z dbałością

o szczegóły.

Adam Widełka

Manowar - Black Wind, Fire &

Steel (The Atlantic Albums 1987-

1992)

2020 HNE/Cherry Red

Kiedy mam recenzować klasykę gatunku

to zawsze się denerwuje. No

bo kurczę cholernie ciężko jest

przygotować tekst taki, żeby nikogo

nie urazić. Wiadomo -

Manowar to ultra klasyka epickiego

heavy metalu. Tu nie ma

miejsca na błędy. Zwłaszcza, że na

rynek wchodzi, nakładem Cherry

Red Records, trzypłytowy boks.

Zawierać on ma trzy albumy nagrane

dla Atlantic - "Fighting The

World" (1987), "Kings Of Metal"

(1988) oraz "The Triumph Of

Steel" z 1992 roku. Jeśli ktoś jeszcze

nie posiada w swoich zbiorach

tych krążków, nadaje się idealna

okazja, żeby ten brak uzupełnić.

Mimo, że jest to późny Manowar,

to cały czas trzyma fason i nie ma

mowy o słabych kompozycjach.

Miecze lśnią w słońcu, z oddali

widać łunę nad wioską, a wojownicy

na swych barkach niosą skrzynie

z łupami i kobiety. Trzeba Manowar

lubić. To też nie jest typ heavy

metalu, który może spodobać się

każdemu. Nie ma w tym przesadnej

wirtuozerii, a patos wylewa się

wiadrami. Przy słuchaniu kawałków

z tych, czy też z wcześniejszych

albumów formacji, można

wręcz czuć zapach oliwki, którą

właśnie muzycy rozsmarowali na

swoich muskułach. Jeśli jednak

ktoś zdecyduje się wejść w świat

albumów Manowar, musi przyjąć

zasady w nim panujące. Przyodziać

zwierzęcą skórę, naostrzyć potężny

miecz i być gotów umrzeć za metal!

Myślę, że gdyby antyczni

wojownicy znali walkmany, przed

krwawymi bitwami słuchaliby Manowar.

Gęsta sekcja rytmiczna w

połączeniu z ciętymi riffami brzmi

jak nawołanie do walki. Potęga,

moc i chwytliwość - to cechy jakimi

obdarzone są utwory grupy. Pomiędzy

szatkującymi partiami gitary

a dudniącym jak bojowe kotły

basem znajduje się miejsce na przejmujące

i charyzmatyczne wokale.

Nie dajcie się zwieść - przebojowość

na tych albumach jest taka, jaką

wymyślił sobie Manowar. Niekwestionowana

klasyka epic metalu.

Mogę podsumować to wydawnictwo

słowami, jakie znalazły się na

okładce wydania: "Fighting The

World": "The battle rages - choose your

side. Death to false metal! Forever,

Fighting The World!".

Adam Widełka

Mesheen - A Matter Of Time

2020 Cult Metal Classics

Kwestia czasu... Faktycznie, coś

jest na rzeczy. W roku 1984 powstał

bowiem Tyton, szerzej znany

z wydanego trzy lata później drugiego

albumu "Mind Over Metal".

W roku 1992, z oczywistych

względów, było już jednak po

wszystkim, ale część składu założyła

nieco wcześniej kolejny zespół.

Mesheen nie grał jednak

grunge, pop punka czy alternatywnego

metalu, ani w głowie był im

też death czy black: formacja wykonywała

melodyjny hard'n'heavy

z minionej dekady, niemodny i

nieciekawy nie tylko dla słuchaczy,

ale też dla wytwórni. Nic więc dziwnego,

że trzyutworowe demo z

roku 1992 oraz nagrany dwa lata

później album przeszły bez echa.

Co prawda Mesheen w 1999 wydał

"A Matter Of Time", ale tylko

na CD-R i w znikomym nakładzie,

bardziej w celu posiadania płytowej

pamiątki na koniec kariery niż

w celach komercyjno-merkantylnych.

Teraz ten materiał doczekał

się oficjalnej edycji i dobrze się

stało, bo to kapitalne granie. Całość

brzmi tak, jakby powstała tak

w roku 1984, nie 10 lat później -

wtedy był to przeżytek, dziś coś

ponadczasowego, zawsze aktualny,

totalny old school. 10 utworów,

niecałe 38 minut muzyki - nietrudno

wyobrazić sobie ten materiał na

winylowym krążku, zresztą został

on skonstruowany tak, że nie tylko

otwiera go nader przebojowy "Fight

For The Peace", ale utwór numer

sześć, czyli ten, który zaczynałby

stronę B, "Bad Reaction", też ma

spory potencjał i chwytliwy refren,

240

RECENZJE


fajnie kojarząc mi się z Accept

drugiej połowy lat 80. Pozostałe

utwory są równie udane, dzieląc się

na te lżejsze, bardziej przebojowe

(tytułowy, "A Matter Of Time")

oraz mocniejsze ("I'm Gonna Get

You", "Fool for Believin'", niczym z

trzeciego LP Y & T, mroczny

"Youth-Enasia"). Instrumentalnie

też wszystko się tu zgadza, a wokalista

Ted Heath (wytwórnia

Cult Metal Classics przypomniała

też jego zespół Fortress z połowy

lat 80.) ma świetny, zadziorny głos

- szkoda, że później gdzieś przepadł,

ale tak to już jest w tych Stanach

Zjednoczonych, jedna szansa

i wóz albo przewóz, kolejnej nie

będzie, nawet jeśli nagra się potencjalny

przebój, akustyczną balladę

bez perkusji "The Bigger They

Are (The Harder Thy Fall)"...

Morbid Saint -

Death

2021 High Roller

Wojciech Chamryk

Spectrum of

Niedawno wyszła reedycja High

Roller Records na winylu w czterech

kolorach. Prezentuje się bardzo

ładnie, zresztą jak to u HRR -

wstydu nie ma, wszystko na tip

top. Tylko aż szkoda tak bluźnierczą

muzykę słuchać z tak sterylnego

i super przygotowanego

wznowienia… Morbid Saint na

swoim debiucie to bezlitosna maszyna.

Ten album to pół godzinki

ostrej jazdy i bezkompromisowego

thrash metalu. Co prawda wydany

w 1990 roku, więc nie mógł bezpośrednio

konkurować chociażby

ze Slayer w ich najlepszym okresie,

ale pięknie kultywuje tradycję

srogiego muzycznego łomotu. Żeby

też było jasne - "Spectrum Of

Death" to nie tam żadna młócka

bez ładu i składu. To w swojej prostocie

bardzo intelektualny album,

nastawiony na wściekłość i energię,

ale i umiejętne trzymanie tempa

wymierzania ciosów. Całość utrzymana

jest w szaleńczym biegu ale

zawiera w sobie odpowiednią ilość

przestrzeni, żeby słuchacz w obłęd

popadał stopniowo i wręcz pragnął

kolejnych odsłuchów. Dwie gitary

chłoszczące riffami i świdrujące

umysły solówkami są tu pod władaniem

Jima Fergadesa i Jaya

Vissera. Pat Lind charczy i wypluwa

z siebie kolejne linijki lirycznych

rozpraw na temat piekła,

śmierci czy szatana. Lee Reynolds

i Tony Paletti, odpowiednio okopani

na stanowiskach bębniarza i

basisty, stanowią żeliwny fundament

grupy i kręgosłup obłąkanych

kompozycji. Dzięki nim

reszta może oddać się prawdziwemu

szaleństwu i bez obaw rozgrzać

numery do czerwoności… Materiał

świszczy niczym bicz rogatego

oprawcy. Zostawia piekące rany na

skórze śmiałka, który zechce zmierzyć

się z "Spectrum Of Death"

nie zważając na dobre słowa swoich

przyjaciół. Zabliźniać się będą

też długo, bo album niesamowicie

uzależnia. Wbrew temu, co atakuje

z głośników, materiał ten z każdym

odsłuchem zyskuje i staje się,

o dziwo, bardziej przystępny.

Adam Widełka

MP - Bursting Out (The Beast

Become Human)

2021 Dying Victims

Lubię czasem pogrzebać w czymś

nieznanym. Wiąże się to naturalnie

z pewnym ryzykiem straty czasu,

ale w większości przypadków

trafiam na coś dość interesującego,

by poświęcić paręnaście minut ze

swojego życia. Właśnie niedawno

trafił do mnie krążek MP "Bursting

Out (The Beast Become

Human)". Jako, że nie była to dla

mnie załoga wcześniej znana, zabrałem

się za odsłuch. Muszę powiedzieć,

że czasu nie zmarnowałem,

ale życia do góry nogami ta

muzyka mi nie wywróciła. MP

czyli Metal Priests lub też, od

1992 roku, Melting Point, to niemiecka

grupa szwędająca się ze

swoimi kawałkami w rejonach

heavy/speed metalu. Tak też jest

na ich debiucie z 1986 roku. Krążek

gdzieniegdzie zalatuje klimatami

znanymi już wcześniej z dokonań

Accept czy Warlock. Nie

wiem czy każdy niemiecki wokalista

z tamtego okresu miał głos jak

papier ścierny czy to Udo wywierał

tak wielki wpływ, ale tutaj też

śpiew ma szorstką manierę. Płyta

jest dość krótka bo liczy sobie ledwie

35 minut. Na najnowszej reedycji,

która ma wyjść niedługo,

dodano jakieś kawałki w wersjach

live. No ale sam materiał jest zwarty

i bez zbędnych cudów. Solidnie

zagrany heavy/speed metal. To taki

typ muzyki, przy której noga i

głowa sama chodzi. To nie jest coś

wysublimowanego, odkrywczego i

szalenie inspirującego. MP szatkują

powietrze riffami Andy Wolka,

a Thomas Zeller i Thomas

Schneider prują niczym dobry,

rajdowy samochód słynnej grupy

B. Takie Audi Quattro. Nawet

wszystko się zgadza - niemiecki samochód

również był kwadratowy,

ale z potężną mocą. Tak jak na

"Bursting Out". Niby z zewnątrz

kolejny, zakurzony band z Germanii,

ale jak już trochę się ta płyta

w odtwarzaczu rozbuja… To mi-

Motorhead - No Sleep 'Til

Hammersmith Super Deluxe

2021 BMG

Żyjemy w pięknych czasach.

Co roku fani poszczególnych

zespołów otrzymują wspaniałe

prezenty w postaci rocznicowych

wydań kolejnych płyt z dyskografii.

Pomijając już fakt czy te wydania

są udane, czy też nie, należy

się cieszyć, bo jeszcze parę lat

wstecz takie sprawy należały do

rzadkości. Wytwórnie wyczuły, że

na sentymentach się zarabia i

oprócz zwykłych reedycji nastawiły

się na przygotowywanie dużych

pudeł zawierających oprócz kompaktów

również inne rarytasy.

Dla fanów Motorhead

zbliża się właśnie kolejny wydatek.

Legendarny album koncertowy

"No Sleep 'Til Hammersmith"

z 1981 roku doczekał się

rozszerzonej wersji i to nie zwykłej,

ale naprawdę super deluxe.

Każdy, kto zakupi to cacko otrzyma

oprócz czterech dysków jeszcze

replikę plakatu z koncertu

Heavy Metal Holocaust (Motorhead

grał tam m.in. z Ozzym,

Riot, Vardis), replikę biletu, kostkę

do gitary, przypinkę, tourpass

z epoki czy wreszcie bogato

ilustrowany, 28-stronicowy album.

Puls już przyspieszył. I

dobrze. Muzyka Motorhead nie

pozostawiała nikogo obojętnym,

więc to wydanie również nie powinno.

Wiadomo - dostajemy to

samo, co jest już dawno w obiegu.

Po części można się zgodzić, że to

rzecz dla najzagorzalszych fanów,

ale jeśli lepiej przypatrzeć się opisowi

tego, co jest w pudełku, powoli

zaczniemy zmieniać zdanie.

Jak pokazała historia, album wydała

wytwórnia Bronze w czerwcu

1981 roku, kiedy zespół był na

wojażach w USA. Lemmy na początku

był wściekły z tego powodu,

bo niekoniecznie pasowało

im to, że w ten sposób, niejako za

plecami, krawaciarze podjęli decyzję.

Pierwotnie na słynny krążek

złożyły się nagrania wybrane

z dwóch nocy w Newcastle, tj. 29

i 30 marca 1981 roku, także od

momentu rejestracji, do efektu

końcowego, minęło relatywnie

mało czasu. Grupa nie była też do

końca pewna tych numerów i

ogólnie nie chciała śpieszyć się z

publikacją materiału. Jednak szefowie

Bronze tylko poczekali aż

Lemmy, Philthy Animal i Fast

Eddie wsiądą do samolotu…

Jak pokazał czas - decyzja

włodarzy była słuszna. Album

okazał się hitem i jest to już legendarna

pozycja wśród koncertówek

hard rocka/heavy metalu. W rozszerzonej

wersji, naszej Super Deluxe,

postanowiono dać nam szansę

samemu wybrać swoje "No

Sleep 'Til Hammersmith". Na

czterech kompaktach dostajemy

zatrzęsienie materiału z tamtego

okresu. Jest naturalnie właściwy

album, poddany remasteringowi,

mający jako bonus trzy kawałki z

próby dźwięku. Na drugim i trzecim

krążku można posłuchać sobie

pełnych koncertów z Newcastle

City Hall a wieńczy całość

kolejny występ, pełny zapis z

Leeds Queens Hall, który odbył

się 28 marca 1981 roku. Dlatego

też, jeśli mamy ochotę, możemy

zlepić "No Sleep…" według własnej

wizji.

Co do całości to obcujemy

z materiałem bardzo dobrej jakości.

Wszystkie występy były rejestrowane

oficjalnie więc nie ma

mowy o jakichś niedociągnięciach.

Każdy z koncertów daje świadectwo

jakim potworem na żywo wtedy

było Motorhead. Zresztą tutaj

nawet nie ma się co rozpisywać -

od początku do końca z głośników

wylewa się najwspanialszy rock'n'

roll, głośny i wulgarny. Soczyście

szybki, szorstki i męski dźwięk.

Terkotanie basu, szarpanie gitary

i łomot bębnów. Niekwestionowana

klasyka ciężkiej muzyki i

elementarz dla wszystkich, którzy

myślą, że posiedli już tajemną

wiedzę jak grać ten rodzaj rocka.

Jeśli jesteś maniakiem

Motorhead to pewnie już czekasz

na swój pre-order tego cacka. Jeśli

wahasz się co do zakupu, a niespecjalnie

bawi Cię słuchanie

cztery razy "tych samych kawałków",

to możesz zostać przy standardowej

wersji "No Sleep 'Til

Hammersmith". Ten boks to mega

ciekawa sprawa ale raczej adresowany

dla 'die hards' niż niedzielnych

słuchaczy.

Adam Widełka

RECENZJE 241


Monastery - God Save

1993 Self-Released

Monastery to dziś lekko zapomniany

zespół z rodzimego podwórka

reprezentujący thrash metal.

Ich pierwsza płyta - "God Save" -

ukazała się tylko na kasecie nakładem

Akademickiego Radia "Pomorze"

w roku 1993. Dopiero w

tym roku, własnym sumptem, materiał

ten pojawił się na krążku,

tym razem pod postacią CD-R. Parę

dni temu miałem okazję zapoznać

się z tym muzycznym wykopaliskiem.

W sumie "God Save" to

niczym szczególnym się nie wyróżnia.

Przez niecałe czterdzieści

minut mamy solidny, łupiący po

głowie thrash metal. Album zrealizowany

według sprawdzonych na

zachodzie wzorców. Dominują

szybkie tempa, zarówno sekcji rytmicznej,

jak i w pracy gitar. Płyta

wpada przez uszy jak przeciąg i

poza chwilową ekscytacją, mało co

konkretnie może zwrócić naszą

uwagę. Co prawda wykonawczo

nie słychać jakichś wpadek czy

braku warsztatu, to i tak "God Save"

nie było jakimś porażającym

wydarzeniem w moim życiu. Pojawia

się nawet (a jakże!) ballada,

trochę w stylu Metalliki. Jest miłą

odskocznią od, jednak, trochę monotonnej

reszty albumu. Krążkowi

"God Save" nie mogę odmówić

energii a muzykom zawziętości.

Niesieni pędem thrash metalu pokonują

tylko sobie znaną barierę

ponaddźwiękową, z której, niestety,

nic nie wynika. Otrzymujemy

płytę, jakich wtedy w USA czy

Europie nagrywano na pęczki. Dla

fanów gatunku i poszukiwaczy historii

polskiego thrashu - to być

może ciekawa rzecz. Dla innych jednak

nagrano sporo bardziej interesujących

albumów w tamtym

okresie. Aha, bym był zapomniał.

Dla mnie kompletnie niepotrzebnym

jest krótki, zaśpiewany po

polsku (wyjątkowo) przerywnik

"Zuzia". Zespół chyba chciał pokazać

poczucie humoru, ale powstał

twór bardzo, ale to bardzo, wątpliwej

urody.

Monastery - Święta Inkwizycja

2020/1993 Huangquan

Monastery w 1993 roku wydało

dwa autorskie materiały. Słów kilka

o pierwszym z nich napisałem w

recenzji "God Save", natomiast

drugim zajmę się teraz. Właśnie

pewna chińska firma Huangquan

Records postanowiła wydać szerzej

nikomu nie znany zespół z

egzotycznej Polski na CD. Nakład

ma ścisły limit a jako bonus dodane

demo "Holy Inqvisition" z

1992 roku. Wcześniej nagrania te

dostępne były, rzecz jasna, na

kasecie. Album "Święta Inkwizycja"

to tak naprawdę kontynuacja

"God Save". W warstwie muzycznej

mamy poprawnie brzmiący

thrash metal. Trochę w klimatach

Metalliki, trochę oparty na dokonaniach

sceny z Bay Area, chociaż

dla niektórych to może być spore

nadużycie. Fakt, Monastery mogą

przypominać momentami Testament

czy też Megadeth. W sumie

to aż tak bardzo nie jest istotne.

Całość jest mało odkrywcza i też

nie rzuca na kolana. Przede wszystkim

teksty w języku ojczystym.

Niby traktujące o ważnych sprawach

(z punktu widzenia muzyków)

a gdzieś w środku pojawia się

(tak jak i na "God Save") nibyutwór

"Zuzia", który dla mnie nie

klei się zupełnie z pozostałymi

kompozycjami. Takie żarty muzyczne

dobrze wychodziły np. Acid

Drinkers, ale tam też chłopaki z

Poznania mieli jakiś smak. Ten

dwu i pół minutowy koszmarek

jest zupełnym nieporozumieniem.

Poza tym ogólnie kłują w uszy liryki

na "Świętej Inkwizycji". Czasem

ocierają się o grafomanię ale to

już czysto subiektywna opinia autora.

Po latach album może w jakichś

kręgach uchodzić za coś w

rodzaju "kultowego". Wszystko zależy

od podejścia do takich kwestii.

Dla mnie to bardzo poprawny, polski

thrash metal, zapatrzony odrobinkę

na zachodnie kapele. Brak

tutaj jakiejś świeżości, czegoś, co

mogłoby mocniej chwycić za grdykę.

Patrząc na to z drugiej strony -

każdy oceni "Świętą Inkwizycję"

inaczej. Nie powiem, że na te

dźwięki szkoda czasu, ale mimo

wszystko dla naszych uszu można

znaleźć ciekawsze płyty. Bez szału.

Monastery - Thrashing Pictures

2005 Self-Released

Nie wiem co do końca wpłynęło na

lepszy odbiór "Thrashing Pictures"

od dwóch pozostałych albumów

Monastery. Może to, że minęło

sporo czasu i tenże krążek

ukazał się już w 2005 roku, co dało

pewną świeżość? Niczego szczególnego

sobie po nim nie obiecywałem.

Zostałem pozytywnie zaskoczony

i to się liczy. Możliwe, że

dużo dobrego wniosła wokalistka.

Ania Volantzky, bo o niej mowa,

śpiewa charakternie. W jej wokalu

jest sporo zadziorności i brzmi ona

zupełnie inaczej od wymęczonego

głosu na poprzednich płytach. Naturalnie

nie tylko dlatego, że jest

kobietą. Odniosłem wrażenie, że

dziewczyna po prostu umie coś z

tym wokalem zrobić. Umie śpiewać.

Reszta też nie zasypia gruszek

w popiele. W końcu przez całą

thrashową otoczkę przebija się

jakiś cel u Monastery. Nie słychać

na "Thrashing Pictures" żeby zespół

ślepo podążał za jakimiś zachodnimi

wzorcami. Nie mamy

przed sobą jakiejś wybitnej płyty,

ale, jak dla mnie, jest ten materiał

o wiele lepszy niż ten z "God Saves"

czy "Świętej Inkwizycji".

Trzydzieści sześć minut trwa ta

muzyczna wyprawa. Czas adekwatny

do ludzkich możliwości. Przez

to również obcowanie z Monastery

nie jest równoznaczne z wypruwaniem

sobie żył. O dziwo materiał

wchodzi w miarę gładko. Są tutaj

nawet ciekawe zagrywki, które

momentami nieźle kontrastują z

agresywnym i szybkim dźwiękowym

fundamentem "Thrashing

Pictures". Zasługa to również powrotu

do języka angielskiego. Naprawdę

wyszło to na zdrowie. Nie

ma żadnych kwiatków jak np. "Zuzia",

a całość sprawia wrażenie w

miarę dojrzałego grania. Nawet

zagrana szablonowo ballada "Our

Love" może się podobać. Nie była

konieczna, ale ładnie dzieli płytę

na dwie części. Po niej, w zupełnej

opozycji, pierwszy z dwóch coverów.

Monastery postanowili zająć

się na swój sposób "Innerself" Sepultury.

Oryginalnie kawałek z

kapitalnej płyty "Beneath The

Remains" wyszedł zgrabnie. Nie

brak agresji ale też nie został w żadnym

wypadku położony. Wiadomo,

ciężko mierzyć się z takimi

klasykami, ale tutaj Monastery

nie przedobrzyli. Jako drugi cover

zamyka płytę demoniczny "Raining

Blood" wiadomo kogo. Wybrnęli,

ale żeby zabierać się za takie

kawałki trzeba mieć dużą wiarę

we własne umiejętności. Generalnie

"Thrashing Pictures" słucha

się dobrze. Nie jest to na pewno album

milowy, jednak jak na moje

ucho brzmi zdecydowanie lepiej

niż wszystko, co Monastery nagrało

do jego wydania. Padać na

kolana nie zamierzam, ale powstała

płyta absolutnie nie przynosząca

wstydu przy której czas płynął

nadzwyczaj przyjemnie.

Adam Widełka

mowolnie pojawia się lekki uśmiech,

bo to wcale nie jest złe granie.

Wstydu nie ma - także album

nie tylko dla totalnych maniaków

gatunku, ale również tych, którzy

lubią dobre, szorstkie heavy/speed

metalowe łojenie.

MP - Get It Now

2021 Dying Victims

Adam Widełka

Jakby powiedział ktoś złośliwy po

odsłuchu tej płyty: "Szatkowania

kapusty ciąg dalszy". Mnie do

złośliwości dużo brakuje i też kompletnie

nie mam podstaw, żeby

"Get It Now" zmieszać z bło..,

ekhm, z kapustą. MP na swoim

drugim albumie w 1987 roku kontynuuje

szybką jazdę. W odrobinę

zmienionym składzie, bo bębny

obsadzał już Michael Link, ale równie

zdeterminowanym. Trzon

grupy - Andy Wolk (gitara) i

Thomas Zeller (bas, wokal) nadal

nieźle kombinuje. Naturalnie na

swój sposób. Proszę się nie martwić,

że na "Get It Now" trio zaczęło

uprawiać jakiś progresywny

metal. Albo wplatało nawiązania

do jazzu. Nic z tych rzeczy. Krążek

ten osiąga komfortową prędkość i

rytmikę. Dla uszu lubujących się w

heavy/speed metalu to rzecz milusia.

Bez zbędnych udziwnień, bez

jakichkolwiek psujących spójność

wstawek. Solidna, lekko "kwadratowa",

ale energetyczna muzyka.

Nie napiszę, że MP wpadło w syndrom

drugiej płyty. Debiut był

niezły i "dwójka" też nic nie traci.

Można traktować te albumy na

równi. Wiadomo, zawsze w przypadku

mało urozmaiconej muzyki

każda kolejna płyta może sprawiać

wrażenie powielania tego samego.

MP na szczęście stać było na drobne

niuanse, które jednak spowodują,

że "Get It Now" nie potraktujemy

tylko i wyłącznie jako

kalkę "Bursting Out" wydanego

rok wcześniej. Momentami też można

ponownie wyłapać aranże czy

motywy przypominające dokonania

Accept. Jedynym odstępstwem

od normy jest kończący płytę instrumentalny

numer, krótki i zgrabny.

Wbrew tym acceptowskim

naleciałościom MP to interesujący

twór. Na pewno nie stanie u mnie

na podium za oryginalność, ale już

za spójność i konsekwencję w ciosaniu

tego szorstkiego heavy/speed

metalu mogą liczyć na dobre słowo

i płyty na półce. A to już, uwierzcie,

całkiem sporo!

Adam Widełka

242

RECENZJE


Necronomicon - Necronomicon

2005 Battle Cry

W kategorii szorstkiego thrash metalu

nasi zachodni sąsiedzi nie mają

sobie równych. Kiedy mam

ochotę na bezpośredni i raniący jak

papier ścierny odłam tego gatunku

to zawsze sięgam po jakąś z niemieckich

ekip. Czasem też ręka

wędruje po coś nieoczywistego. Na

przykład debiut pochodzącego z

Lorrach Necronomicon, zatytułowany

po prostu nazwą grupy. Fajnie,

że reedycje tej płyty nie mają

żadnych zmian - to znacznie ułatwia

obcowanie z tym materiałem.

Na pierwszy rzut ucha bardzo

prostacki i jakby ociosany z pnia

drzewa. Wściekły, trochę podobny

do wczesnego Destruction. Krążek

niczym nie wyróżniający się,

ale zyskujący po każdym przesłuchaniu.

Szybki i zwarty, liczący sobie

niecałe czterdzieści minut, nie

nastręcza przeszkód, by poznać go

dogłębnie. Kiedy wpadnie się w

trans, nic już nie przeszkodzi - ani

chropowate wokale, ani też obłąkane

rytmy. Trzeba, wiadomo, lubić

taką odmianę thrashu. Album

"Necronomicon" to też nie jest

rzecz dla każdych uszu. Kiedy się

jednak pokocha ten teutoński odłam…

To pochłonie nas bez reszty.

W tej prostocie jest urok. Gitary

pracujące niczym piły tarczowe,

bas i perkusja przypomina piekielny

bulgot. Zresztą tematyka płyty

to satanizm, okultyzm i wszelkiej

maści zło. To nie jest płyta, która

woła do nas o aprobatę. Ona sobie

po prostu jest. Tylko od nas zależy

czy przyjmiemy wyzwanie uczestniczenia

w tym niesamowitym klimacie,

jaki tworzy muzyka Necronomicon.

Maniaków plugawego

thrashu nie muszę specjalnie zachęcać.

Fanów thrashu spod znaku

Megadeth czy Testament - nie

namawiam, ale polecam dać sobie

szansę…

Adam Widełka

Nocturnal Rites - In A Time Of

Blood And Fire

2021 Jolly Roger

Wytwórnia Jolly Roger Records/

Black Beard przygotowała zgrabne

wznowienie na dwudziestą piątą

rocznicę wydania długogrającego

debiutu Nocturnal Rites. Album

"In A Time Of Blood And

Fire" potraktowali jak należy, bez

zmian w zawartości krążka, natomiast

jedyne, na co pozwolili sobie

przy tej okazji to pełne portrety

muzyków na okładce względem

czegoś na kształt negatywu w pierwowzorze.

Nie jestem za takimi

operacjami, ale niech im będzie.

Nie razi to znów jakoś potężnie,

więc można łaskawie przymknąć

oko. Zwłaszcza, że muzyka zawarta

na "In A Time Of Blood And

Fire" utrzymana jest w duchu klasycznego

power metalu. Takiego,

na przykład, spod znaku Helloween.

No i też jest to szwedzki

zespół, a tam nie odnotowuje się

jakichś problemów z melodiami.

Tym bardziej, że Nocturnal Rites

wcześniej, na demówkach, grali…

death metal. Przejście gatunkowe

iście imponujące! Riffy są jak

gwałtowny wiatr, któremu wtórują

rozśpiewane refreny. Perkusja trzyma

szybkie tempo i razem z basem

tworzy kleiste podwaliny pod melodie

jakie serwuje wokal z pomocą

gitar. Słucha się tego albumu nieźle

i choć nie jestem jakimś wielkim

fanem power metalu, to brzmi

to sympatycznie i na tyle mocno

oparte jest o tak zwaną klasykę, że

w żadnym wypadku nie przynosi

kapeli wstydu. Wydany ten krążek

został w 1995 roku - też nie jest to

jakiś współczesny twór młodocianych

fanów lat 80. W tamtym

okresie wspomniane Helloween

czy też Blind Guardian święcili

triumfy. A jak wiadomo jeśli się

wzorować, to na najlepszych! Mówiąc

ogólnie to debiut Szwedów

jest udanie zakorzeniony w latach

80. i przywołuje ducha w jakim

grało się wtedy power metal. Jest

chwytliwie, szybko, ale bez jakichś

karkołomnych temp. Nawet zaryzykowałbym

twierdzenie, że krążek

ten jest na swój sposób lekki,

łatwy i przyjemny. Może jest to

bardzo płytkie podejście do "In A

Time Of Blood And Fire", jednak

po paru odsłuchach trudno będzie

się z nim nie zgodzić. Mimo wszystko

czas z tą płytą nie był dla

mnie stracony - warto posłuchać.

Adam Widełka

Orodruin - Epicurean Mass

2021/2003 Cruz Del Sur Music

Orodruin w roku 2019 powrócili z

długiego niebytu albumem "Ruins

Of Eternity", teraz zaś podsuwają

fanom doom metalu winylowe

wznowienie swej pierwszej płyty

sprzed 18 lat. "Epicurean Mass"

wart był ponownego wydania, bo

to stylowy, atmosferyczny doom,

połączony z elementami hard

rocka i heavy metalu przełomu lat

70. i 80. ubiegłego wieku. Czasem

bardziej surowy i posępny ("Peasants

Lament", "Pierced By Cruel

Winds", "War Cry"), ale też i szybszy,

bardziej dynamiczny, niczym

na starych płytach Black Sabbath

("Melancholia", "Burn The Witch",

"Epicurean Mass"). Swoje robią też

organowe partie, szczególnie w

kompozycji tytułowej i "Unspeakable

Truth", doom Orodruin robi

się bowiem dzięki nim jeszcze bardziej

szlachetny. Generalnie to

trzy kwadranse muzyki na wysokim

poziomie, wciąż robiącej wrażenie,

pięknej i po prostu ponadczasowej.

Wojciech Chamryk

Pale Divine - Cemetary Earth

2021/2007 Cruz Del Sur Music

Pensylwańscy doom metalowcy

wznawiają swój trzeci longplay

"Cemetary Earth" na winylu po to,

aby przyczynić się do zbierania

funduszy na operację dla ich przyjaciela,

Richa Walkera (gitarzysta

Solstice). Aby mu pomóc, możemy

m.in. zakupić ten album lub złożyć

dotację na gofundme.com. Według

danych na dzień 6 maja 2021r mają

tam zebrane 12 570 USD, a potrzebują

21 000 USD. Z tego co

udało mi się znaleźć, dotychczas w

oficjalnym obiegu znajdowała się

tylko wersja CD (I Hate Records

2007 oraz remaster Shadow Kingdom

Records na 2 dyskach, 2014).

Poza tym zespół rozprowadzał to

cyfrowo poprzez iTunes. Nie słyszałem

nigdy wcześniej o winylu.

Kolekcjonerzy dostają więc po raz

pierwszy okazję do posłuchania tej

muzyki w najszlachetniejszym formacie.

Satysfakcję może pogłębić

fakt, że część wydanych pieniędzy

zostanie przeznaczone na cele charytatywne.

Wygra-wygra dla każdego.

W Internecie nie brakuje recenzji

oraz szczegółowych informacji

o "trójce" Pale Divine.

Streszczając, "Cemetary Earth"

było nagrywane (2006, studio Polar

Bear Lair w Middletown, Maryland)

przez power trio: Greg Diener

(wokal, gitara, klawisze), John

Gaffney (bas) i Darin McCloskey

(perkusja). Producentem i inżynierem

dźwięku był Chris Kozlowski.

Oryginalnie ten album ukazał

się w 2007 roku. Zdaniem Pale

Divine, był to ich pierwszy album

brzmiący dokładnie tak, jak od początku

chcieli brzmieć. Mnie najbardziej

podoba się, że większość

utworów ma moc zabrania słuchacza

w muzyczną podróż. Łatwo

zadumać się i wczuć w ich klimat.

Są znakomicie zaaranżowane i perfekcyjnie

wykonane, chociaż sporo

w nich swobodnej, hard rockowej

improwizacji. Płyną powoli. Wszystkie

dziesięć kawałków utrzymuje

równy poziom. Nie nudzą, mimo

że są jako tako podobne do siebie.

Odbieram "Cemetary Earth" jako

klasykę gatunku i pozycję obowiązkową

dla każdego fana doom metalu.

Oczywiście można kochać

egoistycznie i nie płacić alimentów.

Ale jeśli ktoś znajdzie jednak w

sobie odrobinę filantropii, to Pale

Divine oraz Solstice będą wdzięczne

za poratowanie. Lemme a

fiverr.

Raven - All For One

2021 High Roller

Sam O'Black

Absolutna klasyka nurtu NWOB

HM wydana na winylu z dźwiękiem,

który przekona nawet najbardziej

wybrednego audiofila.

High Roller Records po raz kolejny

udowadnia, że potrafi stanąć

na wysokości zadania. Trzeci album

Raven wypuszczają w iście

królewskim wydaniu - kilka wersji

kolorystycznej krążka plus bogato

ilustrowana wkładka z tekstami,

plakat i przypinka… Wznowienie

przygotowane na oryginalnych taśmach!

Wczesny okres tria z Newcastle

to, co tutaj dużo mówić, do

bólu klasyczny brytyjski heavy

metal. Szybki, gęsty i polany specyficznym

poczuciem humoru.

Przy tym cholernie energetyczny.

Oryginalnie materiał liczy sobie

dziesięć kompozycji, a tutaj pozwolono

sobie dodać pięć bonusów.

Chyba najciekawszy to "Born To

Be Wild" nagrany wspólnie z Udo

Dirkschneiderem, frontmanem

Accept. Bracia Gallagher i Rob

Wacko Hunter nie pozwalają się

nudzić. Narzucają ostre tempo od

początku płyty i przez całe "All

For One" utrzymują stałą prędkość,

z małym wyjątkiem, nastrojowym

w "Run Silent Run Deep".

Nie zamierzają mięknąć, raczej pokazują,

że kiedy chcą, mogą wkleić

w kompozycje różne ciekawe rozwiązania.

Mimo wszystko wierni są

szaleństwu i w szybszych numerach

czują się najlepiej. Myślę, że

"All For One", zwłaszcza w tak wypasionym

wydaniu, jest smacznym

kąskiem nie tylko dla tych, którzy

z jakichś względów tej płyty jeszcze

nie mają, ale także dla tych, co

od lat cieszą uszy tymi dźwiękami.

Co wracam do tej muzyki, zawsze

mam szeroki uśmiech i w żadnym

RECENZJE 243


Quo Vadis - XXX

2018 Jimmy Jazz

Na swoje trzydziestolecie Quo Vadis

zafundowała sobie kompilację

z trzydziestoma hitami na dwóch

dyskach. Tak, napisałem z premedytacją

o przebojach, bo Szczecinianie

właśnie mieli takie nagrania

i to nie tylko chodzi o debiut

czy "Politics", które chyba najbardziej

katowałem. Bowiem na takim

"Infernal Chaos" również znalazły

się utwory, w czasie trwania których

z lubością podkręcam gałkę

potencjometru. Domenom Quo

Vadis jest thrash, bezpośredni,

konkretny i uderzający prosto w

twarz. Muzycy chętnie kolaborują

również z death metalem, współczesnymi

eleatami metalu, nie unikają

też inspiracji wpływami progresywnymi.

Jednak te elementy

użyte są bardziej w formie ozdobników

i ciekawych ornamentów

aranżacyjnych. No i częściej były

wykorzystywane w późniejszym

okresie działalności Quo Vadis.

Poza tym do ich cech charakterystycznych

można zaliczyć wpadające

w ucho melodie oraz podkręcające

atmosferę muzyczne i dźwiękowe

cytaty. Znaczące są też

teksty po polsku, które komentują

aktualne wydarzenia oraz tzw. ważne

tematy. Jedne ocierają się o

grafomanie inne są całkiem przyzwoite.

Do tego dochodzą różne

rodzaju dowcipy, które też można

odebrać dwojako. Także jubileuszowy

składak słucha się na luzie,

a nawet z pewną przyjemnością.

Trzydzieści utworów, każdy z innego

okresu, o różnych brzmieniach,

jednakże napisanych z wyobraźnią,

jajem i talentem, więc nic

dziwnego, że ten ponad dwu godzinny

muzyczny kolos zupełnie

się nie nudzi. Niemniej znakomicie

reprezentuje trzydzieści lat działalności

tego zespołu. Dlatego, jak

ktoś nie zna Quo Vadis to "XXX"

jest bardzo dobrym wydawnictwem

aby poznać tę kapelę.

Quo Vadis - Born To Die

2016 Jimmy Jazz

W roku 2016 ukazał się ostatni -

jak do tej pory - album studyjny

Quo Vadis. Zawiera on charakterystyczny

siarczysty thrash metal i

nie ma co ukrywać, jedyny w swoim

rodzaju. Nie chodzi tylko o ciągle

ten sam styl, mimo zmieniających

się muzyków oraz dodatków z

innych podstylów, pomysłowe

utwory, z resztą każdy inny, wpadające

w ucho melodie, specyficzne

historie, czy też swoistą wokalną

narrację Tomasza Skuzy. A przede

wszystkim o to, że w każdym

kawałku musi być coś specjalnego,

co da mu niepowtarzalny charakter.

W rozpoczynającym płytę

"Orient Express" mam black metalowe

wstawki, w środkowej części

"Abel i Kain" bardzo klimatyczne i

przyprawiające o dreszcze zwolnienie,

natomiast w "Wino i sól" mamy

m.in. dopełnienie w stylu białego

śpiewu Tulii, a w takiej "Hiroshimie"

coś co może skojarzyć się z

śpiewem Leonarda Cohena.

Oczywiście są to tylko przykłady,

na płycie jest tego więcej. Skaya

głównie śpiewa po polsku ale trafiają

się kawałki w języku angielskim.

Na "Born To Die" są to głównie

kompozycje mocne sięgające

po wzorce najciężej grających kapel

thrashowych typu Slayer czy Sepultura,

a mowa o kawałku tytułowym

"Born To Die", ze znakomitym

melodyjnym przewodnim tematem

oraz zwartym i konkretnym

"Beauty Of The Lake", z blackowym

skrzekiem w chórkach. Warto

tu wspomnieć też o songu "Motorhead",

który jest niczym innym

jak hołdem dla Lemmyego i jego

kapeli. Ciekawostką jest tutaj fakt,

że tekst składa się z kompilacji tytułów

utworów tego zespołu. Mamy

również coś w rodzaju samoreklamy

tj. drugą część sztandarowego

kawałka "Quo Vadis" oraz

szacunku do własnych osiągnięć w

postaci nowej wersji "Rzeźnika",

który pochodzi z pierwszego demo

z 1991 roku. Naprawdę bardzo

wiele dobrych dźwięków znalazło

się na "Born To Die", a podkreślają

je jeszcze dobre wykonanie oraz

produkcja. Także fani Quo Vadis

są z tego krążka z pewnością usatysfakcjonowani.

Ja natomiast długo

nie zapomnę przede wszystkim

chu-chu-chu-chu "Wino i sól", kolejny

hit w wykonaniu Szczecinian.

(4)

Quo Vadis - Novem

2013 Chaos

"Novem" to pięcioutworowa EPKa,

która zawiera kawałki znane z "Infernal

Chaos" ale zaśpiewane po

polsku. "Infernal Chaos" był na

ogół chwalony ale dość często krytykowany

za nienajlepszy angielski

Tomasza Skuzy. No i "Novem"

jest odpowiedzią na tę reprymendę

i, co ciekawe wskazuje na to, że

wspomniani cenzorzy mieli rację.

Wykorzystane do EPKi utwory

moim zdaniem zabrzmiały jeszcze

mocniej i jeszcze ciekawiej, właśnie

dzięki tekstom po polsku. Rozpoczynające

"Caducus" i "Ropa za

krew" zagadały naprawdę rewelacyjnie.

Nie inaczej jest z kończącym

płytkę "Rosją". Między tymi

utworami są nie wspomniane przeze

mnie w recenzji utwory "Złoty

krzyż" oraz "Wschód vs. Zachód". A

świadczy to o tym, że "Infernal

Chaos" jest wyjątkowo wyrównana

płytą, zawierającą same dobre

kompozycje. "Złoty krzyż" to znakomity

dynamiczny thrash w stylu

Quo Vadis, z nośną melodią

oraz orkiestrową wstawką. Natomiast

to "Wschód vs. Zachód" to

kolejna dawka thrashu ale z porywającym

klimatem i melodią.

Ogólnie "Novem" to dość ciekawe

uzupełnienie dyskografii Quo Vadis,

które pokazuje, ze temu zespołowi

najlepiej w ojczystej oprawie.

Quo Vadis - Infernal Chaos

2010 Chaos

Po wydaniu albumów "Król"

(2002) i "Babel" (2007) moje zainteresowanie

poczynaniami Quo

Vadis mocno zapikowało w dół.

Cały stan rzeczy zmienił album

"Infernal Chaos" z 2010 roku.

Utwory z tego albumu mają coś w

sobie, co przykuwają moją uwagę,

a tak po prawdzie niema w nich

nic, co bym w muzyce szczecinian

nie słyszał. Wszystkie kawałki są

ciężkie, melodyjne, z dodatkami,

które są przypisane tyko danemu

utworowi. Jednak nie tylko ciężar i

melodie przyciągają zainteresowanie

słuchacza, moim zdaniem jest

to również rytmika poszczególnych

kompozycji, w których oczywiście

króluje sekcja rytmiczna.

Każdy z jedenastu utworów spełnia

wysokie standardy, także niema

momentu na płycie, który ginie

nam gdzieś w pamięci. Niemniej

to pierwsze trzy kompozycje wciągają

w rozpędzoną i dynamiczną

narrację "Infernal Chaos". To

dzięki mega otwieraczowi "Cadacus"

z niesamowita melodią, singlowemu

"Blood For Oil" z wykorzystaniem

rogu oraz "Bomb & Fire" z

orientalnym motywem album nabiera

rumieńców i oddaje nas całej

zawartości krążka. Żeby nie było,

każdy następny utwór również

emocjonuje jak te pierwsze, wystarczy

wymienić "Black Horzion",

"Chaos" czy "Cross Of Gold", które

porywają wspomnianą rytmiką, a

także potężnymi riffami i płomiennymi

melodiami, skończywszy na

zamykającej "Russja", która dodatkowo

frapuje adaptacją regionalnego

motywu folkowego. Świetnie

brzmią na tej płycie instrumenty,

są potężne, czytelne choć nawiązują

do oldschoolu to są na wskroś

współczesne. Ten sound nadał nowej

witalności dźwiękom Quo Vadis.

Na tym wydawnictwie Skaya

śpiewa po angielsku, co jest pewnym

wyłomem. Brzmi to znośnie,

choć znawcy czepiają się jakości

tego języka. Do tej pory ta płyt

jest jedną z moich ulubionych,

więc może wam tez przypadnie do

gustu. Ja ją polecam. (4,5)

Qou Vadis - Politics

2021/1991 Old Temple

Najciężej opisywać jest właśnie takie

krążki. Przesłuchane niezliczoną

ilość razy, z każdą zapamiętaną

nutką. W zasadzie teraz po odpaleniu

dysku zapominam, że go słucham,

ale moja pamięć znakomicie

daje sobie radę i przypomina mi

jak "leci" cała płyta i jej poszczególne

kawałki. Wtedy dla mnie kapela

grała thrash, wręcz podszyty

heavy metalem, przesiąknięty

energią, zarażający dynamiką oraz

chwytliwymi melodiami oraz riffami.

Do tego specyficzny śpiew/ryk

Skayi, który wykrzykiwał po polsku

słowa, które dotykały dość ważnych

problemów. Być może z tego

powodu teraz muzyka Quo Vadis

ciężko trafia do młodszego pokolenia.

Jakby nie było te wątki dawno

straciły na aktualności. Chociaż

tekst utworu tytułowego "Politics"

nadal powinien być zrozumiały dla

współczesnego odbiorcy. Największym

przebojem na albumie są

"Przyjaciele" z krótkim cytatem z

filmu "Psy" na początku. Chociaż

takim "Ameryka" i wspomnianym

już "Politics" też wiele nie brakuje.

No i przeróbka "Pretty Woman"

również robiła wtedy furorę. Ogólnie

każdy kawałek tej płyty mknie

do przodu i zachęca do szaleństwa,

chociaż "Obojętność" jest ociężała i

masywna, co raczej kojarzy się z

doomowymi ekspresjami. Na koniec

mamy też coś w rodzaju ballady.

"Wave" wyrywa nas z amoku i

kieruje nas w inne rejony estetyki i

emocji. Kiedyś dość częsty zabieg,

stosowany przez heavy metalowe

kapele. Ogólnie "Politics" pod

względem muzycznym to nadał kawał

świetnego thrash metalu, który

powinien bronić się w dzisiejszych

czasach. Teksty to inna sprawa, ale

czy najważniejsza? Jak dla mnie

ten album jest i będzie jednym z

znaczących symbolów polskiego

thrashu i każdy z maniaków powinien

go znać. Być może do niedawna

ciężko było po niego sięgnąć,

niemniej za sprawa Old

Temple Records możemy cieszyć

się jego reedycją. Z czego wszystkich

zachęcam do skorzystania.

\m/\m/

244

RECENZJE


wypadku nie czuję się przytłoczony.

Raven zawsze brzmi świeżo i

prawdziwie. Zdecydowanie do

przodu bez spoglądania za siebie!

Adam Widełka

Ritual - Valley Of The Kings

1993/2021 High Roller

Jakiś czas temu miałem przyjemność

recenzować debiut brytyjskiego

Ritual "Widow". Album

okazał się bardzo pozytywny, świetnie

zagrany i z niezłym klimatem.

Teraz dopadł mnie drugi ich krążek,

jak na razie ostatni, "Valley

Of The Kings". Okazuje się, że

złego słowa także powie-dzieć nie

mogę. High Roller Records przygotował

jak zwykle ładną reedycję,

tym razem na winylu. Wszystko

wygląda nieźle - same płyty i

wkładki z tekstami ozdobionymi

zdjęciami. Z jakichś względów, pewnie

praw autorskich, zmieniona

została okładka. Nie lubię takich

zabiegów, ale ta nowa do klimatu

albumu pasuje idealnie. No i muzycznie

też jest wiele nawiązań do

starożytnego Egiptu, muzycy starali

się wytworzyć pewną aurę, która

korespondowałaby z tekstami. Jest

to, mimo rocznika płyty, nadal

echo NWOBHM. Nie brak dobrych

riffów czy nawet akustycznego

utworu instrumentalnego. Mocny

i wyraźny wokal, motoryczna

sekcja - Ritual nie zapomina jak

gra się klimatyczny, klasyczny angielski

metal. Mimo, że album wydali

w 1993 roku i dzieli go od debiutu

aż dziesięć lat, to absolutnie

nie można powiedzieć, że starają

się z uporem maniaka powielać

swoją twórczość. Wiadomo, to ta

sama kapela, nawet skład w 2/3

jest ten sam - tu wciąż działali basista

Phil Mason i śpiewający gitarzysta

Re Bethe - ale patrząc obiektywnie

na spuściznę grupy to obie

płyty jakie popełnili są pełne niebanalnych

rozwiązań. Kurczę, Ritual

to naprawdę dobre granie.

Grupa mocno, wydaje się, zapomniana,

dlatego fajnie, że pojawiają

się coraz to nowe reedycje. Słychać

w tej muzyce szczerość i duże emocje

a to myślę bardzo ważne. Album

się nie nudzi, a raczej z każdą

minut wciąga coraz mocniej… Pokazuje,

że nie zawsze trzeba używać

"heavy metalowego tempomatu"

przez cały krążek, a warto spróbować

kombinować, postawić na

nastrój, i tak dalej. Ritual umiejętnie

łączy to wszystko na "Valley

Of The Kings", co finalnie winduje

ten album do grupy najciekawszych

post-NWOBHM. Warto.

Adam Widełka

S.D.I. - Sign Of The Wicked

2021 MDD

Ten album to tykająca bomba.

Muzyka zawarta na tym krążku

jest tak naładowana energią, że

przy odsłuchu módlcie się, żeby

nie rozsadziło wam głośników. No

ale z drugiej strony jak nie zrobić

głośniej, kiedy przez membrany

wystrzeliwane są soczyście speed/

thrashowe strzały? Już okładka

zwiastuje, że nie będzie lekko. Kto

normalny tnie się żyletką? A już

nazwę zespołu? To chyba musi być

jakiś psychofan albo ktoś niespełna

rozumu! Włączcie więc sobie "Sign

Of The Wicked", a gwarantuje, że

przetrząśniecie dom wzdłuż i wszerz

w poszukiwaniu tego małego,

ostrego narzędzia. Przecież ta

płyta wciąga od pierwszych minut!

Już po chwili chcemy być naznaczeni

tymi dźwiękami. Poza szaleńczym

headbangingiem będziemy

chcieli przynależeć jeszcze mocniej,

poczuć więź z tym, co wypluwają

głośniki. Chłopaki nie

zwalniają tempa a my jesteśmy w

coraz mocniejszym amoku. Ten

krążek to dziewięć wściekle rozpędzonych

numerów szczerzących

kły speed/thrash metalu. W takiej

najbardziej szczerej i solidnej postawie.

Tylko trzech gości - Reinhard

Kruse (wokal, bas), Franck

Tiesing (gitary) i Ralf Maunert

(perkusja) - a potęga brzmienia

jakby grał co najmniej kwintet

równie nakręconych muzyków.

Kolejne kompozycje mkną niczym

odbezpieczona krajzega z turbo

doładowaniem. Nawet przez myśl

nie przejdzie, żeby zastanawiać się,

kiedy S.D.I. ma zamiar się zatrzymać.

Po co? Przecież ten album to

miód na uszy wszystkich, którzy

uwielbiają rozkręcone do granic

możliwości obroty niemieckiego

speed metalu! Reedycja MDD

oprócz właściwego materiału dodaje

jeszcze cztery kawałki z sesji

między '91-'93 rokiem, planowanych

na czwartą płytę. Jakby komuś

było mało niemiłosiernego

czadu…

Adam Widełka

Sacred Reich - Surf Nicaragua

2021 Metal Blade

Amerykański Sacred Reich to jedna

z ciekawszych załóg uprawiających

thrash metal. Może to powietrze

Arizony, skąd pochodzą,

sprawiało, że od początku brzmieli

bardzo agresywnie. Taki odłam

thrashu lubię, który w żadnym wypadku

nie jest sterylny. W 2021

roku Metal Blade wypuściło reedycję

EP grupy "Surf Nicaragua"

- na winylu i CD - także jest powód,

by znów zarzucić te dźwięki

w odtwarzaczu. Ten materiał można

traktować jako suplement dla

debiutu "Ignorance". Tak naprawdę

mamy tutaj dwadzieścia sześć

minut, z czego ostatnie osiem to

tracki w wersji "na żywo" a jako numer

trzy chłopaki przygotowali cover

Black Sabbath "War Pigs".

Pierwsza płyta jest konkretnym

strzałem, bez zbędnej dyskusji.

Rozpędzone Sacred Reich w 1988

roku, czyli zaraz po debiucie, wypuszcza

ten mały album. Trochę

nieświadomie ciągnąc hamulec

ręczny. Dwa studyjne kawałki -

"Surf Nicaragua" i "One Nation" -

są okej, ale nie przynoszą nic strasznie

gotującego krew w żyłach. W

tym pierwszym można zwrócić

uwagę na zgrabne zmiany rytmu i

dość żartobliwe motywy. Drugi z

kolei to trochę wykrzyczany hymn

z jakby lekko plemiennym groovem.

Wspomniany wcześniej "War

Pigs" wykonany jest poprawnie,

bez szkody zarówno dla autorów

jak i tych, którzy porwali się na

taką klasykę. Po nim jest jeszcze

jeden utwór studyjny "Draining

You Of Life" utrzymany w typowym

thrashowym klimacie. Generalnie

te parę kawałków na "Surf

Nicaragua" wstydu nie przynosi,

ale też nie są to rzeczy w jakimś

stopniu wybitne. Tak jak napisałem

wcześniej - ta EP to taki suplement

do pierwszego albumu, ładnie

uzupełniający najwcześniejszy

okres działalności zespołu. Warto

naturalnie zaopatrzyć się w ten

krążek, bo jest on integralną częścią

dyskografii Sacred Reich i mimo

odrobinę słabszego wydźwięku

to nadal jest dobre thrashowe granie.

Adam Widełka

Savage Grace - After The Fall

From Grace

2020 Hooken On Metal

Savage Grace to jedna z najciekawszych

załóg amerykańskiego

speed metalu. Szkoda, że współcześnie

pojawia się mało reedycji

ich skromnej dyskografii. Przecież

dwie pełne płyty to nie tak dużo,

prawda? Dobrze jednak, że chociaż

co jakiś czas wpadnie na rynek

jakiś nakład. Tak jak z Hooked

On Metal z 2020 roku. Obie płyty

grupy to absolutny strzał pomiędzy

oczy jeśli chodzi o speed metal.

Nie mam zamiaru tutaj roztrząsać,

która z nich jest lepsza, bo

kompletnie nie o to chodzi. W ręce

wpadło mi wznowienie dwójki, a

więc "After The Fall From Grace".

Dziewięć utworów, znikome maczanie

palców w szatę graficzną

(kolor czcionki) - wszystko wygląda

tak jak należy. Tylko słuchać!

Każdy numer mógłby zostać

klasyką gatunku. Bezlitosna sekcja

rytmiczna taranuje wszystko na

swojej drodze i przy okazji bezbłędnie

trzyma w ryzach szybkie

kompozycje. Gitary rozrzucają na

prawo i lewo chwytliwe riffy i kąsają

zgrabnymi solówkami. Całość

spaja mocny i kiedy trzeba piejący

wokal. Esencja speed metalu można

by powiedzieć. No i dużo się

człowiek nie myli, bo Savage Grace

szturmem wzięło to, co swoje.

Może teraz nie jest to grupa jakoś

wybitnie rozchwytywana, a wielka

szkoda, bo ich granie przetrwało

próbę czasu i może spokojnie

utrzeć nosa nowoczesnym adeptom

tajnej speed metalowej sztuki.

Polecam sięgnąć po "After The

Fall From Grace" nie tylko ze

względu na okładkę, na której w

rolę kata wciela się Gene Hoglan.

Już pierwsze minuty tego wydawnictwa

powinny przekonać niezdecydowanych

- bo to szybka muzyka

bez nadęcia czy udziwnionych

na siłę aranżacji. Raczej słuchamy

bezpośredniej i szalenie

swobodnej gry świadomego swoich

umiejętności kwartetu, który posiadał

wielką zdolność pisania cholernie

mocnych w wyrazie kawałków.

Adam Widełka

The Obsessed - Lunar Womb

2021/1991 High Roller

Muzyczny rynek nie znosi próżni.

Było tak od dawna, a pandemia

tylko to spotęgowała: wiele zespołów

doczekało się nowych wydawnictw

w różnych formatach, wytwórnie

ciągle podsuwają też fanom

wznowienia niedawnych płyt,

które z powodu koronawirusa nie

doczekały się należytej uwagi z powodu

braku koncertowej promocji,

a do tego wznowienia tytułów

sprzed lat. "Lunar Womb" amerykańskich

weteranów doom metalu

z The Obsessed (staż liczony od

roku 1980, ale mieli też przerwy)

należy do tej ostatniej kategorii, a

ponieważ oryginalnie ukazał się w

roku 1991, to można powiedzieć,

RECENZJE 245


Schismatic - Circle Of Evolution/Egregor

2021 Thrashing Madness

Po kompaktowych edycjach

albumów Schismatic, wydanych

oryginalnie tylko na kasetach,

przyszła pora na winylowe

wersje "Circle Of Evolution"

i "Egregor". Lata 1993-

94 były - przynajmniej w Polsce,

bo na Zachodzie LP's

wciąż się ukazywały, czego dowodów

mam na półkach całkiem

sporo - schyłkiem winylowego

nośnika, więc owe materiały

nie miały szans na nim

wówczas wyjść, ale dobrze się

stało, że w końcu do tego doszło.

I to z różnych względów.

Pierwszym, najbardziej rzucającym

się w oczy, jest duża

okładka - 12" format daje znacznie

większe możliwości niż

wkładka kasety lub książeczka

kompaktu, dzięki czemu szata

graficzna jest znacznie lepiej

wyeksponowana. Owszem, w

momencie wydania okładka

"Circle Of Evolution" nie zebrała

zbyt pochlebnych opinii,

ale po niedawnych poprawkach

prezentuje się znacznie

lepiej, dużym plusem jest też

według mnie to, że obyło się

bez zmian, bo jednak co oryginał,

to oryginał i kolekcjonerzy

na pewno to docenią. Znacznie

czytelniejsza stała się też

okładka "Egregor", a mimo tego,

że oba albumy wydano w

pojedynczych kopertach, to z

racji dodania dwustronnych

wkładek z tekstami, zdjęciami

i materiałami archiwalnymi niczego

na nich nie brakuje. Poprawiono

też rzecz jasna materiał

dźwiękowy - remasteringu

dokonał Piotr Lekki, były basista

grupy, tak więc brzmi to

potężniej i zdecydowanie selektywniej

niż z kaset, tym bardziej,

że płyty wytłoczono na

ciężkich, pewnie 180-gramowych

krążkach. No i muzyka:

techniczny death metal z wycieczkami

w stronę jazzu, coś

dla fanów Atheist, Cynic,

Death czy Pestilence tamtego

okresu. Debiut "Circle Of

Evolution" jest jeszcze trochę

surowy, słychać tu również pewne

wpływy Morbid Angel

czy Vader, ale to już granie na

wysokim poziomie, a do tego

poszukiwanie innych rozwiązań,

co perfekcyjnie podkreślają

"Viva Apodistra" i "Inheritnace

Of Hate". Drugi album

jest już bardziej dojrzały i

jeszcze bardziej zaawansowany

technicznie - zespół w ramach

deathmetalowej stylistyki

stworzył nową jakość, w Polsce

wtedy chyba nikt, poza Schismatic,

tak nie grał. Jeszcze

więcej tu jazzu i niebanalnych

rozwiązań aranżacyjnych, a już

"Slippery Cheek", z gościnnym

udziałem gitarzysty Grzegorza

Koniarza i basisty Krzysztofa

Koniarza, to po prostu

czystej wody fusion/jazz rock z

lat 70. A mamy tu jeszcze równie

udane utwory "Bad Apperiance"

czy "The Shame", zaś na

finał standard "Summertime" z

udziałem... trębacza Tomasza

Hernika. Nic dziwnego, że

metalowa brać w większości

pozostała na propozycje

Schismatic obojętna, zaś fani

jazzu nie byli przyzwyczajeni

do tak ekstremalnej oprawy

swych ulubionych dźwięków,

więc również wymiękli; pewnie

dlatego zespół trafił w próżnię

i szybko zakończył działaność.

Teraz mamy czasy znacznie

bardziej sprzyjające takiej muzyce,

więc reedycje "Circle Of

Evolution" i "Egregor" mają

szansę dotrzeć do szerszego

grona słuchaczy, zaś reaktywowany

zespół pracuje nad trzecim

albumem. Czas oczekiwania

na tę płytę można sobie

umilić kolejnymi odsłuchami

obu starszych wydawnictw

Schismatic: w przypadku

"Egregor" nie ma wyboru, bo

jest dostępna tylko na czarnym

winylu, ale "Circle Of Evolution"

również na białym i niebieskim.

"Circle Of Evolution":

(5) "Egregor": (6)

Wojciech Chamryk

że to celebracja jego 30-lecia. Jakości

tłoczenia LP na podstawie

promocyjnych plików ocenić nie

mogę, ale to wydanie High Roller,

więc powinno być OK. Muzycznie

zaś mamy tu The Obsessed w

najwyższej formie: krótko po nagraniu

debiutu oraz przed bardziej

popularną płytą "The Church

Within" z roku 1994. Utworów

jest aż 12: zwykle krótkich i bardzo

zwartych (siarczysty "No Blame"

nie trwa nawet półtorej minuty,

równie dynamiczny "Bardo"

raptem 2'21''), ale nie brakuje tu

też mocarnych, doomowych walców,

z kompozycją tytułową na

czele. Brzmienie jest surowe, a ponieważ

nagrania zrealizowało trio,

to i nakładek nie ma zbyt wielu -

dominuje surowy, organiczny

sound, z dudniącym basem (Scott

Reeder dwukrotnie zastępuje też

Wino za mikrofonem, co daje

naprawdę dobry efekt w "Back To

Zero") i ostrą perkusją Grega Rogersa,

połączenie doom metalu z

hard rockiem i heavy przełomu lat

70. i 80. Z dwóch kompozycji instrumentalnych

wyróżniłbym mroczne

"Embryo", a jeśli ktoś wcześniej

nie słyszał tej płyty polecam

zacząć odsłuch od openera "Brother

Blue Steel", bo daje gwarancję,

że pozostanie się z "Lunar Womb"

do końca.

Wojciech Chamryk

Wuthering Heights - To Travel

For Evermore

2021 Nagelfest Music

Erik Ravn kontynuuje swój pomysł

przypominania dokonań swojego

projektu Wuthering Heights.

Tym razem sięgnął on po ich drugi

album "To Travel For Evermore"

z 2002 roku. Płyta zawiera muzykę

z pogranicza melodyjnego

power metalu oraz progresywnego

power metalu. Z tymże tym razem

położono większy nacisk na pomysły

i wariacje progresywne. Nie powiem

te wszystkie progresywne

zamysły - często techniczne - prezentują

się dość szlachetnie. Choć

z drugiej strony, nie są to tak zawiłe

konstrukcje jak w wypadku

chociażby Dream Theater. Nie

brakuje również innych elementów,

które są charakterystyczne dla

tej formacji, czyli elementy neoklasyczne,

folkowe, symfoniczne, filmowe

oraz epickie. Na tym polu

bardzo dobrze prezentują się całkiem

niezłe melodie, a także emocjonalne

i brzmieniowe kontrasty,

które udanie budują równowagę do

wspomnianych progresywnych klimatów.

Z rzadka, naprawdę w nielicznych

momentach, fałszywie

wybrzmiewają odniesienia wyjęte z

melodyjnego power metalu. No

cóż ta scena przyjęła taką a nie inną

estetykę. Niestety wspomniane

elementy mogą psuć odbiór tej

muzyki, ale moim zdaniem, dzięki

przyjęciu bardziej progresywnej

formuły "To Travel For Evermore"

broni się do dzisiaj. A co

najważniejsze skonstruowano ten

album w taki sposób, że słucha się

go z uwagą i to w całości. Dodatkowo

wydanie tej płyty zyskuje,

bowiem Erik dodał dwie kompozycje

("When The Jaster Cries", "La

Chanson De Roland") oraz zmienił

kolejność utworów. Dzięki temu

zabiegowi odbiór muzyki trochę

zyskuje. Chociaż umieszczony na

końcu instrumentalny, symfoniczno-klawiszowy

"La Chanson De

Roland" mógł sobie darować. Na

"To Travel For Evermore" muzycy

dają poznać się z bardzo dobrej

strony, myślę, że ogólnie trzeba docenić

ich kunszt. Całkiem dobrze

wypada również wokalista Krisitan

Andersen, którego niektórzy

mogą kojarzyć z Tad Morose.

Nawet zastanawiam się czy jego

głos pasuje lepiej do muzyki Wuthering

Heights niż jego następcy

Nilsa Patrika Johanssona. Nie

wiem jak bardzo Erik Ravn ingerował

w brzmienie tego krążka, ale

w tej wersji słucha się go bardzo

dobrze. Oczywiście do tego wydawnictwa

dołożono również bonusowy

dysk. Znalazły się na nim

dema kapel, które poprzedzały

Wuthering Heights czyli "Tales

From The Woods" Minas Tirith

z roku 1992 oraz "Vergelmir" Vergelmir

z roku 1995. Jest to ciekawostka

i spełnienie marzeń wielu

fanów Duńczyków. Ja jednak skwituję

to tak, że trzeba uważać o

czym się marzy, bo owe fantazje

mogą się spełnić, co niekoniecznie

może skończyć sie pozytywnie.

Tak właśnie jest z wspomnianymi

demami, bowiem wydaje mi się, że

wolałbym dalej żyć w nieiedzy. Na

koniec przytoczę to o czym wspominałem

przy recenzji "Far From

The Madding Crowd". Muzyka

Wuthering Heights skierowana

jest tylko do konkretnego odbiorcy,

przede wszystkim do fana

ambitniejszego melodyjnego power

metalu oraz niektórych fanów progresywnego

power metalu.

\m/\m/

246

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!