HMP 78_Turbo
New Issue (No. 78) of Heavy Metal Pages online magazine. 90 interviews and more than 230 reviews. 264 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Turbo, Kat & Roman Kostrzewski, Accept, Helstar, Agent Steel, Armored Saint, Crystal Viper, Axe Crazy, Necronomicon, Sodom, Darkness, Nervosa, Accuser, Angelus Apatrida, Voiviod, Quo Vadis, Ragehammer, Monastery, Okrutnik, Evangelist, Rascal, Spirit Adrift, Haunt, Wytch Hazel, Diamond Head, Iron Savior, Wizard, Niviane, Holy Mother, Vhaldemar, Konquest, Sylent Storm, Communic, Harlott, Eternal Champion, Megaton Sword, Coronary, Possessed Steel, Ashes Of Ares, Significant Point, Midnight Spell, Neuronspoiler, Byfist, Chalice, Pounder, Stallion, Chainbreaker, Michael Schenker Group, Fates Warning, Pyramaze, Wuthering Heights, Lords Of Black, Vincent and many, many more. Enjoy!
New Issue (No. 78) of Heavy Metal Pages online magazine. 90 interviews and more than 230 reviews. 264 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Turbo, Kat & Roman Kostrzewski, Accept, Helstar, Agent Steel, Armored Saint, Crystal Viper, Axe Crazy, Necronomicon, Sodom, Darkness, Nervosa, Accuser, Angelus Apatrida, Voiviod, Quo Vadis, Ragehammer, Monastery, Okrutnik, Evangelist, Rascal, Spirit Adrift, Haunt, Wytch Hazel, Diamond Head, Iron Savior, Wizard, Niviane, Holy Mother, Vhaldemar, Konquest, Sylent Storm, Communic, Harlott, Eternal Champion, Megaton Sword, Coronary, Possessed Steel, Ashes Of Ares, Significant Point, Midnight Spell, Neuronspoiler, Byfist, Chalice, Pounder, Stallion, Chainbreaker, Michael Schenker Group, Fates Warning, Pyramaze, Wuthering Heights, Lords Of Black, Vincent and many, many more. Enjoy!
- No tags were found...
You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
2020 to rok kilku jubileuszy, w tym 40-lecie
działalności poznańskiego Turbo. Z tej okazji kapela
wypuściła kompilację zatytułowaną "Greatest
Hits", która na dwóch dyskach przypomniała
blisko dwie i pół godziny muzyki z całej historii
swojej działalności. Z tego też powodu na rozmowę
zaprosiliśmy lidera Turbo, Wojciecha Hoffmana,
a że nasz periodyk to kwartalnik, to rezultaty
tej konwersacji możecie przeczytać dopiero
teraz. Ta sama rocznica dotyczy również naszego
kolejnego weterana, katowickiego Kata. Obchodzona
była ona wydawnictwem "The Last Convoy".
Niemniej ta uroczystość nie dotyczy samego
Piotra Luczyka, ale także innych muzyków, którzy
współtworzyli tę legendę polskiego metalu. A
że formacja Kat & Roman Kostrzewski pod
koniec 2020 roku wypuściła swój oficjalny bootleg
"Live 2019", nie omieszkaliśmy porozmawiać z
samym Romanem. Tym oto sposobem moi drodzy
czytelnicy macie na samym początku niesamowite
i bardzo obszerne artykuły z udziałem
dwóch polskich legend.
Tak jak wspominałem, W bieżącym numerze
napotkacie na kilku zeszłorocznych jubilatów.
Chociażby kolejną polską formację, Quo Vadis,
która hucznie obchodzi 30-lecie swojego debiutu,
bowiem o jego reedycje zadbało chińskie Huangquan
Records oraz polska wytwórnia Old Temple
Records. Wspomniane wydania ukazały się
na nośnikach CD, natomiast o wytłoczenie winyli
zadbała kolejna firma, Underground Front
Records. Także pytań dla Tomka "Skayi" Skuzy
też nam nie brakowało.
Jak jesteśmy przy egzotycznym kierunku promocji
naszej polskiej sceny z lat 90., to warto
wspomnieć, że wymieniona przed chwilą wytwórnia
Huangquan wydala również płytę z naszego
thrasowego podziemia, a mianowicie "Świętą Inkwizycję",
Monastery. Oczywiście był to kolejny
impuls, aby przypomnieć wam tę raczej zapomnianą
formację.
Niemniej ostatnimi czasy nie zajmowaliśmy się
tylko wspomnieniami, tym bardziej, że bieżące
wydawnictwa - mimo pandemii - są nadzwyczaj
ekscytujące. Zaraz za głównymi "daniami" tego
numeru natkniecie się na wywiady z Accept, Helstar,
Agent Steel, czy Armorend Saint. Myślę,
że albumy "Too Mean to Die" (w zasadzie już
klasyk), "Clad in Black" (kompilacja, ale rozbudzająca
wyobraźnię i chęć na kolejne nowe produkcje
Helstar), "No Other Godz Before Me"
Intro
Spis tresci
(powrót Johna Cyriisa) i "Punching the Sky"
(album z końca października 2020 roku wart naszej
pamięci) do tej pory kręcą się w waszych odtwarzaczach
jak oszalałe.
Jak zawsze warte uwagi są również nowości z
thrashowego podwórka, a tych ostatnio nie brakowało.
Myślę, że nikt nie odpuści sobie rozmów
z przedstawicielami Necronomicon, Sodom,
Darkness, Accuser, a także Voivod, Angelus
Apatrida, Nervosa, MindWars, Harlott, Warpath,
Macbeth itd. A przecież to dopiero wstęp
do tego, co znalazło się w bieżącym numerze.
Numer 78. zaczyna się od polskich wiarusów
Turbo oraz Kat & Roman Kostrzewski ale to
nie jedyne nazwy z Polski, które przewijają się w
zebranych w nim wywiadach. W sumie jest ich
sporo, a zarazem prezentują bardzo różne odcienie
heavy metalowej sceny. I tak, mamy heavy/power
metalowy Crystal Viper, który promuje udany
nowy krążek "The Cult", black/thrash metalowy
Ragehammer z kolejną niesamowitą płytą "Into
Certain Death", epic/doom metalowe Evangelist
przypominające się wyśmienitą EPką "Ad Mortem
Festinamus", a także debiutujące heavy/
speed/black metalowe Okrütnik oraz power/
speed metalowe Rascal. Jest także heavy metalowy
Axe Crazy, który ostatnio na nowo wydał
wszystkie swoje płyty, tym razem pod szyldem
brazylijskiej wytworni Classic Metal Records.
Mało tego, ich ostatni album "Hexbreaker" dzięki
Metal Warrior Records opublikowany został również
na wielokolorowych "plackach", co ucieszy
tych najbardziej zakręconych kolekcjonerów. A na
zakończenie możecie poczytać sobie rozmowę z
kapelą Vincent, która dopiero co wydała krążek
"Space" ze znakomitym hard rockiem. Także nasza
rodzima scena tradycyjnego heavy metalu
ostatnio nnie pozwala się nudzić.
To jednak ciągle preludium do tego, co znajdziecie
w aktualnym numerze. Ilość kapel, ich różnorodność,
doświadczenie, potencjał, pochodzenie,
oddają wyjątkowy koloryt globalnej i aktualnej
sceny tradycyjnego heavy metalu. Każda z tych
grup może kogoś zachwycić i wręcz odwrotnie,
bardzo zniesmaczyć. Po prostu kwestia gustu, preferencji
i chwili poddania się emocjom. Także dość
trudno zachwalać jakiś konkretny zespół czy namawiać
po sięgnięcie po ich niedawno wydana płytę.
Dla jednych ekscytującym będzie sięgnięcie po
weteranów takich jak Diamond Head, Byfist czy
Velvet Viper, innym radość przyniesie wysłuchanie
młodszych, ale mocno już doświadczonych
Iron Savior czy Wizard. Zaś jeszcze inni będą
woleli młode pokolenie sięgające po tradycyjny
heavy metal w wersji oldschoolowej Neuronspoiler,
Hell Freezes Over, Significant Point czy
Sylent Storm, albo w odsłonie retro Freeways,
Dead Lord czy Wytch Hazel, ewentualnie w barwach
epickich; Eternal Champion, Megaton
Sword czy Possessed Steel, tudzież bardziej
doomowych Old Mother Hell, Legionem czy
Spirit Adrift. Niemniej ciągle będzie to wierzchołek
tego, co proponujemy w najnowszym numerze
naszego czasopisma.
Tym razem w magazynie prezentujemy bardzo
wielu przedstawicieli thrash metalu Mamy jeszcze
mało znane, ale ze sporym potencjałem Wreck-
Defy, Denied czy Injector oraz zupełnie nieznane,
o których za chwil parę - prawdopodobnie -
nikt nie będzie pamiętał, jak Typhus, Annexation
czy Devastation Inc.
Za każdym razem oddając nowy numer HMP
staramy się też ubarwić nasze propozycje. Tym
razem odnajdziecie kilka wywiadów przedstawicielami
kapel hard'n'heavy. O naszym rodzimym
Vincent już wspominaliśmy, a oprócz niego znajdziecie
także zapisy rozmów z kapelami takimi jak
Jaded Heart, Lords Of Black, Mean Streak, a
przede wszystkim wywiad z Michaelem Schenkerem
o jego nowym wcieleniu MSG. Nie zabrakło
również reprezentantów szeroko pojętego progresywnego
metalu. Tym razem będziecie mieli do
poczytania przede wszystkim rozmowę z Bobem
Jarzombkiem o Fates Warning i nie tylko, ale
także z Pyramaze, Wuthering Heights czy też
Vanish. Są także kapele bardziej melodyjne niż
inne grupy, chociażby epicki Arrayan Path i progresywny
metalowo/rockowy Dark Quarterer.
Także paleta różnorodności w bieżącym numerze
jest wielce kolorowa.
Jednak jak zawsze proszę o dokładne zapoznanie
się z treścią magazynu, bo we wstępie wymieniona
jest jedynie część formacji, którym poświęciliśmy
swoją uwagę. I jestem pewien, że spora część kapel
niewymienionych może okazać się dla Was drodzy
czytelnicy równie ważna, co te, o których już
wspomniałem. I jak zawszę mam nadzieję, że wraz
z naszymi nowymi materiałami spędzicie parę
miłych chwil w tym raczej nieciekawym czasie.
Michał Mazur
Cover foto: Ilona Matuszewska
3 Intro
4 Turbo
14 Kat & Roman
Kostrzewski
22 Accept
24 Helstar
26 Agent Steel
30 Armored Saint
32 Crystal Viper
36 Axe Crazy
39 Necronomicon
42 Sodom
44 Darkness
46 Nervosa
48 Accuser
50 Angelus Apatrida
52 Quo Vadis
55 Ragehammer
58 Monastery
60 Okrutnik
62 Dread Sovereign
64 Evangelist
67 Legionem
68 Old Mother Hell
70 Spirit Adrift
71 Haunt
72 Wytch Hazel
74 The Riven
76 Dead Lord
78 Freeways
80 Nightstryke
82 Diamond Head
85 Warrior
86 Velvet Viper
88 Iron Mask
90 Iron Savior
92 Wizard
94 Niviane
96 Fireforce
98 Holy Mother
100 Vhaldemar
102 Rascal
104 Konquest
106 Sylent Storm
108 Voiviod
112 Communic
116 MindWars
118 Harlott
120 Warpath
122 Macbeth
124 Eternal Champion
125 Megaton Sword
126 Coronary
128 Possessed Steel
130 Time Rift
132 Significant Point
134 Ashes Of Ares
136 Midnight Spell
139 Road Wolf
140 Neuronspoiler
144 Byfist
146 Wreck-Defy
148 Denied
150 Injector
152 Garagedays
154 Chalice
156 Night Prowler
158 Black & Damned
160 Generation Steel
162 Hell Freezes Over
164 Anthenora
166 Pounder
168 Stallion
169 Bakken
170 Typhus
172 Chainbreaker
174 Annexation
175 Devastation Inc.
176 Reverber
178 Arrayan Path
180 Black Sun
182 Dark Quarterer
184 Pyramaze
186 Wuthering Heights
190 Vanish
192 Fates Warning
194 Jaded Heart
196 Lords Of Black
198 Mean Streak
200 Vincent
202 Michael Schenker
Group
204 SandBreaker
207 Zelazna Klasyka
208 Thrashback Records
210 Decibels` Storm
252 Old, Classic,
Forgotten...
3
40 lat minęło...
Wydaje się, że tak jakoś niedawno
kupowałem pierwszego
singla Turbo, a tu proszę,
poznańska formacja świętuje
jubileusz 40-lecia. W tym
czasie nagrała wiele płyt, w
tym nowatorskich czy kultowych,
nie tylko według rodzimych fanów, ale
też kolekcjonerów metalowych wydawnictw z całego
świata, zagrała też tysiące koncertów. I chociaż nie
zrobiła takiej kariery na Zachodzie jak choćby Vader czy Behemoth,
to już dla kilku pokoleń słuchaczy należy, wraz z TSA i Katem, do
tak zwanej wielkiej trójki polskiego metalu. Jubileusz Turbo uświetniło specjalną
kompilacją, ale lider grupy Wojciech Hoffmann, obszernie odpowiadając na 40 pytań
z okazji 40 lecia, zapowiada już kolejny album studyjny.
HMP: Rok 1980. Masz 25 lat i po kilku latach
grania w Heam zaczynasz przygodę z
kolejnym zespołem. Gdyby ktoś ci wtedy
powiedział, że potrwa ona 40 lat, jak byś
zareagował? Przecież nawet The Rolling
Stones, już wtedy uznawani za dinozaurów
rocka, istnieli raptem od 18 lat, a zespoły ze
stażem przekraczającym dekadę były w
rocku czymś nader rzadkim? (śmiech)
Wojciech Hoffmann: Mając 25 lat nawet
dekada wydaje się jakimś kosmosem. Czas za
młodu ciągnie się dużo wolniej niż teraz.
Chyba nawet nie myślałem o takim wymiarze.
Tak jak podkreśliłem dziesięć lat to cała
era, a co dopiero czterdziestolecie. Z drugiej
strony cieszę się bardzo, że udało mi się doczekać
takiego jubileuszu. I wiesz co... mam
ochotę na następne, może nawet pięćdziesięciolecie.
Wszystko zależy od tego Pana u góry,
który może przecież, nawet bez mojej
wiedzy, zaproponować mi pracę w swojej orkiestrze.
Mam jednak nadzieję, że nie stanie
się to szybko. Chociaż biorąc pod uwagę wydarzenia
z roku 2020 "wszystko się może zdarzyć",
jak śpiewała kiedyś Anita Lipnicka.
Wiara jednak czyni cuda, no to może się uda
(śmiech).
Ponoć dość długo wahałeś się czy dołączyć
do Turbo, początkowo funkcjonującego pod
nazwą Krater, ale jednak dalsza współpraca
z Henrykiem Tomczakiem wydała ci się
bardziej interesująca artystycznie niż ciepła
posadka w orkiestrze Zbigniewa Górnego?
Dokładnie tak. Nie chciałem, a raczej nie byłem
zainteresowany pracą w żadnym zespole.
Heniu po rozpadzie Heam zaproponował mi
współpracę w swoim nowym bandzie, który
miał w planach. A było to dokładnie 2 stycznia
1980 roku. Ja miałem, na zwołanym
przez Marka Bilińskiego zebraniu (jeden z
założycieli i klawiszowiec zespołu Heam), zakomunikować
kolegom, że odchodzę z zespołu.
Nie chciało mi się już czekać na "brak"
kolejnych imprez, na "brak" zapowiedzianej
kolejnej trasy po ZSRR. Zespół spadał na
dno. Wtedy sytuacja takich kapel jak my,
Foto: Ilona Matuszewska
czyli zespołów instrumentalnych i w dodatku
bez menago, nie była wesoła. Wprawdzie latem
roku 1979 odbyliśmy jeszcze trasę z Haliną
Frąckowiak i Staszkiem Wenglorzem,
znanym ze współpracy z zespołem Skaldowie
i z pięknej piosenki "Nie widzę ciebie w
swych marzeniach", ale czułem, że to koniec.
Zespołowi był potrzebny wokalista, a Halina
Frąckowiak, to była osobna sprawa. My potrzebowaliśmy
kogoś na stałe. Niestety wtedy
w Polsce nie było tylu wspaniałych głosów
co teraz i sprawa się skończyła. Pod koniec
roku 1979 nagrałem parę utworów z orkiestrą
Zbyszka Górnego i wymyśliłem sobie,
że dołączę do tej orkiestry. Byłaby to wtedy
ciepła i bardzo intratna posadka, bo orkiestra
święciła wtedy w Polsce swoje największe sukcesy.
Więc kiedy Heniu złożył mi tę propozycję,
nie miałem wcale ochoty jej przyjąć.
Sytuacja zmieniła się w lutym, podczas mojej
drugiej obecności na koncercie Rock Arena.
I wtedy zrozumiałem, że chyba jednak wolę
być jednym z czterech, niż jednym z czterdziestu.
I dołączyłem do Turbo. Tutaj muszę
sprostować, bo nazwę Krater przyjął zespół
Heam po pierwszej trasie po ZSRR. Chodziło
o to, że wyraz Heam kojarzył się towarzyszom
z Kraju Rad z angielską nazwą szynki -
ham, a wiadomo, że wtedy panował kryzys i
u nas, i u nich, i szynki nie było. Na zmianę
naciskał też Pagart, czyli taki pośrednik wysyłający
za haracz zespoły z Polski w świat.
Dostaliśmy nawet ultimatum, albo zmiana
nazwy, albo kopa w du... I zmieniliśmy, ale
kopa dostaliśmy, bo już do ZSRR nie pojechaliśmy.
Pierwszy koncert zagraliście w kwietniu
1980 roku, po kilku tygodniach intensywnych
prób. Mieliście już wtedy w repertuarze
większą liczbę autorskich numerów,
choćby "W środku tej ciszy" i "Byłem z tobą
tyle lat", które wkrótce zarejestrowaliście
we wrocławskim studio Polskiego Radia i
wydaliście na singlu Tonpressu?
Dokładnie nie pamiętam czy mieliśmy już
autorskie utwory przygotowane, ale coś mi
po głowie chodzi. Graliśmy chyba jakieś
utwory Marka Bilińskiego, "W roztańczeniu",
"Fabrykę keksów", "Samotnym żeglarzom".
Na pewno graliśmy pięć utworów zachodnich:
"Red House" Hendrixa, "All Right
Now" zespołu Free, "Suicide" Thin Lizzy i jakiś
utwór Queen. Pod koniec maja chyba, albo
w czerwcu pojechaliśmy do Wrocławia do
studia radiowego zrobić pierwsze nagrania.
Zarejestrowaliśmy pięć utworów, z których
dwa: "Byłem z tobą tyle lat" i "W środku tej
ciszy", wydrukowane z błędem, bo tytuł napisali
"W środku tej nocy", zostały wydane na
singlu przez Tonpress... Nagrania brzmią
ohydnie. Pamiętam, że dostawałem piany,
jak słyszałem ich jakość. Są beznadziejnie suche,
sztuczne, bez polotu, tak jakby kapela
nie umiała zupełnie grać. No koszmar, ale
cóż wtedy było tak, albo nagrywamy, albo na
drzewo. Nie było przecież studiów nagraniowych.
O prywatnych można było tylko pomarzyć,
a państwowe, znajdujące się zazwyczaj
przy rozgłośniach radiowych, zapewniały
słabą jakość techniczną z braku realizatorów
i sprzętu. Władza ludowa nie lubiła
zbytnio pewnej grupy artystów, zwłaszcza
tych co zbyt mocno szarpali struny. Tak więc
i tak mieliśmy szczęście, że załapaliśmy się
na singla, który wyszedł chyba po roku od
nagrania. Przesłuchując ostatnio te utwory
wpadłem na pomysł nagrać te z Sowulą i te
z Krystkiem zupełnie od nowa. Z nowymi
aranżami i zaprosić innych muzyków do nagrań
i innych wokalistów. Zrobić taki Tribute
to Turbo tylko z tymi utworami, bo szkoda
tych piosenek.
To również wtedy zaczęliście grać "Fabrykę
keksów" Zbigniewa Hołdysa, którą miałeś
już okazję wykonywać, gdy Heam towarzyszył
Halinie Frąckowiak podczas trasy w
Związku Radzieckim?
Wszystko wydarzyło się podczas naszych
4
TURBO
prób, czyli Heam w warszawskiej Stodole.
Pracowaliśmy tam nad repertuarem przez
dwa miesiące wakacji. Był to dla mnie cudowny
okres. Miałem wtedy dwadzieścia trzy
lata, grałem w zawodowym zespole i dołączyła
do nas jeszcze taka gwiazda, jaką była
przecież Halina Frąckowiak. Mieliśmy jechać
na trasę do ZSRR. Do kolebki komunizmu.
Trasa zapowiadała się imponująco bo
mieliśmy zagrać aż sześćdziesiąt sześć koncertów,
co potem stało się faktem. Podzieliliśmy
program na dwie części. Pierwsza to
nasz koncert z instrumentalnymi utworami
autorstwa Marka Bilińskiego, a druga to
piosenki z genialnej płyty Haliny i SBB, którą
napisał Józek Skrzek. Płyta nazywa się
"Geira". Cudowne aranże Józka, cudowna
gra SBB i cudowne śpiewanie Haliny. Halina
zawsze chciała śpiewać piosenki zabarwione
czarnymi wykonawcami spod znaku
Tamla Motown. Oczywiście akurat ta płyta
niewiele miała z tym wspólnego, chociażby
ze względu na muzykę, progresywny rock, ale
Halina wprowadzała swoimi umiejętnościami
i żonglowaniem głosem ten element znakomicie.
I chyba była pierwszą polską wokalistką,
która odważyła się śpiewać w ten bardzo
swobodny sposób. Oczywiście piosenki z
tej płyty nie stanowiły całości repertuaru.
Zbyszek Hołdys, przyjaciel Haliny zaproponował
wtedy właśnie piosenkę "Fabryka
keksów", którą Halina zaczęła śpiewać. Jeszcze
w repertuarze była piosenka z filmu
"Casablanca" i "Hotel California" zespołu
The Eagles. Po rozpadzie Heam i powstaniu
Turbo szukaliśmy repertuaru, więc pomyślałem,
że warto wziąć się za "Fabrykę keksów",
co zresztą uczyniłem. Zaaranżowałem
ją inaczej niż Marek. Dodałem rockowego
pazura i graliśmy ją na koncertach. Zespół
dzięki tej piosence stał się mocno popularny.
Utwór ten gościł na Liście Przebojów PR 1
Polskiego Radia i nawet osiągnął pierwszą
pozycję pomimo jego długości, bo trwa około
12 minut. Gramy z powodzeniem ten utwór
do dzisiaj.
W grudniu 1981 dołączył do was Grzegorz
Kupczyk, ale tuż po tym fakcie generał Jaruzelski
spłatał nam wszystkim ogromnego
psikusa, wprowadzając stan wojenny - nie
mogliście grać prób ani koncertów, jedynym
plusem tej sytuacji było chyba to, że miałeś
więcej czasu na komponowanie, już z myślą
o pierwszym albumie Turbo?
Miałem wpaść do klubu Nurt, gdzie odbywały
się próby jeszcze starego składu, dokładnie
13 grudnia 1981. Pojechałem więc rano i
portierka mi mówi, że właśnie Wojtek Anioła
był przed chwilką coś zabrać i powiedział,
że stan wojenny ogłosili. Zaśmiałem się tylko,
bo znałem Wojtka z jego dyskusyjnego
humoru. Jak się później jednak okazało to
była prawda. Dowiedziałem się o tym z komunikatów
radiowych, jadąc do rodzinnego
domu autobusem, bo mój ojciec był chory i
chciałem dodać mu otuchy. Wizyta dziecka
zawsze nastraja optymistycznie. I jadąc tym
Jelczem usłyszałem, że "dziś w nocy ukonstytuowała
się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego"
w skrócie WRON-a. Wszystko zostało zamknięte.
Nasz klub, w którym mieliśmy rozpocząć
próby w nowym składzie, kina, teatry,
domy kultury. Tak więc mieliśmy przerwę
w próbach. Ja mieszkałem bez zameldowania
w wynajętym mieszkaniu w Poznaniu,
więc bałem się, że mnie pogonią pałami jak
sprawdzą zameldowanie i uciekałem do domu
już przed siedemnastą. Miałem w pokoju
swojego Marshalla i Gibsona SG i tak tworzyłem
zarys pierwszej płyty. Wyobraź sobie,
że mam jeszcze kasety z tymi moimi rybkami
muzycznymi, gdzie wyję wokale jak zarzynany
kojot. To są niebieskie kasety firmy Stilon
Gorzów i one chyba jeszcze działają.
Muszę szybko je zarchiwizować, bo minęło
jednak prawie czterdzieści lat i mogą zaraz
przestać działać.
Zanim doszło do nagrania LP "Dorosłe
dzieci" nastąpiła też zaskakująca zmiana na
stanowisku basisty, bowiem założyciela
Foto: Ilona Matuszewska
Turbo Henryka Tomczaka zastąpił zaledwie
16-letni Piotr Przybylski?
Piotra zobaczyłem na tym samym przeglądzie
w Domu Kultury Stomil, w który to
już na wiosnę mieliśmy pierwsze próby w nowym
składzie. Wystąpił z zespołem Equinox,
a Andrzej Łysow i Grzegorz z zespołem
Kredyt. Uczestnicząc w pracach jury zawsze
jak ktoś mi się podobał, przy nazwisku
dopisywałem np.: basista do Turbo, gitarzysta
do Turbo, itd. I wtedy tak właśnie zrobiłem.
Przy tych trzech nazwiskach zrobiłem
takie notatki. Piotr był wtedy dla mnie genialnym
dzieciakiem, który znakomicie wyglądał
na scenie i świetnie grał. Widziałem w
nim duży potencjał artystyczny. Teraz trzeba
było go w jakiś sposób przejąć od rodziców.
Szesnastoletni chłopak nie miał żadnych
szans na to, żeby zacząć grać zawodowo. Żaden
rozsądny rodzic nigdy by się na to nie
zgodził. Wiadomo muzycy rockowi to przecież
słynne hasło sex, drugs and rock and
roll. Kosztowało to nas wiele spotkań z rodzicami
Piotrka i przekonywanie ich, że Piotr
jest geniuszem gitary basowej i powinien
grać, a nie uczyć się w technikum samochodowym.
I to nam się udało. Obiecaliśmy rodzicom,
że będziemy uważać na morale Piotrka.
Dlatego spał ze mną w pokoju i ja roztaczałem
pieczę nad nim jak ojciec nad synem.
Na koncertach dziewczyny szalały na
jego widok, a na dodatek był zwierzęciem
scenicznym, więc histeria była ogromna. Niestety
po roku współpracy, system psychiczny
Piotrka mocno się rozchwiał i zmuszeni byliśmy
się z nim rozstać. Było nam bardzo
szkoda, ale pojawił się Bogusz, który był dokładnie
w tym samym wieku, czyli wtedy
miał siedemnaście lat. Bogusz również miał
branie ze względu na jego piękne, kręcone
blond włosy (śmiech).
W dobie internetu, Spotify i czego tam jeszcze
młodsi czytelnicy pewnie nie będą
mogli uwierzyć, że to dzięki nowemu basiście
dowiedzieliście się o istnieniu takiego
zespołu jak Iron Maiden. Kiedy już jednak
do tego doszło szybko okazało się, że nie
jesteście gorsi od Brytyjczyków, czego potwierdzeniem
jest choćby twój kapitalny
utwór "Szalony Ikar"?
Rzeczywiście trudno w to uwierzyć, ale tak
było. Przecież wtedy w Polsce niczego nie było,
chociaż to była już inna Polska niż chociażby
dziesięć, albo piętnaście lat wstecz. Jednak
dostęp do płyt, kaset był bardzo trudny.
Polskie wytwórnie wydawały przeważnie
polskich artystów i chwała im za to. Czasami
coś wypuścili z drugiej ligi światowego rocka.
Pozostawały nam komisy, ale ceny za płyty i
kasety, przekraczały nasze możliwości finansowe.
Były również pirackie firmy, które za
drobną opłatą przegrywały płyty i wtedy można
było poczuć się gościem. Do chwili kiedy
zobaczyłem Piotra i z nim porozmawiałem,
nie wiedziałem o istnieniu Iron Maiden. Kupiłem
pierwsze dwie kasety i oszalałem. To
było to co chciałem, żeby Turbo grało. Szaleńczy
metal z genialnym wokalem Paula Di'
Anno, a potem z Bruce Dickinsonem. Znakomite
melodie i rewelacyjne solówki Adriana
Smitha i Dave Murray'a, to wszystko
wywarło na mnie ogromny wpływ i inspirację.
Cała płyta "Dorosłe dzieci" to suma fascynacji
tym genialnym zespołem. Gdyby była
nagrana w Anglii to brzmiałaby pewnie rewelacyjnie
i lepiej by się jej słuchało. Ale Piotrek
Madziar - realizator płyty, robił co mógł
podczas nagrań. Wiadomo warunki techniczne
polskich studiów były powiedzmy sobie
bardzo średnie. Ta fascynacja Maidena-
TURBO 5
mi w zasadzie trwa do dzisiaj, ale już ostatnie
dokonania Maiden nie zachwycają mnie
tak, jak płyty z lat 80.
To jednak inny numer z "Dorosłych dzieci",
tytułowa ballada, stał się waszym najpopularniejszym
utworem - masz satysfakcję, że
skomponowałeś jeden z najbardziej rozpoznawalnych
utworów w historii polskiego
rocka, evergreen kojarzony przez praktycznie
wszystkich, nawet jeśli nie są fanami
Turbo czy metalu?
Ten utwór to takie troszkę nasze przekleństwo.
Ale jednak bardzo wspaniałe przekleństwo.
Tak sobie nieraz myślę, że wielu słuchaczy
zna nas tylko z tego utworu i to jest
bardzo przykre, bo wydaliśmy już około szesnastu
płyt, a ciągle puszczają tylko "Dorosłe
dzieci". Ja ten utwór bardzo lubię. I zawsze
jak gramy go na koncertach to włosy mi dęba
stają. Gramy go w zasadzie identycznie jak
na płycie, poza tym, że jest inny wokalista i
trzecią zwrotkę gramy mocniej. Publiczność
zawsze się domaga "Dorosłych dzieci". Nawet
jak graliśmy trasę z "Ostatnim wojownikiem",
to też musieliśmy grać "Dorosłe dzieci".
Ten utwór należy do najważniejszych
utworów lat osiemdziesiątych. Były jeszcze
cudowna "Autobiografia" Perfectu i "Przeżyj
to sam" Lombardu. Mam wielką satysfakcję
artystyczną, że to właśnie ja, do wspaniałego
tekstu Andrzeja Sobczaka, napisałem tę
piosenkę. Niestety satysfakcja artystyczna
nie idzie w parze z finansową, ale to Polska
właśnie. (śmiech)
Byliście wtedy wyjątkowo niepokorni: słynna
jest choćby ta historia ze zdjęciem Antoniego
Zdebiaka wykorzystanym na okładce
pierwszej płyty, gdzie można dopatrzyć się
symbolicznych wtedy liter V, w ułożeniu
perkusyjnych pałeczek czy twoich rąk, ale
cenzor jakoś niczego nie dostrzegł? (śmiech)
Niestety nigdy tak do końca nie byliśmy niepokorni
i dlatego dostaliśmy nieźle w dupę.
Trzeba było walczyć o swoją wizję zespołu, a
nie poddawać się jakimś wyimaginowanym
sukcesom. Jeśli chodzi o okładkę "Dorosłych
dzieci", to cały pomysł był autorstwa Antoniego
Zdebiaka, który podobno już nie żyje.
On opisał nam cały pomysł, jak to widzi i tak
zrobił. Nam się to bardzo spodobało. I to
Zdebiak był niepokorny, bo wymyślił sobie
samobójczą okładkę. Przecież musiał sobie
zdawać z tego sprawę, że to nie przejdzie. Te
litery V, które oznaczały Victorię. W latach
komuny w Polsce ten znak to symbol buntu
młodzieży i nie tylko młodzieży przeciwko
socjalizmowi... Na każdym koncercie był to
znak rozpoznawczy właśnie buntu przeciwko
komunie. Jakimś cudem ta okładka przeszła
i nie wiem do dziś dlaczego to przepuścili.
Przecież nie mieliśmy pseudonimów Bolek i
Lolek, albo inny Srolek, nie podpisywaliśmy
żadnych lojalek, ani zobowiązań w SB. A tak
na marginesie ktoś pod recenzją płyty "Piąty
żywioł" napisał, że wie dlaczego mogliśmy
grać metal, bo Hoffmann był pierdolonym
esbekiem i są na to papiery. Uśmiałem się
okrutnie. Nawet pomyślałem o procesie, ale
potem machnąłem na to ręką. Najgorzej wejść
w jakieś gówno, a potem wszystko śmierdzi,
a ja jestem estetą i nie lubię smrodu.
Foto: Ilona Matuszewska
Wracając do okładki: mówiłem wielokrotnie,
że mieliśmy za cenzorów albo debili, albo
ludzi mądrych i błyskotliwych. I jestem pewien,
obserwując ówczesny rynek muzyczny,
w którym zostały przepuszczone ewidentne
treści antysocjalistyczne, że jednak byli to
mądrzy ludzie. Takim dobrym przykładem
jest też okładka płyty zespołu Perfect
"UNU". Przecież to są litery rejestracji wojskowych
samochodów.
Nie da się jednak nie zauważyć, że również
mieliście swój okres błędów i wypaczeń,
dlatego w latach 80. i wczesnych 90. niemal
każda wasza płyta była utrzymana w innej
stylistyce - szukaliście swojego brzmienia i
stylu, chcąc przy tym być na bieżąco; czasem
pod wpływem złych doradców, widzących
w Turbo po pierwszej płycie materiał
na drugi Azyl P. czy Oddział Zamknięty?
Wynikało to z tego, że nasz ówczesny menago
Janusz Maślak przyjeżdżał z Warszawy i
mówił nam, że nikt nie jest zainteresowany
naszymi innymi utworami, tylko takimi jak
"Dorosłe dzieci". I takich utworów rozgłośnie
i redaktorzy od nas oczekiwali. Każdy ostrzejszy
kawałek z pierwszej płyty przepadał
z kretesem. Nie mogliśmy tego zrozumieć, bo
np. TSA rządziło niepodzielnie na Liście
Przebojów Trójki i każda inna kapela z
ostrzejszym graniem tak samo. Turbo nie!!!
Być może, że to osobowość naszego menago,
która była bardzo narzucająca swoje zdanie,
a zbyt mało układowa, spowodowała taki
obrót sprawy. Niewykluczone też jest, że nasza
muzyka była zbyt nowoczesna i szybka,
jak na rozgłośnie radiowe. Niestety ta sytuacja
trwa do dzisiaj. Nie uświadczysz naszych
nagrań z nowych płyt, czy chociażby z kultowej
"Kawalerii Szatana" w rozgłośniach
nazywanych rockowymi. I to jest dla nas bardzo
przykre i chyba niesprawiedliwe. Biorąc
pod uwagę nasze czterdziestolecie, ono też
nie wzbudziło właściwie żadnego zainteresowania
w publikatorach. I te ówczesne problemy
spowodowały, że odjechaliśmy w rejony,
do których nigdy nie powinniśmy zaglądać.
Staliśmy się zespołem prawie komercyjnym,
bo myśleliśmy, że teraz wszystkie rozgłośnie
rzucą się na nasze nowe piosenki np. "Kręci
się nasz film", "Nowe zero", "Titanic nr dwa",
"Zły pan; zły pies", "Jeszcze jeden papieros" i
kilkanaście innych piosenek. Ścięliśmy włosy,
ubraliśmy się w kolorowe szmatki i naiwni
myśleliśmy, że będziemy tak popularni
jak Lady Pank, czy OZ. No debile. Jak można
było coś takiego uczynić. Z całym szacunkiem
do wymienionych kapel, bo je
uwielbiam, ale my byliśmy przecież zespołem
metalowym, a zaczęliśmy kombinować,
(śmiech), ale skojarzenie. Tylko, że my chcieliśmy
grać bardzo koncerty, chcieliśmy zarabiać
pieniądze bo w końcu był to nasz zawód.
A z jednym utworem na liście nie było
szans na dużą ilość koncertów i kasy. I to była
główna przyczyna naszych błędów. Bo
praca musi mieć przecież jakiś sens, a wtedy
straciliśmy go z oczu.
Odrzucenie przez Polton materiału na drugi
album mogło być końcem Turbo, ale wróciliście
w nowym składzie i z płytą "Smak ciszy",
dedykowaną Iron Maiden, a do tego
przekornie utwór tytułowy, spory przecież
przebój, zamieściliście tylko fragmentarycznie
w charakterze intro - chcieliście pokazać,
że zrywacie z tymi, jak to mówiłeś
wcześniej, "strasznymi rzeczami"?
Nie przepadam za tym utworem w kontekście
Turbo. Natomiast uważam ten kawałek
za bardzo przebojowy, również z bardzo dobrym
tekstem, ale gdyby ten utwór zagrał np.
zespół Lombard to byłby murowany przebój,
chociaż widuję go bardzo często na kanale
Kino Polska Muzyka i nie można powiedzieć,
że nie jest on w naszym wykonaniu
przebojem. Gramy go często na imprezach,
gdzie trzeba przygotować troszkę lżejszy repertuar.
My nazywamy to program B. Po płycie
"Dorosłe dzieci" naturalną rzeczą było
powstanie drugiej płyty. Materiał początkowo
miał się składać z tych pierdół, które graliśmy
w międzyczasie. Ale, któregoś dnia, coś
we mnie pękło i pomyślałem, że odchodzę od
kapeli. Ta myśl jednak nie była tak silna, bo
postanowiłem zmienić skład. Zrobiłem zebranie,
to chyba było w Płocku i podziękowałem
pierwszy raz Andrzejowi i Grzegorzowi.
Na perkusji w zastępstwie za Aniołę,
bo ten wyjechał w celach zarobkowych do
6
TURBO
Finlandii grał Przemek Pahl, z którym grałem
również w Heam. Przemek był za miękkim
perkusistą i jemu też podziękowałem.
Bogusz ponieważ miał lat osiemnaście, to
gwarantował rozwój muzyczny i został. Wróciliśmy
do Poznania i zacząłem szukać nowych
muzyków. Z Krakowa pojawił się znakomity
perkusista o dziwnym nazwisku i
imieniu Alan Sors. Wszyscy myśleli, że to
Węgier albo Francuz, a to był kolo z Krakowa.
Grzegorz jednak nachodził mnie, że on
chce dalej śpiewać, więc się zgodziłem i wtedy
całe szczęście. Na gitarze pojawił się również
znakomity Krzysiek Szmigiero. Doskonały
technicznie gitarzysta. Jeździł wtedy
ciągle na koncerty ze swoją żoną, która stała
na scenie za nim, a on ciągle się odwracał,
grając bez przerwy solówki i wyznawał jej
miłość. Nie mogłem na to patrzeć, bo myślę
sobie, co to kurwa jest, zespół muzyczny czy
Urząd Stanu Cywilnego? I wkrótce nasze
drogi się rozeszły. Krzysiek zdążył jeszcze
nagrać z nami wersje radiowe "Jaki był ten
dzień", "Już nie z tobą", "Wariacki taniec" i
chyba coś jeszcze, ale nie pamiętam. Na
szczęście Andrzej nie miał do mnie żalu i
wrócił do zespołu. Zaczęliśmy od nowa robić
wymienione utwory i zaczęliśmy ostro pracować
w pomieszczeniach poznańskich ZPRów.
Materiał był gotowy i bardzo byłem zadowolony,
bo był mocno rockowy, bardziej
niż na pierwszej płycie. I od tego krążka postanowiłem
trzymać linię zespołu. Wiedziałem,
że następna płyta będzie miażdżąca.
Ostatnim instrumentalnym utworem "Narodziny
demona" zapowiedzieliśmy nadejście
"Kawalerii Szatana". Niestety nasza pierwsza
wytwórnia Polton, ani żadna inna nie
była zainteresowana naszą muzyką. Miałem
rzeczywiście dość i byłem bliski załamania.
Na szczęście bardzo nam przyjazny redaktor
Krzysztof Domaszczyński postanowił wydać
tę płytę w swoim Klubie Płytowym Razem
w niewielkim, pięciotysięcznym nakładzie.
Materiał wyszedł jeszcze na kasecie wydanej
przez firmę z Poznania Merimpex z
koszmarną okładką i powoli zaczęliśmy odzyskiwać
utraconą tożsamość.
Daliście też zdecydowany odpór adwersarzom
na trzecim albumie "Kawaleria Szatana",
zresztą już w 1985 roku chcieliście grać
zdecydowanie mocniej, co potwierdza
wspomniana kompozycja "Narodziny demona",
instrumentalny finał "Smaku ciszy"?
Trzecia płyta była naszym "być, albo nie być"
Słuchałem godzinami wszystkiego co wtedy
na świecie było dostępne w metalu. Wtedy
rządziła Metallica, Slayer, Kreator, Sodom
i inne, i ja tego wszystkiego słuchałem z wypiekami
na twarzy. To była inspiracja do
tworzenia "Kawalerii...". Pamiętam, siedziałem
wtedy z gitarą na krawędziach fotela w
swoim mieszkaniu na 15 piętrze i grałem cały
czas na gitarze, nagrywając fragmenty na
magnetofon kasetowy Grunding. Mój dwuletni
wówczas syn Bartek bawił się w piaskownicy,
a ja napierdalałem. Czułem, że tworzę
coś wielkiego. Roznosiła mnie energia i chęć
udowodnienia, że Turbo, że ja potrafię zrobić
taki materiał, że będzie ogień. Cała praca
nad materiałem na próbach z zespołem to
było istne szaleństwo, zabawa i wielka radość,
że udało się nam stworzyć chyba znakomity
materiał na płytę. Jeszcze wtedy nie
wiedzieliśmy, że ta stanie się za X lat jedną z
najważniejszych płyt metalowych w Polsce, a
być może w całych demoludach (kraje tzw.
obozu socjalistycznego).
Tak ognistego i zaawansowanego technicznie
thrashu nikt się wtedy po was nie spodziewał,
szczególnie tzw. branża, ale fani
przekonali się do was błyskawicznie, choćby
podczas pierwszych edycji festiwalu
Metalmania?
No i właśnie o to nam chodziło, żeby zaskoczyć,
zszokować wszystkich, że pomimo tego
syfu, który graliśmy przez chwilkę, czyli w
Foto: Piotr Mielcarek
okresie błędów i wypaczeń, że potrafimy zagrać
to co najbardziej kochaliśmy, czyli niczym
nieskrępowanego rocka, a raczej metal.
Zagraliśmy chyba Sylwestrowe Przeboje
Dwójki 1985 w Spodku w Katowicach i
wtedy poznaliśmy Tomka Dziubińskiego,
który opowiadał nam o festiwalu metalowym,
który chce zorganizować z Jackiem
Adamczykiem w następnym roku czyli w
1986, właśnie w Spodku i chciałby nas zaprosić
do wzięcia w nim udziału. Byliśmy
przeszczęśliwi, bo zdawaliśmy sobie sprawę,
że taki koncert dla tak wielkiej publiczności
pomoże nam w odzyskaniu pozycji zespołu
metalowego, albo nawet coś więcej. I to nam
się udało. Ja tego nie widziałem, ale jak weszliśmy
na scenę i zaczęliśmy odgrywać materiał
z "Kawalerii..." i częściowo najostrzejsze
utwory ze "Smaku ciszy", to ktoś wpadł
do kawiarenki Olimpijska w Spodku i krzyknął:
"chodźcie wszyscy na salę, bo tam się dzieją
rzeczy niebywałe, gra Turbo". A początek całej
sytuacji był taki, że jak zapowiedziano Turbo,
to prawie wszyscy redaktorzy wyszli do
knajpki, bo pomyśleli, a... Turbo, nie to
przecież jest słabiutkie. Ale tym koncertem
pokazaliśmy, że jesteśmy znakomitym bandem,
który będzie się mocno liczyć, oprócz
TSA i Kata. I tak się stało. Należymy do
tzw. trójcy metalu w Polsce.
Stąd pomysł wydania koncertowego albumu
"Alive", a do tego, dzięki dostrzeżeniu
waszej muzyki na Zachodzie, podpisaliście
też kontrakt z Noise Records, która wypuściła
wasz kolejny album studyjny "Last
Warrior"?
Bardzo dużo pomysłów miał Tomek Dziubiński.
To był chyba jedyny wtedy w Polsce
prawdziwy pasjonat metalu. To był szaleniec.
Na Zachodzie byłby milionerem, bo
miał wizje i znakomicie realizował swoje managerskie
zapędy. Wszystko miał poukładane.
Ponieważ miał paszport i znał dobrze
język angielski, to ja cały czas mu mówiłem,
żeby wziął ten paszport i jechał w Europę. I
Tomek tak robił, i stąd te kontrakty: najpierw
dla Kata, a później dla nas. Niestety
oprócz zalet miał też dość istotną wadę. Nie
chcę pisać o nim źle, bo prywatnie to był
człowiek urokliwy, zabawny i bardzo rodzinny.
Biznesowo już tak to nie wyglądało, ale
zrobił dla nas bardzo dużo i w jedną i w drugą
stronę i tą dobrą, i tą złą. Nagraliśmy płytę
"Alive" po wydaniu "Ostatniego wojownika".
To był zapis chyba następnej Metalmanii.
Koncert ten był publikowany prze
niemiecką stację RTL. Wszystko układało
się wręcz światowo. Mieliśmy kontrakt z
Noise, podpisany na aż pięć płyt. Nikt wtedy
nie miał takiego w Polsce. Określany był
jako kontrakt stulecia. Były gigantyczne plany,
koncertów po Europie z największymi
metalu. Niestety wszystko, któregoś dnia runęło.
Do dzisiaj nie wiemy co się stało. Tajemnicę
zerwania kontraktu zabrał ze sobą
do grobu Tomek.
Płyta sprzedała się nieźle, ale przebojem nie
była, a do tego wiodło wam się coraz gorzej
z racji fatalnej sytuacji w kraju, bo przecież
"Ostatni wojownik" początkowo ukazał się
tylko na kasecie, a na płycie dopiero w 1989
roku, z koncertami też było nie najlepiej?
Tutaj mnie zaskoczyłeś bo nie pamiętam, czy
TURBO 7
kaseta była pierwsza i kiedy wyszła płyta
winylowa. Być może tak było. Niestety koncertów
rzeczywiście było coraz mniej. I tutaj
wrócę do wątku, który już poruszałem. Zespołu
nie było nigdzie w mediach, bo byliśmy
zbyt agresywni. Tak więc ludzie mniej nas
rozpoznawali. Przyszło już następne pokolenie
i sytuacja w zespole była zła. Popyt na
metal został jakoś uśpiony. Koncerty przestały
się sprzedawać. Być może też płyta
"Ostatni wojownik" troszkę popsuła kawaleryjski
wizerunek zespołu mocnego, ostrego,
ale bardzo melodyjnego. "Wojownik..." to
troszkę inna bajka. Źle dobrany wokal. Byłem
niestety sprawcą takiego obrotu sprawy,
bo zaproponowałem Grześkowi, żeby w ten
sposób interpretował "Wojownika...". Teraz
myślę, że był to błąd. Myślę, że "Wojownik..."
byłby bardziej strawny, pomimo
swojego szaleńczego tempa, gdyby Grzesiek
śpiewał tutaj jak na "Kawalerii...". No cóż,
teraz to sobie mogę gdybać. Może wtedy
trzeba było o tym pomyśleć. Na szczęście
"Wojownik..." też po latach dobrze się broni
i grając całą jubileuszową trasę "Last Warriora"
stwierdziłem, że to dobra płyta. I na
całej trasie ludzie bardzo dobrze ją przyjmowali.
Byliście świadkami przemian politycznych i
ekonomicznych w Polsce oraz ciągłych
zmian na scenie muzycznej - to w sumie
ciekawe, że tyle sezonowych gwiazdek
odeszło po roku czy dwóch, a Turbo jednak
przetrwało, mimo kolejnych roszad personalnych?
To miłość do tego co się robi, do zespołu, do
koncertowania dla ludzi, to wszystko uskrzydla.
A najważniejsza chyba jest tutaj pasja. Ja
ją mam od dziecka i może dlatego walczyłem
o Turbo przez te lata. Nie zawsze się to udawało,
bo było dużo niepowodzeń, przeciwności
losu i czasami ogromnego pecha. My nie
kalkulowaliśmy, chociaż wielu nam to zarzuca.
My chcieliśmy iść ciągle do przodu. Ja
osobiście nie chciałem, żeby zespół stał w
miejscu i nagrywał identyczne płyty. Przyznam
po latach, że to był błąd, ale nie w tych
samych płytach, tylko w chęci zbytniego
unowocześniania muzyki. Po latach doszło
to do mnie, że gdyby np. Iron Maiden nagrali
taka płytę jak Metallica albo Slayer, to
ludzie by się od nich odwrócili i odwrotnie.
Ale byłem zbyt młody i zachłanny na wielkość
zespołu, którą daje właśnie rozwój poprzez
pokazanie się z każdej innej strony. Na
szczęście ten etap życia mam już za sobą i
teraz staram się być w miarę konsekwentny i
tworzyć piosenki w stylu Turbowym.
To, że wasz kolejny album "Epidemic" wydała
w roku 1990 włoska firma Metalmaster
był wtedy dla was szansą na odbicie się,
szersze zaistnienie poza rodzimym, kurczącym
się rynkiem?
Myślę, że nie. Metalmaster to chyba była jakaś
popierdółka, a nie konkretna wytwórnia.
Ogromną szansą było podpisanie przez nas
kontraktu z Noise Records. Kontrakt był
grubości około 1,5 cm i miał kilkadziesiąt
stron. Zapewne był pisany przez wytrawnych,
niemieckich prawników. Nigdy nie
zobaczyliśmy go od środka. Ja po kłótni z
Dziubą zobaczyłem jedynie stronę, na której
były podane kwoty za każdą wydaną płytę a
kontrakt mieliśmy podpisany na pięć płyt. I
były to rzeczywiście jak na tamte lata niebagatelne
sumy. Ale jak zwykle życie pisze swoje
scenariusze. Z "Ostatniego Wojownika"
dostałem z niemieckiego ZAiKSu czyli GE-
Foto: Dawid Stube
MY tylko 100 dolarów i wydałem na prezenty
po nagraniu płyty jakieś trzysta marek,
które pożyczył mi Dziuba. Nigdy więcej nie
zobaczyliśmy nawet jednej złotówki z kontraktu.
Kontrakt został rozwiązany, a całe
odszkodowanie wziął i tutaj możemy się tylko
domyślać kto, nazwisko i adres znane redakcji
(śmiech). I tak cała nasza domniemana
kariera pomimo wszystkich planów, trasy
z Kreatorem, koncertu, który mieliśmy zagrać
ze Slayerem w Hamburgu, legła w gruzach.
Mieliśmy bardzo dobre recenzje w zachodnich
czasopismach metalowych. Nawet
dostaliśmy gdzieś dziewięć na dziesięć możliwych
punktów. Porównywano nas wtedy
do startującej właśnie Sepultury i gdzie jest
teraz Sepa, jaką ma pozycję, a gdzie jesteśmy
my!? Być może sytuacja geopolityczna też
zaważyła na zerwaniu kontraktu przez firmę.
Przecież żadna firma nie wyłoży kasy na coś,
co nie jest dyspozycyjne, a w przypadku Turbo
nie byliśmy. Bo koncertu w Hamburgu
nie zagraliśmy ponieważ nie dostaliśmy wiz
niemieckich. Tak, wyobraźcie sobie młodzieży,
że kiedyś, żeby pojechać do Niemiec, jeszcze
Zachodnich, trzeba było mieć paszport
i wizę, a u nas szalała cały czas komuna i
dupa blada. Kariera poszła się...
Polska wersja tego albumu, wydana jako
"Epidemie", zebrała fatalne recenzje, sam
chyba też nie przepadasz za tym materiałem?
"Epidemie" to dość dziwaczna płyta. Techniczny,
a raczej progresywny metal. W sumie
to nawet nie wiem jak to nazwać. Bardzo nie
lubię tej płyty. Dobrze nagrana i zagrana.
Kompozycje ciekawe i niełatwe w odbiorze.
Zawsze powtarzałem, że "Epidemie" powinien
nagrać zespół Wilczy Pająk, a nie my.
Niestety odpuściłem troszkę po przyjściu
Litzy do kapeli. Zobaczyłem w nim giganta,
niezwykłego muzyka, takiego faceta wtedy
szukałem. Myślałem, że ten młody człowiek
da nam, a zwłaszcza mi, kopa i zaczniemy z
nową energią rozszarpywać zachodni rynek.
Nie udało się z "Wojownikiem...", to może
uda się teraz. Tak pomyślałem. Popełniłem
jednak błąd ustępując roli pisarza utworów
Robertowi. Robert był bardzo młody, ale
nie był tradycyjnym, tzw. metalem. Chciał
pokazać wszystko co umie i tak też się stało.
Utwory na "Epidemii" są poszarpane melodycznie
i rytmicznie. Brakuje riffów takich
jak mieliśmy na "Kawalerii..." i "Wojowniku...".
Do tego Grzesiek zaczął śpiewać prawie
kantyleną i to nie spodobało się krytykom
i naszej publiczności. Pamiętam Metalmanię
1989, jak poleciały na scenę pomidory
i jakieś napoje. Porażka. Czułem się załamany.
Wyglądało to wręcz groteskowo. To
był bardzo zły i chyba nieprzemyślany przeze
mnie ruch z oddaniem pałeczki Robertowi.
Doszliśmy do kolejnego muru, za którym
nic już nie było. Narastała frustracja po
kolejnych niepowodzeniach kontraktowych i
musiało coś się wydarzyć. Metalmaster nie
dał nam nic. Nie zapewnił żadnej trasy. Na
szczęście kontrakt był tylko na jedną płytę,
więc teraz odszkodowania nie było...
Co więc powiesz o waszym kolejnym albumie
"Dead End", wydanym przez Under
One Flag oraz o jego następcy "One Way",
nagranym już w zupełnie innym składzie?
Nie powinny ukazać się pod inną nazwą, bo
to jednak bardzo brutalne granie, bliskie
death metalowi?
Rzeczywiście po albumie "Epidemie" trzeba
było zawiesić działalność Turbo na jakiś
czas, żeby przemyśleć sprawy i wszystko poukładać,
nabrać dystansu do siebie i przygotować
nowy, klasyczny repertuar. Nie wiem
dlaczego tak się nie stało. Być może, ugruntowana
bądź co bądź, pozycja Turbo na rynku
kazała mi kontynuować dalszą działalność
kapeli już w zupełnie innym składzie. I
trwałem dalej w tym układzie, przygotowując
z Litzą nowy, zupełnie inny materiał, jak zauważyłeś
prawie deathmetalowy. Ja słuchałem
wtedy właśnie takiej rzeźnickiej muzyki,
która strasznie mi się podobała. I tutaj kolejny
młodzieńczy błąd, chociaż miałem wtedy
8
TURBO
już 35 lat. Sam heavy metal tracił na ważności
i nowe nurty i odmiany tej muzy
wchodziły na rynek muzyczny. Byłem tym
wszystkim zafascynowany i chciałem mieć
ten ostry, agresywny walec pod sobą. Uwielbiałem
taki sposób wyżycia się na scenie. Płyta
nam wyszła. Uważam ten materiał za bardzo
dobry. Wydaliśmy go w angielskiej dużej
wytwórni Under One Flag. Z tym, że Dziuba
już się wtedy tak wycwanił, że to on podpisał
właściwy kontrakt z wytwórnią, a my
podpisaliśmy zwykłe umowy, ale z nim. Mieliśmy
wydać trzy płyty. I tutaj znów roztoczone
były nad nami wielkie perspektywy i
wielkie nadzieje. Dostaliśmy znakomite recenzje
i mieliśmy wywiady w zachodnich czasopismach.
Mieliśmy również wyruszyć w
trasę po Europie na 46 koncertów we wszystkich
wielkich miastach. Trasa miała odbyć
się z amerykańskimi kapelami, chyba Metal
Church i bodajże Testament. I liczyliśmy
już kasę, zapożyczając się i znów dupa blada.
Na trasę nie pojechaliśmy, pomimo tego, że
widziałem cały spis i umowy. Miałem dość.
Popadliśmy w długi. Mnie się urodziła córka
i musiałem się zbuntować. Powiedziałem
wtedy Dziubie, że chcę więcej kasy, żebym
bez koncertów mógł przeżyć rok i przygotować
nowy materiał. Dziuba wtedy zbuntował
resztę chłopaków i powiedział, że następną
płytę nagrają już beze mnie. Nie miałem innego
wyjścia jak rozwiązać Turbo, które zagrało
jeszcze beze mnie trzy koncerty z Sepulturą.
Zablokowałem nazwę i skontaktowałem
się z wytwórnią. Przyjęli do wiadomości,
że Dziuba już nie reprezentuje interesów
Turbo i przystąpiłem do nagrania ostatniego
materiału "One Way". Zrobiłem całą muzykę.
Teksty napisał Radek Kaczmarek, który
miał grać na basie. Na perkusji połowę płyty
zagrał Tomek Goehs i drugą Sławek Bryłka.
Musiałem na płycie napisać, że na perkusji
zagrał XXX, bo chłopaki bali się, że Dziuba
się dowie i będzie siara. Żeby nagrać tę
płytę musiałem sprzedać samochód. Niestety
Dziuba miał dłuższe ręce i spowodował, że
wytwórnia nie przyjęła mojego nowego materiału.
Wydał ją Mariusz Kmiołek, który
pracował już wtedy z Vaderem.
Rozpad Turbo w roku 1992 był więc czymś
nieuniknionym, zresztą już wiosną poprzedniego
roku de facto odszedłeś z zespołu,
mając dość współpracy z ówczesnym wydawcą?
Wiesz, to jest tak. Masz jakieś plany, marzenia,
były przecież konkrety w postaci podpisanych
kontraktów. Ktoś roztacza przed
tobą wizje kariery na Zachodzie, a wtedy dla
nas to było coś takiego jakbyś Pana Boga za
nogi chwycił. Ciężko pracujesz, zaczynasz
liczyć jeszcze niezarobione pieniądze i nagle
wszystko to się rozpierdala. Lata ciężkiej pracy
idą w cholerę, a ty zostajesz z niesmakiem,
z obietnicami i w zasadzie z niczym. Nie da
się wtedy normalnie pracować. Po nagraniu
"Dead End" przeliczyłem swoje straty, bo w
końcu miałem już rodzinę i musiałem na nią
zarabiać. Zażądałem od Dziuby podwyższenia
honorarium za drugą płytę tak, żebym
mógł bez koncertów, które miały być w Europie,
przeżyć rok 1991. Chciałem średnią krajową
miesięczną pensję, ale przecież nie za
darmo, tylko za nagranie drugiej kontraktowej
płyty. Miałbym wtedy parę miesięcy na
przygotowanie nowego materiału. Oczywiście
Dziuba się wypiął i tutaj powstał konflikt,
o którym już wcześniej wspomniałem. I
tak zakończyła się moja współpraca z MMP.
Mieliście wzloty i upadki, borykaliście się z
różnymi problemami, ale zespół zanotował
przez tyle lat tylko jedną, krótką przerwę -
były to czasy tak niesprzyjające dla metalu,
że nie było innej opcji?
Trudno mi dziś tak jednoznacznie to określić,
z perspektywy czasu, w którym zespół
właściwie nie istniał. Nie mogliśmy się więc
zmierzyć z tamtą rzeczywistością lat dziewięćdziesiątych.
Jedno wiem, wtedy do Polski
weszły zachodnie korporacje muzyczne i
Foto: Romana Makówka
zaczęły dyktować warunki. Bardzo duże znaczenie
miał wtedy Andrzej Puczyński, który
założył bardzo prężnie działającą firmę Izabelin
Studio, gdzie zespoły nagrywały w
komfortowych warunkach i w znakomitej jakości
swoje płyty. Andrzej stał się takim drugim
MMP, tylko że pod jego skrzydłami
znajdowały się zespoły pop rockowe i tacy
wykonawcy solowi. Wtedy powstało bardzo
dużo nowych kapel. Powstał Hey, Mafia,
IRA, Golden Life i wiele innych świetnych
kapel. Tam pokazały się znakomite wokalistki,
Kasia Kowalska, Edyta Bartosiewicz i
inne. Działali znakomicie, bardzo profesjonalnie
i okazało się że jest ogromne zapotrzebowanie
na takie właśnie kapele i solistów.
Metal rzeczywiście był w odwrocie. My byliśmy
skłóceni z MMP, a nowa wytwórnia Mariusza
Kmiołka Carnage Records nie była
nami zainteresowana. Wprawdzie Mariusz
wydał nam "One Way", ale zajmował się już
wtedy Vaderem i myślę, że nie chciał konkurencji,
albo wyszedł z założenia, że najlepiej
skupić się na jednym zespole i doprowadzić
go do sukcesu, co też uczynił i Vader zaczął
liczyć się na światowych rynkach. Nam pozostało
wspominać stare czasy i ewentualnie
wznowienie działalności. Niestety nadal bez
menago. A bez takiego kogoś nie osiągnie się
niczego wielkiego. Mieliśmy zawsze pecha do
managerów, których w zasadzie nigdy nie
mieliśmy. Nasze zawieszenie było chyba dobrym
posunięciem, bo ludzie zaczęli być głodni
Turbo, co też potwierdziło się na Metalmanii
1999 roku. Okazało się, że ludzie nas
pamiętają i nas chcą. Śpiewano nam wtedy
sto lat i byliśmy szczęśliwi, że jednak jesteśmy
potrzebni fanom.
Już we wrześniu 1995 roku zagraliście powrotny
koncert i od tego czasu Turbo, mimo
licznych zmian składu, działa nieprzerwanie,
regularnie wydając kolejne płyty - to dla
ciebie coś więcej niż tylko kolejny zespół?
To nie jest mój kolejny zespół. Mogę powiedzieć,
że jest to najważniejszy dla mnie zespół
i chyba troszkę mój. Tutaj zrobiłem najwięcej,
nagrałem mnóstwo płyt, zagrałem
wiele koncertów. To takie moje Dorosłe
dziecko. Po tej, w sumie krótkiej, przerwie
spotkaliśmy się za sprawą naszego perkusisty
Tomka Goehsa na jakimś zebraniu w starym
składzie i zaczęliśmy sympatyczne rozmowy.
Wspominaliśmy dobre czasy i stwierdziliśmy,
że może jednak warto wrócić na
scenę, może nic nie jest stracone. W zasadzie
dogadaliśmy się co do powrotu Turbo, już
prawie zaczęliśmy się spotykać, ale Andrzej
Łysów postawił pewne warunki, których nie
mogliśmy spełnić. Ja tłumaczyłem kolegom,
że są inne czasy, że właściwie to nawet jest
już całkiem inna epoka. Były to lata odnowy
i wejścia kapitalizmu do Polski. Wszystko się
zmieniło. Niestety w dalszym ciągu w mediach
i wśród muzycznych decydentów nie
mieliśmy dobrej opinii, więc nie mogliśmy
żądać niczego. Musieliśmy odbudować naszą
pozycję od początku, a to nie było łatwe. Z
tych powodów Andrzej wycofał się z zespołu
i na jego miejsce przyszedł Marcin Białożyk,
z którym nagrałem już "One Way". Jeździłem
do Warszawy z materiałami, żeby
ktokolwiek wydał nam na CD nasze stare
płyty. Nikt nie był niestety zainteresowany.
Postanowiliśmy przygotować nowy materiał
na płytę. Nagraliśmy demo i ruszyłem na
podbój wytwórni. Pamiętam umówiłem się w
Pomatonie z pewnym gościem. Przyjechałem
na spotkanie i przywitał mnie jakiś małolat
i goguś w garniturze i wali do mnie takie
słowa: ma pan 30 sekund, żeby mnie przekonać,
że to właśnie ten materiał powinniśmy
TURBO 9
kupić. I dalej wali te kretynizmy. Bo wie pan,
my nie chcemy tutaj żadnych starych artystów.
My potrzebujemy zupełnie nowych twarzy,
żeby uformować artystę od początku. Ja
sobie wtedy pomyślałem: i orżnąć każdego
młodego, który będzie się cieszyć, że stoi na
scenie i zarabia kasę. Nie kontynuowałem
już rozmowy z tym kretynem, nawet nie dostał
kasety demo. I na odchodne pomyślałem:
"ch... ci w d..." i wyszedłem.
Prowadzisz statystyki koncertów zagranych
przez Turbo, potrafisz powiedzieć,
choćby w przybliżeniu, ile było ich przez te
wszystkie lata? Są wśród nich takie, które
chętnie wymazałbyś z pamięci, z różnych
względów?
Myślę, ze było ich około dwóch tysięcy. Na
początku, przez pierwsze dziesięć lat, zapisywałem
każdy koncert. Niestety potem przestałem
to robić i bardzo żałuję, ale chyba tych
koncertów było tyle, a może o pięćset mniej.
Niestety nie jestem w stanie teraz do tego
dojść. Oczywiście były koncerty dobre, bardzo
dobre, wręcz znakomite, ale były też koncerty
kiepskie z różnych powodów. Dzisiaj
nie pamięta się już tych złych, być może dlatego,
że było ich bardzo mało. Po tylu latach,
chociażby z sentymentu pamięta się te fantastyczne.
A za takie uważam wszystkie wielkie
koncerty na Metalmanii, Jarociny, trasa po
Czechach z zespołem Citron i trasa z Kreatorem.
W Czechach, a były to lata jeszcze
komuny i u nas i u nich, traktowano nas jak
gwiazdy z Zachodu. Znakomite hotele, hale,
w których graliśmy, stadiony. Świetne jedzenie,
znakomite piwo i alkohol. Tego w Polsce
nie mieliśmy. Tam były już autostrady, a u
nas gówniane drogi. No i dziewczyny, jędrne
z dużymi biustami i całkiem chętne do balang
i innych zadań (śmiech). Żyć, nie umierać.
Graliśmy na dużych scenach, ze światłami,
których w Polsce jeszcze nie było i z
nagłośnieniem na poziomie światowym. Tak
samo było z trasą z Kreatorem. Wspaniałe
przeżycia. Ale wracając do koncertów, które
chciałbym wymazać z pamięci to występ na
Metalmanii chyba 1989, kiedy graliśmy z
Litzą materiał z "Epidemii". Wspomniałem
już wcześniej, że warzywami nas obrzucano i
chyba nawet się nie dziwię (śmiech), a reszty
grzechów nie pamiętam.
Foto: Andrzej Szozda
Przeważały jednak bardzo udane, nierzadko
wspominane przez fanów do dziś, jak choćby
ten na Metalmanii w 1986 roku czy na
festiwalu w Jarocinie w roku następnym czy
na Metalmanii 1999 - któryś z nich uważasz
za szczególnie przełomowy, niezwykle
ważny dla zespołu?
Z tych wszystkich trzech wymienionych,
koncert na Metalmanii w 1986 roku był dla
nas przełomowy, bo wróciliśmy do panteonu
zespołów heavymetalowych w Polsce i to od
razu na szczyty. Po tej sztuce wszystko się
zmieniło. Zainteresował się nami sam szef
MMP, czyli Dziubiński. Weszliśmy do stajni
MMP, a wtedy to był dla nas zaszczyt, a
dla wielu kapel rzecz nie do osiągnięcia. Ten
koncert to możliwość późniejszego podpisania
kontraktu z Noise. Dalsze wypadki z rozwiązaniem
kontraktu w tym kontekście się
nie liczą. Najważniejszy był ten koncert. Następny
wspomniany w Jarocinie w 1987 był
wspaniały o tyle, że występujący przed nami
Czesław Niemen bardzo ładnie nas zapowiedział.
Weszliśmy na scenę w dymach, odpowiednio
ubrani, jak Judas Priest. Pióra
długie natapirowane, taka była moda i przypierdoliliśmy.
Nie braliśmy wtedy jeńców.
Koncert był zajebisty. Bisowaliśmy chyba siedem
razy. Ludzie skandowali Turbo, Turbo.
Szczęście niebywałe. Na takie koncerty warto
czekać, ale też warto się urodzić (śmiech).
Koncert już po powrocie w 1999 też był niewiarygodny
i stał się dla nas początkiem całkiem
nowej ery.
Wydaliście 11 albumów, chociaż kilka z nich
ukazało się w dwóch wersjach, więc w sumie
jest tych płyt więcej - czy jest wśród
nich taka, którą po latach uważasz za słabszą,
odstającą poziomem od innych wydawnictw
Turbo?
I tu się zdziwisz, bo w sumie takiej płyty nie
ma, jeśli chodzi o takie podejście do sprawy.
Ponieważ Turbo, w zasadzie każdą płytę nagrywało
różną od poprzedniej to nawet trudno
je do siebie porównywać i oceniać. Wydaje
mi się, że płyta "Epidemie" jest płytą,
która w przypadku Turbo nie powinna nigdy
powstać. Tak jak już wspomniałem to jest
materiał, który pasuje bardziej do zespołu
Wilczy Pająk niż do Turbo, to jest znakomicie
nagrany materiał, ale nie nasz. I teraz,
w mojej ocenie na podstawie drogi jaką przeszliśmy,
czyli od "Dorosłych dzieci" aż do
"One Way" wszystko ładnie się układa. Widać
rozwój artystyczny grupy, tak więc ja
bym to ustawił w literę V gdzie na dole są
właśnie "Dorosłe dzieci", a u góry "One
Way". Oczywiście płyta "Kawaleria Szatana"
to nasz krok milowy i najpopularniejsza,
a zarazem jedna z najważniejszych płyt lat
osiemdziesiątych, a może nawet dziewięćdziesiątych,
bo w tamtych latach chyba żadna
kapela metalowa nie wydała swojego
znaczącego albumu. Tak więc zdecydowanie
"Kawaleria..." wiedzie tutaj prym. Drugą
bardzo ważna płytą i moim zdaniem najlepszą,
jest "Strażnik światła". Może nie ma tej
młodzieńczej świeżości co "Kawaleria...", ale
jest bardzo spójna muzycznie i tekstowo.
Uwielbiam grać te kawałki na koncertach.
Płyta ukazuje zespół w znakomitej formie z
nowym wokalistą Tomkiem Struszczykiem.
Ostatnia jak dotąd płyta "Piąty żywioł", niestety
nie należy do moich ulubionych. Jest tu
parę światowych kawałków np. "This War
Machine" i teraz zadam ci pytanie, czy słyszałeś
kiedykolwiek ten kawałek w jakiejkolwiek
rozgłośni? A jest to bardzo melodyjny
utwór, nadający się do każdej rockowej stacji.
Jest jeszcze parę innych bardzo dobrych
utworów, ale nie ze wszystkich jestem zadowolony.
Uwielbiam też ostatnią płytę z
Grzegorzem. "Tożsamość" to również znakomita
i równa płyta. Będziemy częściej wracać
do tych utworów. Uważam też płytę
"Awatar" za kawał świetnej dobrze zagranej i
nagranej nowoczesnej formy metalu. Ludzie
często chcą na koncertach słyszeć utwory z
tej płyty. Ale najlepsza płyta oczywiście jest
przed nami (śmiech).
"Kawaleria..." to więc twój ulubiony album
Turbo, taki, który uważasz za wasze największe
osiągnięcie, do tego bardzo doceniony
przez fanów?
Chyba każdy twórca zakłada, ze najlepsze jego
dzieła powstaną w przyszłości. I tak coś
czuję, że w moim przypadku też tak jest. Ponieważ
znam w całości nowy, jeszcze nie nagrany
materiał właśnie tak to czuję, że ten
najlepszy album dopiero nagramy. Z drugiej
strony to każdy człowiek ma swoje kryteria
oceny i to co mnie się podoba, niekoniecznie
musi innemu. Tak to już jest. Ale nie możemy
spełniać do końca oczekiwań każdego bo
to przecież niemożliwe. Najważniejsze jest
to, żeby artysta był wiarygodny bez względu
na to, jaki rodzaj sztuki wykonuje. Dlatego
jak już wielokrotnie mówiłem, ja muszę być
tym pierwszym cenzorem i być może najważniejszym,
bo ja muszę być zadowolony.
Wtedy ten przekaz jest wiarygodny bo mnie
się to podoba, bo wzbudza we mnie emocje,
10
TURBO
które natychmiast przejmuje widz. I to jest
najważniejsze, wzajemne emocje widz, artysta.
Może jest tutaj troszkę filozofii, ale tak
to, przynajmniej dla mnie powinno wyglądać.
I jak już poprzednio wspomniałem to te
trzy wymienione płyty są dla mnie najważniejsze.
Ale jeszcze pokusiłbym się o inną
ocenę. Mianowicie: zawsze pierwsza płyta
dla zespołu jest najważniejsza, bo jest pierwsza.
Druga jest też bardzo ważna, albo jeszcze
ważniejsza, bo jeśli pierwsza osiągnie
sukces, to druga nie może być gorsza. A nie
jest to takie łatwe. Często zespoły nagrywają
znakomite płyty pierwsze, a druga jest średnia
i to nie wróży dobrze. Nam się udało, bo
"Smak ciszy" to bardzo dobra płyta, dla
mnie lepsza od debiutu. Płyta trzecia idzie
już z rozpędu i następne również. I jeśli zespół
ma cały czas coś do powiedzenia, to nie
spadają poniżej osiągniętego poziomu. Najlepszym
rozwiązaniem jest progres, żeby płyty
były z każdą lepsze i lepsze. Jeśli zespół
istnieje, tak jak my czterdzieści lat i potrafi
wydać taką płytę jak "Strażnik światła" albo
"Piąty żywioł" i wszyscy są zachwyceni, to
znakomita sprawa, bo to znaczy, że pomysły
się nie skończyły. I pytanie, czy po tylu świetnych
płytach można wydać jeszcze lepszą...
odpowiedź jest, że tak i my taką wydamy.
Na razie uczciliście 40-lecie wydaniem podwójnej
kompilacji "Greatest Hits". Turbo
ma już w dyskografii kilka tego typu wydawnictw,
począwszy od LP "1980-1990" aż
do boxu "Anthology 1980-2008", gdzie mamy
wiele rzadkich utworów, ale to wydawnictwo
nietypowe o tyle, że za dobór
utworów na nim odpowiadają fani zespołu?
W ten właśnie sposób chcieliśmy podziękować
naszym fanom. Chcieliśmy, żeby poczuli
się ważni w naszej historii bo przecież bez
nich zespół nie mógłby istnieć na dłuższą
metę, a zwłaszcza zespół zawodowy, jakim
oczywiście jesteśmy. Ogłosiliśmy konkurs na
Facebooku i dostaliśmy bardzo dużo propozycji.
Przed koncertem w Bydgoszczy, siedząc
w hotelu zrobiliśmy zebranie, policzyliśmy
wszystkie głosy i ułożyliśmy cały zestaw
utworów na obydwa krążki. To, że płyty będą
dwie wiedzieliśmy od początku. Zresztą
taka była nasza wola, bo przy takiej ilości
piosenek nie weszłyby na jedno CD. Założenie
było też takie, że jedna będzie bardziej
radiowa, z myślą i naiwnością trochę, że będą
te utwory prezentowane, a druga płyta miała
być z założenia mocna i bardzo rockowa. I na
ten krążek weszły utwory mocne, ostre i szybkie.
Pewnie cieszy cię fakt, że wśród tych 27
utworów nie przeważają wyłącznie te najstarsze
kompozycje, bo mamy tu przecież
solidny wybór ze "Strażnika światła", bo aż
pięć utworów, czy z "Piątego żywiołu"?
Myślę, że ten wybór pokazał nam kto głosował.
I chyba w większości byli to młodsi
fani. Na koncertach tych starych naszych fanów
jest coraz mniej. I to chyba zrozumiałe.
Jak ktoś ma już ponad pięćdziesiąt, albo
sześćdziesiąt lat, to często nie chce się już ruszyć
z domu, mając internet, Youtuba i wszystkie
te podręczne, nowe publikatory. Oczywiście
zdarzają się też wizyty starszych pań i
panów i to dla nas jest wzruszające bo często
opowiadają historie związane z poszczególnymi
utworami, np. że się akurat przy tym
całowali itp. "Strażnik światła" i "Piąty
żywioł" to już bardzo współczesne pokolenie
odbiorców i właśnie oni głosowali na te utwory.
Ale jest też sporo z "Kawalerii Szatana".
To przecież nasza kultowa i chyba najpopularniejsza
płyta.
W żadnym razie nie powinno być więc tak,
że zespół utożsamiany jest wyłącznie z wokalistą,
co widzimy choćby na przykładzie
Iron Maiden, mającego różne ery, od
Di'Anno do ponownego pojawienia się w
zespole Dickinsona, ale to wciąż jest ta sama
grupa?
Tutaj zapewne chcesz zahaczyć o sprawę
odejścia Grześka. Dla nas chwila jego abdykacji
była trudną sytuacją. Przyznam się
Foto: Turbo/MMP
szczerze, ze postanowiłem na zawsze zamknąć
temat nazwy Turbo. Nie miałem
ochoty tego ciągnąć. To, że dalej działamy
zawdzięczać możemy tylko Boguszowi, który
namawiał mnie do tego, żeby spróbować
znaleźć nowego wokalistę. Wtedy nie wyobrażałem
sobie innego gościa za sitkiem jak
Grzegorza. Zadawałem sobie pytanie jakby
wyglądało TSA bez Piekarczyka, albo Kat
bez Romka. To przecież absurd. Długo się
upierałem, bo tłumaczyłem Boguszowi, że
teraz młodzież ma w dupie takie zramolałe
zespoły jak my. Oni mają swoje spojrzenie na
muzykę i zapewne zupełnie inne niż my, stare
dziady. Byłem przekonany, że to się nie
uda. Ale któregoś dnia przemyślałem raz jeszcze
wszystko i postanowiłem się ugiąć.
Ogłosiliśmy konkurs na śpiewaka i wyobraź
sobie, że dostaliśmy aż piętnaście zgłoszeń,
co było dla mnie szokiem. Nawet do dzisiaj
mam próbki MP3 w kompie. Struszczyk był
ostatni jako zgłoszony. A polecił Tomka
Konrad Jeremus, świetny łódzki gitarzysta.
Tomek był jako pierwszy przesłuchiwany i
po pierwszej próbie, na którą Tomek przygotował
cały dwugodzinny repertuar, wiedzieliśmy
już, że trafiliśmy wspaniale. Chcieliśmy
tylko sprawdzić jak Tomka przyjmie publiczność.
Pojechaliśmy do Bielska-Białej i tam
wszystko się okazało. Publiczność nie zauważyła
zmiany wokalisty. To było wspaniałe,
bo publika szalała jak w latach osiemdziesiątych
i po tym koncercie przywitaliśmy Tomka
w zespole. Wymiana twarzy zespołu, którą
był bez wątpienia Grzesiek, to bardzo trudna
sprawa. Zazwyczaj zespoły rozpadają się
w takich przypadkach, bo publiczność jednak
przyzwyczaja się do wokalistów i pewnych
składów. Nam się to udało i gramy
dalej. Tomek jest już z nami 14 lat. Musimy
też pamiętać, że w Turbo było jeszcze dwóch
wokalistów. Pierwszy to Wojtek Sowula, a
drugi to nieżyjący Piotr Krystek. Tak więc
Tomek jest czwartym śpiewakiem i nie zamierzamy
nic już zmieniać w tej materii.|
Analiza listy utworów z "Greatest Hits"
skłania jednak do ciekawych wniosków:
cztery utwory z debiutu, aż sześć ze "Smaku
ciszy", pięć z trzeciej płyty zdają się bowiem
potwierdzać, że również wasi najmłodsi
fani najbardziej cenią ten klasyczny okres
Turbo?
Dla nas to kapitalna sprawa. Tzn, że nasza
muzyka jest wielopokoleniowa. Taka sytuacja
ciągnie się już od lat. Teraz już nie jesteśmy
zaskoczeni obecnością dzieciaków na
naszych koncertach. Bo przecież osiemnastolatkowie,
albo młodzież do trzydziestki, to
przecież dla nas dzieciaki. Na spotkaniach po
koncertach pytaliśmy się skąd znają Turbo
bo przecież urodzili się niejednokrotnie w
XXI wieku. Odpowiedź zawsze była taka, bo
rodzice mieli płyty i kasety, i my słuchaliśmy
tego, i nam się ta muzyka, i ten zespół bardzo
spodobał. Czyż nie jest to budujące, że na
takie stare kapele przychodzą tacy młodzi ludzie?
To znaczy, że klasyczna muzyka metalowa
żyje i ma się dobrze, i że jest na nią cały
czas popyt wśród młodych słuchaczy. A nam
dodaje to sił i ochoty, żeby grać dla nich coraz
lepszą muzykę. Wspaniale. (śmiech)
Zaskoczyło mnie za to, że z "Ostatniego
wojownika" mamy tu tylko kompozycję tytułową
- a gdzie strona B: "Seans z wampirem",
"Bogini chaosu" czy instrumental
"Koń trojański", albo "Miecz Beruda" czy
"Anioł zła"? A już z tych późniejszych
thrashowych, deathowych czy eksperymen-
TURBO 11
talnych albumów mamy albo nic, albo pojedyncze
utwory, w dodatku te mniej oczywiste,
bo choćby z "Awatara" tylko instrumentalny
"Lęk" - wygląda na to, że w ocenie
słuchaczy przełom lat 80. i 90. oraz początek
kolejnego wieku był to mniej istotny
okres w działalności Turbo?
Muszę sprostować, bo "Lęk" nie jest utworem
instrumentalnym. (fakt, coś mi się pomyliło,
chyba za długo nie słuchałem "Awatara", a
układając pytania nie miałem jeszcze "Greatest
Hits" - przyp. red.) Niestety Turbo wśród
nowych słuchaczy, nie jest kojarzone z takimi
utworami jak "Ostatni wojownik", "Miecz
Beruda" czy "Bogini chaosu". Oni w większości
znają debiut i "Kawalerię...". "Wojownik..."
to ciężki kaliber i wielbicieli tego
bardzo ciężkiego okresu dla Turbo jest chyba
mniej, niż tego balladowo-kawaleryjskiego.
"Kawaleria..." to jednak rozrywkowa płyta
(śmiech). I dlatego jest dużo z niej utworów.
Oczywiście wśród propozycji, te które wymieniłeś,
też się pojawiły, ale w głosach i ich
ilości przegrały z tymi utworami, które miały
najwięcej punktów. A założenie było takie,
że to nie my wybieramy, tylko fani. Jak ja
bym wybierał, to byłaby to najcięższa płyta
w historii Turbo, ale konkurs jest konkursem
i musi być gra fair. Dlatego nie ma tych piosenek.
Są tu utwory, których nie spodziewałeś się,
których wybór w jakimś stopniu cię zaskoczył,
ale też i ucieszył, na zasadzie: fajnie,
że ludzie wciąż cenią tę kompozycję?
Nie, nie byłem zaskoczony. Obserwuję reakcje
na koncertach. Widzę, jak fani reagują na
poszczególne piosenki i mniej więcej spodziewaliśmy
się takiego wyboru. Celuje w tym
Bogusz, który jest bardziej balladowo-hardrockowy,
a ja z kolei lubię przypierdol, taki
na maksa. I często się spieramy o repertuar,
ale nie ma krwi tylko jest zawsze kompromis.
Czasem mniejszy, czasem większy. Na płycie
"Piąty żywioł" był chyba z mojej strony troszkę
za duży, bo płyta moim zdaniem nie do
końca jest spójna. Ale przecież to już historia
zamknięta i nie ma co do tego wracać. Najważniejsze,
że słuchacze cenią sobie ten krążek,
na którym jest przecież też sporo znakomitych
utworów.
Aż dwa utwory instrumentalne na składance
tego typu to też ciekawostka, potwierdzająca
zarazem, że w Turbo zawsze grali
muzycy o dobrym warsztacie, więc takie
utwory też broniły się i do tego przetrwały
próbę czasu?
Mieliśmy taką "świecką" tradycję nagrywania
na każdej z płyt utworu instrumentalnego. I
tak sobie nawet pomyślałem, żeby przy okazji
nagrania nowego albumu, zebrać te wszystkie
utwory instrumentalne i wydać je jako
płytę bonusową, albo jako zupełnie odrębne
wydawnictwo. Przesłuchiwałem kiedyś te
wszystkie utwory i stwierdzam, że są znakomite.
Wszystkie bez wyjątku. I powinny być
udostępnione w osobnym zbiorze, bo warto
posłuchać. Niektóre są bardzo progresywne
no i jest przepiękna ballada "W sobie". Musimy
koniecznie to zrobić.
Celowo ułożyliście utwory po części tak,
bez pełnej chronologii, żeby stworzyć z nich
nieco inną całość, żeby było zaskoczenie,
możliwość spojrzenia na daną kompozycję z
innej perspektywy?
Z tego co widzę na okładce to zachowaliśmy
chronologię. Płyta tzw. radiowa zaczyna się
"Fabryką keksów", czyli utworem z drugiego
składu jeszcze z Piotrem Krystkiem. Utwór
Foto: Turbo
który nigdy nie ukazał się na oryginalnej płycie.
Pierwsza płyta kończy się "Epilogiem",
czyli utworem ze "Strażnika...", a po drodze
w kolejności są: "Dorosłe dzieci", "Pozorne
życie", "W sobie", to z płyty "Dorosłe dzieci",
"Coraz mniej" (czyli "Tylu nas") też nie
wyszło na regularnej płycie, potem "Smak
ciszy", "Cały czas uczą nas", "Jaki był ten
dzień" (wersje radiowe), "Wszystko będzie
OK", "Słowa pełne słów" z płyty "Smak ciszy",
"Lęk" z "Awatara", "Człowiek i Bóg" z
"Tożsamości" i dwa utwory ze "Strażnika...",
"Na skrzydłach nut" i wspomniany na
początku "Epilog". Tak więc jest pełna chronologia.
Tak samo jest z drugim krążkiem,
który zaczyna się "Szalonym Ikarem", a kończy
utworem z płyty "Piąty żywioł", czyli
"Może tylko płynie czas".
Paradoksalnie nigdy nie byliście zespołem
singlowym, bo pod tym względem wasza
dyskografia jest więcej niż skromna, ale wygląda
na to, że stawiając na albumy też można
dorobić się radiowych hitów i ponadczasowych
utworów?
To nie my decydowaliśmy o tym czy wydamy
singla, czy nie. To wytwórnia nie była zainteresowana
takim wydawnictwem. Czasami
działania MMP były dla nas niezrozumiałe.
Teraz też powtórzyła się sytuacja z tym wydawnictwem
taka, że po wyczerpaniu nakładu,
a ten szybko się rozszedł, płyty nigdzie
nie można było kupić. I to akurat kiedy był
okres przedświąteczny i kiedy można było
sprzedać dużo więcej płyt. Pisali do nas fani,
że nigdzie nie mogą kupić płyty. Trudno odgadnąć
politykę własnej firmy, której chyba
powinno zależeć na jak największej sprzedaży
swoich produktów. My nawet nie wiemy
ile rzeczywiście płyt zostało wytłoczonych.
Brak słów. Tak więc rozgłośnie jeśli już coś
puszczały, to z całych płyt. I być może tutaj
jest klucz dlaczego Turbo nie ma w mediach.
"Greatest Hits" pilotuje singiel "Na progu
życia", utwór oryginalnie wydany na płycie
"Strażnik światła" - tu też nie postawiliście
na sprawdzone rozwiązanie, to jest ponowne
sięgnięcie po "Dorosłe dzieci", to byłoby
zbyt oczywiste?
Podobno tak, chociaż ja tego singla jeszcze
nie widziałem. Mieliśmy nadzieję, że będą
puszczać ten utwór, z tej, bądź co bądź dla
nas i będę nieskromny, dla polskiej muzyki
rockowej, ważnej okazji . Niestety jak to w
Polsce, cisza totalna. Nawet rozgłośnie, które
nazywają się rockowymi, nie zaintonowały
tego singla, nie mówiąc o tym, że wyszła takowa
płyta. Słucham dzień w dzień pewnego
radia w Polsce i co... i nic. Nie jesteśmy zespołem
medialnym. Jeśli puszczają utwory
Turbo to tylko "Dorosłe dzieci", albo "Smak
ciszy". Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś puścił
"Jaki był ten dzień", albo "Tylu nas". Nie
wspomnę już o dwóch ostatnich płytach, które
mimo swojej rockowej mocy są bardzo melodyjne
i nadają się do radiowej prezentacji.
Nie mogę ciągle pojąć z jakiego klucza to
wszystko się dzieje. A wiadomo, zespołu,
którego nie ma w mediach to i nie ma na
koncertach, tzn. ludzie go nie znają i pozostaje
walka poprzez internet i kanał na You
Tube. Nie jest dla mnie zrozumiałe to, że np.
Republika lata po kilkanaście razy dziennie,
Lady Pank i inne również, a niektóre zespoły,
które nadal istnieją nie są prezentowane.
Czy słyszałeś kiedyś Behemotha, Kat, Vadera
czy Decapitated? To są światowe, topowe
polskie kapele, zupełnie pomijane w
polskich mediach, a te przecież powinny
szczycić się nimi, bo to wielka wartość polskiej
muzyki. Niestety od zawsze artysta zachodni,
nawet gdyby był z trzeciej ligi, ma
większe fory w naszych mediach, niż polski
artysta. To skandaliczne, jak się dba o naszych
twórców, a raczej jak się nie dba...
Jest to dla ciebie jako kompozytora nieco
frustrujące, że masz w dorobku setki najróżniejszych
utworów, nagranych nie tylko
z Turbo, a na radiową emisję mogą liczyć
raptem dwa-trzy ograne od wielu, wielu lat,
12
TURBO
tak jakby dla wielu osób, odpowiedzialnych
za ten stan rzeczy, zespół Turbo skończył
się w 1985 roku?
To kuriozalna sytuacja. W latach osiemdziesiątych
redaktorzy radiowi czekali na każde
polskie nagrania, na każdego wykonawcę. I z
dumą puszczali i chwalili się właśnie polskimi
artystami. Pamiętam, że Lista Przebojów
Programu Trzeciego, tego wspaniałego programu,
który został rozpieprzony przez dzisiejszą
władzę, była zdominowana polskimi
wykonawcami. Na tej liście również zadebiutowały
z powodzeniem "Dorosłe dzieci". To
był czas, kiedy polski artysta był doceniany
w mediach i przez publiczność, i to było
wspaniałe. Niestety, gdy do Polski weszły
wielkie koncerny płytowe wszystko zostało
rozwalone. Sprawa wygląda dość prosto. Wytwórnie
kupują czas antenowy i wypełniają
ten czas utworami swoich artystów, ale nie
polskich oczywiście bo dla nich ważniejsi są
ich artyści, czyli zachodni, bo to są koncerny
zachodnie. To są mechanizmy kampanii reklamowych,
gdzie na miesiąc wykupuje się
czas w najlepszej porze słuchalności. I taki
utwór, który został wpuszczony do tzw. playlisty,
chodzi co godzinę i staje się przebojem.
A jak jest przebojem, to wiadomo za tym idą
pieniądze z firm chroniących prawa autorskie,
a potem część tych pieniędzy wraca do
wytwórni i tak się to kręci. Dzisiaj niezależni
artyści nie mają żadnych szans, a polscy tym
bardziej. Powstało setki znakomitych polskich
zespołów, które przestały istnieć bo
nikt nie był zainteresowany ich promowaniem.
Takim przykładem jest zespół moich
dzieciaków Deleted, który nagrał genialną
płytę z kategorii rocka progresywnego i
przestał istnieć bo np. organizatorzy koncertów
nie chcieli nie tylko płacić za sam występ,
ale nawet nie chcieli pokrywać kosztów
transportu. Ja rozesłałem do kilku ważnych
rozgłośni tę płytę, że polecam, że świetna i co
i nic, dupa blada. Dzisiaj liczą się te pieprzone
programy, "Jak oni tańczą", "Jak oni srają",
itd. Jak nie trafisz do pewnego układu, możesz
zmienić natychmiast zawód, będziesz
mniej rozczarowany.
Taka sytuacja trwa niestety od lat, trudno
więc chyba mówić o jakimś przypadku czy
marginalnym niedopatrzeniu?
To jest sytuacja ogólnoświatowa, ale tamci
wykonawcy czerpią honoraria z całego świata,
bo te wytwórnie są obecne w każdym kraju
na naszym globie. Nasze polskie zespoły
istnieją tylko w Polsce. Koncerny nie puszczają
naszej muzyki na świecie, nawet
wtedy kiedy jakiś zespół ma kontrakt płytowy
z takim gigantem. Oni drążą nasz rynek
i zabierają nam kasę, a my zarabiamy jakieś
drobiazgi tylko w Polsce. To jakaś paranoja i
nie widzę rozwiązania tej sytuacji.
Foto: Turbo
Dobrze więc, że chociaż częściowo skończył
się ten dyktat medialnych monopolistów, a
dzięki internetowi słuchacze mają szansę
poznać bardzo różną muzykę - wydanie
przez Turbo takiej kompilacji może być dla
kogoś początkiem przygody z waszą muzyką,
zachętą do sięgnięcia po studyjne albumy?
Ja oczywiście bardzo się cieszę z wydania tej
płyty i z tego, że wszystko można zobaczyć w
Internecie. Rzeczywiście dla takiej niemedialnej
kapeli jak my to duża szansa dotarcia do
nowej publiczności i to jest wspaniałe, bo nie
musimy się prosić o prezentacje naszej twórczości
w publikatorach. Niestety Internet też
zabija muzykę, bo przez to, że ludożerka ma
wszystko w telefonie, to powoduje rozleniwienie
i brak chęci uczestnictwa w kontakcie
z żywym artystą. Oczywiście to nie jest regułą,
bo na zachodnie gigi walą tłumy. Natomiast
sprzedaż płyt jest porażająco niska.
Kiedyś czekaliśmy na wydanie każdej płyty z
wypiekami na twarzy. Chcieliśmy je mieć,
dotykać, a nawet wąchać. To był dla nas ołtarzyk.
Dzisiaj nie ma już takiego celebrowania
wydawania płyt. Dzisiaj są firmy streamingowe,
które za bezcen proponują ludziom np.
trzy miesiące słuchania za darmo, albo ostatnio
Tidal oferuje cztery miesiące muzyki za 4
zł. Większego skurwysyństwa nie widziałem.
To znaczy, że możesz za złotówkę słuchać do
woli muzyki, czyli tysięcy wykonawców, za
jedną złotówkę miesięcznie. To ja się pytam,
gdzie mają artyści zarabiać? Przecież to jest
złodziejstwo, ale nikt się nad tym nie zastanawia.
Żeby wydać płytę, trzeba często
rok, albo więcej nad materiałem ciężko pracować,
a potem wyceniają twoją pracę na setne
groszy. Tak samo jest teraz w pandemii.
Nikt nam nie płaci żadnych pieniędzy. Firmy
streamingowe nas okradają, żadnej tarczy od
państwa dla nas nie ma i niech sobie artyści
zdychają. Nie myślałem, że dożyję tak
kurewskich czasów. Moje "Dorosłe dzieci"
ktoś wystawił kiedyś na YouTube. Utwór
miał około 20 milionów odtworzeń. Ja nie
dostałem z tego złotówki, a ktoś, kto mi
ukradł utwór zarobił na tym sporą kasę.
Napisałem do YouTube, to mi odpisali, że
muszą sprawdzić, bo mają tysiące takich
informacji i cisza już przeszło dwa lata. A
sprawa jest prosta, powinni się zapytać czy
wystawca ma prawa autorskie do tego żeby
wystawić jakiś utwór. Natomiast jak w wakacje
wystawiałem swoje filmiki, to mi je po
blokowali, bo prawa autorskie, a to przecież
były moje prawa, bo grałem przykłady z moich
płyt. Coś tu nie gra i ktoś powinien z tym
zrobić porządek.
Jubileusz jubileuszem, kompilacja cieszy,
ale nie ma co ukrywać, że ostatnią płytę
studyjną "Piąty żywioł" wydaliście jesienią
2013 roku. Później była co prawda jej wersja
anglojęzyczna oraz wydawnictwo live "In
The Court of The Lizard", ale może szykujecie
dla fanów nowy album?
Nowy album oczywiście mamy już od dwóch
lat przygotowany. Tzn. jest on w moim komputerze.
Właściwie nie wiem dlaczego ta płyta
jeszcze nie wyszła. Może dlatego, że każdego
roku mieliśmy trasę z jakiegoś powodu.
A to z okazji wydania "Kawalerii...", potem
rocznica "Wojownika...", trasa trzydziestopięciolecia
i nie znalazł się termin, w którym
mogliśmy promować nowy materiał. Powinniśmy
nową płytę wydać w 2022 roku patrząc
na sytuację, w której świat się znalazł.
Bo przecież nasze czterdziestolecie musieliśmy
przenieść na rok 2021 i to jak to cholerstwo
się skończy i czy się skończy? Ale chyba
nie będziemy już czekać i w styczniu zaczynamy
pracę nad ograniem materiału i na
wiosnę wejdziemy do studia, a jesienią wydamy
nasz nowy i najlepszy album w historii
Turbo, czego w Nowym 2021 Rocku życzę
tobie, fanom i oczywiście sobie. Mam nadzieję
na szybkie spotkanie na koncertach. Już
się nie mogę doczekać.
Wojciech Chamryk
TURBO
13
Czysty przypadek
Kat to nazwa budząca spore emocje i
kontrowersje. Ostatnio nie tylko
wśród fanów naszej rodzimej sceny
metalowej, czy rozmaitych bigotów
ale także wśród muzyków, którzy
przed rozłamem wspólnie tworzyli
ten zespół. Jest to temat, którego w
rozmowie z Romanem Kostrzewskim,
twórcą większości tekstów Kata oraz
całej charakterystycznej otoczki tego
zespołu nie sposób uniknąć. Na
szczęście w rozmowie nie skupiliśmy
się tylko na tym, co było, gdyż obecnie
w obozie kapeli występującej pod
nazwą Kat & Roman Kostrzewski mimo pandemii, która spowodowała pewien
zastój naprawdę sporo się dzieje. Roman i koledzy wypuścili niedawno na światło
dzienne koncertowy krążek "Live 2019", którego kulisy powstania były dość nietypowe.
Więcej szczegółów dowiecie się z naszej rozmowy.
HMP: Witaj Roman. Cóż, przyszło nam
wszystkim funkcjonować w niezbyt przyjemnych
czasach. Powiedz mi proszę, jak ta
cała zwariowana sytuacja, która mamy
obecnie w kraju i na świecie wpłynęła na
morale Twoje i całego zespołu?
Roman Kostrzewski: Sytuacja faktycznie
jest bardzo trudna dlatego, że praktycznie
wszyscy przezywają różnego rodzaju niedogodności.
Muzycy są jedną z tych grup, która
została pozbawiona możliwości wykonywania
swej pracy w pełnym wymiarze, a konkretnie
mam tu na myśli granie koncertów. Te występy
właśnie często były podstawą naszego
bytu, który w tym momencie stał się zagrożony.
Generalnie odczuwamy te same problemy,
które odczuwają inne grupy zawodowe,
które zostały dotknięte obostrzeniami. Ostatnio
w mediach różnej maści pojawiły się budzące
sporo emocji w społeczeństwie wiadomości,
które tak naprawdę są wprowadzającymi
zamęt dezinformacjami. Mówi się o
tym, że rzekomo do kieszeni artystów popłynęły
potężne dotacje. Owszem, te dotacje były,
ale dla firm związanych z jakimś aspektem
działalności artystycznej. Głównie chodzi o
tych, którzy organizują różnego rodzaju eventy,
dbają o oświetlenie sceny, nagłośnienie
itp. Sami artyści w najlepszym przypadku
otrzymali kwoty wynoszące 2000 złotych z
groszami. I to ci, którzy nie osiągnęli w tym
roku tych najniższych dochodów. Ci zaś, którzy
osiągnęli dochód powyżej 2300 na żadną
pomoc od państwa nie mają szans. Są zatem
skazani na środki, które sami sobie wypracują.
Jak już mówiliśmy koncerty są zakazane,
więc zostają jedynie wpływy z praw autorskich,
ze sprzedaży płyt itp. A z tym bywa
naprawdę różnie. Są co prawda artyści, którzy
z tego tytułu osiągają naprawdę całkiem spore
dochody, jednakże jest to mniejszość. Mam
Foto: Bonzo
tu na myśli wykonawców, którzy stale goszczą
w radiu i w telewizji, jednak w przypadku
Kata nic takiego się nie dzieje. Skład naszego
zespołu jest stosunkowo młody, co w
tym wypadku może rodzić pewien problem,
gdyż moi przyjaciele z zespołu takich artystycznych
zdobyczy jeszcze nie osiągnęli.
Koncerty były bardzo mocną stroną Twojego
zespołu. Na pewno czujesz, że zabrano
Ci coś naprawdę istotnego.
Owszem. To duża strata nie tylko z ekonomicznego
punktu widzenia. Trudność w tym
wypadku dotyczy także innych kwestii. Otóż
każda osoba żyjąca na tym świecie ma prawo
dokonywać wyboru, co chce w życiu robić.
Czasami jednak nasze życie nie jest zbyt łaskawe
i okoliczności zmuszają nas często do
robienia nie tego, co rzeczywiście byśmy
chcieli, ale tego do czego różne czynniki zewnętrzne
nas zmuszają. Musisz wiedzieć, że
postawiliśmy wszystko na muzykę. Ja mam w
tej chwili 60 lat, ponad 40 lat pracy na scenie
oraz pracy w domu nad utworami, która to na
dobrą sprawę na chwilę obecną mi pozostała.
Jestem na etapie kończenia płyty solowej.
Pierwszy utwór z tego albumu będzie dostępny
już w pierwszych dniach stycznia. Płyta
powinna się ukazać w okolicach kwietnia. Na
kolejny album Kat & Roman Kostrzewski
trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Pomysły
kompozycji co prawda się pojawiają,
natomiast nie jestem w stanie w tej chwili
podjąć odpowiednich działań, które pchnęły
by ten proces dalej. Najwcześniejsza realna
data premiery płyty zespołowej to koniec roku
2021. Obecna sytuacja jest jaka jest jednak
nie łamiemy się bo rozumiemy, co się
dzieje dookoła jedna z wieloma sprawami się
nie zgadzamy. Nie jest nam na pewno po drodze
ze wszystkimi krokami rządu, z sianiem
dezinformacji, z dyskryminowaniem niektórych
branż. Warto tutaj zaznaczyć, że sensowność
niektórych obostrzeń jest kompletnie
niezrozumiała dla zwykłego człowieka.
My jako muzycy jesteśmy poniekąd zmuszeni
zrezygnować z części aspektów naszej pracy,
o których już zresztą wspomniałem.
Wspomniałeś o solowej płycie. Jakiej muzyki
możemy na niej oczekiwać?
Będzie to muzyka zdecydowanie odmienna
od tej, którą prezentujemy jako zespół. W
mojej solowej twórczości stykają się ze sobą
bardzo różne światy muzyczne. Sam nie jestem
w stanie jednoznacznie tego zaszufladkować
gatunkowo, gdyż znajdziemy tam na
przykład elementy folku, będą też elementy
typowo ambientowe, odnośników do metalu
też tam nie zabraknie. Będzie to świat muzyczny,
który dla wielu słuchaczy może być czymś
zupełnie nowym. W dzisiejszym świecie
mamy bardzo dużą ilość klonów. Płyty są do
siebie szalenie podobne. Gwarantuje zatem,
że ta płyta będzie czymś odmiennym od tego,
co fani Kata mogli dotychczas usłyszeć, ale
oczywiście nie będzie to muzyka, która będzie
odkrywała jakieś nieznane obszary muzyczne.
Piękno muzyki jako sztuki polega jednak
na tym, że tych dźwięków jest niewiele a
można z nich stworzyć naprawdę cuda i starać
się wytworzyć nową jakość. Nowe gatunki
tak na dobrą sprawę nie powstają. Wszystko
to, co dociera do naszych uszu to różnego rodzaju
syntezy. Z drugiej strony sam metal jest
bardzo szeroko definiowanym gatunkiem. Od
spraw czysto doomowych, gdzie niegdzie metal
spotyka się także z ambientem a kończąc
na brutalnym death metalu czy innej ekstremie.
Jest też taki nazwijmy to środek, który
ogólnie określamy heavy metalem. Niektórzy
też pewnie wliczą do tego środka thrash.
Niedawno światło dzienne ujrzała Wasza
płyta koncertowa "Live 2019". Jest to zapis
Waszego występu, który miał miejsce w
ramach trasy "Legendy Metalu", gdzie graliście
w towarzystwie zespołów Vader oraz
Acid Drinkers. Jak ogólnie wspominasz
tamtą trasę?
Były to naprawdę wspaniałe koncerty. Ta
inicjatywa była fantastyczna z wielu powodów.
Po pierwsze muzycy udzielający się w
różnych zespołach nie mają częstej możliwoś-
14
KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI
ci spotkań i zamienienia ze sobą chociażby
paru słów. Członkowie wszystkich kapel, które
grały na wspomnianej trasie od lat pozostają
ze sobą w dobrych relacjach. W przeszłości
spędziliśmy razem wiele niezapomnianych
chwil związanych z działalnością muzyczną,
ale nie tylko. Zaliczyliśmy mnóstwo fajnych
spotkań zarówno z Acidami, jak i z
Vaderem czy Quo Vadis. To, że artyści się
razem fajnie bawią to jest jeden aspekt całej
sprawy. Drugi, to wytworzenie fajnego klimatu
między wykonawcą a słuchaczem, danie
ludziom jakiejś radości. Ze sceny schodziły
takie emocje jak energia, przyjaźń, radość.
Publiczności się to naprawdę podobało. Ludzie
na te koncerty zjeżdżali się z różnych
miejsc kraju, jednak nie dało się odczuć żadnych
zgrzytów czy też animozji. Wszystko
się odbywało w bardzo przyjacielskiej atmosferze.
Oczywiście publiczność była skumulowana.
Wiesz, jak Acid Drinkers, Kat czy też
Vader gra swój osobny koncert, to nie jest w
stanie zgromadzić takiej liczby ludzi jak te
trzy zespoły grające razem. Jeżeli natomiast
mówimy o albumie "Live 2019", to jego nagrania
było dziełem czystego przypadku. W
zasadzie była to rejestracja robocza naszego
akustyka, który był jednocześnie organizatorem
całej tej imprezy i nosił się z zamiarem
zarejestrowania przy okazji następnej puli
koncertów pod tym szyldem jednego z naszych
występów. Planował rejestracje zarówno
obrazu, jak i dźwięku. Z wrocławskiego
koncertu uczynił sobie coś na kształt poligonu
doświadczalnego. Nie dokonał zatem
tych nagrań do końca w taki sposób, jak należało
to zrobić. Zazwyczaj jest to tak, że jeżeli
planuje się profesjonalne nagranie występu,
to na potrzeby rejestracji dźwięku wybiera
się miejsce, które jest w pełni odseparowane
od publiczności. Tam się ustawia stół
mikserski, który jest ustawiony specjalnie pod
dźwięk rejestrowany. Natomiast za dźwięk,
który leci ze sceny dla publiczności odpowiada
stół mikserski, który wszyscy widzą bo z
reguły jest on ustawiony naprzeciwko sceny.
Zatem są dwa zupełnie inne rodzaje przekazu
dźwiękowego. Rejestracja, która miała wówczas
miejsce ma charakter czysto bootlegowy.
Ta płyta jest właśnie poniekąd bootlegowa.
Można na niej usłyszeć wiele mankamentów i
zniekształceń. Z niektórymi trzeba było się
później zmagać, by w miarę wyczyścić pewne
ślady. Mówię "w miarę" bo całkowite wyczyszczenie
ich było niemożliwe. Udało nam się
jednak podjąć pewne realizatorskie działania
na tyle, by ostateczny efekt nadawał się do
słuchania. Można temu albumowi wiele zarzucić,
ale czuć tam energię grania koncertowego.
Płyty studyjne mają swoją wartość. Są
one nagrywane w specjalnych pomieszczeniach,
gdzie separuje się dźwięk itp. Tworzenie
takich płyt daje muzykom ogromną radość,
jednak sam proces nagrywania trwa co najmniej
kilka miesięcy. Produkcja koncertowa jest
natomiast czymś szczególnym. Wystarczy dobrze
zarejestrować występ, zgrać go i sprawa
załatwiona.
Dobrze, że dokładnie wyjaśniłeś okoliczności
powstania tej płyty. Jak zapewne wiesz w
sieci pojawiło się już kilka recenzji "Live
2019". Często pada tam określenie "bootleg"
jednakże ma ono charakter zarzutu.
Rozumiem te zarzuty. Być może ludzie oczekiwali
dobrze wyprodukowanej płyty koncertowej,
ale tak, jak już wspomniałem, dźwięk
Foto: Bonzo
na tej płycie jest efektem przypadku, a nie
działań obliczonych na prawidłową rejestrację.
Jednak z uwagi na to, że nie byliśmy w
stanie grać koncertów uznałem, że pomimo
poważnych dolegliwości, z którymi przyszło
mi zmagać dam radę jakoś to zlepić do kupy.
Ale tak jak wspomniałem wcześniej, nie wszystkie
wady takiej rejestracji dało się ukryć.
Żeby płyta fajnie zabrzmiała musi zostać
spełniony szereg istotnych kryteriów. Najważniejszym
z nich jest sposób położenia śladów.
Nie wystarcza samo to, że muzyk dobrze
zagra. Musi też być określona jakość wydobywania
dźwięków. Nie będę ukrywał, że
istotny tu jest także talent realizatorski. Osobiście
jestem pasjonatem realizacji dźwięku.
Brzmienie tej płyty mogę częściowo wziąć na
karb mojej niedojrzałości w tym temacie.
Wspomniałeś o swoim stanie zdrowia.
Część koncertów trasy "Legendy Metalu"
musiała zostać odwołana właśnie ze względu
na komplikacje z Twoim zdrowiem. Jak
się czujesz na dzień dzisiejszy?
Mój stan jest w miarę stabilny choć nie korzystam
z dobrodziejstw medycyny. W moim
przypadku oznaczałoby to, że już jestem w
zasadzie kaleką, gdyż wycięto by mi solidny
kawałek mojego ciała. Musiałbym się poddać
chemioterapii, więc w tych czasach epidemii
koronawirusa byłoby to tym bardziej ryzykowne.
Poszedłem trochę w inny deseń. Po
wycięciu guza postanowiłem zrobić wszystko,
by ponaprawiać swój organizm na tyle, na ile
jest to jeszcze możliwe. W związku z tym staram
się jeść rzeczy, które są mniej skażone
różnego rodzaju chemicznymi świństwami.
Staram się też nie przejmować wieloma aspektami
życia. Staram się też brać odpowiednią
dawkę suplementów, których zażywanie
odniosło skutek w niejednym przypadku.
Zresztą wszystkie suplementy, które biorę zostały
mi zaproponowane przez osoby, na które
zadziałały one bardzo pozytywnie. Zawierają
one określony zestaw minerałów, których
wielu ludzi nie dostarcza sobie w codziennej
diecie. Są tam też różne elementy odpowiedzialne
za odtruwanie całego organizmu. Suplementy
oraz zmiana sposobu żywienia to
takie technikalia do ogólnego polepszenia stanu
własnego organizmu. Musiałem jednak to
zrobić jak najszybciej i w jak najbardziej radykalny
sposób. W efekcie tego dzisiejszy Romek
Kostrzewski to człowiek bez brzucha
(śmiech). To obciążenie tego bebechu było
dość solidne. Natomiast mój obecny wygląd
fajnie spuentował akustyk jednej z metalowych
kapel oraz szef metalowego klubu w
Bielsku-Białej. Jak mnie zobaczył to powiedział
do mnie: "Wiesz co? Ta choroba Ci służy".
Serio? (śmiech)
Tak. Zatem jak widzisz sam dostrzegam pozytywne
zmiany. Żałuję tylko, że jedna z
podstawowych mądrości życiowych została
przeze mnie zaniedbana czego efektem jest
stan, w jakim znalazł się mój organizm. Staram
się jednak odwrócić te szkody na tyle, na
ile się jeszcze da.
Jeszcze przed chorobą miałem okazję kilka
razy widzieć Cię na żywo na scenie i za
każdym razem sprawiałeś wrażenie wulkanu
energii. Ciężko mi uwierzyć, że nie
dbałeś wtedy o formę.
Niestety, tak nie było. W moim przypadku
jest to wypadkowa kilku czynników. Już jako
dziecko byłem bardzo ruchliwy. W młodości
sporo biegałem. Nie wyczynowo, ale tak po
prostu z pasji. Ale przede wszystkim nie małą
rolę odgrywa tu stan ducha, który pozwala
być kimś w rodzaju szamana. Jeśli sięgniesz
do książek o życiu starożytnych szamanów,
to przeczytasz, że bardzo wiekowi ludzie byli
w stanie skakać przez ogromne płomienie. Na
co dzień sprawiali wrażenie, że chylą się ku
ziemi, natomiast wystarczył jeden moment
ekscytacji, pewnego stanu ducha, w którym
byli w stanie wykrzesać z siebie niesamowitą
ilość energii. Raczej to był ten stan, który
towarzyszył mi na scenie. Po prostu fajny
stan ducha, w którym człowiek jest w stanie
naprawdę celebrować daną chwilę. Poza tym
oczywiście doświadczenie sceniczne. Nie pomijałbym
tu faktu, że człowiek po latach na
scenie zdobywa jakieś arkana, które pozwalają
mu na koncercie nie wkładać aż tak wiele
wysiłku, a jednocześnie osiągać właściwe
skutki.
Pozostańmy jeszcze w tematyce koncertów.
KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI 15
Masz do dyspozycji repertuar, który nagrałeś
jeszcze ze starym składem Kata, masz
również do dyspozycji utwory z dwóch albumów
studyjnych, które nagrałeś pod szyldem
Kat & Roman Kostrzewski, więc jest
tego całkiem sporo. W jaki sposób tworzycie
koncertowy set?
Nie mamy żadnego konkretnego klucza.
Wręcz przeciwnie. Osobiście kocham wszystkie
utwory, które nagrałem, zatem dla mnie
to jest bez znaczenia, które z nich pojawią się
na koncercie. Może to za to być istotne dla
muzyków. Chociażby wytrzymałość fizyczna
perkusisty odgrywa tu istotną rolę. To może
mieć przeogromny wpływ na jego grę. Takie
czynniki jak najbardziej muszą być uwzględniane.
Na pewno uwzględniamy to, czy graliśmy
dane utwory w poprzednim sezonie.
Staramy się mieć kilka żelaznych punktów
naszego repertuaru, jak chyba każdy zespół,
który jest na scenie trochę dłużej. Czasami
zdarzało się nam słyszeć pytania w stylu "czemu
nie zagraliście tego albo tamtego". Powiem
szczerze, że pewien problem z tym mamy.
Tego problemu by nie było, gdybyśmy
mieli tylko dwie płyty. Wybieramy wtedy najlepsze
utwory i po prostu gramy. Natomiast
w naszej sytuacji musimy w tym względzie
dokonywać pewnych wyborów i iść na pewne
kompromisy. Problem się pojawia gdy na
światło dzienne wychodzi nowa płyta. Trzeba
wtedy zaprezentować kilka nowych numerów
a w związku z tym część tych starych musi z
repertuaru koncertowego wylecieć. Często są
to utwory, które publiczność zdążyła pokochać.
Staraliśmy się co roku nieco modyfikować
nasz set. Robiliśmy to po to, by dostarczać
każdego roku innych wrażeń.
Koncert, który trafił na płytę "Live 2019" był
częścią trasy promującej album "Popiór". Jednak
są tam tylko trzy kawałki z tego albumu.
Zdarzało nam się grać więcej utworów z
"Popióra". Wszystko zależy od tego, czy dany
koncert jest tylko nasz czy dzielimy scenę
z innymi kapelami. Jeżeli jesteśmy główną
gwiazdą, to wówczas gramy całe dwie godziny.
Jeżeli zaś gramy trasę typu "Legendy Metalu",
to czas występu każdego z zespołów
jest okrojony mniej więcej do godziny. Zatem
chcąc nie chcąc musimy wykreślić coś zarówno
z tej dawnej muzyki Kata, jak i nowych
utworów. Na trasie "Legendy Metalu",
na której "Live 2019" został zarejestrowany
graliśmy okrojoną wersję naszego setu.
Skoro już poruszyliśmy temat albumu "Popiór",
to od wydania tamtego krążka upłynęło
już mniej więcej półtora roku. Jak go
postrzegasz po tym okresie czasu? Jesteś z
niego zadowolony tak samo, jak miało to
miejsce zaraz po wydaniu, czy może dostrzegasz
pewne aspekty, które Twoim zdaniem
wymagałyby poprawy.
Artyści już tak mają, że patrząc na swoje dzieła
z perspektywy czasu zawsze znajdą coś, co
ich zdaniem wymagałoby poprawki. Natomiast
jestem tu daleki od wybrzydzania. Od
poprawiania mankamentów są następne produkcje.
Mając bogaty dorobek artystyczny
dostrzegam, że każdy z moich utworów oddawał
taki stan ducha, jaki miałem w momencie
jego tworzenia. Jeżeli artysta chce tworzyć,
to niekoniecznie musi oddać wszystko w
jednym utworze. Nawet lepiej jest nie skupiać
się na tym, by wszystko zostało zagrane
naraz, ale spróbować uczynić utwór charakterystycznym
i podejść do niego w nieco inny
sposób, niż do pozostałych utworów. Wówczas
pozbywamy się wrażenia, że było tam
coś niedoskonałego. Dany kawałek wymaga
odpowiedniego podejścia, w innym zaś można
zbudować całkowicie odmienny klimat i
odnaleźć się w nim na nowo.
Foto: Ilona Matuszewska
Album "Live 2019" podobnie jak "Popiór" wydaliście
własnym sumptem. Uważasz, że
taka formuła wydawnicza lepiej się sprawdza
w Waszym wypadku niż współpraca z
jakąkolwiek wytwórnią?
Powiem Ci, że w zasadzie w naszym wypadku
to była konieczność. Przez odbiorców muzyki
cały rynek muzyczny jest postrzegany nieco
inaczej niż ja go postrzegam. Dla typowego
fana najbardziej optymalnym rozwiązaniem
byłoby słuchanie najwspanialszej muzyki za
jak najmniejszą cenę, a często nawet za darmo.
Skoro pliki MP3 z danym albumem krążą
po sieci czasem nawet przed oficjalną premierą,
to ludzie nawet nie chcą płacić za płyty,
bo sobie wolą to ściągnąć. Natomiast
artysta, jeżeli chce oczywiście w pełni wykorzystać
swe możliwości to musi się stale zajmować
muzyką. A żeby się tym zajmować
stale, to musi z czegoś żyć. Jeżeli poza muzyką
będzie się zajmował czymś innym, to
nigdy nie wykorzysta pełni swoich możliwości.
W tym miejscu pojawia się ogromna rozbieżność
między tym, co oczekuje publiczność
a oczekiwaniami wykonawcy. Rynek
muzyczny z punktu widzenia wydawców nie
jest po to, żeby robić dobrze muzykom tylko
właśnie ma robić dobrze publiczności. A to
nie idzie w parze z interesem artystów. W naszym
kraju niestety wytworzyła się taka sytuacja,
że przy zmniejszonej ilości sprzedawanych
egzemplarzy funkcjonowanie dużych
wytwórni płytowych jest właściwie szkodliwe
dla artystów. Szczególnie dla takich artystów
jak ja. W tym momencie rynek określa cenę
płyty, a wytwórnie nie chcą przeskakiwać tej
nazwijmy to uśrednionej ceny. Dla artystów
zostaje raptem 5 złotych do podziału od każdego
sprzedanego egzemplarza. Jeżeli mielibyśmy
taką sytuację, w której publiczność nie
piraciłaby tylko rzeczywiście kupowała płyty
to wówczas przy takiej sprzedaży jaką mieliśmy
kiedyś, w czasach kiedy jeszcze nie było
zwyczaju piracenia czyli ok. 40-80 tysięcy w
ciągu roku, byłoby ok. Przy takiej ilości to 5
złotych dla zespołu było czymś absolutnie
wystarczającym. Ale nie w dzisiejszych czasach.
Uznaliśmy, że jeżeli będziemy wydawać
nasze albumy przez własną firmę, to możemy
wyznaczyć ich cenę biorąc pod uwagę koszty
prowadzenia działalności oraz fakt, że co
prawda egzemplarzy sprzeda się mniej, ale my
i tak zarobimy więcej oraz będziemy mieli
środki na promocję. I dokładnie tak to działa.
Po wydaniu "Popióra" była możliwość nagrania
dwóch teledysków. Co ciekawe, nie było
na to absolutnie żadnych szans, gdy byliśmy
w Mysticu czy innych firmach fonograficznych.
To był problem. Nagle się okazuje,
że się da. Płyta ma wyższą cenę, to fakt, ale
należy pamiętać, że przy okazji daliśmy słuchaczom
dodatkowe elementy w postaci
wspomnianych klipów. Więc do tej wartości
dodaliśmy coś. Sam zespół też trochę więcej
zarobił. Nie są to co prawda jakieś kosmiczne
sumy pieniędzy, ale zawsze to jest więcej.
Gdyby obecnie były możliwe koncerty, to pewnie
nasza firma wypuściłaby więcej tytułów.
Pojawiłaby się wówczas możliwość zejścia z
ceny poszczególnych płyt ze względu na obniżenie
kosztów. Tym sposobem doszlibyśmy
do pożądanego pułapu, czyli cena byłaby w
kwocie do przyjęcia przez publiczność, a i my
jako twórcy byśmy na tym zarabiali. Będąc w
wytwórni jest to niemożliwe. Dziś mamy czasy,
że złotą płytę dostaje się za chyba 10 tysięcy
sprzedanych egzemplarzy. W przypadku
muzyki poważnej jest to chyba jeszcze
mniej. Kiedyś złota płyta oznaczała miliony
sprzedanych egzemplarzy. Jak zatem widzisz
zmiany są ogromne, natomiast większość firm
fonograficznych kompletnie się do nich nie
dostosowała. Im się rachunek ciągle zgadza.
Ale artystom niestety nie.
Wspomniałeś o ściąganiu plików. Wiesz nawet
to już na tą chwilę odchodzi do lamusa,
gdyż mamy serwisy typu Spotify, gdzie można
słuchać pełnych albumów praktycznie
za darmo.
16 KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI
Spotify nie jest do końca za darmo, jednak
zarabia się tam grosze. Dlatego nas tam nie
ma. Jaki jest sens publikowania własnej muzyki,
gdy na dobrą sprawę nic się z tego nie
ma. Co innego, jeśli mówimy o pojedynczych
utworach promocyjnych. Wówczas zgoda.
Nawet jest to wskazane. Artysta chce wypromować
swoją muzykę, czy konkretny album
zatem wybiera jeden utwór i puszcza go za
darmo do sieci, ewentualnie zrobi do niego
jakiś klip, którego celem jest dotrzeć do jak
największej ilości osób. To ma jak najbardziej
sens, gdyż tego typu działanie ma przekonać
słuchacza do zakupu płyty. Kiedyś tą rolę
pełniły single. Optymalna sytuacja była taka,
że nawet one były sprzedawane i artyści na
nich zarabiali. To dopiero siła mediów spowodowała,
że artyści są coraz bardziej zubożali i
zmuszeni zarabiać w inny sposób. Wykonawcy
z jak ja to nazywam pierwszego obiegu,
to znaczy ci lansowani w mediach, a nawet
bardziej wytwórnie, które za nimi stoją mają
nawet konkretne życzenia. Często jest tak, że
to oni dyktują rozgłośni radiowej, co ta ma
puszczać. Jeszcze tak ponad 20 lat temu w
takiej rozgłośni jak RMF można było trafić
na kawałki metalowe. Dzisiaj tam nie ma nic,
co by było bliskie tej muzyce.
Jeszcze pociągnę temat kupowania płyt.
Mam paru znajomych, którzy słuchają sporo
muzyki, jednak nie kupują oni płyt z prozaicznego
powodu. Po prostu nie mają ich na
czym odtworzyć. Odchodzenie od fizycznych
nośników poniekąd jest wymuszone
przez postęp technologiczny. Nie jestem na
100% pewien, ale chyba już nie da się kupić
nowego laptopa z wejściem na CD. Co więcej
na rynku jest masa wież grających, które
mają bluetooth, wejście USB, slot na kartę
SD itp. Jednym słowem wszystko poza
płytą. I nie mam tu na myśli tylko chińszczyzny
z supermarketu.
Do osób, które z jakichś powodów odwróciły
się od fizycznych nośników też wyciągamy
rękę. Na naszym Bandcampie można zakupić
pliki w bardzo dobrej jakości dźwięku. Każdy
może je zakupić w cenie 12 dolarów.
Zapytam z czystej ciekawości. Jak te pliki
się sprzedają?
Szczerze mówiąc na razie słabo. Sprzedają się
głównie płyty CD. Ale do zmian, o których
wspomniałeś rynek na pewno też się w jakiś
Foto: Ilona Matuszewska
Foto: Kat & Roman Kostrzewski
sposób będzie coraz bardziej dostosowywał.
Jednak słuchacze nie pozbywają się nośników
fizycznych. Podobnie jak wiele osób nie pozbyło
się winyli i gramofonów w momencie
gdy pojawiły się kompakty. Myślę jednak, że
pomimo tego postępu technologicznego płyta
CD jeszcze długo pozostanie podstawowym
nośnikiem muzyki. Z drugiej strony jednak
ten postęp, o którym mówimy powoduje bardzo
niedobre zjawisko. Spójrzmy na przykład
na firmę Apple - producenta komputerów i
telefonów komórkowych. Mają oni także swój
serwis dystrybuujący muzykę. Po co zatem
mają oni mają zamieszczać port CD w swoich
komputerach? Niech artyści się starają, by ich
muzyka była sprzedawana przez platformę
Apple. Z ich punktu widzenia jest to rozwiązanie
optymalne. Z punktu widzenia wykonawcy
niekoniecznie.
Jakiś czas temu Wasz zespół opuścił długoletni
perkusista Kata Irek Loth. W jednym z
wywiadów stwierdziłeś, że jeżeli Wasza
działalność polegałaby tylko na graniu starych
numerów Kata na koncertach, to Irek
mógłby zostać, ale nie w przypadku, gdy
chcecie się skupić na tworzeniu nowych numerów.
Skąd takie w ogóle takie wnioski?
Tu wchodzi cały zespół zagadnień. Z jednej
strony z Irkiem był faktycznie problem jeśli
chodzi o tworzenie nowego materiału. Pozostali
muzycy często się skarżyli na jego podejście
do sprawy. Mówiąc krótko nie było z jego
strony oczekiwanych efektów. Gdybyśmy
chcieli grać tylko stary materiał, to nie byłoby
tu większego problemu. Przynajmniej jeśli
chodzi o kwestie muzyczne, bo Irek stwarzał
też pewne problemy w sferze pozamuzycznej.
Chodzi mi o kwestie związane z rolą menedżerską,
którą pełnił. Ktoś może powiedzieć
ok., przestał pełnić tą rolę ale grać może dalej.
Wtedy jednak nie moglibyśmy liczyć na nowości.
Ja jako artysta mam jednak przeogromną
potrzebę tworzenia nowych rzeczy. Naprawdę
daje mi to nieopisaną wewnętrzną radość.
Cieszy mnie też fakt, że istnieje spora
grupa ludzi, której się to podoba. To tak naprawdę
nadaje sens mojemu życiu. Jeżeli nie
miałbym tego, to musiałbym się cały czas
koncentrować na satysfakcji, którą już kiedyś
osiągnąłem. Ale nie tylko ja w zespole mam
takie podejście. Jacek Hiro jest naprawdę
ambitnym twórcą, który również nie chce stać
w miejscu. Żeby jednak się spełniać musimy
mieć do tego określonych partnerów. Jeżeli
jednak spotykamy się z ostracyzmem albo jawną
niechęcią, to psuje cały zapał. Taki przypadek
miał właśnie miejsce w naszym zespole.
Irek nie ułatwiał nam zadania pewnymi
swoimi działaniami pozamuzycznymi, które
były przez nas nie do przyjęcia. Daliśmy mu
pewną ofertę dalszej współpracy, ale przy założeniu
pewnych kryteriów jeśli chodzi o pracę
nad nowymi płytami. Tu jednak szale przeważyły
kwestie pozamuzyczne. Są to jednak
sprawy wewnętrzne zespołu, których na tą
chwilę nie chce wywlekać. Nie widzę mimo
wszystko powodu, dla którego miałbym dyskredytować
Irka. Myślę, że on też nie ma
powodu dyskredytowania zespołu. Chcieliśmy
jednak tworzyć dalej. Oczywiście są kapele,
której takiej potrzeby nie mają i przez
dekady jadą na starym materiale. Rozumiem,
że taka formuła też ma swoich odbiorców.
Natomiast patrząc na Kata, zespół, który w
swej historii przezwyciężył wiele trudów,
przeszedł masę rozłamów, stwierdziłem, że
musimy iść naprzód. Podjęliśmy próby naprawy
sytuacji z Irkiem, ale one nie przyniosły
rezultatów. Rozstanie zatem było koniecznością.
A propos dyskredytowania, zapewne znany
KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI 17
Ci jest facebookowy profil "Kat Historia".
Wbrew temu, co sugeruje nazwa o historii
Kata za wiele tam nie poczytamy, za to na
każdym kroku dyskredytuje się tam Twoją
osobę oraz rolę, jaką przez lata w tym zespole
odgrywałeś.
Ja na temat przeszłości Kata, zwłaszcza tego
trudnego momentu, w którym doszło do rozłamu
już napisałem na swojej stronie. Ja nie
mogę cały czas o tym trąbić. To jest już przeszłość.
Główny spór dotyczył tego, że Piotr
Luczyk wystąpił z propozycją, bym opuścił
ten zespół, a wcześniej wykluczył z niego
Irka. Dzisiaj nikt ze starego składu z nim nie
gra. Przyczyny takiego stanu rzeczy to jego
własne ambicje. Jeżeli jego celem było doprowadzenie
do sytuacji, że tylko on jako jedyny
będzie stanowił o Kacie, to swój cel osiągnął.
Powinien w tym momencie zająć się sobą a
nie zajmować się mną.
Nie mniej jednak Piotr cały czas wałkuje te
tematy. Nie było z jego strony woli rozstania
się w zgodzie? Po prostu niech każdy
robi swoje nie wchodząc sobie w drogę.
No, tak właśnie powinno być. Pamiętam jak
do mnie do domu przyszedł nasz ówczesny
manager z wieściami, że Piotrek chce pracować
z jakimś innym wokalistą. Zaproponowałem
wówczas wszystkim, żeby się rozstać w
zgodzie i z tej okazji zagrać parę pożegnalnych
koncertów. Taki miły gest, żeby się godnie
pożegnać zarówno ze sobą, jak i z publicznością.
Tak wyglądała moja propozycja. Reszta
zespołu jednak na te koncerty nie wyraziła
zgody. W związku z tym wraz z Irkiem
wpadłem na pomysł, żeby w to przedsięwzięcie
zaangażować młodych muzyków. To miały
być ostatnie koncerty, na których powiem
publiczności, że co prawda znikam, ale nie na
zawsze bo będę próbował robić coś solowo
itd. Po trzech czy czterech koncertach publiczność
zaczęła skandować "Nie ma Kata bez
Romana!". Po tym wszystkim wziąłem cały
nasz skład na rozmowę, czy są w stanie razem
ze mną pociągnąć tą historię dalej. Pociągnąć
ją z nazwą, która będzie się kojarzyła z Katem,
ale jednocześnie będzie pozwalała uniknąć
jakichś tam problemów prawnych.
Wszyscy przyjęli tą propozycje entuzjastycznie.
Tak właśnie wyglądał początek zespołu
Kat & Roman Kostrzewski. W zasadzie w
tym miejscu powinno się powiedzieć koniec
kropka. Piotr Luczyk powinien rozwijać
swoją działalność muzyczną, nawet pod nazwą
Kat i na niej się skupić. Co prawda mieliśmy
pewne roszczenia w kwestii nazwy zespołu,
ponieważ zarówno ja, jak i Irek mieliśmy
swój wkład w tę historię. Natomiast
wkład Piotrka w ostatnie albumy nagrane w
starym składzie był bardzo mały. Myśmy do
tego stopnia byli dla niego łaskawi, że w czasach,
mówię tu o drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych,
w których on bardzo dużo
nadużywał alkoholu i nie pracował, postanowiliśmy
go zgłosić do ZAIKSu jako współautora
wszystkich numerów na płytach "Róże
miłości najchętniej przyjmują się na grobach"
oraz "Szydercze zwierciadło". Dopisaliśmy
go do utworów, z napisaniem których
nie miał nic wspólnego. A dzisiaj on dyskredytuje
moją pracę i pracę pozostałych muzyków
tamtego składu, twierdząc, że to są jego
kawałki. Prawda jest taka, że na płytę "Róże
miłości…" skomponował tylko jeden utwór i
dwa kawałki na "Szydercze zwierciadło". To
wszystko. Myśmy się wobec niego zachowali
Foto: Bonzo
po koleżeńsku, natomiast jego wdzięczność
jest żenująca. Ta historia będzie się za nim
ciągnąć. Chyba, że schorzenie, z którym prawdopodobnie
się zmaga jest już tak głębokie,
że nie jest on w stanie realnie ocenić rzeczywistości.
Z całym szacunkiem dla Piotra, ale czytając
jego niektóre jego wypowiedzi, faktycznie
można odnieść wrażenie, że żyje on w jakimś
świecie równoległym…
Rzeczywistość jest taka, jak opisałem powyżej.
Tak to wygląda i nie wygląda to dobrze.
Publiczność też to dostrzega. Rolą artysty nie
jest wykłócanie się o to, co tam kiedyś było w
zespole tylko tworzenie. My jesteśmy rozliczani
z twórczości. Stworzyliśmy kawał pięknej
historii. Natomiast postawa Piotra jest
nie do przyjęcia dla wielu fanów starego Kata.
On sam siebie zdyskredytował.
Słyszałeś ostatnie dokonania zespołu Piotra,
który używa nazwy Kat?
Całych płyt nie, natomiast utwory promocyjne,
które pojawiły się na Youtube jak najbardziej
słyszałem.
Jak je oceniasz jako osoba, która współtworzyła
przez lata zespół Kat? Chodzi mi o
perspektywę czysto muzyczną bez brania
pod uwagę jakichkolwiek osobistych animozji.
(chwila ciszy)
Halo, jesteś?
Tak, jestem. Po prostu myślę jakich dobrać tu
słów, żeby były adekwatne (śmiech). Te ostatnie
jego utwory absolutnie w żaden sposób
nie nawiązują do całej muzycznej historii tej
kapeli. Stylistycznie nijak się to ma do muzyki
dawnego Kata. Nie dziwię się zatem słuchaczom,
że mogą się poczuć lekko skonfundowani,
że zespół o tej nazwie gra coś, czego
oni zupełnie się nie spodziewali. Kat zawsze
był kojarzony z konkretną estetyką. Piotr poprzez
swoją obecną twórczość próbuje redefiniować
ten zespół. Nie wiem, czy to ma
jakikolwiek sens. Nie wiem też jaki on widzi
w tym cel, gdyż jakościowo znacznie odbiega
to od chociażby takich albumów, jak "Róże
Miłości…", "Bastard" czy "Oddech Wymarłych
Światów". Pamiętam wywiad, który
udzielił telewizji Rzeczpospolita, w którym
bardzo deprecjonował dawne rzeczy. Stwierdził
tam, że teraz wreszcie gra taką muzykę,
jaką zawsze chciał grać. A ja się pytam, co mu
stało na drodze, by tworzyć taki materiał
wcześniej?
W sumie nawet jeżeli w Kacie by dawniej to
nie przeszło, to zawsze mógł sobie założyć
drugi zespół na boku i grać dokładnie taką
muzykę.
No właśnie. Właściwie mówiąc takie rzeczy
sam pokazuje jaki był jego realny wkład w
muzykę tego zespołu i jakie jego osoba miała
w nim znaczenie. Bo skoro przez lata grał nie
to, co chciał, ale jednak było to tworzone, to
sam definiuje swą rolę w procesie twórczym.
W przypadku "Róż…" czy "Szyderczego
zwierciadła", jego udział jak już wspomniałem
był naprawdę niewielki. Czyli można
tu wysnuć wniosek, że nie bardzo lubi starego
Kata, bo nie mógł się tam uzewnętrznić. Ale
chwila moment. Przecież te utwory, w których
miał spory twórczy udział jak np. "Słodki
krem" czy "Legenda wyśniona" naprawdę nijak
się mają do tego, co gra teraz. W tym miejscu
dajmy się wypowiedzieć fanom. Zauważyłem,
że większość z nich nie traktuje "Biało-Czarnej"
czy "Popióra" jako bezpośredniej kontynuacji
dyskografii Kata, natomiast widzą
tam masę wspólnych mianowników, słyszą
tam klimat starych płyt. Z drugiej strony nie
ma to aż tak wielkiego znaczenia. Ważne, że
ta muzyka się po prostu im podoba.
Na początku historii Kat miał pewne ambicje
podbicia zachodu. Mam tu na myśli
anglojęzyczny album "Metal & Hell", jednak
jak wszyscy dobrze wiemy niewiele z
tego wyszło. Czy porzucenie tej drogi było
Waszą decyzją, czy może zostaliście do tego
zmuszeni przez zewnętrzne okoliczności?
To była kwestia rozwoju. Otóż album "666"
czy jego anglojęzyczna wersja "Metal & Hell"
jedną nogą tkwiła jeszcze w starym metalu, a
drugą była już w nowym. To, co łączyło takie
zespoły, jak Metallica, Slayer, Kat i wiele
innych z tamtych czasów z muzyką lat siedemdziesiątych
i wczesnych osiemdziesiątych
18 KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI
były przesterowane gitary, odpowiednia dawka
poweru itp. Natomiast w dekadzie lat
siedemdziesiątych było za dużo ornamentyki,
sporo niepotrzebnych niuansów, które później
zaniknęły z powodu wpływów muzyki
punkowej. To właśnie te wpływy stały się dla
wielu ówczesnych kapel drogowskazem jak
można uczynić z tej muzyki większy konkret.
Część artystów oczywiście dalej zdecydowała
się naśladować granie w stylu Rainbow.
Wiesz o czym mówię, te solóweczki i inne
harmoniczne cudeńka itp. Wielu to pasowało,
natomiast ówczesna metalowa młodzież
rozwijała się przyswajając sobie zupełnie inne
elementy muzyki. W przypadku Kata jednym
z pierwszych utworów zawierających tą
nową składnie była "Wyrocznia", był to też
poniekąd utwór "Metal i Piekło", można też
tu jeszcze wspomnieć "Mordercę". Z drugiej
strony mamy na przykład "Diabelski Dom cz
III", który ma strukturę metalu lat siedemdziesiątych,
czyli nawiązujący do Judas
Priest czy Iron Maiden. W początkowym
etapie naszej twórczości opieraliśmy się na
takich kapelach jak Rainbow, Deep Purple,
Black Sabbath czy Led Zeppelin. Kto z metali
nie ceni tych kapel? To była wspaniała
muzyka, jednak w pewnym momencie wymagała
impregnacji innymi prądami. Nowy metal
powstał w wyniku pewnego dodatku. Co
takiego ten punk dodał metalowi? Na pewno
większy konkret, który spowodował odrzucenie
zbędnej ornamentyki. Zaznaczam tutaj,
że zbędną, bo nie każda ornamentyka jest
zła. Ale musi ona czemuś służyć, a nie być
celem samym w sobie. Jeżeli utwór jej wymaga,
to ok. Pamiętasz pierwsze nagrania Metalliki?
Jasne!
Album "Kill'em All" był prosty i konkretny.
Potem w ich muzyce pojawiła się znów ornamentyka.
Wystarczy posłuchać "Master Of
Puppets".
Wystarczy porównać "Kill'em All" nawet z
wydanym rok później "Ride The Lightning".
Te płyty brzmią jak nagrane przez dwie
różne kapele.
Dokładnie. Widzisz, oni się rozwijali. Zresztą
Metallica później jeszcze podjęła kilka takich
prób, aż w końcu zdali sobie sprawę, że nie
ma się co ścigać. Ta ciągła potrzeba rozwoju
często bywa zmorą artystów. Są jednak
Foto: Ilona Matuszewska
Foto: Ilona Matuszewska
wykonawcy, którzy już znaleźli swoją formułę
i nie czynią wielkich zmian w swojej muzyce.
Mam tu na myśli na przykład AC/DC czy
Ozzy'ego. I to też jest ok. Są jednak zespoły,
które stale podlegały zmianom. Jednym z
nich jest Kat.
Ten rozwój widać było bardzo wyraźnie.
Wiele osób za najlepszą płytę Kata uważa
"Oddech Wymarłych Światów". Był to album
dość bezkompromisowy zarówno od
strony muzycznej, jak i lirycznej. Jednak następny
krążek "Bastard" jest już dużo bardziej
zachowawczy. Była to przemyślana
zmiana czy po prostu wyszło to samo z siebie?
Po prostu szliśmy z duchem progresji. Na
przykład Krzysztof Oset, który grał wówczas
na basie był wielkim fanem takiego progresywnego
podejścia do metalu. Lubił bardziej
złożone formy rytmiczne. Uwielbiał na przykład
twórczość Voivod. Był bardzo niechętny
graniu w prosty sposób, próbował za to szukać
różnych, niekiedy dziwnych rozwiązań.
Miał zresztą w tej materii dobrego partnera,
bo pamiętam, że Irek wówczas też siedział w
tych klimatach. To naprawdę bardzo zdolny
perkusista, choć zdarzało mu się często osiadać
na laurach. Podczas pracy nad "Bastardem"
czy "Różami…" zespół współpracował
ze sobą niemalże na co dzień. Udało się nam
stworzyć zwarte i konkretne materiały. Na
"Bastardzie" trochę zaszwankowała realizacja
studyjna, więc brzmieniowo nie jest ona do
końca wyraźna. Na "Różach…" jest ona dużo
bardziej klarowna. Patrząc na wszystkie
wspomniane albumy zdecydowanie widać
progresję, która była syntezą gustów i
wpływów pięciu różnych osób. Ale nie byłoby
tego, gdyby nie głód wytwarzania nowej
jakości melodycznej i klimatycznej. Domeną
Kata nie była tylko zwykła napierdalanka, ale
także próba przemycenia różnych zmiennych
klimatycznych. Dawało to muzyce odpowiedni
charakter.
Producentem albumu "Róże miłości najchętniej
przyjmują się na grobach" był Jarek Pruszkowski.
Jest on osobą związaną głęboko
ze środowiskiem chrześcijańskim. Jak udało
Wam się przekonać go do współpracy?
To dość ciężka historia. W zasadzie Jarek był
metalowcem. Zanim zajął się naszą płytą pochwalił
nam się produkcją swojej własnej muzyki.
Był to materiał dość ciekawy, chociaż
może niezbyt innowacyjny. Z punktu brzmieniowego
było to jednak poprawne, zatem
uznaliśmy, że będzie to odpowiednia osoba.
Z początku wszystko szło gładko. Rodziła się
fajna muzyka o naprawdę fantastycznym brzmieniu.
Nadszedł w końcu moment, gdy zaczęliśmy
rejestrować moje wokale. Byliśmy
tylko we dwóch wtedy w studio. Chłopaki jeszcze
spali, bo były to poranne godziny, a oni
w dodatku poprzedniego wieczoru oblewali
zakończenie swojej pracy przy tym albumie.
Ja śpiewałem, czekałem na jakąkolwiek reakcję
Pruszkowskiego, a tu cisza. W końcu
po jakichś piętnastu minutach pytam "Jarek, co
tam się dzieje u Ciebie?". Patrzę zza szyby, a on
skulony. Wyszedłem rozeznać, o co właściwie
chodzi. On powiedział mi, że nie może dalej
nad tą płytą pracować. W tym momencie zaczął
rozwijać swój temat miłości do Boga, Jezusa,
Maryi itd. Przegadałem z nim chyba
dobre trzy godziny. Próbowałem skłonić go,
by dokończył to z nami. Było to bardzo trudne,
ale się udało. Jednak na drugi dzień już
nam się skarżył, że mu szklanki w kredensie
zaczęły dzwonić.
Pewnie tąpnięcia były (śmiech).
(śmiech) Też potem trochę żartowaliśmy z
KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI
19
jego zachowania ale sukcesem jest, że mimo
różnych przeszkód udało nam się tą płytę zrealizować.
W muzyce jest tak, że często to jak
myślimy, co czujemy ma istotne znaczenie
dla elementu twórczego. Nie powinniśmy być
cenzorami. Podobny problem narodził się
przy współpracy z Józefem Skrzekiem, który
jest praktykującym katolikiem. Tutaj również
pojawił się ten aspekt różnicy światopoglądowej,
ale ostatecznie argument o cenzorach
był na tyle przekonujący, że załatwił sprawę.
Dałem mu wzór występując na jego
wspaniałym evencie ku czci ludzi poległych w
czasach wojny. Był to między innymi hołd
dla jego wujka, który zginął z rąk nazistów.
Grałem tam rolę esesmana. Dał tą rolę mnie
wiedząc, że ja ludźmi o takich poglądach gardzę.
Wiedział jednak również, że to akurat
mnie granie tej roli wyjdzie najlepiej.
Czasami można było usłyszeć pogłoski, że
pozostali członkowie zespołu też nie do
końca akceptowali Twój przekaz tekstowy.
Bez przesady. Żaden z nich nie był świętoszkiem.
Pamiętam tylko jedną rozmowę na
ten temat, w której był rzeczywiście wyrażony
żal z tego powodu. Było to już po nagraniu
"Róż miłości…". Wracamy samochodem
z Warszawy do domu. Na zewnątrz nieprzyjemna
deszczowa pogoda. Wewnątrz jakaś taka
dziwna cisza. W końcu przerwał ją nieżyjący
już Jacek Regulski mówiąc "Wiesz co,
Romek. Spierdoliłeś nam płytę!". Później się okazało,
że nic nie zostało spierdolone, a płyta
została doceniona taka, jaka była. I to pomimo
ogromnej niechęci mediów. Pamiętam, że
Wojciech Mann puścił w swojej audycji tylko
dwa numery z tego albumu. Chciał oszczędzić
słuchaczom tej ostrej formuły tekstowej.
A szkoda. Ja już wtedy pisałem w tekstach o
zagrożeniach wynikających z wpływu zorganizowanej
religii na społeczeństwo. Czyli o
czymś, co dzisiaj każdy świadomy człowiek
dostrzega.
Wspomniałeś tutaj Jacka Regulskiego. Po
jego tragicznej śmierci na pewien moment
Kat właściwie zaprzestał działalności.
Tak. To był taki dość niemiły epizod. Pamiętam,
że po kilku dniach od złożenia Jacka do
grobu spotkaliśmy się wszyscy żeby ustalić, co
właściwie robimy dalej. Wówczas ja, Krzysiek
Oset i ówczesny manager Sławek Dziewulski
wychodziliśmy z założenia, że dalej
jest możliwość poprowadzenia tego zespołu.
Piotr zrezygnował. Stwierdził, że on nie chce
tego kontynuować. Powiedział, że jest w stanie
odstąpić nam swoje prawa za kwotę 100
000 złotych. W związku z tym zgodnie
stwierdziliśmy, że sobie odpuszczamy, że na
ten moment jedynym sensownym rozwiązaniem
będzie zawieszenie działalności. Może
za jakiś czas zmądrzejemy i wrócimy do tej
rozmowy. Daliśmy sobie rok, żeby ewentualnie
zweryfikować swoje stanowiska. Na tamtą
chwilę wraz z Krzyśkiem założyłem grupę
Alkatraz. Nazwa wzięła się od studia należącego
do Jacka. W ciągu roku płyta była gotowa.
Na jednym z koncertów na perkusji zagrał
z nami Irek i to było takie zarzewie
ewentualnej reaktywacji Kata. Nie do końca
taki obrót spraw wówczas do mnie przemawiał,
bo czułem, że ta formuła Alkatraz jest
naprawdę fajna. Potem stwierdziłem, że można
by prowadzić te dwa projekty równolegle.
Foto: Bonzo
Ale tak się nie stało. Valdi Moder, który
współtworzył Alkatraz wspomagał potem
Kata na koncertach. Tuż przed koncertem,
który mieliśmy grać przed Iron Maiden w
2003 roku, Piotr Luczyk zażądał usunięcia
Valdiego z koncertowego składu Kata.
Stwierdził, że nie będzie grał go z drugim gitarzystą.
Uznałem to za zubożenie brzmienia
zespołu. A już na pewno takich spraw nie
powinno się załatwiać w ten sposób. Wtedy
już dało się wyczuć, że Piotr ma swoją, odmienną
od reszty wizję zespołu i nasza współpraca
układała się coraz gorzej.
A parę lat wcześniej chciał Wam od tak
sprzedać prawa do nazwy.
Tak. Jego zachowanie już wtedy było bardzo
chimeryczne, chaotyczne i niespójne. Ja
ostrzegałem ówczesnego managera, że będą z
nim problemy. W Alkatraz nie było żadnych
jazd, wszystko szło tam w miarę gładko. Z
reaktywowanym Katem zawsze coś było nie
tak po drodze. Ta sytuacja zachęciła mnie do
pracy nad swą solową płytą. I tak powstała
"Woda".
W kilku wywiadach twierdziłeś, że Alkatraz
to już historia, która nie wróci. Miałeś
na myśli śmierć Valdiego Modera?
Tak. Muzyka na "Error", jedynym albumie,
który Alkatraz wydał powstała w ścisłej
współpracy miedzy mną, a Valdim. Pozostali
członkowie zrobili jedynie aranżacje. Płyta ta
jakiejś wielkiej furory na rynku nie zrobiła,
nie mniej jednak jej odbiór był w miarę przychylny.
Nasz manager zasugerował nam, by
odpuścić Alkatraz, a skupić się na działalności
Kata. Skończyło się tak, że Kat też się
ostatecznie rozłożył na łopatki.
Zarówno Kat, jak i Twoje nazwisko to marki,
które dawno wyszły poza metalowe środowisko.
Zdarza Ci się czasem udzielać
wywiadów mediom, które nie tylko nie są
związane z metalem, ale czasem nie są nawet
związane bezpośrednio z muzyką. Czy
do tego typu wywiadów podchodzisz inaczej,
niż do tych udzielanych mediom typowo
metalowym?
Podchodząc do jakiejkolwiek rozmowy medialnej
mam świadomość, że część słuchaczy
lub też czytelników może kompletnie nie
znać ani mnie, ani muzyki Kata. Mam też
świadomość, że dziennikarze pracujący w poza
metalowych mediach mogą zupełnie tej
muzyki nie rozumieć. Mogą czasem zadawać
pytania, na które odpowiedzi są oczywiste dla
każdego metalowca, natomiast nie są oczywiste
dla osób spoza środowiska. Nie stanowi to
dla mnie problemu. Artysta jest artystą, ale
przede wszystkim jest człowiekiem. Staram
się podchodzić do dziennikarzy w sposób
otwarty. Nie szufladkuje mediów. To raczej
media szufladkują mnie i z tej pozycji prowadzą
rozmowę. Chętnie rozmawiam o sprawach
nie związanych z muzyką. Każdy z nas
ma jakiś pogląd na to, co się wokół dzieje,
którym lubi się dzielić z innymi. Czasem
można też opuścić swoje ego i spojrzeć na
świat z pozycji ogółu. Myślę, że mógłbym się
odnaleźć w mediach poświęconych różnej tematyce.
Może poza czasopismami technicznymi,
bo na tym się akurat średnio znam
(śmiech). Najpiękniejszym aspektem w muzyce
metalowej są jej fani i odbiór tej muzyki
przez nich. Klimat panujący na koncertach to
coś pięknego. Tutaj zwolennicy tej kultury
przez wielkie "K" mogliby się oburzyć i zacząć
krzyczeć "jakie wy tam gracie koncerty?! To co
najwyżej są występy". Ale przecież każdy z nas
miał szansę bywać w teatrze, operze, filharmonii
czy innej tego typu placówce i wie, że
tam odbiór sztuki jest zupełnie inny. Tam
chodzi o zupełnie inne emocje. Każda forma
kultury ma swoją specyfikę. Ja się cieszę, że
jestem tam, gdzie jestem.
Bywasz czasem rozpoznawany na ulicach
czy częściej udaje Ci się anonimowo przemknąć
przez miasto?
Nawet w masce (śmiech). Chyba te charakterystyczne
włosy mnie zdradzają. Co prawda
jak już wspominałem z wagi dość poważnie
zszedłem, więc dla wielu to może być pewne
utrudnienie identyfikacyjne. Zdarza mi się, że
fani mówią mi, że gdzieś tam mnie na mieście
widzieli ale nie zaczepiali mnie na ulicy, żeby
zachować moje status quo i uszanować moją
prywatność.
Bartek Kuczak
20
KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI
Ostatni dinozaur
To już ponad czterdzieści lat… Ciekawe, czy grupka młodych chłopaków
z niemieckiego miasteczka Solingen zakładając zespół wiedział, że na stałe zapisze
się w historii heavy metalu. Pewnie nie. Jednak historia potoczyła się tak, że
w 2021 roku ta sama kapela (mimo, że w mocno zmienionym składzie) wydaje
swój szesnasty album studyjny. Właśnie o "Too Mean to Die" opowiedział nam jedyny
oryginalny członek grupy gitarzysta Wolf Hoffmann.
HMP: Cześć Wolf. Po pierwsze gratuluje
naprawdę dobrego albumu.
Wolf Hoffmann: Bardzo dziękuję i naprawdę
się cieszę, że Ci się spodobał. Wiesz, lubię
słyszeć takie opinie na temat swej twórczości.
Jak w ogóle wyglądał proces tworzenia
"Too Mean To Die"?
Właściwie bardzo standardowo. Jak zazwyczaj
zacząłem tworzyć szkielety poszczególnych
utworów a potem ubierać je w odpowiednie
melodie. Zajmuje mi to zazwyczaj parę
tygodni lub miesięcy. No dobra, częściej parę
miesięcy (śmiech). Za ten materiał zabrałem
się jeszcze w roku 2019. Z Andym Sneapem,
naszym producentem spotkałem się na
Zresztą z powodu różnych obostrzeń mało
kto miał taką możliwość. Bardzo nam to
utrudniło pracę z Andym. Wiele rzeczy musieliśmy
robić online.
Warto zaznaczyć, że "Too Mean To Die"
to pierwszy album Accept nagrany z trzema
gitarzystami w składzie. Mógłbyś zdradzić
skąd ten pomysł?
Pomysł grania z trzema gitarzystami zrodził
się nie tyle z potrzeby nagrania albumu, co
na potrzeby występów na żywo. Decyzja o
dołożeniu trzeciej gitary była poniekąd spontaniczna,
ponieważ odkryliśmy świetnego
muzyka, który idealnie pasował do Accept.
Mam tu oczywiście na myśli Philipa Shouse.
Gdy graliśmy razem trasę w roku 2019.
Martin to świetny basista. Cieszę się ponadto,
że jest Niemcem, bo musimy pamiętać, że
Accept to ciągle jednak niemiecki band.
Przystąpił on do zespołu, gdy nasz wieloletni
basista Peter Baltes opuścił grupę jakieś dwa
lata temu. Przyznam Ci się szczerze, że ten
fakt lekko mnie załamał, ale cóż. Trzeba iść
do przodu. Uważam, że Martin to odpowiedni
następca Petera. Co by jeszcze o nim
nie mówić, jest to wspaniały człowiek, wspaniały
przyjaciel i wspaniały muzyk z ciekawą
przeszłością oraz doświadczeniem. Ponadto
komponuje naprawdę dobre utwory. Nad
tym albumem pracowaliśmy wszyscy solidarnie,
a Martin miał w tym swoją rolę. Wiesz,
nie chciałem być gościem, który tworzy cały
materiał od "a" do "z". Zwłaszcza w momencie,
gdy nie gra już z nami Peter. Martin dostarczył
nam sporo naprawdę dobrych pomysłów.
Od szkieletów, po bardziej dopracowane
struktury. Brał też udział w pisaniu tekstów.
Sam stwierdziłeś, że nie chcesz być jedynym,
który w zespole odpowiada za tworzenie
utworów. Nie mniej jednak na obecną
chwilę jesteś jedynym członkiem Accept
który gra w nim praktycznie od początku.
Czy sprawia to, że to właśnie do Ciebie
należy decydujące słowo?
Tak, to prawda, że po odejściu Petera jestem
jedynym oryginalnym członkiem Accept. Co
prawda, nie był to mój wybór ani też nigdy
nie było to jakimś moim celem, do którego
dążyłem. Po prostu tak jakoś wyszło
(śmiech). Jestem takim ostatnim dinozaurem
w tym zespole (śmiech). Sprawia to, że niemal
z automatu wszyscy postrzegają mnie jako
lidera. Faktem jest, że tworzę sporą część
utworów. To, że jestem uważany za lidera nie
sprawia oczywiście, że w jakikolwiek nadużywam
tej pozycji (śmiech). Słucham zdania
innych i nie narzucam swojego. Rozumiem,
że poza mną w Accept jest jeszcze pięciu innych
gości, którzy mogą mieć swoje własne
wizje, swoje własne gusta i swoje własne
przekonania. Jak podkreślam po raz kolejny,
chcę by każdy miał swój wkład w naszą muzykę.
Tym razem odpuściłem i jak już mówiłem
wcześniej jest to bardziej album Philipa
niż mój.
początku roku 2020, by przedstawić mu cały
nasz materiał. Mieliśmy wówczas gotowych
chyba sześć lub siedem numerów. Nie przejmowaliśmy
się ty jednak zbytnio. Zaczęliśmy
pracę z tym co mamy i nie martwiliśmy się o
resztę. Jak to się mówi, reszta wyjdzie w praniu.
Wszystko szło swoim rytmem, a my zaczęliśmy
myśleć o letnich festiwalach. Powiem
szczerze, że byłem naprawdę podekscytowany
myślą, że będziemy mogli zaprezentować
na żywo jeden lub dwa nowe utwory
jeszcze przed premierą albumu. Z wiadomych
przyczyn jednak do tego nie doszło.
Dobrą stroną całej sytuacji było to, że zyskaliśmy
trochę nieplanowanego wcześniej czasu
i mogliśmy w spokoju skupić się na dokończeniu
albumu. Nie mogliśmy podróżować.
Foto: Accept
Szybko i perfekcyjnie opanował cały klasyczny
materiał Accept. Brał udział także w
koncercie, który zagraliśmy razem z orkiestrą
symfoniczną. Jest świetnym muzykiem i fantastycznym
kumplem. Chcieliśmy go koniecznie
w swoim zespole. Wiesz, trzecia gitara
stworzyła nam możliwości, których dotychczas
nie mieliśmy. Czemu zatem nie wykorzystać
tego na płycie? Oceniam tą zmianę
bardzo pozytywnie. Warto zauważyć jednak,
że ten krok nie zrobił w zespole jakieś wielkiej
rewolucji, był jednak dobrym zabiegiem
kosmetycznym.
Philip nie jest jedynym nowym członkiem
grupy. W Waszych szeregach pojawił się
również nowy basista Martin Motnik.
Zdecydowaliście się zatytułować płytę
"Too Mean to Die". Taki zresztą tytuł nosi
też drugi utwór na albumie. "Too Mean to
Die" jest określeniem mogącym być interpretowanym
na wiele rozmaitych sposobów.
Mógłbyś zdradzić, co tak właściwie
mieliście na myśli?
Jak zauważyłeś, to faktycznie jeden z utworów
nosi taki tytuł. Uznaliśmy, że to zdanie
brzmi na tyle świetnie oraz zapadająco w pamięć,
że spokojnie może posłużyć za tytuł
całego albumu. Ponadto można go odnieść
do tej całej sytuacji panującej obecnie na
świecie. Bo jakby nie patrzeć, nikt nie może
być pewny czy przetrwa tą pandemię cały i
zdrowy. Nikt nawet nie może być pewien czy
wyjdzie z tego żywy. Ale generalnie zdecydowało
to, że ten tytuł po prostu fajnie brzmi.
Nie należy go oczywiście traktować zbyt serio.
Album "Too Mean to Die" otwiera kawałek
zatytułowany "Zombie Apocalypse". Jak
się domyślam, ten utwór jest poniekąd opi-
22
ACCEPT
sem współczesnego społeczeństwa. A
zwłaszcza jego młodszej części.
Oj tak, trafiłeś w punkt. Ten tytuł podsunął
mi Mark. On też napisał do tego tekst. Bardzo
mi się podoba brzmienie tego kawałka.
Początkowo pojawiły się pomysły, by napisać
utwór o prawdziwych zombie. Wiesz, żywe
trupy i podobne sprawy (śmiech). Jednak nie
jest to tematyka, która tak do końca by pasowała
do Accept. W przeszłości żeśmy tych
tematów nie poruszali. Ale nie z drugiej strony
nie miałem nic przeciwko, aby użyć określenia
"zombie" w stosunku jako opisu ludzi
uzależnionych od telefonów komórkowych.
Ostatnio niestety to jest jakaś plaga. Sam
zapewne wielokrotnie idąc ulicą widziałeś ludzi
wgapionych w smartfony, którzy wyglądają
niczym zombie albo jakieś roboty zniewolone
przez nowoczesną technologię.
Interesującym utworem jest moim zdaniem
znany już z singla "The Undertaker". Również
może być on odczytany jako komentarz
do obecnej sytuacji panującej na świecie.
Taka interpretacja jest oczywiście możliwa.
Właściwie każdy sobie może do każdego tekstu
dorabiać taką interpretację, jaka mu akurat
pasuje. Tekst napisał Mark. Opowiada on
o ponurym gościu, który zajmuje się pogrzebami
i ma zawsze ręce pełne roboty. Żyje on
w mroku, nie ma żadnych przyjaciół ani bliskich
osób. Mimo, iż ta historia jest lekko przerażająca,
moim zdaniem wciąga (śmiech).
W przypadku tego utworu najpierw powstał
tekst, więc poniekąd był on wyznacznikiem
dla muzyki. Myślę, że jest ona idealnie dopasowana
i dokładnie oddaje ten przerażający
nastrój. Wspólnie z wydawcą zdecydowaliśmy,
że właśnie ten kawałek będzie pierwszym
singlem. Decydujący wpływ na to
miał fakt, że można do tej historii nagrać dobry
teledysk.
Już podczas pierwszego odsłuchu albumu
zwróciłem uwagę na kawałek "Overnight
Sensation". Słuchając go mam takie dziwne
wrażenie, że bardzo chcieliście wrócić do lat
osiemdziesiątych.
Wiesz, na dobrą sprawę nigdy żeśmy się od
tamtych czasów nie odcięli i ciągle w nich siedzimy.
Accept ma brzmieć jak Accept. Skoro
pierwsze albumy nagrywaliśmy na przełomie
lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych,
to elementy charakterystyczne dla ciężkiego
grania tamtego okresu zawsze w naszej twórczości
będą już obecne. W moim odczuciu
dobry nowy utwór Accept to taki, który z jednej
strony kojarzy się bezpośrednio z tamtym
okresem, z drugiej zaś słychać, że był nagrywany
współcześnie. Po prostu od razu słyszysz,
że nie mógł on być nagrany trzydzieści,
dwadzieścia, ani nawet dziesięć lat temu.
Album kończy się instrumentalnym numerem
"Samson and Dalila". Skąd w ogóle taki
pomysł?
Warto zaznaczyć, że jest to nasza interpretacja
pewnej klasycznej melodii. Wielokrotnie
wcześniej wplatałem fragmenty klasycznych
kompozycji w metalowe utwory i grałem
je używając całkowicie metalowych instrumentów.
Na początku zagrałem ten kawałek
na kilka różnych sposobów, a ostateczne
nagranie oparłem na wersji, która mi się
najbardziej podobała. Uznałem, że idealnie
pasuje na zakończenie "Too Mean To Die".
Właściwie mogłoby to
tez się znaleźć na moim
solowym albumie.
Pasowało by tam równie
dobrze. Ale z drugiej
strony takie outro
po dziesięciu hałaśliwych
metalowych kawałkach
też moim zdaniem
robi naprawdę
dobrą robotę.
Od dłuższego czasu
mieszkasz w USA.
Jak najpotężniejsze
mocarstwo świata radzi
sobie z covidem?
Wiesz, to zależy od
stanu. Prawdziwy
lockdown był chyba w
Nowym Jorku. Tam,
gdzie mieszkam niespecjalnie
to odczułem.
Myślę, że jest tu
pod tym względem lżej
niż w Europie. Pewnie
wynika to trochę z
różnic między Europejczykami
i Amerykanami.
W Niemczech
jak kazali ludziom pozostać
w domu, to zostawali.
Tutaj nomen
omen pod tym względem
była wolna Amerykanka
(śmiech).
Wszystko wskazuje
na to, że będziemy Foto: Accept
mieli kolejne lato bez
wielkich festiwali.
Tak. To bardzo smutne. Chociaż w tej kwestii
nic nie jest jeszcze na 100% pewne. Mam
jeszcze w sobie cień nadziei, że chociaż kilka
z nich się odbędzie. Cóż, nadzieja umiera
ostatnia.
Lemmy Killmister w pewnym momencie
znienawidził swój największy hit "Ace Of
Spades". Między innymi z tego powodu, że
chcąc nie chcąc musiał grać go na każdym
koncercie Motorhead. A jak to wygląda u
Ciebie? Powiedz mi proszę czy są jakieś
kawałki Accept, które Ci się przejadły, a
które niestety musisz ciągle grać na żywo?
Nie. Kocham wszystkie utwory Accept. Cieszę
się, że możemy je grać na żywo i cieszę
się, że ludzie ciągle je lubią i chcą ich słuchać
na naszych koncertach. Wiesz, na przykład
taki kawałek, jak "Princess Of The Dawn" nie
jest utworem technicznie trudnym, skomplikowanym
ani jakoś bardzo wymagającym, ale
zawsze mamy mnóstwo zabawy gdy go gramy.
Czy to na próbach, czy na koncertach.
Właściwie to często jest najlepsza część
show.
Jako zespół z bogatą dyskografią zapewne
przed każdą trasą zastanawiacie się, jak
ułożyć odpowiedni set koncertowy.
Mamy już w tym doświadczenie. Doskonale
wiemy, które kawałki dobrze działają na publiczność.
Mamy swoją nazwijmy to żelazną
część setu, jednak zawsze zostawiamy sobie
pole by go trochę odświeżyć. Oczywiście nie
zawsze zadowolisz każdego. Często ktoś ma
pretensje, że nie gramy już danego kawałka.
Ale cóż, nawet jako headliner mamy ograniczony
czas na scenie. "Too Mean To Die" to
piąty album nagrany z Markiem na wokalu,
więc na najbliższej trasie na pewno zagramy
sporo utworów z ostatnich pięciu płyt.
Jesteś miłośnikiem muzyki klasycznej. Jak
zachęciłbyś typowego metalowca do wejścia
w świat klasycznych kompozycji?
Szczerze, jeśli jakiś metalowiec sam nie czuje
potrzeby słuchania takiej muzyki, to ja nie
widzę też potrzeby ani powodu bym miał go
do niej zachęcać. Nie widzę swojej roli w pouczaniu
kogoś jakiej muzyki ma słuchać. To
trzeba poczuć samemu. Mnie przede wszystkim
przekonały piękne harmonie instrumentów.
Ale to moje odczucie i zdaję sobie sprawę,
że nie każdy musi je podzielać.
Bartek Kuczak
ACCEPT 23
HMP: Hej James.
James Rivera: Witaj! Jak się masz?
Powiem Ci, że całkiem dobrze. Cieszę się
przede wszystkim, że w końcu udało nam
się porozmawiać (James bardzo luźno podchodził
do umówionych godzin i przez to
wywiad był kilkukrotnie przekładany -
przyp. red). Powiedz mi proszę jak w ogóle
sobie radzisz z tym całym szaleństwem,
które ogarnęło nasz piękny świat?
Najogólniej mówiąc nie jest zbyt fajnie i chyba
każdy się ze mną zgodzi (śmiech). Jestem
trochę wkurzony, bo chciałem bardzo lecieć
do Europy, a tu dupa. Generalnie bardzo nie
Biznes to biznes
James Rivera z Helstar sprawia wrażenie gościa dość zakręconego. Bardzo
ciężko było się umówić na ten wywiad. W pewnym momencie nawet straciłem
nadzieje, że on się odbędzie, bo odniosłem wrażenie, że facet mnie po prostu zbywa.
Ale mniejsza z tym. Ekscentrykom nie takie rzeczy się wybacza. Skoro czytacie
teraz ten tekst, to znaczy, że do wywiadu w końcu doszło. Dowiecie się z niego
miedzy innymi jaki jest cel tak nietypowego wydawnictwa ja "Cald In Black" oraz
jak się układała współpraca ekipy Jamesa z Davide Ellefsonem.
"Cald In Black". Jest to wydawnictwo
powiedzmy sobie szczerze dość nietypowe.
Składa się ono z dwóch płyt. Pomówmy
najpierw o pierwszej z nich. Zawiera ona
trzy nowe utwory i trzy covery. Jaki był
ogólnie zamysł tego wydawnictwa?
(śmiech) Wiesz co? Chyba sobie nagram odpowiedź
na to pytanie i zacznę ją po prostu
odtwarzać bo dosłownie każdy je zadaje. Ale
ok. Cała ta historia przedstawia się następująco.
Otóż opublikowaliśmy singiel "Black
Wings Of Solitude". Zrobiliśmy de facto
coś, czego nie mamy w zwyczaju robić. Miało
to w pewnym sensie związek z naszym powrotem
pod skrzydła niemieckiej wytwórni
AFM. Po prostu mają taką, a nie inną politykę
wydawniczą i chcąc nie chcąc musieliśmy
się do niej dostosować. Patrząc na całą
tą sytuację i biorąc pod uwagę wszystkie
zaistniałe okoliczności, mieliśmy pełną świadomość,
że nowy pełny album z premierowym
materiałem ukaże się dopiero w przyszłym
roku. Na tą chwilę nie bardzo był sens
wydawania pełnego albumu chociażby z racji
braku możliwości zorganizowania promującej
go trasy. Wiesz, tak naprawdę to właśnie
te trasy są dziś kwintesencją muzykowania.
W tym wypadku przejęcie strategii, którą zaproponowała
nam wytwórnia było bardzo
adekwatne do okoliczności. Zatem wydaliśmy
wspomniany już wcześniej singiel. Mieliśmy
jednak pewien niedosyt, więc zrobiliśmy
EPkę. Nasz wspólny plan wyglądał następująco.
Wypuszczamy naprawdę świetny
singiel z kawałkiem, który naprawdę zwróci
uwagę. Uważam, że "Black Wings Of Solitude"
swoją rolę spełniło. Drugą stroną był
zaś cover Black Sabbath "After All (The
Dead)". Mieliśmy jeszcze w zanadrzu dwa
nowe kawałki, więc postanowiliśmy również
zaprezentować je naszym słuchaczom. Dołożyliśmy
jeszcze dwa rovery i w ten sposób
mieliśmy sześcioutworową EPkę. Na premierowy
materiał trzeba będzie poczekać prawdopodobnie
do września. Jednym z głównych
powodów, dla których wydaliśmy "Cald In
Black" było podtrzymanie zainteresowania
oraz danie jasnego sygnału, że Helstar ciągle
żyje. Nasz wydawca zaś przyczynił się do tego,
żeby uczynić ten album gratką dla kolekcjonerów
wydając go jako całkiem fajnie
wyglądający digipack oraz winyl.
lubie siedzieć bezczynnie w domu, a teraz
wyszło tak, że niestety musiałem. Bardzo
wiele naszych koncertów musiało być odwołanych.
To są takie standardowe problemy, z
którymi chyba wszystkie kapele muszą się
obecnie zmierzyć. Dobrze, że zaczął się już
rok 2021. Mam gorącą nadzieję, że sytuacja
trochę się unormuje. Mam nadzieję, że będą
w końcu duże festiwale typu Open Air
powrócą latem, choć wiele wskazuje, że nie
będzie to takie proste, jak jeszcze niedawno
mogłoby się wydawać. Zresztą co tu gdybać.
Przekonamy się, gdy przyjdzie czas.
Nagraliście nowy album zatytułowany
Foto: Max Petac
Wspomniałeś o coverze Black Sabbath. Na
EP natomiast trafił jeszcze utwór "Sinner" z
repertuaru Judas Priest oraz "Restless And
Wild" Accept. Nie będę pytał dlaczego wybraliście
akurat te kapele, gdyż to śledząc
Wasze poczynania wydaje mi się w miarę
oczywiste. Ale dlaczego z bogatego repertuaru
tych zespołów wybraliście akurat te kawałki?
Wiesz, faktycznie te zespoły od samego początku
wywarły wielki wpływ na twórczość
Helstar. Graliśmy ich utwory już wiele lat
temu. Jak zapewne wiesz, poza Helstar występuje
także w cover bandzie o nazwie
Sabbath Judas Sabbath. Właściwie poza
mną jego trzon stanowią członkowie obecnego
składu Helstar. Gramy covery tych kapel
na co dzień i mamy przy tym kupę zabawy.
Dlaczego akurat te kawałki postanowiliśmy
zamieścić na tym albumie? Sam nie wiem.
Tak jakoś wyszło (śmiech).
Kiedyś nagraliście także swoją wersję "Beyond
The Realms Of Death" Judas Priest.
Chyba jesteś entuzjastą ich twórczości z
lat siedemdziesiątych.
Owszem. Dla mnie Judas Priest to przede
wszystkim lata siedemdziesiąte.
Jednak znaczna większość preferuje ich albumy
z okresu lat osiemdziesiątych.
Ja akurat się do tej większości nie zaliczam
(śmiech). Właściwie to po "Screaming for
Vengeance" przestałem ich słuchać. Wróciłem
do tej kapeli dopiero, gdy ukazał się
"Painkiller". Zatem dla mnie okres lat osiem-
24
HELSTAR
dziesiątych w ich twórczości jest zupełnie
obcy.
A który ich album lubisz najbardziej?
Oczywiście "Sad Wings Of The Destiny".
Arcydzieło!
Zgadzam się. Wiele kapel decyduje się na
wydanie pełnych albumów wypełnionych
tylko coverami kapel, które ich inspirowały.
Rozważałeś coś takiego kiedyś w przypadku
Helstar?
Raczej nie zdecyduje się na cos takiego. Natomiast
nie mam nic przeciwko zamieszczaniu
na regularnych albumach pojedynczych
coverów. Na przykład na albumie "The Distant
Thunder" nagraliśmy własną wersję
"He's a Woman, She's a Man" Scorpionsów.
A teraz odwróćmy nieco sytuację. W wielu
kręgach Helstar jest postrzegany jako klasyczny
zespół. Słyszałeś jakieś covery Helstar
grane przez inne kapele?
W San Antonio mamy swój tribute band
(śmiech). Czy coś jeszcze… Nie potrafię sobie
za bardzo przypomnieć (śmiech).
Drugą płytę w zestawie "Cald In Black"
stanowi album "Vampiro" pierwotnie wydany
w 2016 przez należącą do Davida Ellefsona
wytwórni EMP Label Group. Dlaczego
właściwie zakończyliście Waszą współpracę?
David Ellefson z Megadeth to naprawdę
wielkie nazwisko w muzycznym świecie. Jednak
to, że jest on niewątpliwie świetnym
muzykiem niekoniecznie przekłada się na
dobre zarządzanie wytwórnią płytową. Właściwie
to delikatnie rzecz ujmując średnio się
tą wytwórnią interesował. Nie przeznaczał
też na nią jakiegoś wielkiego budżetu. Efekt
jest taki, że mimo potencjału jakie ma jego
nazwisko, dalej jest to bardzo mała firma. W
pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że
kontynuując tą współpracę zbyt wiele nie
osiągniemy. Po rozstaniu się z tą firmą przestałem
śledzić jej dalsze losy.
Foto: Max Petac
Czy mimo nieporozumień dalej utrzymujesz
kontakt z Davidem?
Jasne! To, że nam nie wyszła współpraca, nie
znaczy, że mamy się obrazić na śmierć i życie.
Biznes to biznes, a przyjaźń to przyjaźń.
Trzeba te dwie rzeczy zdecydowanie rozdzielić.
Cieszysz się, że trafiliście do Massacre Records,
która w tej chwili jest powiązana z
AFM?
Jasne! Oni wiedzą co robią. Mają konkretne
strategie promocyjne, które mieli już okazje
sprawdzić na przestrzeni lat. To jest właściwa
wytwórnia dla kapeli takiej jak Helstar.
Właściwie dlaczego zdecydowaliście się dodać
"Vampiro" jako drugą płytę w zestawie
"Cald In Black"?
Zrobiliśmy to dlatego, iż uważam "Vampiro"
za jeden z najlepszych albumów, jakie Helstar
kiedykolwiek nagrał. Niestety, jak już
wspomniałem z racji tego, że wytwórnia Davida
działała jak działała, album ten miał fatalną
promocję oraz dystrybucję. Wielu naszych
fanów w ogóle nie wiedziało o jego istnieniu.
Wyobrażasz to sobie? Chciałem zatem,
by każdy miał okazje tego posłuchać w
jakości CD.
Wiele osób dostrzega pewien związek
między "Vampiro" a Waszym czwartym
albumem, "Nosferatu", wydanym w 1989
roku. Nie chodzi mi tylko o to, że i jeden i
drugi to concept albumy. Czy chciałeś na
nowo rozpalić ducha i klimat "Nosferatu"
na "Vampiro" i przywrócić niektóre elementy,
które sprawiły, że "Nosferatu" stał się
tak ważnym punktem w dyskografii Helstar?
Zatytułowaliśmy album "Vampiro", wracając
do mojego ulubionego tematu wszechczasów.
To ja powiedziałem Larry'emu, że chcę stworzyć
kolejny concept album o Draculi i wampirów.
Spójrz, na dobrą sprawę my żeśmy
rozpoczęli ten trend w heavy metalu. Mam
nieodparte wrażenie, że nasze zasługi w tym
temacie są całkowicie pomijane. Mamy
czasy, gdy wampiryzm za sprawą takich tworów,
jak "Zmierzch" wszedł w mainstream.
Po prostu zrobiliśmy to z dużym wyprzedzeniem
i wtedy nawet chciałem nosić sztuczne
kły i być wnoszonym na scenę w trumnie, co
pozostali członkowie uważali za zbędną błazenadę.
W takim razie spójrz, co stało się
dziesięć lat później. Zespół Cradle of Filth
przejął całą otoczkę wampiryzmu. Inne kapele
zaczęły nagrywać concept albumy. Czytałem
wywiad z muzykiem pewnego zespołu,
który nagrał album o Draculi. Twierdził, że
zrobili to, ponieważ nikt inny nigdy tego
wcześniej nie zrobił. Ja na to: "Stary, robiliśmy
to, zanim się urodziłeś, więc nieważne". Zdecydowaliśmy,
że chcemy powrócić do tej tematyki,
aby wykorzystać jeden z naszych ulubionych
tematów, który w dodatku nie sprawia
nam problemu. Oczywiście muzycznie tak,
to musiało mieć duży sens. Musiał wrócić do
stylu Nosferatu, bardzo harmonijnego, mollowego,
mrocznego, gotyckiego brzmienia.
Tylko wtedy to miało sens.
Dzięki bardzo za wywiad
Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej
stronie.
Bartek Kuczak
Foto: Helstar
HELSTAR 25
HMP: Rok temu obchodziliśmy 35-tą rocznicę
wydania Waszego debiutanckiego
albumu "Sceptics Apocalypse". Czy myślałeś
o wydaniu specjalnym tego albumu?
Johnny Cyriis: To zależy od wytwórni
Cherry Red. Ponadto chciałbym tu i teraz
stwierdzić, że jeśli Cherry Red zdecyduje się
wznowić "Skeptics Apocalypse", ufam, że
zapłacą mi należne z tego tytułu honorarium.
W przeciwieństwie do wszystkich wytwórni
płytowych, które przez ponad trzydzieści
trzy lata tłukły wznowienia tego albumu
nie płacąc mi ani centa.
Jak postrzegasz ten album po tych wszystkich
latach? Czy Twój odbiór dalej jest pozytywny?
Johnny Cyriis: Absolutnie nie. Zasmuca
mnie, że producenci albumu otumanili mnie
do tego stopnia, że pozwoliłem, by finalne
nagrania masterów zostały przesłane do
Combat Records z w zasadzie "suchymi"
ścieżkami wokalnymi tj. z niewielkimi lub zerowymi
efektami. Jedynym wydawnictwem
Agent Steel z bardziej suchym wokalem jest
(jak na ironię) EP-ka "Mad Locust Rising".
Rejs statkiem poetów
John Cyriis w poniższym wywiadzie sobie trochę pomarudził, trochę pofilozofował,
wyjaśnił czym się różni fejkowy Agent Steel od tego prawilnego oraz…
ogłosił się Bogiem. Nie polecam czytać na trzeźwo.
Kiedy założyłeś zespół myślałeś, że 37 lat
później niektórzy ludzie będą uważać Cię
za metalową legendę?
Johnny Cyriis: Czuję, że jedyną rzeczą, nad
którą bardzo ciężko pracuję, jest kontynuowanie
mojego kierunku artystycznego. "Legenda"
Hmmm? Naprawdę nie mogę pojąć,
co to może oznaczać. Zwłaszcza biorąc pod
uwagę fakt, że tak wielu muzyków i innych
osób z tej branży mnie zaskoczyło tak bardzo,
iż jestem przekonany, że drogę, którą
przebyłem można uznać za bogaty rejs statkiem
poetów i rzeźbiarzy podróżujących po
pełnym piratów morzu. Jeśli chodzi o moje
osobiste spostrzeżenia, była to również trochę
frustrująca podróż, ponieważ dopiero po
nagraniu albumu "No Other Godz Before
Me" mogłem w końcu "naprawdę" wdrożyć
swą prawdziwą wizję tego zespołu. Pomimo
tego, że na chwilę obecną jestem trochę zaawansowany
wiekowo, w czasach szkolnych i
ogólnie w odniesieniu do mojego miejsca w
Foto: Agent Steel
społeczeństwie, zawsze byłem facetem, który
starał się być jak najmniej zauważany. Nieważne,
czy to zajęcia na siłowni, czy fajna
impreza. Każda z tych sytuacji było poligonem
doświadczeń i miejscem, w którym mogłem
wchłonąć i zrozumieć motywy innych,
a później dzielić się tym z tymi, którzy kroczyli
obok mnie - doświadczeniem życia i
przyjemnością, która przychodzi ze zrozumieniem
motywacji innych. A potem zastosować
mądrość w dogadywaniu się z towarzyszami
dając innym przestrzeń i prawo.
Jednak pomimo pragnienia "bycia harmonijnym
uczestnikiem zgromadzenia" zawsze
czułem, że mam do powiedzenia coś innego
niż to, co wypluwa popularny tłum. Rzeczy,
które były w tamtym czasie i być może nadal
są tematami tabu, są właśnie tym, co mnie
szczególnie interesowało (od strony filozoficznej).
Kwestie odnoszące się do pytań, nad
którymi niewielu się zastanawia, szczególnie
tych dotyczących powodu, dla którego tu jesteśmy
na tym świecie, dlaczego tu jesteśmy
i jak długo? Takie trudne pytania są podstawą
lirycznej treści, którą wplotłem w
otwierający album "No Other Godz Before
Me" utwór zatytułowany "Crypts of Galactic
Damnation". Moja społeczna postawa i modus
operandi zawsze były nastawione kolektywnie,
co jest jednym z głównych powodów,
dla których wybrałem muzykę metalową jako
ścieżkę prowadzącą do wejścia na platformę,
dzięki której mógłbym zacząć (dosłownie)
wykrzykiwać mój polemiczny dyskurs. A teraz,
odpowiadając na Twoje pytanie… Nie jestem
zainteresowany byciem tzw. legendą ani
osiągnięciem jakiegokolwiek "legendarnego
statusu", który wiązałby się z moim osobistymi
lub muzycznymi dokonaniami. Wolałbym
być nazywany skurwielem, który dmucha
w gwizdek na wszystkie pozory życia na
Ziemi jako rzekomego "raju" według definicji
narzuconej przez ludzi odpowiedzialnych za
kłamstwa i niewolnictwo otaczające ich
uprzywilejowane przekonania, że pewna doktryna
religijna zmyliła tłumy żyjące na naszej
planecie. Gdybym mógł wykonać kilka
dodatkowych ruchów, chętnie bym przeszkodził
chciwym i aroganckich dupkom,
którzy obecnie dzierżą większą część bogactwa
tego świata i rozporządzają nim według
swojego "widzi mi się". Jak bym to zrobił?
Przez prowokowanie do manifestacji, sabatu
wolnomyślicieli, którzy zaczynają dostrzegać
marketingowe oszustwa i wykorzystywanie
słabych. Chcę pobudzić ludzi do zadawania
sobie pytań: "Czego naprawdę potrzebuję, w
przeciwieństwie do akceptacji korporacyjnej
propagandy, która często polega na zainwestowaniu
w to lub tamto… mimo, że tak naprawdę
tego nie potrzebuję?" Jeśli mogę sprowokować
myślenie i ruch u innych do postawienia
takich pytań, jak: "Dlaczego jestem
zmuszony wierzyć w to lub tamto, jako absolutną
prawdę objawioną? I dlaczego korporacja
i społeczeństwo tak bardzo starają się
wmówić mi, że inni będą mnie bardziej szanować
za to, czy tamto!". Jeśli ten i którykolwiek
z albumów Agent Steel sprowokuje ludzi
do zadawania takich pytań, spełnię swój
cel. Kontynuowanie mojego polemicznego i
niepoprawnego politycznie przesłania - poprzez
rzucanie go na platformy i sceny XXI
wieku poprzez nową erę mojego zespołu
Agent Steel - rozpoczęło się w wielkim stylu!
Nasiono zostało zasiane, sadzonka wykiełkowała,
a jej kwitnące żniwa wkrótce zostaną
rzucone na twarze społeczeństwa i planety
zwanej Ziemią! Pierwszy dyskurs jest kontynuowany
przez ten pierwszy album Agent
Steel w nowej epoce. "No Other Godz Before
Me".
Sporo tekstów Agent Steel mówi o teoriach
spiskowych. Powiedz mi, proszę, czy traktujesz
ten temat poważnie, czy może jest to
część Twojej koncepcji?
Johnny Cyriis: Miłośnikiem teorii spiskowych
był przede wszystkim Bruce Hall, który
śpiewał na trzech albumach fejkowego
26
AGENT STEEL
Agent Steel. Jedynym powodem, dla którego
nazywam te albumy "fałszywymi" albumami
Agenta Steel, jest po prostu fakt, że ten zespół
i trzy stworzone przez niego albumy w
rzeczywistości nie były prawdziwym i poprawnym
Agent Steel. Prawdziwy i poprawny
Agent Steel może się objawić tylko poprzez
włączenie moich muzycznych, konceptualnych
i lirycznych dzieł! Jednakże, pozwólcie,
że wyrażę się jasno rozwiewając w tym miejscu
pewne wątpliwości. Pomimo trzech fałszywych
albumów Agent Steel, które nie posiadają
prawdziwego i certyfikowanego oficjalnego
statusu Agent Steel zawierają kilka
świetnych utworów muzycznych z dużą ilością
oryginalności i wachlarzem świetnych wykonań
muzyków w tym kilka naprawdę fajnych
wokali w wykonaniu Halla. Dlatego,
moim najszczerszym zdaniem, gdyby skład,
który stworzył i wystąpił na trzech albumach
użył innej nazwy, jestem pewien, że trzy albumy,
które stworzyli, byłyby znacznie bardziej
docenione i uznane za płyty kultowe.
Ale znowu powtarzam, nie jako albumy
Agent Steel. Wróćmy do głównego tematu.
To on, Bruce Hall, człowiek-legenda na swój
własny sposób kontynuował Agent Steel poruszając
w swych tekstach wszelkiego rodzaju
"teorie" (prawdziwe lub fałszywe), które
zostały stworzone przez bardzo popularnego
w tym środowisku człowieka o nazwisku David
Ike. Jak powszechnie wiadomo, jest to
główny gracz w całym tym uniwersum teorii
spiskowych. Jednak zainteresowania mojej
osoby oscylują bardziej wokół faktów i hipotez
związanych ze sferą duchową i kosmiczną.
Nie jestem, by tak rzec entuzjastą różnych
teorii spiskowych. Jestem bardziej obserwatorem
faktów i to z nich głównie czerpię
inspiracje. Kiedy śpiewam o "mgle zacierającej
naszą podróż przez Czarny Las na
tym świecie, na którym nas położono, w naszej
podróży przez wszechświat". (fragment
utworu " Crypts of Galactic Damnation"). Pewne
kulty uprzedzają przebudzenie ziemskiej
obecnej "okaleczonej" kondycji ludzkiej,
przez wiarę w antropomorficznych Bogów i
Boginie. Jest to niestety kompletna bzdura,
która nawet jeśli jest rozumiana jako paradygmat,
może być tylko traktowana jako obraza
inteligencji tych, "którzy wiedzą lepiej!".
Paradygmat, który przedłuża antropomorfizm,
ma na celu promowanie i normalizację
Foto: Agent Steel
Foto: Agent Steel
służalczości. Gdy wszyscy kroczymy ścieżką
po czarnym lesie, gdy razem podróżujemy
przez ten świat, na której obecnie przebywamy,
planecie zwanej Ziemią, z pewnością
poruszamy się z prędkością żółwia. Moje liryczne
koncepcje nakreślają różne hipotezy i
przezabawne zjawisko opisujące wykazaną
głupotę przez przedstawicieli naszej rasy
ludzkiej, którzy rozwijają się na hollywoodzkim
"ghulizmie". Decydując się zaakceptować
kłamstwo, które implikuje, że istnieje
prawdziwa i faktyczna rzeczywistość, laboratoryjna
lub inna, albo jakakolwiek wiedza
wyjaśniająca dokładnie tajemnicę istnienia.
"Dokąd dokładnie idziemy, kiedy przechodzimy
z tej fizycznej postaci ludzkiej?". Ci, którzy
oddychają i żyją tu i teraz, są w gruncie
rzeczy więźniami tego, co rzekomo jest po
śmierci. Rzeczywistość tu na ziemi oparta
jest na faktach, a nie kłamstwach. Nikt nie
może teoretyzować, mówić, a co dopiero wiedzieć
z całą pewnością, czy udowodnić, że w
ogóle coś tam jest. Nie spotkałem jeszcze nikogo,
a mam na myśli każdego człowieka
spotkanego na swej drodze, kto może mi
udowodnić metodami sprawdzonymi laboratoryjnie
lub dowolnymi metodami "gdzie pójdziemy
w chwili, gdy nasze serca przestaną
bić w ciele fizycznym, które teraz posiadamy".
Jeśli ktoś miałby przyjąć, że jest jakaś
prawda w hipotezie tych, którzy twierdzą, że
mieli kontakt z istotami z wielowymiarowych
królestw egzystencji, należy zatem z
perspektywy czasu słusznie założyć, że nasze
doświadczenia są przedłużone przez tych,
którzy chodzą pośród nas. a którzy również
pochodzą z innego wymiaru. Oni również
mogą postrzegać nas jako istoty pozaziemskie,
a w rzeczywistości bardzo obce ich pojmowaniu
życia w takiej formie, w jakiej je
znają.
Pozostańmy jednak w tematyce tych teorii.
Czy uważasz, że to dobrze, iż coraz więcej
osób interesuje się tą tematyką. Czasem
niektórym z tego powodu nieźle odwala.
Wystarczy zajrzeć do Internetu.
Johnny Cyriis: Cóż, tak. Rodzaj ludzki w
końcu wznosi się na wyżyny i zaczyna lepiej
rozumieć, co dzieje się wokół nich. O ile
oczywiście ma wystarczająco siły, by kwestionować
ich autorytety oraz wiedzieć i troszczyć
się na tyle, by zgłębiać kto tak naprawdę
tym wszystkim kręci. Wydaje się oczywiste,
że żyjemy w czasach, w których mieszkańcy
tej planety zaczęli bardziej niż kiedykolwiek
stawiać zasadnicze pytanie: "Kto
na tym korzysta?". Oczywiście, w obliczu
przeludnienia nie ma już czasu na spokój i
zaufanie do własnych umiejętności oraz
chęci zajęcia pozytywnego stanowiska na
rzecz systemu, który po prostu nie gwarantuje
zapłaty za wykonane usługi. Tak więc, mówiąc
to, inspiracja została przekazana i zainspirowałem
się do wypowiedzenia tego słowa
na kosmicznym kongresie Metal Arts skierowanym
do tych, którzy czują, że może czegoś
brakować w zastanym porządku. Wystarczy,
by wzbudzić zainteresowanie i szacunek dla
prostych ludzi. Szacunek, którego sterujący
tym cyrkiem często nie mają. Dla mnie muzyka
metalowa jest przedłużeniem mojego
protestu. Ma na celu otworzyć oczy wszystkim,
którzy chcą jej słuchać i protestują przeciwko
tym, którzy przywłaszczyli bogactwo
świata w swoje ręce dzięki posiadanej wła-
AGENT STEEL
27
dzy. Osobiście sprzeciwiam się używaniu
mitologii i religii jako kampanii reklamowej
dla mojego protestu opartego na muzyce metalowej,
ponieważ uważam, że te quasi-artystyczne
elementy powinny być ściśle przekazywane
jako pochodzące z "ludzkiego
punktu widzenia" nie zaś z perspektywy metafizycznej.
To nie jest styl mój ani Agent
Steel.
Dwa lata temu Agent Steel wrócił do życia
po ośmiu latach przerwy. Powiedz mi proszę,
czy było dla ciebie coś zaskakującego
po powrocie?
Johnny Cyriis: Tak, jasne. Po kolei
1. Wiele młodych zespołów, które pojawiły
się na nowej scenie metalowej są tworzone
przez aroganckich dupków, zachowujących
się tak, jakby byli doświadczonymi weteranami,
którzy są na scenie od ponad czterdziestu
lat;
2. Większość przedstawicieli młodszej generacji
jest uzależniona od gier;
3. Cena gazu wzrosła prawie czterokrotnie;
4. Większość ludzi myśli, że są guru i wiedzą
wszystko, zwłaszcza ci związani z ruchem
New Age! Prawdę mówiąc, wszystkim im się
w dupach poprzewracało.
5. Większość kobiet nie jest już arogancka.
Zamiast tego są niedotykalskie i czują się elitarne.
6. Och - zapomniałem dodać jeszcze jednej
rzeczy: satanizm stał się głównym nurtem religijnym
i politycznym, a nie ideologią gromadzącą
wolnomyślicieli, jak pierwotnie zamierzano.
John, jak to jest ponownie być członkiem
Agent Steel?
Johnny Cyriis: (śmiech) Cóż, pozwól mi tylko
wyjaśnić. W lipcu 1983r. pojechałem do
centrum Los Angeles i wszedłem do tamtejszego
urzędu patentowego, aby dokonać
pierwszej rejestracji nazwy "Agent Steel" jako
fikcyjne nazwisko i nazwę podmiotu gospodarczego,
reprezentując w ten sposób mój
własny podmiot muzyczny. To ja byłem twarzą
tej formacji. O ile ktoś nie cofnął się w
czasie rok przed pierwszą rejestracją stworzonej
przeze mnie fikcyjnej nazwy i legalnie nie
zarejestrował jej w ten sam sposób, uprzejmie
proszę prasę na całym świecie o zaprzestanie
nazywania mnie jedynie "członkiem Agent
Steel". Czy Billa Gatesa też nazwiesz pracownikiem
firmy Microsoft?
Masz też nowe twarze w składzie. Jak ich
zwerbowałeś?
Johnny Cyriis: W tym momencie wszyscy są
winni, dopóki ich niewinność nie zostanie
udowodniona (śmiech). Będziemy musieli
sprawdzić, czy pojawili się oni jako efekt jakiejś
klątwy, czy jako efekt błogosławieństwa.
Tak czy inaczej, mam naładowany pistolet
i w każdej chwili mogę go użyć (śmiech).
Czuję się bardzo rozgrzeszony z przekazywanej
energii, ponieważ on i ja jesteśmy głównymi
autorami utworów, którzy opracowali
ten album. Muszę jednak dodać, że zewnętrzny
scenarzysta był również głównym uczestnikiem
procesu tworzenia utworów na ten
album. Muszę tu jeszcze wspomnieć o Galinie
(Maestro) Ivanovie. To absolutnie oszałamiający,
wszechstronnie utalentowany muzyk/inżynier
i koproducent tego albumu!
Kiedy zaczęliście tworzyć muzykę, którą
możemy usłyszeć na najnowszym albumie?
Kto odegrał główną rolę w tym procesie?
Johnny Cyriis: Po raz pierwszy skomponowałem
intro i outro w 1993 roku. Zainspirowałem
się do napisania tego utworu
Foto: Agent Steel
wkrótce po tym, jak spotkałem bardzo utalentowane
medium, któremu duża część tego
albumu jest poświęcona (mimo, że w koncepcje
liryczne zostały wplecione elementy
polityczne). Resztę może odpowiedzieć gitarzysta
Nikolay Atanasov…
Nikolay Atanasov: Świetne pytanie! Więc
to ja sam napisałem mniej więcej połowę
utworów z albumu. John jak sam powiedział
jest autorem intro i outro. Joe McGuigan z
Gama Bomb dostarczył dwa kawałki, ponieważ
był wówczas jeszcze basistą Agent Steel.
Te dwie kompozycje zostały nieco zmienione
przez nas, aby zrobić trochę miejsca dla naszego
innego gitarzysty Vina, aby mógł tam
wpleść swoje własne solówki. Jest też "Sonata
Cósmica" napisana w latach 80. przez Johna
i Richarda Batemanów. Oto główni autorzy
poszczególnych utworów. Muszę również
wspomnieć naszego byłego gitarzystę i przyjaciela,
Billa Simmonsa, który wraz z Joe
przyniósł pierwszą wersję demo utworu "The
Devil's Greatest Trick", a potem dodałem do
niej kilka rzeczy i stała się ona ostatecznie
tym, czym jest na płycie. Poza tym nasz
wspaniały przyjaciel i producent Galin Ivanov,
jest producentem ale także genialnym
gitarzystą i przyczynił się do powstania albumu,
a konkretnie kawałka "Veterans of Disaster",
a także zapewnił gitarzystom prowadzącym
kilka niesamowitych solówek oraz
był gościnnym basistą. Chcę podziękować
wszystkim tym świetnym gościom… John,
Galin, Joe, Vin i Bill, dzięki za możliwość
bycia razem z wami w tej podróży! Spoczywaj
w pokoju, Richard Bateman. Nigdy się
nie spotkaliśmy, ale z tego, co słyszałem, był
niesamowitym muzykiem i człowiekiem.
Wróćmy do pytania. Myślę, że najlepiej byłoby
odpowiedzieć na to na swój sposób.
Myśleliśmy, że po prostu stworzyliśmy świetną
płytę Agent Steel i ogólnie świetny album
metalowy. Ale nie mógł to być byle jaki
metal. Musiał to być Agent Steel. Innym ważnym
czynnikiem było to, że moim zdaniem
byliśmy odpowiednimi osobami, aby to zrobić.
Dla mnie osobiście muzyka, którą napisałem,
po prostu wylała się ze mnie i zadziałała.
Oczywiście musiało to brzmieć jak
Agent Steel, bo zespół ma swój styl, jednak
nie myślałem o skopiowaniu dwóch pierwszych
albumów i EPki. Dlatego nowy album
brzmi wyjątkowo i wyróżnia się sam w
sobie, a jednocześnie to ten sam styl, co dawniej.
Moim zdaniem tak właśnie robią mistrzowie
metalu, więc wyszło świetnie! Szczerze
mówiąc, myślę, że trochę trudno jest to
wyjaśnić dalej i mam nadzieję, że odpowiedziałem
na Twoje pytanie. Mogę tylko powiedzieć,
że jestem pewien, że spodoba się to
wszystkim starym fanom, a także przyciągnie
wielu nowych…
"No Other Godz Before Me" to poniekąd
cytat z Biblii. Dlaczego zdecydowałeś się
go użyć?
Johnny Cyriis: (śmiech) Nie, to cytat mojego
autorstwa. Wymyśliłem ten cytat na
długo przed tym, jak zrobili to wszyscy kumple
z reklamy, którzy napisali tę historię!
Głównym powodem, dla którego wybrałem
tą kwestię jako tytuł albumu jest to, że
doskonale oddaje mój powrót. W rzeczywistości
jest to - jeśli chodzi o Agent Steel -
oświadczenie stwierdzające, że wszystkie in-
28
AGENT STEEL
ne albumy pod nazwą i logiem
"Agent Steel" były zwykłymi
fejkami i głupimi próbami
zepsucia koncepcji (i
ostatecznie mojego dziedzictwa),
które wcześniej udało
mi się przekazać. Tytuł nowego
albumu jest prostym
przypomnieniem, że nie ma,
nie było i nie będzie "innych
Bogów przede mną" oraz, że
oryginalne koncepcje, które
filozoficznie poruszyły wiele
umysłów (na trzech klasycznych
wydawnictwach), zostały
wymyślone przeze
mnie! Podsumowując, tytuł
jest stwierdzeniem, które
można odnieść do nietradycyjnej
perspektywy nabytej
Foto: Agent Steel
świadomości. Stwierdzeniem,
które stawia jednostkę
na miejscu kierowcy i gdzie
nagle manewrowanie różnymi
drogami w celu osiągnięcia
osobistej wszechmocy
staje się środkiem do celu, a
nie jego odwrotnością. Im
bardziej indywidualna świadomość
przoduje w retrospekcji
do świadomości zbiorowej,
tym szybciej można
zobaczyć światło na końcu
tunelu, który jest platformą
startową oddaloną od ścieżki,
która, jak można by sądzić,
była przyjemna na
wcześniejszym etapie podróży.
Wtedy, gdy dana jednostka była po
prostu częścią stada. Innymi słowy, wszystko
we wszechświecie jest magiczne, więc najsilniejszy,
najbardziej zdeterminowany, najszczęśliwszy
mag wygrywa. Jest odpowiedź,
dlaczego wybrałem tytuł tego albumu, który
moim zdaniem jest bardzo adekwatny.
Mimo wszystko niektóre Wasze wcześniejsze
tytuły również w pewien sposób nawiązywały
do "Biblii". Pierwsze demo Agent
Steel nosiło tytuł "144000 Gone".
Johnny Cyriis: Niewiele wiem o Biblii. Nigdy
nie przeczytałem jej w całości. Wydaje
mi się, że wiele książek filozoficznych - zwłaszcza
w dawnych czasach - pisanych było w
formie polemiki, podczas gdy Biblia była napisana
odrobinę bardziej kolorowo niż inne
tego typu twory.
Okładka albumu jest bardzo minimalistyczna.
Johnny Cyriis: Okładka "No Other Godz
Before Me" to zdjęcie wykonane przez nieznanego
fotografa, który uchwycił szczególny
moment. Więcej na ten temat powiem w
przyszłości, być może w kolejnym wywiadzie
pozwolę sobie na pełne wyjaśnienie. Mogę
powiedzieć, że światła, które pojawiają się na
okładce albumu "No Other Godz Before
Me" nie są sztucznymi światłami, ani też nie
są zdjęciem zrobionym z nieba jak rzekome
światła UFO.
Johnny Cyriis: Ze względu na nowy szczep
Covid-19 podejrzewam, że letnie festiwale
niestety nie będą miały miejsca.
Czy Agent Steel miał okazję zagrać na żywo
w obecnym składzie?
Johnny Cyriis: Niestety, jeszcze nie, ale nie
możemy się doczekać, aby pokazać światu,
na czym polega nowa era Agent Steel. Jesteśmy
gotowi rozerwać pieprzony świat na
strzępy w 21, 22, 23 i 24... a poza tym tak
daleko w przyszłość, dopóki będziemy uważać,
że jest to nasz sprawiedliwy i odpowiedni
metal…!
Gdy będą dozwolone koncerty, zagracie na
żywo kilka piosenek z okresu jak to określasz
"fejkowego".
Johnny Cyriis: ak już wspomniałem ten
okres nie był prawdziwą erą Agent Steel. W
związku z tym, oczywiście, nie będzie absolutnie
żadnego (!) materiału z jakichkolwiek
albumów, na których użyto nazwy mojego
zespołu bez mojego autoryzowanego udziału.
Bartek Kuczak
All interview answers COPYRIGHT © by Johnny Cyriis 2021. All rights reserved.
Mieliście zagrać na Hellfest 26 czerwca
2021 jednak pewnie impreza się nie odbędzie.
AGENT STEEL 29
HMP: Witaj, właśnie wydaliście swój
ósmy studyjny album. Powiedz mi proszę,
jak go postrzegasz. Czy to po prostu ósmy
punkt w Waszej dyskografii, czy może wyjątkowe
wydawnictwo?
Joey Vera: Tak, jest dokładnie jak mówisz.
"Punching The Sky" to dokładnie ósmy album
w dyskografii Armored Saint. Moment
jego tworzenia przypadł na czas, gdy byliśmy
bardzo produktywni. Właściwie patrząc na
naszą twórczość od samego początku zapewne
dostrzeżesz, że z każdym albumem staraliśmy
się być lepszymi muzykami, staraliśmy
się też pisać coraz lepsze kawałki. Nie
staliśmy w miejscu. Jesteśmy bardzo zadowoleni
ze swojej drogi, która doprowadziła nas
do miejsca, w którym jesteśmy tu i teraz. Co
do drugiej części pytania, to myślę, że dla
mnie każdy jeden album, w którego powstaniu
brałem udział jest czymś wyjątkowym.
W każdy wkładaliśmy masę energii, czasu
oraz konkretnego działania. "Punching The
Sky" nie stanowi w tym przypadku kompletnie
żadnego wyjątku. Fajnie jest wrócić z nową
płytą po pięciu latach przerwy w nagrywaniu.
Powiedz proszę, jak wyglądał proces tworzenia.
Jakie były Twoje główne cele podczas
pisania utworów oraz główna wizja
tego materiału jako całości?
W sumie było to bardzo proste. Chcieliśmy
nagrać album, który brzmi świetnie oraz zawiera
ciekawe teksty. Nie dorabialiśmy temu
jakichś wielkich ideologii. Nie mamy w zwyczaju
tracenia cennego czasu na rozkminianiu
jakichś mało istotnych detali. Nie robimy
jakichś burz mózgów, na temat tego, co teraz
Bez zbędnych rozkmin
W momencie, gdy czytacie te słowa, od premiery nowego dziecka
Armored Saint już pewnie trochę minęło, nie mniej jednak z racji tego, zespół ten
w pewnych kręgach ma uznaną markę wielu chętnie przeczyta, co Joey Vera ma do
powiedzenia na temat albumu "Punching The Sky". Zresztą nie tylko jego.
zrobić, jaki krok będzie najbardziej optymalny
dla nas, czy iść w tym czy może w innym
kierunku. To kompletnie nie jest nasz styl
pracy. Naszą jedyną recepturą na dobrą muzykę
jest fakt, że musi ona wypływać prosto
z naszych serc. Innej drogi nie ma. Zamiast
dyskutować o muzyce wolimy ją po prostu
grać. Zamiast zastanawiać się, jaka będzie następna
płyta, wolimy tworzyć nowe utwory.
Oczywiście w tym wszystkim staramy się nie
popaść w pułapkę, do której takie podejście
może prowadzić. Mianowicie nie chcemy
stać w miejscu i czasem odświeżamy nasz
styl. Naszym głównym celem jest jednak
tworzenie dobrej muzyki.
Jednak mam wrażenie, że tym razem skupiliście
się bardziej na chwytliwych refrenach.
Możliwe, jednak nie wiem czy można powiedzieć,
że było to coś intencjonalnego. Jak już
powiedziałem, nie zmuszamy się do niczego.
Nawet do tego, by refreny były bardziej
Foto: Travis Shinn
chwytliwe niż poprzednio (śmiech). Zresztą
takie refreny zawsze były obecne w naszej
twórczości. Ten album pod tym względem w
moim odczuciu nie jest jakimś szczególnym
wyjątkiem.
Co to za dziwne dźwięki na początku
"Bubble" i "Do Wrong to None"?
(śmiech) Początek "Bubble" to specyficzna
kombinacja dźwięków, które sam zebrałem
do kupy. Sporo jest tam moich sztuczek,
których używam grając na gitarze, ale też
sporo programowania. Zaś początek utworu
"Do Wrong to None" to dźwięki, które nagrałem
moim Iphonem ładnych kilka lat temu.
Graliśmy na mniejszym festiwalu we Włoszech.
Odbywał się on na pustym polu zlokalizowanym
na całkowitym odludziu. Małe
nudne miasteczko typu jedna główna ulica,
parę domów, jeden sklep itp. Widok z mojego
pokoju hotelowego padał na las. W pewnym
momencie wyjrzałem przez okno i
usłyszałem te odgłosy. Do dziś nie mam pojęcia,
co za zwierze je wydaje, ale nigdy wcześniej
ani później czegoś takiego nie słyszałem.
Musiałem to nagrać. Przymierzałem się,
by użyć tego roboczo jako intro w trzech lub
czterech różnych utworach, ale ostatecznie
padło na "Do Wrong to None".
"Do Wrong To None" wydaje się być najbardziej
thrashowym utworem na tym albumie.
W dostajemy bardzo intrygujące zwolnienie.
To w dużej mierze pomysł naszego perkusisty
Gonza. Przynajmniej jeśli masz na myśli
ten charakterystyczny rytm. Wiesz, on jest
wielkim fanem Pantery. Tą partię będącą
zwolnieniem napisałem gdzieś jakieś dziesięć
lat temu, jednak jak dotąd nie została ona
wykorzystana w żadnym innym numerze. Na
pewien czas zapomniałem nawet o jej istnieniu.
Uważam, że do tego utworu ta przerwa
idealnie posuje i dodaje mu takiej fajnej wyrazistości.
Zrobiliśmy coś podobnego brdzo
dawno temu w utworze "Stricken By Fate" z
naszego pierwszego albumu "March of the
Saint"
W waszych materiałach promocyjnych dołączonych
do płyty pada dość intrygujące
zdanie. Otóż twierdzicie, że teraz jako zespół
macie wreszcie pełną swobodę tworzenia
takiej muzyki, jaką chcielibyście grać.
Czy to znaczy, że nie mieliście tej swobody
w przeszłości?
(śmiech) Może nie dosłownie. Cały sens tej
wypowiedzi odnosi się do tego, że na wcześniejszym
etapie naszej kariery, szczególnie
w latach osiemdziesiątych w okresie tworzenia
pierwszych trzech albumów byliśmy mocno
zainspirowane zespołami z nurtu NWO
BHM, czy hardrockiem w stylu wczesnego
Judas Priest albo wczesnego Scorpions.
Heavy metal był czymś świeżym w Ameryce.
Mówię tu o początku lat osiemdziesiątych.
Potem on u nas wyewoluował z jednej strony
w thrash, z drugiej w te wszystkie hair metalowe
bandy. W pewnym momencie pojawiło
się u nas uczucie, że my do tego wszystkiego
nie pasujemy. Ani do jednych, ani też do
drugich. Wiesz, jakieś tam elementy thrashu
w naszej twórczości obecne były, to na pewno
nie ulega wątpliwości, nie mniej jednak
był też tam obecny klimat amerykańskiego
hardrocka. Po prostu czuliśmy się nieco inni,
niż typowi przedstawiciele amerykańskiej
sceny metalowej. Próbowaliśmy się w tym
wszystkim odnaleźć, co czasem bywało powodem
małych kryzysów. W pewnym momencie
zdaliśmy sobie sprawę, że tak naprawdę
nie do końca robimy to, co byśmy rzeczywiście
chcieli. Gdzieś tak w 2009 roku,
gdy pracowaliśmy nad albumem "La Raza",
dopiero poczułem, że znaleźliśmy własne
miejsce, w którym czujemy się komfortowo i
nie musimy się martwić brakiem wolności.
Ten stan trwa do dziś! Oczywiście nie chcemy
tym samym umniejszać naszym dokonaniom
z przeszłości. Cały czas je cenimy i są
dla nas niezmiernie ważne.
30
ARMORED SAINRT
"Punching The Sky ". Czy ten tytuł ma jakieś
szczególne znaczenie?
Tytuł albumu jest sentencją, która pada w
utworze "Standing On The Shoulders Of
Giants". Po prostu uznaliśmy, że faktycznie
ten wers, czy raczej jego fragment mocno zapada
w pamięć i zwraca uwagę. To piosenka
o zwycięstwie i pokonywaniu własnych słabości.
Ona też pokazuje, że jesteśmy naprawdę
zadowoleni z miejsca, w którym jesteśmy
teraz oraz tego, że czujemy się naprawdę
wolni jako muzycy.
A co z liryczną stroną. Czy teksty mają jakieś
konkretne przesłanie?
Na pewno w przypadku "Punching The
Sky" nie można mówić o concept albumie.
W tym kierunku nigdy żeśmy nie szli. To nie
w naszym stylu. Raczej o tekstach więcej do
powiedzenia miałby John, gdyż to on jest ich
autorem i z tego co wiem czerpie inspiracje
ze swoich doświadczeń oraz codziennego życia.
Jest on zainteresowany polityką oraz bieżącymi
wydarzeniami. Śledzi wszelkie newsy.
Oczywiście nie jesteśmy zespołem politycznym,
ale czasem nawiązania do tej tematyki
się u nas pojawiają.
Granie koncertów jest teraz niemożliwe.
Masz jakieś alternatywne pomysły na promocję
albumu?
Tak. Robię to chociażby teraz udzielając tego
wywiadu (śmiech). Planujemy także grać
koncerty na streamie. Przypuszczamy, że
zniesienie ograniczeń w ciągu najbliższych
dwunastu miesięcy jest mało prawdopodobne,
więc trzeba sobie radzić mając w zanadrzu
dostępny wachlarz środków. Zatem
trzeba się teraz bardziej skupić na robieniu
teledysków, kontakcie z fanami i aktywności
w mediach społecznościowych.
Większość obecnych członków gra w zespole
od początku. Powiedz mi, proszę, co sprawia,
że ten skład jest tak silny?
Myślę, że można tu wspomnieć o kilku powodach.
Jednym z nich jest to, że dobrze się
znamy od dłuższego czasu i wiemy czego po
sobie możemy się spodziewać oraz czego od
siebie wzajemnie możemy oczekiwać. Razem
przeszliśmy długą drogę i ciągle jesteśmy
przyjaciółmi. Czujemy się jak rodzina. I tak
Foto: Travis Shinn
jak w rodzinie, czasem jest sielankowo, a czasem
pojawiają się ostre spory, ale ostatecznie
i tak wszyscy trzymają się razem. Tak też jest
z nami. Chociaż nie wiem czy to porównanie
jest najwłaściwsze… bo jednak prowadzić biznes
razem z członkiem Twojej rodziny, to
chyba najgorsza rzecz jaką możesz zrobić
(śmiech). Natomiast nie ulega wątpliwości,
że znaleźliśmy jakąś nić porozumienia między
sobą.
W całej swojej karierze grałeś z wieloma
różnymi zespołami. Powiedz mi proszę, czy
widzisz wiele różnic w stylu pracy w kapelach,
w których grasz lub w których grałeś
wcześniej.
Te różnice na pewno są. Każdy zespół robi
pewne rzeczy na swój indywidualny sposób i
uważam, że jeśli w konkretnym danym przypadku
to się sprawdza, to nie ma większego
sensu na siłę tego zmieniać i wprowadzać nowych
metod. Każdy przypadek jest tu unikatowy.
Jeżeli chodzi o Armored Saint to uważam,
że znaleźliśmy swoją drogę. Oczywiście
ewoluowała ona wraz z biegiem czasu.
Czy odczuwasz od czasu do czasu coś, co
można nazwać wypaleniem lub kryzysem
artystycznym? Jak sobie z tym radzisz?
Odpowiem dość przewrotnie. I tak i nie. Są
dni, w których autentycznie się zastanawiam
po jaką cholerę dalej się męczę i to robię. Ale
z drugiej strony bardzo kocham granie i
tworzenie muzyki, więc ciężko mi sobie bez
tego wyobrazić życie. Nawet jeżeli faktyczni
czasem wydaje się to ciężkie oraz pozbawione
większego sensu. Kocham tworzyć, grać,
występować na żywo oraz pracować w studio.
To jak część mojego DNA. Myślę, że jak ktoś
już raz w to wejdzie, to będzie to robił do
końca życia. Nie potrafię sobie wyobrazić
momentu, w którym sprzedaję wszystkie
swoje instrumenty i muzykowanie całkowicie
znika z mojego życia.
Dlaczego jako swój instrument wybrałeś
akurat bas?
Właściwie to zaczynałem od gry na gitarze.
Na tym instrumencie grałem w szkolnych zespołach,
gdy byłem nastolatkiem. W sumie
trwało to parę lat. Kiedy byłem w średniej
szkole, dowiedziałem się, że dwóch moich
kumpli postanowiło założyć zespół. Ci kumple
to John Bush i Gonzo Sandoval
(śmiech). Pomyślałem w sumie, czemu by ich
w tym nie wspomóc. W końcu trochę się znamy.
Mieli taki problem, że nie mieli basisty.
John był wokalistą, Gonzo grał na garach,
Phil Sandoval grał natomiast na gitarze, a
jego umiejętności w tej materii były znacznie
wyższe niż moje. Okazało się jednak, że
John posiada w domu gitarę basową wraz ze
wzmacniaczem, która jest gotowa do użycia.
Myślał o tym, by być jednocześnie basistą i
wokalistą, jak na przykład Geddy Lee, ale
nauka gry na instrumencie mu nie szła i w
pewnym momencie ją porzucił. Pewnego
dnia zaproponował mi, że skoro gram na gitarze,
to może łatwiej mi się będzie nauczyć
grać na basie. Pomyślałem, że czemu by nie
spróbować. Tak się zaczęło. Szybko pokochałem
ten instrument! Jednocześnie ciągle
potrafię grać na gitarze. Wszystkie swoje
utwory tworzę na niej i nigdy nie używam do
tego basu.
Dziękuję bardzo za wywiad!
Ja również! Trzymaj się!
Bartek Kuczak
Foto: Travis Shinn
ARMORED SAINT 31
Kreatywność i energia nas po prostu rozsadzają
Crystal Viper budził zawsze dosyć sprzeczne opinie. Z jednej strony to jeden
z pierwszych i chyba najważniejszy przedstawiciel nurtu Nowej Fali Tradycyjnego
Heavy Metalu w kraju nad Wisłą. Tak naprawdę to jedyni nasi rodacy
którzy mogą pochwalić się występami na deskach legendarnego Keep it True, czy
współpracą z takimi tuzami jak Harry Conklin, Stefan Kaufmann czy Mantas. Z
drugiej strony często płyną w ich stronę zarzuty o koniunkturalizm, czy - o zgrozo!
- "pozerstwo". Z czego to wynika? Cóż, stara biblijna mądrość, że nikt nie jest
prorokiem we własnym kraju zdaje się mieć tu swoje potwierdzenie. Malkontentom
polecam jednak sięgnąć po ostatnią płytę Żmijki. Jeśli nie słyszycie w niej
szczerości i radości z grania to chyba nie mamy o czym rozmawiać. Za to zdecydowanie
było o czym rozmawiać z Martą Gabriel. Wokalistka opowiedziała mi o
pracach nad "The Cult", fascynacji Kingiem Diamondem i kilku projektach pobocznych
które realizowała w minionym czasie. Między wierszami wyczytacie też z
pewnością, że zespół ma w zanadrzu jeszcze sporo do odkrycia…
HMP: Zacznijmy od jednego z najtrudniejszych
pytań dla metalowca - King Diamond
solowo czy z Mercyful Fate?
Marta Gabriel: Uwielbiam Mercyful Fate,
szczególnie dwie pierwsze płyty, ale jeśli muszę
dokonać takiego wyboru, to jednak King
Diamond solowo. Po prostu słucham go częściej,
również między innymi z tego względu,
że po prostu wydał więcej płyt. No i jednak
Pozostając jeszcze w klimacie Króla - muszę
Ci Marto pogratulować niesamowitej
ekwilibrystyki wokalnej! To wykonanie
miażdży, w dużej mierze dzięki Twojemu
głosowi. To chyba spore wyzwanie mierzyć
się z taką legendą?
Bardzo dziękuję za komplement. Tak, nagranie
tego utworu było sporym wyzwaniem.
Zazwyczaj nagranie coveru ogranicza się do
powtórzenia czyjejś linii wokalnej, gdzie nie
ma zbyt dużo miejsca na dodawanie czegoś
więcej od siebie. W przypadku "Welcome
Home" linia wokalna to jedno, ale przede
wszystkim musiałam się odpowiednio wpasować
w klimat utworu i w tekst. To było
prawie jak odegranie roli. Oryginalna wersja
jest bardzo teatralna, jest w niej bardzo dużo
emocji.
Jak wyglądała współpraca z Andym La
Rocque?
Przyjaźnimy się z Andy'm (zresztą miksował
jeden z naszych wczesnych albumów), i cały
czas jesteśmy w kontakcie. Kiedy już zdecydowaliśmy
się na "Welcome Home", stwierdziliśmy
że fajnie by było go zaprosić, bo
generalnie, no dlaczego nie? Wysłaliśmy
smsa z zapytaniem, i zgodził się praktycznie
od razu. Logistycznie nie było to jakoś specjalnie
trudne, oprócz bycia gitarzystą Kinga
Diamonda, Andy jest świetnym realizatorem,
i właścicielem Sonic Train Studios.
Wysłaliśmy mu wszystkie ślady, i jakiś czas
później odesłał ślad ze swoim solo.
32
jako osoba, jako wokalista, autor i kompozytor,
miał większy wpływ na to co robię z Crystal
Viper. Nasza pierwsza płyta, potem
"Crimen Excepta", "Possession" i "Queen
Of The Witches" - to albumy koncepcyjne,
które stylistycznie ocierają się momentami o
horror, więc tutaj też raczej można się dopatrywać
mniej lub bardziej świadomych inspiracji
Kingiem.
Wbrew pozorom nie pytam o to bez przyczyny.
Być może pamiętasz ankietę na oficjalnej
grupie fanów Crystal Viper gdzie
spytaliście ich o propozycję kolejnego coveru.
"Satan's Fall" Mercyfula zajął w niej
całkiem wysokie miejsce. "Welcome Home"
CRYSTAL VIPER
Foto: Crystal Viper
nie było tam wcale, a na "Trial by Fire" nie
zagłosował nikt. Czym się sugerujecie w
doborze coverów na kolejne płyty?
Jako takiej ankiety nie pamiętam, na pewno
nie miała więc żadnego oficjalnego charakteru,
ale często prosimy fanów o różne sugestie
czy o pomysły, i zawsze je bierzemy pod
uwagę. Przy wyborze coverów sugerujemy się
kilkoma rzeczami, przede wszystkim jak bardzo
lubimy dany zespół i dany utwór, czy
naszym zdaniem zabrzmi dobrze w naszym
wykonaniu, i czy pasuje do danego albumu
czy też singla. Wiesz, przede wszystkim nie
każdy heavymetalowy utwór zabrzmi dobrze
z kobiecym wokalem, do tego czasem konieczna
jest zmiana tonacji, a to też nie każdemu
utworowi wychodzi na dobre.
Spodobało mu się Wasze wykonanie "Welcome
Home"? A może dotarło ono i do
samego Kinga?
Chyba tak. Oczywiście można pomyśleć, że
to tylko kurtuazja z jego strony, ale bardzo
chwalił brzmienie i aranż, więc chyba mu się
naprawdę spodobało. Poza tym wydaje mi
się, że i dla niego mogło to być coś ciekawego.
Gra ten utwór od ponad 30 lat, i nagle
doszło do sytuacji gdzie zagrał w tym utworze
z innymi ludźmi, i mógł nagrać inne solo
niż to, które jest już znane. Nie pytałam czy
puszczał utwór Kingowi, ale biorąc pod uwagę,
że pracują obecnie nad nowym albumem,
to bardzo możliwe.
Skąd decyzja o osobnym bonusie na wersję
winylową?
Robimy tak od lat, od czasów trzeciej płyty.
Raczej nikt nie kupuje naszych płyt specjalnie
z myślą o tym jednym bonusie, ale wiemy,
że sporo osób kupuje i winyl i wersję CD.
Stwierdziliśmy kiedyś, że fajnie by było dać
im coś ekstra, i od tego czasu regularnie mamy
inny bonus track na winylu, i inny na
CD.
Jeśli idzie o strukturę nowego albumu jest
dosyć tradycyjnie - instrumentalne intro,
gościnny udział kultowego muzyka, cover
metalowego szlagieru… ale zabrakło mi
jednej charakterystycznej dla Was rzeczy,
tj. ballady. To chyba pierwsza taka płyta od
czasów "Crimen Excepta".
To w sumie ciekawe stwierdzenie, nie powiedziałabym,
że nagrywanie ballad to coś dla
nas charakterystycznego, ale może coś w tym
jest. Brak ballady na "The Cult" chyba potwierdza,
że tak naprawdę nie mamy żadnego
schematu jeśli chodzi o nagrywanie albumów,
idziemy na żywioł, robimy to co
uważamy za słuszne i to co naszym zdaniem
pasuje. Więc jak widzisz nie było tak, że
siedliśmy i powiedzieliśmy "no dobra, na płytach
Crystal Viper była zawsze ballada, to teraz
piszemy balladę".
"The Cult" to też pierwsza płyta Crystal
Viper na trzy gitary. Szczerze mówiąc
obawiałem się co z tym fantem zrobicie, bo
historia pokazuje że takie "wzmocnienie"
często wpływa na popadanie w egzaltacje i
kombinowanie na siłę. Na szczęście nie
ulegliście tej pokusie i wszystko brzmi bardzo
konkretnie, bez przerostu formy nad treścią.
Jak więc ta "drobna roszada" wpłynęła
na proces komponowania i pracę w studiu?
Nie było mowy o kombinowaniu, wiedzieliśmy
co chcemy zrobić i jaki efekt osiągnąć
jeśli chodzi o tą płytę. Stawialiśmy na emocje,
na żywioł, na szczerość przekazu, nie na
pokazywanie naszych umiejętności czy możliwości.
Powiedziałabym nawet, że w paru
momentach nagraliśmy jakieś partie gitary,
po czym stwierdzaliśmy - ok, za dużo, usuwamy
to. Fakt, że płytę oficjalnie nagrywało
trzech gitarzystów (a mniej oficjalnie czterech,
bo nasz perkusista Cederick też nagrał
kilka partii gitar) nie wpłynął jakoś specjalnie
na ten album, aczkolwiek dość istotny jest
tutaj udział Cedericka, który napisał cztery
utwory na ten album. Do tej pory prawie zawsze
sama pisałam cały materiał.
Swoją drogą - nie mogłaś długo wytrzymać
bez gitary prawda? (śmiech)
No nie mogłam, i nie mam zamiaru dłużej
tego ukrywać (śmiech). Fakt, że przestałam
grać na gitarze, był chyba moją najgorszą
decyzją jeśli chodzi o Crystal Viper. Osoby
z naszej poprzedniej wytwórni mocno sugerowały,
że powinnam przestać grać na
gitarze - żeby wyglądać na scenie bardziej
kobieco, żeby mieć lepszy kontakt z fanami,
żeby wyszły ładniejsze zdjęcia z koncertów i
tak dalej. W pewnym momencie zgodziłam
się na to, aczkolwiek po każdym koncercie
bez gitary miałam to dziwne uczucie, że coś
jest nie tak. Czułam się niekompletna, jakbym
nie dała z siebie wszystkiego. Wiesz, ja
jestem muzykiem heavymetalowym, rockowym,
chcę czuć tą energię i emocje na scenie,
dać z siebie wszystko, a nie tylko ładnie
wyglądać. Wiem, że wielu osobom bardziej
podobał się taki skład zespołu, ale ja nie
czułam się szczera w tym co robię. Dlatego
też znowu gram na gitarze, i nie mam zamiaru
przestawać! Z drugiej strony, cała sytuacja
ma jeden ogromny plus. Kiedy podjęliśmy
już decyzję o poszerzeniu składu, dołączył
do nas Eric. Trzy lata temu nasz Andy w
ostatniej chwili musiał odwołać swój udział
w trasie koncertowej po Hiszpanii i Portugalii,
ze względu na sytuację rodzinną, na dosłownie
jeden dzień przed wylotem. Zamiast
odwołać koncerty lub grać na jedną gitarę, po
prostu spakowaliśmy moje wiosło, i koncerty
odbyły się w miarę normalnie.
Tak sobie myślę, że musiało Wam się
naprawdę fajnie pracować nad tym albumem,
bo po pierwsze słychać w nim radość
z grania, a po drugie w ostatnim czasie
upubliczniliście sporo pobocznych ciekawostek
powstałych w tym czasie. Mam na
myśli 8-bitową wersję "The Last Axeman" i
sporo poważniejszą rzecz, czyli całą drugą
płytę z instrumentalnymi aranżacjami.
Opowiesz o pracach
zakulisowych nad
"The Cult" i pobocznych
owocach pracy?
Praca nad tą płytą
przebiegała trochę
inaczej, niż prace
przy poprzednich
płytach. Przede
wszystkim, został
trochę odświeżony
skład zespołu. Po
drugie, zrobiliśmy
płytę dokładnie
taką, jaką chcieliśmy.
Z poprzednim
alb
u m e m ,
"Tales Of Fire
And Ice", wygasł
nasz kontrakt
z AFM
Records.
Postanowiliśmy
więc nagrać nowy
album, dopiąć
wszystkie szczegóły
łącznie z
okładką, i dopiero
potem myśleć co
dalej. Tak więc
przez ten czas kiedy
pracowaliśmy nad
"The Cult", byliśmy
zespołem bez wytwórni,
totalnie
niezależnym. I
myślę, że to miało
spory wpływ
na to jak brzmi.
Zapowiedzieliśmy,
że wracamy
do korzeni
- chodziło
również o te
emocje które towarzyszyły
nam kiedy
Foto: Crystal Viper
pracowaliśmy nad pierwszym albumem,
kiedy wszystko było w jakiś sposób spontaniczne
i żywiołowe. A jeśli chodzi o poboczne
ciekawostki… Dopiero zaczynamy chwalić
się tym wszystkim co powstało przez ostatni
rok (śmiech). Tak, zrobiliśmy nowy album,
zrobiliśmy jego instrumentalną wersję, powstała
8-bitowa wersja "The Last Axeman",
ale to dopiero początek. Kreatywność i energia
nas po prostu rozsadzają, a fakt, że nie
możemy grać koncertów jeszcze bardziej nas
nakręca.
Nagraliście chyba jeden z najmocniejszych
albumów
w Waszej dyskografii.
Jakby w kontraście
do lżejszego
i melodyjniejszego
CRYSTAL VIPER 33
"Tales of Fire and Ice" jest tu sporo agresji i
praktycznie brak zwalniania tempa. Produkcja
też jest surowsza. Potrzebowaliście
czegoś cięższego czy tak po prostu wyszło?
I to i to. Nie zrozum mnie źle, uważam że
"Tales Of Fire And Ice" to dobry album i
absolutnie się go nie wstydzimy, ale faktycznie,
trochę ugięliśmy się pod sugestiami, że
może by tak zagrać trochę łagodniej i nowocześniej.
Styl Crystal Viper zawsze poruszał
się gdzieś w granicach klasycznego
heavy i power metalu, i można powiedzieć,
że "Tales Of Fire And Ice" był najbliżej tej
"melodyjnej" granicy. Poza tym wiedzieliśmy,
że to nasza ostatnia płyta dla AFM Records,
więc stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, że zobaczymy
co się wydarzy. Co dość istotne,
większość utworów z "Tales..." powstała jako
materiał projektu Born Again (zespołu który
założyłam z członkami Stormwitch i Majesty),
czyli jakieś 10 lat temu, w okolicach
naszej płyty "Legends". Więc to absolutnie
nie są nowe utwory i próba wpisania się w
nowe trendy. Przy "The Cult" nastawienie
było zupełnie inne: robimy płytę taką jaką
chcemy nagrać, nie musimy nikogo słuchać
ani brać pod uwagę żadnych sugestii ze
strony wytwórni. Jesteśmy znowu niezależnym
zespołem heavymetalowym, i taką
płytę chcemy nagrać. Dopiero kiedy płyta
była całkowicie skończona, postanowiliśmy
rozpatrzyć oferty jakie złożyły nam wytwórnie.
Lovecraft to bardzo wdzięczny temat w
heavy metalu. Założeniem był album koncepcyjny
czy raczej luźny zbiór opowieści
wysnutych na jego literaturze, jak zrobiła to
Manilla Road na "Out Of The Abyss"?
Oryginalne opowieści Lovecrafta są w większości
dość krótkie, i publikowane w większych
zbiorach, dlatego też chcieliśmy przełożyć
klimat takiego właśnie zbioru opowiadań
na naszą nową płytę. Tak więc nie, nie
było założenia rozwlekania powiedzmy jednego
opowiadania na cały album, od początku
wiedziałam, że nasz nowy album ma
być jak książka z opowiadaniami. Jest ten
wspólny element, wspólny klimat, ale to nie
jest koncept album.
Foto: Crystal Viper
Spotkałem się gdzieś ze stwierdzeniem że
"The Cult" ma być powrotem do korzeni.
Nie mogę się w stu procentach zgodzić. Bo
o ile jest to z pewnością sięgnięcie do
głębokiej klasyki metalu, o tyle nie słyszę tu
powiewu "The Curse of Crystal Viper".
Mam wrażenie że Wasz debiut - dla mnie i
wielu fanów absolutnie kultowy - był pewną
rozbiegówką, a kolejne albumy rozwijają już
mniej surowy styl, zaprezentowany na
"Metal Nation" i "Legends".
Nie chodziło nam o to, że "The Cult" ma być
kopią pierwszego albumu, tylko o powrót do
tych samych emocji i inspiracji jakie towarzyszyły
nam przy pierwszym albumie, a
nawet przed nim. Wspomniałam już o tym,
że towarzyszyła nam ta sama spontaniczność,
czy wręcz niepewność co dalej. Ale
do tego wszystkiego doszły jeszcze te same, i
dużo wcześniejsze inspiracje. Obudziliśmy w
sobie te dzieciaki które z rumieńcami kupowały
płytę Iron Maiden z "potworem" na
okładce, które oglądały filmy z kaset VHS,
które grały w stare gry arcadowe, które czytały
tanie horrory Mastertona, czy klasyczne
komiksy pod kołdrą. Te dzieciaki cały
czas gdzieś w nas były, wiesz, nadal mamy
radochę z każdej kolejnej części Star Wars,
uwielbiamy Stranger Things i Cobra Kai,
gramy w stare gry na konsolach i czytamy
komiksy, ale nie oszukujmy się, szara rzeczywistość
mocno nas przytłoczyła. Przy "The
Cult" stwierdziliśmy: pieprzyć to, mamy
dość. Zróbmy coś fajnego. Zresztą z tego
samego powodu chcieliśmy żeby nowy album
ukazał się na kasecie magnetofonowej.
Po tych 13 latach jaki jest Twój obecny stosunek
do Waszej pierwszej płyty?
Nadal bardzo ją lubię i mam do niej spory
sentyment - w końcu to nasz pierwszy album.
Wszystko było zupełnie inne, dziwne i nieznane.
Z zespołu który nikogo nie interesuje,
czy wręcz irytuje "no bo jak to, grają klasyczny
niemodny już heavy metal?!", nagle staliśmy
się zespołem który jednak ktoś chce
wydać, i ktoś chce zaprosić na swój festiwal.
Gdybyś miała wskazać swój ulubiony
album Crystal Viper, który by to był?
Zdecydowanie "The Cult", wszystko jest
świeże, nowe, cały czas żyjemy tym co się
dzieje wokół niego. No i same utwory - nie
mogę się już doczekać, kiedy będziemy je
grać na żywo. Wiem, prawie każdy muzyk
wymieni najnowszy album jako swój ulubiony,
ale po prostu mamy do tego bardzo
emocjonalne podejście. Może za kilka lat
wybiorę inny album, dzisiaj będzie to na
pewno "The Cult".
W poprzedniej rozmowie z HMP powiedziałaś
że pomiędzy wydaniem "Queen of
the Witches" a "Tales of Fire and Ice"
wydarzyło się chyba więcej, niż w przeciągu
ostatnich 10 lat. Ciekaw jestem czy miniony
rok przebił ten okres?
Zdecydowanie. Co prawda zagraliśmy tylko
cztery koncerty - kiedy wróciliśmy w lutym
(2020) z naszej krótkiej trasy po Niemczech,
dosłownie kilka dni później rozpętało się
piekło, lockdown, zamknięte granice i to
wszystko. Zamiast siedzieć bezczynnie,
postanowiliśmy zrobić nowy album, który
powstał bardzo szybko. Z rozpędu zrobiliśmy
jeszcze kilka innych rzeczy, i nadal
dopinamy pewne szczegóły, no ale będziemy
się nimi chwalić za jakiś czas.
Chciałbym spytać o odejście Golema.
Wraz z Tobą i Andy'm tworzył on trzon
Crystal Viper od pierwszej płyty. Czy
możesz jakoś skomentować jego odejście
albo wyjawić powody? Pozostajecie w kontakcie
ze sobą?
O tym, że Golem odejdzie z Crystal Viper,
obie strony wiedziały już od dłuższego czasu,
i temat jakoś mniej lub bardziej delikatnie
pojawiał się od dość dawna. Nie było jakichś
spięć czy dramatów, czasem po prostu widać
i czuć, że coś jest nie tak jak powinno. Nie
chcę używać słowa "wypalenie", ale wydaje
mi się, że Golemowi już jakiś czas temu gra
w Crystal Viper przestała sprawiać radość.
W pewnym momencie doszło do rozmowy,
że chyba nie ma sensu dalej tego kontynuować,
i Golem poszedł swoją drogą, a my
swoją. Nagraliśmy razem siedem płyt i graliśmy
razem w piętnastu krajach, więc już zawsze
będzie częścią historii zespołu. Wiem,
że gra w zespole, który obraca się w zupełnie
innych rejonach muzycznych niż Crystal
Viper, i mam nadzieję, że sprawia mu to
radość.
Zmiana perkusisty nie wyszła Wam jednak
na złe. Cederick Forsberg jest nie mniej
utalentowany od poprzednika i sekcja rytmiczna
na "The Cult" wypada naprawdę
świetnie. Opowiedz o jego dołączeniu do
zespołu i o tym, jak układa się Wasza
współpraca.
To w sumie dość zabawna historia, bo znamy
się z Cederickiem od lat, swego czasu wystąpiłam
nawet gościnnie na albumie jego
zespołu Breitenhold. Kiedy już było wiadomo,
że Golem za moment odejdzie z Crystal
Viper, spytałam Karla z Follow The Cipher,
czy nie byłby zainteresowany dołączeniem
do nas - poznaliśmy się na europejskiej
trasie z Bloodbound, więc znaliśmy jego styl
gry, i wiedzieliśmy, że będzie do nas pasował
mentalnie. Jakoś w tym czasie urodziło mu
34
CRYSTAL VIPER
się dziecko i nie mógł do nas dołączyć, ale
spytał czemu nie pogadamy z jego kolegą,
Cederickiem, tym bardziej, że się znamy.
Przez te wszystkie lata nie wiedzieliśmy, że
Ced gra na perkusji! Gdybyśmy wiedzieli,
grałby pewnie w Crystal Viper dużo wcześniej.
Dosłownie 15 minut po rozmowie z
Karlem rozmawialiśmy przez telefon z
Cedem, i bookowaliśmy mu bilet na samolot.
Przyleciał, przegrał z nami materiał, i
zaraz potem pojechał z nami w trasę. Współpraca
z nim układa się doskonale, Ced jest
świetnym perkusistą i gitarzystą, i przede
wszystkim pisze świetne numery. Poza tym,
po drodze okazało się, że jest także realizatorem
dźwięku. Zrobił z Bartem (naszym
producentem) w ubiegłym roku dwa albumy
innych zespołów, i od słowa do słowa, w
końcu miksował i nasz nowy album, "The
Cult".
Co z przedsięwzięciem "Rock Out Sessions"?
Jak wspominasz sesje, które już się
odbyły?
Cały pomysł z #RockOutSessions jest tak
naprawdę wynikiem pandemii. Zadzwonił do
mnie Rafał Kossakowski, właściciel Kosa
Buena Studio - wiedział, że musieliśmy odwołać
z Crystal Viper wszystkie koncerty,
więc zaproponował, żebyśmy może zagrali u
niego w studio, i że zrobimy z tego materiał
video. W obecnej sytuacji nie do zrobienia:
muzycy Crystal Viper mieszkają w trzech
różnych krajach, i nie dość, że prawie nie ma
lotów, to jeszcze istnieje spore ryzyko, że po
przekroczeniu granicy będzie trzeba siedzieć
na kwarantannie… Zresztą z tego samego
powodu nie mamy póki co normalnego
teledysku do nowej płyty, ani nowych zdjęć.
Nie mogliśmy skorzystać z tej oferty, ale
stwierdziłam, że możemy tą ofertę przerzucić
Foto: Crystal Viper
na inne zespoły, które
przecież są w takiej
samej sytuacji jak my.
To dość ciekawe doświadczenie,
bo na
chwilę zapominam, że
sama jestem muzykiem
- stoję z drugiej
strony obiektywu i potem
montuję materiał
video.
Jesteś zadowolona z
efektów? Pomysł i
realizacja były godne
podziwu, jednak rozgłosu
troszkę zabrakło
- mimo całkiem
ciepłego przyjęcia ze
strony fanów. Czy
mieliście jakieś większe
oczekiwania?
Nie mieliśmy jako
takich oczekiwań, to
było dość spontaniczne
i szczere działanie
w myśl zasady
"zróbmy coś fajnego,
pomóżmy innym zespołom".
Czasy są jakie
są, ale siedzenie i
narzekanie nic nie
zmieni. Poza tym, cały
temat jest rozciągnięty
w czasie, wydanie tego
materiału jako sesji Foto: Crystal Viper
video to jedno, ale zespoły
od razu dostały od nas wszelkie prawa
do materiału, wszystkie mastery i tak dalej.
Mogą z nimi zrobić co chcą, np. wydać jako
mini album, lub jako bonusy do kolejnej
płyty. Wiem, że zespół
Shadow Warrior udostępnił
materiał audio na swoim
bandcampie, a Horrorscope
poprosili nas o "wycięcie" jednego
utworu z sesji, i
funkcjonuje on teraz jako
osobny teledysk do ich nowej
płyty. Poza tym, pomysłu
gratulowało nam sporo osób
z branży, no i bardzo pozytywnie
zaskoczył nas patronat
Stowarzyszenia ZAIKS.
To bardzo pomaga, wiesz, że
to co robisz ma sens.
Planujecie kolejne odcinki?
Zdradzisz kogo macie w
planach?
Tak, planujemy kolejne odcinki.
Po tym kiedy nagraliśmy
Shadow Warrior, Horrorscope
i Chainsaw, udało
nam się póki co zrealizować
jeszcze jeden odcinek z kolejnym
zespołem, obecnie
montujemy ten materiał. Nie
było łatwo, bo kolejne coraz
to nowsze i dziwniejsze obostrzenia
związane z pandemią
mocno komplikują nam
logistykę, ale daliśmy póki co
radę, nie łamiąc przy tym
prawa (śmiech). Myślę, że
sporo osób będzie bardzo pozytywnie zaskoczonych
jeśli chodzi o czwartą odsłonę
#RockOutSessions.
A jak wygląda sytuacja w obozie Moon
Chamber? Czy projekt zakładał w ogóle
koncertowanie i szerszą działalność czy ma
pozostać w charakterze "side projectu"?
Obawiam się, że Moon Chamber na zawsze
pozostanie jednorazowym projektem. Bardzo
miło wspominam nagranie "Lore Of The
Land", i wiem, że płyta cieszyła się dość sporą
popularnością, ale Rob praktycznie wykluczył
możliwość koncertowania. A biorąc
pod uwagę, że to on napisał cały ten materiał,
koncerty bez niego nie mają większego
sensu. Na ten moment cała moja uwaga skupia
się na Crystal Viper, i... no właśnie, już
za moment ogłosimy kilka fajnych rzeczy.
Ostatnie słowa do czytelników HMP?
Bardzo dziękuję za wsparcie, mam nadzieję,
że płyta "The Cult" sprawi Wam chociaż
odrobinę tej radości, którą nam sprawiło nagranie
jej!
Piotr Jakóbczyk
CRYSTAL VIPER 35
z byłych członków Axe Crazy się przyjaźnimy
i utrzymujemy kontakt, więc chyba aż
tak źle z nami nie jest (śmiech).
...Koncerty to podstawa...
Rok 2020 dla Axe Crazy miał być czasem promocji albumu "Hexbreaker".
Pandemia zdecydowanie popsuła te plany. Niemniej lędzińscy
muzycy nie przespali tego roku. Z dodatkowymi nagraniami Classic Metal
Records ponownie wydała ich wszystkie albumy, natomiast Metal Warrior
Records na wielokolorowych plackach wypuściła "Hexbreaker". Także
się działo. Poza tym kapela ma gotowy materiał na następną płytę, trzeba
ją jedynie dopieścić i nagrać. Jednak Axe Crazy nie zamierza czynić
pochopnych ruchów, czeka aż rynek wróci do pewnej normalności, bo jak
sami podkreślają koncerty to podstawa...
HMP: Istniejecie od 2010 roku, i jak wieść
gminna niesie na początku nie umieliście w
ogóle grać. Jednak coś mi się nie zgadza, bo
ponoć Axe Crazy to Wasz drugi zespół,
więc zakładając go musieliście mieć opanowaną
grę na instrumentach. Co to za kapela,
w której stawialiście swoje pierwsze
kroki?
Adik: Cześć!Tak, oczywiście chodzi o naszą
pierwszą kapelę Beast, którą założyliśmy
około roku 2002 i wtedy faktycznie dopiero,
(śmiech). Były to utwory raczej prymitywne
z racji tego, że ograniczały nas nasze umiejętności
ale z drugiej strony można by powiedzieć,
że graliśmy dosyć progresywny heavy,
z tym, że nie do końca świadomie (śmiech).
Od początku jesteście razem, na co niewątpliwie
ma wpływ Wasza braterska
więź. Niestety w zespole pozostałe stanowiska
dotykają rotacje. Czy to znak czasów,
gdzie granie w kapeli to drogie hobby i
W roku powstania nagraliście swoje demo.
Na początku Waszej popularności nie
chcieliście o nim mówić, wręcz wstydziliście
sie go. A tu bach! Na niedawnej reedycji
"Angry Machiners" odnajdziemy trzy
nagrania z tego demo. No to teraz wyjawcie
wszystkie sekrety o tym demo...
Adik: Co tu dużo mówić, wszystko słychać
(śmiech). Była to nasza pierwsza sesja nagraniowa,
która nie wyszła najlepiej, więc postanowiliśmy
nie wychodzić z tym do ludzi ale
potraktować to jako lekcję aby następnym
razem wszystko było jak trzeba. Teraz, gdy
mamy już kilka wydawnictw na koncie
stwierdziliśmy, że można te utwory dodać
jako bonusy - ciekawostki, tym bardziej, że
śpiewa tam nasz pierwszy wokalista Jacek i
są to jedyne nagrania, jakie z nim zarejestrowaliśmy
w profesjonalnym studiu.
Wychowaliście się w domu gdzie słuchało
się tradycyjny heavy metal, więc wybór, co
grać w kapeli był niejako naturalny. Jakie
płyty najbardziej wpłynęły na Wasze gusta
oraz na styl heavy metalu, który gracie w
Axe Crazy?
Adik: Tak, to rodzice poniekąd nakierowali
nas na rockowa muzykę, zwłaszcza tata, który
słuchał min. AC/DC, Kiss, Scorpions,
Slade, UFO czy TSA i opowiedział nam o
innych kapelach, których kasety i płyty kupowaliśmy
już później sami. Był to oczywiście
efekt śnieżnej kuli, która nadal zwiększa
swoją objętość. Jeśli chodzi o nasze gusta i
styl gry Axe Crazy to wydaje mi się, że musielibyśmy
wymienić naprawdę wiele albumów
i nie wiem czy taka długa lista ma tu i
teraz sens. Wiadomo - 80's heavy metal.
co uczyliśmy się grać na instrumentach, ale
chęć grania i tworzenia była tak duża, że mimo
marnych umiejętności graliśmy koncerty.
Robson: Patrząc na to z perspektywy czasu
nie był to dobry pomysł (śmiech) ale wtedy
wydawało nam się, że wszystko jest git.
Nie szła Wam gra na instrumentach, a jak
było z komponowaniem? Pamiętacie swoje
pierwsze kompozycje?
Adik: Oczywiście, że pamiętamy, z komponowaniem
było tak samo jak z graniem
36 AXE CRAZY
Foto: Axe Crazy
na dłuższą metę nie wszystkich na nie stać,
czy po prostu jesteście skurczybykami i nie
da się z Wami wytrzymać?
Robson: Pewnie i jedno i drugie (śmiech). A
tak na poważnie to proza życia doprowadziła
do pewnych zmian na przestrzeni lat. Czasami
ciężko połączyć obowiązki rodzinne,
prace i granie w zespole, tym bardziej jeżeli
nie ma z tego kasy.
Adik: Wiesz, wszystko jest fajne i proste gdy
jesteś sam, z chwilą gdy pojawia się rodzina
to kapela schodzi na dalszy plan. Z każdym
Wiele mówi się o Waszej fascynacji Stormwitch
ale zdecydowanie mniej o Waszym
uwielbieniu dla Kiss i muzyków związanych
z tym zespołem. Opowiedzcie o swojej
"kissmanii"...
Robson: No więc tak, jeżeli chodzi o mnie to
Kiss był jednym z kilku pierwszych zespołów
jakie poznałem i jest moim numerem jeden
od jakichś 20 lat, więc tak już pewnie
pozostanie. Spełnieniem marzeń byłoby wystąpić
jako support przed nimi w Łodzi lub
mieć jako gościa na płycie któregoś z muzyków
tej kapeli, ale obie te rzeczy są chyba
niestety nierealne.
O współpracy z Stefanem Kauffmanem, gitarzystą
Stormwitch, już wszyscy wiedzą.
Czy ta kooperacja ma jakąś kontynuację,
zostaliście przyjaciółmi czy też po nagraniu
gitar przez Stefana wymieniliście się tylko
kurtuazją i kontakt się urwał...
Robson: Kontakt się oczywiście nie urwał i
zostaliśmy przyjaciółmi, Stefan to bardzo
miły gość i mamy nadzieję, że jak już wszystko
wróci do normy to uda się nam kiedyś
wspólnie coś zagrać na jakimś koncercie.
Czy przy okazji nagrywania następnych albumów
będziecie zapraszać kolejnych ciekawych
gości? Można w ten sposób
wprowadzicie swoją "świecką tradycję"
zapraszania do nagrań znanych i utalen-
towanych muzyków...
Adik: Mamy taki plan żeby na kolejnej
płycie też pojawił się jakiś gość specjalny, są
już nawet jakieś wstępne pomysły, gdyby się
udało to byłoby wspaniale.
Do udanego posunięcia można zaliczyć
wystawienie "Hexbreaker" na kanale
NWOTHM Full Albums. Wydaje się, że
teraz większość kapel próbuje tak robić,
starając się w ten sposób podsycić zainteresowanie
kapelą i w następstwie wypuścić
samemu album albo zainteresować swoja
muzyka jakąś wytwórnie...
Adik: Czy nam się to podoba czy nie mamy
takie czasy, że internet rządzi światem i pozostaje
się tylko z tym pogodzić. Kanał
NWOTHM Full Albums naszego przyjaciela
Andersona Tiago robi niesamowitą
robotę! I faktycznie wrzucenie tam albumu w
pierwszej kolejności wydaje się być najlepszą
rzeczą, jaką kapela może zrobić na start z
nowym materiałem.
Z płyty na płytę jesteście coraz lepsi. Z
czego to wynika? Bardziej to kwestia podwyższania
indywidualnych umiejętności
czy lepszego zgrania całej formacji? Chyba
ważne jest też, że ciągle nagrywacie w tym
samym miejscu i z tymi samymi ludźmi.
Chyba jednak nie lubicie zbytnio niepotrzebnych
zmian?
Robson: Dzięki za miłe słowa! Pewnie jest to
wynikiem tego, że z płyty na płytę zwiększa
się nasz bagaż doświadczeń ale także i umiejętności
jak już wspomniałeś, nadal przecież
ćwiczymy, uczymy się nowych rzeczy itd.
Adik: Jak słusznie zauważyłeś wszystkie
nasze dotychczasowe albumy nagrywaliśmy
w częstochowskim MP Studio u Mariusza
Piętki, z którym zdążyliśmy się już dobrze
poznać i fajnie nam się razem współpracuje.
Foto: Axe Crazy
Foto: Axe Crazy
Mimo szumu wokół Axe Crazy oraz coraz
lepszych albumów nie macie stałego wsparcia
w postaci wytworni płytowej. Lepiej w
dzisiejszych czasach być samotnym strzelcem?
Adik: Z tymi wytwórniami to jest tak, że pod
dużą ciężko się dostać, a te mniejsze to wiadomo,
że nie zagwarantują większego i w
miarę stałego wsparcia. Samotni strzelcy mają
czysty zysk ze sprzedaży, a w razie czego
pretensje mają też sami do siebie (śmiech).
Bardzo ważnym elementem promocji kapeli
są koncerty. Jest to chyba temat jeszcze
trudniejszy niż wydawanie płyt?
Adik: Tak, koncerty są bardzo ważnym elementem
promocji, bez nich jest po prostu
lipa, jak wszyscy zdążyliśmy zauważyć w
ostatnim czasie. Ale tak jak mówisz jest to
ciężki temat. Koncerty klubowe mają małą
frekwencję, chyba, że gra się jako support
jakiejś dobrze znanej kapeli, a na fajny festiwal
za granicą trudno się wkręcić. Mamy jednak
nadzieję, że z czasem będzie coraz lepiej,
może po tej całej aferze z wirusem ludzie zaczną
bardziej doceniać prawdziwe koncerty...
Przez te wszystkie lata udało się Wam
zagrać kilka takich fajnych koncertów.
Chociażby w 2017 roku w Stodole z Manilla
Road. Wtedy wydawało się, że Manilla
zacznie odwiedzać Polskę regularnie...
Robson: Tak, to był super koncert mimo
problemów technicznych podczas naszego
występu wspominamy ten wieczór rewelacyjnie.
Możliwość poznania osobiście Marka
Sheltona i reszty Manilla Road było nie lada
zaszczytem! Później spotkaliśmy się ponownie
w Gliwicach i to był niestety ostatni
raz...
W 2018 roku zagraliście na niemieckim festiwalu
Trveheim. Jak oceniacie tę imprezę?
Zagrać na jednej scenie z Satan, Q5 czy
Witchfynde to też nie lada zaszczyt!
Robson: Te zagraniczne festiwale są po prostu
wspaniałe! A Trveheim jest jednym z najlepszych,
choć stosunkowo młodym festiwalem.
Trzeba przyznać, że Lennart Hammer
i ekipa odwalają kawał dobrej roboty.
Adik: Tak, dzielenie sceny z takimi legendami
to ogromny zaszczyt, to jak spełnienie
marzeń gdy np. na zapleczu Brian Ross częstuje
cię Jagermeisterem, a później pijesz sobie
piwko z kolesiami z Mindless Sinner, Q5,
Witchfynde czy Praying Mantis - w życiu
byśmy nie pomyśleli! Przecież to są Ci
wszyscy kolesie z tych kultowych płyt, w
które od lat się zasłuchiwaliśmy, a ich
plakaty do dzisiaj wiszą na naszych ścianach
(śmiech).
W listopadzie 2019 roku zagraliście u boku
legendy NWOBHM - Praying Mantis.
Krakowski " Zaścianek" zapełnił się niemal
w stu procentach. Jak wspominacie tamten
koncert?
Adik: Oczywiście wspominamy ten wieczór
wspaniale, była super atmosfera i publika
dopisała. To było nasze drugie spotkanie z
Praying Mantis - bardzo sympatyczni goście.
Poza tym graliśmy jako support razem z
naszymi przyjaciółmi z Roadhog, a z nimi
zawsze jest dobra zabawa!
Które zespoły z jakimi graliście wspólne
koncerty utkwiły w Waszej pamięci najbardziej?
Robson: Myślę, że na pewno Manilla Road
pozostanie w naszej pamięci na zawsze, ale
poza tym na pewno wspomniane już inne
legendy jak Satan, Q5, Witchfynde, Mindless
Sinner, Praying Mantis, Tysondog czy
Jag Panzer.
Adik: Ponadto zespoły z naszego pokolenia
jak Skull Fist, Evil Invaders, Skullwinx,
Striker i oczywiście zaprzyjaźnione kapele z
naszego podwórka czyli Roadhog, Crystal
Viper, Event Urizen, Aquilla, Shadow
Warrior, Divine Weep czy Headbanger.
AXE CRAZY 37
Pandemia uziemiła wszystkie zespoły.
Jakie nowe formy promocji muzyki i zespołów
pojawiły się przez ten czas, zauważyliście
coś szczególnego co zwróciło Waszą
uwagę?
Robson: Całą promocję przejął internet i
koncerty online, ale bądźmy szczerzy, to nie
jest nawet namiastka prawdziwego koncertu
i mamy nadzieję, że jak najszybciej ten chory
czas się skończy i powrócą prawdziwe koncerty
z publicznością.
Niedawno wytwórnia Classic Metal wydała
reedycje wszystkich waszych płyt. W
zasadzie jest to powód naszej rozmowy. Jak
doszło do współpracy z tą wytwórnią?
Robson: Jakiś czas temu pisałem do kilku
wytwórni czy byłyby zainteresowane wydaniem
"Hexbreakera" na winylu i tak doszło
do podpisania kontraktu z Metal Warrior
Records. Przy okazji odezwała się też wytwórnia
Classic Metal Records i okazało
się, że już od jakiegoś czasu chcieli nam
zaoferować wznowienia na CD naszych
wszystkich albumów, więc podpisaliśmy kontrakt
także z nimi.
Płyty są fajnie wydane. Każda z nich ma
bonusy. "Angry Machines" wspomniane
nagrania z demo (2010) oraz kawałki z koncertu
Heavy Metal Night (2015). "Hexbreaker"
ma teledyski do "Heavy Metal
Power Force" i "Ritual Of Steel/Fuel For
Life". Natomiast "Ride On The Night" ma
"babola"... Na okładce widnieje, że będziemy
się cieszyć z video z kawałkami nagranymi
na koncertach, festiwalu Trvenheim
i Muzyczna Meta, a za to mamy te
nagrania w wersji audio oraz teledysk do
"Halloween". Kto nie dopilnował?
Adik: No tak, jest błąd w wydaniu "Ride...",
niestety w tym przypadku nie wysłano nam
grafik do zatwierdzenia przed wydaniem płyt
i wyszło jak wyszło (śmiech). Ale ogólnie jesteśmy
bardzo zadowoleni z tych wydań.
Foto: Axe Crazy
Na wspomnianych płytach jest wiele
bonusów ale nie znalazłem na nich utworu
"Wheeled Warriors", przeróbkę głównego
tematu z kreskówki "Jayce And The Wheeled
Warriors", który nagraliście przy okazji
bodajże "Ride On The Night". Jest szansa,
ze kiedyś ten utwór wydacie oficjalnie?
Adik: Początkowo ten kawałek miał pojawić
się jako bonus na brazylijskim wznowieniu
"Ride..." ale ostatecznie do tego nie doszło,
bo wytwórnia obawiała się o prawa autorskie
i "Wheeled Warriors" pozostaje nadal naszym
nigdzie nie wydanym utworem. Sami
do końca nie wiemy jak to wygląda od strony
prawnej gdy chce się zamieścić cover na swojej
płycie, ale skoro cała masa zespołów mniej
lub bardziej znanych umieszcza covery na
swoich płytach, to chyba nie jest to taka
strasznie trudna sprawa.
Robson: Może sami coś w przyszłości wymyślimy,
np. jakąś składankę z okazji 10-lecia
kapeli i w końcu "Wheeled Warriors"
ukaże się na płycie (śmiech).
Macie jeszcze takie nagrania, które z jakichś
powodów nie ujrzały oficjalnie światła
dziennego?
Adik: Niestety nie mamy już niczego takiego,
jedynie jakieś nagrania live z koncertów,
ale ich jakość jest niestety słaba ponieważ nie
były zarejestrowane profesjonalnie.
Może te reedycje z Classic Metal wywołały
u was refleksje dotyczące Waszej
działalności. Który moment w karierze Axe
Crazy uważacie za najtrudniejszy?
Robson: Kilka takich momentów było.
Najtrudniejsze są oczywiście te dotyczące rotacji
w składzie i szukania nowych muzyków,
bo zawsze to duża zmiana w zespole. Najtrudniejszy
moment to chyba ostatnia zmiana
składu, czyli odejście Andrzeja i Michała.
Nie dość, że wspólnie graliśmy kilka lat, a
z Andrzejem od początku istnienia Axe Crazy,
a nawet wcześniej, to na dodatek znalezienie
wokalisty i perkusisty należą do najtrudniejszych.
Tylko gitarzystów jest pełno, z
resztą nie ma już tak łatwo (śmiech). Na
szczęście się udało!
Ostatnio wydaliście też "Hexbreaker" na
winylu dzięki wytwórni Metal Warrior. O
czym już wspomnieliście. Co ciekawe płyty,
które mieliście na Polskę szybko się rozeszły.
Czyżby zainteresowanie winylami
w Polsce znacznie wzrosło?
Adik: Tak, winyle rozeszły się praktycznie
od strzału, co nas bardzo cieszy i wydaje nam
się, że w ostatnich latach zainteresowanie
nimi na pewno wzrosło, ale winyl nigdy nie
będzie tak uniwersalny jak płyta CD, którą
odtworzyć można praktycznie wszędzie. Do
słuchania winyli trzeba już mieć odpowiedni
sprzęt, no i można słuchać tylko w domu,
więc podstawowym nośnikiem pozostanie
raczej CD.
Ogólnie bardzo dbacie o aby każdy wasz
album wyszedł na winylu. To jest tzw.
Wasze "oczko w głowie"?
Robson: Zgadza się, sami kolekcjonujemy
także winyle i jest to takie nasze zboczenie
żeby mieć też nasze płyty w tym formacie.
Na szczęście jakoś się to udaje ogarnąć
(śmiech). Co tu dużo mówić, winyl to winyl
i te wszystkie genialne okładki metalowych
klasyków prezentują się dużo lepiej w wielkim
formacie, a samo słuchanie winyla to też
inna bajka niż CD.
Cała afera z pandemią ma pewną zaletę.
Muzycy sie nudzą i piszą nowy materiał.
Na ile płyt już macie muzyki i kiedy Wasza
nowa płyta?
Adik: Tak, to niestety prawda. Mamy gotowy
materiał no nową płytę i ogrywamy go
obecnie na próbach. Co do nagrywania to
sami nie wiemy, może pod koniec roku lub
na początku kolejnego. Wydaje nam się, że
mija się z celem wydanie kolejnej płyty bez
możliwości promowania jej na koncertach.
Robson: Po wydaniu "Hexbreaker" zagraliśmy
może ze trzy koncerty i tyle, płyta się
ukazała i praktycznie przepadła. Brak koncertów,
to brak promocji i mniejsza sprzedaż
płyty. Wiadomo, że jest jakaś tam promocja
w internecie, ale to nie to samo, koncerty to
podstawa. Tak to niestety obecnie wygląda,
więc nie spieszymy się póki co z wydaniem
kolejnej.
Michał Mazur, Łukasz Sobala
38
AXE CRAZY
Chcemy tez dać coś fanom, od których czujemy cały czas wsparcie
Pierwotnie pytania miały dotyczyć głównie reedycji albumu "Invictus".
Jednak dość niedawno padła informacja z obozu niemieckiej grupy, że na 2021
rok przewidują premierę nowego krążka. Szybko musiałem zmienić treść pytań,
ale myślę, że mimo presji czasu, wywiad wypadł nieźle. Funkcję rzecznika wziął
na siebie szef Freddy i cierpliwie omówił najważniejsze kwestie ostatnich miesięcy.
Jego grupa ma w Polsce swoich fanów i pewnie znajdą oni tutaj wiele interesujących
odpowiedzi. Możliwe też, że zyska nowych, bowiem mimo upływu lat i
dość przykrych przeżyć lidera Necronomicon nadal potrafi pokazać pazury.
HMP: Witam serdecznie z ramienia Heavy
Metal Pages! Miło, że zechciałeś odpowiedzieć
na parę pytań, które przygotowałem
dla Necronomicon. Na początku chciałbym
zapytać, jak się czujesz w obecnej sytuacji
na świecie?
Volker "Freddy" Fredrich: Cześć! Chciałbym
najpierw podziękować za zainteresowanie
nowym albumem. Natomiast odpowiadając
na twoje pytanie… To był najgorszy rok
w moim życiu. W przeciągu dwóch dni moi
rodzice zmarli na Covid. Ja też się tym zaraziłem.
To paraliżuje cię na jakiś czas, poza
tym martwiłem się o nowy album. Na całe
szczęście nagraliśmy perkusję w grudniu
2019r. i po przetrawieniu tego co się stało i
przejściu szoku, który prawdopodobnie w
pełni nigdy nie odejdzie, w sierpniu mogliśmy
kontynuować nasze prace. Chcieliśmy
mieć ten album gotowy na kwiecień 2020r.,
jeszcze przed rozpoczęciem trasy po Europie.
Ale pandemia dotknęła nas tak samo, jak
innych. Chyba nie mieliśmy czegoś takiego
od czasów grypy hiszpanki. Przemysł muzyczny
i rozrywkowy kompletnie nie działa.
Walczymy o przetrwanie. Jest naprawdę ciężko.
Chciałbym jeszcze raz wydać "Screams". Jak
powszechnie wiadomo, wytwórnia wtedy nas
oszukała. Właściciel nagle zniknął za granicą
z całą kasą za pierwszą kwartę sprzedaży, a
my nie dostaliśmy nic. Nigdy więcej już o
nim nie usłyszałem. Album stał się pewnym
obiektem kultu, zwłaszcza w USA i często
jestem o niego pytany.
Słuchałem niedawno debiutu Necronomicon
a parę dni temu brałem na warsztat do
recenzji właśnie "Invictus". Muszę przyznać,
że przez tyle lat styl grupy nie zmienił
się znacząco. Czy masz jakiś specjalny
klucz, kod do długowieczności (śmiech)?
Pomimo, że to jest najprawdopodobniej mój
najlepszy album, z perspektywy pisania
utworów, chociaż zdaję sobie sprawę, że
każdy tak mówi kiedy wydaje płytę, to jego
sygnatura jest nie do pomylenia. I chciałbym,
żeby tak zostało. Mam nadzieję, że kiedyś
osiągnę pewien pułap w muzyce i w jej pisaniu,
w którym razem z fanami będzie sprawiał
nam czystą przyjemność. Dlatego powinno
się tworzyć muzykę z pasją i zaangażowaniem
i oczywiście z pewnym przekonaniem,
by nie wyjść na aroganta. Przemysł
muzyczny już sam w sobie jest brutalny i
bezlitosny. Więc jeszcze przyjemniej jest,
gdy ludziom się to podoba, to również honorowane.
Zawsze musieliśmy trochę walczyć
z "prorokami we własnym kraju". Nadal uważamy
się za niemiecki zespół thrashmetalowy,
choć z międzynarodowym składem. I
tak, w innych miejscach postrzegają nas
inaczej niż w naszym kraju. Dlaczego tak się
dzieje, po 35 latach wciąż pozostaje dla mnie
małą tajemnicą. Ale pogodziłem się z tym i
mogę z tym całkiem dobrze żyć. Zresztą
mam trochę nadziei dla młodzieży i pokolenia,
które właśnie teraz odkrywa dla siebie
metal.
Nie ma koncertów, kontaktu z fanami, więc
jest też trochę czasu na przeszukiwanie zespołowego
archiwum. Od kogo wyszedł pomysł
na wydanie reedycji "Invictus"?
Na ten pomysł wpadł Anatolij z Metal
Scrap Records i Total Metal Booking. Zapytał
mnie, czy mógłby wydać ten album
jeszcze raz. Byłem podekscytowany i to zrobiliśmy.
Zresztą, to jest jeden z najlepszych
albumów jakie kiedykolwiek napisałem. Kocham
"Invictus"!
Jeśli chodzi o wersję CD ukazała się ona ze
zmienioną okładką. Muszę przyznać, że od
razu zwracam uwagę na takie kwestie. Czy
był jakiś poważny kłopot w związku z czym
pierwotny projekt nie mógł ozdobić reedycji
"Invictus"?
W tamtym czasie mieliśmy kontrakt z Massacre
Records i mieli prawa do obwoluty.
Musieliśmy więc zaprojektować nową. W
tym samym czasie otworzyliśmy stronę internetową
i wtedy wpadliśmy na pomysł, żeby
użyć startową grafikę jako okładkę do "Invictus".
Muszę przyznać, że lubię ją bardziej
niż tą oryginalną…
Czy w perspektywie czasu można mieć
nadzieję na wznowienia dalszego katalogu
zespołu? Są już jakieś wstępne pomysły,
które tytuły mogłyby zostać temu poddane?
Foto: Necronomicon
Niedługo, bo w marcu 2021r., ma ukazać się
Wasz najnowszy album. Czyżby tytuł
"Final Chapter" miałby zwiastować, że
będzie on ostatnim w karierze Necronomicon
(śmiech)?
Szczerze mówiąc, w zeszłym roku myślałem
o rzuceniu tego wszystkiego. Jeszcze jedna
płyta i koniec… Po prostu nie mogłem już
dłużej się motywować. Zobaczymy, co przyniesie
nowy album. Mam nadzieję na bardzo
mocne poparcie wytwórni. Odwołana europejska
trasa zostanie nadrobiona, gdy tylko
sytuacja się poprawi, a wtedy się okaże. I tak
nie będę mógł całkowicie przestać, traktuję
się dość poważnie jako muzyk i za bardzo kocham
ten rodzaj muzyki. Niepewne, co przyniesie
nam 2021 rok. Dlatego nasze teksty
na nowym albumie są mroczniejsze niż zwykle.
Ponieważ często używam metafor w tekstach
i tym razem temat "śmierci" jest bardzo
mocno uwypuklony. To z pewnością także
pewna analiza wydarzeń ubiegłego roku.
Jestem po wstępnych odsłuchach materiału.
Dziękuję za udostępnienie! Muszę powiedzieć,
że brzmi on bardzo dobrze. Necronomicon
trzyma na nim swój styl, ale też słychać,
że numery dostały trochę przestrzeni.
Rzekłbym, że to godna reprezentacja niemieckiego
thrash metalu! Ciężko było napisać
nowe numery, żeby nie wpaść w
pułapkę stagnacji i ram gatunku?
Pisanie utworów w stu procentach zależy ode
mnie. Tworzę ramy dla poszczególnych kompozycji,
że tak powiem i każda ma wystarczająco
dużo swobody i przestrzeni w ramach
jej konstrukcji, więc pomysły w niej zawarte
mogą płynąć wraz z grą instrumentów. Tym
razem bardzo dobrze się stało, a dzięki dwóm
NECRONOMICON
39
gościom, dodatkowo brzmimy bardziej "międzynarodowo",
a także mocniej. Jestem z tego
dumny.
Zdradź albo popraw, czy dobrze rozumuję,
ale materiał opiera się na walce z siłami
nieczystymi? Ten "Final Chapter" czyli
ostatni rozdział, to ma być ostatnie rozprawienie
się z samym rogatym?
Jak wspomniałem wcześniej, lubię używać
metafor. Ten album to coś w rodzaju ponownej
oceny tego, co w zeszłym roku przydarzyło
mi się i co wydarzyło się na całym
świecie. Oczywiście jest też przetwarzany
temat "korony" lub przywódców takich jak
Putin, Trump i innych przestępców, którzy
bezlitośnie wykorzystują swoją władzę, a ludność
pozostawia w chaosie. Zasadniczo piszę
"dziecięce horrory" dla dorosłych i pakuję
je w historie.
To dobry moment, żeby zapytać, jak powstają
kompozycje Necronomicon. Jeśli to
nie tajemnica, może pokrótce powiesz w jaki
sposób wygląda praca nad czymś nowym?
Moje pomysły czerpię z filmów, z muzyki filmowej
albo z hitów lub seriali. Często wystarczy
mała melodia, a pomysł jest już w
mojej głowie. Na przykład kawałek "Selling
Foto: Necronomicon
Nightmares" pochodzi z serii "The Strain".
Byłem całkowicie oczarowany muzyką filmową,
więc absolutnie chciałem zrobić z niej
utwór. Czasami inspirują także kompozytorzy
z dziedziny muzyki klasycznej. Na przykład
Ludovico Einaudi jest jednym z takich
kompozytorów, który absolutnie mnie fascynuje.
Dlatego chcę uniknąć ciągłego porównywania
do innych zespołów i w ten sposób
brzmieć wyjątkowo. A przynajmniej tego
próbowałem (śmiech).
Właśnie też chciałbym zapytać czy czasem
spoglądasz wstecz z chęcią wykorzystania
jakichś patentów, może niewydanych pomysłów?
Pierwszy zespół, który założyłem, nazywał
się Total Rejection. To był zespół punkowy.
Zrobiliśmy wtedy taśmę demo, a następnie
wysłaliśmy ją do różnych komercyjnych wytwórni
punkowych. Co ciekawe, prawie
wszyscy odpowiedzieli nam, że muzyka jest
zbyt heavymetalowa i że powinniśmy poszukać
metalowej wytwórni. Jedna firma zaproponowała
nam zawarcie umowy, ale pod
warunkiem ponownego aranżowania kawałków
na bardziej punkowe, ale nie chciałem
tego... Nadal zastanawiam się, co by się z
nami stało, gdybyśmy wtedy zaakceptowali
tę propozycję.
Rozumiem, że każdy album jest na swój
sposób szczególny. Natomiast jeśli miałbyś
krótko określić, co wpływa na wyjątkowość
"Final Chapter"…?
Muzyczny talent Rika i Glena. Dzięki tym
dwóm facetom brzmimy "bardziej międzynarodowo",
a także mocniej. Rik ma bardzo
specyficzne brzmienie perkusji, a my nigdy
nie mieliśmy tego w Necronomicon. Glen
również się do tego przyczynił, swoim nieco
"zasmarkanym" sposobem gry solówek. Dodatkowo,
Achim Köhler, który po raz kolejny
wykonał miks i mastering, z powodu pandemi
miał sporo czasu na produkcję i to słychać.
Brzmienie jest potężne!
Skoro wirus pokrzyżował szyki większości
populacji na planecie i zmusił nas do siedzenia
w domu, to chciałem zapytać w jaki
sposób radzilłeś sobie, czy też radzisz z tą
nową dla nas wszystkich sytuacją?
Na początku wspomniałem, że to najstraszniejszy
rok, jaki kiedykolwiek przeżyłem.
Ale jakoś to musi iść dalej. Na szczęście miałem
duże wsparcie i mogłem znów w pełni
skupić się na muzyce i dokończyć album. To
było jak terapia i bardzo mi pomogło.
Może też więcej wolnego czasu będzie
sprzyjać, o czym mówiłem wcześniej, przygotowaniom
kolejnych reedycji. A jeśli
jeszcze pojawia się ten temat - byłbyś
skłonny nagrać płytę na nowo, kompletnie
na nowo, z zarejestrowanymi najważniejszymi
utworami dla Necronomicon?
Tak, Marco i ja rozmawialiśmy o tym pomyśle
kilka razy. Zawsze chciałem nagrać ponownie
pierwsze trzy albumy, ale nie w studiu,
a raczej w trakcie jam session lub w
starej stodole, a może garażu, żeby produkcja
była trochę bardziej punkowa i brudna.
Swoją drogą, chciałbym też rozpocząć projekt
punkowy. Z odpowiednimi muzykami
byłoby to pragnieniem od serca, a także sprawiłoby
mi wiele radości.
Kiedy już, miejmy nadzieję skończy się wirus
i wrócimy do normalności, albo przynajmniej
na tyle, żeby móc znów cieszyć się
muzyką na żywo, macie jakieś plany związane
z koncertami w miejscach, do których
jeszcze w karierze nie dotarliście?
W zeszłym roku nasza europejska trasa
została odwołana na trzy dni przed rozpoczęciem…
ale wszyscy promotorzy zapewnili
nasz management, że koncerty i trasa odbędą
się tak szybko, jak to będzie możliwe. Wielu
z nich nadal chce dołączyć do nadchodzącej
europejskiej trasy. Teraz z niecierpliwością
czekamy na szczepionkę i liczymy, że nastąpi
to szybko. Chcę znowu koncertować w Ameryce
Południowej. Argentyna, Brazylia i
Chile są w planach i jeśli wszystko pójdzie
dobrze, moglibyśmy również pojechać do Japonii
by promować tam nowy album.
40
Foto: Necronomicon
NECRONOMICON
Wracając do twórczości. Są jakieś numery,
które najbardziej lubisz i są one żelaznym
punktem każdej set listy?
(śmiech) Oczywiście odkąd napisałem te
wszystkie utwory lubię je bez wyjątku. Naturalnie
też jest jeden lub drugi, najbardziej
ulubiony. Na przykład "Purgatory", "I Am
The Violence", "Justice", "Walls of Pain" i "The
Unnamed" to jedne z moich ulubionych kawałków.
Ale jak wiesz, gusta są różne, więc
mam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.
Powiedziałem już, że jestem bardzo
dumny z tego albumu i pokładam teraz nadzieję
w sukces tej produkcji. Będą też dwa
teledyski do tego albumu, "Me Against You" i
"Walls of Pain". Będą to zarówno wideo, jak
i filmy z tekstem. Nie mieliśmy możliwości
nakręcić wideo z Rikiem i Glenem, więc też
musieliśmy coś tam wymyślić. Wynik będzie
całkiem niezły.
Dla przeciwwagi zapytam - czy powstał
albo powstały jakieś numery, które dziś
budzą w Tobie uczucie, takiego wiesz, twórczego
zażenowania? Że mogłyby być o wiele
lepsze lub też, że można by było wstrzymać
się z ich opublikowaniem?
Tak! Cały drugi album "Apocalyptic Nightmare"!
Zamiast w tamtym czasie pozostać
wiernym naszym ideałom i naszym zdolnościom
muzycznym oraz ponownie podążać
kierunkiem wytyczonym przez pierwszy
album, chcieliśmy za bardzo czegoś innego. I
nie mogliśmy tego zrealizować. Zarówno w
kwestii pisania utworów, jak ich żartobliwości.
Brzmi ostro, ale to wszystko. Dziś byłoby
łatwiej i dlatego pomysł ponownego wydania
pierwszych trzech albumów jest bardzo konkretny.
Sporo z naszych czytelników również,
mniej lub więcej, gra muzykę. Pewnie są
ciekawi odnośnie strony technicznej Necronomicon.
Czy możesz zdradzić jaki sprzęt
spełnia oczekiwania w studio i na żywo?
Brzmienie to kwestia gustu. Wielokrotnie
próbowaliśmy też odnaleźć siebie na nowo.
Osobiście uwielbiam stare, dobre brzmienie
Marshalla i gram tylko na gitarach Gibson.
Bez efektów, czysto i sucho. Na żywo jednak
wracam do Hughes and Kettner. Ten wzmacniacz
pasuje do każdej paczki i rozsadza
wszystko. To najlepsza alternatywa dla mojego
wzmacniacza Steavens, którego używam
do nagrań studyjnych.
Kończąc wywiad zapytam, może trochę
Foto: Necronomicon
schematycznie, jak wyobrażasz sobie Necronomicon
za 5 albo 10 lat?
Jak każdy muzyk, masz oczywiście nadzieję,
że nowy album odniesie prawdziwy sukces.
Jeśli spojrzę w głąb swojego muzycznego serca,
to z pewnością za 10 lat będziemy nadal
występować na scenie. Jesteśmy w najlepszym
wieku (śmiech). Ale rynek muzyczny
idzie szybko do przodu i jest bardzo brutalny.
Nie wiem… Dopóki mamy tak wiernych
fanów, szczególnie w Polsce, nie martwię się
o Necronomicon. Najważniejsze jest zdrowie,
a to jeszcze nigdy nie było tak zauważalne
jak w zeszłym roku. Zawsze patrz
przed siebie, a zobaczysz, że za 10 lat będziemy
nadal zasmarkanymi thrasherami.
Strzeż się bestii!
Proszę o jakieś dobre słowo dla czytelników
Heavy Metal Pages i fanów thrash metalu
w Polsce!
Dziękuję, to była przyjemność. Powiem
krótko i do rzeczy, bądźcie zdrowi i uważajcie
na siebie!
Dzięki serdeczne za odpowiedzi, życzę
wszystkiego dobrego i dużo zdrowia! Mam
nadzieję, do zobaczenia na koncertach!
Adam Widełka
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski,
Sara Ławrynowicz
Chcemy tez dać coś fanom, od których
czujemy cały czas wsparcie
Czasy, kiedy zachwycałem się thrash
metalem mam już za sobą i ocenia
jakoś nie wracam specjalnie do tego
gatunku. W ogóle jakoś metalowe
klimaty mnie zaczęły męczyć na
dłuższą metę, ale nowego wydawnictwa
Sodom nie mogłem pominąć. Do
tego jak pojawia się okazja rozmowy z
Frankiem Blackfirem, to nie można przejść obok tego
obojętnie. Zapraszam do wywiadu z jednym z najciekawszych
niemieckich gitarzystów w metalu.
Frank Blackfire: Hej jak się masz?
HMP: Dobrze, dzięki że pytasz! A Ty jak
tam? Jak cała ta sytuacja pandemiczna wygląda
teraz w Niemczech?
Mam się też dobrze, a co do sytuacji z wirusem
to robi się coraz gorzej. Było chwilę spoko,
ale teraz chcą zamknąć restauracje i bary.
Jedzenie ma być tylko na dowóz. Chujnia
straszna.
Czyli szykuje wam się drugi lockdown, tak
jak przed nagraniem tego albumu?
Niestety chyba tak to wygląda.
To skoro już jesteśmy przy locdownie, to
może zapytam o ten pierwszy. Czy to przez
to, że wprowadzili go podczas nagrywania
albumu, całość brzmi tak agresywnie i pełna
wkurwu?
Dokładnie tak! Na pewno chcieliśmy nagrać
agresywną muzykę. Zawsze próbujemy najlepiej,
jak możemy nagrać najbrutalniejsze
dźwięki. Z tego co wiem jakoś na dniach wyjdzie
drugi singiel "Indoctrination", który chyba
najlepiej opisuje obecną sytuację. Zostanie
wypuszczony tak jak pierwszy w postaci
lyric video.
Zawsze mnie zastanawiało czemu zespoły
obecnie stawiają na lyric video, a nie na normalne
teledyski, takie jak pamiętam z
MTV.
Chcemy wrócić do tych starych czasów i
mieć taki sound jak w latach 80. Nawet jak
na jakiś albumach było bardziej nowoczesne
brzmienie czy jakieś melodie do Sodom dalej
jest brutalnym zespołem z potężnym brzmieniem
lat 80. A co do teledysków to wszystko
zależy od wytwórni.
Z tego co słyszałem ten album nagraliście
właśnie na starych piecach lampowych i to
na analogową taśmę.
Foto: Sodom
Akurat nagraliśmy to w formie cyfrowej nie
analogowej, ale miksowaliśmy to na takim
starym analogowym mikserze w studiu.
Chcemy strasznie cofnąć się w czasie podczas
nagrywania i oddać hołd starym czasom.
A jak oceniasz komponowanie nowych
utworów Sodom, kiedy pojawia się druga
gitara?
A szło nam bardzo łatwo i sprawnie. Każdy
miał jakiś swój materiał przygotowany, spotkaliśmy
się i tak poszło. Mam nadzieje, że
słuchacze, a zwłaszcza fani łatwo się zorientują
kto co wymyślił na tę płytę. Ja i Yorck
mamy swój styl i na tym albumie tworzą one
fajną mieszankę. Wszystko staje się bardziej
interesujące dzięki temu.
No właśnie Yorck jest tylko dwa lata młodszy
niż Sodom. Jak on się odnalazł w tym
zespole?
No tak, mógłby być moim albo Toma synem.
(śmiech) Dorastał słuchając thrashu i
jest bardzo zafascynowany starą szkołą. Do
tego wszystkiego ma ogromną wiedzę o metalu.
Jest strasznie szczęśliwy, że może być
częścią tego zespołu.
Miałem okazje oglądać jakieś nagrania z
waszych koncertów i widać na nich, że
macie z Yorckiem ogromną radochę z grania
na żywo.
Koncerty to zawsze zabawa. Granie na żywo
jest zajebiste i jest to najlepsza część bycia w
zespole. Fajnie jest też być w studiu i nagrywać,
ale dla mnie to właśnie koncerty są najlepsze.
Super jest stać na scenie i patrzeć na
tych wszystkich ludzi, do tego Yorck podziela
moje zdanie i widać, że mu się to podoba.
Wszyscy fajnie się bawią i są szczęśliwi i
chyba o to chodzi.
Po waszym pierwszym singlu Sodom &
Gomorrah, moja pierwsza myśl to było
Sodomy and Lust z pierwszego materiału
Sodom nagranego z Tobą. Jest to jakieś
mrugnięcie okiem do fanów?
Trochę tak. Chcieliśmy pokazać, że jestem z
powrotem. Mam wrażenie, że to słychać od
razu. Mój styl to mój styl i mam nadzieje, że
słychać go od razu. Bez względu czy są to te
pierwsze albumy Sodom nagrane jeszcze w
latach 80, czy Kreator, no i obecna płyta.
Moim celem jest nagranie dobrych, brutalnych
riffów.
No właśnie mówisz o brutalnych riffach, a
przecież jesteś ogromnym fanem klasycznego
rocka i bluesa. Skąd to zamiłowanie w
takim razie do rzeźnickich klimatów?
Wychowałem się na bluesie i rock n rollu.
Tak jak mój ojciec, który wprowadził mnie w
te klimaty. Pokazał mi kim był Little Richard
czy Chuck Berry. Potem zacząłem słuchać
hard rocka jak AC/DC. No i wtedy pojawił
się NWOBHM, no i wszedłem w to.
Wszystko, co było rockiem i metalem mnie
pasjonowało. Kilka lat później, kiedy dołączyłem
do Sodom, chciałem grać po prostu
ciężej i szybciej. Moje korzenie są w rock n
rollu i bluesie.
Teraz jest sporo czasu, bo nie można grac
koncertów. Myślałeś może o nagraniu czegoś
właśnie w takim stylu?
No mam, lubię jamować do takich bluesowych
instrumentalnych kawałków. Ballady,
42 SODOM
melodyjki. Dodatkowo jestem nauczycielem
gitary więc lubię takie style muzyczne. Lubię
praktycznie wszystko co ma w sobie gitarę.
Oczywiście bardziej mi podłodze, ze stylami
gdzie ta gitara jest na prbesetze, ale kocham
też takie zespoły jak Santana. Carlos gra
bardzo dużo instrumentalnej muzyki. Bardzo
lubię taką muzykę i czemu w sumie nie
nagrać czegoś takiego. To jest bardzo dobry
pomysł.
To może wrócimy do Sodom. Jakie to było
uczucie wrócić do zespołu?
No nie było mnie sporo w zespole. Nie ukrywam
było to dla mnie zaskoczenie, kiedy
Tom zadzwonił i zaproponował dołączenie.
Nie będę okłamywać fajnie jest wrócić. Zawsze
kiedy byliśmy na trasie i graliśmy była
między nami super atmosfera. Wszystko
idzie dobrze, więc jestem szczęśliwy ze swojego
powrotu.
upadek muru Berlińskiego? Zwłaszcza, że
miało to symbolizować zakończenie podziałów
i izolowania się dwóch stron, co niestety
teraz znowu jest bardzo obecne.
Pierwsze co pamiętam to ogromna radość i
wielki festiwal, który zagraliśmy w wschodnim
Belinie. To był wspaniały festiwal, gdzie
ludzie z obu stron się mieszali, a dla wielu ze
wschodniej części miasta to była pierwsza
okazja zobaczyć zachodnie zespoły. Było to
ogromne wydarzenie i wszyscy byli szczęśliwi,
że kraj znowu się połączył. To co się dzieje
obecnie w Polsce jest straszne, miałem
okazje słyszeć o tych protestach. To jest niewiarygodne
i przerażające. Straszne jest to co
się teraz dzieje wszędzie, w niektórych jest
W tej samej notce jest mowa o tym, że
"Friendly Fire" to utwór, który ma wyznaczyć
nową drogę Sodom.
Wiesz co nie wiem. Mamy kilka nagrań jeszcze
z tego albumu. I mamy teraz sporo czasu,
przez brak koncertów więc pewnie coś nagramy.
Widujemy się i mamy masę pomysłów i
chcemy coś razem tworzyć. Tom cały czas
pisze, więc zobaczymy co z tego wyjdzie.
Sodom to nie jedyny Twój zespół. Jak to się
stało, że zostałeś częścią Assassin?
Dołączyłem do nich w 2016 po tym jak
Michael "Micha" Hoffmann opuścił zespół.
Skontaktował się ze mną Joachim Kremer i
zapytał czy nie chce dołączyć. Więc czemu
nie. Mamy wiele frajdy kiedy razem gramy.
Nie pracowałem, ze dużo nad tym albumem.
Nagrałem tylko kilka śladów gitary. To reszta
chłopaków go skomponowała. Mój jedyny
A miałeś kontakt z Tomem, kiedy byłeś poza
zespołem? I czy śledziłeś płyty Sodom?
Oczywiście, że zawsze miałem z nim kontakt.
Nawet jak grałem z Kreatorem to widywaliśmy
się czasem na wspólnych koncertach.
Nigdy nie było tak, że zerwaliśmy z sobą
kontakt. Kiedy tworzył DVD, to dołączyłem
na scenie do nich. Zawsze śledziłem
też co tam nagrywa. Może nie słuchałem
wszystkiego bo nagrał tego bardzo dużo, ale
zawsze starałem się wiedzieć co tam u niego
słychać.
A byłbyś mi w stanie powiedzieć co się
zmieniło a co pozostało takie samo w Sodom?
Wiesz kiedy zaczynaliśmy ponownie w 2018
to była jak maszyna czasu do czasu kiedy z
nimi zaczynałem. Zresztą chciałem, wprowadzić
do setlisty właśnie te stare utwory. Do
tego powiem, że nasza obecna sala prób jest
50m od sali prób gdzie zaczynaliśmy. Tak
więc chyba nie za dużo się zmieniło. Mam
wrażenie, że czas się zapętlił. Jedno co się
mogło zmienić to, to że nabraliśmy doświadczenia
i że widzimy rzeczy inaczej bo się postarzeliśmy.
A jak obecnie wyglądają fani Sodom jak
gracie? Są to bardziej starzy metalowcy czy
jednak dużo młodzieży?
Na koncertach, jest mieszanka. Mieszają się
ci co lubią to stare oblicze zespołu z tymi co
wolą to nowsze z ostatniego okresu. Nie ma
jakieś specjalnej przewagi mam wrażenie. Są
pewnie też tacy co wolą Sodom z okresu kiedy
mnie nie było w nim. Każdy ma swój gust.
W każdym razie ludzie wydają się zadowoleni
z naszych koncertów i zawsze jest sporo
ludzi. Szaleją i nam się to podoba.
Wszyscy ciągle mieszkacie w tym samym
mieście? Jak bardzo jest to dla was ważne?
Tak mieszkamy w Essen, to moje rodzinne
miasto. Wszyscy mieszkamy w tym samy
miejscu, no może Tom kilka kilometrów dalej
ale nie jest to jakiś straszny dystans. Jest
dla nas bardzo ważne widywać się, grać i tworzyć
razem personalnie a nie przez internet.
Patrząc na obecną sytuacje na świecie, izolacja,
pandemia, oraz protesty kobiet w moim
kraju. Chciałbym zapytać jak pamiętasz
Foto: Sodom
gorzej. Ciężko zrozumieć co się teraz dzieje.
Zobaczymy co przeniesie przyszłość z tym
wszystkim.
Dziś na waszym profilu na facebooku pojawiła
się notka prawdopodobnie od Toma
odnośnie wszystkich utworów. W "Euthanasia"
mówicie właśnie o wolności decydowania
za siebie.
Oczywiście, że się z tym zgadzamy. To my
powinniśmy mieć swobodny wybór o decyzjach
odnośnie nas samych a nie rząd naszego
kraju. Mamy też prawo protestować przeciwko
tym rządom. Tutaj w Niemczech też są
protesty, a mam wrażenie ze z czasem zabierają
nam nasze prawa coraz bardziej. Mieliśmy
ostatnio wielki protest w Berlinie gdzie
było około 1,3 miliona ludzi, a zostali potraktowani
jak śmieci. Policja była brutalna.
Rząd zachowuje się jak by chciał zniszczyć te
protesty i zabrać ludzi ich prawo do nich.
Zjebane to jest.
W Polsce policja atakowała kobiety gazem
pieprzowym.
Przejebane.
większy wkład to solówki.
A co z karierą solową?
Coś tam sobie pogrywam, ale nie wiem co
dalej z tym. Najważniejszy jest Sodom. Jak
będę mieć czas to coś porobię z tym. Chyba
zrobię tak jak mówiłeś, nagram jakieś bluesowe
instrumentale. Może jednak zrobię coś
innego, zobaczymy.
Macie już plany na 2021 czy chcecie poczekać
na to jak to wszystko się rozwinie z wirusem?
Mamy już jakieś zaplanowane koncerty i festiwale.
Nikt nie wie czy to się odbędzie, bo
nikt nie wie jak ta sytuacja się rozwinie. Jak
coś to będzie przekładane na kolejny rok.
Nam nie pozostaje nic innego jak tylko czekać
cierpliwie i zobaczyć co się stanie. Może
zagramy jakiś koncert online. Jakoś trzeba
zabić ten czas. Chcemy też dać coś fanom, od
których czujemy cały czas wsparcie w tej trudnej
sytuacji.
Dzięki wielkie za rozmowę i mam nadzieje,
że zobaczymy się szybko. Zdrowia!
Dzięki wielkie. Zdrowia.
Kacper Hawryluk
SODOM 43
powinno dać siłę! Nawet jeśli przekleństwo
zmienia się w gniew!
...stosunkowo blisko obecnych wydarzeń.
Wydaje mi się, że jest to jedna z tych bardziej kojarzonych kapel na łamach
Heavy Metal Pages, o której można było przeczytać między innymi w poprzednich
numerach magazynu (62 oraz 70). Polecam do nich wrócić, jeśli jesteście
zainteresowani wcześniejszymi albumami kapeli. W poniższym wywiadzie
miałem przyjemność chwilę porozmawiać z perkusistą Lacky'm oraz wokalistą Lee
na temat najnowszej EPki "Over and Out", oraz o tym, jak im się wiedzie podczas
czasów pandemii.
utworów?
Andreas "Lacky" Lakaw: Na początku planowaliśmy
wspólny singiel wraz z zespołem, z
którym się przyjaźnimy. Niestety, pewne rzeczy
nie przychodzą tak łatwo, jakby można
było tego się spodziewać. Tak więc postanowiliśmy
zrobić EPkę, by wpasować się w przerwę
przed nowym LP i móc skoncentrować się
trochę bardziej na pracy nad DVD z historią
zespołu. To DVD powinno być przed Bożym
Narodzeniem. Utwory były raczej dziełem
przypadku, oczywiście mieliśmy ustalony
Zasadniczo to "The Autocrazy (Autocracy)
Club" wciąż jest aktualny, nie? Czy wciąż
zgadzacie się z tym utworem lub, czy zmieniliście
swoją opinię na temat osoby, o której
wspomnieliście w tekście? Pytam się w momencie,
w którym dzieją się wybory w USA.
Oliver "Lee" Weinberg: Nic się nie zmieniło
jeśli chodzi o nasze deklaracje! Wręcz przeciwnie,
uderzają mocniej niż wcześniej! Zawsze
kiedy zapowiadam "They Need a War" na naszych
koncertach, mówię "ma już 30 lat, ale
wciąż jest aktualny"! Smutne to, aczkolwiek
prawdziwe!
Powiedziałbyś, że "Dawn Of The Dumb"
jest logiczną kontynuacją "The Autocrazy…",
bądź raczej jego logicznym rozszerzeniem?
Andreas "Lacky" Lakaw: Jest to tekst napisany
przeze mnie dawno temu. Temat "Dawn..."
był dość długo na moim warsztacie i
prawdopodobnie zawsze pozostanie na czasie.
Tym razem byłem w stanie użyć go w nowym
utworze.
Czy "Dawn Of The Dumb" został dodatkowo
również zainspirowany przez Covid
19? Jak duży wpływ miała epidemie na wasze
teksty z EPki?
Andreas "Lacky" Lakaw: Nasze tematy są
zawsze stosunkowo blisko obecnych wydarzeń.
Nawet część tekstów z lat 80. jest bardziej
na czasie teraz, niż kiedykolwiek. Jakoś
wszystko w ludzkiej historii się powtarza, jednak
nikt nie potrzebuje tego koronawirusowego
szaleństwa po raz kolejny. Choć nie potrzeba
też innego syfu, o którym piszemy.
HMP: Cześć. Czy mógłbyś opowiedzieć, co
się zmieniło w waszym zespole od czasu kiedy
ostatni raz byliście na łamach naszego
magazynu, a było to w roku 2018 (wydawaliście
wtedy "First Class Violence")?
Andreas "Lacky" Lakaw: To wciąż wygląda,
jakby ten dzień był wczoraj. Ale wiele rzeczy
przez ten czas się wydarzyło, zagraliśmy parę
wspaniałych występów na festiwalach, naprawdę
dobrze wszystko szło... Jednak przyszedł
wirus i udaremnił nasze plany na prawie cały
rok. Na szczęście, wiele występów zostało tylko
przeniesionych. Jeśli tylko pozwolą nam
grać koncerty, to mamy nadzieję na parę następnych
wspaniałych koncertów.
Czy "First Class Violence" spełniło wasze
oczekiwania?
Andreas "Lacky" Lakaw: Jestem bardzo zadowolony
z tego albumu. Połączył on wiele...
jego brzmienie jest nowoczesne, jednak wciąż
jest lekko staro-szkolny oraz ekstremalnie autentyczny.
Nie ma przesadnej produkcji, jednak
wciąż daje kopa. Utwory wciąż są świetne,
a niektóre z nich doszły na stałe do naszej
setlisty.
W roku 2020 wydaliście EPkę pod tytułem
"Over and Out". Zawiera zarówno stare
utwory, jak "Armageddon" i "Faded Picture"
oraz nowe, jak tytułowy i "Every Time You
Curse Me". Zacznijmy od tych drugich: jak
długo zajęło wam napisanie nowych
Foto: Marcus Kösters
deadline, jednak ktokolwiek kto nas zna, wie,
że zwykle to tak nie działa.
Czy mógłbyś opisać proces nagrań i produkcji
na "Over and Out"? Czy Ben miał problem
z przystosowaniem się do waszego procesu
nagraniowego?
Andreas "Lacky" Lakaw: Nie było żadnych
problemów z Benem, znaliśmy się już wcześniej.
Lee już grał z Benem, w jego zespole,
Yuppie Club. I proces nagraniowy był względnie
luźny. Z Cornym jako producentem,
mieliśmy już dobre doświadczenia po "First
Class Violence". Nigdy się nie zmienia dobrze
działającego zespołu, nie?!
Co zainspirowało "Every Time You Curse
Me"?
Oliver "Lee" Weinberg: Ludzie, którzy są inni
lub myślą inaczej, prawie zawsze są głupio
wytykani bądź wręcz przeklinani! Jednak to
Czy "Over and Out" jest zainspirowany
przez konkretne wydarzenie, czy to jest
tylko wasz stosunek wyrażony w stronę
tych gnoi, którzy robią tak okropne rzeczy
jak gwałt?
Andreas "Lacky" Lakaw: Typowy tekst Lee.
Lubi wyrażać frustrację i złość. I nie jest to jakieś
specjalne wydarzenie! To się dzieje codziennie!
Wszędzie!
Czy widzieliście "25 lat niewinności: Sprawa
Tomka Komendy"? Wasz "Over and
Out" przypomniał mi o sprawie, kiedy polska
policja stworzyła fałszywe dowody oraz
torturowała niewinnego człowieka tylko po
to, by zamknąć sprawę gwałtu/morderstwa
w roku 2004. Był traktowany jak gwałciciel
przez skazanych i strażników do około 2018r.
Stąd moje zapytanie jest proste. Czy jest
jakiś sposób, by zadośćuczynić za to, co ludzie
mu zrobili (od obelg, przez bicie po
gwałt na nim)?
Andreas "Lacky" Lakaw: Nie słyszałem o
tym wspomnianym przez ciebie przypadku.
Zawsze istnieją błędy sądowe. Jednak w obecnym
świecie z tymi wszystkimi naukowymi
metodami i procesami śledczymi, wina powinna
być do określenia w sposób dokładny.
I wtedy sprawca czynu powinien zostać ukarany
z odpowiednią ostrością.
Co możemy zrobić, by zmniejszyć ilość
gwałtów oraz usprawnić proces poszukiwania
przestępców? Personalnie widzę trochę
problemów z ustalaniem sprawców owych
44
DARKNESS
czynów i zdrowiem psychicznym w Polsce.
Czy macie podobne problemy w Niemczech?
Andreas "Lacky" Lakaw: Myślę, że ten rodzaj
przestępstwa rozwija się w ten sam sposób
we wszystkich krajach. W pewnych miejscach
szybciej, w innych wolniej. Statystyki
przestępstw w Niemczech stoją na tym samym
poziomie, jednak proporcja przestępstw
z użyciem przemocy się zwiększa.
definiuje?
Andreas "Lacky" Lakaw: Jeśli już robimy ten
miks różnych kawałków jako wydanie, to wydaje
mi się, że można poeksperymentować.
"Faded Pictures" był jedynym utworem, na
który tekst napisał Olli. Ten utwór zawsze
był czymś wyjątkowym i w ten sposób oddaliśmy
hołd naszemu zmarłemu wokaliście. Na
"First Class Violence" zrobiliśmy wersję
Więc… myślę, że za dwa lata!
Co zrobilibyście, gdybyście wiedzieli, że
2020 będzie tak kurewsko zjebany? Czy pamiętacie
jakiś rok, który był do tego podobny
w światowym potoku gówna?
Andreas "Lacky" Lakaw: Nie widzieliśmy nic
takiego przedtem. Rok temu nikt by nie uwierzył,
że coś takiego mogłoby się zdarzyć.
Zgodziłbyś się, że niektóre bajki są całkiem
dziwne i straszne? Na przykład bajka o
Czerwonym Kapturku, gdzie wilk pożera
człowieka... Co o tym sądzisz?
Andreas "Lacky" Lakaw: To dobre pytanie.
Nie jestem tego pewien, jednak sądzę, że ludzie
w swoim rozwoju definitywnie potrzebują
szokujących wydarzeń. Dzieciom dość
wcześnie opowiada się te straszne historie, ale
to wyostrza ich zmysły. Jeśli ich rodzice są
gotowi wytłumaczyć im te historie, to nic nie
stoi na przeszkodzie prawidłowemu rozwoju.
Wszyscy dorośliśmy i jesteśmy przecież normalni
(śmiech).
Czy możesz opisać koncert w Japonii, na
którym został nagrany wasz utwór "Tinkerbell
Must Die"?
Andreas "Lacky" Lakaw: Cała podróż do Japonii
była wspaniałym doświadczeniem. Pojechaliśmy
tam, by zagrać dwa występy, jeden
jako główna atrakcja. To był dla nas zaszczyt.
Tak więc byliśmy w naprawdę dobrym humorze.
Koncerty były świetne i wraz z "Tinkerbell..."
zachowaliśmy to wspaniale wspomnienie.
Kto wie, czy będziemy mieli jakieś konkretne
nagranie "live", jednak teraz przynajmniej
mamy jeden świetny utwór koncertowy.
W połączeniu z "Over And Out" była to dobra
sposobność, aby zapoznać ludzi z tym, jak
prezentujemy się na żywo na scenie.
"Armageddon" jest jak powrót do przeszłości.
Czy on w ogóle był na waszym długograju
- bo z tego co wiem, to chyba nie? Co
sprawiło, że wybraliście ten utwór zamiast
innych, które mieliście na demach z lat 80.?
Andreas "Lacky" Lakaw: Utwór jest z naszej
pierwszej kasety demo i wciąż dobrze sprawdza
się na koncertach. Nawet kiedy gramy
koncert, po drugiej stronie świata, zawsze się
znajdzie fan, który będzie krzyczał "Armageddon"
(śmiech). Był śpiewany przez Olli'ego i
przeze mnie na demówkach, oraz Raya na
"Conclusion & Revival". Uznaliśmy, że dobrym
pomysłem byłoby mieć ten utwór nagrany
także z wokalami Lee. Oryginalni muzycy
czasów "Death Squad" w osobach Pierre
i Bruno pomogli nam w chórkach.
Czy na waszym następnym albumie zamierzacie
nagrać kolejne utwory z demówek z
lat 80.? Uchylisz rąbka tajemnicy, które to
mogą być?
Andreas "Lacky" Lakaw: Nigdy nie mów nigdy.
Już mamy obecnie jeden lub dwa utwory,
które zasługują na ponownie nagranie. Nasza
EPka "XXIX" miała już ponownie nagrany
"Burial At Sea" oraz "Death Squad", co pomogło
ludziom poznać naszego obecnego wokalistę
w starym repertuarze. Wyszło świetnie.
Jak ważnym dla was jest "Faded Picture"?
Czy zgodziłbyś się, że jest to coś, co was
Foto: Marcus Kösters
thrashową z Zeutanem. Jednak czasami trzeba
też usiąść i wziąć głęboki oddech, a ta nowa
wersja "Faded Pictures" jest do tego idealna.
Czy masz kontakt z członkami, którzy byli
w latach 80. w Darkness? Co mówili, kiedy
im powiedziałeś, że chcesz ponownie nagrać
stare kawałki z dyskografii Darkness?
Andreas "Lacky" Lakaw: Szczerze powiedziawszy
to o to, nie pytałem się nikogo
(śmiech). Jednak nie musiałem, Ray i Olli już
odeszli. Wciąż zostajemy w przyjaznym kontakcie
z Bruno, Pierre oraz Timo. Rok temu
świętowaliśmy 35-lecie zespołu z występem,
na który bilety zostały wyprzedane. Wtedy
na scenie wystąpili z nami wszyscy byli członkowie.
Graliśmy wiele starych utworów. Niewiarygodny
wieczór. Po koncercie tylko
szczęśliwe twarze. Wątpię, żeby jakikolwiek
były muzyk miał problem, z tym że nagrywamy
ponownie stare kawałki. Z obecnym
składem wciąż jesteśmy w stanie podtrzymywać
starego ducha.
Czy mógłbyś opisać jak przebiegały prace
nad "Every Time You Curse Me"?
Oliver "Lee" Weinberg: Nagrywanie teledysku
podczas Covid19 nie było łatwe. Problem
z lokacją, ekipami kamerzystów i pierdoloną
kwarantanną! Rezultat nie był stu procentach
tym, czego oczekiwaliśmy, ale czasami coś po
prostu nie działa. Jednak pod koniec, ważne
jest to, co zawsze przynosimy na żywo w teledyskach
takich jak "First Class Violence" oraz
"Tinkerbell Must Die"! I sądzę, że ten teledysk
też ma w sobie tę energię.
Kiedy mamy spodziewać się kolejnego długograja?
Oliver "Lee" Weinberg: Zaczniemy teraz!
Mam nadzieję, że ten będzie niczym splunięcie
i będziemy wkrótce żyć ponownie względnie
normalnie. I żeby kultura przeżyła to
wszystko, szczególnie jeśli chodzi o muzykę.
Życie bez sztuki i muzyki byłoby dla mnie
bezsensowne.
Czy 2021 będzie gorzej czy lepiej waszym
zdaniem?
Andreas "Lacky" Lakaw: Nie mogę się doczekać
na 2021. Wszystko musi dążyć ku lepszemu,
albo będzie nam ciężko żyć.
Oliver "Lee" Weinberg: Gorzej!
Dziękuje za wywiad i powodzenia!
Andreas "Lacky" Lakaw: Przyjemność po naszej
stronie. Zostańcie w zdrowiu i silni w
heavy metalu.
Oliver "Lee" Weinberg: Dziękuje za twoje
wsparcie, bracie. Miejmy nadzieję, że świat
metalu nie zmieni się tak bardzo przez następne
parę lat i wrócimy do tego, na czym skończyliśmy.
Thrash on!
Jacek Woźniak
IRON ANGEL 45
Nowa era
- Oto jesteśmy, gotowe do walki! - deklaruje Diva Satanica, czyli Rocío
Vázquez, nowa wokalistka Nervosy. Thrashowa wizytówka Brazylii przeżyła ostatnio
personalne trzęsienie ziemi. Fanom trudno było wyobrazić sobie zespół bez
wieloletniej frontmanki Fernandy Liry, ale liderka Prika Amaral nie dość, że szybko
skompletowała nowy skład, to do tego nagrał on bardzo udany album. "Perpetual
Chaos" prezentuje Nervosę w jeszcze brutalniejszej i ostrzejszej odsłonie, nie
tylko za sprawą growlingu Divy.
HMP: Niedawno doszło w szeregach Nervosy
do prawdziwego rozłamu - co takiego
się wydarzyło, że po tylu latach rozpadł się
trzon zespołu?
Diva Satanica: Nervosa to zespół, który od
dziesięciu lat koncertuje na całym świecie i
czasami po prostu musisz przezwyciężyć bardzo
złe sytuacje. Bycie w zespole jest jak
związek, czasami okazuje się, że masz inne
priorytety w swoim życiu i musisz iść dalej,
to wszystko.
"Naprawdę nie myślimy o tym, aby mieć
więcej muzyków w zespole" mówiła nam
Fernanda przed kilku laty i w pewnym sensie
miała rację, bo od strony muzycznej
Nervosa to wciąż trio, tyle, że z tobą jako
wokalistką - Prika celowo nie szukała śpiewającej
basistki, żeby uniknąć skojarzeń i
porównań?
Prika powiedziała nam, że szuka ludzi, którzy
byliby zaangażowani w ten projekt tak
samo jak ona, którzy mogliby poświęcić cały
swój czas temu zespołowi, być w nim na pełny
etat. Liczyła się też znajomość angielskiego
oraz dotychczasowego repertuaru Nervosy.
Zgłosiłam się na przesłuchanie i Prika
była zadowolona z mojego podejścia. Wiedziała,
że nie potrafię grać na basie, ale to nie
był dla niej duży problem, ponieważ miała
już na oku Mię.
Która z was pierwsza dołączyła do składu?
Do tego Mia Wallace to znana basistka, w
końcu nie każdy może współpracować z
Tomem Wariorem, ty też jesteś dość znana
w ojczystej Hiszpanii - to przypadek, że poza
perkusistką Eleni Nota skład zasiliły
rozpoznawalne osoby?
Prika wysłała nam wszystkim wiadomość z
pytaniem, czy chciałybyśmy uczestniczyć w
przesłuchaniu do jej zespołu. Wiedziała o
karierze Mii. Eleni odkryła dzięki profilowi
perkusistek na Instagramie. Mnie widziała,
jak gram na żywo z moim zespołem Bloodhunter
rok temu, otwieraliśmy wtedy hiszpańskie
koncerty Nervosy. Chciała znaleźć
muzyków, którzy byliby w stanie grać utwory
Nervosy i razem rozpocząć nową erę
zespołu.
Foto: Nervosa
Wydaje mi się więcej niż pewnym, że z kimś
takim jak wy w składzie Nervosa może
wejść na znacznie wyższy poziom, do tego
znacznie szybciej, niż Prika miałaby przyjąć
kogoś dopiero zaczynającego swą przygodę
z profesjonalnym graniem - to też pewnie
miała gdzieś z tyłu głowy, podejmując akurat
takie decyzje?
Taki zespół jak Nervosa nie daje zbyt wiele
czasu na zaczynanie wszystkiego od zera,
więc posiadanie odrobiny doświadczenia było
czymś, co warto było wziąć pod uwagę, ponieważ
to ułatwiło wiele spraw.
Od czasu debiutanckiego albumu "Victim
Of Yourself" Nervosa była traktowana
przez fanów jako metalowa wizytówka
Brazylii i przy każdej zmianie składu Prika
werbowała doń swoje rodaczki. Teraz mamy
diametralnie odmienną sytuację, bo jesteście
już zespołem międzynarodowym;
nasuwa się więc pytanie gdzie będzie mieścić
się baza zespołu? Napalm to firma europejska,
3/4 składu również mieszka na naszym
kontynencie - Prika przeprowadzi się
teraz do Europy, żeby funkcjonowanie zespołu
było łatwiejsze?
Prika zastanawiała się nad różnymi możliwościami.
W przyszłości byłoby nam łatwiej
podróżować i spotykać się, gdyby przeprowadziła
się do Europy, ale ze względu na okoliczności
musimy poczekać, aby zobaczyć, co
się stanie…
Wszystko musiało odbyć się dość szybko i
sprawnie, skoro już latem zaczęłyście nagrywanie
czwartego albumu?
To był jedyny sposób, aby pokazać fanom
Nervosy, jak brzmi nowy skład. Ponieważ
nie mogłyśmy grać koncertów, więc tak!
Chciałyśmy jak najszybciej nagrać nowy album.
Czy jego tytuł "Perpetual Chaos" można
odnieść nie tylko do tego, co dzieje się obecnie
na świecie, ale też do niedawnych zawirowań
wewnątrz zespołu?
Nie sądzę, jak powiedziałam wcześniej, to
normalna rzecz, która może przytrafić się
wielu innym zespołom, ponieważ nie jest łatwo
żyć razem przez tyle lat. "Perpetual
Chaos" dotyczy szerszej perspektywy, ludzkiego
zachowania i chaosu, który wywołaliśmy
jako istoty ludzkie na tej planecie, na Ziemi.
Mówię tu o wojnach, kapitalizmie, znęcaniu
się nad zwierzętami… oczywiście sama
pandemia również była sporym źródłem inspiracji.
Traktujecie tę płytę jako nowe otwarcie dla
zespołu, kolejny rozdział jego historii i zarazem
jasną deklarację, że wróciłyście jeszcze
silniejsze, a problemy nie mogły wam w tym
przeszkodzić?
Czujemy się silniejsze niż kiedykolwiek, ponieważ
od samego początku doświadczałyśmy
silnej więzi między sobą i to jest bardzo
ważne, aby móc razem pracować.
Ponownie pracowałyście z Martinem Furia,
ale nowością jest to, że również Prika była
producentem tej płyty?
Martin jest niesamowitym producentem i
bardzo dobrze wie, jak powinien brzmieć
46
NERVOSA
nasz zespół. Ma wyjątkowy talent do budowania
świetnej atmosfery oraz by ludzie czuli
się ze sobą komfortowo, więc łatwo z nim
współpracować. Praca z nim jest również interesująca,
ponieważ oprócz ostatecznych
aranżacji napisał nam wiele tekstów. Ma bardzo
fajne pomysły!
"Downfall Of Mankind" stała się tu chyba
dla was punktem wyjścia do kolejnych poszukiwań,
dlatego nowy materiał jest znacznie
brutalniejszy, ale przy tym bardziej
zaawansowany technicznie - z taką sekcją
można pozwolić sobie na więcej?
Wszystkie musiałyśmy wnieść swój wkład w
proces pisania, więc nasze osobiste doświadczenia
miały duży wpływ na ostateczny rezultat
oraz brzmienie płyty i to jest prawdopodobnie
przyczyna tej zmiany.
To w sumie wciąż rzadki obrazek, że metalowy
perkusista gra w studio z nut, a do
tego czynnie uczestniczy w dyskusjach nad
ewentualnymi zmianami swej partii - Eleni
ma za sobą edukację muzyczną, na czym
Nervosa tylko zyskuje?
Posiadanie perkusistki takiej jak Eleni to marzenie
każdego zespołu na świecie. Nie wszystkie
zespoły mają wykształconych muzyków,
ale na pewno jest to duży plus.
Raporty ze studia potwierdzają, że atmosfera
w zespole jest fantastyczna, co pewnie
przełożyło się na efekt końcowy waszej
pracy?
Pewnie! Gdybyśmy od początku nie czuły się
ze sobą dobrze, nie poszłoby tak łatwo. Czujemy
się razem bardzo szczęśliwe.
W "Rebel Soul" poza tobą mamy, zdaje się,
gościnnego wokalistę i duet - kogo zaprosiłyście
do tego utworu?
Jesteśmy szczęśliwe, że w tym utworze wokale
wykonał Erik A. Knutson z Flotsam &
Jetsam, który doskonale oddał buntowniczego
ducha sceny thrashmetalowej i rock'n'
rolla. Jesteśmy zaszczycone, że zgodził się na
tę współpracę!
Foto: Nervosa
Foto: Nervosa
W studio pracowałyście nad 15 utworami,
ale na CD i LP trafiło ostatecznie tylko 13.
Z dwóch pozostałych zrezygnowałyście,
czy trafią jako bonusy na którąś ze specjalnych
edycji "Perpetual Chaos"?
Wkrótce podamy więcej informacji na ten
temat, więc bądźcie czujni!
Trzeba przyznać, że Napalm dba o efektowne
wydania waszych płyt: tu nie dość,
że ukażą się dwie wersje CD, to do tego aż
trzy wydania winylowe, w tym jedno z bonusowym
singlem - w czasach cyfrowej dystrybucji
muzyki to wręcz konieczność, żeby
przyciągać uwagę tych fanów, którzy wciąż
kupują płyty w fizycznej postaci?
Jasne, jeśli zależy ci na zainteresowaniu fanów,
z pewnością przeczuwasz, czego chcą
lub czego oczekują od ciebie i jest to bardzo
ważna rzecz, ponieważ to oni decydują się na
zakup twojego towaru, lub nie.
Będzie też wersja kasetowa, tak jak w przypadku
"Downfall Of Mankind", czy też
akurat ten nośnik traktujecie tylko jako
ciekawostkę, adresowaną do największych
maniaków analogowego dźwięku?
Jesteśmy otwarte na wiele różnych pomysłów,
więc czemu nie?
Teledysk do "Guided By Evil", lyric video
do utworu tytułowego - w czasach koncertowej
posuchy trzeba promować nowe wydawnictwo
jak się da, wykorzystując możliwości
internetu?
Teledyski i filmy z tekstami to tylko niektóre
z niewielu rzeczy, które możemy zrobić w
czasie pandemii, więc wkrótce będziecie mieli
kolejny wideoklip!
Nervosa to zespół świetnie czujący się na
scenie, przy okazji każdej kolejnej płyty
grający bardzo dużo koncertów. "Perpetual
Chaos" jest waszym przełomowym albumem,
materiałem stworzonym do prezentacji
na żywo, a tu zonk, nie da się i nie wiadomo
ile ta sytuacja potrwa - trudno wysiedzieć
w domu, kiedy powinno się już szykować
do trasy?
To druzgocące. A nawet dużo bardziej dla
nowych muzyków zespołu, które nie mogą
się doczekać, aby pokazać starym fanom
Nervosy, na co ich stać na scenie! Ale zdrowie
jest teraz ważniejsze.
Zdążyłyście w ogóle zagrać koncert w tym
nowym składzie, czy też ta przyjemność
czeka was dopiero wtedy, kiedy koncertowe
życie wróci do normy, czyli ponoć latem
przyszłego roku?
Najlepszym scenariuszem dla nas jako
zespołu z nowym składem byłoby zagranie
kilku koncertów, ale niestety to zależy od
tego, ile będziemy musieli czekać, aż wrócimy
do normalnego życia…
Myślisz, że pandemia, paradoksalnie,
wzmocni muzyczny biznes, bo przetrwają
tylko te dobre, zdeterminowane zespoły,
gdy słabeusze szybko odpadną, rezygnując
z grania już przy pierwszych trudnościach?
Muzyczny biznes czasami wydaje się wrzodem
na dupie, ponieważ jako zespół musisz
stawić czoła wielu różnym trudnym sytuacjom.
Ale oto jesteśmy, gotowe do walki!
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
NERVOSA 47
nam śpiewający gitarzysta Frank Thoms.
HMP: Nie jest to jakąś regułą, ale często
zdarza się, że zespoły tytułują debiutancka
płytę swoja nazwą. Wy jednak zrobiliście to
w przypadku dwunastego albumu.
Frank Thoms: Wszystkie utwory na tym albumie
to przekrój historii Accusera. Możesz
znaleźć elementy z lat osiemdziesiątych,
dziewięćdziesiątych oraz dzisiejszych. Powrócił
także nasz dawny członek, René. To
wystarczający powód, żeby album zatytuować
własną nazwą.
Jak sam przyznajesz, tworzenie muzyki dalej
jest dla Ciebie ekscytujacym procesem.
Czy jest to jednak ten sam rodzaj ekscytacji,
który towarzyszył Wam na bardzo
wczesnym etapie działalności?
Frank Thoms: Tak, zdecydowanie! Tworzenie
utworów jest dalej ekscytujące. Jesteś
dumny, gdy widzisz ostateczny rezultat. Tak
było na początku i tak samo postrzegamy to
dzisiaj. Kiedyś nasze kawałki były pisane w
sali prób, dziś mamy możliwość robić to w
domu. To duża różnica, ale od razu umożliwia
usłyszenie rezultatu.
Co jest najbardziej interesującą częścią tego
procesu?
Frank Thoms: Dla mnie bardzo interesujące
jest łączenie partii wszystkich instrumentów.
Jak perkusja współpracuje z gitarami i jak
używasz basu, aby brzmiał dobrze. Ten proces
to za każdym razem przejście od danego
fragmentu konkretnego utworu.
Drobne rzeczy
Accuser powrócił na scenę w
lekko odświeżonym składzie. To
odświeżenie to powrót starego i
zasłużonego kompana tej kapeli.
Mam tu na myśli dawnego gitarzystę
Rene Schutza. Jego powrót
zdecydowanie dodał tym niemieckim
thrasherom kopa. Więcej na
temat nowej płyty zatytułowanej
po prostu "Accuser" opowiedział
Masz jakieś rady dla młodych twórców odnośnie
pisania dobrych metalowych utworów?
Frank Thoms: Moja rada jest poniekąd
związana z moim gustem. Myślę, że ważne
jest, aby ściśle łączyć riff z perkusją. Wtedy
możesz usłyszeć, czy druga gitara gra coś innego,
czy też znajduje się tuż ponad innymi
instrumentami. Możesz wypróbować kilku
harmonii, ale jeśli jeden głos wystarczy, to
powinieneś trzymać się jednego głosu. Przerwy
powinny łączyć poszczególne części, ale
też ciekawie brzmieć. Jeśli utwór działa, ale
wydaje się być zbyt długi bez wokalu, to powinieneś
posłuchać utworu z wokalem. W
Foto: Tom Row
większości przypadków piosenka wydaje się
znacznie krótsza, a długość będzie pasować.
Wspomniałeś juź o powrocie do zespołu
Rene Schultza. Jak do tego doszło?
Frank Thoms: Nasz gitarzysta Dennis nie
był już w zespole, a my wciąż mieliśmy do
zagrania występ na jednym z festiwali. Zapytaliśmy
René, czy zagrałby ten jeden koncert
jako gościnny gitarzysta. Zgodził się.
Koncert był naprawdę dobry i było to wspaniałe
uczucie. Tego wieczoru, postanowiliśmy
kontynuować współpracę
Rene, jak sie czujesz ponownie grając ze
starymi ziomkami? Nie pozapominałeś riffów?
René Schütz: To naprawdę wspaniałe uczucie
znowu być częścią zespołu i tworzyć muzykę
z przyjaciółmi. Szybko wróciłem do starych
kawałków Nie grałem wcześniej nowego
materiału, ale po kilku próbach te opanowałem
też ten materiał.
Powiedz mi proszę, czy w czasie przerwy w
Waszej współpracy utrzymywaliście ze sobą
kontakt?
Frank Thoms: Mieliśmy mniej kontaktu,
ponieważ nasze muzyczne drogi się rozeszły.
Ale nasze rodzinne miasto jest małe, więc siłą
rzeczy wpadaliśmy na siebie tu i tam. René
jest także właścicielem miejscowego sklepu
muzycznego więc siłą rzeczy ciężko było się
od niego odciąć.
Uważacie, ze ten powrót wniósł w Waszą
muzykę jakiś powiew świeżości?
Frank Thoms: René wnosi wiele emocji, a
solówki gitarowe z ostatniego albumu odświeżają
każdy utwór. Dzięki temu album
był bardzo żywy.
Pogadajmy o tekstach. Od samego początku
byliście zespołem politycznie zaangażowanym.
Nie boicie się, że może to odstraszyć
niektóre osoby od Waszej twórczości?
Frank Thoms: Nie! Mamy opinie na wiele
tematów i chcielibyśmy wyrazić. Są ludzie,
którzy się z nami nie zgadzają, ale my zajmujemy
władne stanowisko. Interesujące jest
również podjęcie dyskusji z ludźmi, którzy
inaczej myślą o sprawach tego świata. Współczucie
dla postawy możemy uzyskać z różnych
powodów lub uważamy, że jest to dla
nas kompletny nonsens.
Utwór "Seven Lives" mówi o zasadach
koegzystencji różnych grup w społeczeństwie.
Czy w Waszej opinii wszystko w tej
kwestii jest tak, jak powinno?
Frank Thoms: Staramy się regulować nasze
życie społeczne za pomocą praw, ale nadal
istnieją niesprawiedliwości. Jeśli chodzi o decyzje
prawne, są ludzie, którzy są traktowani
w sposób uprzywilejowany ze względu na ich
wpływy i pieniądze. Jeżeli przestępstwo tego
wymaga, sprawcę należy traktować indywidualnie.
Sprawiedliwość powinna mieć dynamikę,
ale nie po to, by chronić uprzywilejowanych.
Również "Temple Of All" ma bardzo interesujący
tekst. Opowiada o świątyni jednoczącej
wszystkie religie razem. To Waszym
zdaniem realna koncepcja?
Frank Thoms: Jeśli zgromadzimy wszystkie
religie w jednym budynku, od razyu pojawi
się konflikt. Sytuacja ta rodzi pytanie, czy
możemy lepiej żyć bez religii.
Co zazwyczaj powstaje jako pierwsze?
Muzyka czy teksty? Oba te element są dla
Was tak samo ważne?
Frank Thoms: Najpierw piszemy muzykę, w
końcu wszyscy gramy na jakimś instrumencie.
Kiedy piszę zwrotkę lub refren, staram
się zostawić miejsce na wokale. To miejsce
jest wtedy szablonem dla długości tekstu.
Dla nas ważne jest, aby piosenka brzmiała
dobrze. Ale jest również dla nas ważne, aby
dobrze brzmiąca piosenka również miała
swój wyraz.
"Accuser" został wyprodukowany przez
Waszego długoletniego współpracownika
Martina Buchwaltera. Co sprawia, że ta
współpraca tak dobrze się Wam układa?
Frank Thoms: Pracujemy razem od wielu
lat. Martin jest naszym przyjacielem i
dokładnie wie, co jest dla nas dobre. Współ-
48
ACCUSER
praca układa się świetnie i słychać to w końcowych
wynikach. Z niecierpliwością czekamy
za każdym razem w studio i świetnie się
bawimy podczas nagrań. Doceniamy to
wszystko. Przyjaźń, skoncentrowana praca,
miło spędzony czas, dużo zabawy i doskonały
efekt!
Jakieś nadzieje na koncerty w 2021? Macie
jakieś alternatywne pomysły, gdyby wycofanie
obostrzeń nie wypaliło?
Frank Thoms: W tej chwili nie mamy pojęcia,
co będzie, a czego nie będzie w 2021 roku.
Jesteśmy teraz w drugim lockdownie i
usłyszałem dzisiaj w radiu, że prawdopodobnie
będziemy mieć z tym problem do lutego.
Moglibyśmy teraz coś zaplanować, ale musimy
się też spodziewać, że wszystkie plany zostaną
ponownie anulowane. Taką sytuację
mieliśmy już w 2020 roku.
Niewątpliwie ta pandemia dała w dupę
całej scenie. Ale może widzisz jakieś plusy
tego szaleństwa?
Frank Thoms: Ta sytuacja ma tylko wady.
Jedyną korzyścią, jaką teraz widzę, jest to, że
ludzie i fani są bardziej zainteresowani albumem
niż wcześniej. Być może jest to proces
uczenia się, który nie zostanie porzucony
nawet po zakończeniu pandemii. Mam nadzieję,
że w nadchodzącej normalności nadal
będziemy doceniać małe rzeczy.
Foto: Tom Row
Bycie muzykiem to fajna sprawa, ale ma też
mniej przyjemne aspekty. Miałeś kiedyś
ochotę rzucić to w cholerę?
Frank Thoms: Przez kilka lat mieliśmy przerwę
i wiemy, jak to jest żyć bez grania
muzyki. Dlatego nie wyobrażam sobie już życia
bez niej. Mimo że czasy są ciężkie, bardzo
się cieszę, że mogę grać i tworzyć.
Accuser to kapela z dosyć bogatym dorobkiem.
Czy jednak znajdują się w nim jakieś
utwory, z których nie jesteś w pełni zadowolony?
Frank Thoms: Nie zupełnie. Czasem tylko
wychwytuję drobne wady. W studiu jest taki
moment, kiedy decydujesz, czy dokończyć
nagrania, czy nie. Ale w pewnym momencie
musisz podjąć decyzję. Później chcesz coś
zmienić, a znacznie później nie chcesz przecież
zmieniać tych małych rzeczy. Więc w
sumie jest dobrze. Nie potrafię wskazać kawałka,
którego nie lubię.
Dzięki bardzo za wywiad
Frank Thoms: Dzięki za pytania i trzymajcie
się zdrowo!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
HMP: Ile koncertów zdołaliście zagrać w
ubiegłym roku?
Guillermo Izquierdo: Cóż, przed pandemią
byliśmy w trasie po Europie, myślę, że zagraliśmy
w sumie około 15-20 koncertów, aż zostaliśmy
zmuszeni do jej odwołania i powrotu
do Hiszpanii. Podczas pandemii zagraliśmy w
lecie kilka streamingów, prawdziwy show z
dystansem społecznym w Barcelonie i kolejny
streaming w listopadzie... Najgorszy rok w całej
naszej historii!
Wygląda na to, że nowa płyta "Angelus
Apatrida", póki co, też nie doczeka się szybko
koncertowej promocji, więc nie zdołacie
Najgorszy rok i nowy początek
- To jest gniewna muzyka na nieprzyjazne czasy - deklaruje Guillermo
Izquierdo i trudno mu nie wierzyć, słuchając najnowszego albumu Angelus Apatrida.
Hiszpanie rzeczywiście mogą czuć się wkurzeni, bo pandemia przerwała im
koncertową trasę, a kiedy latem można było trochę pograć, odwoływano bez racjonalnych
powodów festiwale z ich udziałem. Efekt to jeden z najlepszych albumów
w dyskografii zespołu: rzeczywiście gniewny, mocarnie brzmiący i totalnie bezkompromisowy,
po prostu thrash w czystej postaci.
presji, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni!
Eponimiczny tytuł ma podkreślać wyjątkowość
tej sytuacji, bo przecież to już wasz
siódmy album, praktycznie od początku
działacie w tym samym, niezmiennym składzie,
trudno tu więc mówić o jakimś nowym
rozdziale w istnieniu zespołu?
Tak, dokładnie! W ostatnim roku wiele się
wydarzyło, jak sam mówisz, i oczywiście pomyśleliśmy,
że to najlepsza wizytówka, jaką
mogliśmy mieć dla ludzi, którzy jeszcze nie
znają zespołu, lub dla tych, którzy chcieli bardziej
agresywnej i szybszej muzyki. W jakiś
sposób jest to jak punkt kontrolny w naszej
Granie przez lata w jednym składzie jest w
sumie trochę ryzykowne, bo można popaść w
rutynę, ale nie bez znaczenia jest tu również
fakt, że zespół stać na więcej, kiedy tworzący
go muzycy znają się doskonale, są świetnie
zgrani, wiedzą na co ich stać, tak jak jest
to właśnie w waszym przypadku?
Tak to właśnie wygląda. Pomimo popadania
w rutynę, wierzę, że to sprawia, iż za każdym
razem się doskonalimy. Jesteśmy bardzo krytyczni
wobec własnej muzyki i nie kończymy
utworu, dopóki nie uznamy, że jest to najlepsza
kompozycja, jaką kiedykolwiek napisaliśmy.
Nie wiem jak to jest w przypadku innych
zespołów, ale dla mnie to prawdziwy przywilej
dzielić ponad połowę mojego życia z tymi
kolesiami. Nie mógłbym sobie wyobrazić grania
w innym zespole niż Angelus Apatrida.
Tworząc nowy materiał macie wypracowane
jakieś patenty, dzięki którym poszczególne
utwory nie są do siebie zbyt podobne?
Zwracacie na to uwagę już na etapie komponowania,
czy raczej na etapie dopracowywania
i aranżowania poszczególnych kompozycji?
Dzięki temu, że jesteśmy ze sobą dwadzieścia
lat, znamy się bardzo dobrze i to sprawia, że
każdy utwór jest wyzwaniem. Lubimy komponować
sami w domu, a potem razem składać
wszystko w całość. Z każdym nowym albumem
zaskakujemy się nawzajem kompozycjami
i uwielbiamy dopracowywać wszystkie
piosenki tworzyć całość. Rezultat jest zawsze
bardzo zaskakujący.
Co dzieje się z ewentualnymi odrzutami?
Wykorzystujecie je w inny sposób, na przykład
umieszczając na krótszych wydawnictwach,
bo choćby "Martyrs Of Chicago" z
ubiegłorocznego singla nie ma przecież na
albumie?
"Martyrs Of Chicago" był tak naprawdę kawałkiem
z "Cabaret de la Guillotine" z 2018
roku, jednak niewydanym utworem był cover
Slayera "The Antichrist". To jest nasz pierwszy
raz, kiedy mamy odrzucone i niedokończone
utwory; oczywiście dokończymy i poprawimy
te dwa lub trzy kawałki, które nie
weszły na album i zrobimy coś w przyszłości!
Jesteście więc nie tylko muzykami, ale również
fanami, zdajecie sobie sprawę z faktu,
że kolekcjonerzy uwielbiają takie rarytasy i
czasem im je podsuwacie?
Tak, oczywiście. I to jest jeden z głównych
powodów, dla których robimy tego typu rzeczy.
poprawić tej statystyki. To z jednej strony
frustrująca sytuacja, kiedy ma się album
jakby idealnie stworzony do prezentowania
na żywo, ale z drugiej to nie było nic zaskakującego
- wiedzieliście jak wygląda sytuacja
i trzeba było przyjąć to wszystko na
klatę, skupić się na stworzeniu jak najlepszego
materiału?
Wiedzieliśmy, że pandemia nie skończy się
szybko, nawet w pierwszej części 2021 roku,
ale to przecież nasza praca na pełny etat, nie
możemy się zatrzymać i wierzymy, że od lutego
będzie coraz lepiej. Może nie będziemy
w stanie odbywać wielkich tras koncertowych,
ale jestem pewny, że zagramy kilka
koncertów przynajmniej w Hiszpanii w dużych
salach z dystansem społecznym, żeby
promować ten album do czasu, aż sytuacja się
poprawi. Mogliśmy skupić się na stworzeniu
najlepszych utworów i nagrywaniu ich bez
Foto: Fernando Morales
karierze, rodzaj nowego początku. Wiemy
też, że nazwa zespołu jest dość trudna do wymówienia
i zapamiętania dla wielu ludzi, więc
chcieliśmy sprawić, żeby było to podwójnie
trudne! Oczywiście możecie przeczytać międzynarodowy
symbol na okładce, więc będzie
łatwiej!
Nagrywaliście we wrześniu i w październiku,
to jest w momencie, kiedy pandemia
nieco zelżała, były widoki na pewien powrót
do normalności, odbywały się nawet małe
koncerty, ale zanim skończyliście miksy i
mastering było już wiadomo, że w trasę nie
ruszycie?
Niepewnych rzeczy było wiele. Wciąż są.
Wyobraź sobie, że kilka tygodni temu wszystko
wskazywało na to, że wraz z rozpoczęciem
szczepień będzie to początek końca pandemii,
ale nie, w tym tygodniu mamy do czynienia
w Hiszpanii z kolejnym rygorystycznym
lockdownem. Wszystko ma swoje wzloty i
upadki... miejmy nadzieję, że do końca lutego
wszystko będzie prezentowało się w lepszej
perspektywie.
Macie jakieś inne pomysły na skuteczne
promowanie nowej płyty, skoro koncerty,
póki co, odpadają?
Staramy się dotrzeć skuteczniej do naszych
fanów poprzez media społecznościowe, więc
śledźcie nas na Instagramie, Facebooku, Twitterze...
będziemy robić wiele różnych rzeczy,
aby promować nowy album i spędzać razem
wspaniałe chwile!
Wsparcie Century Media będzie tu chyba
50
ANGELUS APATRIDA
nie bez znaczenia, zresztą współpracujecie
już z nimi od ponad 10 lat, co też o czymś
świadczy?
Uwielbiamy rodzinę Century Media i jesteśmy
bardzo szczęśliwi i dumni, że pracujemy
z nimi od tak długiego czasu. A to jest dopiero
początek. Tak, już okazują nam wiele
wsparcia i bardzo pomagają zespołowi, bardzo
miło jest być z nimi.
"Angelus Apatrida" to wyłącznie najnowsze
utwory, stworzone pewnie w czasie lockdownu?
Jest kilka niedokończonych utworów z końca
2019 roku, więc tak, wszystko zostało w większości
skomponowane podczas ścisłego zamknięcia
i ukończone latem.
To prawda, że początkowo myśleliście o EPce,
ale wena wam dopisywała i skończyło się
na albumie?
Chcieliśmy nagrać EP-kę w kwietniu, ponieważ
dużo koncertowaliśmy i mamy mnóstwo
koncertów do odbycia w ciągu całego roku,
ale chcieliśmy wydać coś nowego przy okazji
naszej 20-stej rocznicy. Ale odkąd wszystkie
trasy zostały odwołane, kontynuowaliśmy
komponowanie, aż do momentu, kiedy mieliśmy
materiał na kolejny album.
Brzmicie jeszcze potężniej niż kiedyś - to
kwestia studyjnej produkcji, wykorzystania
nowych instrumentów czy może obniżenia
stroju gitar?
Muzycznie poszliśmy o pół kroku w tył w tuningu,
co sprawia, że wszystko jest trochę
"większe" i brzmi bardziej potężnie. Poza tym
pracowaliśmy z Zeussem (Hatebreed, Rob
Zombie, Overkill...) i jest on niezłym kozakiem,
sprawiającym, że albumy brzmią mocniej.
Również to, że muzyka i teksty były
pisane podczas tej pieprzonej pandemii,
sprawiło, że muzyka jest wyjątkowo mocna,
bardziej potężna, agresywna i brutalna. To
jest gniewna muzyka na nieprzyjazne czasy.
Czyli niejako wróciliście do czasów waszych
pierwszych fascynacji, bo przecież na
pierwszym albumie zamieściliście swoją
wersję "Dominion" Pantery?
Powiedziałbym, że wpływy hardcore i punka,
które zawsze mieliśmy, są teraz bardziej widoczne
niż kiedykolwiek. Oczywiście Pantera
to jeden z naszych ulubionych zespołów z
wielkim wpływem na nas, uwielbiamy ich
brzmienie i ich postawę, to było naturalne, że
ta surowa energia przyszła jednocześnie z tą
wielką mocą.
Zmieniło się również to, że praca w Portugalii
z Danielem Cardoso nie była możliwa,
więc sami wyprodukowaliście ten materiał z
pomocą Juanana Lópeza; dopiero na ostatnich
etapach miksem i masteringiem zajął
się wspomniany Christopher "Zeuss" Harris
- to też swoisty znak pandemii?
Nie, kochamy Zeussa i chcieliśmy zmian.
Daniel jest naszym dobrym przyjacielem i jesteśmy
bardzo wdzięczni za jego pracę i pomoc
przez te wszystkie lata; chcieliśmy jednak
zmiany, skupiając się na bardziej amerykańskim
brzmieniu. Skontaktowaliśmy się
więc z Zeussem i był bardzo szczęśliwy, mogąc
z nami pracować. Zrobilibyśmy to samo
bez pandemii.
Foto: Fernando Morales
Czy to nie ciekawy zbieg okoliczności, że
wasz poprzedni album "Cabaret de la Guillotine"
dotyczył zagłady monarchii francuskiej
w roku 1789, a tu proszę, na naszych
oczach niewyobrażalnym i też epokowym
przemianom podlega cały, współczesny
świat - myślisz, że ludzkość co jakiś czas
musi doświadczać takich przełomowych wydarzeń
jak epidemie, rewolucje czy wojny
światowe, mamy to zakodowane w naszym
genotypie, że w końcu musimy coś spieprzyć?
Tak, całkowicie... To wszystko jest o problemie
kapitalizmu i poszukiwaniu fortuny i
władzy przez elity. Ale my lubimy patrzeć na
to wszystko jak na część historii; nie jesteśmy
tu po to, by toczyć jakąkolwiek wojnę.
Wygląda na to, że pandemia znalazła odbicie
w waszych tekstach, zresztą wcześniej
też komentowaliście w nich różne aspekty
rzeczywistości czy ludzkiego życia?
Tak, nasze teksty są pełne krytyki systemu,
kwestii społecznych, walki o prawa człowieka,
itp. Pandemia ujawniła wiele ekstremizmów
w społeczeństwie, a także bolesnych
sytuacji z powodu infekcji. To wszystko jest
słyszalne w naszej muzyce, nie tylko w tekstach.
Czyli nie ma co szukać natchnienia na siłę,
życie samo podsuwa źródła inspiracji, a teraz
doświadczamy czegoś tak szczególnego,
że aż nie można o tym nie pisać?
W naszym przypadku tak było. Niestety
świat stanął do góry nogami, wszędzie dzieją
się szalone rzeczy, rzeczy, których 15 czy 20
lat temu nie mogliśmy sobie nawet wyobrazić,
bo brzmiałyby jak z hollywoodzkiego filmu,
a jednak się dzieją. To jest dziwnie wciągające,
tak naprawdę. Ale i niebezpieczne.
Myślisz, że pandemia może być tylko początkiem
niewyobrażalnych zmian i pogorszenia
się ogólnej sytuacji na świecie? To
niewesoła perspektywa, ale wszystko na to
wskazuje?
Nie sądzę. W ten czy inny sposób rzeczy wrócą
do "normalności", nie sądzę, żebyśmy przeżyli
wielkie zmiany w społeczeństwie, ale bardzo
ważne jest, żeby nie popaść w ekstremistyczny
populizm i nadal szanować prawa
człowieka; przynajmniej tyle możemy zrobić
dla naszego wzajemnego, dobrego samopoczucia.
Masz wśród tych dziesięciu utworów jakiś
ulubiony, który jest dla ciebie czymś więcej
niż tylko kolejnym numerem Angelus Apatrida?
Może to singlowy "Bleed The Crown",
dość reprezentatywny dla waszego stylu?
"Indoctrinate" jest jedną z moich ulubionych
kompozycji, razem z "The Age Of Disinformation"
czy "Disposable Liberty". "We Stand Alone"
również jest jednym z moich ulubionych,
refren będzie magiczny, kiedy zagramy to na
żywo!
Angelus Apatrida to zespół, który broni się
przede wszystkim bezkompromisową muzyką
i taką samą postawą - raczej trudno wyobrazić
sobie, że staniecie się z dnia na dzień
mainstreamowym zespołem, to byłaby zdrada
ideałów i zaprzeczenie tego, co wypracowaliście
przez lata?
Czym jest mainstream? Nie wydaje mi się, żeby
to mogło się zdarzyć, ponieważ nie gramy
mainstreamowej muzyki metalowej. Nie każdy
lubi thrash metal, chyba, że jesteś jednym
z tych wielkich zespołów. Czy powinniśmy
zmienić naszą muzykę? Już teraz tworzymy
dużo bardziej agresywną i brutalną muzykę,
którą uwielbiam. Naprawdę wątpię, że będziemy
tworzyć muzykę dla szerokiej publiczności.
Również wewnątrz heavy metalu nasza
muzyka jest w mniejszości, jestem po prostu
szczęśliwy z tego, jacy jesteśmy i z tej "sławy"
oraz uznania, które już mamy. Nie chcemy
wypasionych samochodów czy drogich
domów. Mnie wystarcza moja skromna pensja,
za którą opłacam mieszkanie, rachunki,
piwo i jedzenie. I możliwość koncertowania
tak często, jak to tylko możliwe!
Pandemia przyćmiła fakt, że obchodzicie w
tym roku jubileusz 20-lecia istnienia. Pewnie
chcieliście celebrować ten fakt na koncertach,
ale nic z tego - póki co musimy cieszyć
się więc waszą nową płytą i liczyć, że sytuacja
w końcu unormuje się?
Od teraz każdy koncert będzie świętem! Liczby
to tylko liczby, świętujmy życie i heavy
metal!
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
ANGELUS APATRIDA
51
HMP: Cześć Skaya! Dzięki, że zechciałeś
poświęcić swój czas na rozprawienie się z
moimi pytaniami! Słuchaj, jak się miewasz?
Udało Ci się przywyknąć do sytuacji, która
nas otacza, czy raczej jesteś w totalnej
opozycji do tego, co się stało na świecie?
Skaya: Oczywiście przywykłem, bo nie mamy
innego wyjścia, ale pewnie jak wszyscy
Nasza muzyka łączyła
Dla jednych legenda, dla drugich popelina. Szczeciński Quo Vadis wciąż
ma swoich wiernych fanów, jak i przeciwników. Dyskusja rozgorzała na nowo w
momencie najświeższej reedycji debiutanckiego materiału przez chińską wytwórnię
Huangquan Records. Wydaje mi się, że to jednak dobrze - w końcu zespół
wyzwala jakieś emocje, a nie jest tylko chwilowym zachwytem albo, co najgorsze,
popada w całkowite zapomnienie. To ostatnie Quo Vadis nie grozi. W związku z
najnowszymi wydarzeniami szkoda by było nie zapytać Tomka "Skaya" Skuzę o
szczegóły. Naturalnie poruszyłem jeszcze sporo ciekawych kwestii. Warto poświęcić
chwilę, zwłaszcza, że basista i wokalista zespołu to przesympatyczny gawędziarz.
zadziałał u mnie stereotyp, że Chiny to prawie
półtora miliarda ludzi, więc nie wiadomo
jaki będzie nakład, ale potem jak już się dogadaliśmy,
że to grupa pasjonatów to już poszło
gładko. Wspominam taki zabawny epizod,
no bo już mamy podpisywać umowę, ale
ja się zastanowiłem, że pisze z jakimś "człowiekiem
widmo", więc poprosiłem go żeby
zeskanował swój ID (dowód osobisty)… No i
on zeskanował i mi przesłał a tam oczywiście
same "chińskie krzaczki" - no i wtedy pomyślałem
sobie - "no kurwa go sprawdziłem"
(śmiech).
Zadowolony jesteś z formy tego wydawnictwa?
Miałeś wpływ jak to ma wyglądać
czy dostałeś już gotowy projekt?
Tak jestem zadowolony - jedyny warunek
jaki postawiłem to było, że teksty mają być
przetłumaczone na chiński (śmiech).
Nasza rodzima wytwórnia Old Temple
Records również zdecydowała się na ponowne
wydanie debiutu Quo Vadis. Czym
różni się to wydanie od tego chińskiego?
Wersja chińska jest anglojęzyczna, a jako bonus
dołączona jest cała płyta w polskiej wersji,
natomiast w przypadku wydawnictwa
Old Temple jest odwrotnie, płyta jest po
polsku, a jako bonus jest wersja angielska.
A to nie wszystko, na trzydziesto lecie wydania
debiutu wydaliście też ten album ponownie
na winylu dzięki współpracy z Underground
Front Records. Pamiętasz ile zachodu
i kłopotów mieliście przy wydaniu
swojej pierwszej płyty?
Oj tak!!! To były inne czasy… wszystko robiliśmy
wtedy sami, zleciliśmy firmie Arston
tłoczenie płyt. Gdzieś na lewo za flaszkę i
koszty papieru zgodził się nam wydrukować
maszynista z Państwowych Zakładów Graficznych
(na co dzień drukujących gazety codzienne)
- nie było prywatnych drukarni!!!
Potem u Wojtka Słabickiego (nasz perkusista)
kleiliśmy okładki, gdzieś u mamy naszego
przyjaciela Czapli w pracy było ksero,
więc teksty szły na ksero, a potem to wszystko
razem, w plecaki i jeździliśmy po Polsce
do sklepów muzycznych i sprzedawaliśmy
płyty...
nie mogę się doczekać powrotu do normalności,
chce się iść na cokolwiek do kina, teatru,
opierdoliłbym coś na ciepło w restauracji,
wypił browar przy barze (śmiech)
Mimo wszystko, każdy z nas dostał, niejako
w gratisie, sporo wolnego czasu. Jedni
odczuwają to mniej, inni - tak jak między
innymi muzycy - o wiele bardziej. Powiedz,
czy ten okres jest dla Ciebie jakoś twórczy,
czy przez dysponowanie większą ilością
czasu… na przykład napisałeś już nową
płytę Quo Vadis? (śmiech)
Ja na szczęście mam trzy tematy muzyczne,
bo oprócz Quo Vadis, gram jeszcze w akustycznym
projekcie Pan Górski i SPółka i
reaktywujemy taki gotycki zespół Athanor.
Kończymy nagrywać płytę z Panem Górskim,
robimy materiał z Athanor i w zasadzie
mamy w wersji roboczej materiał na nową
płytę Quo Vadis… jak skończymy z płytą
akustyczną to ruszamy mocno z Quo Vadis.
Foto: Quo Vadis
Na pewno wrócimy jeszcze do współczesnego
okresu Twojej grupy, ale pretekstem
do tego wywiadu stała się, naturalnie, reedycja
debiutu. Chińska wytwórnia, Huangquan
Records, postanowiła zabrać się
za ten legendarny skądinąd materiał. Wojtek
z Monastery mówił, że w ich przypadku
dotarli do muzyki przez sieć. A z wami jak
było, w jaki sposób dostaliście się pod
skrzydła Chińczyków?
U nas oczywiście tak samo odezwał się Wu
Yahan i zaproponował wydanie naszej reedycji
pierwszej płyty… wiesz na początku
Muzyka Quo Vadis dziś brzmi dość specyficznie.
Czuć na niej znak czasów, w jakich
powstała. Wtedy, w latach 80. pod koniec w
wielu zespołach słychać było inspirację
tzw. Zachodem. Tomku, pamiętasz co wywarło
na ciebie tak wielki wpływ, że postanowiłeś
zacząć przygodę z muzyką metalową?
Taki pierwszy, pierwszy zespół to był Black
Sabbath i utwór "The Sign Of The Southern
Cross" z płyty "Mob Rules" - ja chodziłem
wtedy do 6 klasy szkoły podstawowej i to był
ten moment… Potem jak już zacząłem grać
to z jednej strony były amerykańskie tuzy jak
Slayer, Overkill, Exodus oraz fala niemieckich
zespołów jak Helloween, Destruction,
Kreator, Sodom.
Słuchając debiutu Quo Vadis siłą rzeczy,
oprócz agresywnej muzyki, pojawiają się
mocne teksty. Czy z perspektywy czasu
jesteś z wszystkich, hm, zadowolony? To
znaczy czy nadal reprezentujesz takie sta-
52
QUO VADIS
nowisko czy jednak po takim czasie spoglądasz
na pewne sprawy inaczej?
Teksty pisał Mariusz "Bączek" Bączkiewicz
czyli założyciel Quo Vadis, on był ode mnie
pięć lat starszy, jak ja miałem 17 lat a on 22
i to była przepaść. Teksty w dużej mierze
miały charakter polityczno-społeczny, a to
zawsze jednak powoduje, że nie są one zupełnie
uniwersalne, tylko są tu i teraz! Czasem
zdarza się napisać coś, co się nie starzeje i
takim ciągle aktualnym tekstem jest na przykład
utwór "Obojętność" z płyty "Politics" o
zabarwieniu wojennym.
Muzycznie Quo Vadis proponowało wtedy,
jeśli można tak zaszufladkować, death/
thrash metal. Ja jestem młody chłopak,
(śmiech) i dla mnie ciężko jej stanowić dla
status kultowej. Natomiast wielu ludzi z
tamtego okresu bardzo ciepło wspomina
właśnie ten materiał. Jak sądzisz, czym mogłeś,
zespół mógł, zaskarbić sobie sympatię
tylu ludzi, że po latach, nadal chętnie sięgają
po reedycję tego materiału?
Ponieważ byli młodzi i to im się kojarzy z
młodością. Ty za 30 lat będziesz ciepło
wspominał te zespoły, których słuchasz teraz
(śmiech), nawet jeżeli nie wszystkie są wybitne
(śmiech). Ja lubię Kreator i bardzo ciepło
wspominam ich płytę "Pleasure To Kill"
pomimo, że nagrali ileś dużo lepszych albumów
to ja z sentymentem słucham tej, bo kojarzy
mi się z młodością (śmiech). Natomiast
to była nasza taka najbardziej skomplikowana
technicznie płyta, nawet teraz po latach
jak bierzemy coś na warsztat z tej płyty
to się sami dziwimy, ależ komplikowaliśmy
wtedy (śmiech).
Czy przypominasz sobie jak przebiegała
tamta sesja? Są może w otchłani pamięci
jakieś "smaczki", którymi mógłbyś się podzielić?
Nagrywaliśmy na 8-śladowy magnetofon…
(ja pierdzielę, dzisiaj 8-sladów to ja na sam
wokal potrzebuję)… Pomijając, że była to
żmudna praca… To kojarzy mi się tekst
Wojtka, który był perfekcjonistą oraz kopalnią
nieoczywistych pomysłów i zagrywek
muzycznych. No i skończyliśmy nagrywać, a
realizator walczy z brzmieniem, jak wiemy,
Foto: Quo Vadis
ciężko było "ukręcić"
jakiś dobry dźwięk, bo
sprzęt był nie najwyższych
lotów zarówno
studyjny, jak i nasze
instrumenty… I realizator,
walczy, walczy…
my ciągle średnio
zadowoleni… i
wreszcie Wojtek mówi
do niego: "Słuchaj teraz
to cały czas jest Teatr
Telewizji a Ty zrób z tego
Film Fabularny" no i pamiętam,
że gość się
wkurwił, wyszedł,
trzasnął drzwiami i poszedł
się przewietrzyć
(śmiech).
Swego czasu Exodus,
na pewno jeszcze Sodom,
Destruction czy
Testament sięgali po
swoje stare numery i
nagrywali je na nowo.
Byłbyś w stanie zrealizować
coś takiego z
Quo Vadis? Jakie
masz podejście do takich
operacji - czy
uważasz, jak ja na
przykład, że nie jest to
w ogóle do niczego potrzebne,
czy wręcz
przeciwnie, darzysz
dużą aprobatą takie
akcje?
Czasami by mnie to
kusiło, ale tylko dlatego,
że posłuchałbym
jak brzmią te utwory
jak są dobrze nagrane
Foto: Quo Vadis
(śmiech), ale żeby je wydawać to chyba nie
jest potrzebne (śmiech).
Wracając na chwilę do warstwy lirycznej
tej płyty. Kilka tekstów, zwłaszcza w roku,
kiedy wyszła płyta, mogło budzić, delikatnie
mówiąc, kontrowersje. Miałeś jakieś poważne
problemy z uwagi na krytykowanie
wojska ("Monofobia"), poruszania zawsze
delikatnej dla władz sprawy Katynia
("NKWD") czy też stanowisko wobec
władz ("Czerwone prawo")?
Tak jak wspomniałem były teksty mocno
upolitycznione, a "MONofobia" (czyli lęk
przed MONem) to był bardzo ważny społecznie
utwór - dla Ciebie pewnie teraz spawa
abstrakcyjna, ale wtedy było tak, że młodzi
mężczyźni musieli odbywać przymusową
służbę wojskową dwa lata, obcinane włosy,
dramaty itp. My z pierwszego składu Quo
Vadis: Bączek, Słaby i Ja to z nas nikt nie
był w wojsku, bo wszyscy "świrowaliśmy", a
ja miałem dwóch starszych od siebie nauczycieli,
więc to jest historia na osobny wywiad
(śmiech). Ale wracając do Twojego pytania to
już wtedy była odwilż i nie spotkały nas jakieś
represje z tego tytułu...
Wśród tych wszystkich kawałków nagle
mamy przerywnik. Pojawia się wasza wersja
przeboju grupy Maanam "Kocham Cię
kochanie moje". Skąd w ogóle taki pomysł,
żeby sięgnąć akurat po twórczość Kory i
Jackowskiego?
To właśnie Wojtek Słabicki wpadł na ten
pomysł, że utwór jest tak fajny, że jakbyśmy
zrobili z niego thrashowy galop to mogłoby
być super… No i tak zrobiliśmy. Utwór się
przyjął i nawet w Rozgłośni Harcerskiej,
Tomasz Ryłko puszczał go codziennie o
6:00 rano jako pobudkę.
QUO VADIS 53
Później też zdarzyło się Wam nagrywać dość
nieoczywiste covery - m.in. Roya Orbisona,
Breakoutu, The Police, Jerzego Petersburskiego
czy Nirvany… Zastanawiam
się czy to było odzwierciedlenie Waszych
gustów czy z szelmowskim uśmiechem wciśnięcie
tego kija w mrowisko? Bo wiesz,
metal i tak dalej a tutaj nagle "Ta ostatnia
niedziela" czy "Pretty Woman"… I to już
nie chodzi o to, jak to jest zagrane, ale o sam
wybór. Mam nadzieję, że wiesz o co chcę
zapytać… (śmiech)
"Pretty Woman" to znowu robota Wojtka
(śmiech), a co do pozostałych to z każdym
coś się wiązało. Najciekawsza historia to ta z
numerem "Wielki ogień" Breakout… Byliśmy
z Bączkiem na koncercie szczecińskiego zespołu
After Blues, gdzie oni gościnnie występowali
z Mirą Kubasińską i wtedy po raz
pierwszy usłyszeliśmy ten numer. Wiesz, pomimo,
że to była bluesowa aranżacja, czysta
nieprzesterowana gitara to numer miał taką
siłę i ciężar, że postanowiliśmy go zrobić i
wtedy jeszcze wpadł pomysł… hmmm… A
jakby zaśpiewała sama Mira Kubasińska?
To byłoby coś! I tak się stało!!! (śmiech).
Tomku a jak z perspektywy czasu oceniasz
kolejne płyty Quo Vadis? Z którego materiału,
a jest ich trochę, jesteś dziś tak naprawdę
zadowolony i nie chciałbyś nic a nic
zmieniać?
(śmiech) Nie ma takich (śmiech) Na tym
polega właśnie tworzenie, że zawsze pozostaje
jakiś niedosyt, że zawsze coś można by poprawić…
Oczywiście to dopiero wychodzi po
jakimś czasie, bo każdy na etapie tworzenia
ma wrażenie, że tworzy absolutnie epokowe
dzieło, najlepsze w dotychczasowej twórczości,
a dopiero po jakimś czasie okazuje się, czy
przetrwa próbę czasu (śmiech)... Dla mnie
takim najbliższym ideałowi jest "Born To
Die". Muzycznie, produkcyjnie oraz brzmieniowo.
Teraz trochę schematycznie, ale co tam
(śmiech) - jakie hobby ma Skaya, kiedy nie
zajmuje się muzyką?
(śmiech) Ostatnio tworzę abstrakcyjne obrazy…
(śmiech) Nie używam słowa maluję, bo
nie używam pędzla tylko w odpowiedni sposób
wylewam farbę (śmiech).
Wiadomo, że brakuje koncertów i spotkań z
fanami. Sytuacja na świecie trwa dość długo
i każdy tęskni już do przeszłości. Wspominasz
sobie czasem jakieś szalone akcje z
tras? Masz w pamięci jakieś szczególne
anegdoty, śmieszne albo, chociażby takie
dość poważne?
Teraz to jestem tak spragniony naszych wyjazdów,
grania, wspólnych imprez, że wszystko
wydaje mi się atrakcyjne z naszej przeszłości
i przyszłości… Dużo mamy takich historyjek…
Teraz tak na szybko, to przypomniało
mi się, jak wracaliśmy z festiwalu w Węgorzewie.
Jechaliśmy dłuuugo i dłuuugo, piękna
pogoda, od czasu do czasu zatrzymywaliśmy
Foto: Quo Vadis
się, żeby dokupić browary… No i zatrzymaliśmy
się w jakiejś mieścinie małej, jeden
sklep a w nim był specyfik do picia (nigdzie
wcześniej ani później nie spotkałem się z
nim). Coś jak wzmocnione wino w półlitrowych
butelkach jak piwo… I kupiliśmy po
kilka… Patrzymy a na etykiecie hasło reklamowe:
"Trzeciego nikt nie dopił..." (śmiech) No
i nie dopiliśmy (śmiech) .
Chciałem zapytać też o skład z pierwszej
płyty. Masz kontakt z chłopakami, którzy
tworzyli z Tobą Quo Vadis przez dobrych
parę paręnaście lat? Sprawdziłem, że rozstania
były co jakiś czas. Najpierw odszedł
perkusista Wojtek, potem gitarzysta Mariusz
a jako ostatni, najpóźniej pożegnał się
z Tobą Jacek Gnieciecki… Różnice muzyczne
czy jakieś inne sprawy decydowały o
tym, że skład ulegał zmianom?
Tak mamy kontakt (śmiech) to bywało różnie,
były rozbieżności muzyczne, rozbieżności
co do kierunku działalności, rozbieżności
interpersonalne jak w życiu, ale najważniejsze,
że po latach kumplujemy się i nie
ma sytuacji, że się z kimś nie lubimy
(śmiech).
Wiem, z opowieści starszych metalowców,
że w latach 80. Szczecin był dość poważnym
bastionem muzycznym i nie tylko.
Ekipa, jaka wtedy jeździła na koncerty była
silna i bezwzględna. Zanim nie zacząłeś
grać, albo nawet później, już w etapie Quo
Vadis, należałeś do tych, którzy pytali o
składy i zabierali cenne fanty (śmiech) czy
raczej starałeś się być z boku?
Ja nie byłem w tym gronie, bo to było sprzeczne
z moim podejściem - dla mnie muzyka
jest wspólnym mianownikiem do właśnie
spotykania nowych ludzi i zawierania nowych
znajomości, a nie szukania różnic, krojenia
biletów i tak dalej. Zresztą ta zła sława
Szczecina też towarzyszyła Quo Vadis, bo
jak gdzieś przyjeżdżaliśmy to na początku
była nieufność… Na szczęście nasza muzyka
łączyła (śmiech).
Cóż taki urok tamtych czasów. Wtedy było
też chyba trochę bardziej jasne, kto do czego
należy i tak dalej… Wiesz, metalowiec to
był metalowiec, punk to punk a depesz to
depesz. Dziś mamy trochę wszystko i nic.
Jak Ty do tego podchodzisz, do tej ewolucji
muzyki, ubioru…?
Sam mam irokeza czyli już na starcie nieco
może się to kłócić z wizerunkiem metalowca
(śmiech) ale ja uważam, że każdy powinien
ubierać się jak lubi, jak mu wygodniej, jak mu
się podoba, słuchać co tylko zechce… Nie
słucham tylko metalu, tylko miewam jakieś
takie fale, że najdzie mnie coś i słucham np.:
melodyjnego punka spod znaku Offspring,
Bad Religion, Die Toten Hosen. Potem
przychodzi faza i słucham black metalu…
Teraz ostatnio odkryłem coś takiego jak epic
music i straciłem głowę… Słucham tylko tego.
Wybacz ale kolejne pytanie będzie również
trochę schematyczne (śmiech). Jak widzisz
siebie czy zespół w przyszłości, za jakieś 5
czy 10 lat?
Tak jak dzisiaj będziemy nagrywać płyty i
grać koncerty (śmiech) .
Pora kończyć. Tomku, dziękuję raz jeszcze
za poświęcony czas i jeśli masz ochotę, zostawiam
Cię z naszymi czytelnikami -
jakieś słowo od Ciebie dla maniacs, dla
fanów, dla kogokolwiek (śmiech).
Dziękuję również, pozdrawiam wszystkich,
życzę zdrowia !!! Jeżeli już ktoś zachoruje na
to gówno to niechaj przechodzi to lekko i do
zobaczenia na naszych koncertach !!!
Dzięki, życzę zdrowia i szybkiego powrotu
na scenę!
Adam Widełka
54
QUO VADIS
HMP: Cześć. Co zasadniczo sprawia, że
muzyka Ragehammer jest, jaka jest? Oczywiście
poza tytułowym wkurwem, sączącym
się z głośników słuchaczy Waszej kapeli.
Heretik Hellstörm: Witaj. Hmmm... Dość
ciekawie zadane pytanie na początek. Wydaje
mi się, że to jest kombinacja czterech różnych
sposobów odbierania muzyki i osobistych,
nierzadko drastycznie różnych preferencji.
Lubimy zarówno jedynkę Helloween,
jak i dyskografię Bestial Warlust, Fields of
the Nephilim, "Transilvanian Hunger"
(Darkthrone - przyp. red.), Agent Steel w
równym stopniu, co Nifelheim, więc wydaje
mi się, że brak lęku przed łączeniem pewnych
wpływów konstytuuje na dzień dzisiejszy
to, co materializuje się jako Ragehammer.
...ilu tylko się da
Najpierw była okładka przedstawiająca krwawiącego niedźwiedzia mierzącego
się z watahą ogarów na czerwono-siarczystym niebie. Następnie były charakterystyczne
marszowe werble, które wraz z sekcją gitarową powoli przechodziły
z melancholijnie brzmiących motywów do black/thrashu: tak się rozpoczyna album
"Into Certain Death", który niedawno został wydany przez Ragehammer za
pośrednictwem Pagan Records. Przy owej okazji pozwoliłem sobie zadać parę pytań
wokaliście zespołu, Heretikowi Hellstörmowi. Między innymi o najnowszy album:
technikalia, liryki, jak i o to, w jaki sposób pojmuje black metal oraz co charakteryzuje
byłą stolicę Polski.
Jeśli jest jakaś, to chyba pewna wyczuwalna
większa dojrzałość kompozycyjna. Numery
są bardziej zwarte, bardziej w punkt i bez
nadmiernych wycieczek w ślepe zaułki. Brzmienie
płyty też jest jakby pełniejsze i bardziej
wyważone względem jedynki. Poza tym
mam wrażenie, że mimo programowej agresji,
ogólny wydźwięk "Into Certain Death"
jest jednak nieco chłodniejszy, więcej w niej
pogardy, niż ślepej furii. Mogę jednak mówić
tylko z perspektywy swojej, jako twórcy.
Ostatnie słowo jeśli idzie o interpretacje i tak
zawsze będzie należeć do słuchacza, a ja nie
lubię narzucać interpretacji naszej muzyki.
Jak przebiegał proces tworzenia i nagrań na
ten album? Gdzie, jak, kiedy oraz z kim?
Cóż, jak zwykle u nas, nie spieszyliśmy się i
komponowaliśmy materiał w spokoju, między
koncertami, dając niektórym kawałkom
dojrzeć, po czym po koncercie na F.O.A.D.
Fest 2018 w Krakowie zawiesiliśmy działalność
koncertową, żeby przez cały 2019r. skupić
się na komponowaniu i dopieszczaniu
Minęły już ponad cztery lata, od kiedy wydaliście
za pośrednictwem Pagan Records
Wasz debiut, "The Hammer Doctrine". Co
możesz powiedzieć o tym albumie z perspektywy
czasu?
Że to chyba nie najgorszy album. Jest parę
mielizn i nie do końca przemyślanych rzeczy,
jednak lubię myśleć, że jak na debiutancki
pełnograj "The Hammer Doctrine" spełniło
swoje zadanie i nie najgorzej broni się do
dzisiaj. Gdybyśmy nagrywali ją teraz, to pewnie
pewne rzeczy zrobiłbym inaczej, jednak
jako migawka z czasów, kiedy ta płyta powstała,
wydaje mi się, że jest taka, jaka być powinna.
Jedna kwestia, która mnie nurtuje od samego
początku. Black metal jest pojęciem tematycznym
odnoszącym się do liryk, a nie
pojęciem aranżacyjnym. Czy tak mam to
rozumieć? Bo tak to odbieram, kiedy słyszę
np. "First Wave Black Metal", tak też interpretuję
liczne pośrednie i bezpośrednie nawiązania
do kapel takich jak Venom, Angel
Witch oraz Running Wild (a także "Scarlet
Slaughterer" Magnus i "Battle Cry" Omen,
choć możliwie niezamierzenie).
Dobrze kombinujesz. Dla mnie black metal
jest bardziej postawą, niż ścisłą szufladką gatunkową.
"First Wave Black Metal" był właśnie
próbą zwrócenia uwagi na nieco zapomnianą
Pierwszą Falę i jej rozpiętość stylistyczną,
gdzie było miejsce zarówno na liryczny
Angel Witch, rubaszno-punkowy Venom,
jak i mroczne Mercyful Fate i dość ekstremalnego,
jak na swoje czasy Kata. Reszta to
Foto: Ragehammer
tylko krytyka degrengolady gatunku, który
coraz bardziej zapędzał się w nijakość i przerost
formy nad treścią, który zaowocował koszmarkami
w typie Carach Angren. Horrendum
straszliwe, jakby rzekł Makłowicz Robert.
Z Omen bym się nie zapędzał, ale miejsce
dla Szkarłatnego Rzeźnika Magnus
owszem znalazło się w tym kawałku.
W ogóle co sądzisz o tym, że Running Wild
poszedł w tematykę historyczno-marynistyczną,
a nie został w tematyce satanistycznej?
Wydaje mi się, że to w sumie nic złego, bo
poskutkowało to kilkoma absolutnie wspaniałymi
albumami. Właściwie do "The Rivalry"
włącznie, uwielbiam ten zespół bardzo
mocno, jednak to dwie pierwsze płyty, gdzie
jeszcze byli Czarnymi Demonami, a nie
Lwami Morza są dla mnie najistotniejsze.
Jednak nie wyobrażam sobie świata bez "Blazon
Stone", czy "Pile of Skulls". Ciekawym
jednak, co by było, gdyby Kapitan Rolf pozostał
wierny Diabłu i czy w dzisiejszych
czasach nie odżegnywałby się od dziedzictwa
black metalu, jak to dumnie głosił w "Prisoners
of Our Time".
Jaka Twoim zdaniem jest cecha, która różni
Wasz debiut od najnowszego "Into Certain
Death"?
materiału. Praca nad komponowaniem to
rzecz diametralnie różna od ogrywania setu
na koncerty, więc woleliśmy się nie wybijać z
rytmu twórczego, tylko upewnić się, że tego,
co zamierzamy nagrać, jesteśmy pewni na
101%. Kiedy uznaliśmy, że to już i wszystkie
kawałki "siedzą" jak powinny, dogadaliśmy
termin z M. i zaszyliśmy się na szereg sesji w
No Solace Studio. Z Mikołajem współpraca
jest nie tylko kawałkiem uczciwej, ciężkiej
roboty, ale i dużą przyjemnością, więc rejestracja
i miksy przebiegały bardzo sprawnie,
bo obie strony wiedziały, jak ma wyglądać
efekt końcowy i po prostu podążały we
wspólnym kierunku. W międzyczasie dogadaliśmy
szczegóły kwestii wydawniczych z
Pagan Records, jednak tutaj plany nieco pokrzyżowała
pandemia Covid-19. Album pierwotnie
miał się ukazać w okolicach kwietnia,
jednak niepewna sytuacja rynku zmusiła nas
wraz z Tomkiem do przemyślenia sprawy i
przesunięcia premiery na wrzesień. Nie żałuję
tej decyzji jednak z obecnej perspektywy,
ponieważ był czas spokojnie przemyśleć
plan promocji i opracować scenariusze na
RAGEHAMMER 55
56
każdą ewentualność. Płyta szczęśliwie ukazała
się 18 września 2020 i mam nadzieję, że
jednak warto było czekać.
"We Are the Hammer" jest w pewnym sensie
także odpowiedzią skierowaną w stronę
niedowiarków, którzy nie uwierzyli w Wasz
sukces?
Raczej próbą określenia, gdzie Ragehammer
jest w roku 2020. Istniejemy już niemal dekadę,
to niewiele, ale dla nas to 1/3 życia,
jakby nie patrzeć. Mamy za sobą dwa nieźle
przyjęte materiały, sporo konkretnych koncertów,
mamy swoich fanów i właśnie wracamy
z drugim pełnym albumem, na którym
konsekwentnie trzymamy się tego, co założyliśmy
sobie na początku grania w tym zespole.
To chyba nie najgorzej, jak na sezonową
ciekawostkę, której los wróżono nam za każdym
razem, kiedy ukazywał się jakiś nasz
materiał, czy kiedy ruszaliśmy w trasę. To
jest też takie nasze fuck off do wszystkich
Wujków Dobra Rada, którzy jak zwykle
świetnie wiedzą co i jak powinniśmy grać.
Nie. To jest nasza muzyka, nasze zasady, jak
Ci się nie podoba marynarzu, tam jest szalupa,
wiesz co robić. I mam wrażenie, że nie
jest to nadal nasze ostatnie słowo...
Jakie państwo, które istnieje w obecnych
czasach, było najbardziej brutalne (wobec
wrogów i swoich obywateli) w historii ludzkości?
Czy mieliście na uwadze też jakieś
inne państwo niż Trzecia Rzesza, do której
pośrednie nawiązania można zauważyć w
części Waszych tekstów?
Ja wiem, czy my tak bardzo do hitlerowskich
Niemiec nawiązujemy? Owszem, pewne aspekty
estetyczne są podane w takiej formie,
w jakiej są, ale to raczej idzie o metaforę totalitaryzmu
jako takiego, w ujęciu XX-wiecznym.
Wracając jednak do pytania, wystarczy
popatrzeć na dzisiejszą Turcję, to jak
traktuje Kurdów i Ormian, w ogóle cały kocioł
na Wschodzie, dzisiejsza Rosja też mimo
wszystko nie jest kwiatem demokratycznych
cnót, w USA podziały społeczne są tak głębokie
w tym momencie, że na włosku wisi
wojna domowa, a dodajmy, że idzie o kraj,
gdzie tradycjami jest baseball, hamburger i
RAGEHAMMER
masakra w szkole. Żyjemy na kupie gówna i
żeby szukać brutalności i niehumanitarnego
podejścia do tzw. obywatela nie trzeba udawać
się w romantyzowaną przeszłość. Przecież
raptem w tym tygodniu policja z podjudzenia
partii rządzącej pałowała i traktowała
gazem protestujące kobiety. Wydaje mi się,
że jeśli tendencja się utrzyma, też możemy
mieć tutaj ciekawie.
Foto: Ragehammer
W sumie, jak duży wpływ na Wasz (przyjmijmy
tutaj aranżacyjną definicję) black
metal miała Druga Wojna Światowa? Czy
przeceniamy ten konflikt w kontekście tej
muzyki?
Druga, pierwsza, zasadniczo każda forma
zorganizowanej militarnej przemocy miała
tutaj jakiś wpływ. Druga jednak historycznie
była najbliżej współczesności i jako taka stanowi
najbardziej dobitny podajnik refleksji
na temat przemocy, jako czynnika kulturowego.
Także odpowiedź na Twoje pytanie
znajduje się gdzieś pośrodku. Natomiast daleki
byłbym od interpretacji naszej muzyki
wyłącznie przez pryzmat tego konfliktu.
Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że jednak
czasy przed XX wiekiem mogły być
bardziej brutalne i ekstremalne niż się przyjmuje,
aczkolwiek być może w mniejszym
stopniu opisane, ze względu na niższy
postęp technologiczny?
Oczywiście, że bym się zgodził. W takim średniowieczu
zwykłe życie codzienne to była
walka z prawdziwego zdarzenia i średnia długość
życia (o ile przeżyłeś własny poród)
rzadko dociągała do czterdziestki. Postęp technologiczny
i cywilizacyjny sprawił, że
dzisiaj żyjemy z wszelkimi wygodami za relatywnie
niedużą cenę. Natomiast XX wiek
miał swoje odcienie ekstremy, nieznane
wcześniej w historii, jak chociażby Holodomor,
czy przemysłowa niemal machina
śmierci w obozach koncentracyjnych. Ludzkość
od swego zarania bardzo dużo uwagi
poświęca rzeczom, o których całe pokolenia
później mówi się ze zgrozą. Ciekawe, czy kiedy
dojdziemy w końcu do ściany w postaci
nuklearnej zagłady, potencjalne niedobitki
będą w stanie to przebić?
Skoro o tym zagadnieniu mowa, to nawiązując
do waszego innego utworu, "616 Terror
Korps". Czy zgadzasz się z teorią, że to
tak naprawdę 616 jest prawdziwą liczbą
szatana? W sensie jak bardzo prawdopodobne
jest, że to tak naprawdę był błąd przy
kopiowaniu?
Wydaje mi się to co najmniej prawdopodobne.
Tradycja zna wiele takich przypadków,
jak np. kwestia tego, czy rajskim drzewem
poznania była jabłoń (malus domestica), czy
szło o rozróżnienie dobra od zła (malum).
Biorąc jednak pod uwagę od jak substancjalnych
błędów tłumaczeniowo-merytorycznych
roi się w znanych przekładach pism
źródłowych, jak również kabalistyczną numerologię,
tutaj ciągle może iść o coś zupełnie
innego, niż po prostu "cyferki do oznaczania
Diabła". Myśmy jednak zdecydowali
się na tradycyjne ujęcie tematu po metalowemu,
zawierzając jednocześnie Papirusowi
115, jako że nawet w biblijnej stylistyce cenimy
oldskul (śmiech).
W tym samym utworze także w tekście
wspomnieliście o roku 1993, mówiąc, że
musicie przywrócić coś, co jest utracone.
Mniemam, że tutaj chodzi m.in. o podział
państwa przez religię, który został zaburzony
konkordatem zawartym w kwietniu,
czy mam tu rację?
Z mojej osobistej perspektywy 1993 to był
ważny rok. Wspomniany konkordat i przekształcenie
Polski w wycieraczkę Watykanu,
śmierć Euronymousa, zleszczenie się death
metalu, w mikroskali Polski posttransformacyjnej
chaos na pełnej i wkroczenie w czas
bylejakości... Jest wiele czynników, przez
które osobiście uważam, że 1993 był rokiem,
po którym już było tylko gorzej. Sam wtedy
byłem szczochem, jednak mam swoje prawo
do refleksji z perspektywy czasu i uważam, że
był to ze wszech miar rok graniczny i chujowy
na dodatek.
Pozwolę sobie jeszcze wejść na grunt stricte
wizualny. Co sądzisz o tym tekstowym
wideo, które sprawiło Wam do tego utworu
Pagan Records?
Sądzę, że wyszło bardzo dobrze, bo odpowiadałem
za zarys konceptualny i dogadywałem
wszystko z Heavision, które odpowiada za
realizację tego obrazka. Uważam, że złapało
zasadniczego ducha kawałka i sprawiło, że
parę osób poczuło się nieswojo.
Czy myśleliście o innym tytule dla "Dragon
City" np. "Krak's City"? W ogóle, co w
ostatnich latach w Krakowie jest najbardziej
charakterystyczną cechą tego miasta
Twoim zdaniem? Maczety, dwu-klubowy
podział piłkarski czy ironiczny smog buchający
z trzewi?
Nie myśleliśmy o innym tytule. Smok jest
symbolem Krakowa tak bardzo, jak precle,
maczety i tani mefedron, więc w wymiarze
symbolicznym jak znalazł. Co do cechy, która
jest najbardziej charakterystyczna dla życia
tutaj w ostatnich czasach, wymieniłbym
na pierwszym miejscu beznadzieję. Kolejne
kluby są zamykane, w centrum już właściwie
nie ma gdzie grać koncertów, jeśli tylko coś
zaczyna kulturalnie być ciekawe, natychmiast
przychodzą cwaniaczki z ratusza, popatrzą,
wycenią i pójdą sprzedać pod deweloperkę.
Życie kulturalne w tym mieście zdycha,
jak dziad na raka odbytu. Nawet kwestia
piłki nożnej nie ma się najlepiej, chociażby
burdel w Wiśle, czy brak spójnej wizji na
siebie Cracovii. Dobrze, że chociaż scena ma
się tutaj zupełnie nieźle ostatnimi czasy, czego
dowodzą ostatnie rzeczy Mgły, Medico
Peste, Terrordome, Rites of Daath, Over
the Voids czy Owls, Woods, Graves.
Jak duży wpływ ma na Was kultura hinduska,
manifestowana, chociażby w tekście
"Omega Red", za pośrednictwem między
innymi pojęć Kali-Yuga i Byk Dharmy?
Powiedziałbym, że raczej żaden, zważywszy,
że odwołałem się do niej w dwóch linijkach
na trzy pozycje w dyskografii, ale nie byłaby
to do końca prawda, bo jednak się tam
pojawiła. Zasadniczo staram się korzystać z
szerokiego spektrum wpływów, od mitologii i
symboliki różnorakiej, przez medycynę i
naukę, historię czy inne teksty kultury. Co
tylko akurat jest w stanie pomóc mi przekazać
w danym momencie myśl.
Najbardziej nieoczywista inspiracja liryczna,
jaką zawarliście na swoich albumach?
Wydaje mi się, że dzisiaj wskazałbym mieszankę
kortyzolu, testosteronu i adrenaliny,
jaka wydziela się w momencie wzmożonej
presji i strachu, która została główną osią tematyczną
"Fear Toxin" z "Into Certain
Death".
Czy planujecie ustanowić stosunkowo
oczywisty trend jednego polskiego utworu
w Waszej dyskografii?
Niczego nie planujemy. Robimy i patrzymy,
co będzie. Chciałbym kiedyś zaśpiewać jakiś
numer po niemiecku, bo lubię brzmienie tego
języka.
Foto: Ragehammer
Zauważyłem, że jednak jesteście na FB. W
sumie coś się zmieniło w Waszym podejściu,
które zostało przedstawione w wywiadzie
dla Metalurgii z 2017r.?
Długo się broniliśmy i do teraz nie jestem do
końca zwolennikiem tego czegoś, jednak obecnie
to jest niestety pewna podstawa w sprawnej
komunikacji na linii zespół-promotorzy
koncertowi, czy wytwórnia. Tak więc chcąc
nie chcąc musieliśmy jednak się zdecydować
na swojego Facebooka. Staramy się prowadzić
go bez tych wszystkich umizgów i wodotrysków
z dupy, odezw do maniax itp. badziewia,
natomiast sporym plusem jest możliwość
własnoręcznego kontrolowania informacji
o zespole pojawiających się gdzieś w
sieci i posiadanie własnego autoryzowanego
kanału komunikacyjnego w sieci. Ot, wymóg
czasów, w których żyjemy...
Jak bardzo syndrom natychmiastowej gratyfikacji
jest widoczne w muzyce black/
thrashowej? Czy uważasz, że jakoś znacząco
to wpływa na Was?
Nie wiem, jakiej odpowiedzi oczekujesz w
tym przypadku. Kwestie syndromu natychmiastowej
gratyfikacji przywoływałem jako
cywilizacyjną bolączkę czasów, w których
żyjemy. Czy ma to przełożenie na scenę
black metal/thrash? Nie wiem, bo coraz
mniej śledzę. Raczej chyba tylko w wymiarze
kolejnych wysypów dzielnych młodzianów w
katanach, którzy idą gromić pozerów, a po
wydaniu pierwszego materiału okazuje się, że
trzeba trochę się postarać i ciężej popracować,
więc stwierdzają "e, to już mi się nie chce"
i idą do piachu. Lepiej se posłuchać jedynki
Tormentora.
Czego nie zrobicie w 2021 roku? A także, co
zrobicie w 2021?
Jak tak dalej pójdzie, to w 2021 r. nie zagramy
żadnego koncertu. Ale poważnie myśląc,
wydaje mi się, że w 2021 nadal się nie rozpadniemy,
nie zmienimy stylu, w którym
gramy, nie będziemy skakać wyżej wała i nie
będziemy próbowali zostać pieszczoszkami
prasy i sceny. Ktoś musi być chujem. Natomiast
co zrobimy? Na pewno jakoś uczcimy
fakt 10. lat egzystencji Ragehammer...
Wasza okładka do najnowszego albumu
wygląda zajebiście. Mógłbyś powiedzieć
kilka słów o niej, o tym jak powstała i kto ją
stworzył?
Okładka jest dziełem mojej przyjaciółki i
znakomitej malarki, Devinez. Zawsze podobały
mi się poważne, malowane okładki w
stylu (wczesnego) Marschalla, czy Elirana
Kantora, podobała mi się surowa powaga
wynikająca z doboru kolorów i medium, a
potrzebowałem jakiejś metafory sytuacji, w
której mimo zdawałoby się z góry przesadzonego
wyniku starcia, skazany na porażkę
nie oddaje skóry bez walki. Idąc na pewną
śmierć, warto mieć pewność, że zabierze się
ze sobą tylu przeciwników, ilu tylko się da.
Stąd pomysł niedźwiedzia, zaszczutego
przez sforę głodnych krwi ogarów. Przekazałem
ten pomysł Devinez i po jakimś roku,
kiedy pokazała mi pierwsze efekty swojej
pracy, wypieprzyło mnie z butów. A trzeba
wiedzieć, że nie jest to osoba, która łatwo
daje się namówić na działania artystyczne,
które są podyktowane jakimikolwiek czynnikami
zewnętrznymi, które nie pokrywałyby
się w stu procentach z jej artystycznymi wizjami.
Uważam ten obraz za absolutnie
wspaniały i jestem dumny z faktu, że ozdabia
on front płyty Ragehammer.
Dzięki za wywiad. Powodzenia! Ostatnie
słowa należą do Ciebie...
Dzięki za pytania. Wspierajcie swoją lokalną
scenę, róbcie ziny, twórzcie muzykę, rysujcie
grafiki, nie oglądajcie się na modę i polityczną
propagandę z jakiejkolwiek strony.
Jacek Woźniak
Foto: Kuba Wierzchowski
RAGEHAMMER
57
Pytam, bo porządkując fakty, działa zespół
od 1987 roku. Dopiero w 1992 roku ukazało
się pierwsze demo, nazwane właśnie "Holy
Inqvisition". Wspominacie sobie czasem
ten okres grupy?
Właściwie w 1987 roku nie było jeszcze
Monastery tylko Zakon (trochę inny skład).
Ale wracając do pytania, to nie bardzo jest
jak wspólnie wspominać, bo członkowie zespołu
z czasów "Holy Inquisition" (oprócz
perkusisty - Małego), praktycznie nie utrzymują
ze sobą kontaktu. Jednak myślę, że każdy
z osobna fajnie wspomina tamte czasy.
Zajebiste klimaty
Kto by przypuszczał, że po długim czasie wyciągnie Monastery z niebytu
chińska wytwórnia. Jak to mówią - lepiej późno niż wcale. Zespół to jeden z tych
niszowych, ale z ciekawą przeszłością. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że
ich nagrania mogą jeszcze zainteresować. Właśnie o tych starych dziejach, ale i
zajęciach w czasie pandemii i o tym, jak udało się trwać z żoną w jednym zespole
opowiedział gitarzysta Wojtek "Poland" Cenajek. Krótko, zwięźle, ale co ważne,
treściwie.
HMP: Witam z ramienia Heavy Metal Pages.
Miło mi, że mogę zadać kilka pytań,
tym bardziej, że mimo zawieszenia, sporo
się ostatnio w Monastery działo. Zatem
nie mogę nie zapytać - jak czujecie się jako
światowy zespół?
Wojtek "Poland" Cenajek: Witam! Czujemy
się zajebiście! Paręset płyt na ponad miliardowy
kraj na pewno czyni z nas jednostkę
kultu! (śmiech)
Naturalnie moje pytanie dotyczyło tego
dość niezapowiedzianego wznowienia płyty
Idąc dalej to rok później pojawia się pierwszy
długogrający materiał - "God Save".
Przyznam, że krążek nie wywarł na mnie
jakiegoś piorunującego wrażenia, ale domyślam
się, że dla Was w tamtym okresie to
było nie lada wydarzenie. Jak oceniacie ten
materiał, sesję, ogólnie ten fragment działalności
z perspektywy ładnych dobrych kilkunastu
lat?
Myślę, że każdy kto gra w jakimś zespole
wkłada całego siebie w zespół, w komponowanie,
pisanie tekstów, nagrywanie itd. Nikt
nie planuje tego czy dana płyta będzie dobra,
lubiana czy zła. Z perspektywy czasu, na pewno
były to zajebiste klimaty.
Chciałbym zapytać o pewien dość specyficzny
utwór… Na pierwszym albumie
znalazła się "Zuzia". Powiem, że dla mnie
trochę niepotrzebny, rozbija jakoś "God
Save", a na "Świętej Inkwizycji" powraca
jak bumerang. Pamiętasz skąd się wzięła ta
laleczka, (śmiech)?
"Zuzia" powstała w trochę "przePORNOlonej"
głowie Kuby (ówczesny basista i wokalista).
Monastery zawsze miało jakiś humorystyczny
kawałek koncertowy "dla ludzi" na
rozluźnienie atmosfery (najpierw "Zuzia", potem
"Chryzantemy Złociste"). Utwory te zawsze
"rządziły" na koncertach i nawet nie słuchający
metalu znali te pastiszowe kawałki.
Acz, rzeczywiście tematycznie "Zuzia" pasuje
do materiału z płyty jak pięść do nosa
(śmiech). Pewnie dlatego nie umieściliśmy
"Chryzantem" na "Thrashing Pictures", ale
często graliśmy je na koncertach.
"Święta Inkwizycja" przez chińską wytwórnię
Huangquan Records. Może przybliżysz
trochę okoliczności, w jakich doszło do takiego
obrotu spraw?
Przypadkiem… Chłopaki z wytwórni Hangquan
Records wydali najpierw płytę innej
polskiej kapeli, tj. Quo Vadis, i "po nitce do
kłębka" natrafili na nasz materiał, znaleźli do
nas kontakt w internecie i napisali.
58 MONASTERY
Foto: Monastery
Zakładałeś kiedykolwiek, że taka sytuacja
może się dla Monastery zdarzyć? Że nie
tylko ta, ale jakaś europejska czy też światowa
wytwórnia w ogóle zainteresuje się
waszą twórczością?
Niestety, chińska reedycja "Świętej Inkwizycji"
nie wzięła się z naszej popularności,
tylko z tego, że Hangquan Records specjalizuje
się akurat w zespołach thrash metalowych
z lat 80-tych i 90-tych z całego świata.
Zaopatrzyli się w kasetę Monastery kupioną
gdzieś na e-Bayu, spodobało im się to co
usłyszeli i tak się zaczęło. Tym sposobem
staliśmy się posiadaczami wydanej w Chinach
płyty CD (nie CD-R). Płyta jest jeszcze
dostępna poprzez kontakt na stronie zespołu
na Facebook. Wcześniej mieliśmy kontakty z
wytwórniami z Europy, nawet niektóre (najczęściej
niemieckie) odpisywały na nasze listy
twierdząc, że nasz materiał jest obiecujący
czy interesujący, jednak jakoś nigdy im
nie pasowało żeby nas wydać. Albo pisali, że
już mają wypełniony plan na dwa lata albo
my mieliśmy przerwę…
W tym momencie chciałbym też poruszyć
temat tekstów Monastery. Nadal są dla
Was ważne, identyfikujecie się z tym, co
zostało zaśpiewane?
Oczywiście. Teksty są ważne i niestety, często
nadal aktualne. To smutne, że w pewnych
kwestiach nic się na lepsze nie zmienia.
W tym samym roku co "God Save" wyszła
też "Święta Inkwizycja". Albumy różne, nie
tylko w kwestii języka, w jakim zostały
zaśpiewane. Mimo, że wciąż był to thrash
metal, to zauważyłem, że materiał na "Inkwizycji"
sprawia lepsze wrażenie. Zgodzisz
się ze mną?
Przypomnij sobie moją odpowiedź na twoje
piąte pytanie (śmiech). Być może, ale ocena
nie należy do nas. To tak, jakbyś miał wybrać
które Twoje dziecko jest lepsze czy ważniejsze.
W 2005 roku w lekko zmienionym składzie
Monastery zrealizowało album "Thrashing
Pictures". Przyznaję, że dla mnie był najlepszy
z Waszych dokonań. Słychać, że to
zupełnie inne podejście do grania. Potrafisz
sobie przypomnieć tamtą sesję?
Bębny do "Thrashing Pictures" nagrywaliśmy
na szemranym zapleczu miejscowej dyskoteki(!).
Gitary, bas i wokale były nagrywane
w naszej sali prób w piwnicy naszego
domu. Z jednej strony komfort, bo u siebie,
ale z drugiej warunki dalekie od idealnych.
Na "Thrashing Pictures" śpiewa Ania
Volantzky. Czy to po ładnych, kobiecych
partiach na "Świętej Inkwizycji" zespół zdecydował
się, że kolejna płyta będzie w całości
wokalnie oddana żeńskiemu głosowi?
Tutaj problem rozwiązał się sam. Odszedł
Kuba i dla kapeli oczywistym rozwiązaniem
było obsadzenie wakatu Anią.
Jednak między "Świętą Inkwizycją" a
"Thrashing Pictures" minęło aż dwanaście
długich lat. Co działo się z Wami, jako muzykami
przez ten czas?
W tym okresie przez Monastery przewinęło
się sporo osób. Skład był niestabilny i siłą
rzeczy nie dało się nagrać płyty. Udało się
tylko zarejestrować materiał demo "The Evil
Has Landed" w 1996 roku oraz poprzedzające
"Thrashing Pictures" demo "Shattered
Faith" w 2003r. W międzyczasie chłopaki i
dziewczyny udzielali się w innych lokalnych
kapelach, a ja nagłaśniałem koncerty i nagrywałem
inne kapele (głównie metalowe) rozwijając
moje studio nagrań "Metal-Sound-
Studio", które działa do dzisiaj.
Po nagraniu ostatniej płyty zespół znów
wszedł w stan zawieszenia. Czy możemy
się spodziewać jakichkolwiek działań Monastery
w najbliższym czasie?
Niestety, raczej nie.
Sytuacja z wirusem nie daje możliwości
aktywnego, koncertowego życia. Każdy radzi
sobie jak może, by przetrwać ten trudny
czas. Jeśli mogę zapytać, jak Wam udało się
czy udaje znaleźć jakiś spokój i zajęcie w
tym okresie?
Ja robię różne rzeczy… Na przykład piekę
chleb, a ostatnio robię noże. Ania śpiewa w
rockowym FSW. Ja też jeszcze niedawno grałem
ale mnie wyjebali (!). Mały też gra w
FSW na garach. Ten zespół ma regularnie
próby i tak jak wiele kapel, z utęsknieniem
czeka na możliwość grania koncertów.
Trochę pół żartem, pół serio - Wojtku, a
może to zawieszenie Monastery spowodowane
jest tym, że ciężko jednak wytrzymać
z żoną w jednym zespole? (śmiech) Albo
Foto: Monastery
może było na odwrót… ?
Nie, raczej nigdy nam to nie przeszkadzało. I
nadal jesteśmy razem. Będąc w zespole, mieliśmy
raczej relacje takie jak ma się w zespole
czy w firmie, a nie w małżeństwie. Czyli każdy
miał swoją działkę do wykonania i starał
się jak najlepiej ją wykonać… Acz pewne
rzeczy się przenikały, sala prób - w domu, sala
ze sprzętem - w domu, nagrywalnia - też w
domu!
Wojtku, Ty z tego co udało mi się sprawdzić,
po "Thrashing Pictures" nie próżnowałeś
jako muzyk sesyjny. Nagrania z Wishmaster,
Bloodthirst czy Deathstorm… Nie
myślałeś wtedy, że jednak fajnie byłoby
reaktywować macierzysty zespół?
"Muzyk sesyjny" to może za dużo powiedziane.
"Chlapnąłem" tu i ówdzie parę solówek,
parę dźwięków… (śmiech). O reanimowaniu
Monastery myślałem często, niestety
sprawa rozbijała się zawsze o brak dobrze
wyszkolonej kadry. Takie czasy… Mało
komu chce się godzinami zasuwać wprawki.
Prościej jest pewnie uprawiać, mający moim
zdaniem, z muzyką niewiele wspólnego, rap
czy inne hip-hopy.
Sądzisz, że zainteresowanie ze strony
chińskiej wytwórni pomoże Monastery
dźwignąć się do aktywnej działalności?
Znaleźlibyście jeszcze trochę entuzjazmu,
żeby napisać nowy materiał i być może,
ruszyć z koncertami?
Ty chyba nie wiesz ile my mamy lat…
(śmiech!). Powtórzę się: nawet gdyby bardzo
się chciało, to nie ma z kim. W naszym pięknym
mieście, oprócz FSW rock band, orkiestry
dętej w domu kultury i prywatnej
szkółki Acoustic dla dzieci, nie słyszałem
żeby ktoś grał (mam na myśli zespoły).
Chciałbym zapytać o Wasze prywatne muzyczne
zapatrywania. Coś w ostatnim czasie
zwróciło Waszą uwagę czy może wciąż
podgrzewacie uczucie do starych albumów?
Słuchamy starych i nowych rzeczy, acz z tendencją
do "klasyki metalu". Jest dużo świetnych
nowych kapel, ale ich mnogość nie
pozwala dogłębnie ogarnąć tematu.
Chciałbym wrócić jeszcze do przeszłości.
W tych pierwszych latach funkcjonował zespół
pod nazwą Zakon. Zmieniliście jednak
na angielsko brzmiącą nazwę Monastery
czyli Klasztor. Nie chcieliście zostać przy
polskiej, która brzmi nieźle?
Szczerze mówiąc, nie wiem. Przyłączyłem się
do kapeli już o nazwie Monastery. To pytanie
bardziej do Kuby i Burzy, którzy byli
założycielami Zakonu.
W związku ze zbliżającym się końcem
wywiadu poproszę o jakieś dobre słowa dla
czytelników Heavy Metal Pages.
W imieniu Monastery, życzę czytelnikom
HMP wyłącznie dobrej muzyki!
Dziękuję za poświęcony czas i życzę wytrwałości
i zdrowia. Pozdrawiam.
Dziękuję również i pozdrawiam thrashowo:
"thrash till death"!
Adam Widełka
Foto: Monastery
MONASTERY 59
HMP: Ze względów zawodowych jestem
dość dobrze zorientowany w różnych doniesieniach
medialnych, ale jakoś nie przypominam
sobie informacji, że w Kotlinie odkryto
ostatnio funkcjonujący wehikuł czasu.
Tymczasem zawartość waszej debiutanckiej
płyty potwierdza, że coś takiego jednak
musiało mieć miejsce, jednak umknęło
uwadze prasy? (śmiech)
Eryk Kula: To prawda. Muzycznie i emocjonalnie
żyjemy w latach 80. i 90. XX wieku.
Postanowiliśmy stworzyć muzykę, która
ukaże nasze wnętrze. Znajdują się tam muzyczne
inspiracje od Japonii, Europy po USA.
Gościnnie zagrał również nasz przyjaciel
Muzyka wnętrza
Okrütnik to młody zespół, hołdujący
tradycyjnemu metalowi w najbardziej
klasycznej postaci. Ich debiutancki
album "Legion antychrysta" to
kawał solidnego, a momentami nawet
porywającego grania, brzmiącego
niczym płyta z 1985 roku. Gitarzysta
Eryk Kula opowiada nam o kulisach powstania
tego materiału, fascynacji różnymi odmianami metalu i latami 80. jako
takimi, wykorzystanym w logo umlaucie oraz dlaczego nie lubi określenia pozer.
Tradycyjnego metalu z ósmej dekady minionego
wieku nikt jeszcze nie określa
mianem nurtu retro, tak jak w przypadku
zespołów inspirujących się muzyką hard czy
progresywną z lat 70. Nie da się jednak nie
zauważyć, że nie są to jakoś bardzo aktualne
dźwięki, niczego nowego nie da się tu
już wymyślić. Mimo to chcieliście grać jak
stary Kat, nie jak Odraza?
Brzmienie obecnego metalu wydaje nam się
bardzo sztuczne, oczywiście z wyjątkami.
Wiąże się to przede wszystkim z tym, jak w
latach 80. afirmowano życie. To było coś
więcej niż muzyka, towarzyszył temu bardzo
oryginalny klimat, styl i wolność. Rock 'n' roll
lat 80. i 90. uderza w ciebie to, jacy ci goście
byli świetni. Była na nas ogromna presja, w
Polsce chłopak z długimi włosami, albo w
ogóle ktoś, kto słucha innej muzyki niż popularna
jest w jakimś stopniu persona non
grata. Ksenofobia naszego społeczeństwa
względem innych subkultur, stylów jest
ogromna. Wobec ogromnej niechęci zostają
tylko najsilniejsi lub wyalienowani. Szkoda,
że ci którzy zostają zajmują się sprzeczaniem
się o to kto jest pozerem, a kto nie, co dodatkowo
odrzuca nowych słuchaczy. My wracamy
do lat 80., wtedy każdy był przede
wszystkim sobą.
Teraz metal też jest na przeciwnym biegunie
od mainstreamowych propozycji, ale kiedyś
chyba było łatwiej się przebić, bo mimo
braku internetu, narzędzia nad wyraz przydatnego
w promocji, zespołów było jednak
zdecydowanie mniej?
Trzeba rozróżnić tu pewne okresy. W Polsce
w latach 80. i 90. było bardzo mało źródeł
informacji na temat zachodniej muzyki,
środków finansowych na sprzęt. Definiowało
to poziom naszej kultury i muzyki. Oczy-wiście
łatwiej było się wtedy przebić, bo zespołów
trzymających jakikolwiek poziom
muzyczny było bardzo mało. W latach 2000
i minionej dekadzie wydaje nam się, że było
dużo trudniej, gdyż społeczeństwo w naszym
kraju było trochę inne, co za tym idzie bardziej
uprzedzone. Obecnie widzimy zmianę
poprzez naszych znajomych, często młodszych
od nas, że powstaje powoli dużo mniejsza,
ale jednak nowa grupa metalowców,
którzy mają w poważaniu uprzedzenia tej
poprzedniej generacji. Z tego powodu jest łatwiej,
jest mniej zawiści, więcej pozytywnych
emocji. Ten fakt bardzo cieszy.
Elias z Chile, więc jest mnogość inspiracji i
wpływów.
Czemu wybraliście akurat połowę lat 80.?
Nigdy nie korciło was, by zacząć grać na
przykład hard rocka jak wczesny Black Sabbath,
wrócić do korzeni gatunku?
Lata 80. są dla nas czymś bardzo ważnym,
głównie ze względu na zespoły, których zaczęliśmy
słuchać jako małe dzieciaki. Wszystkie
z nich, na przykład Megadeth, Turbo,
Iron Maiden (to akurat nie jest dobry przykład,
bo ten zespół powstał w połowie lat 70.
- przyp. red.) zaczęły karierę właśnie wtedy.
Mamy ogromny sentyment do lat 70. - nasz
gitarzysta bardzo lubi Styx, Teda Nugenta i
inne zespoły amerykańskiej sceny. Jesteśmy
też fanami tych brytyjskich, przede wszystkim
Black Sabbath i Led Zeppelin. Natomiast
to właśnie lata 80. były dla nas wzorem
i ten styl bycia najbardziej nam odpowiadał.
Foto: Okrütnik
jest sformułowaniem, które w obecnym czasie
zanika, oczywiście odnosząc się do stylu
życia muzyków z zespołów rockowych i metalowych.
Ludzie są pełni uprzedzeń, strachu,
to jeden z powodów dlaczego nastolatkowie
mają gdzieś tę muzykę, ona często nie oferuje
nic poza tym właśnie muzycznym przeżyciem,
a bardzo ważne było to poczucie przynależności
i po prostu bycie cool. My tym
żyjemy, kochamy to co robili goście pokroju
Mötley Crüe i tak dalej. To było prawdziwe.
Jesteście bardzo młodymi ludźmi - co
urzekło was w tej muzyce sprzed lat? Energia,
szczerość, bezkompromisowość, możliwość
wyrażenia siebie w takiej właśnie
formie?
Na pewno każdy z tych elementów był dla
nas bardzo ważny. Zaczynaliśmy słuchać tej
muzyki będąc w bardzo młodym wieku. Kiedy
oglądasz koncerty zespołów metalowych z
Stąd Okrütnik, nie zwyczajny Okrutnik,
nazwa z tym umlautem jest bardziej metalowa,
dobrze kojarząc się choćby z Motörhead,
Queensr?che czy Mötley Crüe?
W zasadzie to był zabieg czysto wizualny.
Metalowy umlaut faktycznie istnieje i bardzo
cieszy nas fakt bycia kolejnym zespołem z
tym elementem obok przez ciebie wymienionych.
Kiedyś było też prościej o tyle, że na płytowych
składankach pojawiały się również
metalowe numery, podobnie było na listach
przebojów czy tych radiowych, choćby
naszej Trójkowej. Teraz wszystko jest
sprofilowane, podporządkowane jakimś
algorytmom, więc de facto macie szansę
dotrzeć tylko do fanów takich dźwięków.
Uważacie to za plus czy minus, skoro pewnie
i tak gawiedź oddająca się pląsom
przy muzykopodobnych dźwiękach disco
polo uznałaby zawartość waszej debiutanckiej
płyty "Legion antychrysta" za zbyt
mocną, trudną i w dodatku obrazoburczą?
Nasza muzyka raczej nie trafiłaby na listy
przebojów, przynajmniej nie liczylibyśmy na
to. Bardzo pomagają platformy streamingowe,
gdzie faktycznie tworzy się coś swego
rodzaju składanek, w postaci playlist. Jest to
fakt, który bardzo nam pomaga w propagowaniu
naszej muzyki. Masz rację, że dla
wielu osób antychrześcijański mianownik naszej
muzyki budzi pewnego rodzaju negatywne
emocje, ale taki zawsze był metal i rock.
60
OKRUTNIK
Może nie trafiamy na listy przebojów w
mainstreamowym radio, ale większość popularnych
raperów też tam nie trafia. Tworzy
się niestety swoista polaryzacja na ludzi
słuchających topowych stacji radiowych z
reklamami i niezależnych. Każdy wybiera co
chce.
Znowu więc zabrzmię jak zgrzybiały staruszek,
powtarzający z uporem maniaka, że
kiedyś to dopiero było, ale to fakt, bo pamiętam
występ Kata na Krajowym Festiwalu
Piosenki Polskiej w Opolu, co teraz byłoby
nie do pomyślenia?
Znany nam jest ten koncert. Był to na polską
skalę fenomen podobny do gal MTV w USA,
gdzie grały metalowe zespoły. Niestety w
Polsce metal nie jest tak ważną częścią kultury,
jak chociażby w Niemczech. Wydaje
nam się, że w obecnej sytuacji żadna z telewizji
nie chce być na tyle radykalna, żeby
zapraszać na antenę muzyków sceny metalowej.
Doskonale znamy przykłady tego jak
obecnie Telewizja Publiczna traktuje artystów
puszczając hymny pokroju "Dorosłych
dzieci" zespołu Turbo bez ich zgody. Można
sparafrazować słynne powiedzenie: a kto by
jeszcze chciał grać dla TVP.
Od początku założyliście, że waszym głównym
celem będzie długogrający debiut, te
wcześniejsze, krótsze materiały miały poboczny-promocyjny
charakter, były zajawką
tej dużej płyty?
Nagrywanie EP i singla było dla nas naturalne,
chcieliśmy pokazać ludziom, że istniejemy.
Na pewno myśleliśmy o tym, że kiedyś
wydamy album, aczkolwiek przyszło to zdecydowanie
niespodziewanie. Pierwsze wersje
płyty były po prostu zbieraniem utworów,
graliśmy wtedy w innym składzie, który na
szczęście nie przetrwał, więc kawałki które
chcieliśmy nagrać dla naszej pamięci okazały
się naszą pierwszą płytą.
Pojawienie się na scenie u boku Turbo podczas
trasy "The Last Warrior Tour" i reakcje
publiczności utwierdziły was w przekonaniu,
że idziecie w dobrym kierunku?
W zasadzie trafiliśmy na idealny moment.
Trasa "The Last Warrior Tour" była swoistym
metalowym, koncertowym młotem.
Graliśmy u boku metalowego Hellhaim i
Turbo, które grało swój najcięższy materiał,
więc i publika była w stanie nas znosić
(śmiech). Zdecydowanie bez tego wielkiego
przeżycia nie byłoby nas w tym samym punkcie.
Zespołowi, który gra parę koncertów w
roku po okolicy łatwo się rozpaść i nie traktować
swojej muzyki poważnie. To czego
dokonaliśmy dzięki trasie z Turbo wzniosło
nas na kompletnie innym poziom. Z perspektywy
czasu, kiedy patrzymy na inne zespoły,
często powtarzające, że przecież nie da się
nic zrobić, jest dla nich tylko jedna odpowiedź:
trzeba próbować, grać i nie myśleć o
tym jak jest beznadziejnie. Trasa dla takiego
młodego zespołu jest wielkim ryzykiem.
Może to być początkiem końca, ale też początkiem
kariery. Na szczęście byliśmy na
tyle silni, że trwamy dalej i będziemy trwać.
Heavy, speed, wczesny black, do tego kilka
dość długich, nie bazujących wyłącznie na
łojeniu, kompozycji - w żadnym razie nie
Foto: Okrütnik
chcieliście się tu ograniczać, metal nie musi
być tożsamy z ograniczonymi horyzontami?
Bierzemy pod uwagę wiele różnych kierunków.
Obecnie elementem poważnie blokującym
młode zespoły są bardzo wąskie inspiracje.
Doskonale wiemy, jest dostęp do
wszelkich materiałów, można dotrzeć do każdego
zespołu nawet z małego brazylijskiego
miasta. Problemem jest to, że każdy chce
grać jak Metallica, Slayer, Iron Maiden,
wiele tych zespołów można wymienić. Sumując
je wszystkie widzimy jak bardzo
ograniczony jest to zasób stylów. Wszyscy w
naszym zespole są obecni w niszowej muzyce,
nie tylko metalowej. Prawdopodobnie
właśnie ten fakt przyczynia się do tego, że po
prostu podchodzimy do metalu z swego
rodzaju świeżością, ale też bardzo eksperymentalnym
brzmieniem. Ta równowaga jest
bardzo ważna.
Słuchając "Legionu antychrysta" jestem
więcej niż pewny, że zależało wam na surowym,
organicznym brzmieniu, jakże odmiennym
od obecnej, metalowej średniej -
triggery, nadmierna kompresja i inne bajery
bezpłciowego, cyfrowego soundu są dobre
dla pozerów?
Bardzo nie lubimy słowa pozer. Każda muzyka
ma swoich odbiorców, swoje charakterystyki
i styl. Jeżeli niczego nie udajesz, robisz
coś bo kochasz to dlaczego nazywają cię pozerem
(śmiech). Z naszej perspektywy to brzmienie,
które uzyskaliśmy nie jest pozbawione
nowoczesnych rozwiązań. Dobrym
przykładem jest to, że brzmienie gitar jest
nagrane bez użycia analogowych wzmacniaczy.
Nowinki technologiczne są bardzo pomocne,
trzeba tylko wybrać odpowiednią
drogę. W produkcji albumu nie skupialiśmy
się na żadnych poradnikach, to była kwestia
słuchu. Pod pewnym względem, kiedy
idziesz do studia musisz być świadomy charakterystycznego
brzmienia danego inżyniera.
Są trendy, które powodują że wielu artystów
kreuje bardzo powtarzalny dźwięk, czasami
warto zrobić coś samemu. Masz wtedy
gwarancje, że będziesz brzmiał bardzo oryginalnie.
Tadeusz Miciński czy Roman Kostrzewski
mogliby być dumni z waszych mrocznych,
nieoczywistych tekstów. Co ciekawe nie są
one wyłącznie "diabelskie", bo taki "Wrześniowe
popołudnie rzeźnika '52" traktuje o
Józefie Cyppku - temat seryjnych morderców
dla metalowego zespołu jest zawsze
ciekawy, zwłaszcza kiedy nie został wcześniej
wykorzystany?
Tekst do utworu numer 8 płyty to było dla
nas coś bardzo wyjątkowego. Na próbach tak
naprawdę nie zrozumieliśmy nawet jednego
słowa, kiedy nasz wokalista Michał to śpiewał.
Temat tekstów Okrütnika jest bardzo
szeroki, w pewnym sensie na tym opiera się
klimat naszego zespołu. Właśnie ten specyficzny
charakter mrocznych historii naszego
kraju, dziwnych opowieści to nasza tożsamość.
Niestety ze względu na pandemię nie
mieliśmy okazji grać "Wrześniowego popołudnia
rzeźnika '52" w Szczecinie, ale to na
pewno będzie bardzo ciekawe doświadczenie.
Pozdrawiamy wszystkich mieszkańców Niebuszewa.
Wydanie w ubiegłym roku balladowego
utworu "Portret trumienny, a na grobach
kwiaty" na singlu to przypadek, czy celowo
jako pierwszy udostępniliście lżejszy utwór,
żeby nie zrazić od razu wszystkich?
(śmiech)
Z perspektywy czasu postrzegamy to na pewno
jako jeden z błędów, aczkolwiek był to
w naszych oczach jeden z najlepszych
OKRUTNIK 61
utworów. Walczyliśmy wtedy niejako z
formą, którą chcielibyśmy tworzyć i efektem
tego była ta ballada. Z bieżącym doświadczeniem
nagralibyśmy inny kawałek, bardziej
metalowy, ale czasu nie da się cofnąć, a wielu
słuchaczom ballada się podoba. Zdecydowaliśmy
się nagrać ją jeszcze raz na album,
zagrać wolniej i dodać jej trochę więcej
mroku. Nagranie tego utworu utwierdziło
nas, że nie pasujemy do studyjnego brzmienia.
(śmiech)
Mamy rok 2020, znaczenie wytwórni płytowej
w tradycyjnej formie znacznie zmalało,
jednak wasz debiut ukazał się nakładem
Ossuary Records. Czym Mateusz
was skusił, propozycją wydania nie tylko
CD, ale też kasety?
Wytwórnia dała nam bardzo dużo. Przede
wszystkim to miejsce, które skupia wielu
wykonawców, co dodatkowo wpływa na promocję.
Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszego
miejsca w Ossuary Records. W planach
na początku było wydanie materiału
samodzielnie, ale nie pociągnęłoby to za sobą
tak dużej promocji i jakości w produkcie,
którym stał się album. Kaseta była naprawdę
fajnym pomysłem, który oczywiście był w
naszych głowach wcześniej, ale raczej nie
zdecydowalibyśmy się na to gdyby nie propozycja
Mateusza. Możliwe, że w niedalekiej
przyszłości pojawi się również winyl. Dla
osób, które nie słuchały naszego materiału na
kasecie mamy informacje, że różni on się
nieco od wersji CD i może wam dać trochę
głębsze wrażenia.
Fizyczne nośniki dźwięku mają jeszcze
jakiekolwiek znaczenie dla młodego pokolenia,
zbieracie płyty winylowe, kompakty i
kasety?
Nie tylko my, ale i ogromne grono naszych
rówieśników zbiera płyty. Dla starszego pokolenia
z jednej strony był to kult, ale nie da
się zniwelować faktu, że była to też jedyna
możliwość przechowywania i odczytywania
dźwięków. Obecnie bardzo popularne są platformy
streamingowe typu Spotify. Co ciekawe
większość osób, które kupują wersje
elektroniczne naszego wydawnictwa to nie są
młodzi ludzie. Oczywiście widzimy, że mimo
posiadania płyt, odsłuchujemy je również na
Spotify. Jest to na pewno bardzo wygodne,
zwłaszcza kiedy masz w zasobie rzadką płytę,
szkoda aby utknęła w komputerze czy w
radio.
Czyli kolekcjonowanie płyt jest to pasja
niezależna od wieku, a zalety streamingu
nie przysłaniają licznych walorów fizycznych
wydawnictw?
Przede wszystkim streaming nie daję tej satysfakcji,
którą daje ci przedmiot. Jest to na
pewno bardzo osobista percepcja, ale kupując
płytę masz coś więcej, booklet, z którego
można dowiedzieć się fajnych ciekawostek.
Tradycyjne nośniki są niejako kultem, ale też
przedmiotem tożsamości. Wielką zaletą
Foto: Okrütnik
streamingów jest możliwość rozszerzania
swoich muzycznych horyzontów, to coś co
uwielbiamy. Każde rozwiązanie ma swoje dobre
i złe strony.
Sytuacja jest jaka jest, o koncertach w najbliższym
czasie nie ma raczej mowy. Jak
zamierzacie więc promować "Legion antychrysta",
żeby usłyszało o tej płycie jak
najwięcej ludzi?
Nasze plany obejmują głównie promocję w
internecie. W tym aspekcie bardzo pomocne
jest wsparcie wytwórni. Mamy nadzieje, że
koncerty ruszą niedługo, ale prawdopodobnie
zanim ten fakt nastanie wydamy nowy
singiel. Czekamy na powrót do normalności,
będzie bardzo fajnie zagrać ten materiał dla
szerszej publiczności, która poznała nas dzięki
naszemu pierwszemu wydawnictwu. Dziękujemy
za wywiad.
Wojciech Chamryk
HMP: Hej, jak się masz? Jak ta cała pandemia
wygląda w Irlandii?
Alan "Nemtheanga" Averill: Cześć. Nie ciekawie,
najprawdopodobniej jesteśmy miastem/krajem
z najdłuższym czasem spędzonym
w najbardziej ekstremalnej formie lockdownu.
W tej chwili żyjemy w otwartym więzieniu,
taka jest prawda, i nie ma oznak żeby
to się szybko skończyło.
Jak spędzasz czas bez koncertów? Czy jesteś
bardziej kreatywny niż zazwyczaj?
Cóż, to nie tylko bez występów na żywo, ale
także agencji, celu, tożsamości, przygody.
Odebrano ci to, co kochasz najbardziej. Tutaj
znajduje się wielu muzyków i kreatywnych
ludzi. Nie, nie jestem tak kreatywny poza
moim podcastem, odmawiam pisania muzyki
online i przeprowadzania prób zdalnie… musimy
walczyć ze strukturami antyhumanistycznymi
na nas nałożonymi.
Tęsknisz za występem na żywo? Widziałem
Cię pod koniec 2019 roku z Primordial w
Polsce. To był wspaniały program i nigdy
nie podejrzewam, że świat o ostatnich koncertach
będzie tak proroczy.
Cóż, oczywiście… To jest krew, która płynie
przez scenę i naszą kreatywność, bez tego jest
to naprawdę skorupa doświadczenia, jeśli o
mnie chodzi. Mówiąc szczerze, nie ma powodu,
aby bez nich produkować więcej metalu.
Czy możemy powiedzieć, że mamy nowego
Dread Sovereign z powodu większej ilości
twojego wolnego czasu?
Nie, wcale, zrobiłem to przed obecną sytuacją,
w której się znajdujemy. Więc nie mają
ze sobą nic wspólnego. Zawsze mam energię
i skupiam się na kilku różnych rzeczach.
Jak tym razem wygląda proces pisania i nagrywania
z Dread Sovereign?
Napisaliśmy to razem w sali prób, old school,
potem razem nagraliśmy… na żywo. Żaden
wielki sekret.
Na tym albumie mówisz, że "Nature Is the
Devil's Church", co to znaczy i jak bardzo
natura cię inspiruje?
Dread Soverign to oczywiście nie fantazja,
ale trzeba zrozumieć, że nie jest to Primordial…
więc nie jest to dzieło mojego życia.
Jest to moja lekkomyślna strona diabła.
Utwory mają oczywiście pewien realizm, ale
celowo zostały napisane w języku okultystycznego
horroru i starego heavy metalu.
Ostatnio współpracujesz również z Nergalem
z Behemoth. Napisałeś utwór do jego
projektu blues/country. Jak wygląda ta
współpraca?
Pewnie. Rozmawialiśmy o tym dawno temu.
Przysłał mi piosenkę, napisałem tekst i zaaranżowałem
swoje partie, nagrałem je tutaj
w Dublinie. Piosenka jest świetna! Więc jestem
bardzo dumny z ostatecznej wersji.
Na ostatnim albumie mieliście cover Venom
tym razem postawiliście na Bathory.
Jakie zespoły chcesz coverować jako następny?
Kto wie. Zależy od tego, co jamujemy w sali
prób, a granie i jamowanie jest zabawne.
Przesłanie kawałka wydawało się również
fajnym sposobem na zakończenie albumu.
62
OKRUTNIK
Musimy walczyć ze skutkami antyhumanistycznymi na nas nałożonymi
Alan Averill to bardzo ciekawa i złożona osoba. Na codzień człowiek stojący
za mikrofonem w Primordial, sporadycznie wydający płyty z swoim projektem
Dread Sovereign. I to właśnie premiera albumu tego projektu była powodem
naszej wymiany maili. Alan w charakterystycznym dla siebie stylu enigmatycznie
opowiada o historii, pandemii oraz cyfryzacji rynku muzycznego.
Widziałem, że zacząłeś być naprawdę aktywny
w mediach społecznościowych, szczególnie
na YouTube.
No cóż, to jest niestety w tej chwili zło konieczne
na jakimś poziomie, lepiej dla mojego
zdrowia byłoby mieszkać w górach, gdzie
sadziłbym drzewa, ale oto jesteśmy.
Również widziałem, jak bierzesz udział w
rekonstrukcji historycznej. Mam rację, że
szczególnie lubisz I Wojnę Światową? W
jakich bitwach bierzesz udział?
Nie, to kadry z filmu Primordial "Exile
Among the Ruins", w którym gram brytyjskiego
żołnierza, który wraca z Pierwszej
Wojny Światowej i zostaje stracony przez
IRA.
Większość ludzi mówi o II Wojnie Światowej,
ale moim zdaniem ta pierwsza była
bardziej interesująca.
Tak, w pewnym sensie się zgadzam... wydaje
się bardziej fascynujące, jak to się zaczęło
i jakie narody/państwa wówczas istniały, których
notabene już nie ma.
Tworzycie kilka różnych kolorów winyli do
nowego albumu, widziałem też, że jesteś
kolekcjonerem winyli. Wolę też wymieniać
muzykę z tego źródła. Ale streaming jest
naprawdę wygodny. Myślisz, że pewnego
dnia będzie to jedyne źródło muzyki, a nie
płyty CD/winyle?
Cóż, wisi tam fizyczna kopia… więc dla tych,
którzy nadal tego chcą, będzie istnieć, ale dla
wielu nowych zespołów style muzyczne są
tylko cyfrowe.
Jaki plan ma Primordial na 2021?
W tej chwili naprawdę nie możemy nic zaplanować.
Nie możemy się spotkać, aby ćwiczyć
lub grać/planować występy na żywo.
Ostatnie pytanie, jak ten cały bałagan po
Brexicie wygląda w Twojej okolicy? Czy
uważasz, że artysta może mieć z tego
powodu problem z odtwarzaniem treści?
Cóż… to skomplikowane. Mamy oczywiście
granicę z Północą Irlandią, więc stwarza to
Foto: Piet Goethals
wiele problemów dla UE. To jest granica,
której nie można pilnować, są już problemy z
zamówieniem towaru z Wielkiej Brytanii.
Teraz martwmy się, czy artyści wrócą do grania,
a potem będę się martwić o tamto.
Dziękuję za poświęcony czas i pozdrawiam
z Polski.
Kacper Hawryluk
HMP: Laudetur Iesus Christus! Po pierwsze
gratuluję nowego albumu. Bardzo solidny
i równy materiał. W moim odtwarzaczu
gości często i na razie nie zanosi się
żeby to się zmieniło. Zastanawia mnie tylko,
dlaczego EP a nie longplay? Materiału
jest wystarczająco dużo i choć powstawał
w sporej rozpiętości czasowej brzmi zaskakująco
spójnie.
Evangelist: In saecula saeculorum. Dziękujemy
za komplementy. Rozważaliśmy różne
koncepcje tego wydawnictwa. Jedną skrajnością
był pomysł wydania wszystkich niealbumowych
piosenek, czyli dwóch niepublikowanych
numerów z sesji "In Partibus Infidelium",
naszej wersji "Freezing Moon" i tych
sześciu, które są ostatecznie w programie płyty.
Mielibyśmy wówczas godzinną kompilację,
podwójny album, ale trochę groch z kapustą.
Drugą skrajnością był pomysł wydania
trzech niepublikowanych numerów z sesji
"Deus Vult", plus nasza wersja "Mystification",
a dwie nowe piosenki jakiś czas później
w formie siedmiocalowej płyty winylowej, a
więc trochę "granie na czas". Spotykaliśmy
się pośrodku i tak naprawdę "Ad Mortem
Festinamus" to podwójna EPka, jedna to
Jesteśmy zwykłymi socjopatami
Polska nie może poszczycić się wieloma nazwami, które w godny sposób
reprezentowałyby nasz kraj w kategorii metalu epickiego, a już szczególnie epickiego
doomu. Z tego względu zawsze będę silnym orędownikiem pielęgnowania
kultu Evangelist. Ekipy po pierwsze świetnej jakościowo, po drugie docenianej na
zagranicznym poletku i po trzecie - niezwykle intrygującej. Panowie dbają o to by
ich wizerunek był spójny, zgodny z ideałami które im przyświecają, a do tego nie
są pozbawieni dystansu do siebie i tego co robią. Byłem więc niezwykle podekscytowany
mogąc odbyć poniższą rozmowę z muzykiem stanowiącym połowę składu
naszej doomowej załogi. Chcąc uszanować jego anonimowość nie ujawniam danych
osobowych (choć imię i tak raz wypłynęło w rozmowie). Przed Wami Evangelist!
numery z okresu "Deus Vult", druga to dwie
świeże piosenki i "Mystification". Dobrze
będzie to słychać na winylu, gdzie każda z
tych sesji będzie miała swoją stronę. Dla nas
album musi mieć jakiś leitmotif, jakąś myśl
przewodnią, koncepcję bazową, na której
opieramy całość i wszystkie piosenki powstają
z tym elementem z tyłu naszych głów.
"Ad Mortem Festinamus" to trochę pokazanie
się z mniej ortodoksyjnej, luźniejszej
strony, poza ramami albumowymi. Zresztą,
nigdy nie umieścilibyśmy coveru na albumie,
nawet jeśli to cover Manilli.
Jak wspomniałeś, trzy utwory na albumie
to nagrania jeszcze z sesji "Deus Vult".
Które z nich? I jakim kluczem zostały wyeliminowane
z płyty długogrającej?
"The Puritan", "Pale Lady of Mercy" i "Towards
the End". Tematycznie nie mieściły się
w koncepcji albumu, więc zostawiliśmy je na
później. Nie są to jakieś odrzuty, które były
za słabe na album, po prostu wykraczały poza
jego ramy. "The Puritan" to pierwszy numer,
z tych które powstały w trakcie pisania
na "Deus Vult", jeszcze z lata 2015, tymczasem
"Towards…" pojawił się jako ostatni.
Czas pandemii odbił się dosyć mocno na
całej branży artystycznej. Zastanawiam
się, w jaki sposób Covid dotyka zespołu,
który na żywo gra bardzo rzadko. Wiemy
oczywiście o potrójnie już odwołanym Helicon
Metal Festiwal na którym mieliście wystąpić.
Czy poza tym posypały się jakieś
plany w Evangelist?
Mieliśmy jeszcze kilka propozycji, ale tak się
złożyło, że w kwietniu urodziła mi się córeczka,
więc i tak większości z nich pewnie byśmy
odmówili. Zresztą, tylko dwie były sensowne
pod względem finansowym, więc nie
jest to jakaś wielka strata. Jedynym twardym
efektem tego wirusowego zamieszania było
opóźnienie w nagraniach nowych piosenek.
Czekaliśmy na właściwy moment, żeby Sadus
nagrał bas w studio, ale wciąż przekładaliśmy
termin i w końcu Kawaler Jacque nagrał
go sam, u siebie w domu. Nie chcieliśmy
już przedłużać, no bo jak można nagrywać i
miksować trzy piosenki przez prawie rok?
Pozostając w temacie pandemii - czy duży
wpływ na treść "Ad mortem festinamus"
miały wydarzenia minionego roku? Zaraza,
kataklizmy, niespokojne sytuacje polityczne,
postępujący zamęt wewnątrz Kościoła
Katolickiego - to wszystko coraz bardziej
przypomina biblijne wizje apokaliptyczne.
"Ad mortem festinamus, peccare desistamus"
to słowa które teraz jeszcze silniej
mrożą krew w żyłach. Pomysł na tytuł albumu
i teksty zrodziły się pod wpływem tego
wszystkiego, czy siedziały w Was już
wcześniej?
Absolutnie nie, te piosenki były napisane w
latach 2015-2019. Przypuszczam jednak, że
na kolejny album nie zabraknie nam tematów
w związku z tym, o czym piszesz. Chyba
wkraczamy w czasy ostatnie (nie ostateczne),
więc przed nami zejście do katakumb.
Więc jeszcze o inspiracjach tekstowych -
"Towards the End" robi niejako za numer
eponimiczny. Czy jest on bezpośrednio inspirowany
dziełem "Ad mortem festinamus",
czy raczej jest swobodną wariacją dotyczącą
tytułu?
Po 30 latach pauzy geopolitycznej świat wpada
w stare, sprawdzone, wojenne koleiny.
"Wojna peloponeska" Tukidydesa, stamtąd
pochodzi złota myśl, podsumowująca
mechanizm napędzający ten ziemski padół:
słuszność i prawo, jak świat światem, dotyczy
tylko równych sobie pod względem władzy i
potęgi, albowiem silni robią co mogą, a słabi
cierpią co muszą. Na naszych oczach mija
miraż świata opartego na wartościach, prawach
człowieka, demokracji i tym podobnych
sloganach dla naiwniaków. Technologia,
siła militarna i gospodarcza, dyplomacja
i inne prawdziwe lewary wracają na salony.
Niedługo zobaczymy wielkich bojowników o
prawa człowieka i demokrację, tłumaczących
gawiedzi z neofickim zapałem, że na przykład
Ci Chińczycy to jednak są super i bardzo
ich potrzebujemy, a Tybet i Ujgurzy, no
to "wicie rozumicie". Mercedesy w Chinach
muszą się sprzedawać!
Ciekawi mnie tekst "Puritan". To opowieść
o XVI-wiecznym, anglikańskim fanatyku,
czy może raczej rodzaj Waszego manifestu
jako "purytan" w potocznym tego słowa
64
EVANGELIST
znaczeniu?
Jest to nasz powrót do twórczości Howarda,
owym anglikańskim fanatykiem jest sam Solomon
Kane. Manifesty i inne gimnazjalne
egzaltacje są nam obce.
I słusznie. (śmiech) Inny liryk, który od razu
wzbudził moje zainteresowanie to "Pale
Lady of Mercy". Gdy zobaczyłem tytuł pomyślałem
"cholera, motywów chrześcijańskich
w metalu już trochę było, ale pieśni
maryjnej to chyba jeszcze nie!". Po przeczytaniu
tekstu staje się jasne że "Blada Pani
Miłosierdzia" to personifikacja śmierci, ale
niektóre wersety pasowałyby nawet pod
Matkę Boską. Intencjonalnie?
Nie pamiętam, ale jest to całkiem możliwe.
Zawsze staram się upchnąć kilka warstw w
tekstach, i nie jesteś pierwszy, który tak to
odczytuje. Królowa jest tylko jedna. Salve
Regina!
Przy "Deus Vult" jako jedną z głównych
inspiracji wymienialiście Manowar. Wg
mnie na "Ad mortem..." jest go zdecydowanie
mniej. Wydaje się jakby znów pierwsze
skrzypce zaczął odgrywać doom w
stylu Candlemass, Scald czy Solitude
Aeturnus. Czego słuchaliście najwięcej w
ostatnim czasie i co miało na Was kluczowy
wpływ?
Tak jak wspomniałem, połowa piosenek z
EPki była napisana w tym samym czasie co
numery z "Deus Vult", więc słuchaliśmy z
pewnością tego samego. Na pewno stary Manowar
to podstawa naszej muzycznej egzystencji,
ale tak poza tym nie słucham na co
dzień zbyt wiele doom metalu. To są celebracje
"od święta", kiedy mam czas dać się wciągnąć
muzyce. Musiałbym zerknąć, jakie płyty
leżą u mnie w samochodzie, bo w domu
nie mam czasu na słuchanie w spokoju ze
względu na dzieci. I tak patrząc: oba albumy
Lunar Shadow (moi ulubieńcy z tej młodej
fali), stary Gatekeeper (EPka i Vigilance
Sessions), chyba z pięć albumów The Cure,
jedynka Reverend Bizarre, dwójka i trójka
Atlantean Kodex, dwójka i trójka Manowar,
wszystkie albumy Sabbs z Dio, trójka
Fields of the Nephilim, dwójka The Sisters
of Mercy, jedyny dotychczas album Painthing,
Chyba tyle.
Mimo oczywistego podążania szlakiem
obranym na "Deus Vult", widzę tu chyba
najwięcej podobieństw do "Doominicanes".
Jest w tej płycie sporo takiego "wielkopostnego",
pokutnego nastroju. Taki był cel?
Nie było to naszą intencją. Osobiście uważam
"Doominicanes" za coś wyjątkowego w
naszej dyskografii. Wszystko niesamowicie
się zazębiło, piosenki, aranże, brzmienie,
sprzęt w studio, sam proces nagrywania, prace
Xaaya, pojawienie się Lukasa z Doomentią.
To był w ogóle wyjątkowo dobry czas
dla doom metalu. Pisali do nas ludzie z Rock
Hard, że wszyscy w redakcji świrują na
punkcie tego albumu, i czy możemy jeszcze
wydłużyć wywiad o dodatkowe pytania.
Kumpel, który od lat mieszka i pracuje w
Niemczech, pisze w SMSie, że właśnie jest w
Media Markt i widzi nasz album na półce.
Dziwne rzeczy się wtedy działy. Wystarczyło
kilka lat wymuszonej przerwy, wracamy z
trójką, a doom metal jest w zupełnie innym
miejscu. Ale to dobrze, to jest potrzebne do
oczyszczenia i pokory. Wszystko marność.
Sic transit gloria mundi.
Chciałbym zapytać jeszcze o cover Manilli
Road. Opowiedzcie o historii jego powstania.
Dlaczego akurat "Mystification"? Skąd
pomysł na akustyczną aranżację?
Szczerze mówiąc po pierwszym odsłuchu
miałem mieszane odczucia - klimat w który
poszliście nie był typowym dla Manilli
majestatem, a jednak udało się w te dźwięki
zakląć pewien nastrój. Pamiętam, że pierwsza
wersja instrumentalna na jedną gitarę,
nagrana na video z laptopa, pojawiła się w
czasie nagrywania "Doominicanes", w 2012
roku. Nie pamiętam z kolei, skąd w ogóle był
pomysł na akustyczną wersję, parę lat
minęło, ale chyba z jakiegoś koncertowego
video Manilli z youtube'a. W każdym razie
"Mystification" to mój ulubiony album, a
tekst, którego bohaterem jest Poe, świetnie
pasował na takie ciche postmortem dla
Sheltona.
Jeszcze o Manilli. Opowiedzcie o swoim
doświadczeniu z tym zespołem. Jaki miała
wpływ na Waszą twórczość? Który ich
okres jest dla Was najważniejszy?
Manillę poznałem gdzieś w okolicach
"Spiral Castle", chyba był to 2003 rok, nigdy
nie widziałem zespołu na żywo, jedynie
w tamtym początkowym czasie wymieniłem
parę maili z Markiem. Przez pewien czas był
to dla mnie zespół numer jeden, bardzo mi
imponowała ta bezwstydna epickość i duch
DIY. No i Randy, rzecz jasna. Najczęściej
wracam do środkowych albumów, pewnie jak
większość. Mam też taką anegdotę, a mianowicie
w 2003, lub 2004, graliśmy razem na
festiwalu z Michałem, drugą połową Evangelist,
każdy z nas ze swoją ówczesną kapelą.
Pamiętam jak dziś, jak stałem pod sceną podczas
koncertu i Michał z kolegami nagle pojechali
speedową wersję "Necropolis". Chyba
nikt nie miał pojęcia, że to obcy numer, i
prawdopodobnie było to pierwsze wykonanie
jakiejkolwiek Manilli na polskiej ziemi.
Każdy z Waszych albumów jest otwierany
"mówionym" intrem. Udało mi się rozszyfrować
pochodzenie tylko tego z "In Patribus
Infidelium", zaczerpniętego z "Conana
Barbarzyńcy". Skąd pochodzą pozostałe?
Nie ma tak łatwo, szukajcie a znajdziecie.
Na pewno poszukam, będzie to z pewnością
ubogacające doświadczenie. Jak zwykle
świetnym dopełnieniem albumu jest grafika.
Kto za nią odpowiada?
Obrazek, podobnie jak w przypadku "Deus
Vult", przygotował Diego Spezzoni. Zostawiliśmy
mu większą swobodę, niż przy poprzedniej
okładce, gdzie prowadziliśmy swego
rodzaju "nadzór ciągły". Daliśmy mu tytuł,
piosenki, i po kilku miesiącach totalnej
ciszy wrócił z gotową pracą. Postąpił trochę
w naszym stylu. Nie podobało nam się takie
podejście (śmiech).
Trafiła kosa na kamień (śmiech). Kolejny
tytuł po łacinie, kolejne otwarcie albumu
mówionym intrem, charakterystyczna oprawa
graficzna. Budujecie wizerunek Evangelist
bardzo skrupulatnie i szczegółowo.
Czy to wszystko zamierzone zabiegi czy
tak po prostu wychodziło? Do kompletu
brakuje maskotki zespołu, która przewijałaby
się na wszystkich okładkach (śmiech).
Tak, te dwa pierwsze elementy raczej pozostaną
stałe, ale nie obiecuję. Co do maskotki,
to nie wiem, czy to jest dobry pomysł, Michał
akurat uważa, że tak. Generalnie, jeśli
idzie o wizerunek, to po prostu mamy kilka
zasad i staramy się ich trzymać, nie jest to
jakaś wielka strategia, knuta w kanciapie o
5:00 rano przy wódzie.
Co jest pierwsze - muzyka czy przesłanie?
Nie deklarujecie się jako zespół stricte
chrześcijański, ale zestawiając Waszą
nazwę i teksty, przekaz jest jasny.
Pierwsza jest muzyka, ale nie wiem, czy przekaz
jest jasny. Przy okazji "Deus Vult" mieliśmy
chyba dwie niemieckojęzyczne recenzje,
gdzie jacyś debile odprawiali egzorcymy nad
Trumpem i rozprawiali o amerykańskiej, plemiennej,
polityce wewnętrznej. I to były całkiem
spore i szanowane periodyki muzyczne.
To taka dygresja w ramach "jasności przekazu".
Wiem, że jako katolik-metalowiec czasem
można się w tym środowisku poczuć trochę
wyobcowanym. Niewielu jest fanów łomotu
podzielających katolicki punkt widzenia,
jeszcze mniej będących wierzącymi, a co
dopiero ortodoksyjnymi tradsami. Wy odnaleźliście
dla siebie i urządziliście pe-ną
niszę, ale przecież nie było tak od razu. Macie
w swoim CV współpracę z kilkoma zespołami,
obracacie się w środowisku fanów.
Jak odnajdujecie się w tym światku?
Nie odnajdujemy się. To, że z kimś tam zagraliśmy
koncerty niczego nie oznacza. W
sumie nie wiem, dlaczego większość ludzkości
myśli, że bycie z kimś na jednym plakacie
i zagranie koncertu na jednej scenie, to coś w
rodzaju intymnej randki. Robimy swoje i nie
próbujemy się wkręcać w jakąś "scenę", czy
"wspólnotę" itd. Jest kilka osób, którym ufamy
i mamy z nimi w miarę regularny kontakt,
ale to wszystko. Jesteśmy zwykłymi socjopatami.
Świetna wizytówka! Z doświadczenia
wiem, że chcąc zachować pewną ortodoksję
religijną, a zarazem poświęcać się swojej
pasji trzeba iść na pewne ustępstwa, żeby
nie powiedzieć kompromisy. Jak to jest w
Waszym przypadku? Za przykład niech posłuży
choćby granie koncertów w czasie
Wielkiego Postu (w którym miał odbyć się
Helicon Metal Festival III), czy wydanie
EVANGELIST
65
spita z antyreligijną Capilla Ardiente. Do
tego z perspektywy fana - poznając klasykę
metalu, czy kupując płyty, obcuje się z estetyką
nierzadko bolesną dla człowieka religijnego.
Jaki macie do tego stosunek? Czy nie
jest to trochę dawanie Panu Bogu świeczki
a diabłu ogarka?
No popatrz, nawet nie zorientowałem się z
tym Heliconem, marny ze mnie grzesznik.
Split z Capillą (nie wiem, czy antyreligijną,
nie zagłębiałem się w teksty) z kolei był pomysłem
Lukasa z Doomentii. Pierwotnie
chcieliśmy dać naszą wersję "Freezing Moon"
jako bonus do wydania dwójki na CD. Lukas
namawiał nas na ten split z takim zaangażowaniem,
że w końcu się zgodziliśmy. Zapytaliśmy
kilku kapel, które byłyby dla nas interesujące,
czy nie mają jakiś zapasów niewydanych
piosenek, żeby się dołączyć, ale nie
było chętnych. Felipe z Procession i Capilli
świrował na punkcie tego kawałka, a że Procession,
w przeciwieństwie do Capilli, nie
miało w tamtym czasie żadnego numeru i
możliwości nagrań, to padło na Capillę. Zresztą
Felipe był z nami w kontakcie od pierwszych
tygodni naszego wyjścia na świat, pamiętam,
że wymieniliśmy się naszymi debiutami
zaraz po premierze. Niezły z niego herbatnik,
swoją drogą. Jeśli kiedykolwiek odrodzi
się Sabbath z Dio, to on pewnie będzie
na wokalu. Co do metalowej estetyki w perspektywie
religijności… Na pewno z wiekiem
człowiek się radykalizuje i pewne rzeczy już
nie uchodzą płazem. Parę lat temu wzruszałem
ramionami, albo nie zwracało to zbytnio
mojej uwagi. W tamtym czasie Procession i
Capilla to były dla mnie po prostu świetne
doom metalowe załogi z fajnymi ludźmi, a
teraz są to świetne doom metalowe załogi z
fajnymi ludźmi, którzy błądzą w istotnych
aspektach życia. Cały ten metalowy diabolizm,
"hajl szmatan", odwrócone krzyże i tego
typu rzeczy... ja wiem, że to trochę "tradycja"
gatunku, ale ja bym się trzymał z daleka. Nawet
King Diamond o tym śpiewał w "Dangerous
Meeting" (śmiech).
Jeszcze co do splitu z Capillą - dobór coverów
był powiedzmy, w miarę neutralny
światopoglądowo jeśli idzie o teksty, ale nie
mieliście nic przeciwko grafikom które
znalazły się na odwrocie koperty? Szata
graficzna zdaje się odgrywać dla Was
istotną rolę, a tutaj jej wydźwięk był jednoznaczny.
Musiałem sobie odświeżyć te obrazki i rozumiem,
że chodzi Ci o ten kolaż elementów
loga Mayhem z tym koziołkiem z płyt Angel
Witch. Całą oprawę graficzną wziął na siebie
Claudio, mózg Capilli, więc nie wtrącaliśmy
się. Dla mnie wydźwięk był dokładnie taki
jak pisałem wcześniej: okładka to kolaż okładek
albumów, z których pochodziły oryginały
coverów, a ten obrazek z tyłu to kolaż
charakterystyczny elementów graficznych
obu oryginalnych kapel. Nie powiem, pamiętam,
że brwi mi się lekko uniosły, ale machnąłem
ręką. Teraz pewnie bym z Claudiem
pogadał o zmianie. Chociaż, może nie, teraz
po prostu wydalibyśmy to sami.
Michał odpowiada za wokale, Paweł za
bębny - to wiemy. Jak dzielicie się pozostałymi
obowiązkami? Gitary, teksty, komponowanie?
No masz, teraz wszyscy będą sobie robili jaja
i mówili do mnie "Paweł"... Generalnie
Michał przynosi zdecydowaną większość
muzyki, a ja większość tekstów, ale to kwestia
płynna, np. "Anubis" to całkowicie numer
Michała. W studio było różnie, w zależności
od sesji. Na "In Partibus…" Michał nagrał
wszystkie wokale i gitary, ja bębny, a taki jeden
kolega z Ziemi Żelaza pomógł nam i nagrał
nam bas. Na "Doominicanes" było tak
samo, jedynie w "Militis…" dograłem trochę
chórków i wokali w tle. Sesja "Deus…" już
była bardziej skomplikowana pod tym względem,
tradycyjnie Michał nagrał gitary i wokale,
ja bębny i chórki, a bas i gitary akustyczne
nagrał nasz gitarzysta koncertowy i nadworny
nagrywacz, Kawaler Jacque, podobnie
jak dwie solówki - do "Pale Lady…" i do
"Eremitus". Ostatnia sesja, czyli te trzy najnowsze
kawałki były nagrywane nieco eksperymentalnie,
a mianowicie Michał skupił się
tylko na wokalach i zagrał solo do "Anubisa",
ja skupiłem się tylko na bębnach, a wszystkie
instrumenty strunowe zostawiliśmy Kawalerowi
(wcześniej pisałem jak było z basem),
byliśmy ciekawi jak taka zmiana wpłynie na
brzmienie. Stylowo jest to bliższe temu, jak
brzmimy na żywo.
Czy Evangelist od początku do końca
zakłada swoje istnienie jako tworu 2-
osobowego, wspieranego na żywo przez
muzyków sesyjnych, czy to kwestia waszej
"wybredności" w doborze współpracowników?
Dopuszczacie możliwość poszerzenia
składu na stałe? Wątpię żeby nie było
chętnych do grania w Evangelist…
He, zdziwiłbyś się. Straciliśmy mniej więcej
rok czasu na samym początku, próbując znaleźć
wokalistę i basistę, ale poszliśmy po rozum
do głowy i jakoś udało mi się namówić
Michała na śpiewanie. Forma duumviratu,
raczej zostanie na stałe, nie jesteśmy aż tak
aktywni, żeby formować stały, pełny skład,
grać regularnie próby itd. Powiem szczerze,
że ostatni raz solidnie pograłem na Dutch
Doom Days, czyli kilkanaście miesięcy temu,
tacy to z nas muzycy. Czy są chętni do grania
z nami teraz? Nie sądzę, ale nie mam
zamiaru się przekonywać i wystawiać ogłoszeń.
Straszni z nas nudziarze, zawiedlibyśmy
wszystkich chętnych.
Czy po uspokojeniu sytuacji z pandemią
macie zamiar rozpocząć regularne koncertowanie,
czy powinniśmy się już przyzwyczaić
do faktu że Evangelist to zespół który
będzie dane zobaczyć najbardziej zagorzałym
wybrańcom, raz na kilka długich lat?
Kto się jeszcze nie przyzwyczaił, temu już
nic nie pomoże. Tak jak wspominałem, nie
gramy "za piwo", za "zobaczy się" i generalnie
poniżej kosztów. Ten etap przerabialiśmy ze
swoimi starymi kapelami kilkanaście lat temu.
Nasz czas jest cenny i nie będziemy go
marnować na takie eskapady, a to, że mieszkamy
teraz w różnych miastach, półtorej
godziny samochodem od siebie, nie ułatwia
sprawy. Piosenki na czwarty album czekają
na ogrywanie i to jest na teraz nasz priorytet.
Dzięki za rozmowę. Ostatnie słowa do czytelników?
Nic mi nie przychodzi do głowy. Nauczcie
się modlić na różańcu.
Piotr Jakóbczyk
Foto: Evangelist
66
EVANGELIST
HMP: Pierwszą płytę "Ipse Venena Bibas"
stworzyliście bardzo szybko, bo ukazała się
raptem rok po założeniu zespołu. Nad "Sator
Omnia Noctem" pracowaliście już znacznie
dłużej, pewnie choćby dlatego, że nie
chcieliście obniżyć lotów po udanym debiucie?
Legionem: Komponowanie utworów, ich
aranżacja i nagrywanie zajęło trochę czasu.
Kiedy nagraliśmy "Sator Omnia Noctem",
postanowiliśmy odłożyć te kompozycje na
kilka miesięcy, by potem znów je przesłuchać
tak obiektywnie, jak tylko mogliśmy.
Na tym etapie pojawia się już presja czy
niekoniecznie, nawet jeśli na horyzoncie pojawia
się już opcja współpracy z wytwórnią
i chciałoby się zaoferować jej jeszcze lepszy
materiał?
Nie, nie mieliśmy żadnej umowy przed skończeniem
tego albumu. Komponujemy i gramy
dla siebie i dla tych, którzy są odpowiednio
wrażliwi, by zrozumieć naszą sztukę.
Znalezienie wytwórni jest priorytetem drugorzędnym.
Dlaczego Metal On Metal Records? Czujecie,
że pasujecie do profilu tej wytwórni, a
pasja właścicieli przekłada się na jej funkcjonowanie?
Metal On Metal jest dobrą wytwórnią i do
niej pasujemy, a relacje międzyludzkie też są
dla nas bardzo ważne.
To był kluczowy moment w krótkiej historii
waszego zespołu?
Krótka czy długa, czas jest relatywną jednostką
miary. Mamy wiele wspomnień, ukrytych
w mroku nocy.
Nowych utworów musieliście mieć więcej
niż potrzeba na płytę, skoro wcześniej wyszedł
split "One In Desolation Four In Malediction"
z trzema waszymi, premierowymi
kompozycjami?
Skomponowaliśmy te utwory specjalnie na
ten split. Skład też jest nieco inny, bo mamy
nowego basistę, Cerberusa. Szukaliśmy odpowiedniego
brzmienia dla tego materiału,
stworzonego w innym czasie z innymi ludźmi,
więc jeśli odsłuchasz i album, i split, zauważysz
to.
Bez idoli i wylewności
"Czas jest relatywną jednostką miary"; "Krótko czy długo, czas to relatywna
jednostka miary" to, zdaje się, ulubione slogany muzyków włoskiego Legionem.
Szkoda, że nie rozwinęli niektórych wątków, bo nieźle grają occult hard
rocka i doom metal, ale w sumie nieco bardziej zainteresowało ich tylko pytanie
o włoski, kultowy zespół PFM...
Hard rock, proto metal, occult/doom - jak
zwał tak zwał, etykietki nie są najważniejsze,
ale jedno jest pewne: nowoczesne
dźwięki was nie interesują, Legionem zdecydowanie
tkwi pod względem muzycznym
w przeszłości, cofając się w poszukiwaniu
źródeł inspiracji nawet do przełomu lat 60. i
70.?
"zdecydowanie tkwi pod względem muzycznym
w przeszłości", niekoniecznie... (akurat
tak się składa, że znam wasze płyty -
przyp. red.) Gramy włoski dark sound, a w
naszej wizji tego brzmienia (pomyśl o pracach
Violet Theater i Antonius Rex) jest mało,
ale za to cennego eksperymentalnego
komponentu, coś pomiędzy awangardą, a ariergardą
oraz naszym mrokiem. Lubimy też
black.
Warto tu zauważyć, że włoska scena progresywna
i hard'n'heavy wydała od końca
lat 60. mnóstwo świetnych zespołów - ich
jedynym problemem było to, że w większości
nie zdołały się przebić; Premiata Forneria
Marconi byli tu jednym z nielicznych wyjątków,
a to i tak dzięki temu, że zdołali
zainteresować swą muzyką członków Emerson,
Lake & Palmer?
Istnieje autobiografia napisana przez Franza
di Cioccio, perkusistę Premiata Forneria
Marconi. W "Due volte nella vita" opisuje
on doświadczenia jego zespołu za granicą i
wyjaśnia sytuację włoskich zespołów. Polecam
tę książkę, jest naprawdę interesująca.
Premiata Forneria Marconi mieli spore
umiejętności, ale też siłę woli, by wyłamać się
ze swoich muzycznych i, co najważniejsze,
terytorialnych granic. Jak już wspomniałeś,
"zwykle nie udawało im się odnieść sukcesu
międzynarodowego", ale prawda jest taka, że
większość z ich w ogóle nie próbowała. Dla
niektórych niszowy rynek muzyczny może
być klaustrofobiczny, ale dla innych może
być wręcz komfortowy. A Włochy mają
wspaniałą architektoniczną niszę. Premiata
Forneria Marconi mieli okazję zagrać przed
zespołami, które odniosły światowy sukces.
Dwukrotnie otwierali koncerty Deep Purple
w 1971 roku w Rzymie i w Bolonii, a swój
melotron kupili od keyboardzisty
Genesis po koncercie
w Szwajcarii we wczesnych
latach 70. Tak jak można tu
zauważyć, kluczem są interakcje
z innymi zespołami i
chęć przekraczania granic.
Jest jakiś zespół, krajowy czy
zagraniczny, któremu chcielibyście
dorównać, którego płyty
są dla was niedoścignionym
wzorem?
Nie. "Występy piosenkarzy i aktorów
sprawiają, że rzygam. Szczam
na twoich bohaterów." (tłum. z włoskiego)
- Nerorgasmo
(Na Black Sabbath, Pagan Altar
czy Death SS też? - przyp.
red.). Druga płyta, drugi tytuł w
języku łacińskim - mają jakieś dodatkowe
znaczenie, czy po prostu chcieliście
być oryginalni, jakoś się wyróżnić?
Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Nasz
pierwszy album ma tytuł po łacinie i tak jest
z drugim. Jesteśmy Włochami, umiemy używać
łaciny, więc to robimy.
Ale z tym "AEAJATMOAAMVMSG-
STGJEZ" to już zaszaleliście - jakoś trudno
sobie wyobrazić jak mógłby być zapowiadany
na koncertach - a teraz numer o
tytule, którego nawet my nie jesteśmy w
stanie wymówić? (śmiech)
Nie zapowiadamy utworów na naszych koncertach.
Jeśli występujesz na koncercie, jesteś
na scenie, to graj, a nie gadaj.
Jak widać ta zasada obowiązuje u was również
w wywiadach... Teksty są dla was
równie ważne jak muzyka, nie należycie do
zespołów śpiewających o niczym i każda
kompozycja to musi być zwarta całość,
lirycznie i muzycznie?
Każde słowo to pewna historia. Wspólną cechą
jest rozczarowanie teraźniejszością, która
nie należy do nas.
"Sator Omnia Noctem" to wasza kolejna,
krótka płyta, trwająca w granicach 35 minut.
Jak dotąd nie doczekaliście się winylowych
wydań waszych albumów, bo to
pierwsze, co przychodzi w takiej sytuacji na
myśl, ale chyba nie bez powodu przygotowujecie
tak zwarte albumy: mniej często
znaczy więcej, a wypełniaczy nikt nie lubi?
Krótko czy długo, czas to relatywna jednostka
miary.
Co planujecie obecnie? Z koncertów raczej
nic nie będzie, może więc w tak zwanym
międzyczasie sprokurujecie jakiś kolejny,
krótszy materiał albo zaczniecie tworzyć
utwory na trzeci album, żeby nie siedzieć
bezczynnie i stopniowo podsycać zainteresowanie
Legionem?
"Krótszy materiał"? Hmm, to jest bardzo interesujące.
Dzięki za tę nieświadomą sugestię!
Wojciech Chamryk, Szyman Paczkowski,
Sara Ławrynowicz
LEGIONEM 67
Nie było też czasem tak, że mogliście wrócić
do grania klasycznego heavy/hard rocka
dopiero teraz, po nabraniu przez lata odpowiedniego
doświadczenia, dojściu do wniosku,
że w prostocie siła, kiedy za młodu,
niezależnie od stylistyki, chce się zwykle
tworzyć rzeczy jak najbardziej efektowne i
rozbudowane?
Nie mogę tego wykluczać na poziomie podświadomości.
Ale nadal sprowadza się to do
tego, że po prostu kochamy ten styl muzyki i
chcieliśmy tak brzmieć.
HMP: Przez wiele lat graliście różne, mniej
lub bardziej ekstremalne, odmiany metalu -
co sprawiło, że w końcu zwróciliście się do
jego najbardziej klasycznej, wręcz archetypowej,
formy?
Bernd Wener: Wszyscy wywodzimy się z
całkiem różnych zespołów, przed powstaniem
Old Mother Hell przez lata graliśmy
różne odmiany metalu. Wydaje mi się, że
Old Mother Hell jest jego kwintesencją, najbardziej
podstawową formą, którą kocha każdy
z nas. Nie mieliśmy planu, żeby napisać
taką muzykę, po prostu zrobiliśmy to, co
uwielbialiśmy.
Nie znaczy to jednak, że przez te wszystkie
Czysty przypadek
Old Mother Hell z powodzeniem wskrzeszają formułę metalowego tria,
grając przy tym archetypowego heavy rocka/doom metal, dźwięki z przełomu lat
70. i 80. ubiegłego wieku. Ich drugi album "Lord Of Demise" ponownie
potwierdza, że są tradycjonalistami, chociaż wokalista i zarazem gitarzysta Bernd
Wener zastrzega, że jeśli tylko blackmetalowy fragment będzie pasować do ich
utworu, to na pewno zeń skorzystają.
ponownie śpiewać i grać na gitarze, podjęliśmy
taką próbę i byliśmy bardzo zadowoleni z
jej wyniku. Tak narodziła się forma power
trio.
Klasyczne składy sprzed lat, choćby
Cream, były tu dla was przykładem, potwierdzeniem,
że nie musicie grać w pięciu
czy w sześciu, żeby osiągnąć odpowiednie
efekty, nie tylko w studio, ale przede wszystkim
na żywo?
Cóż, oczywiście są rzeczy, których nie można
zrobić tylko w trójkę, przynajmniej na żywo.
Nie możemy robić podwójnych leadów, gitarowych
harmonii, ani złożonych aranżacji
współbrzmiących wielu wokali. Nie robimy
Debiutancka płyta stała się dla was punktem
wyjścia, etapem inicjującym wszystko
w tym sensie, że zyskaliście pierwszych fanów,
pojawiły się recenzje, generalnie pozytywny
odbiór, co dało wam motywację do
kontynuowania tego wszystkiego?
W niektórych momentach wydawało się, że
jest odwrotnie. Podczas pisania nowych
utworów czasami ciężko było nam pominąć
pozytywny odbiór debiutu. Pojawiały się myśli
typu "co pomyślą fani?", co generalnie
utrudniało naszą kreatywność. Chociaż w sumie
nawet gdyby nikogo to nie obchodziło, i
tak byśmy kontynuowali, to tylko kwestia
zna-lezienia jakiegoś kompromisu.
Mieliście jakieś założenia tworząc pierwsze
utwory, od początku świadomie podążaliście
w tym najbardziej tradycyjnym kierunku?
W Old Mother Hell nie ma żadnego planu.
Nigdy nie przypisaliśmy sobie konkretnej
gatunkowej etykiety, ponieważ nie chcemy
ograniczać tego, co robimy. Jeśli powstanie
blackmetalowy fragment, który mógłby pasować
do nowego utworu, z pewnością go dodamy.
Naszym jedynym założeniem jest to,
że każdy z nas musi lubić to, co robimy. Jesteśmy
pod tym względem bardzo demokratycznym
zespołem.
lata zapomnieliście o swoich korzeniach, nie
wracaliście do płyt idoli sprzed lat - potrzebny
był ten impuls, sprzyjający moment?
Moim zdaniem wszystko, co dotyczy Old
Mother Hell, to czysty przypadek. Tak się
złożyło, że napisaliśmy muzykę, którą uwielbiamy,
a fani reagują na nią podobnie jak my.
Formuła power trio była zakładana od początku,
czy wykształciła się metodą prób i
błędów, aż okazało się, że w przypadku Old
Mother Hell sprawdza się doskonale?
Dołączyłem jako główny wokalista w roku
2015, kiedy dopiero zaczynaliśmy jako
czteroosobowy zespół. Po pierwszym koncercie
w 2016 gitarzysta Robert zdecydował się
odejść. Chociaż nie chciałem w tym zespole
Foto: Oliver Stein
tego również w studiu. Chcemy komponować
utwory, które jesteśmy w stanie odtworzyć
na żywo bez pomocy dodatkowego sprzętu.
Ale kreatywność rozwija się z ograniczeń.
Poza tym, o wiele łatwiej jest znaleźć miejsce
na próby i załatwić koncerty, gdy ma się w
kapeli tylko trzy osoby.
Wielu muzyków podkreśla, że tworzą i grają
przede wszystkim dla własnej przyjemności,
ale to chyba zbyt ograniczone, jednostronne
spojrzenie, bowiem dopiero w konfrontacji
z publicznością każda twórczość
nabiera pełnego wymiaru, nawet jeśli jest to
jakiś niszowy gatunek?
Nie mogę mówić w imieniu innych muzyków,
ale ich działanie daje mi wyobrażenie,
że to co robią, wielu traktuje głównie jako
sposób zarabiania pieniędzy. Ale kim jestem,
by to osądzać. Jednak w przypadku Old
Mother Hell, mogę was zapewnić, że nigdy
nie chodziło i nigdy nie będzie chodziło o
pieniądze. Gdybyśmy nie kochali naszej muzyki,
nie bylibyśmy w stanie grać autentycznie
oraz włożyć w zespół serca i duszy.
Myślę, że to właśnie sprawia, że nasze utwory
"współbrzmią" z publicznością. Muzyka to
komunikacja. Fani mogą poczuć, zobaczyć i
usłyszeć to oddanie i przenieść tę energię z
powrotem na scenę, a to jest absolutni niesamowite.
Oczywiście sprzedaż albumów i
koszulek z pewnością jest pomocna w finansowaniu
nowego albumu, ale nie powinna
polegać na dążeniu do wzbogacania się.
Wam udało się o tyle, że "Lord Of Demise"
firmuje Cruz Del Sur Music - uznaliście, że
z promocyjnym wsparciem solidnego wydawcy
macie większe szanse przebicia się, niż
prowadząc interesy zespołu samodzielnie?
Cruz Del Sur to idealne rozwiązanie, bo prezentują
takie samo oddanie do muzycznego
dzieła jak my. Bycie w tej wytwórni to dla
nas wielki zaszczyt i cieszymy się z tej współpracy.
Uwierz mi, mamy jeszcze wiele spraw
do załatwienia nawet bez udziału wytwórni,
ale nie mielibyśmy tego w żaden inny sposób.
68
OLD MOTHER HELL
Nie da się jednak nie zauważyć, że znaczenie
takich firm płytowych w dawnym stylu
od lat regularnie maleje, bo coraz większą
rolę odgrywa cyfrowa dystrybucja muzyki -
sami macie przecież Bandcamp, więc po co
wam wydawca, żeby wytłoczył, w niewielkim
przecież nakładzie, płyty winylowe i
CD, co przecież też moglibyście załatwić
sami?
Wcale nie zgodziłbym się, że Cruz Del Sur
to wytwórnia płytowa w starym stylu. To, co
mówisz, może odnosić się do wielkich wytwórni.
Ale poświęcenie i duch niezależnej
wytwórni, takiej jak Cruz Del Sur, i to, co
robią, wykracza daleko poza sprzedaż i
wysyłkę płyt. Z drugiej strony dystrybucja
cyfrowa nie jest tak ważna w naszym rodzaju
muzyki. Mając tylko przychody cyfrowe, bez
sprzedaży fizycznych płyt, koszulek, etc., w
ogóle nie byłoby nas stać na album taki jak
"Lord Of Demise".
Podoba mi się określenie tego co gracie mianem
metalu hand made, a do tego adresowanego
do ludzi bez określonej kategorii
wiekowej, co oznacza, że może trafić do
słuchczy w każdym wieku, co jest chyba dla
was bardzo ważne?
Myślę, że chcesz powiedzieć o nas, że nie kierujemy
naszej muzyki do konkretnej generacji.
Cóż, nadal nie jestem pewien, czy mamy
tylu młodych fanów. Oczywiście na nasze
koncerty przychodzą młodzi ludzie, ale mam
wrażenie, że nasi najbardziej oddani fani są
mniej więcej w naszym wieku, a my już jesteśmy
dość starymi pierdzielami.
Generalnie zresztą ciężka muzyka ma to do
siebie, że na koncertach można cały czas
obserwować odmładzanie się publiczności,
do starszych słuchaczy ciągle dochodzą
młodsi, co jest dobrym prognostykiem, gdy
w przypadku wielu innych stylów czy wykonawców
publiczność starzeje się wraz ze
swymi idolami?
Jak wspomniałem wcześniej większość naszej
publiczności wydaje się nie być już taka
młoda. Mimo to zawsze cieszymy się, że widzimy
tam również młodszych ludzi. Myślę,
że heavy metal pokona czas. Oczywiście cały
ewoluuje, ale sama podstawa tej muzyki jest
ponadczasowa.
Foto: Marc Braner
Pracowaliście nad nagrywaniem "Lord Of
Demise" w szczytowym momencie ataku
Covid-19, to jest w kwietniu i w maju -
wcześniej założyliście, że drugi album
ukaże się w tym roku i kiedy tylko było to
możliwe dokończyliście sesję, by w październiku
doczekać się premiery?
Nigdy nie obchodził nas Covid-19 i data premiery
albumu. Studio zarezerwowaliśmy pod
koniec 2019 roku, aby wydać album gdzieś w
drugiej połowie 2020 roku. Skończyliśmy
pisać materiał w samą porę aby nagrywać w
kwietniu i maju. Potem przyszedł miks i mastering
co trwało do lipca. Następnie masz
około trzech do czterech miesięcy na przygotowanie
wydania, co wcale nie jest czymś
wyjątkowym (grafika musi zostać sfinalizowana,
płyty CD i winylowe muszą zostać
wytłoczone, trzeba rozpocząć promocję itd.).
Od początku wiedzieliśmy, że byłoby wysoce
nieprawdopodobne, abyśmy zagrali choćby
jeden koncert w 2020 roku. Mimo to chcieliśmy,
aby nasze nowe kompozycje zostały
wydane, a nasi fani poczuli się szczęśliwi, że
przynajmniej mają nowe utwory do posłuchania,
nawet jeśli nie byłoby możliwe granie
ich na żywo.
Ten termin, ustalony pewnie wcześniej
wspólnie z wydawcą, dawał nadzieję, że
najgorsze będzie już za nami, może więc
nawet uda zorganizować się koncerty promujące
płytę, ale to co dzieje się obecnie nie
wygląda zbyt optymistycznie - myślisz, że
czarny scenariusz przeważy i może stać się
tak, że znowu zostanie wprowadzony zakaz
organizowania jakichkolwiek koncertów?
W naszym osobistym harmonogramie na rok
2019 napisaliśmy "premiera gdzieś w drugiej
połowie 2020 roku.". Oczywiście to do dupy,
że nie jesteśmy w stanie zaprezentować albumu
we właściwy sposób na żywo, ale to wcale
nie powstrzymało nas przed wydaniem nowego
materiału. Osobiście uważam, że w
2021 roku też nie zobaczymy żadnych prawdziwych
koncertów. Może niektóre z imprez
typu "ograniczone do 100 osób siedzących
na ławkach, ale...", ale nie takie, w których
stoimy ramię w ramię, krzycząc, pocąc
się i popijając piwo. Po prostu nie spodziewam
się, że to nastąpi w najbliższym czasie,
nawet jeśli szczepionka działa dobrze.
Macie jakiś rezerwowy plan promocyjny na
taką ewentualność? Choćby loncert transmitowany
w sieci, zorganizowany na przykład
w jakiejś zaprzyjaźnionej miejscówce -
klubie, czy nawet w waszej sali prób, jakiś
teledysk czy nawet lyric video do utworu
czy dwóch, czy, póki co, niczego takiego nie
rozważacie, licząc na korzystny rozwój
wydarzeń?
Nie wyobrażam sobie takich koncertów z
udziałem Old Mother Hell. Byłoby po prostu
dziwnie udawać, że jest na nich publiczność.
Nie da się zastąpić potu kapiącego z
sufitu, fanów krzyczących tak, aż pękają im
płuca i energii prawdziwego koncertu na żywo,
ustawiając tylko kamery i streamując
wideo. Gdyby tak było, MTV prawdopodobnie
nadal by żyła i działała. Staramy się więc
skoncentrować na pracy nad nowym materiałem,
i mamy nadzieję, że nasz trzeci album
powstanie już wkrótce.
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
Foto: Old Mother Hell
OLD MOTHER HELL
69
HMP: Już przy okazji rozmowy dotyczącej
płyty "Divided By Darkness" ustaliliśmy,
że jesteś totalnym pracoholikiem, ciągle
pracującym nad kolejnymi utworami. Wygląda
na to, że twój stan w krótkim czasie
uległ znacznemu pogorszeniu, skoro w niecałe
półtora roku zdołałeś wydać nie tylko
"Angel & Abyss Redux EP", ale też kolejny
album? (śmiech)
Nate Garrett: Tak, moim celem w życiu jest
tworzenie muzyki. Więc to jest to, czym się
zajmuję. Mówiąc to, nie wydam albumu w
przyszłym roku, nie obchodzi mnie, co się
stanie. Mam dwanaście naprawdę dobrych
utworów demo, ale Spirit Adrift absolutnie
nie zamierza wydać albumu w 2021 roku.
Istne szaleństwo
Nate Garrett miał, mimo pandemii, bardzo pracowity rok: nie dość, że
wydał najciekawszy w dorobku Spirit Adrift album "Enlightened In Eternity", to
jeszcze zajmował się masą innych spraw, związanych nie tylko z tym zespołem.
Do tego potrafił okiełznać swój pracoholizm, bo już na wstępie naszej rozmowy
podkreśla, że Spirit Adrift nie wyda w przyszłym roku kolejnej dużej płyty. Ale,
ciekawostka: materiał na nią ma już oczywiście gotowy.
W sumie nie jest jeszcze z tobą tak źle,
skoro taki Chris Black potrafił wydać pod
szyldem Professor Black trzy albumy jednego
dnia (śmiech). Przyznasz jednak, że
taka twórcza nadaktywność może też mieć i
złe strony, bo w końcu ludzie, poza tymi
najbardziej oddanymi fanami Spirit Adrift,
mogą poczuć przesyt twoją muzyką, uznać,
że jest jej za dużo?
Chris Black jest rewelacyjny. Dawnbringer
był dla mnie wielką inspiracją we wczesnych
czasach Spirit Adrift. Na początku Chris
pomógł mi uwierzyć, że mógłbym stworzyć
Spirit Adrift sam. Jeśli chodzi o przeciążenie
ludzi, nie obchodzi mnie to. Nie obchodzi
mnie w ogóle, co inni myślą lub mówią o mojej
muzyce. Jeśli uważam, że jest dobra, to
tylko to się liczy. Nie tworzę muzyki, żeby
zadowolić krytyków lub nieznajomych. Tworzę
ją, ponieważ jest ona moim celem w życiu.
Ta płyta przebiła już wszystko, co dotąd
zrobiliśmy, a reakcja na nią była niepodobna
do niczego, czego dotychczas doświadczyliśmy.
Więc najwyraźniej nikt nie jest przesadnie
przeciążony.
I o to chodzi! W momencie premiery "Divided
By Darkness" miałeś już gotowy materiał
demo kolejnej płyty - pracując nad nim
dokonywałeś jeszcze selekcji, pewne utwory
wypadły, zastąpione nowymi, czy też już
nie kombinowałeś, skupiłeś się na dopracowaniu
tych ośmiu już wyselekcjonowanych?
Za każdym razem, gdy tworzę materiał na
album, piszę przynajmniej kilka kawałków,
które wyrzucam. Myślę, że tym razem tylko
jedna, góra dwie piosenki zostały wyrzucone.
Kiedy już wiedziałem, że mam wystarczająco
dużo świetnych kompozycji na album, tylko
je udoskonalałem.
Zdarza się, że wracasz do takich starych
pomysłów, czy też masz tyle nowych, że nie
ma o tym mowy, bo te kolejne są znacznie
ciekawsze?
Świetne pytanie. Nigdy nie próbuję poprawiać
starego utworu. Masz całkowitą rację,
nowe jest zawsze bardziej ekscytujące i interesujące.
Byłem w kilku zespołach, które używały
naprawdę starych pomysłów, a to zły
znak. Rzeczy mają tendencję do pogarszania
się, kiedy za bardzo skupiasz się na przeszłości.
Foto: Dillan Vaughn
Bywa, że odrzucasz jakiś utwór, bo nie jesteś
w stanie stworzyć w studio w 100 %
jego takiej wersji, która pojawiła się w twoich
wstępnych założeniach? Dajesz wtedy
później takiej kompozycji drugą szansę czy
nie ma zmiłuj, trafia do kosza i po sprawie?
Zanim wejdziemy do studia, przygotowuję
demo całego albumu, aby każdy utwór zawsze
był odpowiednio dopracowany. Ilość
preprodukcji, które zrobiliśmy z Marcusem,
to istne szaleństwo.
Nie myślałeś w takiej sytuacji o stworzeniu
banku riffów, z którego - oczywiście za pewną
opłatą - mogliby korzystać ci gitarzyści,
którym wena nie dopisuje tak jak tobie, a
terminy ich gonią? (śmiech)
Zabawne pytanie, a tak właściwie to otrzymywałem
wiele wiadomości od przypadkowych
ludzi o dogranie solówek gitarowych
czy czegokolwiek innego do ich nagrań. Zrobiłem
kilka z nich tylko po to, żeby być dobrym
człowiekiem, ale w końcu musiałem zacząć
mówić ludziom, że to będzie ich kosztowało
trochę pieniędzy. Po prostu nie miałem
czasu. Kiedy zacząłem mówić ludziom,
że to będzie coś kosztować, nagle nikt nie był
już zainteresowany. Więc przypuszczam, że
nie chcieli po tym wszystkim, żebym grał dla
nich na gitarze!
Albo są bardzo oszczędni i lubią dostawać
coś za darmo... Znowu nagrałeś całą płytę
tylko z perkusistą Marcusem Bryantem, nie
zaprosiłeś nawet żadnego gościa, tak jak na
poprzednim albumie - tak jest, mimo wszystko
łatwiej, możesz skoncentrować się w
pełni na tym, co masz po kolei zrobić?
Taaa, to jest po prostu najbardziej efektywny
i skuteczny sposób. To nie jest niespotykane,
żeby tylko jedna osoba grała na gitarze rytmicznej.
Choćby James Hetfield i Dave
Mustaine dublują swoją własną gitarę rytmiczną.
Ja też tak robię, gram też wszystkie
solówki, a także partie gitary basowej. W ten
sposób jest super napięcie i mogę lepiej zrozumieć,
jak wszystkie elementy współbrzmią
ze sobą.
Ale koncertowy skład i tak musi nauczyć
się później tego materiału - udział innego
basisty czy gitarzysty nie wpłynąłby korzystnie
na brzmienie, nie nadałby mu nieco
bardziej uniwersalnego wymiaru?
Skupiam się na jednej rzeczy na raz. Jakiekolwiek
zadanie jest przed nami, chcę je wykonać
z jak najlepszym skutkiem. Próbowaliśmy
w studio różnych rzeczy. Najlepiej brzmimy,
kiedy Marcus gra na perkusji, a ja na
instrumentach strunowych. Na dwóch ostatnich
albumach brat Marcusa, Preston, grał
na syntezatorze i klawiszach, i to nam się
sprawdza.
Doom metal w twoim wydaniu staje się
coraz bardziej nieoczywisty, momentami
wręcz psychodeliczny, tak jak choćby w finałowym
"Reunited In The Void", a do tego
jest to kolejny dowód na to, że nie zamierzasz
rezygnować z długich, rozbudowanych i
epickich kompozycji?
Nie mam żadnych zasad ani oczekiwań co do
muzyki, którą robię. Chcę tylko tworzyć dobrą
muzykę. Podstyle nie mają dla mnie znaczenia.
Jeśli muzyka jest autentyczna, to
70
SPIRIT ADRIFT
tylko to ma znaczenie.
Potwierdzają to też covery, które dobrałeś
na "Angel & Abyss Redux EP" - kiedyś
opowiadałeś nam już o wyborze "Man Of
Constant Sorrow" Dicka Burnetta na split
z Khemmis, teraz sięgnąłeś po utwory
Roky'ego Ericksona i Jimiego Hendrixa -
świat muzyki jest tak bogaty, że nie ma co
ograniczać się do kilku metalowych czy
hardrockowych klasyków, bo było by to po
prostu nudne: i dla ciebie, i dla słuchaczy?
Tak, myślę, że o wiele ciekawiej jest tworzyć
covery, które zaskakują. To powiedziawszy,
nagraliśmy cover "Supernaut" Black Sabbath,
co jest bardzo oczywistym wyborem,
dodaliśmy do tego jednak swój własny
akcent.
Miewasz sygnały, szczególnie od młodszych
słuchaczy: kurczę, posłuchałem oryginału,
dobre to!?
Tak, mam nadzieję, że Spirit Adrift może to
zrobić, edukując młodszych fanów w temacie
świetnej muzyki.
Przy okazji jesteś też więc popularyzatorem
wartościowej muzyki w metalowym środowisku,
co też jest nie do przecenienia. A
propos popularyzacji: "Enlightened In Eternity"
ukazuje się nakładem Century Media,
wygląda więc na to, że kilka lat twojej
ciężkiej pracy przyniosło efekty?
Dziękuję, to naprawdę wiele dla mnie znaczy.
Miło to słyszeć. Tak, za każdym razem,
gdy Spirit Adrift wydaje nową muzykę lub
planuje trasy koncertowe, reakcja jest większa
i lepsza niż wcześniej. Wszystko staje się
coraz lepsze i jesteśmy za to wdzięczni.
Jak skończysz nagrywać album, musisz zagrać
trasę, tak to już działa - mówiłeś nam
ostatnio, ale akurat od marca tego roku już
to tak nie wygląda - komu jak komu, ale
zespołowi takiemu jak Spirit Adrift koncertowa
nieaktywność doskwiera chyba bardziej
niż innym?
Nikt nie może teraz koncertować, więc powiedziałbym,
że jesteśmy bardziej aktywni
niż większość zespołów w tym roku. Mamy
zaplanowane trasy koncertowe na przyszły
rok, ale kto wie, czy to się uda. Byłem bardzo
zajęty w czasie lockdownu, a zespół odnotowuje
w tym roku największe sukcesy w
sprzedaży albumów oraz merchu. Stworzyliśmy
tonę materiałów, takich jak teledyski i tego
typu rzeczy, aby promować album. Tak
więc Spirit Adrift był naprawdę bardzo zajęty
w tym roku, mimo że nie był w trasie koncertowej.
Rozproszenie uwagi
Zespoły preferują różną formułę działania. Jedni wolą pracę zespołową,
gdzie istnieje konkretny podział obowiązków i każdy odpowiada za swój konkretny
zakres. Są jednak typy "Zosi Samosi". Do takich osób należy Trevor Church z
zespołu… właściwie to bardziej solowego projektu, niż zespołu zwanego Haunt.
Sam tworzy, nagrywa wokale oraz wszystkie partie instrumentów i jeszcze w dodatku
sam wydaje swoją muzykę. Wytłumaczył nam, dlaczego akurat taka forma
pracy mu najbardziej odpowiada.
HMP: Haunt to jedna z tych kapel, która z
solowego projektu przekształciła się w regularny
zespół. Jak do tego doszło?
Trevor Church: Haunt nadal pozostaje solowym
projektem, ale działa także jako pełny
zespół podczas koncertów. Kiedy zaczynałem
pracę nad utworami Haunt, miałem inną
aktywną kapelę - Beastmaker, ale otrzymując
wiele zaproszeń na koncerty i festiwale,
potrzebowałem muzyków, dlatego musiałem
uformować pełny skład w celu grania na
żywo. Jednak studio nagrywałem sam wokale
oraz wszystkie instrumenty. Na płycie dopisałem
niektórych muzyków, z którymi gram
na koncertach, ale wolę to wszystko robić
sam. Ciągle tworzę muzykę, a w dodatku jestem
ojcem, dlatego nie mam czasu, by mieć
garażowy zespół.
Co było decydującym czynnikiem, że zdecydowałeś
się grać klasyczny heavy?
Generalnie aspekt gitary prowadzącej. Uwielbiam
solówki gitarowe i to było coś, co w
dużej mierze wymarło w latach dziewięćdziesiątych
ale nie odeszło całkowicie, dlatego
uważam, że klasyczny hard rock i heavy metal
z solówkami gitarowymi to idealna muzyka
dla moich uszu.
W tym roku nagrałeś aż trzy albumy. Ja
utrzymujesz takie tempo?
To nie zupełnie prawda, bo "Mind Freeze"
zostało nagrane w 2019 roku, ale przez pewne
opóźnienia wyszło dopiero w 2020.
"Flashback" jest jedynym nowym albumem
nagranym w 2020 roku oraz dwóch EPek,
które wypuściłem jako nowy album z wieloma
nowymi dogrywkami. Samodzielna praca
nad muzyką jest moją właściwą motywacją.
Stworzyłem także domowe studio, które jest
wystarczająco duże, więc nie mam żadnych
ograniczeń w tworzeniu i nagrywaniu.
W ogóle jak dużo czasu potrzebujesz, by
stworzyć materiał na album?
Czasem niewiele. Zawsze mam wokół siebie
wiele gitarowych riffów, dzięki czemu szybko
zaczynam tworzyć nowe utwory. Piszę kawałek,
następnie po wymyśleniu jego instrumentacji
gram na perkusji akustycznej. To
najdłuższa część tego procesu, zwykle trwa to
około 4-5 dni ślęczenia. Czasami przez cały
dzień. Nagranie gitary i basu zajmuje mi około
jednego dnia. Syntezatory dogrywam w
następnym dniu. Wokale mogą czasem zająć
mi dwa tygodnie, ponieważ w tej fazie często
zdarza mi się modyfikować teksty.
Masz już zaplanowane kolejne wydawnictwa?
Prawie skończyłem mój następny album,
który zostanie wydany dopiero w 2021 roku.
Nazywam to pięknym rozproszeniem uwagi,
bowiem niektóre utwory skomponowałem z
pomocą fanów. W związku z faktem, że zawsze
mam mnóstwo niedokończonego materiału,
pomyślałem, że fajnie byłoby to opublikować
na Facebooku i poprosić fanów o dopisanie
poszczególnych partii, których nie
ukończyłem. Zrobiłem tylko kilka takich
utworów, reszta powstała w sposób dla mnie
standardowy.
Porozmawiajmy o albumie "Flashback".
Sam opisujesz go jako najbardziej rozwi-
Brak koncertów w ostatnim półroczu zrekompensowałeś
sobie pewnie w wiadomy
sposób, masz więc pewnie w zanadrzu zapas
nowiutkich utworów i nie zawahasz się
ich użyć przy pierwszej, możliwej okazji?
(śmiech)
Owszem, mam kilka utworów demo, ale jak
już mówiłem, nie wydamy albumu w 2021
roku. Nie ma, kurwa szansy.
Wojciech Chamryk, Sara Ławrynowicz,
Kacper Hawryluk
Foto: Haunt
HAUNT
71
niętą postać swej twórczości.
Po "Mind Freeze", na którym postanowiłem
wymienić mój koncertowy skład, zdałem sobie
sprawę, że nie zmieni to samego procesu
tworzenia. Trudno mi czekać tak długo z
utworami, które nagrałem w wersji demo w
ich surowych, wstępnych wersjach. Skończyło
się na tym, że nagrałem tak trzy kawałki i
niestety czułem, że praca przedprodukcyjna
była znacznie solidniejsza. Trudno sobie wyobrazić,
jak coś będzie działać, dopóki tego
nie spróbujesz. Więc to był pierwszy raz od
jakiegoś czasu, kiedy oderwałem się od udostępniania
komukolwiek albumu, co nadało
mu bardziej beztroski charakter niż poprzednim
razem. Zwykle jestem bardzo zestresowany,
kiedy pracuję z innymi, ponieważ w
końcu wpadasz do króliczej nory i wszystko
jest zbyt mocno analizowane. Ten album po
prostu się tworzył i został ukończony w sześć
tygodni. Po jego ukończeniu pokazałem jego
ostateczne miksy mojemu przyjacielowi
Marco. Były tam tylko, trzy solówki gitarzysty
Johna Tuckera.
Album otwiera utwór tytułowy. Zaczyna
się dziwnymi dźwiękami. W środku zaś możemy
usłyszeć dość intrygującą partię syntezatora.
Kiedyś pisałem całe utwory na syntezatorach.
To było coś, co działało przez długi
czas ale w przypadku "Mind Freeze" nie eksperymentowałem
z tym zbyt wiele. Byłem
zbyt skoncentrowany na graniu koncertów i
tras po całym świecie. Dopiero co pisałem
nowe kawałki, wydałem EPkę i nagrałem cały
album, zanim skompletowałem skład koncertowy.
To taka refleksja. Ale w końcu podczas
sesji "Mind Freeze", pomyślałem, że
nadszedł czas, aby nad tym popracować. Cieszę
się, że to zrobiłem, ponieważ uwielbiam
łączyć dźwięki syntezatora z resztą.
Sluchając tego albumu słyszę pewne wpływy
AOR.
Myślę, że najbardziej skłaniam się ku muzyce
rockowej, aby uzyskać wiele nowych wpływów,
ponieważ jest ona bardzo uniwersalna i
wykracza poza granice współczesnej muzyki.
Przypuszczam, że dodanie syntezatora do
mojej muzyki jest tym, co naprawdę nadaje
jej ten AORowy klimat, zwłaszcza zbliżony
do Journey.
Jak reagujesz na odbiór swojej muzyki? Czy
negatywne opinie mają dla Ciebie znaczenie?
Uwielbiam pisać i grać na instrumentach, widzieć,
jak ludzie naprawdę cieszą się moją
muzyką. To naprawdę niesamowite uczucie.
Pochodzę z małego miasteczka gdzie kariera
muzyka jest jedynie mrzonką. Od nienawistnych
i negatywnych opinii, co kiedyś przeszkadzało
mi przy Beastmaker, do teraz,
gdy mam prawie 40 lat, zamierzam robić to,
co mam muzycznie do zaoferowania tak czy
inaczej, więc nie zwracam już na to zbytniej
uwagi.
Masz własną wytwórnię Church Recordings.
Powołałeś ją do życia tylko po to, by
wydawać Haunt?
Pierwotnie dla Beastmaker po opuszczeniu
Rise Above Records. Zrobiłem kilka nagrań
i zacząłem wydawać płyty CD, a także kasety
i płyty winylowe. Pracowałem z Shadow
72 HAUNT
Kingdom Records, która była świetną wręcz
kapitalną wytwórnią dla Haunt aż do
"Flashback". Po prostu naprawdę chciałem
przeżyć pełne doświadczenie na zasadzie
"zrób to sam". Bardzo zależało mi na tym,
aby zobaczyć, jak moje projekty kręcą się w
kółko mojego osobistego zarządzania, od pisania,
poprzez nagrywanie, skończywszy na
fizyczny towarze. Chciałem się nauczyć, jak
to wszystko robić, żeby nie polegać na innych.
To naprawdę świetne uczucie.
Jakie zatem jest najtrudniejsze zadanie, z
którym musi się zmierzyć zespół taki, jak
Haunt?
Stworzenie zespołu grającego na żywo jest
dla mnie największym wyzwaniem, nad którym
obecnie pracuję, by mieć nowy, pełny
skład do grania na koncertach. Kiedy jesteś
wokalistą i autorem tekstów, trudno jest odpowiednio
zarządzać muzykami, ponieważ
każdy ma inne rzeczy, które chce robić muzycznie.
Może gdybym był młodszy i nie
miałbym obowiązków rodzinnych, byłoby
łatwiej, ale wtedy nie byłby to już Haunt.
Grałeś w takich kapelach jak Hysteria i
wspomniany Beastmaker. Czy jakieś elementy
ich twórczości znajdziemy w muzyce
Haunt?
Może niektóre z przejść gitarowych, jakie
tworzyłem w Beastmaker. W późniejszych
latach Beastmaker zacząłem używać bardziej
technicznych gitar. W Hysteria jestem
tylko producentem i basistą. Nic dla nich nie
piszę. Jake Nunn pisze całą muzykę i tak naprawdę
to w stu procentach jego zespół, podobnie
jak dla mnie Haunt. Hysteria to Jake,
ale mam studio i jesteśmy świetnymi
przyjaciółmi, więc współpraca układa się bardzo
dobrze.
Haunt wydaje swe albumy jako CD, winyle,
kasety, ale również format cyfrowe. Jesteś
miłośnikiem klasycznych nośnikow,
czy raczej bardziej nowoczesnych form, jak
mp3 czy streaming?
Odkąd opuściłem Shadow Kingdom Records,
Haunt nie używa już komercyjnej
dystrybucji cyfrowej i jest dostępny tylko na
bandcampie. Mógłbym to zmienić, ale zdecydowanie
wolę mieć fizyczne kopie, jak za
dawnych czasów, ale z drugiej strony nie
mam nic przeciwko pobieraniu cyfrowemu, a
ostatnio jestem do tego bardziej skłonny, aby
mieć muzykę na telefonie... Niemniej, nie
używam Spotify i podobnych wynalazków.
Muzyka Haunt wydaje się być idealna do
grania na żywo. Jaki koncert wspominasz
najlepiej?
No cóż, ostatnim koncertem był Hell Over
Hammaburg w Niemczech i mieliśmy niesamowite
przyjęcie ze strony publiki. Zaczęło
się dobrze, a potem przyszedł Covid.
Jak według Ciebie brzmi definicja sukcesu
młodego heavy metalowego zespołu?
Jeśli nagrasz album, wypuść go i graj koncerty,
tak według mnie wygląda sukces. Największe
znaczenie mają drobnee osiągnięcia.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Łukasz Sobala
HMP: Cześć Colin, na początku chciałem
pogratulować Ci świetnego albumu!
Colin Hendra: Dziękuje - naprawdę jestem
szczęśliwy, że w końcu udało się go wydać!
Muszę Ci powiedzieć że jestem zachwycony
tym, że album brzmi tak naturalnie.
Wiesz, czasem niektóre zespoły starają się
zabrzmieć jak w latach 80-tych, ale brzmi to
dość sztucznie, ale Wasz sound to
naprawdę coś! Domyślam się że to nie tylko
sztuczka studyjna, ale też temat sprzętu
którego używacie na codzień?
No tak, co prawda samo granie uważam za
najważniejszy aspekt tego wszystkiego, ale
faktycznie, sprzęt jakiego używasz jest również
szalenie ważny a na pewno ważniejszy
niż cała reszta, jak to ująłeś, sztuczek studyjnych.
Staramy się grać na, jak to nazywam,
klasycznym sprzęcie - czasami wychodzi
że jest to już niezły vintage! Używamy na
przykład oldschoolowego werbla - to Ludwig
Supraphonic LM400 z 1978 roku, ale na
przykład blachy to już Zildjian K, które są
stosunkowo nowe, ale brzmią dość staro i
"ciemno". W studiu w którym nagrywaliśmy,
mieliśmy do dyspozycji pięć dość wiekowych
headów Marshalla i przyznam Ci się, że użyliśmy
większość z nich.
Pierwszy numer z którym zapoznaliście fanów,
był singlowy "Spirit and Fire". Dlaczego
akurat ten kawałek wybraliście jako pilota
całej płyty?
"Spirit and Fire" w zasadzie zawiera wszystkie
najważniejsze elementy które możesz
znaleźć na płycie no i świetnie wprowadza w
temat "Zesłania Ducha Świętego" (angielskie
"Pentecost" - przyp. red.). Ok, niech będzie
że prócz tych powodów, wybraliśmy ten
numer również ze względu bardzo chwytliwego
refrenu i odlotowej solówki gitarowej!
No właśnie - Zesłanie Ducha Świeego…
Czy możemy powiedzieć że nowy album to
w prostej linii tematyczne nawiązanie do
wcześniejszych Waszych płyt?
O tak, to ogólnie po prostu kontynuacja głównego
wątku Wytch Hazel, czyli czegoś na
kształt "wojny duchowej", która towarzyszy
nam w zasadzie od początku, czyli od płyty
"Prelude" i przede wszystkim przy "Sojourn".
"Pentecost" odnosi się do tych samych
tematów, które z poprzednimi płytami spaja
właśnie wspomniany "Spirit and Fire".
Mój ulubiony kawałek z Waszej nowej płyty
to "Archangel". Przyznam Ci, że jestem
zachwycony jak łatwo Wam przychodzi
wplatanie niemal popowych melodii w hardrockowe
riffy. Można powiedzieć że macie
na to pewien "złoty środek"?
Wiesz, w zasadzie kiedy piszę kawałki, niekoniecznie
wybiegam myślami do finałowego
rezultatu. Jeśli chodzi o "Archangel", refren
powstał pierwszy i dał początek całej piosence.
Można powiedzieć, że to podejście trochę
w stylu Ghost, wiesz, popowa melodia która
nabiera szlifu z ostrą gitarą. Ale to wciąż
brzmi jak Wytch Hazel, przynajmniej dla
mnie! Może to kwestia akordów, które w tej
progresji brzmią popowo? Jest tu więcej durowych
chwytów niż zwykle!
Podobne odczucia mam kiedy słucham "I
Will Not", ale tutaj cały ciężar melodyjnoś-
Krajobrazy z Lake District
Angielski Wytch Hazel zawsze jawił mi się
jako zespół ciekawy i dość wyrazisty na scenie
NWOTHM. Ich solidne, bardzo staroświeckie
brzmienie zawsze było czymś, co
od razu przyciągało moją uwagę i nie powiem,
było jednym z czynników, które
wpłynęły na to, że zainteresowałem się tym
zespołem nieco bliżej. Ich najnowszy album
"III: Pentecost" jedynie to zainteresowanie
wzmógł. Nie owijając w bawełnę: dla mnie
to jeden z pretendentów do płyty roku 2020, bo zawiera w sumie wszystko to, co
taki album zawierać powinien: świetne riffy, bardzo dobre brzmienie czy kapitalne
i wpadające w ucho kompozycje. W rozmowie z sympatycznym, acz stonowanym
liderem formacji, Colinem Hendrą, nie szczędziłem pochwał na temat jego nowego
dzieła. Colin z jednej strony okazał się dość powściągliwy w swoich wypowiedziach,
ale z drugiej miałem nieodparte wrażenie, że duże zainteresowanie "Pentecost"
bardzo go raduje. Przeczytajcie, co miał do powiedzenia główny sternik
Wytch Hazel!
ci bierze na siebie chytliwy, rwany riff...
Hmm, a wiesz, że nigdy nie myślałem o "I
Will Not" jako o rzeczy, która jest podobna
do "Archangel"? Ale tak, rozumiem do czego
zmierzasz - oba kawałki to klasyczne samograje,
bardzo łatwo wpadają w ucho. Kiedy
pisałem "I Will Not" dźwięczały mi w głowie
Diamond Head i Angel Witch i dla mnie
ten numer ma bardzo dużo w sobie z NWOB
HM.
Po pierwszych kilku odsłuchach, miałem
niezły dysonans słuchając "Dry Bones".
Prócz bardzo oczywistych hard rockowych
klimatów, pobrzmiewa mi tam dziwnie…
Soundgarden? Pearl Jam? Poszedłem w
swoich dociekaniach za daleko czy faktycznie
coś jest na rzeczy?
Szczerze mówiąc nie jestem w stanie wymienić
chyba ani jednej piosenki Pearl Jam ani
Soundgarden! Może używali podobnych
efektów? Nie wiem, nigdy nie słuchałem tych
zespołów, więc na pewno nie byli oni inspiracją
przy pisaniu "Dry Bones". Efekt którego
użyliśmy na wokalu jest bardziej w stylu Jethro
Tull a partia perkusji przywodzi mi na
myśl pierwszy album The Darkness jeśli
miałbym się nad tym jakoś zastanowić.
Nawet jeśli staram się bardzo mocno nie
porównywać Waszej muzyki do dokonań
zespołów z lat 70-tych czy 80-tych, nie mogę
jakoś pozbyć się wrażenia, że "Pentecost"
ma bardzo mocny klimat legendarnego "Argus"
Wishbone Ash. Ciężko mi nawet
określić dlaczego, ale ułożenie numerów, klimat,
riffy, harmonie i te charakterystyczne,
nieco pompatyczne wokale wciąż przywołują
na myśl tamtą płytę. A kiedy słucham
"The Crown" to jestem niemal pewien, że
kochasz "Argus" tak samo jak ja!
Masz rację - "Argus" to chyba moja najbardziej
ulubiona płyta ever! Faktycznie ma ona
wiele "magicznych" dźwięków. Nigdy nie
mam jej dość, kocham każdą pojedynczą nutę
na tym albumie.
w tych mocniejszych kawałkach. Tak samo
Ashbury - kapitalnie to brzmiało! W studiu
miałem gdzieś z tyłu głowy takie płyty jak
"Night at the Opera" Queen czy niektóre albumy
Black Sabbath, w których Tony Iommi
używał akustycznej gitary. A u nas? To
też niezły folkowy element, który dodaje naszej
muzyce nieco naturalności!
W notce promocyjnej dołączonej do albumu,
można znaleźć kilka ciekawych nazw
które przywołujecie - od bardziej oczywistych,
jak Jethro Tull czy Thin Lizzy, aż po
te mniej oczywiste jak właśnie Fleetwood
Mac. To Wasze ulubione kapele którym oddajecie
cześć, czy może coś w stylu drogowskazów
które wskazują Wam w którym
kierunku podążać?
Uwielbiam Fleetwood Mac - ich produkcja i
sam styl pisania kawałków to coś niesamowitego
i na pewno wywarło to na mnie spory
wpływ. Natura melodii, harmonie wokalne,
zróżnicowane podejście do perkusyjnych partii
- to wszystko jest szalenie inspirujące! Tak
naprawdę lubię wiele gatunków muzycznych
- blues, czasami jazz, więc jestem pewien że
wszystko czego słucham ma swoje odniesienie
w mojej muzyce. Oczywiście nie wszystkie
inspiracje od razu są wychwytywalne w
mojej muzyce, niektóre trzeba wyłapać bo
nie są tak bardzo wprost. Wiadomo że te najbardziej
oczywiste wpływy są od razu słyszalne,
ale jestem pewien że spektrum jest zdecydowanie
szersze niż może się wydawać.
Przez długi czas zastanawiałem się co miało
wpływ na to, że Wasza płyta brzmi tak
prawdziwie, naturalnie, niemalże jak monolit.
Złapałem się na tym, że zamykając oczy
i słuchając "Pentecost", wyobrażałem sobie
piękne angielskie krajobrazy, czyste niebo,
pola pszenicy, starożytne budowle…
Wiesz, jeżdżę przez angielskie wsie praktycznie
przez cały tydzień, albowiem pracuję w
Cumbrii, sercu tzw. Lake District. Jednak
kiedy piszę muzykę, zwykle robię to w nudnej
przestrzeni sali prób, siedząc przy fortepianie
czy czasami sięgając po gitarę albo
próbując jakichś perkusyjnych beatów. To
tam też powstają wszystkie demówki. Mimo
to, skupiam się zwykle na tej duchowej, emocjonalnej
stronie tych wszystkich dźwięków.
Kawałek jest wtedy dobry, kiedy faktycznie
coś do niego czuję, wiesz, wypływają z niego
jakieś emocje. Ale muszę przyznać, że bardzo
mnie cieszy że kawałki które napisałem wywołują
u Ciebie takie emocje i też odbierasz
to na swój sposób duchowo. O to chodziło!
Ok, zejdźmy na ziemię! Rozmawiamy kiedy
świat wciąż jest praktycznie zamknięty
ze względu na epidemię koronawirusa. Bardzo
to Wam komplikuje kwestie promocyjne
nowej płyty?
Wiem, że wiele zespołów wstrzymuje się z
realizacją nowych albumów póki znów nie
będzie opcji odbycia promocyjnego tour. Natomiast
my, paradoksalnie, sprzedajemy teraz
znacznie więcej płyt niż przed epidemią!
Myślę że w jakiś magiczny sposób ludzie
czują więź z tym albumem, co jest absolutnie
wspaniałe! Tego właśnie oczekuję od muzyki
i bycia muzykiem, więc mogę powiedzieć że
jestem naprawdę szczęśliwy z tego, że jednak
wydaliśmy tę płytę akurat w tym konkretnym
czasie.
Wydaje mi się, że po prostu wydaliście zajebisty
album! Colin, dzięki wielkie za Twój
czas i ten wywiad. Życzę Wam dalszych
sukcesów no i mam nadzieję do zobaczenia
wkrótce!
Dzięki za pytania i możliwość pogadania!
Marcin Jakub
To co jeszcze rzuciło mi się w uszy kiedy
słuchałem "Pentecost", to dość mądre użycie
gitary akustycznej. Gracie na pudłach
dość często, nawet w tych mocniejszych numerach,
jak omawiane już "Spirit and Fire".
Tak, sądzę, że nadaje to naszej muzyce
fajnego, jasnego wymiaru. Podobnie robili
Fleetwood Mac, grali na akustykach nawet
Foto: Wytch Hazel
WYTCH HAZEL 73
Klasyczne podejście
Młodzi Szwedzi z The Riven troszeczkę zwolnili
tempo, ale pracują już nad następcą
pierwszego, bardzo udanego album, a na razie
wydali singla z premierowymi utworami.
"Windbreaker" i "Moving On" potwierdzają,
że heavy rock z odniesieniami do bluesa wciąż
może być czymś świeżym i ekscytującym, szczególnie w czasach
dominacji plastikowej, nijakiej muzyki.
czymś bardziej pociągającym dla słuchaczy
niż zwykle pliki, stąd rosnąca popularność
fizycznych nośników dźwięku, dających namacalny
kontakt z muzyką?
Cóż, myślę, że ludzie są przyzwyczajeni do
tego, że w Internecie wszystko jest za darmo,
więc tak naprawdę nie przywiązują wagi do
plików cyfrowych zawierających muzykę. Dla
naszego mózgu bardziej racjonalne jest
wydawanie pieniędzy na płytę, którą możemy
dotykać, powąchać i podziwiać artyzm oprawy
graficznej, niż na plik, który możemy stracić,
jeśli coś stanie się z naszym komputerem.
Aspekt kolekcjonerski też ma znaczenie,
dlatego tak dbacie o szatę graficznych
swych wydawnictw, nawet jeśli chodzi o
małą płytę?
Niezupełnie. Uważamy, że poziom naszej
muzyki powinien iść w parze z artyzmem
obrazu obwoluty, która może pomóc nam zobrazować
historię, którą mamy do opowiedzenia.
Do tej pory przy wszystkich naszych
wydawnictwach współpracowaliśmy z Maartenem
Dondersem, który wykonał świetną
robotę!
Wyobrażałeś sobie jeszcze kilka lat temu, że
płyty winylowe będzie można kupić wszędzie?
W Polsce są na przykład regularnie
dostępne w popularnych sieciach handlowych
- u was jest podobnie?
Tak, tutaj jest tak samo. Nie spodziewaliśmy
się czegoś takiego! Jest całkiem fajnie.
HMP: Wasz debiutancki album "The Riven"
został świetnie przyjęty, również na naszych
łamach doczekał się bardzo ciepłej recenzji.
Mogło więc wydawać się, że pójdziecie
za ciosem, szybko przygotujecie kolejny
materiał długogrający, a tu zaskoczenie,
bo wydajecie tylko singla?
Arnau Diaz: Tak, początkowym pomysłem
było szybkie wydanie kolejnego albumu, ale
niestety nasz poprzedni perkusista Olof zdecydował
się opuścić zespół. Było to już gdy
pracowaliśmy nad nowym materiałem, więc
musieliśmy poświęcić trochę czasu na znalezienie
nowego perkusisty. Kiedy znaleźliśmy
Jussiego Kalla, który przejął perkusję, zdecydowaliśmy
się wydać z nim coś tak na szybko,
najszybciej jak to tylko możliwe, abyśmy mogli
z nim wyruszyć w trasę. Niestety wtedy
wybuchła pandemia, więc nie mogliśmy tego
zrobić! Ale nie martw się, pracujemy teraz
nad drugim albumem i jestem pewien, że ci
się spodoba!
To już reguła w waszym wydawniczym cyklu,
że będziecie przedzielać albumy krótszymi
materiałami EP i SP, czy też pandemia
i wam dała się we znaki, stąd na razie
premiera tylko dwóch piosenek, "Windbreaker"
i "Moving On"?
Już przed pandemią planowaliśmy wydać tylko
dwa utwory na 7-calówce, więc nie miało
to żadnego wpływu na naszą decyzję. Powodem,
dla którego wydaliśmy tylko te dwie
kompozycje, jest to, że czuliśmy, że same w
sobie są wystarczająco mocne, a ponieważ
były już gotowe, nie było sensu wstrzymywać
się z ich wydaniem.
To w sumie też ciekawy prognostyk do tego,
jakim przeobrażeniom uległ muzyczny biznes,
bo jeszcze do początku lat 90. winylowe
single były czymś tak powszechnym, że
mało kto zwracał na nie uwagę, a poważni
kolekcjonerzy rzadko włączali je do swoich
zbiorów, jeśli nie były to jakieś rzadkie wydawnictwa
np. z nurtu NWOBHM, koncentrując
się na LP, MLP i 12"EP. A teraz
proszę, w cyfrowych czasach premiera winylowego
singla to wydarzenie - kto by się tego
spodziewał?
To prawda! Myślę, że to magia odrodzenia
winylu, a także kwestia tego, że wiele singli,
które są wydawane jako 7-calówki, nie jest
zwykle umieszczanych na kolejnych albumach,
więc jeśli chcesz mieć je fizycznie, musisz
kupić ten 7-calowy krążek!
Foto: The Riven
Ciekawe jest również to, że minęło już ponad
10 lat od tego obecnego rozkwitu popularności
retro/vintage rocka i nic nie wygląda
na to, że traci on popularność - czyżby prawdziwa
muzyka znowu stała się ludziom
potrzebna, mimo tego, że czasy mamy cyfrowe
i nikt już nie wyobraża sobie życia bez
smartfonów, komputerów czy streamingu?
Myślę, że wynika to z potrzeby posiadania
czegoś, co wydaje się prawdziwe i organiczne,
w świecie, w którym wszystko jest zdigitalizowane
i nierzeczywiste. Potrzebujemy czegoś,
co przypomni nam, że prawdziwą muzykę
tworzy grupa spoconych kumpli w ciemnej
sali prób.
Myślisz, że towar luksusowy jak płyta, za
który trzeba w dodatku zapłacić znacznie
więcej niż za wersję cyfrową, może być
Nie da się jednak nie zauważyć, że jednocześnie
padają tradycyjne sklepy płytowe,
szczególnie te mniejsze, prowadzone przez
maniaków muzyki - kupowanie płyty w sieci
to jednak nie to samo, prawda, chociaż jest
wygodne i praktyczne?
Oczywiście, ale myślę, że to problem we
wszystkich firmach zajmujących się handlem
detalicznym. Jest coś wyjątkowego we wchodzeniu
do sklepu z płytami, gdzie możesz
porozmawiać z osobą tam pracującą, a ona
poleci coś specjalnego, co pasuje do twojego
gustu, a o czym być może nigdy wcześniej nie
słyszałeś.
"Windbreaker" i "Moving On" to wasze
najnowsze utwory - można traktować je jako
zapowiedź waszego kolejnego albumu?
Zdecydowanie wskazują kierunek, w jakim
pójdą nowe utwory, nad którymi pracujemy,
ale album pójdzie jeszcze o krok dalej.
To kolejna, bardzo naturalnie i organicznie
brzmiąca produkcja The Riven - wciąż staracie
się dążyć do ideału muzyki z dawnych
lat, nie tylko pod względem stylistycznym?
Cóż, po prostu lubimy razem grać, więc to
właśnie robimy, kiedy nagrywamy. Przed wejściem
do studia zwykle mamy dość wyraźną
podstawę utworu, co ułatwia nam granie go
razem i nagrywanie.
Wiele zespołów grających prawdziwego
rocka marzy o nagraniu płyty na setkę - też
macie takie plany, albo bierzecie chociaż pod
uwagę rejestrację materiału live z prawdziwego
zdarzenia?
Niestety nie planujemy w najbliższym czasie
wydać albumu koncertowego jako takiego.
Mamy kilka filmów z sesji na żywo, którą nagrywaliśmy
w Studio Lux w Sztokholmie.
74
THE RIVEN
Materiały te wkrótce zaczną pojawiać się na
YouTube, a w grudniu po przez Facebooka
zrobimy transmisję na żywo, która będzie również
dostępna do obejrzenia po opublikowaniu
jej na naszej stronie FB.
Kiedyś w sumie też nie brakowało płyt koncertowych
z poprawianym brzmieniem czy
licznymi dogrywkami studyjnymi, ale jednak
to wszystko brzmiało bardziej naturalnie
- nie jest czasem tak, że im bardziej zaawansowana
technologia, tym w muzyce
mniej duszy, niezależnie od stylistyki?
Wydaje mi się, że kiedyś gdy ludzie nagrywali
na taśmie, bardziej martwili się, żeby uzyskać
dobrą wersję z feelingiem niż idealne ujęcie
bez błędów, co powoduje, że w dzisiejszych
czasach nagrania tracą duszę, ponieważ muzyka
jest zbytnio dopieszczana.
Jak więc podchodzicie do prac nad nowym
albumem? Szczerość i wiarygodność są na
pierwszym planie, nie jesteście z tych, którzy
będą w nieskończoność cyzelować każdą
nutę, bo czasem jakiś nietrafiony dźwięk
dodaje całości specyficznego klimatu, potwierdza,
że grają ludzie, nie maszyny?
Kiedy nagrywamy, robimy kilka wersji każdego
utworu i wybieramy tę, która ma najlepszy
klimat i wykonanie, a następnie w razie potrzeby
dodajemy resztę dogrywek, ale pod
warunkiem, że zachowujemy klimat oryginalnego
podejścia.
Foto: The Riven
Byłem niedawno na koncercie bluesowym i
doświadczony, już po 60., perkusista pomylił
się we wstępie jednego z utworów. Wybrnęli
jednak z tego z uśmiechami na twarzach,
publiczność też zareagowała z sympatią,
nikt nie krzyczał: drummer na emeryturę!
(śmiech). To chyba jest najfajniejsze w
takim graniu, że nawet błąd może być początkiem
jakiegoś fajnego rozwiązania - też
tak czasem macie, dlatego koncerty tak was
cieszą?
To świetna historia! Tak, to jest część grania
na żywo, chodzi o dobrą zabawę z przyjaciółmi,
pod warunkiem, że publiczność też dobrze
się bawi. Pod koniec wieczoru nikt nie
będzie przejmował się małym błędem w jakimś
kawałku, o ile podczas koncertu ludzie
również dobrze się bawili!
Teraz jest z nimi znacznie gorzej - liczycie,
że kiedy wasz drugi album już się ukaże, będzie
możliwa jego promocja koncertowa z
prawdziwego zdarzenia?
Możemy tylko na to liczyć! Już rezerwujemy
terminy na przyszły rok, więc miejmy nadzieję,
że nie będziemy musieli ich anulować!
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
HMP: "Surrender" to już czwarty album w
waszym dorobku, a wy wciąż podążacie
ścieżką wytyczoną kiedyś przez Thin Lizzy
i innych gigantów hard rocka - to tak ogromne
źródło inspiracji, że wręcz niewyczerpane,
natchnienia nigdy wam w nim nie zabraknie?
Adam Lindmark: Tak, brachu. Takie kapele
jak AC/DC, Judas Priest, Thin Lizzy i im
podobne nigdy mi się nie znudzą. Gdy puszczam
"Powerage" nadal czuję to samo, co
podczas pierwszego odsłuchu, kiedy miałem
Od muzyka do hydraulika
Wystarczy posłuchać jednego utworu Dead Lord
i wszystko jest jasne: to zespół totalnie zafascynowany
Thin Lizzy, koniec, kropka. Na
najnowszym albumie "Surrender" jest
podobnie, chociaż tym razem Szwedzi
bardziej zapatrzyli się w późniejsze dokonania
ekipy Phila Lynnota, to jest mocniejsze
płyty z lat 80. Słucha się tego
całkiem dobrze, wywiad też można przeczytać,
bo Adam Lindmark ma poczucie
humoru.
No popatrz, a ja słyszę w waszej muzyce
przede wszystkim wpływy Thin Lizzy - do
tego stopnia, że czasem mam wrażenie, że
gra jakiś cover band...
Wydaje mi się, że spodziewałeś się innych
odpowiedzi, więc po prostu pominę zabawne
komentarze w tym aspekcie.
Thin Lizzy to wasza największa inspiracja -
nie obawiacie się jednak , że zostaniecie
zaszufladkowani jako naśladowcy grupy
Phil Lynnot, bo ludziom coraz rzadziej chce
się doszukiwać drugiego dna danego zjawiska,
a często nawet nie mają pojęcia o klasycznych
zespołach sprzed lat, szczególnie jeśli
nie są zagorzałymi fanami danego nurtu?
Tak było w sumie i wcześniej, ale jednak
wydaje mi się, że obecnie to zjawisko przybiera
bardzo niepokojące kształty - paradoksalnie,
kiedy praktycznie całą muzykę niezliczonych
zespołów mamy dostępną od
ręki, dzięki raptem kilku kliknięciom?
To raczej stwierdzenie niż pytanie, ale mogę
się mylić. Jeśli pytasz, czy uważam, że muzyka
za jednym kliknięciem to zła rzecz, to nie.
Myślę, że jest to wspaniałe narzędzie, przez
które muzykę można dziś tak łatwo odkrywać
i rozpowszechnić. Osobiście pomogło mi
to odkryć wiele utworów, których prawdopodobnie
nigdy bym nie znalazł. Wtedy oczywiście,
my konsumenci (mówię my, ponieważ
sam zaliczam się do tego grona), zawsze
możemy lepiej wspierać i płacić za muzykę,
której słuchamy, a korporacje takie jak Spotify
i Apple Music mogłyby lepiej płacić artystom,
a nie tylko ładować pieniędzy na konta
dużych firm. Ale niestety, mówienie kapitalizmowi,
żeby niczego nie wyzyskiwał jest jak
mówienie psu, żeby się nie lizał po... ale on i
tak po prostu to zrobi.
Przy okazji rozmowy dotyczącej poprzedniego
albumu "In Ignorance We Trust" powiedziałeś,
że nie jesteś romantykiem -
przyznasz jednak, że to, co było dobre w
dawnych czasach, choćby w latach 70. czy
80. to podejście do muzyki czy sztuki jako
takiej, bo jednak ludzie zdawali się cenić ją
bardziej, poświęcać płytom, książkom czy
filmom więcej uwagi?
Może jest w tym sens, bo przepełnione media
i kultura oczywiście przepuszczają przez
sieć jakości wiele niespełniających standardów
rzeczy, ale ogólnie myślę, że poważni
artyści i praktycy kultury są tak samo dumni
z pracy jak kiedyś, więc nie ma w tym żadnej
różnicy. Może tylko teraz rozpowszechnianie
bzdur za pomocą konta na Instagramie jest
po prostu szybsze i łatwiejsze niż umieszczanie
ich w lokalnej gazecie, której nikt nie
przeczytał w 1981 roku? Ale to nie jest tak,
że wszystko, co wyszło w latach 70. było niesamowicie
dobre, po prostu dobre rzeczy
przetrwały do naszych czasów i prawdopodobnie
będzie tak samo z materiałami z naszych
czasów. Dobre rzeczy ujrzą światło
przyszłości, przeciętność pozostanie jedynie
w zakamarkach historii.
dwanaście lat. Ale będąc szczerym, to podczas
pisania numerów na "Surrender" prawdopodobnie
czerpaliśmy więcej inspiracji z
tego, co odkryliśmy w ciągu ostatnich kilku
lat i to nie jest muzyka stricte rockowa, więcej
Townesa Van Zandta i tureckiej muzyki
disco z lat 70.
Jakoś tego nie słychać na tej płycie (śmiech).
Pokusiłbyś się więc o stworzenie Top 5
najważniejszych zespołów z nurtu ciężkiego
rocka, mających największy wpływ nie
tylko na ciebie, ale też Dead Lord?
1. Spinal Tap
2. Spinal Tap
3. Spinal Tap
4. Spinal Tap
5. Pat Benatar
Foto: Jennka Ojala
Tak, odkopujemy Thin Lizzy, ale kto tego
nie robi? (ci, którzy grają oryginalniej, to proste
- przyp.red.). To taki zespół rockowy,
który czasami docenia nawet twoja babcia.
(moje obie babcie urodziły się przed I wojną
światową, więc sam rozumiesz, nic z tego:
walce Straussa, Fogg i tego typu klimaty... -
przyp.red.). Mimo to są tak realistyczni, jak
to tylko możliwe i byli mistrzami świata zarówno
w melodii, współbrzmiących partiach
gitar prowadzących oraz bezczelnych tekstach.
Odgrzebujemy też inne zespoły, po
prostu to robimy...
Pewnie często rozmawiacie z waszymi fanami
przed czy po koncertach, wymieniacie
opinie w sieci - odstają od tej średniej, zagubionej
w gąszczu muzyki czy filmów dostępnych
w sieci, szukają świadomie czegoś, co
zaspokoi ich oczekiwania lub gusta, zostanie
z nimi na dłużej?
Jeśli rozmawiam z ludźmi przed lub po koncertach,
nie robię tego po to, aby kontynuować
nasze show, ale po prostu dlatego, że
fajniej jest napić się piwa z różnymi ludźmi,
w różnych miastach i w różnych krajach, niż
siedzieć za kulisami i patrzeć w swój smartfon.
Choć to też robimy, też nam się to zdarza...
To bardzo fajna sprawa mieć takie wsparcie
wśród słuchaczy. Przybywa ich z waszymi
kolejnymi płytami, można powiedzieć, że
baza fanów powiększa się wam regularnie?
Tak, podczas pierwszych kilku tras na naszych
koncertach widzieliśmy tylko mężczyzn
w wieku powyżej czterdziestki, ale po
jakimś czasie zaczęliśmy również przyciągać
"młodych" ludzi. Nie wydaje mi się, żebyśmy
"nie radzili sobie z dzieciakami", ale poza tym
76
DEAD LORD
nasi fani pochodzą z całkiem szerokiego spektrum
wiekowego, środowisk i tak dalej.
Ostatnim razem, gdy byliśmy w Polsce, na
koncercie były też babcie i dziadkowie!
"Surrender" słucha mi się bardzo dobrze, a
ciekawe jest to, że tym razem jest to materiał
ciut bardziej mroczny, mocniejszy - kilka
z tych utworów śmiało mogłoby trafić na
LP "Chinatown" czy późniejsze albumy
Lizzy. Taki mieliście zamysł, czy tak po
prostu wyszło?
No cóż, świat jest dość mrocznym miejscem,
a my nie młodniejemy, więc na pewno jest w
nim jakaś ciemność. Materiał jest mocny,
zgodzę się z tobą co do tego, ale jest to bardziej
odzwierciedlenie tego, że zespół jest teraz
w znacznie lepszym stanie niż w poprzednich
latach. Czuliśmy się zainspirowani i
dobrze się bawiliśmy podczas nagrań, chociaż
oczywiście jak zwykle mieliśmy opóźnienia.
To wydaje się banalne, ale przyszło to
trochę naturalnie, a jedyne, co wcześniej
powiedzieliśmy sobie, to żeby nie zapominać,
że pod koniec każdego dnia jesteśmy zespołem
rockowym, a zatem wniosek jest taki,
że materiał powinien być również rockowy.
Wciąż tworzycie nowe utwory wspólnie,
tak jak czyniły to zespoły sprzed lat - lepszej
metody nie ma i nie będzie, szczególnie
gdy muzycy mieszkają blisko siebie i mają
czas na regularne próby?
No cóż, to Hakim pisze utwory, a następnie
my, jako grupa przekształcamy je w gotowe
kompozycje. Spędzamy więcej czasu w sali
prób niż to konieczne, ale to nic w porównaniu
do tego, co robimy dla przyjemności.
Tym razem był to inny proces, ponieważ napisaliśmy
i nagraliśmy album w trzech częściach,
więc większość nas materiał słyszało
w całości dopiero w studiu, kiedy go nagrywaliśmy.
Dość dziwnie to doświadczenie nie
wiedzieć, jak brzmi utwór przed nagraniem,
ale powiedziałbym, że tym razem udało nam
się to zrobić. Regularne próby są pojęciem
dla nas względnym. Mieszkamy w tym samym
mieście, ale nie nazwałbym ich regularnymi.
Nie bywa czasem tak, że ten grafik prób
Foto: Jennka Ojala
jednak sypie się, bo cudów nie ma, przecież
nie utrzymujecie się z muzyki, a codzienne
życie potrafi czasem dać nieźle do wiwatu?
Nie jesteśmy milionerami. Zastanawiam się,
jak brzmiałby Dead Lord, gdybyśmy nimi
byli. Czy potrafiłbyś zagrać bluesa w klimatyzowanym
pomieszczeniu?
Nie, ale tylko dlatego, że nie potrafię grać
na żadnym instrumencie. Brzmienie "Surrender"
potwierdza, że wciąż jesteście zwolennikami
wspólnego nagrywania w studio
podstawowych partii, żeby płyta brzmiała
jak najdynamiczniej, tak, jakbyście grali na
żywo?
Tym razem byliśmy zmuszeni spróbować
czegoś innego, ponieważ w momencie nagrywania
albumu nie mieliśmy pełnego składu.
Utwory nie są więc nagrywane na żywo, co
to, to nie. Nie używaliśmyjednak metronomu,
autotune, ani żadnej takiej magii studia,
jesteśmy tak prawdziwi, jak tylko prawdziwi
mogą być ludzie. A co, jeśli to my jesteśmy
fałszywi, a wrestling jest prawdziwy?
Nic, tylko strzelić sobie w łen, albo pokusić
się o nagranie płyty koncertowej, bo mając
do dyspozycji materiał z czterech albumów
macie już z czego wybierać? Taki przekrojowy
set, dwie czarne płyty, cztery strony,
łącznie jakieś 75-80 minut muzyki. Nie marzy
wam się własne "Live And Dangerous",
nawet jeśli byłoby to ściśle kolekcjonerskie
wydanie, nie album sprzedany w wielomilionowym
nakładzie, tka jak rzeczona płyta
Thin Lizzy?
Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Bycie
na scenie zawsze było naturalną cześcią
Dead Lord!
Liczycie, że uda wam się w miarę szybko
ruszyć w trasę promującą "Surrender", może
już jesienią?
Zaczniemy występować tak szybko, jak tylko
będzie to możliwe. Nikt nie może powiedzieć,
kiedy, póki co możemy tylko czekać i
zobaczyć co będzie.
Sytuacja jest bardzo dynamiczna: co będzie,
jeśli rynek koncertowy dalej będzie zablokowany
na taką skalę, bez festiwali, bez dużych
koncertów? Skoro nawet Live Nation
ma problemy z płynnością finansową, słyszy
się o planach zamykania dużych czy
słynnych sal koncertowych jak Royal Albert
Hall, to co będzie z tymi mniejszymi,
nieznanymi, że już o klubach nie wspomnę -
grozi nam koncertowa zapaść?
Człowieku, ty mi to powiedz! Nie mam zielonego
pojęcia. Staram się o tym nie myśleć,
jest to przygnębiające.
Taki zespół jak Dead Lord zdołałby przetrwać
jako zespół wyłącznie studyjny, grający
tylko od czasu do czasu koncerty transmitowane
w sieci czy jakieś nieduże imprezy?
Nie. Wówczas będziemy kontynuować naszą
karierę jako hydraulicy zamożnych Szwedów.
W tym fachu są dobre pieniądze, nigdy
o tym nie zapominajcie, dzieciaki!
Miejmy więc nadzieję, że jednak do tego nie
dojdzie - dziękuję za rozmowę!
Cheerio!
Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala,
Kacper Hawryluk
Foto: Jennka Ojala
DEAD LORD 77
Opowieści z Kampera
Freeways to jeden z tych niewielu zespołów na których materiał prawdopodobnie
mało kto czekał, a teraz prawie każdy umieszcza w podsumowaniach
roku 2020. Trudno się jednak dziwić, bo Kanadyjczycy w niecałych czterdziestu
minutach debiutanckiego albumu umieścili całą paletę muzycznych barw lat 70-
tych, brzmiąc przy tym prawdziwie i naprawdę solidnie. Jako że "Ture Bearings"
to płyta która kręciła się w moim odtwarzaczu dość często w ubiegłym roku, z
rozkoszą przepytałem lidera zespołu Jacoba Montgomery. Jacob okazał się bardzo
zabawnym gościem, z którym już po kilku chwilach czułem się jak na piwie z
najlepszym kumplem.
HMP: Cześć! Dzięki że znalazłeś czas na
ten wywiad! Na początek to muszę Ci się
do czegoś przyznać. Nie poznałbym Waszej
muzyki gdyby nie ten odjechany obrazek
na okładce. Skąd pomysł żeby na okładkę
albumu dać akurat kampera na śniegu?
Jacob Montgomery: Cholera, tyle razy różni
ludzie już o to pytali, że mam wrażenie że każdy
myśli o tym znacznie więcej niż myśleliśmy
my (śmiech). Wiesz, muzyka zawsze jest
Dzięki za tę historię! Na szczęście pod tą
nietypową okładką kryje się niezwykle interesująca
muzyka. Pierwszy kawałek zalatuje
nieco Judas Priest...
No jasne! Ten kawałek nie tylko zalatuje
Judas Priest, ja po prostu podpierdoliłem
melodię wokalu do "Eternal Light, Eternal
Night" z "Desert Plains" (śmiech). Nie sądziłem,
że ktokolwiek się zorientuje, a tu po
kilku sekundach od ukazania się kawałka, już
że lubimy okazjonalnie coś wykręcić w
kawałku albo ogólnie w trackliście na albumie.
W "Sorrow" nie słyszę żadnego Led
Zeppelin, ale może to być kwestia produkcji
- bardziej zeppelinowy jest dla mnie
"Battered & Bruisde", bridge tego numeru
przypomina mi trochę "No Quarter". Aczkolwiek
musisz wiedzieć, że to co najważniejsze
to to, że jestem fanem muzyki i generalnie
moje inspiracje pochodzą ze znacznie większego
spektrum. Wiesz, wiele zespołów które
inspirują się latami 70-tymi czy 80-tymi
zdaje się czerpać jedynie z tych najcięższych
kawałków. Raczej nie spotyka się kapel
inspirujących się, dajmy na to, Budgie, które
robią kawałek w stylu "Who Do You Want
For Your Love". Nie! To zawsze będzie pierdolony
"Breadfan". Tak samo Thin Lizzy -
jeśli już kogoś inspiruje, to bardziej "Emerald"
niż powiedzmy, "Johnny the Fox", prawda? I
tu jesteśmy my, goście którzy czerpią z nieco
szerszego spektrum. Powiesz "a kto kurwa
nie czerpie z szerszego spektrum"? Nie
zrozum mnie źle, nie uważam, że wynajdujemy
koło na nowo albo, że jesteśmy, kurwa,
najoryginalniejszym zespołem, który kiedykolwiek
stąpał po ziemi. Myślę natomiast, że
to nasze skrupulatne przywiązanie do malutkich
szczególików, robi różnicę i delikatnie
odróżnia nas od masy innych bandów.
najważniejsza a wszystko co poza nią, w tym
też okładka, jest pozostawiane na sam koniec.
Historia tej okładki jest dość długa, ale
żeby Ci naświetlić sytuację, opowiem pokrótce
jak to było. Otóż, początkowo mieliśmy
gotowe dwie okładki. Produkcja pierwszej
jednak wciąż się przedłużała a druga z kolei
nie spotkała się z naszym entuzjazmem -
czuliśmy że ten obrazek nie był wart okładki
albumu. Więc będąc nieco w pośpiechu, zdecydowaliśmy
się namalować kampera z którym
zrobiliśmy sobie kilka zespołowych
zdjęć nieco wcześniej. Wydawało nam się, że
taki obrazek będzie świetnie pasował. Ah, no
dobra, dodatkowo powiem Ci, że moją największą
miłością, prócz muzyki rzecz jasna,
jest właśnie camping, podróżowanie i wypady
na wieś. Więc jak widzisz, nie mogło
być lepszej okładki niż ta!
Foto: Freeways
cały pierdolony internet huczał o tym, że to
Judas Priest (śmiech). "Point of Entry" to
ich najlepsza płyta, serio! Nie bardzo pamiętam
skąd wziąłem główny riff, ale jestem pewien,
że akurat gitary nie brzmią jak Priest.
Ale tak czy siak, porównanie do Judasów
uznaję za duży komplement!
Drugi numer z płyty, czyli "Sorrow", jest
już nieco inny. Dla mnie brzmi czasem jak
zagubiony kawałek Led Zeppelin, choć może
to zbyt proste porównanie. Wygląda na
to, że lubicie nieoczywiste sytuacje, co?
Jako kompozytor, słuchacz ale też generalnie
człowiek, nudzę się dość łatwo. Więc staram
sie spoglądać na swoje kawałki w dwojaki
sposób: 1) czy chciałbym tego słuchać? 2)
czy będę chciał to grać dwa lata po wydaniu?
Więc myślę że uczciwym byłoby powiedzieć,
Nie da się z Tobą nie zgodzić! Ja na przykład
jestem wręcz pod wrażeniem tego, że
w tak krótkim albumie byliście w stanie
zawrzeć tak wiele - przecież tam słychać
nawet jazz. Zastanawiam się więc, jak
udało Wam się to wszystko wyważyć: ile
mieliście swobody przy tworzeniu materiału,
czy była jakaś granica której przekroczenie
było dla Was już niedopuszczalne?
Ten jazz wziął się od Bachman Turner
Overdrive - to jeden z naszych najmocniejszych
wpływów. Gdy słucham ich kawałków,
zawsze rozwalają mnie "Blue Collar" czy
"Lookin Out For #1" - są zawsze jak powiew
świeżego powietrza. Przerywają monotonię.
Takie coś pozwala też zerwać z pewnymi
stereotypami. Wiesz, że hard rockowe i
heavy metalowe bandy muzycznie nigdy nie
zapędzą się w rejonu tego strasznego, śliskiego
gówna, bezdusznego i okropnie chujowego
"prog metalu" (śmiech). To się chyba
powinno nazywać "Fantazją Klasy Robotniczej"
(śmiech). Ten jazzowy fragment na
albumie to taki muzyczny ekwiwalent, wiesz,
coś jak super koszula, którą trzymasz tylko
na specjalne okazje. Generalnie rzecz biorąc
to mieliśmy bardzo dużo swobody przy pisaniu
kawałków. Główna zasada, która obowią-
78
FREEWAYS
zywała brzmiała: "czy to brzmi jak Freeways"?
Więc nie istotne było jak bardzo niekonwencjonalny
był pomysł, jeśli mieścił się
w kontekście zespołu, to znaczy że mógł zostać
użyty. Więc podsumowując: jeśli coś
brzmi dobrze, to znaczy że się nadaje. Aczkolwiek:
nie licz że kiedykolwiek usłyszysz
Freeways w wersji industrialnej czy grające
jakieś inne gówno. Co to to nie (śmiech).
Kiedy komponowaliśmy, zwykle skupialiśmy
się na jednym kawałku. Dopieszczaliśmy numer,
wkładaliśmy w niego całą naszą energię,
tak by brzmiał najlepiej jak się da. I dopiero
potem przechodziliśmy do kolejnego numeru
i kolejnego i kolejnego. Po jakimś czasie
wiedzieliśmy już jaka jest naczelna dyrektywa
i wtedy dopiero zaczynaliśmy myśleć o
tych kawałkach w kontekście tego, jak będą
brzmieć czy jak będą wyglądać obok siebie na
albumie. Czasem pojawiają się różne myśli,
np., że mamy za dużo kawałków w A - ale to
nie sprawia, że przechodzę do innego utworu,
po prostu jammujemy i myślimy czy faktycznie
potrzeba jakiejś zmiany? Może rytm?
A może po prostu zmienić klucz? Nasze podejście
jest takie, żeby utrzymywać umysły
otwarte na różne idee. Ale prawda jest też
taka, że pod koniec dnia, nie da się przeforsować
niektórych rzeczy. Jeśli kawałek jest
słaby i nie czujesz go, to nic na to nie poradzisz,
idzie po prostu do kosza, niezależnie
od tego jak długo nad nim siedziałeś.
Foto: Freeways
Foto: Freeways
Cała płyta "True Bearings", mimo wielu
różnych naleciałości, ma swój specyficzny
klimat. Wiesz, kiedy jej słucham, mam wrażenie
jakbym jechał tym kamperem przez
zaśnieżone Kanadyjskie drogi i słuchał
opowieści, które snuje kierowca...
To chyba dlatego, że teksty są zawsze bardzo
naturalne i na wskroś osobiste. Każdy numer
jest po prostu o życiu. Żadnego science-fiction
czy hipotetycznych sytuacji, prawdziwe
historie o uczuciach, o przyjaźni, o byciu z
przyjaciółmi, o relacjach które ich łączą. Żadnych
bzdur o rzeczach typu ktoś nie wie
kiedy skończyć imprezę czy płacze za straconą
miłością albo o pracy która ssie i której
nienawidzisz a musisz ją wykonywać. Powiedziałbym,
że nasze kawałki to coś w stylu
rozmów, konwersacji. Właśnie tak jak mówisz,
historie które ktoś Ci opowiada o trzeciej
w nocy w busie, kiedy jedziesz gdzieś z
kumplami, jesteś już po 14 piwach, na wpół
śpiący i ostatnią rzeczą jaką chcesz usłyszeć,
to koleś który pierdoli coś kiedy ty ledwo
kontaktujesz (śmiech).
Słuchaj, Wasz zespół brzmi na "True Bearings"
bardzo naturalnie. Mam wrażenie że
w studiu używaliście prawdziwego sprzętu
a nie masy sztuczek technicznych. Opowiesz
mi trochę więcej na temat Waszego
brzmienia i tego jakimi sposobami je osiągnęliście?
Oh, to proste! Jeśli chcesz dobrze zabrzmieć
na nagraniu, błagaj, podpierdol albo po prostu
pożycz czyjś bardzo drogi sprzęt (śmiech).
Główne nagrania plus kilka solówek i dubli
zostało nagranych na Les Paulu z 1974 roku
i Marshallu z 1969 roku naszego producenta
- dzięki Jordan! To, że kawałki brzmią naturalnie
i nie jest to rezultat żadnej studyjnej
sztuczki, to zasługa dwóch rzeczy: a) nie mieliśmy
wystarczająco dużo kasy na studio,
więc musieliśmy spiąć poślady i zrobić wszystko
w dość szybkim tempie, b) nie jestem za
dobrym gitarzystą, więc gitary brzmią gorzej
niż u profesjonalistów (śmiech). Co ciekawe,
nawet jeśli solidnie przygotowaliśmy się do
nagrań, to nie zrobiliśmy niczego na kształt
preprodukcji czy demówek, nie traciliśmy
czasu na dyskusje na temat tego jak powinny
brzmieć gitary czy jak wszystkie te tematy
ustawić zanim wejdziemy do studia. No ale
mieliśmy też ten fart, że nasz gitarzysta prowadzący,
Domenic Innocente, to inżynier
studyjny, więc ma jako takie pojęcie co i jak
poustawiać.
Gdzieś w internecie wyczytałem, że niektóre
melodie z "True Bearings" spokojnie
mogłyby posłużyć jako ścieżka dźwiękowa
do kanadyjskiej przygody Jamesa Bonda. I
wiesz, że kiedy tak się wsłuchałem, np. w
takie "Dead Air", to faktycznie kilka takich
melodii dałoby się znaleźć?
(śmiech) Serio? To chyba pierwszy raz kiedy
słyszę takie porównanie. Szczerze, to nie słyszę
nic takiego, wydaje mi się że nasz album
jest jednak mniej ekscytujący niż przygody
Jamesa Bonda (śmiech). Hmmm, może "New
Drag City" brzmi trochę jak główny motyw
Jamesa Bonda. Wiesz, dorastaliśmy przy
tych filmach, więc podświadomość mogła tu
zagrać rolę. Mam jednak nadzieję że bardziej
oczarowujemy kogoś wizjami zajebistych samochodów
niż jakimś macho-gównem. Wydaje
mi się jednak że nasz band bardziej nadawałby
się do jakiegoś filmu z CBC albo
któregoś odcinka "Corner Gas".
Wasza płyta ukazała się w praktycznie każdym,
możliwym formacie - od streamingu,
poprzez CD i kasetę aż na różnych wersjach
winyla kończąc. Fani chyba docenili to
szerokie spektrum wyboru?
Ukłony należą się szefom naszej wytwórni,
Annickowi i Francois. Mi w zasadzie zależało
jedynie na tym, żeby te nagrania wyszły
na winylu. Byłem jednak nieźle zaskoczony
jak wielu fanów z Europy wciąż kupuje płyty
CD! Generalnie to jestem bardzo zadowolony
z ogólnego odzewu na tę płytę, zwłaszcza,
że nie mieliśmy zbyt wielkich oczekiwań.
Wiesz, zawsze należy oczekiwać najgorszego
i mieć jedynie nadzieję na najlepsze
(śmiech).
W wielu recenzjach pojawia się stwierdzenie,
że jesteście trochę jak Thin Lizzy.
FREEWAYS
79
Foto: Freeways
Jesteście fanami tego zespołu?
No jasne. To chyba największa nasza inspiracja.
Nasz basista, Amar, ma nawet wydziaraną
okładkę "Black Rose" na swoim ramieniu.
Powiem Ci przyjacielu, że kiedy jesteś
małym, chujowym, amatorskim muzykantem,
jest zdecydowanie o wiele więcej beznadziejnych
rzeczy, które możesz usłyszeć
od ludzi, niż to, że brzmisz trochę jak Twoi
bohaterowie. Wiesz, mógłbym powiedzieć,
że nasze kawałki w pewien naturalny sposób
odbiegają coraz dalej od stylu Thin Lizzy,
ale mam też z drugiej strony nadzieję, że nigdy
nie stracimy tego charakterystycznego
elementu naszego brzmienia. Ich swoboda w
tworzeniu i różnorodność, zarówno muzyczna
jak i tekstowa, chyba nigdy nie przestaną
nas inspirować.
Wiesz, nie jestem fanem szufladkowania,
ale z różnych stron da się słyszeć że należycie
do nurtu tzw "retro rocka", obok
Hallas, Night, Tanith czy Wytch Hazel.
Co Ty na to?
Nie jest to najgorsze, ale wydaje mi się, że
kompletnie zbędne. Nazywajmy to lepiej tak
jak to powinno faktycznie się nazywać: hard
rock. Nie uznaję tego jako odświeżanie czegoś
czy swego rodzaju revival. To tradycja,
taka jak folk, blues czy muzyka klasyczna.
Ale prawda jest też taka, że na koniec dnia,
mam to generalnie w dupie jak to nazwiesz,
bo jest to całkowicie poza moją kontrolą i w
zasadzie kompletnie mnie to nie interesuje.
Więc czy czuje się z tym dobrze? No tak,
czuję się z tym dobrze. Ale w sumie gówno
mnie to obchodzi (śmiech). Te bandy, które
wymieniłeś… To dobre towarzystwo, ale też
nie przejmuje się bardzo faktem, żeby do
niego przynależeć. Oni grają swoje i robią to
świetnie, mają swoje brzmienie i o to chodzi.
Jako że wciąż trwa lockdown i o koncertach
raczej możemy póki co jedynie pomarzyć,
sporo bandów zdecydowało się skupić na
nowych utworach i kompozycjach. A wy jak
sobie radzicie w tych ciężkich czasach?
Cóż, nasz pierwszy bębniarz, Sebastian
Alcamo, odszedł z kapeli raptem kilka tygodni
przed covidem, więc rok 2020 upłynął
nam w większej mierze na przyuczaniu nowego
bębniarza, którym został Matt Avensis.
Ograliśmy stare numery i przygotowaliśmy
plus-minus set koncertowy, na wypadek
gdyby jednak dane nam było wrócić do koncertowania
i do Europy. Ale pracujemy też
nad nową "siódemką", na której docelowo
znaleźć mają się dwa nowe kawałki i które
zamierzamy nagrać na przestrzeni najbliższych
tygodni. Jeśli lockdown dalej będzie
trwał, a wszystko na to niestety wskazuje, to
zdecydowanie skupimy się na robieniu materiału
na następny longplay, bo ten jest już w
zasadzie w komplecie napisany.
Ok, to wszystko ode mnie. Dzięki za Twój
czas i trzymam kciuki za Wasz następny
krok. Ostatnie słowo należy do Ciebie.
Dzięki za tę rozmowę, naprawdę doceniam
Waszą robotę! Chciałbym w tym miejscu też
podziękować każdemu kto zdecydował się
kupić nasz album w jakimkolwiek formacie, a
nawet każdemu kto poświęcił swój czas aby
odsłuchać go online. Wiemy że rok 2020 był
do dupy i przyszłość wydaje się być dość niepewna,
więc tym bardziej wspaniale jest to,
że ludzie wciąż poświęcają swój czas i pieniądze
na muzykę. Wpadajcie do nas na social
media, z radością poczytamy co macie
nam do powiedzenia. Do zobaczenia niebawem
w Europie, mam nadzieję!
Marcin Jakub
HMP: Od wielu lat słyszę głosy, że heavy
metal, szczególnie ten w tradycyjnym
wydaniu, to już przeszłość, a kiedy zabraknie
tych wszystkich dawnych zespołów
jak Judas Priest czy Iron Maiden, będzie już
nieodwołalnie po nim. Nie dziwią cię te
opinie, skoro wciąż powstaje tyle młodych
zespołów, nagrywających świetne płyty,
czego jesteście najlepszym przykładem?
Nightstryke: Żadna kapela nigdy nie zastąpi
Iron Maiden, ani innego z weteranów. To
po prostu nowa muzyka, na którą wpływają
te zespoły, ale to zupełnie inna sprawa.
Nigdy nie było "nowych Beatlesów" i nie
będzie "nowego Iron Maiden". Niektóre zespoły
mogą mieć dokładnie takie same linie
melodyczne jak inne, ale nie będą takie same.
Nie jest tu trochę tak, że ludzie, najczęściej
młodzi, wyrażają określone, czasem nawet
bardzo kategoryczne opinie, tak naprawdę
nie mając pojęcia o czym mówią, kierując się
tylko jakimiś stereotypami, bo takie mamy
czasy, że każdy może być samozwańczym
znawcą czy ekspertem, zwłaszcza w sieci?
Na ogół jest tak, że ludzie naprawdę wiedzą,
o czym mówią, ponieważ łatwo można
stwierdzić, kiedy ktoś porusza tylko stereotypy,
a nie rzeczywiste fakty.
Też jesteście młodzi - nie irytują was takie
postawy, bardzo powierzchowne traktowanie
wszystkiego, nie tylko muzyki, czy podchodzicie
do nich na luzie, zakładając, że nie
wszyscy są idiotami?
Nie mamy jakichkolwiek uprzedzeń do żadnego
zespołu, ani samej muzyki. Wyrażamy
tylko opinię na temat brzmienia muzyki, a
nie jak "powinna" ona brzmieć.
Kiedy włączyłem "Storm Of Steel" byłem
zaskoczony tym, z jakim pietyzmem i energią
gracie tradycyjny heavy: nie unikając
oczywiście odniesień do dawnych mistrzów,
ale też starając się odnaleźć własną
ścieżkę, unikać tych najbardziej oklepanych
rozwiązań - to chyba jedyna i najlepsza droga
dla młodego zespołu?
Każdy zespół ma swoje indywidualne inspiracje
i zazwyczaj posiada swoje własne brzmienie.
Jeśli każda kapela heavymetalowa
brzmi identycznie jak Iron Maiden, to nie
ma powodu, aby szukać nowych zespołów.
Właściwie każda kapela ma swoje własne
niuanse i specyfikę, co sprawia, że brzmią odmiennie.
Takie granie pasjonowało was od samego
początku, czy też zaczynaliście od mocniej-
80 FREEWAYS
szych zespołów, by stopniowo dojść do klasyki
lat 70. i 80.?
Najprawdopodobniej wszyscy zaczynaliśmy
słuchanie muzyki od takich klasyków jak
Rainbow, Queen, Metallica, Led Zeppelin,
Hurriganes, Iron Maiden i Bon Jovi. Nasi
rodzice z pewnością mieli duży wpływ na
nasz gust muzyczny, ponieważ często puszczali
w samochodzie swoją ulubioną muzykę.
W końcu, gdy trochę podrośliśmy, zaczęliśmy
sami poszerzać nasze muzyczne horyzonty.
Nie będzie nowego Iron Maiden
- Na razie nie możemy myśleć o występach promujących "Storm Of Steel",
ponieważ nie ma możliwości ich zorganizowania - konstatują z żalem muzycy
Nightstryke. Strata jest tym większa, że materiał z drugiego albumu tych młodych
Finów jest wręcz stworzony do prezentowania na żywo, a do tego muszą oni
nabierać koncertowego doświadczenia - nawet jeśli uważają, że nikt nie zdoła
zastąpić Iron Maiden.
wykonało świetną robotę, jeśli chodzi o promocję
albumu "Storm Of Steel". Cieszymy
się również, że w 2017 roku wytwórnia
Stromspell wydał naszą płytę "Power Shall
Prevail".
To przypadek czy celowe działanie, że
nawiązaliście współpracę z Bartem Gabrielem,
a zarazem kolejny etap wchodzenia
zespołu na coraz wyższy poziom?
To czysty przypadek sprzed dwóch lat, gdy
Master - w waszym przypadku nie będzie
podobnie, skoro "Storm Of Steel"ma ukazać
się we wszystkich formatach, w tym na
kasecie?
SKOL Records wydało album na CD, Lost
Realm Records wyprodukowało winyl, a
taśmy zostały opublikowane przez Postmortem
Apocalypse.
Pandemia stała się prawdziwym koszmarem
muzyków - liczycie, że jesienna premiera
nowego albumu da wam szansę jego
koncertowej promocji?
Oczywiście mamy nadzieję, że będziemy
mieli szansę promować nasz album na scenie,
ale w tej chwili wydaje się to mało prawdopodobne
ze względu na aktualne ograniczenia
Covid w Finlandii. W końcu koncerty
na żywo to dla nas najlepszy sposób na
zdobycie kolejnych fanów i promocję nowego
materiału.
Rozważaliście dalszy rozwój sytuacji, jakby
i w przyszłym roku nadal trwał koncertowy
paraliż, czy póki co nie zaprzątacie
sobie tym głowy, zajmując się promocją
"Storm Of Steel"?
Jak myślisz, co jest tak fascynującego w
tych dźwiękach, że już od tylu lat porywają
kolejne pokolenia młodych słuchaczy na całym
świecie?
Dziś muzyka brzmi zbyt oficjalnie i wytwornie.
Wydaje się, że została stworzona z myślą
o pieniądzach, a nie z miłości do samej muzyki.
Na przykład albumy z lat 70. i 80. nie
były modyfikowane aż w takim stopniu, jak
dzisiaj i dlatego brzmią bardziej organicznie,
da się w nich wyczuć ten ludzki pierwiastek.
Co ciekawe te wszystkie dawne zespoły
zaczynając grać nawet nie myślały o czymś
takim, że z biegiem lat ich muzyka stanie
się ponadczasowa, wręcz klasyczna - u was
pewnie pojawiały się już myśli, że byłoby
fajnie odnieść jakiś sukces, pójść w ślady
waszych idoli, mimo tego, że czasy mamy
już zupełnie inne?
Naszym głównym celem jest bycie dumnym
z Nightstryke i próba zrobienia wrażenia na
jak największej liczbie ludzi. Nikt tak naprawdę
nie wie, co stanie się w przyszłości.
Co jest więc dla was synonimem sukcesu
na obecnym etapie istnienia Nightstryke?
Fakt, że z zespołu na etapie demo przeszliście
na poziom grupy wydającej płyty, gdzie
ta druga jest już znacznie ciekawsza od debiutanckiej?
Na scenie NWOTHM jest dziś bardzo wielu
ludzi, którzy chcą pomóc. Pomoc Barta Gabriela
i Andersona z "NWOTHM full albums"
na kanale YouTube była niezbędna.
To dzięki tym kontaktom dotarliśmy do tak
dużej rzeszy fanów. Udało nam się również
zdobyć kilku zwolenników dzięki występom
na żywo, jeszcze przed wybuchem pandemii.
Najpierw Stormspell Records, teraz SKOL
Records - wciąż szukacie dla siebie odpowiedniego
miejsca, firmy, która da wam
odpowiednie, promocyjne wsparcie?
Stale dążymy z Nightstryke do osiągnięcia
naszych celów i jak dotąd SKOL Records
zaczęliśmy dopiero pracować nad wydanym
wspólnie albumem.
Wydaje mi się, że waszą docelową przystanią
może i powinna być wytwórnia High
Roller Records, firma tak teraz ceniona jak
kiedyś Roadrunner czy Metal Blade, ale to
pewnie kwestia ewentualnej przyszłości?
Tak, zdecydowanie pasowalibyśmy do katalogu
High Roller, ale jesteśmy otwarci na
wszystkie wytwórnie, które mają odpowiednie
kontakty i chciałyby nas wziąć pod swoje
skrzydła.
Wcześniej bywało już tak, że nakładem
SKOL ukazywała się wersja CD, a High
Roller firmowała LP, tak jak choćby w przypadku
debiutanckiego albumu Savage
Cały czas myślimy o koncertach na żywo i
bardzo niepokoi nas tegoroczna sytuacja
związana z koncertami. Na razie nie możemy
myśleć o występach promujących "Storm Of
Steel", ponieważ nie ma możliwości ich zorganizowania.
Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala,
Sara Ławrynowicz
NIGHTSTRYKE 81
T jak Tradycja
Ciekawy gość z tego Briana Tatlera. Nie bardzo pamięta jak to było w latach
80-tych, nie wie nic o scenie NWOTHM, a także nie słucha płyt, które sam
kiedyś nagrał. Zamiast tego odważnie patrzy w przyszłość i wierzy, że złe dni dla
niego i dla Diamond Head to już historia. Tematem naszej rozmowy była przede
wszystkim nowa wersja klasycznego "Ligtning To The Nations", ale zahaczyliśmy
też o nieco mniej oczywiste tematy. Zobaczcie sami, co powiedział mi legendarny,
brytyjski gitarzysta.
HMP: Cześć Brian, jak się masz? Rozmawiamy,
bo dopiero co ukazał się nowy album
od Diamond Head. Celowo powiedziałem
"nowy", bo kiedy słucham odświeżonej
wersji Waszego klasyka, "Lightning
To The Nations", naprawdę mam wrażenie
obcowania z nowymi rzeczami które mają
jedynie ten klasyczny, old-schoolowy, vibe.
Takie było założenie?
Brian Tatler: Takie mogłoby być założenie
Ras'a (Rasmus Bom Anderson, wokalista i
producent zespołu - przyp. red.) - w końcu
on produkował i miksował ten album. Ja
To zabawne, że zespoły z lat 80-tych chcą
brzmieć nowocześnie w dzisiejszych czasach,
natomiast młode zespoły które dopiero
co powstały, chcą brzmieć jak te w latach
80-tych. Możesz mi to wyjaśnić?
Mogę jedynie spróbować. Z Diamond Head
dopiero co zaczęliśmy ogarniać nowe technologie.
Wszyscy teraz używają ProTools.
Oryginalny album został zrealizowany przy
użyciu taśmy analogowej, na długo zanim cyfrowa
obróbka została w ogóle wynaleziona.
Cyfra jest znacznie szybsza i tańsza. Jeśli
chodzi o te nowe zespoły, o których mówisz,
wydaje mi się, że wiele z nich po prostu lubi
klasykę lat 70-tych czy 80-tych i chcą po
prostu brzmieć podobnie, jak swoi idole. Ale
zjawiłem się w Londynie u Rasa w jego domowym
studio, byłem solidnie przygotowany
do nagrań. Generalnie to zależało mi żeby
nowe wersje kawałków były, jak najbardziej
zbliżone do tych wersji, które gramy na żywo.
Wiesz, te kawałki nieco ewoluowały
przez te wszystkie lata, więc chciałem po
prostu nagrać to tak, żeby brzmiały jak najżywiej.
Pamiętasz kiedy w ogóle zaczęliście rozmawiać
na temat ponownego nagrania tych
numerów?
Tak, zdaje się, że pierwszy zasugerował to
Karol jakoś w 2019 roku. Zwrócił uwagę, że
w 2020 roku będzie okrągła, czterdziesta rocznica
wydania "Lightning To The Nations"
i jako ukłon w stronę nowych fanów, powinniśmy
nagrać nową wersję tej płyty. Reszta
zespołu podchwyciła temat i zgodziliśmy się,
że to świetny pomysł. Ja od siebie dodałem,
że świetnie byłoby dodać kilka coverów jako
bonusy, tak by uczynić to wydanie naprawdę
unikalnym. Więc zabraliśmy się do pracy, w
grudniu i styczniu odbywały się próby, w
lutym i marcu nagrywaliśmy perkusję i gitary.
Potem, już kiedy pojawił się lockdown,
chłopaki zarejestrowali bas i wokale.
natomiast chciałem jedynie uchwycić energię
nowego składu w tych klasycznych utworach
z 1980 roku. Wiesz, to kawałki naprawdę
stare, ale nagrane i zmiksowane przy użyciu
nowoczesnych technik. Wszyscy graliśmy te
kawałki na żywo przez wiele lat, ale nagrywanie
ich to zdecydowanie inna para kaloszy.
Zawsze miałem nadzieję, że w ten sposób
uda nam się zyskać nowych fanów, którzy
możliwe, że nie mają ochoty słuchać jakiejś
tam płyty sprzed czterdziestu lat, która
została zmiksowana i nagrana w jeden tydzień
(śmiech).
Foto: Lorenzo Guerrieri
to całe retro jest już kwestia gustu, tak mi się
wydaje. Jeśli ktoś tak chce brzmieć, to ok.
Ok Brian, pogadajmy trochę o "Lightning
To The Nations". Po pierwsze, powiedz mi
jak to jest - znów być w studio i znów pracować
nad tymi utworami?
Grałem te kawałki przez 40 lat, więc znam je
na wylot. Kiedy w grudniu 2019r. i styczniu
2020r. spotkaliśmy się z zespołem, pracowaliśmy
głównie nad czterema coverami oraz
nad tempem i sprawami metronomu. Ja potem
dograłem główną gitarę do metronomu,
a Karl, który wrócił potem do Francji, mógł
spokojnie nagrać do tego bębny w swoim
domowym studiu. Ja natomiast pracowałem
w domu nad coverami, tak, że kiedy w marcu
Nie obawiałeś się, że niektórzy fani zaczną
gadać, że Diamond Head nie ma nowych
pomysłów i nagrywa starocie?
A wiesz, że nie? Jedyne czego się trochę obawiałem,
to - to, że starzy fani nie będą chcieli
słuchać nowej wersji takiego klasyka. Ale na
szczęście reakcje póki co są pozytywne i
bardzo jestem zadowolony z feedbacku jaki
otrzymujemy od ludzi. Aktualnie jestem w
trakcie nagrywania demówek na następny
album Diamond Head, więc kiedy tylko będziemy
mogli znów spotkać się razem, na
pewno ogramy te pomysły. Więc nie martw
się, na pewno niebawem będziesz mógł posłuchać
nowego albumu Diamond Head!
Jeśli chodzi o nowe wersje, bardzo podoba
mi się w tym wydaniu "Helpless" - nawet
jeśli jest to klasyk przez duże K, otrzymał
nieco nowego kolorytu.
Dzięki! Masz rację, jest to bardzo energiczna
wersja, bardzo wprost, bardzo bezwzględna.
Kiedy ten numer powstał w 1979 roku, już
był naprawdę mocny i szybki. Świetnie było
znów się nad tym kawałkiem pochylić i dać
mu trochę nowej mocy.
Zastanawiałem się czy miałeś już okazję
siąść i porównać nową wersję z tą starą?
Nie. Tak naprawdę nie słucham starych
82
DIAMOND HEAD
albumów Diamond Head. Wiesz, spędziłem
nad tymi płytami masę czasu, pisząc je,
nagrywając, miksując i w końcu masterując.
Więc kiedy już są skończone, raczej do nich
nie wracam i skupiam się nad nową kolekcją
kawałków. Dla przykładu, dwa lata spędziłem
nad "Death & Progress" i kolejne dwa
nad "The Coffin Train". Ten proces może
doprowadzić Cię do szaleństwa, słuchasz non
stop tego samego, przez dwa lata, dzień w
dzień. Jestem bardzo krytyczną osobą i wolę
nie słuchać swoich dzieł kiedy są już skończone.
Wolę posłuchać muzyki z płyt innych
kapel, takich, z którymi nie jestem jakoś
związany zbyt emocjonalnie.
Od kiedy Ras dołączył do składu wygląda
na to, że macie naprawdę dużo energii, żeby
przeć do przodu. W ciągu 5 lat wydaliście
trzy albumy studyjne i koncertówkę. To efekt
nowego frontaman czy po prostu drugie
życie Diamond Head?
Tak, Ras bardzo odmienił ten zespół. To
bardzo energiczny wokalista i świetnie czuje
się na scenie. Od kiedy do nas dołączył, wróciłem
do pisania nowych piosenek i do nagrywania.
Tak naprawdę nie napisałem ani nuty
od 2007 roku, kiedy "What's In Your Head"
ujrzał światło dzienne. Ale Ras w 2014r. odmienił
sytuację, znów poczułem się podjarany
możliwościami jakie mamy. Teraz czuję,
że możemy zrobić wszystko i wygrać!
Brian, to żaden sekret, że scena NWOB
HM przeżywa obecnie swój renesans -
młodzi fani heavy metalu odkrywają jego
korzenie i zwracają się ku starym zespołom,
wiele kapel z nurtu NWOTHM jako
główne inspiracje podaje właśnie zespoły z
lat 80-tych. Śledzisz newsy? Czujesz, że
jest jakieś nowe pokolenie fanów starego
heavy metalu?
To zawsze wspaniała rzecz mieć młodych fanów
pod sceną podczas koncertów Diamond
Head - wiesz, Ci ludzie mają dużo energii i
przekazują ją nam, to się czuje. Dużo fanów
zwróciło na nas uwagę dzięki Metallice.
Widziałem mnóstwo kapel, które brzmiały
jak oni, ale były przede wszystkim zainspirowane
latami 70-tymi i 80-tymi. Widziałem
kapele stonerowe, które grały wolniej kawałki
Black Sabbath i tak samo widziałem
Foto: Lorenzo Guerrieri
Fiti: Nic Gaunt
kapele, które były zainspirowane w dużym
stopniu Iron Maiden.
Słuchasz czasem nowych zespołów heavy?
Jesteś zaznajomiony ze sceną NWOT
HM?
Hmmm, nie bardzo. "T" oznacza w tym skrócie
"Tradycyjny"? Wiesz, sporo fajnych
nowych kapel widziałem na festiwalach, na
których grałem. Jest ich kilka, na przykład
The Amazons, Halestorm, Karnivool. Zawsze
staram się słuchać dobrych wokalistów
czy po prostu dobrych kawałków. Wiem, że
jest masa kapel, które piszą kawałki tylko po
to, żeby rozkręcić solidny moshpit pod sceną
i to oczywiście jest ok, ale, no cóż, to nie jest
coś co do mnie trafia.
Wspomniałeś o coverach które znalazły się
jako bonusy na "Ligtning to the Nations
2020". Led Zeppelin, Deep Purple, Judas
Priest i… Metallica. Opowiesz coś więcej
na temat tych wyborów?
Cóż, po prostu poszliśmy zgodnie z tradycją,
która mówi że czasami zespoły nagrywają
cudze kawałki. W sumie to praktycznie każda
kapela na świecie kiedyś przerobiła czyjś
kawałek: The Beatles, Rolling Stones, Led
Zeppelin, Judas Priest, Megadeth, wszyscy
z nich coś takiego zrobili. Więc pomyślałem
sobie, że to byłoby całkiem gdybyśmy też tak
zrobili, jako bonus dla naszych fanów. Wybór
kawałków był w sumie po mojej stronie.
"No Remorse" wybrałem ze względu na to, że
chciałem zrobić koniecznie coś z ich pierwszego
albumu, tak jak oni zawsze przerabiali
kawałki z naszego pierwszego albumu.
Nauczyliśmy się tego numeru, zagraliśmy go
na próbie i zabrzmiało świetnie. Zawsze
lubiłem też "Immigrant Song" i "Sinner", więc
super było pochylić się nad tymi kawałkami i
je nagrać. Wiesz, mamy to szczęście, że mamy
w zespole wokalistę, który potrafi udźwignąć
tak wymagające numery jak Zeppelin
czy Priest. Jeśli chodzi o "Rat Bat Blue", to
chciałem zrobić numer, który nie posiadałby
jakiejś bardzo znaczącej partii granej przez
Jona Lorda. Jak wiesz, Diamond Head to
kapela z dwoma gitarami ale bez klawiszy.
Miałem "Who Do We Think We Are" na
taśmie i jako dzieciak zawsze lubiłem "Rat
Bat Blue", więc wybór okazał się dla mnie
dość prosty. Myślę, że te cztery covery wyszły
naprawdę fajnie i ciekawie dopełniają album.
Jestem naprawdę zadowolony z tego
wy-dawnictwa.
Skoro już jesteśmy przy Metallice… Pamiętasz
kiedy pierwszy raz usłyszałeś, że
DIAMOND HEAD 83
Foto: Diamond Head
jakieś gnojki ze Stanów coverują Diamond
Head?
Tak, pewnie! Spotkałem Larsa w 1981r. kiedy
przyleciał do Anglii, żeby zobaczyć Diamond
Head na żywo. Rok później przysłał
mi kasetę gdzie Metallica grała "It's Electric"
- to było nagranie z koncertu, z jakiegoś przenośnego
odtwarzacza. A potem w 1984 roku
Metallica zamieściła "Am I Evil" jako stronę
B na 12'' singlu "Creeping Death", który
wydał Music For Nations. Gość, który obsługiwał
monitory na koncertach Diamond
Head, Paul Owen, wrócił kiedyś z Los Angeles
i powiedział, że widział jak jakiś thrashowy
band z San Francisco, co nazywa się
Metallica grał przez pół koncertu kawałki
Diamond Head. Podszedł do nich po występie
i zapytał: ej, chłopaki, znacie taką kapelę
jak Diamond Head? Oni nie zapowiadali
tych kawałków jako covery, po prostu je
grali, ale Paul dobrze wiedział co grają. A
potem Paul został specjalistą od monitorów
Metalliki, na prawie 20 lat. Byłem bardzo
przejęty, że jakiś band w USA gra covery
Diamond Head. To było świetne uczucie.
Nie miałem wtedy jeszcze pojęcia, że kapela
Larsa stanie się jednym z największych zespołów
metalowych na świecie.
Brian, w 2019r. miałem możliwość pogadać
trochę z Barrym Purkisem czyli enigmatycznym
Thunderstickiem. Powiedział mi
wtedy, że kiedy ruch NWOBHM powstawał,
była spora rywalizacja między kapelami
z Londynu a tymi z innej części UK.
Pamiętasz te czasy?
Nie pamiętam jak to było dokładnie, ale fakt,
każdy w jakiś sposób rywalizował. Wiesz, nie
było wtedy zbyt wielu wytwórni a każdy
zespół chciał mieć kontrakt. Nawet jeśli jakaś
duża wytwórnia złapała jakiś band z NWOB
HM, to zwykle nie była zainteresowana już
kolejnym. Graliśmy parę razy support przed
Iron Maiden czy Angel Witch i fakt, była
delikatna atmosfera rywalizacji w powietrzu,
czuło się coś takiego.
Kumplujesz się jeszcze z członkami zespołów
z tamtych czasów?
Tak, czasem piszemy sobie z Kim z Girlschool,
Johnem z Raven, Paulem z Saxon
czy Robem z Tygers of Pan Tang. Zdarza
się, że spotykamy się na tych samych festiwalach
czy trasach. Czasami mijamy się też z
chłopakami z Praying Mantis, Venom,
Witchfynde czy Angel Witch. Zawsze fajnie
jest spotkać się i posłuchać jakichś odjechanych
historii z tras. Moimi kumplami są
także Tony Iommi, Dave Mustaine, Andy
Sneap, Phil Cope no i oczywiście chłopaki z
Metalliki.
Swego czasu zapytałem Kevina Heybourne'a
z Angel Witch, czy zastanawiał się co
przesądziło o tym, że takie Iron Maiden czy
Def Leppard odniosły olbrzymi sukces a
innym zespołom to się nie udało. Powiedział,
że nie ma jednej prostej odpowiedzi
na to pytanie. A Ty jak sądzisz?
Wiesz co, nie każdy zespół potrafił pociągnąć
dostatecznie długo. To nie jest proste,
zawsze musisz dawać z siebie sto procent a
nie zawsze każdy jest w stanie to zrobić.
Maiden czy Leppard mieli pewną czystą wizję
swojej kariery, świetny management i
bardzo dużo wiary w siebie. Oczywiście i oni
borykali się z różnymi problemami, ale zawsze
wychodzili z nich obronną ręką. Wiesz,
bardzo ciężko jest utrzymać zespół. Mam
naprawdę wiele szacunku dla kapel, które
wciąż działają nieprzerwanie przez tyle lat.
Diamond Head to się nie udało, rzuciliśmy
ręcznik dwukrotnie, ale zawsze wracaliśmy,
tak jak wróciliśmy teraz i jest wspaniale. Staramy
się aby piłka była wciąż w grze, każdy
z nas wie, że jeśli ona się zatrzyma, cholernie
ciężko będzie znów wprawić ją w ruch.
Diamond Head ma nową płytę, ale wygląda
na to, że nie ma opcji, żeby ją należycie
wypromować, bo globalna pandemia wciąż
trwa i na razie nie bardzo widać szansę na
poprawę. Jak sobie radzicie w tej sytuacji?
No to fakt, niewiele da się w danej chwili zrobić,
zostają w sumie jedynie social media.
Nie mamy jak zrobić koncertu online, bo to
olbrzymie koszty dla nas, no i wiąże się to z
dużym ryzykiem. Karl mieszka we Francji,
Ras w Londynie, cała reszta w środkowej
części kraju. Karl, żeby przyjechać na próbę,
musiałby odbyć czternasto dniową kwarantannę,
co znaczy dla niego dwa tygodnie
extra siedzenia w hotelu, więc chyba średnio
mu się to uśmiecha. Ras musiałby na kilka
dni przyjechać do nas, co też jest dość ryzykowne.
To wszystko nie jest po prostu tego
warte. W łatwy sposób możemy stracić kupę
kasy, której w zasadzie nie mamy. Więc w
naszym przypadku chyba najlepszym rozwiązaniem
jest po prostu to przeczekać do
momentu aż wrócą normalne koncerty. Na
szczęście "Lightning to the Nations 2020"
sprzedaje się całkiem nieźle, już sam preorder
wyszedł świetnie, wydaje mi się, że
ludzie po prostu czekali na ten album i
chcieli go usłyszeć. Tak czy inaczej, nie
martwię się o promocję albumu, był przecież
promowany przez ostatnie czterdzieści lat!
Pamiętasz Wasze ostatnie koncerty w Polsce?
Zewsząd docierały słuchy, że to były
naprawdę świetnie gigi!
Tak było! Wszystkie trzy koncerty, które
zagraliśmy w Polsce w 2018r. były niesamowite.
Świetna, entuzjastyczna publika. Graliśmy
w Krakowie, Warszawie i Poznaniu.
Bardzo bym chciał wrócić z Diamond Head
do Polski. Oby tak się stało kiedy cały ten
covid się skończy. Wydaje mi się, że fani w
Polsce docenili wtedy koncert Diamond
Head i na pewno chcieliby to powtórzyć!
Brian, to był zaszczyt z Tobą pogawędzić.
Mam nadzieję że w niedalekiej przyszłości
spotkamy się w Polsce i wypijemy kolejkę,
albo dwie. Ostatnie słowo od Ciebie zostawiam
dla fanów.
Dzięki! Drodzy fani, bardzo Wam dziękuje
za te wszystkie lata wsparcia. Mam wielką
nadzieję, że spotkamy się znów jak najszybciej
się da!
Marcin Jakub
84
DIAMOND HEAD
HMP: W roku 2017 spełniliście swoje ogromne
marzenie, wypuszczając pierwszy w dyskografii
zespołu album studyjny "Invasion
Imminent". Wygląda na to, że spodobało
wam się się to na tyle, że wydaliście kolejny,
zatytułowany "Boudica"?
Dave Dawson: Warrior nigdy nie wydał albumu,
a zawsze chciałem to zrobić. To była siła
napędowa do wydania "Invasion Imminent"
w 2017 roku, po niesamowitym przyjęciu, jakie
zespół otrzymał na Brofest 2014. Napisałem
większość muzyki na ten album, co było
też inspiracją do kontynuacji i doprowadziło
do powstania kolejnej płyty "Boudica".
W latach 80. mieliście potencjał i kilka krótszych
materiałów na koncie - dlatego wtedy
nie udało się wam nagrać i wydać LP, skoro
"Dead When It Comes To Love" wydała firma
Neat, co było dla was dobrym startem?
W latach 80. po wydaniu dwóch EP-ek "Dead
When It Comes To Love" i "Breakout", oraz
kasecie "Live In A Dive" i minialbumie "For
Europe Only" planowaliśmy nagrać LP, jednak
w 1984 roku ze względu różnych zmian
w składzie zdecydowaliśmy się skończyć z zespołem.
Ciekawostką jest fakt, że jeszcze na ten sam
rok zapowiadaliście premierę LP... "Invasion
Imminent". Mieliście już ten materiał nagrany,
czy też nigdy nie doszło do zarejestrowania
go w całości, poza trzema utworami znanymi
z EP?
Chociaż po EP-ce "Breakout" ogłoszono, że
"Invasion Imminent" będzie naszym pierwszym
LP, żaden materiał nie został wówczas
napisany. Wszystkie utwory na tym albumie
z roku 2017 to nowe kompozycje; jedynie z
nostalgicznych powodów zdecydowałem się
użyć tytułu "Invasion Imminent", ponieważ
miał to być pierwszy LP Warrior.
Stworzyć coś nieco innego
Nurt NWOBHM obfitował w zespoły o nazwie Warrior, bo to wymarzony
szyld dla metalowego zespołu. Ten Warrior powstał w Newcastle, gdzie metalowa scena
była bardzo silna, ale w latach 80. nie zdołał wydać albumu, wypuszczając tylko
kilka krótszych materiałów. Grupa spełniła swe marzenie o dużej płycie dopiero po
reaktywacji w XXI wieku, po czym dość szybko przygotowała kolejny"Boudica".
Brofest utwierdził was w przekonaniu, że
warto zrobić coś więcej, pomyśleć o płycie, bo
jednak studyjny album to coś znacznie więcej
niż EP czy kompilacja?
Po Brofest, High Roller Records zremasterowało
i ponownie wydało sporo naszego starego
materiału pod tytułem "Resurrected". Ponieważ
mieliśmy stary kawałek zatytułowany
"Warrior", chciałem kontynuować ten temat
na "Invasion Imminent". To stało się inspiracją
do powstania utworu "Rise Of The Warriors".
Wydawało się to odpowiednie do zreformowania
zespołu.
Czyli można rzec, że ten wasz wojowniczy
duch znowu dał o sobie znać?
W 2017 roku ówczesny skład zespołu osiągnął
wszystko co mógł i wyglądało to na koniec
Warrior. Jednak potem Sean Taylor poprosił
mnie o współpracę przy kilku nowych
kompozycjach i tak narodziła się "Boudica".
Francuzi mają Joannę d'Arc, my Polacy Emilię
Plater - skoro wasza historia też miała
taką bohaterską kobietę, nie można było tego
przeoczyć, tym bardziej, że w muzyce jakoś
postaci Budyki nie przywoływano, tak jak
choćby w filmie czy w literaturze?
Pomysł na "Boudica Warrior Queen" polegał
na podtrzymaniu motywu wojownika w naszych
utworach. Budyka była ikoną brytyjskiego
wojownika, uosobieniem waleczności,
więc będąc angielskim zespołem postanowiliśmy
napisać o niej kawałek.
Nie jest to jednak album koncepcyjny w klasycznym
tego słowa znaczeniu, odwołujecie
się bowiem na tej płycie również do innych
tematów?
Nie zamierzaliśmy stworzyć albumu koncepcyjnego,
dlatego wszystkie utwory dotyczą
różnych wątków i tematów, które nas interesowały.
Sean i ja wykonaliśmy całą wstępną
robotę, konstruując podstawy kompozycji, pozostali
członkowie zespołu dołączyli po drodze
na różnych etapach powstawania muzyki.
Każdy wniósł do projektu coś specjalnego. To
była najlepsza zabawa przy tworzeniu tego albumu
jakiej nie miałem od dłuższego czasu.
Praca z Seanem i chłopakami była świetną
przygodą, dlatego zaczęliśmy już nagrywać
utwory na następny album.
"Boudica" to nie tylko premierowy materiał
studyjny, ale też wasze cztery klasyki w wersjach
live - uznaliście, że warto przypomnieć
je młodszych słuchaczom, którzy sięgną po
tę płytę, ale wcześniej Warrior nie znali?
Utwory na żywo zostały nagrane podczas występu
Warrior na Brofest 2014. Te nagrania
brzmiały świetnie, a ponieważ był to pierwszy
występ zespołu na żywo od 30 lat, więc dlaczego
nie wykorzystać ich jako bonusowych
utworów?
Najlepszą promocją dla takiego zespołu jak
wasz są koncerty, ale teraz trudno wyrokować
kiedy będą możliwe i na jaką skalę - nie
jesteście gigantami pokroju Maiden, Purple
czy Metalliki, nie żyjecie z grania, ale pewnie
szczególnie żal wam tych spotkań z oddanymi
fanami, koncertowej energii, tej
szczególnej atmosfery, która sprawia, że nawet
koncert w niewielkim klubie jest ogromnym
przeżyciem? Myślisz, że Covid-19 faktycznie
może sprawić, iż koncerty w dotychczasowej
formie zanikną, czy optymistycznie
zakładasz, że za jakiś czas pojawi się
szczepionka i wszystko wróci do normy?
To wspaniale, że "Boudica" ukazała się w
2020 roku, ale również rozczarowujące, że nie
byliśmy w stanie wyjść i zagrać jej na żywo,
ponieważ nic nie przebije koncertu na żywo i
kontaktu z fanami. Covid-19 z pewnością dokonał
spustoszenia w przemyśle muzycznym i
myślę, że minie trochę czasu, zanim wszystko
wróci do normy. Miejmy nadzieję, że nowa
szczepionka będzie skuteczna. Nic nie przebije
muzyki na żywo, czy to na dużej arenie, czy
w małym klubie, więc jestem pewien, że zespoły
i ich fani nie pozwolą temu umrzeć.
Keep on Rockin'!
Wojciech Chamryk & Łukasz Sobala
Wznowiliście działalność sześć lat temu, ale
nie było to tak, że spotkaliście się w pubie
doszliście do wniosku, że 30 lat po rozpadzie
grupy warto spróbować raz jeszcze, to był
długofalowy proces?
Sean Taylor (perkusista Satan), który był
członkiem Warrior i grał na perkusji na "For
Europe Only", skontaktował się ze mną w
2013 roku, w sprawie zreformowania zespołu
na jednorazowy koncert na Brofest 2014. To
on odegrał główną rolę w naszym ponownym
zejściu się. Reakcja publiczności była niesamowita
i w rezultacie tego występu zaoferowano
nam kolejne koncerty. Mimo, że od
ostatniego show Warrior minęło trzydzieści
lat, tak bardzo spodobało mi się ponowne granie
na żywo, że byłem zmotywowany, by zagrać
więcej takich sztuk.
Fakt, że Warrior cieszył się wśród fanów i
kolekcjonerów kultowym statusem, że proponowano
wam koncerty, nie pozostawał bez
wpływu na tę decyzję, a występ na festiwalu
Foto: Warrior
WARRIOR 85
HMP: Witaj Jutta! Cieszę się, że mogę
zadać Tobie kilka pytań z ramienia Heavy
Metal Pages. Zacznę może od razu od dość
intrygującej kwestii. Dużo zamieszania
wywołały, przynajmniej u mnie, najnowsze
wznowienia dwóch pierwszych płyt Zed
Yago. Mogłabyś wyjaśnić sytuację?
Jutta Weinhold: Zed Yago założyłam w
1985 roku. Po krótkim czasie w zespole pojawiły
się problemy, więc chciałam dalej pracować
z innym składem. Mój dylemat polegał
na tym, że nie miałam praw autorskich
do nazwy Zed Yago, więc straciłam możliwość
używania jej w nowym zespole. To była
Byliśmy naprawdę dobrym zespołem
Zamieszanie związane z najnowszymi reedycjami Zed Yago było głównym
powodem rozmowy z grupą Velvet Viper. Sympatyczna wokalistka Jutta Weinhold
i wtrącający ciekawe spostrzeżenia gitarzysta Holger Marx opowiadają jak to właściwie
wszystko wygląda. Sam byłem lekko zdezorientowany tym, jak powstały i
jak finalnie prezentują się te nowe-stare płyty Zed Yago. Dużo sentymentów i sporo
duchów przeszłości, ale i bardzo pozytywne przesłanie na koniec rozmowy. Może
po tym krótkim wywiadzie sytuacja stanie się klarowna…
Viper. Ma to sens, ponieważ wciąż gramy na
naszych koncertach wiele utworów Zed
Yago. Myślę, że muzyka jest ważniejsza niż
oryginalna grafika okładki. Znaleźliśmy statek
ojca Zeda Yago, "Latającego Holendra",
który okazał się być dobrym wyborem.
Zdaję sobie sprawę, że przygotowanie reedycji
to wymagająca praca. Współpracowałaś
z kimś przy tym szczególnie, czy może
wzięłaś temat na swoje barki?
Jutta Weinhold: Pracowałam z Ralfem Bastenem,
który był producentem obu albumów.
Nawiasem mówiąc, jesteśmy razem od
"From Over Yonder" i "Pilgrimage" to może
zechcesz przypomnieć genezę tych postaci i
całej historii? Być może dla kogoś, kto nie
zna Twojej twórczości będzie to swego rodzaju
zaproszenie.
Jutta Weinhold: Chciałam nowych tematów
dla muzyki metalowej. Metal to mocna muzyka
i potrzebuje mocnych motywów z poezji,
literatury, mitologii czy fantasy. Lubię
literaturę klasyczną i oczywiście muzykę
klasyczną, więc wpadłam na pomysł, aby dać
Latającemu Holendrowi córkę. Zed Yago
przybyła na ziemię w poszukiwaniu zagubionej
fantazji, ponieważ bez fantazji ludzie tracą
swoje dusze, a bez dusz ludzkość jest skazana
na śmierć. To mój motyw przewodni całej
koncepcji zespołu i tekstów.
Korzystając z okazji rozmowy chciałem też
zapytać o obecną sytuację Velvet Viper. Są
może jakieś szkice następcy "The Pale Man
Is Holding a Broken Heart"?
Jutta Weinhold: Blady mężczyzna to Latający
Holender i płacze, gdy widzi złamane
serce świata...
Holger Marx: Nasz następny album Velvet
Viper jest już prawie gotowy. Nagraliśmy go
w tym roku z Michem na perkusji i Johannesem
na basie, którzy towarzyszą nam w
ostatnich latach i wykonują świetną robotę.
Stworzyliśmy sporo grając "na żywo" w studiu
i uchwyciliśmy znacznie żywszy dźwięk.
Utwory są szybsze i jeszcze lepiej podkreślają
siłę głosu Jutty niż to było na ostatnim albumie.
Płyta będzie nosił tytuł "Cosmic Healer"
i zostanie wydana przez Massacre Records
w kwietniu 2021 roku.
największa tragedia w moim życiu, niemniej
cieszę się, że przeżyłam tę stratę. Z tego powodu
zaczęłam działalność z Velvet Viper.
Za to nadal mam wszystkie prawa do kompozycji
z obu albumów Zed Yago. Ostatnio
ludzie prosili mnie o ponowne ich wydanie.
Na początku byłam sceptyczna, ale Massacre
Records mnie przekonało. Postanowiliśmy
zrobić remaster wszystkich utworów Zed
Yago.
Wspomniane przeze mnie płyty - "From
Over Yonder" i "Pilgrimage" - pojawiły się
pod szyldem Velvet Viper, ale też mają zupełnie
inną szatę graficzną. Domyślam się,
że związane było to z brakiem praw autorskich
do oryginału. Powiedz, czy ciężko było
znaleźć alternatywne okładki?
Jutta Weinhold: Z powodu utraty praw do
nazwy Zed Yago zostaliśmy zmuszeni do
opublikowania ich pod szyldem Velvet
Foto: Volker Wilke
1974 roku. Alex Krull zajął się remasteringiem.
Wykonał świetną robotę. Ponad trzydzieści
lat temu wszystko było analogowe.
Kiedy pracowałaś przy wznowieniach tych
albumów pewnie wiele sytuacji na nowo
pojawiło się przed oczami. Zatem, chciałem
zapytać, czy warto było ponownie ruszać
śladem tej historii?
Jutta Weinhold: Wszystko wróciło niczym
przy deja vu. Kiedy słuchałam nagrań ze studia
przypomniałam sobie kilka chwil. Sporo
stanęło mi na nowo przed oczami. Pomyślałam,
że byliśmy naprawdę dobrym zespołem.
Bardzo dobrze przygotowanym i zgranym.
W tym czasie od roku 1986 do 1989
robiliśmy próby codziennie od dwunastej do
trzeciej, co było najlepszym, co mógł zrobić
zespół.
Skoro już poruszyłem temat tekstów na
A Twój solowy projekt, Jutta Weinhold?
Chciałabyś wydać coś jeszcze pod tym
szyldem?
Jutta Weinhold: W latach 1991-1992 wydaliśmy
dwa albumy Velvet Viper. W kolejnym
roku powstał ostatni album oparty na
koncepcji Zeda Yago "To Be Or Not". Pracowałam
też z Citron, metalowym zespołem
z Pragi i był to dobry czas. W 1994 roku zaczęłam
pracować w szkole muzycznej. Prowadzę
tam chór gospel-rockowy składający
się z trzydziestu kobiet. Dopiero około 2000
roku wróciłam do rocka z zespołem Jutta
Weinhold i albumem "In Session". W 2004
roku wydałam "Best of Zed Yago". W latach
2006 album Weinhold "From Heaven
Thru The Word To Hell", 2007 Weinhold
"Below the Line", 2008 Weinhold "Best
Icebreaker", 2010 Weinhold "Read Between
the Lines". Od 2012 znów byłam w
trasie z perkusistą Zed Yago, Bubim. Wciąż
pamiętam to uczucie, kiedy po wielu latach
ponownie zaśpiewałem te wszystkie kawałki.
Było to niezapomniane. Wciąż mam silne
emocje do tej muzyki. W 2015 roku poznałam
młodego gitarzystę Holgera Marxa.
Wspólnie postawiliśmy Velvet Viper na nogi.
Pierwszy nowy album Velvet Viper "Respice
Finem" powstal w 2017r. (cokolwiek robisz,
rób to mądrze i nie zapominaj o końcu)
drugi "The Pale Man Is Holding a Broken
Heart" w 2019r. Pozwól mi wspomnieć jeszcze
o czymś, o zmarłym moim przyjacielu,
jedynym Bubi The Schmied. Powinien być
z nową muzyką Velvet Viper, ale zmarł 2
stycznia 2018r. To naprawdę smutne. Zawsze
o nim myślę.
86
VELVET VIPER
Holger Marx: Na pewno będziemy kontynuować
działalność pod szyldem Velvet Viper.
Naprawdę mamy nadzieję, że w przyszłym
roku znowu zagramy. Planujemy też zrobić
kilka koncertów unplugged, które prawdopodobnie
będą się nazywać "Velvet Viper
- Acoustic Pilgrimage".
Wracając do głównego tematu naszej rozmowy
- reedycji Zed Yago - chciałem zapytać
o proces remasteringu. Rozumiem, że
wznowienie zrobione jest z taśm oryginalnych?
Nie kusiło, żeby coś zmienić, dograć,
w jakiś sposób ingerować w ten materiał?
Jutta Weinhold: Jak powiedziałam, nadal
lubię tę muzykę. Zed Yago był moim dzieckiem
i kiedy o tym myślę, jest mi po prostu
smutno, dlatego nie mogliśmy tego dłużej
znieść... ale gówno się zdarza a życie toczy
się dalej.
Muszę przyznać, że oba albumy podczas
pierwszego odsłuchu odebrałem dość chłodno.
Zyskały jednak przy kolejnych a finalnie
bardziej przychylnie spojrzałem na "Pilgrimage".
A który Tobie, po latach, jest
bliższy?
Jutta Weinhold: Oba albumy są moimi ulubionymi.
Oczywiście "Pilgrimage" był bardziej
dopracowany jako drugi w kolejności.
Jako muzyk ciągle się uczysz.
Oba krążki wzbogacone zostały dodatkowymi
nagraniami. Czy mogłabyś powiedzieć
o nich coś szerzej, co zadecydowało,
że akurat te a nie inne archiwalne numery
znalazły się na tych wznowieniach?
Jutta Weinhold: Dodatkowe nagrania zostały
skomponowane z oryginalnym zespołem
Zed Yago. Dlatego pojawiły się na remasterach.
Holger Marx: Utwory na żywo Zed Yago z
1989 roku są fenomenalne, naprawdę surowe
i napompowane dobrą energią. Nie wiedziałem,
że istniały, dopóki nie pojawiły się przy
okazji ponownego wydania "From over Yonder".
Z kolei "The Schmied" to wyjątkowa
kompozycja, którą napisaliśmy na pożegnalny
koncert Bubisa tuż po jego śmierci. Nagraliśmy
ją podczas sesji studyjnej do "The
Pale Man Has A Broken Heart".
Foto: Volker Wilke
Czy masz jakikolwiek kontakt z kimś ze
składu Zed Yago? Myślisz, że w przyszłości
będzie możliwe wydanie tych płyt
tak, jak sobie na to zasługują - z oryginalną
grafiką i logo?
Jutta Weinhold: Nie sądzę, ponieważ nikt
oprócz mnie nie ma praw do wykorzystywania
tych utworów.
Muzycznie z tego co wiem współczesne
wydawnictwa Zed Yago nie zbierały dobrych
recenzji. Czy taki obrót sprawy nieraz
uspokaja Cię, że odchodząc i zakładając
Velvet Viper popełniłaś właściwy krok?
Jutta Weinhold: Zed Yago było oryginalnym
Zed Yago tylko ponad 33 lata temu.
Nigdy nie słyszałam prób zdrajcy i nie zrobię
sobie tego.
Holger Marx: Jutty po prostu nie można było
zastąpić. Była głosem, twarzą i duszą zespołu.
Próba utrzymania Zed Yago przy życiu
bez niej była od samego początku misją
samobójczą.
Spotkałaś się kiedykolwiek z porównywaniem
siebie do Doro Pesch? Jakie emocje
to wzbudza, bądź wzbudzało u Ciebie?
Jutta Weinhold: Znam Doro, to miła dama.
Czasami spotykamy się na festiwalach i
uśmiechamy się do siebie. Wiemy, co obie,
każda na swój sposób, doświadczyłyśmy i
osiągnęłyśmy.
Zbliżając się do końca wywiadu chciałbym
jeszcze krótko zapytać o to, jak sobie radzisz
w ciężkich czasach związanych z wirusem?
Jutta Weinhold: Wykorzystaliśmy ten rok
bez koncertów, aby napisać materiał na nowy
album. Jest teraz całkowicie wyprodukowany
i opanowany. Kwiecień 2021 - uważaj, to ten
termin! Ta pandemia to tragedia dla nas
wszystkich, ale musimy przestrzegać zasad,
aby się z nią uporać. Każdy musi dbać o każdego!
Dziękuję za cierpliwość i jeśli byłem zbyt
dosłowny - nie chciałem urazić:) Życzę Tobie
wszystkiego dobrego i dalszych lat tworzenia
muzyki. Na koniec, jeśli masz ochotę,
możesz powiedzieć coś specjalnie dla
czytelników Heavy Metal Pages w Polsce!
Jutta Weinhold: Do wszystkich przyjaciół i
fanów metalu w Polsce, bądźcie szczerzy i
nigdy nie zapominajcie o korzeniach oraz
metalowych zasadach! Tylko głośna muzyka
może zniszczyć złe duchy, a mówię wam, wokół
jest dużo zła! Zabierz wszystkich swoich
przyjaciół do klubów, w których na żywo
zespoły grają własną, oryginalną muzykę. To
może być podstawa, która podtrzyma rozwój
muzyki rockowej. Miejmy nadzieję, że chociaż
raz będziemy mieli okazję przyjechać do
Polski, aby zobaczyć się z Wami wszystkimi
twarzą w twarz. Do tego czasu pozdrawia
was Jutta i Holger z Velvet Viper!
Adam Widełka
Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz
Foto: Volker Wilke
VELVET VIPER 87
ma o co się martwić!
Wyzwania czasów pandemii
Po zaskakującym rozstaniu z Diego Valdezem Dushan Petrossi w
żadnym razie nie odpuścił, werbując Mike'a Slembroucka, może nie tak
znanego, ale równie dobrego wokalistę. "Master Of Masters" trzyma poziom
wcześniejszych płyt belgijskiego wirtuoza, który na jubileusz 20-
lecia formacji za dwa lata zapowiada już kolejny album.
Trudno jest utrzymać międzynarodowy
skład, szczególnie w obecnej sytuacji, kiedy
nie ma koncertów?
Nie bardzo, zawsze jesteśmy w kontakcie
przez Whatsapa, SMS-y lub rozmowy video,
nie potrzebujemy wielu prób, żeby dobrze
zagrać trasy czy festiwale. Bardzo lubimy być
razem, kiedy w końcu się spotykamy i to jest
nasza prawdziwa rodzina, nasze życie, bo my
żyjemy dla muzyki.
Trasę po ojczystej Argentynie Diego zdołaliście
jednak zagrać - było to pewnie dla
was nie lada doświadczenie, tym większe,
że power metal cieszy się tam sporą popularnością?
Tak, to było niesamowite, byliśmy tam headlinerami!
Mamy mnóstwo fanów w Ameryce
Mike wniósł chyba do zespołu mnóstwo
energii, skoro dość szybko stworzyliście kolejny,
tak udany materiał?
Cóż, cały materiał został już skomponowany
i napisany przed przesłuchaniami, ale jesteśmy
bardzo zadowoleni z Mike'a, to świetny
facet z imponującą techniką, pięknym głosem
i skalą!
Od czego to zależy, że efekt końcowy jest
lepszy bądź gorszy, nawet jeśli dotyczy to
grupy o określonym dorobku - jeśli jest chemia
i dobra atmosfera pracuje się łatwiej i
stać człowieka na więcej?
Oczywiście, tak jak mówiłem wcześniej,
potrzebujemy w zespole prawdziwych uczciwych
i oddanych ludzi, jesteśmy rodziną, a w
biznesie muzycznym nie przetrwasz, jeśli
zawsze będziesz miał w zespole jakieś wewnętrzne
walki. Jesteśmy szczęśliwi, że teraz
wszyscy patrzymy w tym samym kierunku,
jak nigdy dotąd czujemy się kompletni i
gotowi do żeglowania przez sztormy i wysokie
fale!
Ważne było chyba również to, że wszystkie
partie na "Master Of Masters" powstały w
jednym, waszym własnym studio, nie tak
jak przy "Diabolica", nagrywanej w różnych
miejscach Europy i świata?
Na każdy album zawsze nagrywamy wszystko
w moim studio, teraz nawet wokale zostały
tam nagrane. Natomiast perkusja została
nagrana w Niemczech, ponieważ granice
były zamknięte z powodu pandemii.
HMP: To już niejako wasza tradycja: nowa
płyta Iron Mask, nowy wokalista. Co
sprawiło, że jednak rozstaliście się z Diego
Valdezem, skoro po premierze "Diabolica"
zapowiadałeś, że dołączy do was na dłużej?
Dushan Petrossi: Zmieniając wokalistów
zawsze liczymy, że to już ostatni raz, niestety
nigdy nie stapiają się z rdzeniem zespołu,
który stanowię ja, Vassili i Ramy. Czujemy,
że Iron Mask to prawdziwa rodzina i powinniśmy
dzielić się wszystkim po równo.
Uwierzcie mi, niektórzy wokaliści to naprawdę
dziwni faceci, którzy nie potrafią być
szczęśliwi w zespole, ponieważ zawsze myślą,
że gdzie indziej trawa jest bardziej zielona.
My jesteśmy uczciwymi facetami, którzy zawsze
traktowali ich jak rodzinę i nigdy niczego
im nie brakowało. Po tym wszystkim pozwólcie
mi to wyjaśnić. Po przemyśleniu
uważam, że wzięcie Diego było błędem, jako,
że przez większość czasu był poza naszą
trójką. To w sumie nie było złe; po prostu był
inny od nas, a my potrzebowaliśmy kogoś,
kto w pełni dołączy do naszego grona. Moim
drugim błędem było wzięcie gościa, który
naprawdę brzmiał jak Dio. Był dobry, ale w
końcu potrzebowaliśmy kogoś wyjątkowego i
przede wszystkim naprawdę zaangażowanego
jak Mike, który rzeczywiście jest w stu
procentach zintegrowany z zespołem, w dodatku
wierzy w niego. Iron Mask jest dla
niego priorytetem i naprawdę świetnie się dogadujemy.
To powiedziawszy, życzę Diego
wszystkiego najlepszego w jego przyszłych
projektach, nie żywimy do niego urazy i nigdy
nie żywiliśmy.
Foto: Jens Devos
Południowej, jesteśmy naprawdę szczęśliwi i
dumni z tego powodu, oni tam wiedzą, co to
dobra muzyka. (śmiech)
Mike Slembrouck spadł wam chyba jak z
nieba, bo nie dość, że to doświadczony już
wokalista, to jeszcze w dodatku Belg i wasz
fan - lepiej być nie mogło?
Jasne (śmiech). Dla mnie jest najlepszym wokalistą
w Belgii, a my potrzebowaliśmy kogoś
stąd, nie z jakiegoś innego kraju. Będziemy
ze sobą tak długo, dopóki będzie chciał z
nami zostać i będzie naprawdę zaangażowany
w naszą działalność... Oczywiście nie możemy
przewidzieć przyszłości, ale nie mamy
zamiaru się zmieniać. I uwierzcie mi, teraz
dostanie wiele ofert od innych zespołów z
całego świata (śmiech), stanie się sławny, nie
Znowu wsparł was Oliver Hartman - wokalne
harmonie i dwugłosy to jeden ze znaków
rozpoznawczych Iron Mask i nie zamierzacie
z niego rezygnować?
Nie, dlaczego mielibyśmy to robić? Nie zmienia
się zwycięskiego zespołu! Oliver naprawdę
dobrze pasuje do stylu metalu, który gramy.
Jesteś jednym z nielicznych gitarowych wirtuozów
w prawdziwym tego słowa znaczeniu,
ale zawsze podziwiałem jak potrafisz
podporządkować swe umiejętności koncepcji
danej kompozycji, nie przytłaczając
jej, czy wręcz nie psując nadmiarem popisowych
solówek, zagrywek, etc. - to kwestia
wyczucia, smaku czy po prostu odpowiedniej
świadomości, której niektórym
niestety brakuje?
Dziękuję bardzo! Iron Mask zawsze miał
prostsze i bardziej bezpośrednie utwory, czasami
również bardziej komercyjne. Od
początku zawsze skupiałem się na kompozycjach,
nie solówkach i gitarowych popisach.
Jeśli chcesz mieć stadion pełen ludzi, potrzebujesz
prostych kawałków z chwytliwymi i
mocnymi refrenami. Oczywiście granie bardziej
neoklasycznych solówek jest zawsze fajne
i moja muzyka zawsze będzie miała ten
styl, ponieważ kocham tak grać na gitarze.
Niemniej, kiedy utwór potrzebuje prostej i
krótkiej solówki, mogę łatwo poświęcić moje
dwie minuty w świetle reflektorów, służę
kompozycji, nie mojemu ego. Ludzie wiedzą,
że mogę grać bardzo szybko i technicznie.
Nie muszę tego pokazywać ani udowadniać
przez cały czas (śmiech). Z tym, że nadal
88
IRON MASK
mamy wiele progresywnych części i szalonych
neoklasycznych tematów z szybkimi
solówkami. (śmiech)
Chwaliłem poprzednią płytę, ale "Master
Of Masters" jako całość jest jeszcze
bardziej urozmaicona, tak jakby power
metal stał się już dla ciebie na stałe punktem
wyjścia do tworzenia takiej hybrydy z
pogranicza power, epic i tradycyjnego heavy
metalu?
Dziękuję. Zawsze staram się, aby nasz album
był bardzo różnorodny, przecież nie jesz
codziennie tego samego. Zawsze uważałem,
że albumy, które są oparte na tych samych
sztuczkach i formułach są bardzo nudne.
Iron Mask od samego początku ma silny,
melodyjny hardrockowy klimat, wraz z neoklasycznym
metalem i gitarową akrobatyką w
symfonicznych aranżacjach. Całość jest jednak
odpowiednio wyważona, ponieważ każdy
element jest umiejętnie dozowany i nie
dominuje. Muzyka służy tu kompozycji, a
melodie są szkieletem tego złożonego ciała.
Co jest, więc dla ciebie większym wyzwaniem,
komponowanie czy aranżowanie,
kiedy decydujesz, że dany utwór będzie
ostrzejszy, a innemu dodasz symfonicznego
rozmachu?
Po dwunastu albumach wszystko jest zawsze
wyzwaniem. Po pięciu z Magic Kingdom i
siedmiu z Iron Mask, bycie oryginalnym i
nie powtarzanie się jest najtrudniejsze.
Wiem, że w muzyce klasycznej kompozytorzy
tacy jak Mozart, Bach, nawet Beethoven,
i Haendel, którego uważam za mojego
boga, wykorzystali ponownie wiele melodii w
wielu utworach, ale muzyka metalowa przez
cały czas potrzebuje świeżych i energicznych
elementów i to jest wyzwanie.
Takie podejście jest interesujące nie tylko
dla was jako twórców, ale również dla słuchaczy,
a do tego możecie też dotrzeć do
tych ludzi, którzy reagują alergicznie już na
samo określenie power metal? (śmiech)
Dla mnie ci ludzie po prostu nie wiedzą co to
jest prawdziwa muzyka, a metal może mieć
wiele różnych kształtów i barw; jeśli kochasz
muzykę i melodię, nie możesz nienawidzić
power metalu!
Miewałeś sytuacje, że graliście na przykład
na jakimś festiwalu i po po koncercie podchodził
ktoś do ciebie, mówiąc: "stary, nie
cierpię power metalu, ale zagraliście zajebiście
i bardzo mi się podobało!", co tylko
potwierdzało, że nie warto się ograniczać,
zresztą niezależnie od preferowanej stylistyki?
Nie w ten sposób, ale niektórzy przychodzili
czasem i mówili mi: "Hej, nie wiedzieliśmy,
że ten rodzaj muzyki może być tak mocny i
agresywny!". Najważniejsze jest wrażenie,
które ogarnia cię, gdy dźwięk uderza w twoją
twarz, a nie styl muzyki, bo dobra muzyka
zawsze będzie dobrą muzyką, a dobrze
skomponowany materiał sprawi, że poczujesz,
że żyjesz, niezależnie od stylu!
Problem w tym, że teraz o takich sytuacjach
nie ma mowy - nie obawiasz się, że powrót
koncertów na większą skalę latem przyszłego
roku czy nawet jeszcze później może
dobić wiele zespołów, utrzymujących się
przecież przede wszystkim dzięki
występom na festiwalach i trasom?
Nie mamy innego wyboru niż
czekać na lepsze, zaszczepić się jak
najszybciej, aby ten świat mógł
wrócić na właściwe tory! Nasze życie
zawsze było trudne, bo grając
power metal nie zarabiamy milionów
dolarów. Niemniej jesteśmy
wojownikami i dlatego żyjemy. Nie
poddamy się, obiecuję wam to!
Jak wy radzicie sobie w tych trudnych,
pandemicznych realiach? Iron
Mask przetrwa, doczekamy waszego
jubileuszu 20-lecia za dwa lata?
Wszystkie koncerty, które mieliśmy
zaplanowane, zostały przełożone na
przyszły rok, więc teraz skupiamy się
na tym, aby dostarczyć naszym fanom
więcej teledysków i lyrics video. W 2022 roku
zaczniemy nagrywać nasz kolejny album
na dwudziestolecie Iron Mask! Dzięki za
wywiad, zdrówka i trzymajcie się bezpiecznie!
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
IRON MASK 89
Cząstka heavymetalowego uniwersum
Nic na to nie poradzę, że ja lubię stary Iron Savior, a jego twórca, Piet
Sielck - ten nowy. Tak się dziwnie składa, że Piet na przewagę w tym temacie i to
on decyduje o kształcie nowych płyt i setliście koncertów. A dlaczego wyglądają
one tak, a nie inaczej opowiedział nam przy okazji premiery dwunastej płyty Iron
Savior.
HMP: Rozmawialiśmy pięć lat temu, niestety
drogą mailową. Pamiętam, że powiedziałeś
mi wtedy, że zazwyczaj jeździsz
trzy razy w roku na urlop, co pozwala Ci
zachować równowagę. W tym roku - zgaduję
- nie było to możliwe. Odcisnęło to jakieś
piętno na Iron Savior?
Piet Sielck: W zasadzie to na urlopie byłem
dwa razy. W marcu, zanim się wszystko posypało,
a potem, latem, spędziłem trzy tygodnie
we Francji. Mój ulubiony urlop w Hiszpanii
musiałem tym razem odwołać, bo Hiszpania
jesienią się na urlop nie nadawała. Jak
dotąd w tym "koronaroku", że tak to nazwę,
mieliśmy zaplanowane działania związane z
Zawsze mawiasz, że muzyka powinna być
przede wszystkim rozrywką. Jak to działa w
czasie "koronakryzysu"? Może traktujesz
muzykę, jako coś w rodzaju terapii?
(śmiech)
Tak, choć na przykład w marcu i w kwietniu,
kiedy w Niemczech był pierwszy duży lockdown,
w studiu nie robiłem nic, bo nie miałem
dobrego nastroju (śmiech). Czułem się
obciążony całą tą sytuacją, w sumie nie czułem
się ani dobrze, ani szczególnie pogodnie.
Kiedy nie mam w pełni pozytywnego nastawienia,
nie chcę zaczynać pracy nad płytą,
żeby nie wyszła ponura. W moim przypadku
muzyka zawsze jest zwierciadłem duszy, to
jasne. A kiedy dusza jest ponura, to i muzyka
wyjdzie ponura, a tego przecież nie chciałem.
Świadomie założyłem, że lepiej będzie
zacząć, jak tylko będę w lepszym nastroju.
To chyba nie było łatwe. Czytałam, że Jan
Sören Eckert w tym czasie był ciężko chory...
Prawda...
...a kawałek "Ease Your Pain" jest rezultatem
tej choroby.
tym, jak płyta "Kill Or Get Killed" była gotowa.
Tak samo na tytuł wpadłem już zimą,
kiedy miałem już pół płyty, czy raczej pomysł
na pół płyty w głowie. Właśnie dlatego
chciałem rozpocząć pracę nad albumem już
w styczniu lub w lutym, ale wtedy właśnie
pojawiła się cała ta historia z Janem, a w
marcu... korona (śmiech). Na szczęście historia
z Janem to było tylko kilka niewesołych
tygodni, po których przyszła zbawienna wiadomość,
że rak skutecznie poddaje się terapii
i, że na 100% zostanie wyleczony, a w końcu,
że został pokonany. Ta wiadomość była tak
ekstremalnie zbawienna, że dodała mi kopa
energii. Podjąłem decyzję, żeby płytę wydać
w tym samym roku, w którym choroba Jana
została pokonana. To było dla mnie ważne.
Oczywiście potem pojawiła się sprawa z koroną,
ale i tak wydanie płyty jest to zawsze
jakieś światełko na koniec roku. To są przyczyny,
dla których tak szybko ją wydaliśmy,
choć mogliśmy spokojnie poczekać do nowego
roku, ponieważ nie było presji czasu. Dobrze
się stało, bo nadaliśmy pozytywne znaczenie
dacie 2020.
Czytałam, że dla Ciebie nowa płyta jest
najlepszą z wszystkich płyt Iron Savior, ale
zdaję sobie sprawę, że każdy muzyk tak
mówi o najnowszym krążku.
O tak, jasne, to oczywiście prawda. I to się
zazwyczaj zgadza, bo muzyk na pracę nad
płytą poświęca lata czy miesiące, i kiedy
wreszcie prace są skończone, nadchodzi piękny
moment, kiedy wydaje się, że to, co się
stworzyło, jest w zasadzie najlepsze. Ja jednak
tym razem mam nieco inne wyjaśnienie.
Jestem absolutnie przekonany, że to nie
jest dla mnie najlepsza płyta na zasadzie "w
tym momencie najlepsza". To nie tak. Jest to
przynajmniej jedna z trzech najlepszych moich
płyt. Która jest najlepsza, każdy musi
sam określić. Ja to widzę obiektywnie, kiedy
przyglądam się takim czynnikom jak sam
songwriting, w jaki sposób została zrobiona
produkcja, jak poszczególne kawałki ze sobą
grają, jaką ta płyta ma głębię emocjonalną i
energetyczną... tego co prawda po pierwszym
odsłuchu może nie słychać, trzeba wielokrotnie
słuchać tej płyty, żeby to w końcu wychwycić.
Niemniej jednak to sprawia, że jest to
jedna z trzech najlepszych płyt, które w życiu
zrobiłem. Tak to mogę po prostu ująć.
trasami. Udało nam się zagrać kilka koncertów,
a potem musieliśmy przenieść się do
studia, na nagrania. Na szczęście, nas, jako
zespół korona nie dotknęła. Jako zespół, nie
jako prywatne osoby. Nic to, trzeba to przeczekać,
wszystko wróci do normy.
Foto: Iron Savior
Tak, to jest kawałek, który Jan napisał sam i
sam go zaśpiewał. Przede wszystkim, traktuje
osobiście o nim samym, a konkretnie dotyczy
związku, w którym jest obecnie. Kwintesencją
"Easy Your Pain" jest fakt, że jemu
dużo trudniej było znieść widok swojej partnerki,
która widziała jego cierpienie, niż jemu
znieść cierpienie jako takie. Dlatego tytuł
brzmi "Ease YOUR Pain", a nie własny
"pain". Taka jest tego wymowa. I jak mówiłem,
to, że mimo trudności "Skycrest" był
gotowy już w tym roku (rozmawialiśmy pod
koniec 2020 - przyp. red.), wynika z trzech
przyczyn. Powód pierwszy to fakt, że po poprzedniej
płycie "Kill Or Get Killed" miałem
jeszcze nadmiar energii i dlatego kolejna płyta
wyszła relatywnie szybko. Zeszłego roku
latem (2019 - przyp. red.), zaczęliśmy pisanie
kawałków, zaledwie kilka tygodni po
Hmm. Jakie są te pozostałe?
…jeśli nawet nie najlepsza. Naturalnie pierwszy
album, "Iron Savior" ma status kultowego,
to dla mnie ważna płyta. Bardzo ważnym
jest też "Conditon Red", bo to pierwszy
krążek bez Kaia (Hansena - przyp. red.). Już
"The Landing" był dla mnie ekstremalnie
ważnym albumem, jednak "Skycrest" jest nawet
ważniejszy, także prywatnie, przez wzgląd
na historię z Janem i tak dalej. To najlepszy
album, jaki zrobiłem i tu wcale nie
chodzi o promocję (śmiech).
W świecie klasycznego heavy metalu trudno
jest się nie powtarzać, myślę, że dotyczy
to też Iron Savior. Muszę przyznać, że
kiedy słyszę "Welcome To The Brave New
World", mam wrażenie, że tego typu melodii
w refrenie jeszcze w Iron Savior nie było.
Masz jakiś sposób na wymyślanie nowych
motywów?
90
IRON SAVIOR
Jeśli chodzi o heavy metal, Iron Savior nie
wynajdzie koła na nowo, to jasne. Ta muzyka
istnieje już tak długo, że każdy riff został
już zagrany, każda melodia już się pojawiła.
Takich roszczeń więc nie mamy. Mimo to
wciąż staram się, żeby każdy album na swój
sposób brzmiał ciekawie. Próbuję stworzyć
coś nowego z części składowych, które mam
do dyspozycji. Na tym polega Iron Savior,
na tym polega w ogóle heavy metal, czy też,
jeśli wolisz to tak nazwać - power metal. Tak
z grubsza wygląda punkt wyjścia. Jestem super
krytyczny wobec siebie. Jeśli nie jestem
przekonany w stu procentach, że kawałek
jest wartościowy dla Iron Savior, wyrzucam
ten pomysł do kosza. Jeśli zaś jest dobry, odkładam
go, żeby się mu później jeszcze przyjrzeć.
Tym razem miałem w głowie takie, a
nie inne pomysły, na przykład o autokratycznej
władzy, amerykańskich prezydentach.
Miałem jasny obraz w głowie, jak to powinno
wyglądać. Kiedy pisze się tekst, pojawiają
się pewne koncepcje, jakie inne teksty będą
do niego pasować. Kiedy są to tylko luźne
obrazy, muzykę robi się automatycznie, a
wskazówka jest po prostu taka: czy muzyka
pasuje do tematyki? Czasem jest tak, że mam
już muzykę, która jest na wesołą nutę, a koncepcja
na tekst zakłada smutny ton - to po
prostu nie pasuje. Wtedy trzeba pomyśleć albo
nad zmianą muzyki, tak, żeby była bardziej
melancholijna, albo nad wykorzystaniem
tekstu do innego kawałka. Tak właśnie
pracuję. Jestem wobec siebie bardzo, bardzo
krytyczny.
A propos tekstów - kiedy rozmawialiśmy o
"Titancraft" mówiłeś, że potrzebujesz również
nowej tematyki, wychodzącej poza SF.
Teraz znów do niej powracasz.
Nie zgodzę się, bo w zasadzie z tematyką SF
związane są jedynie: tytułowy kawałek "Skycrest",
"Our Time Has Come" i "Hellbreaker".
To są jedyne teksty oparte o SF. Wszystkie
inne nie mają z SF nic wspólnego. Na przykład
taki "Souleater". Każdy zna kogoś, kto
ma poważne problemy, wokół których obracają
się jego myśli - i to jest właśnie ten "souleater",
który utrudnia mu życie i z czego trzeba
się wyzwolić. Idąc dalej mamy "Welcome
To The New World", o którym już odrobinkę
wspomniałem, w którym poruszam tematykę
polityczną. Kolejny numer, a więc "There
Can Be Only One" jest o szkockich góralach.
Nie ma to nic wspólnego z SF, już bliżej mu
do fantasy. Bazuje on na filmie "Highlander",
który na pewno znasz. Dalej jest "Silver
Bullet" o werewolfie, znów nic z SF, "Raise
the Flag" jest po prostu o heavy metalu, też
nie SF (śmiech). W kawałku "To The End Of
The Rainbow" także chodzi o życie. Jest o stawaniu
się nieco starszym, posiadaniu dzieci,
dbaniu o dom, też nic o SF (śmiech). O balladzie
już rozmawialiśmy, a w ostatnim, "Ode
To The Brave" chodzi o fantasy.
Kiedy słucham Twoich pierwszych płyt,
mam wrażenie, że w tamtym okresie koncepcja
i teksty były podstawą, kanwą, wokół
której później pisałeś muzykę.
Nie, nie jest tak. Muzyka zawsze jest w pierwszej
kolejności, dopiero później dochodzą
teksty. Tak było też na początku. Kiedy 20
lat temu, zdecydowałem się na tę tematykę
SF, byłem też 20 lat młodszy. W tamtym
Foto: Iron Savior
czasie nie przeżyłem szczególnie dużo w
swoim życiu (śmiech), na pewno nie tyle, żeby
móc pisać dobre teksty traktujące o zwyczajnym
życiu. Dlatego wymyśliłem wtedy
historię, której treść pozwalała mi czerpać inspiracje
na teksty. Wtedy było to dla mnie
bardzo pomocne i w przypadku pierwszych
trzech, czterech płyt wydaje mi się to dobre.
Na "Condition Red" zrobiłem to ostatni raz
- w końcu jednak uznałem, że ten obszar tekstowy
jest zbyt ciasny. Dlatego wymyśliłem
zakończenie tej opowieści SF o "Iron Saviorze".
Nadal uważam ją za dobrą, ale jestem
naprawdę zadowolony z tego, że miałem odwagę
pożegnać się z nią i pisząc "Battering
Ram" nie tworzyć już albumu koncepcyjnego.
Nadal uważam tę historię za dobrą, wciąż
ją kontynuuję, chętnie znów po nią sięgam,
ale jak mówiłem, w życiu jest wiele innych
rzeczy, które mnie poruszają.
Wielu znanych muzyków jak choćby członkowie
Helloween czy Rolf Kasparek z Running
Wild byli bardzo młodzi, gdy zakładali
swoje kapele. Z biegiem czasu zdobyli nowe
umiejętności muzyczne, nagrali wiele rzeczy.
Mimo to fani wciąż lubią przede wszystkim
to, co ci muzycy zrobili gdy byli żółtodziobami.
Ty miałeś szczęście, bo debiutując
w 1997 roku byłeś młody, ale już nabrałeś
umiejętności.
To się zgadza. Byłem już nieco starszy niż
debiutujący Rolf, Kai i inni. Przez pierwsze
kilka lat działałem w studiu, pracowałem jako
inżynier dźwięku bądź producent. To się
jednak skończyło (śmiech) i zostałem muzykiem
czy, nazwijmy to, artystą. Nie żałuję,
dobrze się stało. Rzecz jasna, zacząłem kilka
lat później. Czy moje rzemiosło było lepsze?
Trudno powiedzieć. I tak i nie, choć z pewnością
te lata spędzone w studiu były dla
mnie rodzajem treningu, dzięki czemu w
swojej pracy nie byłem tak naiwny jak Kai
czy Rolf na początku kariery. Z drugiej strony
z Kaiem przed Helloween robiliśmy muzykę
i mimo tej naiwności bardzo na tym
skorzystałem. Poza tym prawdą jest, że - jak
mówisz - fani często uważają najstarsze rzeczy
za najlepsze. Co ciekawe, w przypadku
Iron Savior pojawił się fenomen, bo okazuje
się, że nie jest to regułą. Naturalnie, ludzie
uznają starsze rzeczy za najlepsze, ale równocześnie
uważają, że nowe też są dobre. Na
przykład gdy występujemy na żywo, gramy
przynajmniej cztery czy pięć kawałków z
"The Landing", a więc ze wcale nie tak starej
płyty, bo ta ma dopiero 10 lat. Dokładamy
do tego trzy, cztery nowsze kawałki, tworząc
całkiem niezły przekrój i ludzie to lubią.
Mieliśmy taki set w zeszłym roku, na koncercie,
na którym zagraliśmy bardzo mało z naprawę
starych płyt i nikt nie narzekał. Ludzie
uważali, że jest fajnie. Szczerze mówiąc, myślę,
że to piękne. Przyznaję, że kocham stare
rzeczy i dlatego wciąż będziemy je grać, ale
też jest fajne to, że tak naprawdę wcale nie
musimy. Nie słyszałem po koncercie "e, nie
graliście tego, tego czy tamtego". Myślę, że to
godne uwagi. (śmiech)
Wiem, że zawsze jesteś optymistą jeśli chodzi
zarówno o muzykę jak i w ogóle życie.
Zastanawiam się, czy to uczucie towarzyszyło
Ci od początku Iron Savior, czy musiałeś
je w sobie wypracować?
Dla mnie to oczywiste, że życie uczy. Zawsze
próbuję widzieć zarówno pozytywne jak i negatywne
strony. Nie jestem też typem marzyciela,
jestem raczej realistą, a sukces Iron Savior
mnie do tego nie doprowadził. To nie
jest tak, że miałem łatwiej, dzięki pracy z Kaiem,
musiałem na ten sukces również pracować
sam. Ale to w porządku. Nie mógłbym
nad tym pracować, gdybym sam w to nie wierzył.
To daje pozytywne nastawienie. Życie
bywa gówniane, ale bywa też dobre. Taka jest
moja dewiza.
Muzycy z Hamburga są zwykle lokalnymi
patriotami. Kai Hansen, Lars z Stormwarrior...
Ty też jesteś z Hamburga.
O tak. Powód jest bardzo jasny. Hamburg to
po prostu super fajne miasto.
Tak!
(śmiech) Nie no, naprawdę jest to przepiękne
miasto o bardzo wysokim standardzie życia.
Nie chodzi tylko o to, że jestem lokalnym pa-
IRON SAVIOR 91
triotą, naprawdę Hamburg to po prostu perła.
Mamy zarówno wiele akwenów, wiele terenów
zielonych, mamy piękną panoramę
miasta, jak i liberalnych mieszkańców, można
więc czuć się tutaj dobrze. Port pomaga
w otwarciu się na świat. Jak się te wszystkie
czynniki razem zbierze, to naprawdę aż chce
się tutaj mieszkać. Pogoda mogłaby być trochę
lepsza, ale to też ok. Dzięki obecności
morza mamy przyjemne lata, nie jest z reguły
za gorąco, zimy nie są za zimne (śmiech).
Dlatego wszyscy wciąż jesteśmy w Hamburgu
zakochani.
Oj tak, rozumiem. Wspomniałeś wcześniej
numer... "Raise the Flag (of Heavy Metal)".
Heavy metal czujesz w duszy raczej jako
fan, czy jako muzyk?
Właściwie jako fan. Dla mnie heavy metal
jest czymś w rodzaju filozofii życia. To nie
jest tylko muzyka, ale też moje ogólne podejście
do życia jest związane z metalem. Metal
towarzyszył mi od najmłodszych lat i nic dziwnego,
że nim nasiąkłem. Oczywiście obok
heavy metalu mam też inne sprawy w życiu,
takie jak rodzina. A moja rodzina nie składa
się z samych fanów metalu. Moim córkom
podoba się to, co robię, ale nie dałoby się ich
określić mianem fanek metalu. Choć mam
część życia, która nie jest zbyt heavymetalowa,
heavy metal to duża, znacząca część
mnie, stanowiąca o mojej osobowości. Widzę
to z perspektywy fana, czuję się cząstką
heavymetalowego uniwersum.
Klip do "Souleater" jest prosty, bez żadnych
dużych efektów. To chyba dobry pomysł,
żeby uniknąć kiczu. Kiedy nie ma się dużego
budżetu lepiej jest zrobić coś prostszego.
Absolutnie. Acz to wideo też nie było jakieś
tanie, kosztowało nas kilka tysięcy euro.
Uważam, że nasze poprzednie klipy z "Kill
Or Get Killed" były ok, ale te z "Titancraft"
były i droższe i gorsze, niż te, które zrobiliśmy
teraz. Kiedy robi się jakiś teledysk, to albo
trzeba mieć pieniądze, żeby zrobić coś
wartościowego artystycznie z odpowiednimi i
przemyślanymi sekwencjami, albo postawić
na prostotę i efektywność, tak jak zrobiliśmy
teraz, choć ten klip to tylko sfilmowany zespół,
który gra. Zdecydowałem, że będzie on
dobrze wyglądać w czarno-białej konwencji.
Znaleźliśmy w Hamburgu lokalizację, która
się do tej konwencji idealnie nadawała i jestem
super zadowolony. Pomijając klipy kręcone
przez nas dla frajdy, bo tych nie mógłbym
porównywać - patrząc z dystansu, ten
teledysk uważam za najlepszy, jaki zrobiliśmy.
Jestem z niego absolutnie "happy". Gramy,
i tyle - tacy po prostu jesteśmy. Nie ma
tu żadnej przesady.
Foto: Iron Savior
Numer "Silver Bullet" brzmi nieco jak Savage
Circus. Domyślam się, że to wynik
Twojego doświadczenia w graniu w tym
zespole?
Tak, zgadza się, to prawda. Kawałek jest progresywnie
muśnięty i myślę, że to fajne. Jest
nieco inny od pozostałych kawałków na płycie.
Z jednej strony mieści się w jej ramach, z
drugiej ten "Savage Circus touch", wpływa na
różnorodność płyty. Coś, co mnie naprawdę
fascynuje to fakt, że zaraz "Silver Bullet" następuje
"Raise the Flag", i oba numery to Iron
Savior, choć od siebie się różnią. Za każdym
razem mnie zaskakuje, jak to dobrze razem
współgra. Kończy się najszybszy numer na
krążku, "Silver Bullet" i pojawia się następny
kawałek. Kiedy zastanawiałem się, co będzie
pasować i ilekroć słyszałem pierwsze takty
"Raise the Flag", wiedziałem, że muszę je
połączyć.
Pamiętam, że ostatnio polecałam Ci pisarza
SF, Petera Wattsa. Udało Ci się może
sprawdzić jego książki?
Nie, mówiąc szczerze, cały ten rok nie sprzyjał
czytaniu. Nawet jak byłem na urlopie.
Myślę, że to wstyd, bo kupiłem sobie nawet
Kindla, którego wypchałem książkami. Ale
byłem tak zmęczony, że jak przeczytałem
kilka stron, zaraz zasypiałem (śmiech). Napisz
mi proszę jeszcze raz na czacie Skype'a,
ja oczywiście pamiętam, że mi go polecałaś,
ale czasem coś wylatuje z głowy. Chętnie rzucę
okiem.
Katarzyna "Strati" Mikosz
HMP: Słucham sobie "Metal in my Head" i
odnoszę wrażenie, że to trochę taki powrót
do korzeni. W ogóle widać, że niektóre zespoły
po eksperymentach - w Waszym
przypadku "Trail of Death" - potrzebują takiego
powrotu.
Snoppi Denn: A dlaczego "Trail of Death"
był eksperymentem? Nie wiem, bo przecież
zawsze robimy muzykę w taki sam sposób -
prosto z trzewi. Nie siadamy sobie i nie mówimy:
"a teraz spróbujemy czegoś zupełnie
innego". Masz jednak rację co do tego, że jest
pewna różnica, która odcisnęła piętno na samych
kawałkach. Nie gra już z nami nasz dawny
gitarzysta, Dano, a to oznacza, że nie
ma już kawałków idących w thrashowym kierunku,
a więc takich, które są zorientowane
na riffy. Obecne kawałki napisał głównie
Sven, nasz wokalista i dlatego są one raczej
zorientowane na melodie. A to z kolei oznacza,
że łatwiej jest drzeć wspólnie mordę na
tych kawałkach. Są też technicznie łatwiejsze
do ogarnięcia. Poza tym wszystkie solówki
musiał zrobić nasz gitarzysta, Maassi. Myślę,
że to naprawdę słychać. Nadał kawałkom
Wizard ten "dawny" rys, bo my naprawdę
mamy swój własny styl, którego zabrakło
nam przez ostatnie 15 lat, a więc do kiedy
był z nami Dano.
Niektóre teksty z "Metal in my Head",
zwłaszcza te o metalu brzmią jak wasze
teksty z pierwszych płyt, "Battle of Metal"
czy "Bound by Metal". Teraz jesteście nieco
starsi. Jak pisało się takie kawałki, jak było
się bardzo młodym gościem i jak pisze się
teraz?
Hmm, jeśli chodzi o podejście do metalu, to
nie zmieniliśmy się wcale. Kręci nas to tak samo,
jak wtedy. Wciąż jesteśmy młodzi duchem,
a metal jest po prostu fajny. Jasne, niektóre
teksty to pewne kalki i pewna przesada,
ale nie uważamy tego, za coś złego. Tak ma
być. Słuchamy tych kawałów głównie podczas
imprez, a teksty pasują do nich idealnie.
Wyobraź sobie, że nazwalibyśmy kawałek
zamiast "Metal in my Head" na przyklad
"Politics in my Head". To dopiero byłoby
gówno (śmiech). Innym kapelom takie rzeczy
wychodzą lepiej.
W ogóle widać, że niektórzy niemieccy muzycy
znów piszą "o metalu". Primal Fear ze
swoją płytą "Metal Commando" czy Iron
Savior ze swoim kawałkiem "Raise the Flag
(of Heavy Metal)". Wiesz, skąd to się bierze?
A nie wiem. Grają w kapelach tak samo długo,
jak i my. A jeśli chodzi o wiek, to są na-
92
IRON SAVIOR
wpleść. Poza tym kruki z okładki, tak jak w
przypadku płyty "Odin", są wzorowane na
Muginie i Huginie.
W głowie metal
Dochodzimy do momentu, w którym zespoły, które wciąż wydają nam się
"nowe", bo debiutowały podczas drugiej fali heavy metalu, mają już po kilkanaście
płyt. Wizard mimo bagażu doświadczenia i dwunastu krążków na koncie,
wciąż czuje to samo, co u progu kariery. O nowym krążku rozmawiałam z jednym
z założycieli kapeli, perkusistą Snoppim Dennem.
wet starsi od nas. Może tak samo, jak my
czują tego dawnego ducha? Nie mam pojęcia.
Ile masz lat? Może młodsi nie mogą sobie tego
wyobrazić. Może młodsi ludzie odbierają
metal inaczej? Pytania rodzą pytania...
Wydaje mi się, że w latach 90. Wasze teksty
o "jedności w metalu" miały mocniejsze
znaczenie. Wizard zadebiutował w czasach
niezbyt korzystnych dla heavy metalu, więc
tego typu teksty były na przekór trendom,
niczym manifest. Dziś klasyczny heavy metal
znów jest popularny. Jak porównałbyś
moc tego typu tekstów wtedy i obecnie?
Dobra, o "mocy" naszych kawałków nie ma
co mówić... (śmiech). To trzeba po prostu na
żywo na koncertach wykrzyczeć! Chcesz poczuć
siłę, dać upust energii, chcesz poczuć jedność
z towarzyszami broni, chcesz (no dobra,
nie każdy chce, wiem) się schlać aż padniesz,
chcesz być innym niż normals i tak
dalej. I tak dalej. Może nie gramy "true" metalu
ale "power" metal, bo czujemy moc naszych
tekstów (śmiech).
A propos dat. Rok 1995 był prawdopodobnie
najgorszym rokiem wszech czasów na
heavymetalowy debiut. A może to po prostu
tylko jakiś mit?
E nie, dlaczego? Nie przypominam sobie, żebym
kiedykolwiek nie usłyszał metalu, albo,
żeby nie wyszły żadne dobre płyty. Byliśmy
młodzi, mieliśmy fajną kapelę, czas był właściwy
i doskonały! Mógłbym to wszystko powtórzyć.
Nie podążamy za trendami, żyjemy
tu i teraz, a robimy to, na co mamy akurat
ochotę.
Macie już.... 12 płyt. Kiedy debiutowaliście,
na przykład taki Iron Maiden miał ich 10.
Podejrzewam, że wtedy dla Was Maiden
był starą, długo istniejącą grupą. Obecnie
to Wy macie 12 płyt i zgaduję, że wcale nie
czujecie, że Wizard to stara kapela.
Maideni mieli już 10 płyt w 1995? Serio?
A te z "Metal in my Head" są jej pełne.
Zgaduję, że większość powstała podczas
epidemii. Skąd czerpaliście tak dobrą energię
w roku 2020? Te pełne mocy słowa idą w
parze z Waszym podejściem do życia?
Większość tekstów napisał Sven. Tylko "Metal
in my Head" napisałem ja, a jeden kumpel
był zaangażowany w pisanie jeszcze innego
kawałka. Sven wykorzystał czas pandemii,
żeby w całości oddać się nowej płycie. Co
można zrobić z czasem? To było absolutnie
rozsądne i oczywiście sprawiło nam radochę
(kiedy wychodziło). Do tego doszedł koronakompleks,
z którym albo się walczy, albo już
się ma. To odbija się w tekstach, ale o szczegółach
musiałby opowiedzieć już Sven.
Tylko jeden tekst może sugerować wcześniejszą
datę powstania (sprzed roku 2020).
W "Metal Feast" Sven śpiewa o koncertowaniu,
tak, jakby to było coś zupełnie codziennego.
To jest nowszy tekst. Traktuje raczej o zwykłej
sytuacji. Narzekanie nic nie da. Można
popaść w depresję, jeśli każdego dnia tylko
się w kółko narzeka. W tym momencie nie
możemy nic zmienić, więc wspominamy dobre
czasy i mamy nadzieję, że wkrótce wrócą.
Czasem trzeba się przemóc, dać na luz, golnąć
sobie, rozeprzeć się wygodnie i świętować.
Foto: Jochen van Eden
Bomba! Byłem kiedyś ich wielkim fanem.
Dopiero od "Somewhere in Time" zmieniłem
zdanie na gorsze, bo od czasów "Wasted
Years" po raz pierwszy pojawiły się klawisze
(śmiech). Tak to było. Zresztą nie zliczam
naszych płyt. Ale zgadza się, że nagle w papierach
lat przybywa, a tak naprawdę myślisz,
że jesteś jeszcze młody. Zaleta jest taka,
że jest więcej kasy na muzę i chlanie. Jednak
jest coś za coś, rzadziej opowiadasz o napalonych
groupies, niż o problemach z sercem
czy bólach stawów.
Na nowej płycie wracają teksty nie tylko o
metalu, ale pojawia się też znów... Thor.
Skąd taki pomysł?
Uuu, niestety na ten temat nie mogę ci nic
powiedzieć. Tematykę nordyckiej mitologii
wprowadził kiedyś Volker, nasz były basista.
A, że pasuje ona nieźle, więc można znów ją
Przeczytałam w informacji, którą dostałam
z wytwórni, że do nagrania perkusji użyłeś
prawdziwych bębnów. To naprawdę taka
rzadkość, że aż trzeba o niej zawiadamiać
prasę?
Zacznę od tego, że od lat sprzedaż płyt CD
gwałtownie spada. Jednocześnie jest coraz
większa łatwość i dostępność do samodzielnego
nagrywania w domu. Zatem jeśli z powodu
braku przychodów wytwórnie zarabiają
mniej pieniędzy, trzeba się zorientować,
jak nagrać płytę tanio. A dziś istnieją naprawdę
dobre biblioteki bębnów, zawierające
prawdziwe dźwięki perkusji. Można z nich
tanio skorzystać, a następnie zaprogramować
albo zagrać na e-perkusji, jak już zresztą robiłem.
Tym razem zainwestowaliśmy jednak
więcej pieniędzy, a ja koniecznie chciałem jeszcze
raz nagrać perkusję taką, jak naprawdę
ona brzmi. Zaletą zaprogramowanych bębnów
jest fakt, że są tanie przy zupełnie spoko
brzmieniu. Wadą jest to, że bardzo wiele
kapel z nich korzysta i dlatego wszystkie zespoły
brzmią podobnie. Rzadko można dziś
rozpoznać perkusistę po jego brzmieniu. To
się naprawdę opłaciło, jestem mega zadowolony.
Martin Buchwalter, nasz stary kumpel
i jednocześnie sam świetny perkusista (obecnie
producent Wizard - przyp. red.), odwalił
kawał świetnej roboty w studio.
Dzięki Ci za wywiad!
Tobie też wielkie dzięki za wywiad. Pozdrowienia
dla prawdziwych metalowców!
Wspierajcie nas na Facebooku, lajkujcie
wszystko, co się dzieje. No i kupujcie naszą
płytę (śmiech). Mam nadzieję, że niedługo
widzimy się na koncertach! Bound by metal!
Katarzyna "Strati" Mikosz
WIZARD 93
jego dbałość o szczegóły i swobodne nastawienie
do pracy, w połączeniu z jakością nagranej
perkusji, wiedzieliśmy, że to jest facet,
który zajmie się całym albumem.
Tradycjonaliści z duszami eksperymentatorów
Norman L. Skinner III to jeden z najlepszych wokalistów obecnej sceny
metalowej w Stanach Zjednoczonych. Imagika, solowy Skinner, Hellscream, kiedyś
Dire Peril, a od niedawna Niviane - ma chłop co robić, ale najwidoczniej muzyka
jest jego największą pasją, co tylko wychodzi na korzyść fanom US metalu.
Najnowszy album Niviane "The Ruthless Divine" to świetny power metal, inspirowany
nie tylko amerykańską, ale i europejską sceną, a Norman już zapowiada
kolejną płytę, bo nowych utworów mają aż za dużo.
HMP: Nie było takiej opcji, że "The Druid
King" pozostanie jedynym albumem Niviane,
musieliście tylko zgrać terminy i znaleźć
czas dla tego zespołu?
Norman L. Skinner III: Jest to dość trudne
z racji wielu projektów, w które jestem zaangażowany.
Niemniej Niviane jest moim głównym
zespołem, więc fani mogą spodziewać
się jego kolejnych wydawnictw.
roku 1994, kiedy scena metalowa w USA
była już w zaniku. Jestem jednak bardzo sentymentalny,
a kiedy słucham wielu z tych zespołów
chciałbym, żeby Stany miały lepszy
gust muzyczny, ale jest jak jest.
Ponoć nad drugą płytą pracuje się trudniej,
ale z tego co słyszę na "The Ruthless Divine"
akurat wy nie mieliście z tym żadnych
problemów, znowu przygotowaliście 11 urozmaiconych
kompozycji?
Jako zespół zawsze coś piszemy, więc kiedy
przyszedł czas na nagranie "The Ruthless
Divine" mieliśmy do wyboru więcej materiału
niż wystarczająco. Na przykład obecnie
kończymy trzeci utwór na nasz trzeci album,
Zaproponował coś nowego, dla was nawet
zaskakującego co znacząco wpłynęło na
brzmienie "The Ruthless Divine" czy nawet
samego zespołu?
Nie chcę niczego ujmować Zachowi. Jest on
fenomenalnym inżynierem. Z tym, że on tylko
zmiksował ten album. Album został wyprodukowany
przez zespół. Zach nie miał
żadnego wpływu na same utwory.
Czyli nie ma się co ograniczać, nawet jeśli
ma się jasno wyznaczony kierunek w ramach
określonej stylistyki, z wiodącą rolą
power i tradycyjnego metalu?
Chociaż identyfikujemy się jako kapela grająca
US power metal, to zdecydowanie nie jesteśmy
zamknięci tylko w tym gatunku.
Uwielbiamy łączyć elementy tradycyjne,
speed, thrash, progresywne, cokolwiek czujemy.
Każdy w zespole ma swój wkład w powstawanie
utworów, a nasze brzmienia ostatecznie
łączą się w całość, czego efektem końcowym
jest to, co słyszą fani.
Chyba nie przypadkiem kultywujecie tradycje
amerykańskiej szkoły power metalu z lat
80., w końcu miejsce pochodzenia do czegoś
zobowiązuje, a do tego od najmłodszych lat
byliście również pod wpływem rodzimych
zespołów, co teraz znajduje odbicie w muzyce
Niviane?
Zespół czerpie wiele inspiracji z amerykańskich
zespołów lat 80. Jesteśmy również pod
dużym wpływem wielu późniejszych europejskich
zespołów metalowych, co moim zdaniem
daje nam bardziej zróżnicowane brzmienie
jako amerykańskiemu zespołowi powermetalowemu.
Nie staramy się kopiować
czyjegoś brzmienia i zamiast tego tworzymy
fantastyczne utwory z naszych własnych pomysłów.
Niviane istnieje raptem od sześciu lat, ale
w tak krótkim czasie udało wam się całkiem
sporo osiągnąć, szczególnie jak na niezależny
zespół metalowy z USA?
Pracujemy niezwykle ciężko i wierzymy, że
mamy to coś, aby być zespołem na najwyższym
poziomie. Właśnie podpisaliśmy kontrakt
z dużo większą firmą menadżerską, która
wprowadzi Niviane w rok 2021. Jesteśmy
bardzo podekscytowani tym, co udało nam
się osiągnąć w tak krótkim czasie i jesteśmy
gotowi na to, co może przynieść nam przyszłość.
Wspominacie niekiedy czasy lat 80., kiedy
metal w waszej ojczyźnie był czymś wielkim
i nie tylko giganci mogli liczyć na dużą
sprzedaż swych płyt i biletów na koncerty,
czy też nie jesteście aż tak sentymentalni,
bardziej liczy się tu i teraz?
Niestety, urodziłem się trochę za późno i
ominęło mnie wiele z lat 80. Dołączyłem do
mojego pierwszego, prawdziwego zespołu w
Foto: Niviane
a ogólnie mamy wystarczająco dużo materiału
na dwie kolejne płyty.
Na producenta wybraliście Zacha Ohrena.
Poznaliście się pewnie kiedy miksował
"Only Dark Hearts Survive" Imagiki i
właśnie wtedy uznałeś, że sprawdzi się idealnie,
chociaż jest znany przede wszystkim
z pracy z takimi zespołami jak Machine
Head, All Shall Perish czy Immolation?
Właściwie to Andy LaRocque, gitarzysta
Kinga Diamonda, był realizatorem tego wydawnictwa
Imagiki. Kiedy nadszedł czas nagrywania
drugiego albumu Niviane, nasz ówczesny
perkusista Noe Luna chciał nagrać
swoje bębny z Zachiem Ohrenem. Spotkaliśmy
się z nim i po tym jak zobaczyliśmy
Poszerzanie ram heavy metalu zostawiacie
więc innym; eksperymenty są fajne, ale wy
jesteście tradycjonalistami i tak już pozostanie?
Nasze podstawowe brzmienie jest zdecydowanie
tradycyjne. Lubimy trochę poeksperymentować,
ale generalnie nie wychodzimy
zbyt daleko poza naszą strefę komfortu.
Jak sądzisz, dlaczego tak wielu fanów innych
odmian metalu uważa power metal,
szczególnie w tej współczesnej wersji, za
coś gorszego, mniej ambitnego?
Myślę, że to jest po prostu ignorancja. Wielu
metalowców, których spotykam, jest jednak
bardziej otwartych na różne gatunki metalu.
Pitch Black Records to była dobra opcja na
początek, ale jednak Pure Steel Records daje
większe możliwości, przede wszystkim w
kontekście promocji i dystrybucji swych
wydawnictw?
Zgadza się. Wraz z sukcesem "The Druid
King" wiedzieliśmy, że Pitch Black Records
nie będzie wytwórnią, która poprowadzi nas
dalej do przodu. To fantastyczna firma na
początek kariery i mam nadzieję, że w przyszłości
będziemy mogli zrobić z nimi coś
94
NIVIANE
jeszcze. Już wcześniej współpracowałem z
Pure Steel Records przy okazji wydania ostatniego
albumu Hellscream "Hate Machine".
Byłem pod wielkim wrażeniem ich komunikatywności
i etyki pracy.
Streaming to broń obosieczna, ale nie da się
nie zauważyć, że cyfrowa dystrybucja muzyki
jest czymś bardzo wygodnym dla słuchaczy.
Jak jest w waszym przypadku, odnotowaliście
wzrost zainteresowania Niviane
po premierze drugiego albumu?
Tak, wraz z wydaniem naszego drugiego albumu
zdecydowanie wzrosła liczba słuchaczy
i streamów. Każdego tygodnia obserwujemy
wzrost liczby odsłuchów, ponieważ nowi
fani ciągle odkrywają Niviane.
Pomógł wam w tym pewnie singlowy "Fires
In The Sky", do którego nakręciliście też teledysk.
Ale to wybór dość nieoczywisty, bo
jednak single trwają zwykle krócej niż siedem
minut, szczególnie teraz, kiedy trudno
przyciągnąć uwagę słuchacza na dłużej?
To była kompozycja, która została napisana
pierwotnie na "The Druid King", ale nie
znalazła się na tej płycie. Wykonywaliśmy ją
często na żywo podczas trasy promującej tę
płytę, a publika bardzo dobrze na nią reagowała,
wiedzieliśmy więc, że będzie to świetny
singiel. Większość naszych utworów trwa od
5,5 do 6 minut, dlatego po prostu akceptujemy
taki sposób pisania i staramy się nie zwracać
uwagi na ich długość.
Promocja płyty w czasach pandemii nie jest
łatwym zadaniem, czy przeciwnie, mimo
braku koncertów ma się szansę dotrzeć do
większej liczy ludzi, bo mają oni więcej czasu
na słuchanie muzyki w sieci?
Tak, są to ciężkie czasy dla muzyków. Wydaliśmy,
naszym zdaniem, fantastyczny album,
ale nie jesteśmy w stanie odbyć trasy koncertowej,
żeby go promować i to jest naprawdę
do bani. Poświęcamy więc czas na pisanie
materiału na następny album i najprawdopodobniej
nakręcimy kolejny teledysk, żeby w
międzyczasie podtrzymać naszych fanów na
duchu.
Foto: Niviane
Nie ma jednak co kryć, że to koncerty były,
są i mam nadzieję, wkrótce wciąż będą, podstawą
prmocji dla metalowych zespołów.
Wkurza was, że nie możecie prezentować
"The Ruthless Divine" na żywo i nikt nie
wie, ile ta sytuacja jeszcze potrwa?
Mam już dość tej pandemii. Nie mogę się
doczekać koncertów i powrotu życia do normalności.
W różnych krajach szczepionki zaczynają
być rozprowadzane, także tutaj w
USA, więc jestem pełen nadziei.
Przynajmniej mamy znacznie wyższy poziom
medycyny, internet, telefony komórkowe,
Netflixa, etc., etc. - sytuacja ludzi
doświadczonych hiszpanką w roku 1918, po
wyniszczającej, nie bez powodu nazywanej
wielką, wojnie była nieporównywalnie gorsza
i w sumie nie mamy co narzekać, bo
zawsze może być gorzej?
Zgadzam się. Mamy o wiele więcej rzeczy,
które zapewnią nam rozrywkę podczas kwarantanny
i o wiele większą wiedzę na temat
walki z chorobą.
Który utwór z nowej płyty ma według was
największy, koncertowy potencjał i już nie
możecie doczekać się jego wykonań na żywo?
Graliśmy na żywo wszystkie utwory oprócz
"Sinking Ships" i te, które wyróżniają się na
żywo to "Fires In The Sky" i "Like Lions".
Myślicie w tej sytuacji o koncercie w sieci,
na przykład z waszej sali prób, jeśli są w
niej rzecz jasna odpowiednie warunki do
realizacji takiego przedsięwzięcia, albo o kolejnym
teledysku, żeby jak najefektywniej
wesprzeć promocję "The Ruthless Divine"?
W sierpniu zagraliśmy jeden koncert internetowy
na festiwalu i nie podobało nam się to,
więc zdecydowaliśmy, że nie będziemy więcej
tego robić. Obecnie planujemy kolejny teledysk
lub dwa.
Nawet mniejsze od was zespoły stawiają w
tej sytuacji na bogatą ofertę fizycznych wydawnictw,
oferując na przykład standardową
wersję CD, limitowaną z gadżetami
czy licencyjną japońską z utworami dodatkowymi,
a do tego edycje kasetowe i winylowe
w różnych kolorach. Może też powinniście
pomyśleć o czymś takim, nawet jeśli
Pure Steel Records to nie High Roller Records
i wypuszczają swoje wydawnictwa
przede wszystkim jako digital i CD?
Myślimy o zrobieniu EP-ki ze specjalnymi
wersjami utworów, itp. Zobaczymy co z tego
wyjdzie.
Jaka więc przyszłość czeka Niviane w tych
niepewnych czasach? Jesteś optymistą czy
przeciwnie, masz obawy jak to się wszystko
potoczy, mogąc też mieć pływ na dalsze
losy zespołu?
Mamy teraz nowego perkusistę Isaiaha AR,
z którym już rozpoczęliśmy pracę nad obecnym
materiałem i piszemy muzykę na nasz
trzeci album. Chcemy wrócić do studia przed
latem, żeby nagrywać. Zrobimy też kolejny
teledysk lub dwie reklamy. Pracujemy również
z naszym nowym managementem nad
kilkoma sprawami na obecny rok, więc jesteśmy
pełni nadziei.
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
Foto: Niviane
NIVIANE 95
Metal na zawsze!
Ekipa Erwina Suetensa stała się niedawno zespołem międzynarodowym i
kolejny wokalista Matt Asselberghs wpisuje się w ten schemat. Już z nim zespół
zarejestrował czwarty album "Rage Of War", udany przykład charakterystycznego
dla tej grupy combat metalu. Zespół liczy, że zacznie promować ten album na scenie
tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, a póki co przygotował dwa teledyski:
jak podkreśla lider grupy reprezentatywne dla jej obecnego wcielenia.
HMP: Nie zwalniacie tempa: nie dość, że co
trzy-cztery lata wydajecie kolejny album, to
w ubiegłym roku popełniliście też kolejną
EP-kę "The Iron Brigade", swoistą zapowiedź
najnowszej płyty "Rage Of War"?
Erwin Suetens: "The Iron Brigade" tak naprawdę
nie był zapowiedzią "Rage Of War".
Po prostu ponownie nagraliśmy wokale do
czterech kawałków z albumu "Annihilate The
Evil", aby mieć coś reprezentującego ówczesny
skład Fireforce.
Czy to w sumie nie paradoks, że kiedyś Limb
nie był zainteresowany Double Diamond a
tu proszę, koniec końców wydał dwa albumy
Fireforce, a do tego tę EP-kę "The Iron Brigade"?
(śmiech). "Rage Of War" firmuje już
jednak ROAR! Rock Of Angels Records,
ciągle szukacie więc dla Fireforce nowych, lepszych
opcji?
Erwin Suetens: (śmiech) Rzeczywiście. I tak
jak powiedziałeś, jak tylko pojawia się problem,
a współpraca nie jest już owocna, czas
odkrywać nowe brzegi i podbijać nowe wyspy...
Wydalibyście ten album szybciej, gdyby nie
odejście Flype'a przed dwoma laty? Musieliście
przecież szukać następcy dotychczasowego
wokalisty, jego asymilacja też pewnie
musiała potrwać?
Erwin Suetens: Nie, nie do końca. Ponieważ
osiemnaście godzin po tym, jak zostaliśmy zaskoczeni
jego nieoczekiwanym odejściem,
mieliśmy już nowy skład. Natychmiast skontaktowałem
się z ludźmi, których miałem w
pamięci, z pytaniem, czy byliby zainteresowani
dołączeniem i patrz, oni tam byli... Kiedy
Soren i Rooky (Marcus Forstbauer) dołączyli
do zespołu, był to ogromny krok naprzód i
dlatego nagraliśmy EP-kę "The Iron Brigade".
Kiedy Soren zmienił pracę, niestety nie miał
już czasu na wyjazdy za granicę i koncertowanie.
Szanuję to. Był z nami, kiedy go potrzebowaliśmy
i dlatego zasługuje na moją dozgonną
wdzięczność. To samo dotyczy
Rooky'ego. Po zmianie jego pracy sprawy stały
się dla niego dużo trudniejsze. Zajmuje się
Foto: Fireforce
również zawodowo i kontraktowo innymi projektami,
więc problemem był również brak
czasu. Nie był dostępny, ale obaj znaliśmy
Matta i tak Matt został zaangażowany. Po
chwili zdaliśmy sobie sprawę, że Matt jest również
świetnym wokalistą. Spróbowaliśmy,
reszta to już historia!
Matt Asselberghs jest od was znacznie
młodszy, ale to chyba żadna przeszkoda -
wręcz przeciwnie, wniósł do zespołu sporo
młodzieńczego entuzjazmu, to dla Fireforce
taki zastrzyk świeżej krwi?
Erwin Suetens: Matt jest w tym samym wieku
co nasz perkusista, więc po jednej stronie
mamy dwóch starych, Serge'a i mnie, po drugiej
dwóch młodszych facetów, Matta i
Christophe'a. I tak, entuzjazm wzrósł ponad
poprzednie poziomy! (śmiech)
Matt Asselberghs: Przede wszystkim dziękuję
za życzliwe uwagi. Jak Erwin powiedział
minęło im sporo lat... ale ja jestem stary duszą,
a młody ciałem, bardzo lubię oldschoolowy
sposób bycia i grania, a jednocześnie
bardzo podoba mi się to, co dzieje się obecnie
ze sztuką, filmem oraz technicznymi aspektami
"wizerunku" zespołu.
Nie czujecie się więc w żadnym stopniu
ograniczeni wybraną konwencją, bo wbrew
pozorom oferuje ona wystarczająco dużo
środków do stworzenia dobrego materiału,
nawet jeśli nie wykorzystuje się orkiestry,
kwartetu smyczkowego czy tabunu dodatkowych
wokalistów - wam wystarczą nawiązania
do surowości punk rocka w "108-118" czy
hard rocka w bonusie z LP "Tale Of The
Desert King"? (śmiech)
Erwin Suetens: (śmiech) Różni ludzie słyszą
różne rzeczy w tych samych utworach. To
normalne. Dla mnie "108-118" to po prostu
thrasher z powermetalowym refrenem, a
"Tale..." to także powermetal, ale wolniejszy.
(śmiech)
Ten ostatni numer jest nieco odmienny stylistycznie,
bo jego autorem jest Matt?
Erwin Suetens: Tak, oczywiście, że ma to coś
wspólnego z dodatkowym twórcą! Po nagraniu
wszystkich utworów do "Rage Of War"
mieliśmy w Belgii dwie blokady. Pomiędzy tymi
blokadami nagraliśmy więcej muzyki. Jedną
z rzeczy, które wyłoniły się z mózgu
Matta, była pierwsza część "Tale...". Słuchałem
muzyki i natychmiast miałem przed oczami
obraz Lawrence'a z Arabii. Napisałem tekst,
a następnie wraz z refrenem zaśpiewałem
szorstką wersję tych tekstów. Później Matt
skończył utwór. Nagraliśmy go w tym samym
miesiącu, razem z trzema innymi kompozycjami.
To była pierwsza prawdziwa współpraca,
którą zrobiliśmy i tak bardzo podobał mi
się ten kawałek, że chciałem umieścić go na
płycie. Ze względu na problemy z czasem
trwania jest dostępny tylko na winylu i do
pobrania cyfrowego.
Matt Asselberghs: "Tale Of The Desert King"
został napisany lata temu, kiedy pisałem muzykę
na nowy album Nightmare, zawsze kochałem
ten riff i tę melodię, więc ostatecznie
musiałem zachować to dla siebie... Niestety
wtedy innym nie podobał się. Kiedy Erwin i ja
rozmawialiśmy o dodatkowych utworach, powiedziałem
mu: "Słuchaj Big Daddy, mam
kilka riffów i kawałków, które czekają na wyjście
z piwnicy…". Reszta to historia i część
longplaya. (śmiech)
Czasem mniej znaczy więcej, szczególnie w
metalu, co potwierdzają choćby takie petardy
jak: "March Or Die", "Ram It" i Firepanzer"
- to dlatego nakręciliście do nich teledyski?
Erwin Suetens: Kręciliśmy do nich klipy, ponieważ
byliśmy przekonani, że są to kawałki
reprezentujące zespół w obecnej postaci, a ludzie
musieli o tym wiedzieć.
Skąd pomysł na dwa kolejne utwory dodatkowe,
tym razem w wersji CD "Rage Of
War"? Szkoda wam było tych numerów,
uznaliście, że ucieszą fanów i kolekcjonerów
w tej formie bardziej, niż tylko opublikowane
w sieci?
Erwin Suetens: Nie, jak powiedziałem wcześniej,
istnieje logiczne wytłumaczenie. Było
nagranych wiele utworów i wybraliśmy dwanaście
na płytę. Było tego zbyt wiele, by zmie-
96
FIREFORCE
ścić to na winylu, więc musieliśmy trochę
wyciąć. "Tale..." to naprawdę świetny kawałek,
pierwszy prawdziwy utwór, efekt naszej
współpracy. Matt wykonał wszystkie solówki
i linie melodyczne na albumie, ale w zasadzie
całość kompozycji była gotowa, gdy dołączył
do zespołu. Potencjał jego "Tale..." był tak duży,
że naprawdę chciałem, żeby znalazł się na
płycie. Na albumie było to niemożliwe, więc
zdecydowaliśmy się umieścić go na winylu, ale
musieliśmy wyciąć z niego jeszcze jedną kompozycję.
Znowu pracowaliście z R. D. Liapakisem -
to wymarzony producent dla Fireforce, nie
widzicie możliwości, żeby nagrywać z kimś
innym?
Erwin Suetens: Tym razem partie instrumentów
nagraliśmy w Belgii, w studio Boba Briessincka,
Breeze Inc. Jest naszym inżynierem
dźwięku i na szczęście był dostępny. Wykonał
świetną robotę przy produkcji tej części. Praca
z wokalistą to jednak coś innego, dlatego pojechaliśmy
do Niemiec, aby nagrywać wokale
w studiach Prophecy i Music Factory. Lia
jest moim bardzo dobrym przyjacielem i wie,
jak nikt inny, jak dopasować wokal do utworu.
W końcu był to pierwszy raz, kiedy Matt nagrywał
wokale dla zespołu metalowego z prawdziwego
zdarzenia, więc zdecydowaliśmy, że
będzie to najlepszy wybór. A ponieważ Matt
chętnie się uczył i był otwarty na zmiany, całość
okazała się sukcesem! Ostateczny miks
wykonał Henrik Udd, który zasłynął między
innymi z współpracy z Hammerfall, Powerwolf,
At The Gates i Firewind.
Matt Asselberghs: Lia stał się naszym przyjacielem
i mentorem podczas sesji w studio.
Naprawdę bardzo mi pomógł w pracy nad
wokalem. Wszystkie podstawowe pomysły już
miałem, ale Lia naprawdę popchnął je jeszcze
dalej, w lepszym kierunku...
Chyba zbyt wiele współczesnych zespołów
zapomina o właściwym brzmieniu swych
płyt, ale wy do nich nie należycie, bo byłby to
strzał we własne kolano?
Erwin Suetens: Każdy zespół ma swój własny
styl, każdy potrzebuje własnego brzmienia.
Byłoby głupio brzmieć jak tuzin innych zespołów,
trzeba się wyróżniać.
Autorem okładki, podobnie jak w przypadku
EP "Moonlight Lady" i "March On", jest
Foto: Fireforce
sam Eric Philippe, z którym znacie się jeszcze
od czasów wydania debiutu Double Diamond.
Jak doszło do odnowienia tej współpracy?
Z tego co widzę było warto!
Erwin Suetens: Z nim zawsze warto pracować!
Od lat jest moim dobrym przyjacielem,
dla Double Diamond stworzył obwolutę
albumu "In Danger" oraz winylowej EP-ki
"Conquer With Steel". Natomiast dla Fireforce
namalował okładki do EP-ek "Moonlight
Lady" i "The Iron Brigade", a także do
albumu "March On". Od razu był zainteresowany
przygotowaniem okładki "Rage Of
War". Dałem mu teksty i kilka próbek muzyki,
aby jakoś go zainspirować, a on zaczął rysować.
Kiedy miał pierwsze szkice, wysłaliśmy
mu sugestie o ewentualnych zmianach i sposobie
dopracowania. Obraz zdobiący "March Or
Die" zrobił właśnie tak, ponieważ chodziło o
francuski legion cudzoziemski i bitwę pod Camaron
w 1864 roku. Jak wiadomo ten legion
składał się z żołnierzy różnej narodowości
oraz francuskich oficerów. W Fireforce mamy
teraz trzech Belgów, Serge'a, Christophe'a i
mnie oraz jednego "żabojada"; naszego wokalistę
i gitarzystę Matta "Hawka" Asselberghsa.
Tak więc taka jest nasza relacja. (śmiech)
Foto: Fireforce
W sumie wyszło na to, że nie potrzebujemy
żadnej wojny, żeby ludzkość stanęła na krawędzi,
więc czy wasz combat metal nie zdezaktualizował
się nieco?
Erwin Suetens: (śmiech). Brzmi to nieco nieaktualnie,
jakby lekko zalatywało... Nie, tak
nie jest, jest wielu ludzi, którzy wciąż cenią
ten rodzaj muzyki, a kiedy widzę, jak dobre są
reakcje na naszą nową płytę, myślę, że wciąż
jest rynek dla naszego combat metalu!
Pandemia przeraża was czy przeciwnie, podchodzicie
do niej spokojnie, w myśl zasady:
co ma być, to będzie?
Erwin Suetens: Jestem bardziej z tej drugiej
grupy. I tak nie możemy tego zmienić, więc
musimy to przeczekać. Ale brak możliwości
grania i koncertowania jest do bani niczym
małpie jaja, taka prawda...
Matt Asselberghs: Najbardziej przeraża mnie
to, że muszę się zaszczepić, żeby móc podróżować
po świecie. Nie chcę tego, a sposób,
w jaki rząd o tym mówi, robi się niebezpieczny.
Naprawdę wkraczamy w jakąś "kontrolowaną
drogę myślenia i działania". A wolność
odchodzi...
Jednak świat bez koncertów to miejsce nad
wyraz puste, a nawet najefektowniejsze teledyski
nie zastąpią promocji nowego wydawnictwa
na żywo - pewnie będziecie chcieli
wrócić do koncertowania tak szybko, jak będzie
to możliwe, żeby zaprezentować fanom
nie tylko nowy album, ale też skład?
Erwin Suetens: Na początek, moim najgłębszym
życzeniem jest, aby "Rage Of War" nie
uległo szaleństwu związanemu z Covid-19…
Kiedy możemy wystąpić "na żywo"? Nie mam
pojęcia... Ale rzeczywiście, chcemy pokazać
światu, że Fireforce żyje i kopie tyłki, że
wszystkie elementy układanki scaliły się, a na
scenie jest czterech oddanych temu co robią
muzyków - metal na zawsze!
Matt Asselberghs: To, co dzieje się w przypadku
Fireforce i większości zespołów z kategorii
"średnich średniaków", polega na tym, że
duże zespoły wyciszają się... Tak więc media i
reszta ludzi bardziej interesuje się "słuchaniem
nowej muzyki" niż słuchaniem nowego
AC/DC. Fireforce przed publicznością będzie
więc prawdziwszy niż kiedykolwiek...
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
FIREFORCE 97
Przezwyciężyc strach
Niby nic zaskakującego, wiele zespołów ostatnio powraca. Ciekawe jest
jednak to, że tym razem mówimy o powrocie, mając na myśli prawie dwudziestoletnią,
a nie dłuższą przerwę. Holy Mother zaliczany do tych młodszych zespołów
wskoczył już do kategorii tych, ktore mogą mieć długą przerwę i mogą po niej
powrócić. Paradoksalnie pandemia pomogła kapeli znaleźć czas i spokój na pisanie
kawałków na nową płytę. Zresztą nie takie kryzysy Holy Mother przezwyciężało!
Szczegóły poznacie czytając naszą rozmowę z Mikiem Tirellim.
HMP: Mam wrażenie, że cała kariera
"Holy Mother" lubi nietypowe wejścia.
Debiutowaliście w czasie, w którym media
nie sprzyjały ani heavy metalowi, ani hard
rockowi, wydawało się wręcz, że czas heavy
metalu się skończył. Teraz po przerwie wracacie
w czasie, w którym nie można grać
koncertów. Lubisz takie wyzwania czy to
przypadek?
Mike Tirelli: To zupełny zbieg okoliczności.
Tak po prostu wyszło między różnymi projektami,
w które byłem zaangażowany. Ale wydaje
mi się, że gdybyśmy zadebiutowali kilka
lat wcześniej, mogłoby to bardzo wpłynąć na
sukces Holy Mother.
Który moment był dla Was trudniejszy - debiut
w połowie lat 90. czy powrót w czasie
pandemii?
Sądzę, że trudniejszy był debiut w latach 90.,
niż powrót Holy Mother w czasie pandemii.
Pandemia wręcz okazała się dobrym powodem,
żeby nagrać nową płytę Holy Mother,
zwłaszcza że nic z zewnątrz nam tej pracy
nie zakłócało. Ludzie w latach 90. wciąż byli
zafiksowani na "hair metal" i każdy zespół z
długimi włosami zaliczano do grona "hair
metalu". Kiedy więc debiutowaliśmy w latach
90. nie chcieliśmy być zaliczeni do grona hairmetalowców.
Trzeba było pokonać pewne
kłody rzucane pod nogi, przez wzgląd na
przemianę hair metalu w grunge i fakt, że ludziom
się te dwa style myliły. Teraz jednak,
dzięki nowej płycie "Face this Burn" otworzyły
się przed Holy Mother nowe możliwości
i jest spore zainteresowanie. Naprawdę
mieliśmy czas, żeby przemyśleć to, jaką pisaliśmy
muzykę i jakie teksty. Także przy wykończeniu
produkcji mieliśmy możliwość
pracy z Kanem Churko, który długo działał
u boku swojego ojca, Kevina Churko. Obaj
są znani z pracy przy Five Finger Death
Punch, Disturbed, Papa Roach, In This
Moment czy Bad Wolves. Obaj są w stanie
wyprodukować i zmiksować wiele świetnych
płyt i zespołów. Fakt, że możemy być tego
częścią, szalenie nas cieszy.
Czytałam w jednym z wywiadów, że potrzebowałeś
wytchnienia, stąd ta przerwa
między "Agoraphobia" a "Face this Burn".
To wytchnienie było podyktowane zmęcze-
Foto: Janet Tirell
niem, wypaleniem się?
W jednym z wywiadów, w którym mówiłem
o złapaniu oddechu między "Agoraphobia" a
"Face this Burn" miałem na myśli fakt, że
chciałbym zrobić też inne projekty muzyczne.
Byłem bardzo zajęty pracując przy
Messiah's Kiss i Riot, od 15 lat jestem też
wokalistą w ośmioosobowej kapeli weselnej,
Entourage. Mało tego, śpiewam też w tribute
bandach Whitesnake i Dio. Wystąpiłem
też w show "Rockstar" w Las Vegas, w
którym zaśpiewałem partie Davida Coverdale'a.
Pojawiłem się też na kanale YouTube
Band Geek, Richiego Castellano, członka
Blue Öyster Cult. Wystąpiłem na trzech kawałkach
"Here I Go Again" Whitesnake,
"Children Of The Sea" Black Sabbath oraz
"To Be With You" Mr. Big.
Messiahs Kiss też wydaje się mieć teraz
przerwę. Czytałam jednak, że Messiah's
Kiss też powoli szykuje kolejną płytę. Lepiej
pracuje Ci się, kumulując proces twórczy
czy niemal jednoczesny "powrót" obu
zespołów ma inną przyczynę?
Jak tylko Messiah's Kiss wydał płytę, cały
czas pracujemy nad kolejną, przynajmniej od
pięciu lat. Zawsze piszę i nagrywam kawałki,
ale w przypadku większości numerów dla
Messiah's Kiss piszę tylko melodie i teksty.
Płyta jest prawie skończona, planujemy datę
jej wydania. Coś, co kocham w Messiah's
Kiss to fakt, że jest to bardziej tradycyjnie
heavymetalowy zespół i takim go chcemy pozostawić.
Przy okazji zapytam, czy to, że oba te zespoły
mają nazwę nieco kojarzącą się z religią,
to celowy zabieg?
Zarówno Holy Mother, jak i Messiah's Kiss
nie mają nic wspólnego z wiarą. Tak się przypadkowo
złożyło, że oba zespoły mają nazwy
o religijnej konotacji. Jak na ironię w zespole
o nazwie "Matka Święta" nie ma nic religijnego
- w ogóle.
Okładka do "Face this Burn" ma typową dla
komiksu i plakatu kreskę. Widziałam na
stronie Anthony'ego Bella, że ten artysta
taki właśnie ma styl, więc na pewno ta "komiksowość"
była celowo wybrana.
Kiedy wydawaliśmy płyty pod koniec lat 90.
i na początku lat 2000, chcieliśmy mieć coś
w rodzaju maskotki i dlatego grafik Eric Philippe
wymyślił istotę o imieniu Tox, która
wprowadziła płytę "Toxic Rain" i została z
nami na kolejnych wydawnictwach. Tox reprezentował
heavy metal i naprawdę nam się
to podobało, jednak na ostatniej płycie woleliśmy
z niego zrezygnować, na rzecz czegoś,
co odzwierciedli nowocześniejszy styl i nawiąże
do kawałka tytułowego "Face this
Burn". Pierwotne szkice, które pokazywaliśmy
Anthony'emu "Tonemanowi" Bellowi
były bardzo mroczne i na swój sposób brzydkie,
ale oddawały głęboko to, czego się boimy.
Pojawiła się brzydota oraz ciało przekształcające
się w coś jakby robotycznego. Reprezentuje
ono rozdarcie, kontrolę, przemianę
zarówno wewnętrzną, jak i zewnętrzną.
Gdy Anthony przyniósł nam pierwsze szkice,
byliśmy zaskoczeni, jak świetnie mu się
udało zawrzeć te wszystkie pomysły w jednej
postaci, a do tego dodał też element seksapilu.
I tak samo jak jest ironia w tym, że zespół
nazywający się "Matka Święta" nie ma
nic wspólnego z religią, tak samo jest ironia w
tym, że "wszystko, czego się boisz" jest równocześnie
pociągające - i takie jest też przesłanie
tego kawałka. Jak przezwyciężyć swój
strach? Można albo stawić mu czoła, albo
znaleźć w nim piękno.
Zostając w temacie okładek. Okładka do
"My World War" odzwierciedla fascynację
grafiką komputerową czasu lat 2000. Dziś
wygląda to prymitywnie. Uważasz, że jest
to już swego rodzaju "retro", znak tamtych
czasów, czy wręcz przeciwnie - warto byłoby
ją zmienić przy najbliższej reedycji "My
World War"?
Wydaje mi się, że okładka "My World War"
ma w sobie troszkę nostalgii. Co prawda telewizor
na okładce wygląda jak z lat 80., ale
98
HOLY MOTHER
miała mieć ona pewne przesłanie. Zawsze
nas frustrowało, że media nadmiernie wykorzystują
różne sprawy, zwłaszcza te dotyczące
polityki i spraw zagranicznych. Kiedy
okładka ta powstawała, zastanawialiśmy się,
czy media z tym swoim rozdmuchiwaniem i
eksploatowaniem wszystkiego mogą stać się
przyczyną wojny. Pamiętam, że przecież wojna
w Zatoce Perskiej była wręcz w telewizji
transmitowana. Co za absurd! Zupełnie jakby
to była jakaś rozrywka dla mas. Prosto z
pola bitwy do Twojego salonu, nic, tylko klaskać,
kiedy ludzie umierają. Tak nas ten temat
dręczył, że poruszaliśmy go również
wcześniej, jako projekt N.O.W. na płycie
"Tabloid Crush", właśnie dlatego, że ten wyzysk
mediów jest krzywdzący dla społeczeństwa.
Zatoczyliśmy więc pełne koło, a że ten
temat wciąż nas prześladuje, napisaliśmy
"Wake up America". Jeśli zaś chodzi o reedycję
- jeśli "Face this Burn" odniesie penien
poziom sukcesu i zaakceptują go zarówno
starzy fani, jak i nowsi (liczymy na zdobycie
nowych fanów), wtedy wznowimy wszystkie
poprzednie płyty Holy Mother w zremasterowanym
box secie. To od zawsze było moje
i Jima marzenie (Harrisa, bębniarza - przyp.
red.), zremasterować i wydać na nowo stary
materiał. Energia tamtych starych numerów
ze współczesną produkcją to coś, co zrealizowalibyśmy
z wielką chęcią. Dlatego właśnie
na nowo nagraliśmy "The River", który pierwotnie
znalazł się na "Toxic Rain".
"The River" w ogóle brzmi raczej jak kawałek
Messiah's Kiss niż Holy Mother.
"The River" pod względem stylistyki jest zdecydowanie
bardziej tradycyjny, ale był napisany
i nagrany na płytę "Toxic Rain". Wydawało
nam się, że wtedy nie stał się zbyt
rozpoznawalny. Było wiele dobrych reakcji
na ten kawałek, więc uznaliśmy, że teraz jest
najlepszy czas na przywrócenie go zarówno
dla starych, jak i dla nowych fanów. Po raz
pierwszy graliśmy go na Wacken w 1998 roku.
Dał wtedy niezłego czadu. Sądzę, że to,
co udało się osiągnąć Holy Mother na najnowszej
płycie, to stworzenie zarówno tradycyjnego,
jak i nowoczesnego hard rockowego
czy heavymetalowego zespołu. Mówi tak
zresztą wielu recenzentów. To idealne połączenie
klasycznego heavy metalu połączonego
z nowoczesnym heavymetalowym brzmieniem
i nowoczesną strukturą, zwłaszcza w
sposobie pisania kawałków.
Wspomniałeś o "Wake up America". Ten
kawałek niesie jakieś konkretne przesłanie
mające pobudzić Amerykanów do działań?
Pytam, bo tekst kawałka wydaje mi się
raczej osobisty i trudno mi go osadzić w
szerszym kontekście. Wydaje mi się, że to
dlatego, że nie jestem Amerykanką. Amerykanie
pewnie trafniej odszyfrują jrgo
przekaz.
"Wake up America" to kawałek silnie związany
z Ameryką. Holy Mother nigdy nie
opowiada się za lewicą czy prawicą. Wierzymy
w jedność i równowagę sił. Po prostu
"zbudź się Ameryko"... dogadajmy się, zanim
będzie za późno. Walczymy o te same sprawy
od 2000 lat (Mike prawdopodobnie się
pomylił i byc może miał na myśli 200 lat -
przyp. red). Mamy nadzieję na zmiany w
Ameryce i na świecie. Zbudź się!
W teledysku do tytułowego kawałka, Twoja
kamizelka raz jest rozpięta, a raz zapięta.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie
to, że teledysk imituje śpiewanie na żywo.
Jak długo po fakcie zorientowaliście się, że
w montażu nastąpiła ta mała pomyłka?
Aaa, ta kamizelka. Po krótce, klip był pierwotnie
miał zawierać po części też historyjkę,
ale jako, że materiał filmowy z historyjką po
prostu nie zadziałał w taki sposób, jaki sobie
zaplanowaliśmy, zmieniliśmy koncepcję - cały
klip miał być nagraniem samego zespołu.
Ten detal nam umknął, bo byliśmy w strasznym
pośpiechu, żeby zdążyć z terminem.
Po raz pierwszy zwróciłem nań uwagę, kiedy
ktoś skomentował go na YouTube. "Magiczny
suwak" czy nie, mam nadzieję, że wiadomo,
o co chodzi.
W "Prince of the Garden" pojawia się tekst
nawiązujący do kwarantanny. Domyślam
się, że ten utwór będzie to dla Was swojego
rodzaju pamiątka po pandemii?
"Price of the Garden" napisaliśmy z Jimem
wiele lat temu - to był kawałek o wolności,
miłości i haju narkotykowym. To był też numer
o uczuciu bycia wolnym, bez zmartwień
oraz o troszczeniu się tylko o tych, których
się kocha - nawet jeśli miłością jest jakaś substancja.
Refren ma mocną frazę "I'm alive" i
kiedy razem z Jimem znów się spotkaliśmy,
żeby napisać album "Face this Burn", Jim
powiedział mi, że słuchał ostatnio starszej
wersji tego kawałka. I choć nie mógł mi pomóc,
czuł jak znaczący jest ten refren w kontekście
tego, że omal nie umarłem na raka
żołądka. Zgodziłem się, że powinniśmy nagrać
ten numer na nowy album, ale poprosiłem
Jima o napisanie na nowo tekstów, tak,
żeby odnosiły się do sytuacji pandemicznej.
Tak też zrobił. Teraz kiedy śpiewam "I'm
alive", myślę o tym, że przeżyłem coś, czego
nie udało się przeżyć mojemu idolowi, Ronniemu
Jamesowi Dio. I kiedy hale koncertowe
i kluby zostaną znów otwarte, a ta przybijająca
pandemia się skończy, będę śpiewać
"I'm alive", bo tak właśnie będziemy się czuć,
kiedy w końcu zagramy na żywo, głośno i na
otwartej przestrzeni.
W kontekście Twojej choroby mam wrażenie,
że tytuł "Face this Burn" jest niejako
apelem o przezwyciężanie trudności w życiu.
Jak wspomniałem, lubimy, kiedy ludzie odczytują
nasze kawałki w taki sposób,
w jaki je widzą i je czują.
"Face this Burn" zdecydowanie
traktuje o pokonywaniu strachów
czy lęków, stawianiu im czoła i o
pragnieniu uporania się z wszystkimi
swoimi trudnościami. Wszyscy
je mamy. Ale "Face this Burn" jest
inspiracją do tego, żeby wstać i zawołać
"face this burn!" Wewnątrz!
A to pomoże stawić im czoła.
Kiedy patrzę na Ciebie w teledysku
czy na zdjęciach, trudno uwierzyć,
że przeszedłeś groźną chorobę. Wyglądasz
lepiej, niż wielu mężczyzn
młodszych od Ciebie (śmiech). Jaka
jest Twoja recepta na tak dobrą formę?
Przeszedłem poważne problemy zdrowotne,
poczynając od trzeciego stadium raka
żołądka. Jak już wspomniałem, to ten sam
rodzaj nowotworu, który miał Ronnie James
Dio. Jedenaście lat temu miałem pełną gastrektomię,
co oznacza, że usunięto mi cały
żołądek. Musiałem nauczyć odżywiać na nowo.
Miałem też atak zapalenia trzustki, na
którą wciąż się leczę. Dbanie o ciało i formę
wokalną idzie ramię w ramię z właściwymi
ćwiczeniami, zdrowym odżywianiem, niepaleniem
oraz pozytywnym podejściem i spojrzeniem
na życie. Staram się wszystko utrzymywać
w równowadze. Kiedy udaje nam się
znaleźć idealny balans, życie zawsze wydaje
się jaśniejsze.
Niektórzy muzycy Holy Mother grali lub
wspierali koncertowo Riot. Nie sądzę, żeby
przyczyną było tylko to, że jesteście z tego
samego miasta.
Byłem w Riot przez kilka lat od 2005 do
2008 roku, zanim zdiagnozowano u mnie raka.
Kiedy po raz pierwszy byłem w tym zespole,
na basie brał Randy Coven. Frank
Gilchriest, który grał na krążku "Agoraphobia"
Holy Mother, jest stałym bębniarzem
w Riot. To zawsze był zespół oparty o
muzyków z Nowego Yorku, z dodatkiem kilku
z Teksasu.
W mediach często informują, że Nowy
York w czasie pandemii zmienił się nie do
poznania - w centrum biurowce stoją niemal
puste, wiele osób wyprowadziło się na wieś.
Jak wyobrażasz sobie granie w tym mieście,
gdy zaraza już minie?
Wydaje mi się, że akurat telewizja najbardziej
ze wszystkich mediów pokazuje tylko
ekstremę. Nie jest to dobre. Nowy Jork z pewnością
odbije się za rok lub dwa. Wielu moich
przyjaciół mieszka w centrum i dobrze
sobie radzi. Niektórzy wyprowadzili się czasowo,
niektórzy wrócili do Europy, niektórzy
na wschodnią Long Island, skąd zresztą pochodzę.
Miejmy nadzieję, że Nowy Jork i
cały świat odbudują się bardzo szybko. Znów
będziemy mogli cieszyć się muzyką na żywo
oraz doświadczeniem mocy i energii ludzi,
którzy ją wspierają, zwłaszcza rock i heavy
metal!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań Szymon Paczkowski
HOLY MOTHER 99
Oczywiście na płycie dominują kawałki w
100% w stylu Vhäldemar (mam na myśli
choćby "Afterlife", "My Spirit", "Old Kings
Visions"). Niewiele zespołów, które powstały
po 2000 roku może poszczycić się określeniem,
że ma swój rozpoznawalny styl.
Choć Vhäldemar powstał w 1999, już wiele
lat wcześniej razem z Pedro graliśmy w innych
kapelach. Kiedy więc zaczęliśmy razem
pracować, dobrze wiedzieliśmy, czego chcemy
od naszego zespołu. I choć rozwinęliśmy
się w wielu aspektach, styl wciąż jest rozpoznawalny:
melodie, moc, tempo ze świetnym
wyczuciem w gitarach wysuniętych na pierwszy
plan oraz potężnych wokalach
(śmiech).
Melodie, moc, tempo
Vhäldemar... tak, ta ciekawostka z Hiszpanii, którą porównywano do
X-Wild i która budziła w nas uśmiech swoją nazwą, okazała się hiszpańską
opoką heavy metalu. Wydaje już szóstą płytę, i mimo wyraźnego rozwoju,
wciąż trzyma się klasycznego stylu. O powstawaniu nowej płyty opowiadał
nam wokalista, Carlos Escudero.
Domyślam się, że trudno jest robić dobrze
taką samą muzykę, jaką grało się mając 20
lat. Muzycy zmieniają się, mają inne życie,
zmieniają się też realia. Taki kawałek jak
"Fear" czy w mniejszym stopniu "Straight
to Hell" pokazują, że pula stylistyki Vhäldemar
wciąż się rozszerza. Poszukujecie
nowych rozwiązań, czy przychodzą do Was
same z biegiem lat?
Zawsze próbujemy robić coś, co zabrzmi tak
świeżo, jakbyśmy dopiero co usłyszeli płyty,
które kiedyś były impulsem do założenia
kapeli (śmiech). Zawsze szukamy rzeczy,
które wyróżnią nas od innych, ale jednocześnie
nie chcemy wychodzić poza ramy czystego
heavy metalu czy hard rocka, który
sprawił, że zaczęliśmy grać i wciąż to robimy.
Jak sama widzisz, nie próbujemy niczego wynajdywać,
żadnego nowego stylu (śmiech).
Mimo to wciąż wyciskamy z tego ile się da, i
wiemy, że da się jeszcze więcej, zwłaszcza jak
ma się Pedro w roli kompozytora, świetnego
muzyka i zarazem niewyczerpane źródło inspiracji,
które nie przestaje zadziwiać.
Kiedy Ci się znudzi pisanie kolejnych części
"Old Kings Visions"? (śmiech)
(śmiech). Nie wiem, chyba nigdy (śmiech).
Już teraz myślę nad siódmą częścią, może
ostatnią, a może wcale nie (śmiech). Prawda
jest taka, że jest to coś, co łączy nas pod jedną
flagą - starym Królem Terminatorem
Heavy Metalu. I tak pozostanie, póki nie
skończą mi się na to pomysły (śmiech).
"When All Is Over" zaczyna się podobnie
jak "Battle Hymn" Manowar. To oddanie
hołdu pionierem epic heavy metalu?
To kawałek Pedro. Pomysł był taki, żeby
zrobić coś, czego nigdy dotąd nie robiliśmy.
On zawsze mawia, że zostałem stworzony do
śpiewania ballad (śmiech). Powiedział: napiszę
jedną dla siebie i jedną w epickiej konwencji
dla ciebie, nawet jeśli będzie to najbardziej
odmienna rzecz od naszych poprzednich
płyt. I ta jedna jedyna mi się spodobała.
Zarówno za swoją muzykalność, jak i
znaczenie tekstów - które sądzę, że są jednymi
z najlepszych, jakie napisałem w życiu.
Nie mówiąc już o solówce Pedro w całej swojej
okazałości.
100
HMP: Kibicuję Wam od pierwszej płyty.
Przez to, że najczęściej wracam do dwóch
pierwszych, każde Wasze nowe wydawnictwo
wywiera we mnie subiektywne uczucie,
jak dużą przemianę Vhäldemar przeszedł
przez te 18 lat. Też masz takie uczucie
gdy włączasz "Fight to the End" lub "I Made
My own Hell"?
Carlos Escudero: Oczywiście da się zauważyć,
że przez ten czas zaszła ewolucja. W
międzyczasie upłynęła połowa życia zarówno
dla zespołu jak i dla nas, jako ludzi. Od
początku naszego istnienia, przez zespół
przewinęło się wielu członków. A ja i Pedro
jesteśmy tymi, którzy ciągną tę grupę. Oczywiście
w sferze samego pisania muzyki zaszła
wielka ewolucja. Dużo się nauczyliśmy, zbierając
doświadczenie. Sądzę, że robimy lepsze
płyty jeśli chodzi o jakość muzyczną i tekstową.
VHALDEMAR
Foto: Vhäldemar
Zostając w temacie "Fear", kojarzy mi się z
twórczością Messiah's Kiss i późnym Primal
Fear.
To z pewnością przypadek, bo kawałek napisał
nasz basista, Raul Serrano. Jest zarazem
świetnym wokalistą i śpiewa ten kawałek do
spółki ze mną. Sądzę, że to numer, napisany
od początku do końca z nieporównywalnym
smakiem i ciągłością akcji.
Milczeliście przez kilka lat, a płytę wydaliście
w samym sercu pandemii i lockdownów.
Mieliście więcej czasu na pracę nad
płytą, stąd wybór roku 2020?
Zaprogramowaliśmy sobie to tak: trasa towarzysząca
poprzedniej płycie była wielkim sukcesem,
a my byliśmy zajęci prawie przez
dwa lata, więc zaczęliśmy pracować nad płytą
pod koniec 2019 roku, tak, żeby ją wydać w
2020. Ten pieprzony wirus pojawił się, jak
kończyliśmy nagrywanie, ale wciąż nie przerwaliśmy
planu wydania singli, teledysków,
wydania krążka w zamierzonych terminach,
ale też planu powrotu na scenę, żeby zaprezentować
nową muzykę tak, jak na to zasługuje.
I w tym właśnie punkcie plan poszedł w
pizdu (śmiech). Pieprzony wirus okazał się
trwać dłużej niż oczekiwano, a nam udało się
zagrać tylko dwa koncerty dla mniejszej ilości
ludzi i w reżimie sanitarnym, jako coś specjalnego
dla fanów. Teraz musimy czekać, aż
całe to gówno się skończy i zaatakować ponownie.
Fajnie, że w ogóle udało Wam się zagrać
jakiś koncert w tym roku.
Zagraliśmy pierwszy w grudniu, bo organizatorzy
nie chcieli go odwoływać. To był jeden
jedyny koncert, który chcieli zrealizować, i
którego ludzie chcieli. A dzień po Bożym Narodzeniu
zagraliśmy drugi - w naszym mieście,
Bilbao - tylko dla lokalnej publiki, przyjaciół
etc. ze specjalną setlistą, z wieloma kawałkami
z ostatniej płyty, gościem na scenie...
Ludzie siedzieli, były maski, limit osób,
ale koniec końców też niesamowita atmosfera
i zespół na scenie do upadłego. Mogliśmy
zrobić w ten sposób, albo w ogóle nic nie
robić. Teraz jednak poczekamy już na możliwość
zrealizowania normalnej trasy.
Debiutowaliście w czasie, gdy heavy metal
po kilku latach niepopularności wrócił do
łaski. Dziś muzyka nie jest tak zależna od
mainstreamowych mediów jak w latach 80.
i 90., a fani mogą przekazywać sobie informacje
o nowych płytach przez internet,
więc w zasadzie każdy gatunek ma szansę
się wybić, nie musi czekać na łaskę
głównych mediów. Jak porównałbyś czasy
pierwszych prób Vhäldemar, rok debiutu i
czasy AD 2020?
Po pojawieniu się internetu i możliwości
pobierania cyfrowych kawałków cały system
bardzo się zmienił. Wcześniej newsy były
przekazywane drogą ustną, po wysłuchaniu
płyty, po koncercie... A teraz dzięki mediom
społecznościowym wszystko jest szybkie i
natychmiastowe. Nie ma czasu, żeby
ucieszyć się z niespodzianki, bo ta już została
ujawniona. Jeśli chcesz wiedzieć, osobiście
jestem nostalgicznym starym facetem i nadal
używam winyli i płyt CD. Nie siedzę cały
dzień w sieci. To raczej tak, że gdyby to ode
mnie zależało, kazałbym internetowi i komórkom
zabierać dupę w troki i w ten sposób
wszyscy wrócilibyśmy do bliższych i bardziej
ludzkich relacji (śmiech). Taka moja skromna
opinia (śmiech).
Czujecie się jak jedni z pionierów drugiej
fali heavy metalu z końca lat 90.?
Moja osobista opinia jest taka, że ostatecznie
jesteśmy jednymi z niewielu, którzy wciąż tu
są - dorastając i ponad wszystko wierząc w
nas, w naszą muzykę, i będąc wiarygodnym
względem siebie. Nie jak inne zespoły, które
szukają sukcesu czy nie, zmieniają swoją muzykę
i wizerunek... Wydaje mi się, że jeśli
stworzy się zespół, który ma swój styl, który
ma zwolenników, nie można tak po prostu
zawrócić i skierować się ku kaprysom mody i
Foto: Vhäldemar
całego tego gówna. Jeśli tak, to rozwiąż kapelę,
zmień nazwę i załóż nowy projekt
(śmiech). Nie wiem, niech każdy robi, co
chce, ale mnie i mój heavy metal zostaw w
spokoju (śmiech).
Wasze wydawnictwa zatoczyły koło. Zarówno
pierwsza płyta jak i "Straight to
Hell" zostały wydane na kasecie. Dziś jednak
kaseta jest dodatkowym gadżetem,
przedmiotem kolekcji, nie koniecznością.
(śmiech) To była limitowana edycja wydana
z myślą o nostalgii, superfanach i kolekcjonerach.
Nie wiem, wydaje mi się, że większość
z nich nie będzie ich odtwarzać, bo nawet nie
ma do tego sprzętu (śmiech). Ale to miłe,
widzieć ten materiał po raz pierwszy na
trzech nośnikach - CD, LP i kasecie dla tych,
którzy nie chcą pobierać muzyki. Też dla
tych spośród nas, którzy chcą obejrzeć okładkę
i wkładkę, poczytać teksty, mieć możliwość
odtworzenia lub kolekcjonowania, jako
czegoś namacalnego, czegoś na resztę naszego
życia (śmiech).
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań Sara Ławrynowicz
Zapijając sfermentowaną zupą ze słodu jęczmiennego
Satysfakcję może przynosić czytelnikom w średnim wieku wspomnienie
typu "obserwowałem Turbo od samego początku", "obserwowałem Angel Witch od
samego początku". Młodzież czasu nie cofnie, ale wszyscy dostajemy niniejszym
możliwość przyglądania się innemu, całkowicie nowemu, polskiemu zespołowi
heavy metalowemu, znajdującemu się obecnie w fazie embrionalnej. Muzycy Rascal
nie unikali trudnych i dziwacznych pytań, wykazali się zaangażowaniem społecznym,
chęcią stawiania czoła reality. Są młodzi, rześcy, pełni wigoru i świeżego
spojrzenia na muzykę. Kto wie, co z tego wyniknie, ale w lutym 2021 wychodzi
ich EP "Headed Towards Destruction", na której grają to co my lubimy słuchać,
inspirując się "właściwymi" dźwiękami; no więc sprawdźmy, z czym to się je/pije.
HMP: Cześć. Proszę o kilka słów wstępu
na temat Waszego zespołu, dlaczego warto
się w ogóle z nim zapoznać?
Rascal: Gramy oldschoolowy rodzaj metalu,
ale staramy się robić to tak, żeby nie było
nudno. Jest to mieszanka speed i heavy metalu
z wpływami innych pokrewnych gatunków,
a więc muzyka dosyć szybka, rześka i
łatwo przyswajalna. Ale łatwo też popaść w
niej w powtarzalne schematy, w większości
zakorzenione gdzieś w bluesie i rockandrollu.
stery, tworząc nazwę oraz wnosząc pierwsze
utwory, i tak powstał Rascal.
wcześniej głównie perkusistą, a Rascal jest
jego pierwszą przygodą z wokalem. Jako muzycy,
mamy różne doświadczenia. Maciek
ma za sobą parę ładnych lat edukacji muzycznej,
Kacper i Krzysiek też trochę uczyli
się muzyki, a Krystian z Adrianem są samoukami.
Cały czas się rozwijamy, a jednocześnie
chcemy się bawić muzyką, czerpać frajdę
z jej tworzenia i grania przed ludźmi. Stojąc
na scenie wiemy, że nie chcielibyśmy być nigdzie
indziej.
Czy zdarzyło Wam już się pograć trochę
koncertów?
Jako Rascal zagraliśmy parę udanych koncertów
w Warszawie, jak i poza jej granicami.
Graliśmy choćby w warszawskim Potoku, na
WOŚPie w Ostrowcu Świętokrzyskim, i zdarzyło
nam się nawet wygrać nieduży metalowy
konkurs w Częstochowie. Mieliśmy już w
planach sporo następnych przedsięwzięć, zaczynaliśmy
się rozkręcać z geografią i skalą,
ale wiadomo co było dalej. Liczymy, że część
tych planów będzie można niedługo reanimować.
Kogo coverujecie? A może nie coverujecie, z
czego wynikałoby, że macie znacznie więcej
własnych gotowych kawałków do grania na
żywo niż można usłyszeć na Waszych oficjalnych
wydawnictwach?
Trzymamy się zasady, że warto mieć jeden
cover na koncerty, żeby dać publice pośpiewać
coś, co zna. Obecnie jest to Angel Witch,
ale jesteśmy w trakcie zastanawiania się,
czym można by go zastąpić w najbliższej
przyszłości. Ogólnie natomiast nie gramy
wielu coverów. Materiału mamy już prawie
wystarczająco dużo, żeby zebrać z tego kolejne
wydawnictwo, tym razem długogrające.
Staramy się utrzymać klimat, ale w miarę
możliwości nie powtarzać w kółko tych samych
3-4 akordów i form. Do naszej muzyki
przemycamy smaki z różnych gatunków,
szczególnie w nowszym materiale.
Skąd wziął się pomysł na założenie Rascal?
Graliśmy wcześniej w heavymetalowym zespole
prowadzonym przez innego wokalistę.
Znaleźliśmy się w nim po prostu przez ogłoszenia
w internecie. Zagraliśmy nawet dwa
koncerty, ale nie zgadzaliśmy się z nim praktycznie
w niczym. Materiał się nie zgadzał,
klimatu nie było. Któregoś razu po prostu
wszyscy się z tego zespołu wyrzuciliśmy i założyliśmy
własny. Znaleźliśmy na Facebooku
nowego wokalistę - Kacpra. Maciek przejął
Foto: Rascal
Kto tworzy skład Rascal? Czy jesteście dobrymi
kumplami z tej samej dzielnicy, czy
raczej muzykami starannie dobranymi na
podstawie konkursu młodych talentów?
Jesteśmy przypadkową zbieraniną ludzi w różnym
wieku, z różnym backgroundem, i z różnych
miast. Część z nas studiuje, część jeszcze
nie, a część już nie. Krzysiek (perkusja),
Adrian (gitara) i Krystian (bas) są z
Warszawy, Maciek (gitara) z Częstochowy,
a Kacper (wokal) z Ostrowca Świętokrzyskiego.
Nie znaliśmy się wcześniej, a naprawdę
dobrymi kumplami zostaliśmy już w zespole.
Jakieś przesłuchania owszem były,
jeszcze w poprzednim zespole, ale wszyscy
dostali się po pierwszym razie. Tak więc jesteśmy
muzykami dobranymi raczej niestarannie,
ale świetnie się dogadujemy.
Jak się czujecie jako muzycy?
Wszyscy grywaliśmy już wcześniej w zespołach.
Niektórzy dołączyli ze szczątkowym
doświadczeniem scenicznym, inni mieli już
na koncie po kilkanaście koncertów z innymi
składami. Ciekawostką jest, że Kacper był
"Kingdom of Misery" to nazwa Waszego
pierwszego opublikowanego utworu w 2019
roku. Co dokładnie chcieliście poprzez niego
przekazać?
"Kingdom of Misery" ma dwa źródła. Od strony
muzycznej, chcieliśmy stworzyć coś klasycznego
z chwytliwym refrenem do śpiewania
i oldschoolowym klimatem. U nas to zawsze
zaczyna się od riffu i instrumentów, dopiero
potem powstaje wokal. Lirycznie zaś, "Kingdom..."
jest uniwersalną krytyką żądzy władzy
dla samej władzy, populizmu i zapędów
autorytarnych; dialogiem pomiędzy rządzącym
a rządzonymi. Nie jest to wymierzone w
nikogo konkretnego, ale z pewnością jest pewnego
rodzaju reakcją na wydarzenia z otaczającej
nas rzeczywistości.
"Headed Towards Destruction" - co to takiego?
Jak do tego doszło? Z czym to się
je/pije?
"Headed Towards Destruction" to nasz pierwszy
utwór skomponowany z myślą o Rascalu;
zaczynamy nim większość koncertów i
prób. Naturalnym więc wydawało się nazwanie
tak też i debiutanckiej EPki. Sam numer
to przemyślenie o tym, jak świat rozpędzony
zasuwa niekontrolowanie w niewiadomym
kierunku, a nam ludziom wygodniej jest odwrócić
wzrok od ogólnoświatowych problemów,
które zdają się nas na co dzień bezpośrednio
nie dotyczyć. Potem Maciek zrobił
jeszcze okładkę, która bardzo luźno do tego
nawiązuje, choć jak to często w metalu bywa,
102
RASCAL
wynika bardziej z formy niż treści. Jak do
tego doszło? Nie wiem. A je się to najlepiej
zapijając sfermentowaną zupą ze słodu jęczmiennego
doprawioną granulatem chmielowym.
Odważniejszym możemy zasugerować
też food pairing z wątróbką i chianti.
Pierwsze skojarzenie po wysłuchaniu
"Headed Towards Destruction" - macie coś
z debiutu Jag Panzer. Np. Kacper w "Don't
Look Back" śpiewa w sposób przywodzący
na myśl styl The Tyranta na albumie Jag
Panzer "Ample Destruction". Czy jest to
właściwy trop odnośnie Waszych inspiracji?
Technicznie rzecz biorąc - pudło. Żaden z
nas nie inspirował się akurat tym zespołem.
Jag Panzer zdecydowanie mocniej zmierzaja
w kierunku power metalu, z którym niespecjalnie
się utożsamiamy. Z drugiej strony jedną
z pięknych cech muzyki jest to, że każdy
może ją odbierać jak chce, i znajdować w niej
smaki dla siebie, nawet jeśli kompozytor nigdy
o nich nie pomyślał. Jeśli chodzi o "Don't
Look Back", Adrian, składając riffy, które dały
jego początek, słuchał dużo Satana, a
końcówka Maćka może wynikać równie dobrze
z jakiegoś Hexena, co i nawet z klasycznych
wymian Johna Lorda z Ritchiem
Blackmorem.
Kim zatem inspirujecie się muzycznie? Scena
niemiecka/amerykańska, a może polska?
Ciężko to jednoznacznie określić geograficznie.
Nie sposób stwierdzić, czy większy
wpływ mogli mieć np. teutoniczni giganci,
czy Bay Area. Większość kompozycji wyszła
spod ręki Maćka, który na co dzień szlaja się
po przeróżnych zakamarkach muzyki: od
oldschoolowego, bezkompromisowego thrashu,
przez fascynację rockiem i metalem progresywnym,
blues po jazz czy nawet folk.
Wszyscy zgodnie zachwycamy się chociażby
Vektorem. To wszystko tworzy jakiś niezidentyfikowany
amalgamat, który potem
próbuje się wydostać przez palce na gryf.
Natomiast staramy się ten strumień skierować
stylistycznie w możliwie spójnym kierunku,
wyznaczonym luźno przez takie zespoły
jak choćby Whiplash, Midnight,
Riot, stare Turbo czy nowofalowe rzeczy typu
Evil Invaders i Vulture - tylko po swojemu.
Rozumiem, że język angielski lepiej pasuje
do metalu niż język polski, a poza tym nie
chcecie się ograniczać wyłącznie do polskiej
publiczności, stąd Wasze liryki są po angielsku.
Zgadza się? Czy rozważaliście kiedykolwiek
zaśpiewać coś po polsku?
Na pewno nie mamy nic przeciwko temu, żeby
poznał nas cały świat, ale wybór języka
wynika z kilku powodów. Po pierwsze, jak
sam wspomniałeś, angielski lepiej brzmi w
metalu. Po drugie, jest większa szansa trafić
do odbiorcy z zagranicy; a po trzecie wydaje
nam się, że śpiewanie po angielsku pomaga
nieco odciągnąć uwagę polskiego słuchacza
od tekstu i skupić ją bardziej na muzyce i
linii melodycznej wokalu, traktując tym samym
utwór bardziej całościowo. W pewnym
sensie, wokal stanowi piąty instrument.
Oczywiście tekst też ma ogromne znaczenie i
nie bagatelizujemy go. Kto wie, może kiedyś
sprawdzimy, co może wnieść do całości
Foto: Rascal
odrobina polskiego.
A co Was inspiruje poza samą muzyką?
Nazwa Rascal sugerowałaby, że rozważacie
formę muzycznego żartu ze spraw społecznych?
A może jest to bunt?
Można powiedzieć, że nazwa Rascal to jeden
wielki kompromis. Po odejściu z poprzedniego
zespołu, stanęliśmy przed czystą kartką, i
trzeba było wymyślić sobie nową tożsamość.
Miało być prosto, miało cokolwiek sensownego
znaczyć, łatwo się wymawiać (szczególnie
dla Polaków) i skandować, a przy tym
nie brzmieć pretensjonalnie. No i oczywiście,
nie być jeszcze kompletnie zajęte, przynajmniej
w świecie metalu. Spośród wielu propozycji,
Rascal najlepiej spełnił wszystkie kryteria.
Chyba bliżej temu do żartu niż buntu,
choć jedno i drugie jest w takiej muzyce nieodzowne.
Piszemy o różnych rzeczach. Jest o
problemach społeczno-politycznych, o tym
co nas trapi, o miłości, złości i są też czasem
kompletne głupoty.
Lubicie zabawę w sado-maso-nie-oddychaj?
Czy ***** *** i OtwieraMY?
Tak jak Pan Jezus powiedział. Sado-masonie-oddychaj
jest praktykowane. Trzeba
jakoś żyć, ale trzeba też być fair w stosunku
do ludzi wokół. Jeśli chodzi o akcję OtwieraMY,
to należy zachować zdrowy rozsądek.
Trzeba znaleźć gdzieś balans pomiędzy troską
o gospodarkę i troską o zdrowie. A tak w
ramach naszego podwórka to fajnie by było
jakby koncerty wróciły ale dopiero wtedy,
kiedy nie spowoduje to, że będą musiały od
razu potem zniknąć. Nie opowiadamy się po
żadnej ze stron, natomiast osiem gwiazdek
popieramy i kibicujemy, żeby kaczka upadła
i sobie głupi dziób rozbiła.
U których labelów widzielibyście Rascal?
Podajcie nazwy lub napiszcie, czego oczekiwalibyście
od takiego labela?
Zanim odezwało się do nas Ossuary Records,
w ogóle nie myśleliśmy o wydawaniu
pod szyldami wytwórni. Natomiast z obecnego
stanu rzeczy jesteśmy póki co bardzo
zadowoleni. Najważniejsze jest dla nas zachowanie
niezależności od strony artystycznej.
Dopóki wydawca nie będzie wywierał
na nas presji, żebyśmy tworzyli coś, w czym
się nie czujemy dobrze, i zasady zarządzania
własnością intelektualną będą fair, to jesteśmy
zadowoleni.
OK, czyli już macie odpowiedni label. Jak
widzicie Rascal za 5 lat? Będziecie nagrywać
kolejne albumy i jeździć Nysą po Czechosłowacji
czy może przeprowadzicie się
do Califonii aby stać się najważniejszym
zespołem metalowym XXI wieku?
Na pewno chcemy dalej robić to, co robimy,
i robić to coraz lepiej. Doskonalić warsztat.
W przyszłości planujemy mocniej postawić
na koncerty i regularnie nagrywać nowy materiał,
którego trochę nam się nazbierało. Na
pewno każdy z nas będzie również rozwijał
swoje życie zawodowe poza zespołem, ale nie
da się ukryć, że nie przeszkadza nam to marzyć
o zyskaniu popularności. Chcemy dalej
czerpać frajdę z grania, niezależnie od tego
co będzie za 5 czy 10 lat, i chcielibyśmy też,
żeby nasza muzyka była w stanie dotrzeć do
ludzi i sprawić frajdę również im.
Sam O'Black
RASCAL 103
Motyw Zdobywcy
Konquest to taki strzał znikąd. W słonecznej Toskanii funkcjonował sobie
pewien nikomu nieznany, młody hardcore-punkowiec o nazwisku Alex Rossi.
We Włoszech tradycje oldschoolowego heavy mają się jednak dobrze i okazało się,
że serce pana Rossiego najszybciej bije w rytm dźwięków granych przez braci
Wahlquist z dalekiej północy oraz undergroundowego brytyjskiego zespołu z
"dziewicą" w nazwie. Poruszony tymi afektami, hardcore'owiec o heavymetalowej
duszy samodzielnie stworzył i nagrał kilka kompozycji, które opublikowane pod
szyldem "The Night Goes On" wparowały przebojem na międzynarodowy rynek
NWOTHM. Obecnie Konquest to już pełnoprawna, czteroosobowa grupa, szykująca
się na (nomen-omen) podbój heavymetalowego światka. Oceńcie sami, jakie
mają na to szanse…
HMP: Cześć Alex! Po pierwsze chcę pogratulować
bardzo solidnego debiutu! Przy
pierwszym przesłuchaniu musiałem się upewniać
czy to przypadkiem nie zaginiony album
wielkiego Heavy Load! (śmiech)
Alex Rossi: Cześć, dziękujemy bardzo! Tak,
niezaprzeczalnie słychać w nim dużo Heavy
Load... i ani trochę nie próbowałem tego
ukrywać. (śmiech)
Zacząłem od porównania do nich, bo pomyślałem,
że warto żebyśmy mieli to już za
sobą. (śmiech) Natrafiłeś na jakąś recenzję
Opowiedz więc może o innych inspiracjach
muzycznych które wpłynęły na twórczość
Konquest.
Nie chciałbym mówić, że jestem pod wpływem
Maiden, byłoby to zbyt oczywiste... ale
tak jest. Jednak moje największe inspiracje to
mroczne zespoły NWOBHM, takie jak
Omega, Wolf, Energy, Bleak House... i niektóre
rzeczy z lat 70., takie jak Thin Lizzy
(ponad wszystko) lub Uriah Heep i Wishbone
Ash... oraz progrockowa era Faithful
Breath, który moim zdaniem jest równie niesamowity,
jak niedoceniany. Ich "Back On
My Hill" jest według mnie jednym z najlepszych
albumów, jakie kiedykolwiek powstały.
Włochy to bardzo silne środowisko fanów
Czy już wcześniej czynnie funkcjonowałeś
w tym środowisku?
Jeśli chodzi o granie, to nigdy nie byłem
bardzo aktywny na scenie metalowej, chociaż
widziałem wiele koncertów jako fan. Pochodzę
ze sceny hardcore punk, mimo, że zawsze
słuchałem metalu. Mam nadzieję, że to
dobra okazja, aby zagłębić się w scenę metalową!
I w ten sposób płynnie dochodzimy do genezy
powstania Konquest. Jak zrodził się
cały pomysł?
Od lat próbowałem stworzyć projekt metalowy
(jak już wspomniałem, zawsze grałem na
scenie hardcore punk, mam różne zespoły od
crossovera, old schoolowego grindcore'u i
tym podobnych), ale dopiero pod koniec
2019r. miałem trochę czasu na zastanowienie
się, jak to urzeczywistnić. Prawdopodobnie
był to czas, kiedy mój mózg był trochę
mniej zaprzątnięty innymi myślami i był
szczególnie natchniony. Zacząłem więc pisać
utwory i od tego momentu doszliśmy do pełnego
albumu.
albo udzieliłeś wywiadu w którym nie
byłoby porównań do tej nazwy?
Nie, nadal nie. Czytam to praktycznie w każdej
recenzji… Ale oczywiście Heavy Load
jest jednym z moich ulubionych zespołów od
dzieciństwa, bez wątpienia to dla mnie jeden
z największych wpływów. Miałem też okazję
zobaczyć ich na Up The Hammers w 2018
roku - koncercie mojego życia!
Foto: Konquest
podziemnego, epickiego heavy, co odzwierciedla
się w graniu takich zespołów jak
Doomsword czy Vultures Vengeance. Opowiedz
trochę o scenie i fanach w Twoim
kraju.
We Włoszech jest wiele ciekawych rzeczy,
wedle moich obserwacji scena jest bardzo
aktywna. Festiwale są nadal bardzo popularne,
a frekwencja jest świetna… Pojawia się
wiele nowych zespołów, inne istnieją już od
jakiegoś czasu. Moimi ulubionymi są: Game
Over, Tytus, Bunker 66, Nightshock oraz
klasyczne zespoły, takie jak Strana Officina,
Death SS i Sabotage.
A jak to było ze sformowaniem aktualnej
ekipy?
Było bardzo łatwo: po prostu napisałem do
tych ludzi, z którymi mam już wspólne projekty
muzyczne i do innych, z którymi zawsze
chciałem je mieć. Okazali się dostępni,
więc teraz pozostaje tylko ćwiczyć repertuar!
Przedstaw więc obecnych członków Konquest
i opowiedz jak się Wam wspólnie pracuje.
Jest Matt na gitarze (znany ze swojej pracy w
Ruler i jego deathrockowo/post-punkowym
projekcie Melodie Cruelle), Steve na perkusji
(grał także w Ruler oraz w zespole powerviolence'owym
Ape Unit) i Ivan na basie (mój
partner w wielu zespołach, jak Carlos Dunga,
Destinazione Finale i Iena). Wszyscy są bardzo
utalentowanymi muzykami. Jesteśmy w
trakcie opracowywania kompozycji, aby w
jak najlepszy sposób wprowadzić je do grania
na żywo... znamy się już od wielu lat, więc
jestem pewien, że nie będzie trudno o uzyskanie
doskonałego rezultatu na scenie.
Co w takim razie zmieniło się po poszerzeniu
składu? Jesteście gotowi na występy na
żywo, ale czy podjęliście już jakąś pracę
studyjną? Czy Konquest będzie pełnoprawnym
zespołem nie tylko na koncertach ale
i w studiu?
Z pewnością w niedługim czasie będziemy
gotowi do grania muzyki na żywo (w bliżej
104
KONQUEST
nieokreślonym czasie, z powodu przymusowej
izolacji), a w międzyczasie już piszę
nowe rzeczy... a póki co, nadal zamierzam
kontynuować pisanie i nagrywanie całego
materiału samodzielnie, tak jak zrobiłem to
w przypadku dema i płyty. Chociaż nie
przeczę, że w przyszłości mogę współpracować
z jednym z wyżej wymienionych muzyków!
Foto: Konquest
No właśnie - wśród twórców "The Night
Goes On" nie widnieje ani jeden muzyk
sesyjny i muszę przyznać, że zrobienie tak
dobrego materiału w pojedynkę robi spore
wrażenie. Jak wyglądały nagrania?
Przeniosłem się z moim mobilnym studiem
do miejsca, w którym zwykle nagrywam swoje
i inne zespoły, założyłem sprzęt z kolegami
z innych zespołów (którzy bardzo mi
pomogli) i nagrałem wszystko w zasadzie w
dwóch sesjach. Było to dość łatwe, ponieważ
już wiedziałem, jak powinny brzmieć piosenki.
Czy dysponując obecnym, pełnym składem,
chciałbyś nagrać "The Night Goes
On" jeszcze raz? Zmieniłbyś coś?
Nie, album na pewno nie zostanie nagrany
ponownie. Raczej chciałbym kiedyś nagrać
go na żywo. Jestem naprawdę ciekawy, jak
zabrzmią te piosenki z zespołem. Dla mnie
album jest dobry, taki jaki jest. Nie mogę
wystawić mu obiektywnej oceny, ponieważ
właśnie został wydany. Być może w przyszłości
będę miał lepsze pomysły co mogłem
zrobić lepiej.
Przy powstaniu płyty pomagało jednak kilka
osób. Interesuje mnie szczególnie postać
mojego rodaka - Barta Gabriela, który zajmował
się masteringiem. To już dosyć
uznane nazwisko w podziemiu. Jak na siebie
natrafiliście i jak wyglądała Wasza
współpraca?
Po prostu wysłałem demo na stronę Keep It
True w kwietniu 2020r., a on skontaktował
się ze mną prawie od razu, pytając, czy jestem
zainteresowany zrobieniem pełnego albumu.
Praca z nim przebiegała bardzo miło i
była inspirująca. Mam nadzieję, że będziemy
kontynuować ją w przyszłości, ponieważ dobrze
się tam odnalazłem.
Z Bartem wiąże się jeszcze jedna nazwa,
mianowicie Iron Oxide Records. Duma
mnie rozpiera, że takie zespoły jak Konquest
są wydawane przez polską wytwórnię.
Przebierałeś w ofertach i Iron Oxide
Recordsokazało się najlepsze, czy może
był to "pierwszy strzał"?
To był zdecydowanie "pierwszy strzał", ponieważ
jestem nowicjuszem na tej scenie. Ale
muszę powiedzieć, że nie mogło być lepiej,
jestem naprawdę szczęśliwy, że znalazłem
Iron Oxide Records. Dali mi możliwość rozpowszechnienia
albumu w najlepszy możliwy
sposób.
Masz swoje ulubione moment na "The
Night Goes On"? Ja od początku zakochałem
się w bardzo przebojowym i trochę
epickim "Holding Back The Tears".
Tak myślisz? Dzięki! Myślę, że moim faworytem
może być "Heavy Heart", czyli kawałek,
nad którym najwięcej pracowałem i który
zajęła mi najwięcej czasu... Mam nadzieję,
że było warto - ma progresje, które naprawdę
lubię.
O tak! "Heavy Heart" to niesamowity numer!
Uwagę zwraca też "The Vision" -
bardziej podniosłe i rozbudowane, zwłaszcza
na tle pozostałych, prostszych i przebojowych
kompozycji.
Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, to jednak
była najłatwiejsza piosenka do napisania,
która wyszła sama... i na szczęście, biorąc
pod uwagę jej długość! I nie było to coś
czego chciałem, po prostu pozwoliłem popłynąć
pomysłom i tak wyszło.
Jak dotąd spotykam się z samymi pozytywnymi
recenzjami debiutu Konquest. Jak na
to reagujecie? Spodziewaliście się tak dobrego
przyjęcia?
Byłem bardzo zaskoczony. Wydaje się, że
ludzie bardzo lubią ten materiał. Nie mógłbym
być szczęśliwszy. Mam nadzieję, że przy
następnej płycie będzie tak samo!
Też na to liczę! Rozbudziłeś apetyt wielu
fanów (śmiech). Na zakończenie powiedz
jeszcze czy macie już jakieś plany na
przyszłość? Kolejna płyta? Trasa?
Przede wszystkim zdecydowanie musimy
zacząć ćwiczyć piosenki z zespołem... w międzyczasie
jestem już w trakcie pisania materiału
do nowego albumu, mam już kilka dem,
które nagrałem w domu i jestem całkiem zadowolony
z tego, jak to wszystko wygląda.
Jeśli chodzi o trasę koncertową, mam nadzieję,
że wrócę do gry na żywo tak szybko,
jak to możliwe. Nie mogę się doczekać, kiedy
zagramy te utwory na koncertach!
Piotr Jakóbczyk
KONQUEST 105
Nie jesteśmy zespołem speedmetalowym
Kapel z nurtu NWOTHM jest co niemiara i coraz ciężej w tym się rozeznać.
Niemniej mam nadzieję, że wśród tego grona swoje miejsce znajdzie także
amerykański Sylent Storm, który niedawno wydal ciekawy album "The Fire Never
Dies". Być może zachętą do sięgnięcia po ten krążek, będzie rozmowa, którą przeprowadziłem
z lider tej kapeli Jymem Harrisem. W każdym razie zapraszam do zapoznania
się z wywiadem, jak i zawartością samego albumu.
mnie o zaśpiewanie w Cruellii, kiedy kilka
lat temu zespół został zaproszony do zagrania
na Northwest Metalfest. Kilka razy ćwiczyliśmy
i zabrałem nas na kilka innych koncertów,
zanim zdecydowałem się odejść. Nie
pasowałem do nich.
Zdaje się, że do tej pory współpracujesz z
BloodMoon Warning, która gra w klimatach
hard rockowych i southern rockowych.
Przybliż nam w paru słowach tę kapelę?
Założyliśmy go razem z Michaelem Ianem
Brisbanem i Mikeym Pughiem. Wydaliśmy
jedno demo. Otwieraliśmy koncerty kilku
W BloodMoon Warning grałeś na perkusji,
tak samo, jak podczas nagrywania EPki
"Sylent Storm". Perkusja to twój podstawowy
instrument?
Tak, głównie czuję się jako perkusista, który
potrafi również zrobić kilka innych rzeczy.
Gram trochę na pianinie i gitarze... akustyczne
rzeczy. Wszystko, poza fantazyjnym solo
na gitarze w "Sleeping In The Rain", robiłem
sam. W "Morpheus" gra Mikey Pugh na
12 strunach a ja na sześciu. W żadnym wypadku
nie jestem gitarzystą, ponieważ nie
gram wszystkich głównych elementów, i tak
dalej. Gram tylko na tyle dobrze, aby pisać
muzykę i pokazać ją prawdziwemu gitarzyście.
I tu pojawia się magia Mibsy'ego. Nazywamy
naszego gitarzystę Mibs lub Mibsy,
ponieważ jego pełne imię to Michael Ian
Brisbane Smith (M.I.B.S).
Dlaczego nagrywając debiutancki album
Sylent Storm "The Fire Never Dies" zrezygnowałeś
z gry na perkusji? Ciężko było ci
dzielić grę na tym instrumencie ze śpiewaniem?
Zwykle potrafię jednocześnie dobrze śpiewać
i grać, jeśli perkusja nie jest zbyt skomplikowana,
więc nie jest to kwestia braku koordynacji.
Niestety mam ostre zapalenie ścięgien,
znane również jako łokieć tenisisty lub
łokieć perkusisty. Zaczęło się ono pojawiać w
czasach BloodMoon Warning, więc musiałem
się trochę ograniczyć. Lekarze powiedzieli,
że jeśli chcę to wyleczyć, przez jakiś
czas muszę zrezygnować z grania na perkusji,
więc kiedy zreformowałem Sylent Storm,
zwerbowałem zabójczego perkusistę, Richa
Psonaka, abym mógł po prostu skupić się na
obowiązkach wokalnych. Myślę, że i tak większość
metalowców chce widzieć wokalistę z
przodu sceny.
Kilku śpiewających perkusistów hard rock i
heavy metal zna, chociażby pierwszy z
brzegu Dan Beehler z Exciter...
Jest ich bardzo mało, a lata temu w Emissary
nauczyłem się, że większość ludzi nie lubi
być zmuszana do patrzenia w tył sceny, aby
zobaczyć perkusistę śpiewającego główne wokale.
HMP: Z ciężkim rockiem jesteś związany
od dawna, w swojej karierze współpracowałeś
z takimi kapelami jak Emissary, Bassakward,
Sacred Child, a także Cruella.
Opowiedz o twojej roli w tych kapelach...
Jym Harris: Hej, dzięki za wywiad! Emissary
był moim pierwszym zespołem w Las Vegas.
Nagraliśmy kilka utworów demo i zagraliśmy
jeden koncert w 1990 roku. Byłem wtedy
perkusistą i śpiewałem jako główny wokalista.
Przeniosłem się do Medford w 1993 roku
i gdy stworzyliśmy tam zespół użyłem tej
samej nazwy oraz niektórych tekstów. Większość
ludzi pamięta nas jako Emissary, które
istniało przez około trzy lata. Zagraliśmy
wiele koncertów na zachodnim wybrzeżu, nie
tylko w południowym Oregonie. Graliśmy
wszędzie, gdzie tylko mogliśmy, od Portland
do San Francisco. Plotka głosi, że nasze dema
mogą zostać zremasterowane w celu ponownego
wydania, kto wie? Tuż przed przyjazdem
do Oregonu założyłem z kilkoma
przyjaciółmi w Reno zespół Bassakward, w
którym po prostu śpiewałem i trwało to około
ośmiu miesięcy. Kiedy z nimi byłem zespół
nigdy nie nagrał żadnego materiału ani
nie koncertował. Mój czas w Sacred Child
był krótki. Nagrałem wokale do kilku utworów
demo, a potem przyprowadziłem mojego
przyjaciela Michaela Jamesa Flattersa
(Harder! Faster!, Takara, James Byrd, Heir
Apparent) jako swojego zastępcę. Zespół
zmienił nazwę na Blue Mudd, ale zajmowałem
się PRem albumu Sacred Child, który
wydaliśmy ponownie na CD. Poproszono
Foto: Shaun Barrentine
znanym zespołom, kiedy przybyli do naszego
miasta. Nasz frontman miał kilka projektów
na głowie, jeden z nich naprawdę zaczął się
rozwijać, więc wziąłem pozostałych muzyków,
aby zasilili Sylent Storm. Zabawne jest
to, że kilka lat temu zatrudniłem Raya Kilmona,
naszego obecnego perkusistę, aby zastąpił
mnie na koncercie BloodMoon Warning,
tak więc wszyscy faceci, którzy zagrali
na naszym nowym albumie, już wcześniej
grali ze sobą.
Na EPce "Sylent Storm" znalazło się kilka
ciekawych utworów, zresztą część z nich
wykorzystałeś na waszym dużym debiucie.
Mnie jednak ciekawi dlaczego zarzuciłeś
współpracę z basistą Mattem Fosterem
oraz gitarzysta i współkompozytorem Jamesem
Lindem?
Oryginalny skład oficjalnie się rozpadł. Matt
przestał tworzyć muzykę, a James się wyprowadził.
Po tym, jak grałem w BloodMoon
Warning i Cruelli, wskrzesiłem Sylent
Storm. Wszystko to dzięki Stormspell Records,
które zainteresowało się niezrealizowaną
EPką, nagraną dwa lata wcześniej przez
oryginalny skład. Na początku chodziło tylko
o oddanie hołdu, ale zdecydowaliśmy, że
wszystko pójdzie dalej i myślę, że wyszło naprawdę
dobrze. Teraz te utwory brzmią lepiej,
tak jak zawsze chciałem. Znalezienie
muzyków, którzy nie są wyłącznie metalowymi
kolesiami, sprawiło, że zabrzmiało to tak,
jak zawsze grało w mojej głowie. James dodał
nam więcej smaku europejskiego power
metalu, a Mibs ma bardziej amerykański styl
gry. Osobiście lubię taką mieszankę, ponieważ
podczas słuchania heavy metalu nigdy
nie zwracałem uwagi na region jego pochodzenia.
Jak dobierałeś nowych muzyków do swojej
kapeli i dlaczego wybrałeś Mike'a Pugha,
Michaela Iana Brisbane'a oraz Raya Kilmona?
106
SYLENT STORM
Jak już wspomniałem graliśmy już razem,
więc to po prostu miało sens, a poza tym
staram się współpracować z najlepszymi ludźmi,
jakich mogę znaleźć w południowym
Oregonie. Poszczęściło mi się z nimi wszystkimi.
Nikt w zespole nigdy wcześniej nie grał
tego rodzaju muzyki. Ciekawe, nie?
Nowe utwory, które napisaliście na "The
Fire Never Dies" ciągle nawiązują do tradycyjnego
heavy metalu wywodzącego się z
nurtu NWOBHM, co mnie kojarzy się z
Angel Witch, Iron Maiden czy Tokyo Blade.
Czy dodał byś jeszcze jakieś kapele do
tego zestawu?
Często porównuje się nas do Angel Witch,
ale nigdy ich nie słuchałem. To samo tyczy
się Diamond Head. Stormwitch wywarł na
mnie duży wpływ, ale nigdy nie myślałem o
nich jako o niemieckim brzmieniu. Jak wspomniałem,
nigdy tak naprawdę nie myślałem
o tym, skąd ktoś pochodzi.
W waszej muzyce są też pewne elementy
US metalu, chociażby pewne nawiązania
do Riot czy Omen, którego kawałek "The
Axeman" nagraliście na EPkę...
Kiedy dorastałem, słuchałem mniej znanych
amerykańskich zespołów, takich jak Warlord,
Omen, Lizzy Borden, Metal Church,
i tak dalej. Jednak wiele z tych kapel miało
brytyjski klimat. Lubię też amerykańskie
hard i hair rockowe zespoły, takie jak Keel,
Dokken i Leatherwolf.
Nie wiem czy moje uszy mnie nie oszukały,
ale w takim "Beware the BloodMoon" doszukałem
się klimatów, które skojarzyły mi
się z Black Sabbath z okresu z Ronnie J.
Dio. Co ty na to?
Poza intrem i outrem, większość tej muzyki
skomponował Mibs, a on nie słuchał zbyt
często Dio czy Sabbath. Wolał raczej
George'a Lyncha, a może nawet wczesnego
Ratta? Koleś ma ogromną wiedzę muzyczną,
podobnie jak inni faceci, ale żaden z nich nie
interesuje się undergroundowymi utworami
lat 80-tych tak jak ja.
Staraliście się urozmaicić swoja muzykę i z
pewnością stąd znalazły się na nim melancholijny
przerywnik "Morpheus", atmosferyczny
instrumental "Lunar Eclipse" oraz
akustyczna ballada "Sleeping in the Rain"?
Tak, nikt z nas nie jest szczególnie zainteresowany
szybką grą przez cały czas. Nie jesteśmy
zespołem speedmetalowym, więc po
prostu wydawało nam się sensowne, aby
umieścić tam trochę wolniejszych, akustycznych
rzeczy. Nie jest to dla mnie nic nadzwyczajnego.
Miałem już gotowe "Morpheus"
i "Sleeping In The Rain". Ogólnie napisałem
dużo materiału akustycznego i kiedy pokazałem
je chłopakom, nasz producent powiedział,
że te utwory powinny znaleźć się na albumie.
Przyznam się, że przez dłuższy czas denerwował
mnie instrumental "Lunar Eclipse",
dopiero po którymś z kolejnych odsłuchów
przyzwyczaiłem się do niego. Takie kompozycje
w heavy metalu to żadna nowość.
Jak w waszym wypadku powstają takie
utwory, to kwestia pomysłu, odpowiedniego
klimatu, który ma być wprowadzeniem
Foto: Shaun Barrentine
do następnego kawałka. Czym w takich sytuacjach
kierujecie się?
Wiedzieliśmy, że wykorzystanie tego utworu
będzie ryzykowne. W BloodMoon Warning,
Mibs miał to swoje eteryczne gitarowe
intro, w którym uwalniał swojego wewnętrznego
Pink Floyda. To był prototyp. Zasugerowałem
użycie go na nowym albumie Sylent
Storm, więc zamiast komponowania
czegoś nowego, zaimprowizował to w studiu,
podczas gdy ja wraz z naszym producentem,
Brandonem Seybothem, byłem trochę jak
dyrygent. Gdy grał mówiliśmy "przytrzymaj
tę nutę dłużej" lub "przyspiesz". Potem on i
Mikey dodali podkład muzyczny i dudnienie
basu. Pomyślałem, że to będzie fajne intro do
drugiej strony płyty. Jednak nie mamy nawet
umowy na winyl czy kasetę, więc na razie to
siódmy utwór na płycie.
To teraz porozmawiajmy o tekstach. Czy
to ważna część twórczości Sylent Storm
czy raczej to luźne i bardziej rozrywkowe
kwestie?
One są dla mnie bardzo ważne. Teksty nigdy
nie są ulotną refleksją ani czymś, co zajmuje
tylko miejsce. Teksty muszą coś znaczyć, ale
ich znaczenie może być inne od tego, czego
oczekuje od nich słuchacz. Dlatego unikam
zbytniego mówienia o tym, co wpłynęło na te
słowa. Nie chcę zepsuć komuś pojęcia, co to
dla niego może znaczć.
Ogólnie muzyka z "The Fire Never Dies"
brzmi bardziej soczyście i przestrzenie niż
ta na EPce. Powiedz gdzie i z kim nagrywaliście
materiał na ten album?
Perkusja została wykonana, nagrana i wyprodukowana
przez Richa Psonaka w 10th Dimension
Sound w Grants Pass w stanie
Oregon. Wszystko inne zrobiliśmy z Brandonem
"Bitch Tits" Seybothem w Headroom
Labs. To była jego pierwsza płyta
heavymetalowa, więc w produkcję brzmienia
wniósł najróżniejsze pomysły. To właśnie
zwykle robi, ale to zupełnie inna sprawa.
Jym, nie masz głosu Dickinsona czy Dio ale
znakomicie radzisz sobie jako wokalista i w
sumie twój głos jest jedną z cech charakterystycznych
dla Sylent Storm. Jak w ogóle
doszło do tego, że śpiewasz?
Zupełnie przez przypadek i z konieczności,
przy okazji tworzenia muzyki. Jednak nie
uważam się za wokalistę z zawodu. Jestem
autorem utworów, który śpiewa, aby przekazać
je słuchaczom, jeśli to ma sens.
Skąd Sylent Storm? Nazwa jest napisana z
błędem, to nawiązanie do wielkich hard
rocka i heavy metalu typu Led Zeppelin,
Def Leppard itp. czy twoja personalna zabawa
typu Jym zamiast Jim?
Dwa razy tak. Dałem zestawienie delikatnego
słowa z mocnym słowem, a także błąd w
pisowni. Związane jest to też z tym, że pierwsze
słowo ma dwie sylaby, a drugie słowo
ma jedną, tak jak w Judas Priest, Armored
Saint, Metal Church... Sylent Storm!
Błędy ortograficzne sięgają początków rocka
od czasów Beatlesów.
Pandemia daje mocno w kość show bussinesowi.
Nie można koncertować i normalnie
promować materiał z płyty. W zasadzie
promocja zeszła do internetu, jak dajecie sobie
radę w tej kwestii?
To jest trudne. Opieramy się całkowicie na
internecie. Miejmy nadzieję, że któregoś dnia
wszystko wróci do normy i znów będziemy
mogli grać koncerty. W tym roku mieliśmy
grać na Legions Of Metal w Chicago i kilka
innych festiwalach, ale wszystkie daty koncertów
zostały dawno temu odwołane.
Jaki będzie wasz następny ruch? Praca nad
drugą płytą, szybkie jej wydanie i próba promocji
obu albumów pod koniec 2021 roku?
Rozmawiamy o 7" winylu dla pewnego zremiksowanego
utworu z "The Fire Never
Dies" i stronie B z zupełnie nowym utworem.
Poza tym, będziemy robić co najmniej
jeden teledysk. Mamy też nowe projekty gadżetów.
Jest też wystarczająco dużo materiału,
aby zrobić kolejny album, ale będziemy
musieli zobaczyć, jak to działa! Jeszcze raz
dziękuję za wywiad!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski,
Sara Ławrynowicz
SYLENT STORM
107
HMP: Voivod istnieje już prawie czterdzieści
lat. Co powinienem robić, aby utrzymać
taką witalność w waszym wieku?
Michel "Away" Langevin: Tak właśnie jest.
(śmiech) Pod koniec lat dziewięćdziesiątych
wybrałem się na koncert Whitesnake, na bębnach
grał z nimi Tommy Aldridge. Był w
wyśmienitej kondycji. Patrząc na niego, pomyślałem,
że jeżeli chcę grać równie dobrze
w jego wieku, muszę na poważnie zacząć
dbać o zdrowie. Nie imprezować już tyle
podczas tras i tak dalej. Ot, cała recepta. Od
tamtej pory minęło dwadzieścia lat i mogę
potwierdzić, że potrafię o siebie zadbać.
Coraz większa rodzina
Już nieodżałowany Nocturno Culto śpiewał, że kanadyjski metal to nie
przelewki. Gdzie tam bym chciał wchodzić w spór z takim klasykiem gatunku.
Zgodzicie się pewnie, że trudno o bardziej otoczoną kultem grupę, z tego fajniejszego
kraju kontynentu północnoamerykańskiego, niż Voivod. Miniony rok, mimo,
że dla wielu stracony, fanom zespołu przyniósł kilka ciekawostek, takich jak
album koncertowy czy nagrana z nietypowym instrumentarium EPka. Mam nadzieję,
że kilku dodatkowych ciekawostek dostarczy rozmowa z sympatycznym
perkusistą i ilustratorem zespołu.
Przy okazji, chciałbym zapytać cię o to, jak
Kanada radzi sobie z pandemią?
Nie musimy siedzieć w domach, możemy
wychodzić na ulice, ale należy nosić maseczki
(rozmowę przeprowadziliśmy w listopadzie
2020 roku - przyp. red.), będąc na przykład
w metrze. Coraz więcej ludzi z maseczkami
widać też po prostu na ulicy. Pochodzimy
z Montrealu i nadal tu mieszkamy.
Miasto jest w czerwonej strefie, pojawia się
coraz więcej nowych przypadków zachorowań
związanych z drugą falą epidemii. Podobnie
dzieje się w innych miejscach na świecie.
W Montrealu panuje lockdown, który
potrwa przynajmniej do drugiej połowy
listopada. Nie możemy grać prób w naszym
studio, które znajduje się pod miastem.
Wystąpiliśmy za to wcześniej na koncercie
spędzenia całego roku w domu musi być
pewnie męcząca?
Mieliśmy kupę szczęścia, gdyż w 2019 roku,
w połowie trasy promującej płytę "The Wake"
zagraliśmy podczas dwóch festiwali w
prowincji Quebec. Praktycznie pod domem.
Jeden miał miejsce w mieście Quebec, drugi
w Montrealu. Poprosiliśmy Francisa Perrona,
naszego producenta, aby wpadł ze sprzętem
nagrywającym i zarejestrował oba koncerty.
Dzięki temu mieliśmy trochę archiwalnego
materiału, którym dzielimy się ze słuchaczami.
Ponadto, nieco nowej muzyki zarejestrowaliśmy
na przełomie stycznia i lutego,
jeszcze przed rozpoczęciem lockdownu.
Pracujemy też nad filmem dokumentalnym
opowiadającym o zespole. Reżyserem jest Felipe
Belalcazar, który zrobił dokument o
grupie Death. Felipe reżyserował nasze ostatnie
teledyski. Jak widzisz, dzieje się u nas
dość sporo. W pewnym sensie, cała ta wirusowa
sytuacja przymusiła nas do tego, abyśmy
się lepiej zorganizowali. Myślę, że jeżeli
wrócimy do normalności, to będziemy mocniejszym,
bardziej scementowanym zespołem.
Zachowamy gotowość do pracy niezależnie
od okoliczności.
Perkusja jest bardzo wymagającym instrumentem
dla muzyka grającego w zespole
metalowym. Miewasz czasem ochotę rzucić
swoje aktywności muzyczne w cholerę?
Nie, gdyż jestem w tym zespole właściwie od
samego początku. Tym, co mnie dalej napędza
są podróże, dające możliwość grania
muzyki w każdym zakątku planety. Nie mogę
tak po prostu przestać to robić! Oczywiście,
ten rok był dla nas trudny, zwłaszcza
jeśli spojrzeć na to, że nie gramy koncertów.
Zdecydowaliśmy się więc tworzyć nowy
materiał, na ile warunki dystansu społecznego
nam na to pozwalają.. Przygotowaliśmy
też album koncertowy Wykorzystaliśmy
więc czas, którego nie mogliśmy poświęcić na
granie na żywo.
Foto: Wayne Archibald
online, przyjętym z ogromnym entuzjazmem.
Zarejestrowaliśmy go właśnie w naszym
studiu. Myślimy już o kolejnych imprezach
tego typu. Może będziemy grali w
całości konkretne albumy? Kto wie. Na razie
Snake (Denis Bélanger, wokalista - przyp.
red.) przygotowuje w swoim domu pokój, w
którym urządzi małe studio nagraniowe. Będziemy
mieli miejsce na jakąś drobną próbę
czy nagrania. Oczywiście z zachowaniem
wszelkich zasad bezpieczeństwa.
Dla zespołu, który tak bardzo sprawdza się
w warunkach koncertowych, konieczność
Interesuje mnie wspomniany film dokumentalny.
Możesz powiedzieć na jakim etapie
jest jego produkcja?
Nie jest jeszcze gotowy, zdjęcia się nie zakończyły.
Wydaje mi się jednak, że zostały
do zrobienia jeszcze dwa wywiady. Na pewno
trzeba zrobić rozmowy ze Snake'em
oraz ze mną. Potem można będzie przystąpić
do montażu. Trochę to potrwa, bo materiału
jest już bardzo dużo. Wszystko zmierza więc
we właściwym kierunku. Problemem jest to,
że Felipe mieszka w Ontario, a nie można w
swobodny sposób podróżować pomiędzy
prowincjami. Czekamy aż się skończy kolejna
fala epidemii, a wtedy prace nabiorą szybszego
tempa.
Niewiele jest grup o takiej renomie, które
bardziej zasługiwałyby na całościowe przyjrzenie
się ich historii. Nawet, jeżeli nadal
postrzegacie się za zespół podziemny, to nie
da się zaprzeczyć, że Voivod ma pozycję
kultową.
Zdajemy sobie z tego sprawę. Co ciekawe i
trochę zabawne, odkąd pod koniec 2018 roku
wydaliśmy "The Wake", odnosimy coraz
większe sukcesy. Gramy w większych klubach
i często bywają one wypełnione pod kurek.
Ludzie słuchający Voivod są szalenie lojalni.
Jesteśmy za to im wdzięczni. Uwielbiam
wydawać nowe płyty, promować je na
108
VOIVOD
żywo, spotykać nowych i starych znajomych.
Mam wrażenie, że rodzina Voivod ciągle się
powiększa.
Wspomniałeś o "The Wake". W moim przekonaniu
album ten poniekąd zdefiniował
was na nowo. Jest najsilniejszą pozycją w
waszej dyskografii, odkąd odszedł Piggy
(gitarzysta grupy, zmarł w 2005 roku -
przyp. red.).
W zespole panuje doskonała atmosfera i jest
między nami chemia. Bardzo się z tego cieszę.
Między innymi, z tego powodu chcieliśmy
udokumentować tę atmosferę albumem
koncertowym. Od kilku lat przeżywamy
odświeżenie. Z powodu tego, że tak dobrze
się dogadujemy, z przyjemnością spędzamy
ze sobą czas pisząc nowy materiał.
Uwielbiam "The Wake", jestem bardzo zadowolony
z tej płyty. Słychać na niej odniesienia
do wszystkich wcześniejszych wcieleń zespołu.
Jednocześnie, nie jest ona pozbawiona
nowych wtrętów. Gramy teraz coś, co nazwałbym
metalem fusion, z elementami progresywnego
rocka. Taka muzyka stanowi dla
mnie wyzwanie, nie powiem, ale chyba też
dlatego tak bardzo ją kocham.
Po śmierci Piggy'ego, jego znaleźliście zastępstwo
w Danielu Mongrainie, który idealnie
wpasował się w Voivod. Gdybyś miał
pokusić się o ich porównanie, zi pod kątem
muzykalności i osobowości, to jakbyś to
zrobił?
Jeżeli chodzi o cechy charakteru czy osobowość,
to są do siebie odrobinę podobni.
Jeżeli zamkniesz oczy i posłuchasz ich gry na
przemian, to możesz pomyśleć, że gra ten
sam człowiek. Po wielu latach koncertowania
z Danielem oczywiście potrafię wyczuć różnice,
musiałem do niego dostosować swoje
granie. Jest bardzo precyzyjny, w tym aspekcie
niemal chirurgiczny. Bardzo dobrze
przygotowany technicznie. Piggy stawiał
bardziej na boogie, uwielbiał gitarzystów takich
jak Fast "Eddie" Clarke, Jimi Hendrix
czy Jimmy Page. Było to słychać w jego muzyce.
Groove i rytm jest właśnie tym, co różni
Daniela od Piggy'ego. Obaj jednak są
podobni pod względem zamiłowania do eksperymentowania
i traktowania muzyki jako
Foto: Wayne Archibald
Foto: Wayne Archibald
ciągłych poszukiwań.
Podoba mi się przygotowana przez Daniela
aranżacja instrumentów dętych w utworze
"The End of Dormancy". To była nowość w
muzyce Voivod. Co czułeś, gdy pierwszy
raz o to usłyszałeś?
Było to coś nowego i podniecającego. Uwielbiam
dodawać kolejne warstwy do muzyki.
Nawet w latach osiemdziesiątych czuliśmy
ekscytację eksperymentując z samplerami i
sekwencerami. Piggy był zafascynowany możliwościami,
jakie oferowały różne efekty gitarowe
w kostkach. Daniel również ma całe
mnóstwo tego typu zabawek. Wracając do
tematu, kiedy powiedział nam, że chciałby
nagrać kwartet dęciaków do jednego z kawałków,
byłem absolutnie pewien, że będzie
w stanie zrobić to świetnie. Daniel wie, jak
pisać na każdy instrument, jest w końcu nauczycielem
muzyki w koledżu. Po otrzymaniu
propozycji zagrania na Montreal Jazz
Festival, bardzo prestiżowej imprezie, pomyśleliśmy,
że to świetna okazja do zaproszenia
dęciaków na scenę. Zrobiliśmy z tego wyjątkowe
wydarzenie. Kiedy podczas pierwszej
próby usłyszałem jak nasza muzyka brzmi w
ich towarzystwie, skojarzyło mi się z francuskim
zespołem Magma. Jestem ich ogromnym
fanem i byłem zachwycony, że udało
nam się uzyskać podobny klimat. Podczas
koncertu ludzie oszaleli, a pamiętaj, że było
to festiwal jazzowy. (śmiech) Zresztą, można
pokusić się też o skojarzenia z "Atom Heart
Mother" Pink Floyd, których również uwielbiam.
Podczas lockdownu pomyśleliśmy, że
moglibyśmy wypuścić jakąś małą płytkę. Tak
narodził się pomysł EPki "The End of Dormancy".
Mieliśmy nagrania utworu z sekcją
dętą, dodaliśmy do tego teledysk z ich
udziałem. Postanowiliśmy to wydać. Swoją
drogą, mieliśmy niezłą zagwozdkę z tym teledyskiem.
W sumie to powstał na jesień 2019
roku, ale w jego treści znajdują się odniesienia
do sytuacji podobnej do epidemii. To
oczywiście zupełna fikcja, jednak zrobiło
nam się dziwnie, kiedy kilka miesięcy później
te obrazy nabrały realności. Zastanawialiśmy
się, czy to dobry moment na publikację czegoś
takiego. W końcu z powodu wirusa umiera
całe mnóstwo ludzi, a my jesteśmy tylko
zespołem uwielbiającym science fiction. Postanowiliśmy
jednak podzielić się tą produkcją
ze światem.
Może to naiwne, ale nowe wydawnictwa
zespołów mogą być niewielką pociechą dla
fanów w tych trudnych chwilach.
Dobrze powiedziane. Teledysk spotkał się z
bardzo ciepłym przyjęciem. Dodaliśmy do
nich kilka słów wyjaśnienia, skąd decyzja o
jego początkowym odłożeniu w czasie.
Chcieliśmy dać coś nowego ludziom siedzącym
w domach. Cieszę się, że się spodobało.
Porozmawiajmy o przeszłości. Jak zaczęło
się twoje zainteresowanie muzyką?
Prawdopodobnie miałem około dwunastu
lat. Uwielbiałem The Beatles dlatego grałem
na bębnach do ich kawałków. W telewizji
leciały jakieś filmy o zespole i zobaczyłem na
nich ile energii ma w sobie Ringo Starr. Podczas
grania ciągle machał głową. Pomyślałem
sobie, że chciałbym grać tak jak on. (śmiech)
W połowie lat siedemdziesiątych natknąłem
się na koncert Kiss "Alive" i zostałem ich
wielkim fanem. Było to milowy krok w graniu
cięższej muzyki. Słuchałem też Alice
Coopera. Moja siostra miała wtedy chłopaka,
który wpadał do nas z ośmiościeżkowy-
VOIVOD
109
mi kasetami Led Zeppelin, Black Sabbath i
Uriah Heep. Totalnie mnie to rozwaliło! Po
wysłuchaniu Deep Purple "In Rock" uzmysłowiłem
sobie, że czeka mnie długa droga i
mnóstwo nauki, jeżeli chcę grać w taki sposób.
W 1977 zaczęła się dla mnie rewolucji
punkrockowa. Słuchałem głównie Sex Pistols
i The Damned, co dodało mojej grze
nieco innego klimatu. Ale jednocześnie zacząłem
słuchać rocka progresywnego, bo był
bardzo popularny w Quebecu. Zacząłem
uczyć się długo utworów, takich jak "Close to
the Edge" Yes czy "Tarkus" Emerson, Lake &
Palmer. Pomogło mi to ćwiczeniu pamięci i
zapamiętywaniu tych skomplikowanych struktur.
Słuchałem też dużo AC/DC i Judas
Priest, ale to debiut Iron Maiden z 1980 roku
był dla mnie prawdziwym przełomem. Jak
również "Ace of Spades" Motorhead. To
była dla prawdziwa rewolucja. Totalnie wkręciłem
się heavy metal, a nieco później w
thrash i hard core. Z tego wszystkiego, to
pierwszy krążek Iron Maiden uważam za
punkt zwrotny w swoim zainteresowaniu
muzyką.
Fakt, że mieszałeś zainteresowanie rockiem
progresywnym, metalem oraz punkiem i
hard core jest bardzo ciekawy. Ten eklektyzm
oczywiście można wyraźnie usłyszeć
w Voivod.
Było jeszcze kilka prądów, które mocno na
mnie wpłynęło. Zwłaszcza to, co nazywamy
muzyczną alternatywą: Killing Joke, Bauhaus
i tym podobne. Podobało mi się ich
pierwotne, plemienne podejście do rytmu i
perkusji. W pewnym sensie, taka muzyka
niezwykle mocno mnie ukierunkowała.
Zwłaszcza Killing Joke. Zresztą, kilka ich
ostatnich płyt jest naprawdę fantastycznych.
To szalenie inspirujące, kiedy twoi bohaterowie
nadal są w stanie wypuścić coś interesującego.
Stają się wręcz coraz lepsi.
Myślisz, że można by się pokusić o zgeneralizowane
stwierdzenie, że kanadyjskie
zespoły rockowe i metalowe lubią eksperymentować?
Można by znaleźć wspólne
Foto: Wayne Archibald
mianowniki pomiędzy grupami takimi jak
Rush, wczesny Annihilator czy wasza,
właśnie w poszukiwaniach czegoś nowego.
Myślę, że wszyscy wywodzimy się z Rush.
Byliśmy ich maniakalnymi fanami. Graliśmy
z nimi trasę w 1990 roku, zaraz po wydaniu
"Nothingface". Piggy uwielbiam Alexa
Lifesona (gitarzysta Rush - przyp. red.). Tak
jakoś wyszło, że kanadyjski metal jest bardzo
techniczny. Nawet takie zespoły jak Anvil.
Myślę, właśnie że wzięło się to z uwielbienia
wobec Rush.
Byłeś fanem ich perkusisty, Neila Pearta?
O, tak. Byłem w szoku gdy umarł. Strasznie
mnie to smuci, kiedy odchodzi któryś z moich
bohaterów. Jest już jasne, że nie będzie
nowych płyt Rush i to też fatalna wiadomość.
Uwielbiałem go. Pamiętam, że próbowałem
rozgryźć jakieś jego zagrywki i zupełnie
mi nie wychodziło. Przez całą trasę, kiedy
ich supportowaliśmy - wydali wtedy album
"Presto", podglądałem dokładnie jak gra zza
sceny. Nawet wtedy nie mogłem połapać się
jak gra te swoje patenty. (śmiech)
Oprócz muzyki zajmujesz się projektowaniem
graficznym. Nie tylko dla swojego
zespołu. Jesteś w stanie porównać satysfakcję
płynącą z obu tych dziedzin?
Myślę, że niemożliwe jest porównanie tych
dwóch spraw. Obie mają związek z Voivod i
z obu czerpie dużo radości. Gdy nie gramy
koncertów to siedzę w domu i przygotowuję
grafiki. Czasem również dla innych zespołów.
Kocham to, bo taka działalność daje mi
jakąś równowagę. Projektując dla innych,
staram się odejść od swojego stylu, ale najczęściej
przypominają mi, że chcą właśnie,
abym się go trzymał. (śmiech) Cieszę się, że
mogę rozwijać oba aspekty swojej kariery.
Jest to ważne dla mojego zdrowia psychicznego.
Przeczytałem gdzieś, że po koncercie lubisz
rysować impresje związane z miejscem, w
którym występujesz. Planujesz wydać te
rysunki?
Tak, właśnie nad tym pracuję. Gdy zaczął się
lockdown, wielu muzyków poczuło potrzebę
wymyślenia się na nowo. Wpadłem na
pomysł otwarcia firmy wydawniczej i zacząłem
od skanowania wszystkich moich obrazów,
oczywiście na potrzeby przyszłej publikacji.
Skończyłem też komiks, który jest
wydrukowany i gotowy do sprzedaży. Kończę
pracę na sklepem internetowym, dzięki
któremu moja twórczość będzie dostępna dla
każdego. Mam w planach również inne wydawnictwa,
muszę tylko je dokończyć. Posiadam
dosłownie tysiące najróżniejszych rysunków.
Przeważnie wykonuję je na hotelowej
papeterii, co trochę utrudnia skanowanie.
Na pewno je opublikuję, to jeden z
moich celów na przyszłość.
Igor Waniurski
Foto: Wayne Archibald
110
VOIVOD
Optymiści grający pesymistyczną muzykę
Ten norweski zespół to prawdziwi mistrzowie progresywnego metalu, a
Oddleif Stensland zdaje się być jednym z ostatnich wizjonerów takiego grania,
przywiązując ogromną wagę do każdego elementu kompozycji Communic. Ich najnowszy
album "Hiding From The World" to kolejna perełka w dyskografii tego
tria, płyta piękna i jedyna w swoim rodzaju.
HMP: Progresywny metal to stylistyka, w
której czujesz się i wyrażasz najlepiej, nie
ma szans na to, żebyś poszedł w nieco innym
kierunku, na przykład na płycie solowej?
Oddleif Stensland: Dzięki za zaproszenie
nas do rozmowy i za wsparcie! Właściwie to
staramy się nie określać nas jako zespół progresywny,
jesteśmy zespołem metalowym, ale
ciężko jest sklasyfikować to co robimy, ponieważ
dotykamy tak wielu różnych stylów w
naszej muzycznej podróży, iż czujemy, że
możemy zrobić prawie wszystko. Ale piszę
również dużo materiału, który nie pasuje
bezpośrednio do Communic. Mam nawet
piosenkę w stylu country & western, którą
kiedyś napisałem i uważam, że jest naprawdę
fajna, ale nie mam pojęcia jak ją wykorzystać,
(śmiech). Mam też zbiór kompozycji, które
planuję umieścić na solowym projekcie z
udziałem różnych muzyków z całego świata,
przyjaciół i ludzi, których jestem fanem, ale
nie pracuję nad tym jeszcze z myślą o celu,
tylko odkładam utwory i pomysły do pudełka,
czyli tak naprawdę folderu w archiwum
komputera. Jeśli chodzi o projekty poboczne,
nasz perkusista Tor Atle nagrywał ostatnio
na perkusji dla ZeroZonic, zespołu z naszej
okolicy, a ja i Erik mamy projekt poboczny o
nazwie Raffineriet, norweski zespół rockowy
z tekstami w dialekcie lokalnego regionu, ale
to wszystko tylko dla zabawy. Mogę sobie
wyobrazić, że brzmi to dziwnie dla osób nie
będących rodowitymi Norwegami, ale jak
ktoś chce, to niech sprawdzi.
Foto: Morten Fasseland
Jak oceniasz obecną kondycję metalu progresywnego
jako takiego? Ma się dobrze,
czy też spuścił z tonu, w porównaniu choćby
z czasami, gdy wydawaliście debiutancki
album "Conspiracy Of Mind"?
Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Jest tak
wiele zespołów, których nie udaje mi się śledzić
na bieżąco. Staram się od czasu do czasu
sprawdzać nowe tytuły i mam kilka playlist z
nowymi utworami, których słucham w przerwach
między tym, co robię na co dzień, ale
przez większość wolnego czasu analizuję i
słucham własnej muzyki i rzeczy, które mam
na etapie powstawania lub w trakcie tworzenia
w studio. A jeśli już siadam do słuchania
muzyki, to często kończę na słuchaniu starszej
muzyki, jak Dio, Black Sabbath, Blue
Öyster Cult, Uriah Heep...
Wydaje się, że było to tak niedawno, a tu
proszę, minęło już 15 lat - tobie ten czas też
upłynął tak szybko, znaczony kolejnymi albumami
Communic?
Czas leci, nie mam pojęcia gdzie się podziały
te wszystkie lata. Ale z drugiej strony mogliśmy
być bardziej produktywni, niemniej w
tym samym czasie urodziła mi się też trójka
dzieci, więc wydaje mi się, że ten czas był
wypełniony czymś więcej niż tylko muzyką.
Do tego im jestem starszy, tym trudniej jest
znaleźć czas na zebranie się razem jako zespół,
by tworzyć muzykę w tym samym czasie,
więc wydaje mi się, że ten cały upływający
czas jest efektem tego wszystkiego, co
dzieje się w świecie dorosłych.
Ten sam skład od początku istnienia zespołu
to ewenement - musicie naprawdę nieźle
się dogadywać, skro gracie razem już od dobrych
17 lat?
I to jest niesamowite, właściwie nie wiem, jak
udało nam się to osiągnąć. Myślę, że szacunek
do siebie nawzajem odgrywa w tym
ogromną rolę. Były ciężkie chwile, kiedy byliśmy
bliscy poddania się, każdy z nas miał
jakieś problemy, w tym ja, kiedy byłem na
dnie. Ale byliśmy cierpliwi, daliśmy sobie
czas, którego potrzebowaliśmy, aby wyzdrowieć,
wrócić na właściwe tory, zamiast po
prostu kontynuować granie z kimś innym.
Jesteśmy więc dumni z tego, że trzymamy się
razem na dobre i na złe. Prawdopodobnie
jest to łatwiejsze, ponieważ nie polegamy na
tym zespole, żeby przetrwać lub zapłacić rachunki,
więc mamy możliwość czekania, ale
mogę sobie wyobrazić, że takie rzeczy są trudne
dla wielu innych zespołów.
Warto podkreślić, że nie tylko nie odpuszczacie,
ale też wasze kolejne wydawnictwa
trzymają poziom - trudno utrzymać
artystyczną formę przez tak długi czas,
szczególnie teraz, kiedy czasy niezbyt
sprzyjają ambitnej muzyce?
Nie poddajemy się jeszcze (śmiech). Zawsze
istnieje presja zapewnienia jakości, ale poświęcamy
pracy tyle czasu, ile potrzeba, abyśmy
byli pewni materiału, który tworzymy.
Nie wypuszczamy go, dopóki wszyscy nie są
zadowoleni i dopóki nie możemy być pewni
rezultatu. To wymaga czasu, a my mamy rodziny
i małe dzieci, więc znalezienie czasu
jest również ważnym czynnikiem. I tak, nasza
muzyka jest być może ambitna i nie tak
przystępna czy mainstreamowa, ale gramy
coś,co lubimy, na naszych warunkach i jest
to dobre uczucie.
Często słyszy się głosy, że ten cały, tak
zwany nurt progresywny, niezależnie od tego
czy mówimy o klasykach z lat 70., ich następcach
z kolejnej dekady czy teraz zespołach
prog-metalowych, jest w istocie regresywny,
od lat nie ma w nim oryginalności,
poszukiwań czegoś własnego - według ciebie
to prawda czy fałsz, w końcu znasz tę
stylistykę i środowisko od podszewki?
Jeśli się nad tym zastanowić, to większość
muzyki, którą można stworzyć, została już
prawdopodobnie stworzona, w skali muzycznej
mamy do zabawy tylko dwanaście nut,
112
COMMUNIC
ale kombinacja różnych ludzi, różnych wpływów
i połączeń wszystkich rzeczy, które inspirują,
co zostało zrobione wcześniej lub
nie, będzie brzmiało świeżo, jeśli połączy się
je w nowy sposób lub w innej kombinacji.
Myślę o nowej muzyce, którą tworzę, jako o
zwieńczeniu określonego nastroju, i być
może tworzeniu historii, która budzi w słuchaczu
jakieś uczucia, próbując wyrazić lub
przekazać je za pomocą muzyki. Staram się
wymyślić coś, co podąża tą samą ścieżką,
którą zaczęliśmy wędrować w 2003 roku, a
do tegoi trzymamy się wciąż tej samej formuły,
długich utworów, sążnistych tekstów i
mnóstwa różnych dynamicznych i pełnych
emocji dźwięków - myślę, że to co robimy
jest dość unikalne w masie istniejących zespołów,
nie sądzę, żebyś znalazł wiele grup,
które brzmią jak Communic.
Jak postrzegasz więc w tym kontekście
choćby ostatnie produkcje Dream Theater?
Powiedzieć, że Amerykanie, tak kiedyś oryginalni,
zjadają na nich własny ogon to nic
nie powiedzieć, tymczasem wam wciąż udaje
się zaskakiwać fanów, nagrywacie kolejne
albumy bez powielania tych samych pomysłów.
Od czego to zależy: od braku kreatywności,
wieku czy może nawet stanu
konta? (śmiech)
Z pewnością od bilansu konta (śmiech), to
byłoby zajebiste - nigdy nie robiliśmy niczego
w oparciu o pieniądze i nie widzimy tego
też w przyszłości - więc wciąż musimy mieć
ten twórczy napęd, by znaleźć przyjemność
w robieniu tego i spotykaniu się razem. Jeśli
chodzi o Dream Theater, to przestałem śledzić
ich poczynania chyba po albumie "Awake",
bo przestało mnie to interesować, ale
może to być spowodowane tym, że przestałem
słuchać wielu zespołów po prostu dlatego,
że nie miałem już tyle czasu na słuchanie
muzyki, co wcześniej, więc nie wiem i nie
interesuje mnie zbytnio, co robią inne zespoły.
Czyli nie pomylę się zbytnio twierdząc, że
wasze kolejne płyty mają przede wszystkim
usatysfakcjonować was samych, spełnić
wasze, do tego wyśrubowane, oczekiwania,
a fakt, że od tylu lat jesteście do tego w
Foto: Communic
Foto: Morten Fasseland
stanie zainteresować nimi również słuchaczy
jest już tylko skutkiem takiego podejścia,
a do tego wartością dodaną?
Zgadza się i to był nasz punkt orientacyjny
od samego początku. Wiedzieliśmy, że ten
rodzaj muzyki nie uczyni z nas wielkich
gwiazd rocka, ale ci nieliczni, których dotkniemy
i ci, którzy zanurzą się w naszej muzyce
i poczują ją, będą czerpać z niej przyjemność
oraz od pierwszego dnia zostaną po
naszej stronie, a także każdy nowy słuchacz,
który się w nią zagłębi, wróci i pozna nasz
cały katalog. W tej chwili nie wiem, jak wygląda
przyszłość, ale mamy w sobie więcej
muzyki i chcemy wydawać kolejne albumy.
Mam tylko nadzieję, że streaming i serwisy
zajmujące się tym znajdą nową formułę i
sposób, aby rozliczyć się z artystami którzy
dostarczają im treści, a nie tylko ze stojącymi
za nimi biznesmenami, ale w tej chwili tak to
wygląda, że my, zespoły, musimy dostosować
się do tego.
Gdzie szukasz więc inspiracji, żeby stworzyć
taki materiał jak "Hiding From The
World"? To długi, czasochłonny proces czy
przeciwnie, wszystko zależy od natchnienia
i jakości nowych pomysłów?
Mam sporą ilość kompozycji i pomysłów do
wyboru w moim archiwum niewykorzystanych
rzeczy, ale zazwyczaj pracuję nad mnóstwem
nowych rzeczy, które po prostu kończą,
znajdując się w tymże archiwum przez 5-
6 lat, a potem nagle pasują do czegoś, nad
czym pracuję, i wybieram rzeczy, które będą
ze sobą współgrać. Muszę też przekonać
chłopaków z zespołu, żeby to polubili i też
się do tego przyłożyli, więc czasami nowe
rzeczy mają zaledwie kilka miesięcy, podczas
gdy kolejna część tej samej kompozycji czeka
już od dziesięciu lat, ale czuję, jakby musiały
być razem, dziwne, ale tak właśnie powstają
moje materiały. Ciągle piszę nowe rzeczy, a
mój dyktafon jest pełen nucącego mnie riffy,
śpiewającego zwrotki lub melodie, które muszę
sobie zapamiętać na później.
Zwykle wydajecie kolejne płyty w regularnych
odstępach czasu, ale pomiędzy "The
Bottom Deep" a "Where Echoes Gather"
upłynęło ponad sześć lat. To był ten moment,
kiedy potrzebowaliście przerwy po
wydaniu w ciągu sześciu lat czterech albumów,
a do tego z Nuclear Blast przenieśliście
się do AFM Records?
Szczerze mówiąc, najtrudniejszy okres mieliśmy
przed wydaniem "The Bottom Deep",
który był tylko fragmentem, zanim wszystko
się skończyło i ten album był bliski skazania
na to, że nigdy nie ukaże się, ale udało się.
Luka po tym albumie wzięła się z tego, że
zbyt długo czekaliśmy, nie ruszyliśmy w trasę,
a życie rodzinne, dzieci i zobowiązania
były na pierwszym miejscu, kiedy zaczęliśmy
pracować nad nowym materiałem, Nuclear
Blast chciało nas zwolnić z powodu naszej
bezczynności, więc wróciliśmy do biurka, pozmienialiśmy
niektóre plany, napisaliśmy
jeszcze więcej nowej muzyki, a potem zmiana
wytwórni zajęła nam w sumie około
dwóch lat, więc zebrało to swoje żniwo. Jednak
przetrwaliśmy, a pojawienie się innej
wytwórni dało nam kopa w siedzenie, by
znaleźć nową energię, by ruszyć dalej i dalej
kopać tyłki.
COMMUNIC 113
Nie jest też czasem tak, że jesteś perfekcjonistą,
musisz być pewny w 120%, że
dana partia czy utwór są dopracowane pod
każdym względem, nawet jeśli wiąże się to
z dłuższym czasem oczekiwania na kolejną
płytę?
Czasami afekt do utworu jest natychmiastowy,
po prostu wiesz, że jesteś w czymś dobry.
A my jesteśmy trochę staromodni, lubimy
grać razem w tym samym pomieszczeniu,
a nie tylko siedzieć w studiu kopiując i
wysyłając pliki do siebie nawzajem. Lubimy
grać razem i wtedy właśnie dzieje się magia,
wtedy czujesz czy to działa, wtedy właśnie
wiem, że mogę grać i śpiewać w tym samym
czasie. No i gramy we trzech, więc jest to
ważne jak dźwięki, które gramy, łączą się w
całość w jednym pomieszczeniu. To również
zajmuje dużo czasu, bo ciągle zmieniamy
drobne szczegóły, staramy się nie myśleć o
żadnych terminach zanim zarezerwujemy
studio, dobrze jest odczuwać bowiem pewną
presję, ale wtedy wiemy już co robić i co
chcemy osiągnąć. Tak więc prawda jest taka,
że dążę do 100 % perfekcjonizmu, ale zazwyczaj
kończy się na tym, że czuję się zadowolony
z rezultatu tak w 95-98 %, co jednak
pozostawia pewne pole do poprawy.
Teraz nagrania pokrzyżował wam lockdown,
ale zdaje się, że w miarę szybko mogliście
wznowić przerwaną sesję i do końca
lata "Hiding From The World" był już
ukończony?
Mieliśmy szczęście, bo większość materiału
na tym albumie została nagrana w moim
własnym studiu. Jedyną rzeczą, która nam
przeszkadzała było to, że zdecydowaliśmy się
nagrać perkusję w innym studiu, tylko dlatego,
że nasz perkusista przebywa w innym
mieście, co ułatwiło mu nagrywanie wieczorami,
po pracy w ciągu dnia, ale to studio
zostało zamknięte na 3-4 tygodnie, co trochę
zahamowało nasze postępy. Zakończyliśmy
nagrania i wysłaliśmy je do miksu pod koniec
czerwca, dotrzymaliśmy wydawniczych terminów,
które ustaliliśmy, więc wszystko
dobrze się ułożyło. Po lecie, przygotowując
się już do wydania płyty, spędziliśmy sporo
czasu na pracy nad kilkoma klipami promocyjnymi,
a także udzielając wywiadów i przygotowując
promocję, więc większość roku
przeznaczyliśmy na pracę nad tym albumem,
podczas gdy większość 2019 roku zeszła nam
na tworzeniu utworów.
Czy to nie dziwne, że jeszcze kilka miesięcy
temu trudno było sobie coś takiego wyobrazić,
cały świat ogarnięty kryzysem, kto
wie czy nie najpoważniejszym w ostatnich
kilkuset latach?
Tak, to jest niezły bałagan. Tutaj w Norwegii
było w większości w porządku, nie ma tu
zbyt wielu ludzi i nie ma zbyt wielu przypadków,
ale musimy być ostrożni. Mieszkamy
na wsi, na południu Norwegii, i w tej
chwili nie ma prawie żadnych przypadków, a
większość spraw toczy się normalnie, ale mamy
nadzieję, że szczepionka zadziała i wszystko
powoli wróci do normy.
Foto: Communic
Koncertowa zapaść to tragedia, bo mnóstwo
muzyków straciło źródło utrzymania,
ale akurat wy jesteście w o tyle dobrej sytuacji,
że nawet jeśli koncerty wrócą w jakiejś
ograniczonej formie, to będziecie mogli zagrać
w sali teatralnej czy filharmonii z
miejscami siedzącymi - tacy Cannibal Corpse
mają pod tym względem znacznie gorzej,
bo ich muzykę odbiera się zupełnie
inaczej, a fani muszą się przy niej wyszaleć?
Myślę, że wszyscy jedziemy na tym samym
wózku. I tak jak mówisz, to jest tragedia. To
musi wrócić do normy jak najszybciej. Ale
wyobraź sobie, kiedy to się otworzy i wszyscy
będą organizować trasy koncertowe. Mamy
szczęście, bo nie polegamy na tym zespole,
żeby płacić nasze rachunki, ale musimy zająć
się naszą normalną pracą i nie możemy spędzać
tyle czasu z zespołem ile chcemy, więc
będziemy musieli zastanowić się, co możemy
zrobić z tym fantem.
Paradoksalnie nie jest tak, że pandemia
przysłużyła się jednak muzyce w tym sensie,
że muzycy mieli w lockdownie znacznie
więcej czasu na komponowanie, dopracowywanie
nowych pomysłów, etc., o co trudno,
kiedy z pracy pędzi się na próbę, a w
weekendy gra koncerty?
Mieliśmy również lockdowny i czuję, że w
tym okresie miałem mniej czasu na pracę nad
muzyką, po prostu dlatego, że nie było szkoły
dla dzieci, więc musieliśmy zorganizować
w domu biuro i szkołę, więc kiedy nadszedł
wieczór, nie było we mnie energii, by być kreatywnym,
przynajmniej nie tyle by wymusić
kreatywność.
Zgodzisz się ze mną, że kiedyś było jednak
lepiej i łatwiej o tyle, że muzyk z zespołu
mającego kontrakt płytowy nie musiał
oglądać się na to, za co zapłaci rachunki -
mógł żyć z muzyki i skoncentrować się na
jej tworzeniu?
Nie mam pojęcia, bo nigdy tak nie miałem.
Ale nigdy nie stawiałem pieniędzy jako celu
dla mojej muzyki, ale na pewno byłoby miło
poświęcić się jej w pełni i nie mieć pracy w
ciągu dnia, żeby przetrwać, wtedy można by
było zrobić dużo więcej rzeczy, jak sądzę. Ale
spędziłem ostatnie dwa lata budując od podstaw
swoje własne studio, z myślą o tym, żeby
być bardziej wydajnym i móc mieć więcej
projektów oraz tworzyć więcej rzeczy, kiedy
pojawi się u mnie kreatywność, czas i ochota
na pracę, ponieważ bycie kreatywnym w muzyce
nie jest pracą w godzinach 8:00-16:00,
przeważnie najbardziej kreatywny jestem w
późnych godzinach wieczornych i nocnych
oraz o naprawdę wczesnych porankach, od
5:00 do 7:00, zanim wszyscy inni w domu się
obudzą.
Sytuacja jaką mamy obecnie inspiruje cię do
tworzenia czy przeciwnie, dołuje i zniechęca?
Niee... jest mniej więcej tak samo jak wcześniej,
ale daje nam trochę możliwości, by
myśleć o różnych scenariuszach grania, takich
jak tworzenie streamingowych koncertów
bez publiczności, ze studia i tym podobne.
Rozglądamy się też za możliwościami, by
spróbować zagrać kilka koncertów w naszej
prywatnej sferze i wysłać je do naszych fanów,
więc wydaje mi się, że pandemia inspiruje
do szukania nowych opcji.
Teksty są dość pesymistyczne, ale nie zostały
zainspirowane pandemią, napisałeś je
wcześniej?
Cała muzyka została napisana przed lub w
trakcie 2019 roku, więc przed obecną sytuacją
na świecie, ale z pewnością pasuje do tego,
co widzimy dzisiaj. Jeśli chodzi o teksty i
ogólny temat, który miałem na myśli podczas
pisania tych kompozycji, jest radzenie sobie
z tym, co zostawiamy po sobie jako dziedzictwo,
kiedy umieramy, jak artysta, który najprawdopodobniej
nigdy nie zdobędzie uznania,
bogactwa i szacunku współczesnych, na
które zasługuje za życia, zaś po jego śmierci
sępy będą zbierać i zgarniać cenne pozostałości,
żyjąc z tego przez lata. Życie jest
nieprzewidywalne i nie wiemy co się wydarzy
za następnym rogiem... Cóż, brzmi to naprawdę
przygnębiająco, ale właśnie stąd wzięły
się te utwory i myślę, że to uczucie zostało
114
COMMUNIC
uchwycone przez wszystkie kawałki i historie
na tym albumie...
Tytuł płyty "Hiding From The World" można
traktować jako nawiązanie do pandemii,
czy owo ukrywanie się przed światem
ma raczej bardziej uniwersalną wymowę?
Jest to opowieść o człowieku na krawędzi samozagłady,
próbującym ukryć się przed swoimi
problemami, jednocześnie wyciągającym
rękę po pomoc, by zostać zauważonym, nie
widzi tylko łatwej drogi do zakończenia tego
wszystkiego, alei czy ktoś w ogóle się nim
przejmie, czy ludzie zauważą, że już go nie
ma. "Wygląda na to, że nawet piekło jest dziś
zamknięte" to dość potężna myśl, którą należy
mieć w głowie. To nie było napisane w
nawiązaniu do dzisiejszej sytuacji, ale może
być łatwo z nią powiązane, kiedy pomyślę, że
wiele osób zmaga się obecnie z jej powodu z
depresją, problemami finansowymi i izolacją.
Płytę promują single "My Temple Of
Pride" i "Hiding From The World". Ten
drugi utwór trwa ponad dziewięć minut, nie
mieliście oporów czy to słuszny wybór w
epoce streamingu, gdzie mało kto jest stanie
poświęcić tyle czasu na odsłuch piosenki?
To wraca do punktu wyjścia, że nie obchodzi
nas, co ludzie myślą. Piszemy długie kompozycje
i chcieliśmy zaprezentować ten
utwór jako "singiel"", jest to ważna część tego
co robimy, to jest to czego powinniście od
nas oczekiwać. Wcześniej dokonywaliśmy
edycji, aby uczynić go bardziej przyjaznym
dla teledysku czy czegokolwiek, ale teraz
chcieliśmy pokazać go takim, jakim jest, i
jakim został on opublikowany przed wydaniem
albumu. Wierzę, że ci, którzy są zainteresowani,
posłuchają go w całości, ale nigdy
nie wiadomo. Wystarczy posiedzieć na imprezie
z przyjaciółmi i przy uruchomionym
Spotify, aby zorientować się, że nie trzeba
robić kawałków dłuższych niż 30 sekund.
(śmiech)
Wygląda zresztą na to, że nie przepadacie
za schematycznymi rozwiązaniami, bo brak
w waszej dyskografii suit trwających 15-25
minut; maksimum jakie proponujecie to 9-11
minut, tak jak choćby w przypadku "Silence
Surround" z debiutu - nie ma co sztucznie
wydłużać utworu, kiedy tak naprawdę tego
nie potrzebuje?
Nie poświęcamy uwagi temu ile trwa kompozycja,
dopóki nie jest skończona, jej czas
nie jest ważny, ważna jest historia i czas, którego
potrzebujesz, żeby ją w całości opowiedzieć.
Lubię, kiedy utwór płynie i jest dynamiczny,
zmienia tempo i formę, ale nadal
sprawia wrażenie jednorodnego, ale nie jest
nudny, to jest nasz cel, a jeśli jest to pięć
minut lub jedenaście, to na tym się kończy.
Zazwyczaj nie czujemy, że trwa jedenaście
minut, kiedy go gramy, bardziej czujemy,
jakby trwał jakieś sześć.
Ale na koncertach zdarzało wam się coś
takiego, czy jednak zwykle trzymacie się
ustalonych aranżacji, bo grając we trzech
korzystacie z jakichś sampli, etc.?
Na żywo nigdy nie używamy sampli ani żadnych
playbacków, więc kiedy gramy na scenie,
słyszysz tylko trzy osoby. Nie obchodzi
mnie, co robią inni, ale nie lubię zespołów z
Foto: Communic
wokalami harmonicznymi i klawiszami z
taśmy czy samplami, niektórzy nawet
podkładają bas na samplerze. My tego nie
robimy. Jesteśmy więc dość wiarygodnym zespołem
grającym na żywo, ale mamy surową
moc i predyspozycje do tego co robimy, a
bycie trio sprawia, że jest to naprawdę mocne.
To, co robią inni, zależy od nich, ale my
nie musimy odtwarzać "studyjnego brzmienia
na żywo", chcemy odtworzyć utwory z
uczuciem, w danej chwili i działa to naprawdę
dobrze.
Pewnie doskwiera ci brak koncertów w sytuacji,
kiedy macie nowy album, ale pewnym
pocieszeniem może być tu fakt, że w
takiej sytuacji są wszyscy? Pytanie tylko
kto przetrwa, jeśli taka sytuacja potrwa
dłużej niż do lata przyszłego roku?
Wszyscy są w tej samej sytuacji, jak sądzę.
Będziemy musieli zobaczyć, co się stanie, gdy
wszystko znów się otworzy.
Wy jesteście w o tyle dobrej sytuacji, że od
początku kariery macie wsparcie dużych
firm, a do tego dorobiliście się może nie milionowej,
ale licznej grupy fanów na całym
świecie - to wiele dla was znaczy i pozwala
z ciut większym optymizmem myśleć o
przyszłości?
Jesteśmy optymistami, zaczynamy teraz
układać nasz set na żywo, wybierać utwory,
które chcemy do niego włączyć, wybór
utworów zaczyna być problemem, ponieważ
chcemy zamieścić więcej kawałków, którymi
możemy wypełnić godzinny set, lub nawet
półtoragodzinny, ale często musimy grać 50
minut na festiwalu, więc ciężko jest wybrać
utwory, które wszyscy chcą usłyszeć. Ale tak,
musimy być optymistami i grać trochę pesymistycznej
muzyki (śmiech). Dziękujemy za
niesamowite wsparcie; jeśli ktoś chce sięz
nami skontaktować, dowiedzieć się więcej o
tym, co robimy, niech odwiedza naszą stronę
na Facebooku, kanał YouTube lub stronę
internetową, gdzie znajdziecie wiadomości,
nasze gadżety i więcej... Zdrówka i wszystkiego
najlepszego!
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
COMMUNIC 115
Introspekcyjne spojrzenie
Mike Alvord przez wielu naszych Szanownych Czytelników jest kojarzony
głównie z nieodżałowanym Holy Terror. O kilku lat realizuje się jednak w amerykańsko-włoskim
bandzie MindWars, z którym to nagrał niedawno czwarty
album "The Fourth Turning". Tytuł ten może się wydawać mało kreatywny, jednak
jak się możemy dowiedzieć z poniższej rozmowy, to tylko pozory.
HMP: Cześć. Po pierwsze chciałbym Ci
pogratulować świetnego albumu "The
Fourth Turning". Jak sugeruje sam tytuł to
Wasze jak do tej pory czwarte wydawnictwo.
Jaka koncepcja towarzyszyła Wam
podczas tworzenia tego materiału? Stosowaliście
Wasze sprawdzone metody czy
może chcieliście sięgnąć po coś nowego?
Mike Alvord: Dzięki za zaproszenie do
wywiadu. Dzięki również za miłe słowa na
temat naszego albumu. Jesteśmy z niego bardzo
zadowoleni. Tak, to nasz czwarty album,
ale tytuł był nieco przypadkowy. Rozpoczęliśmy
proces pisania na początku 2019 roku.
Zleciliśmy nawet stworzenie okładki albumu
z tytułem "Blood Red". Ten album jest szybki
i napisany w stylu starej szkoły thrashu lat
80., ale bardziej się różni niż nasze poprzednie
trzy albumy. Produkcja jest mocniejsza i
bardziej wyrazista. Kawałki są również nieco
inaczej skonstruowane. Jest w nich kilka cięższych
części w średnim tempie, zanim przejdą
do czystej szybkości.
dziwne, bliżej nieokreślone dźwięki…
Intro jest mieszanką wielu różnych rzeczy.
Niestety, zapomnieliśmy oddzielić intro od
właściwej kompozycji. Tak więc, aby usłyszeć
utwór, musisz je przeczekać. Myślę, że
intro jest ważną częścią tego kawałka i albumu,
ale byłoby lepiej, gdyby było oddzielnym
utworem. Można wyłapać syrenę nalotową
i prawdopodobnie odliczanie, ale dialog
na początku jest wygłoszony przez kaznodziei
o imieniu Kenneth Copeland. Wcześniej
w 2020 roku poszedł na szalony kaznodziejski
spęd, aby Bóg zniszczył koronawirusa.
Jeśli nie widziałeś oryginału, po prostu
wyszukaj go na YouTube. To była niesamowita
tyrada, czułem, że jest idealna na
otwarcie albumu. Oczywiście dodaliśmy efekty
i inne rzeczy. Następnie pojawia się odliczanie,
prowadzące prosto do "The Awakening",
które jest częścią teorii o zwrotach historycznych
116
Proces zazwyczaj zaczyna się od tego, że
układam riff po riffie. Nie ma jakiegoś specjalnego
sposobu. Są po prostu pewne chwile,
kiedy słyszę riffy w mojej głowie. Następnie
słuchamy ich i zaczynamy proces aranżacji.
Do końca lata w 2019 roku mieliśmy około
trzynastu kawałków. W tym momencie nie
było jeszcze tytułu płyty, ale zacząłem pisać
teksty, więc pomysły zdecydowanie wskakiwały
mi do głowy. Nagraliśmy perkusję
gdzieś pomiędzy sierpniem a październikiem
2019 roku i właśnie wtedy wymyśliłem roboczy
tytuł "Blood Red". Został on wybrany ze
względu na utwór o tym samym tytule,
"Blood Red", który pojawia się na naszym
albumie. Niemniej żadnemu z nas nie podobał
się ten tytuł, niestety nasza kreatywność
w tym temacie utknęła, dopóki nie byliśmy
gotowi wysłać wszystkiego do Dissonance.
MINDWARS
Foto: MindWars
Zatem tytuł ten nie ma żadnych ukrytych
znaczeń?
Utwór otwierający nasz trzeci album "Do
Unto Others" nosi tytuł "The Fourth Turning".
Tak więc, zdecydowanie jest tu jakieś
powiązanie i głębsze znaczenie. Mniej więcej
w czasie, kiedy napisałem utwór ("The
Fourth Turning"), czytałem książkę o tym
samym tytule. Jest ona o cyklach historycznych.
Czwarty zwrot to koncepcja cykli
pokoleniowych. Czwarty zwrot to faza kryzysu,
po której następuje faza odbudowy. Tak
więc, kiedy teksty do ("The Fourth Turning"
zaczęły nabierać kształtu, tytuł pasował do
wszystkiego, co dzieje się wokół nas. To trochę
nietypowe, by używać tytułu utworu z
poprzedniej płyty jako tytułu nowego albumu,
ale pasowało to idealnie. I, jak powiedziałeś,
to jest nasz czwarty album! Myślę, że
wszystko się zgrało.
Album otwiera kawałek "The Awakening".
Na samym jego początku słyszymy jakieś
"The Awakening" to czysty thrashowy kiler,
jednak następujący po nim "Fall In Line"
jest dużo bardziej melodyjny.
Jak już wspomniałem, są chwile, kiedy riffy
po prostu wpadają mi do głowy. Albo nucę go
sobie do telefonu, albo jeśli mam pod ręką
gitarę, nagrywam ją na dyktafon. Więc, do
pewnego stopnia, nie ma prawdziwego procesu
myślowego o tym, jakiego typu kompozycję
napiszę. Podjęliśmy jednak świadomą decyzję,
by mieć kilka kawałków w średnim
tempie. Jeśli chodzi o melodie, to również
podjęliśmy przemyślaną decyzję, aby zawrzeć
więcej melodii gitarowych niż na poprzednich
albumach. Myślę, że różnorodność
jest ważna, ale musi się zmieścić w konstrukcji
całego albumu i stylu zespołu. Nie każdy
może być jak Led Zeppelin i łączyć różne
gatunki. Jeśli zdarzy ci się uchwycić ten rodzaj
błyskawicy w butelce, to świetnie. Jednak
większość zespołów nie potrafi tego dokonać.
Weźmy na przykład Metallikę. Próbowali
zmieniać różne rzeczy na przestrzeni
kilku albumów i rezultat nie był zbyt dobry.
Natomiast Slayer zawsze pozostawał wierny
swojemu stylowi. Oczywiście próbowali trochę
eksperymentować, ale zawsze było słychać,
że to Slayer.
Jeden z utworów na albumie nosi tytuł
"MindWars".
Myślę, że ta kompozycja podsumowuje nasz
styl. Nie uważam, że jest to nasz najlepszy
kawałek, ale oddaje wiele różnych elementów
tego, czym jest MindWars. I cóż, co może
być lepszego niż tytuł "MindWars". Zaczyna
się od bardzo ciężkiego riffu w średnim tempie
z harmonijnymi gitarami. Następnie
przechodzi on w dość szybkie tempo, które
prowadzi do szybkiego galopującego refrenu.
Jednakże refren zawiera riff gitary harmonicznej,
który sprawia, że ta sekcja wydaje się
wolniejsza niż jest w rzeczywistości. Przerwa
w solówce zwalnia do innej sekcji utrzymanej
w średnim tempie, ale druga połowa solówki
jest piekielnie szybka. Tak więc, myślę, że
twoje postrzeganie włączenia różnych stylów
w tym utworze jest na miejscu.
Tytuł utworu "(Who'll Stop The) Aryan
Race" jest dość intrygujący i kontrowersyjny
zarazem.
Kiedy po raz pierwszy mieliśmy lockdown w
Los Angeles, oglądałam nałogowo seriale na
Netflixie. Wciągnęła mnie seria "The Man in
the High Castle". Był on oparty na książce,
która opowiada o równoległych światach.
Świat, w którym rozgrywa się większość serialu,
to świat, w którym Niemcy i Japończycy
wygrali II Wojnę Światową. W tym świecie,
około 3/4 USA jest okupowane przez nazistów,
a pozostałe 1/4 przez Japonię. Tak czy
inaczej, zaintrygowało mnie to i stało się
podstawą tekstu tego utworu. Ta kompozycja
pierwotnie nosiła tytuł "Aryan Race", ale
pomyśleliśmy, że może to być zbyt kontrowersyjne,
więc dodaliśmy (Who'll Stop the)
na jej początku. Muzycznie, ten utwór czerpie
wiele z naszych punk rockowych wpływów.
Zapytam o utwór "Digital Dictatorship"?
Myslisz, że spora część wspólczesnych ludzi,
żyjących w rozwiniętych krajach to
niewolnicy cyfrowego świata?
Wszyscy jesteśmy przywiązani do urządzeń
używanych na codzień. Jest to praktycznie
niemożliwe, aby tego uniknąć. W istocie
wszyscy jesteśmy niewolnikami tych urządzeń.
Dla wielu osób, telefon jest ostatnią
rzeczą, na którą patrzymy przed pójściem
spać w nocy i pierwszą rzeczą, na którą patrzymy
po przebudzeniu. Przez całą tę pandemię,
włączyliśmy więcej aspektów tego do
naszego życia. Niezależnie od tego, czy prowadzimy
wideokonferencje, gramy w gry,
oglądamy seriale, czy przerzucamy kolejne
strony na różnych platformach mediów społecznościowych,
wszyscy robimy to coraz
częściej. Staram się świadomie ograniczać korzystanie
z urządzeń cyfrowych, ale bez nich
można zrobić tylko tyle, ile się da. Więc tak,
jesteśmy niewolnikami w tym aspekcie. Ten
utwór przygląda się również temu, co robią
Chiny, aby stworzyć "zgodne" społeczeństwo.
Śledzą każdy twój ruch i oferują kredyty, jeśli
zachowujesz się odpowiednio. Nie sądzę,
żebyśmy kiedykolwiek doszli do tego punktu
w wolnym świecie, ale nigdy nie wiadomo.
To, co wiemy, to fakt, że udostępniamy korporacjom
tony osobistych informacji. Co oni
robią z tymi informacjami oprócz kierowania
do nas reklam? Tego tak naprawdę nie wie
nikt.
Być może zadam teraz czysto retoryczne
pytanie. Czy utwór "Holy Terror" to hołd
dla Twojej starej kapeli?
To jest zdecydowanie hołd dla zespołu Holy
Terror. Gdyby nie Holy Terror, to nie
wiem, co robiłbym muzycznie. Jednocześnie,
mimo że jest to hołd, nie jest to odtworzenie
czy kopia Holy Terror. Chociaż MindWars
gra w podobnym stylu i porusza się w tym
samym gatunku, nie jesteśmy Holy Terror.
Moim zdaniem, nie ma Holy Terror bez
Keitha Deena. Ten utwór powstał z inicjatywy
mojego dobrego przyjaciela. Przez lata
pytał mnie, dlaczego nigdy nie powstał utwór
pod tytułem "Holy Terror". Wciąż powtarzał
mi, że muszę go napisać, więc to zrobiłem.
Jeśli będziesz słuchał uważnie, zauważysz nawet
pewien muzyczny hołd w jednym z riffów.
Foto: MindWars
Jak zatem wspominasz czasy spędzone w
Holy Terror. Czemu nie wziąłeś udziału w
reaktywacji tej kapeli w roku 2005?
Bardzo miło wspominam mój czas spędzony
z Holy Terror. Niestety zakończył się on w
bardzo destrukcyjny sposób i na złych warunkach.
Po rozstaniu, Kurt, Floyd i Joe
przenieśli się do Seattle, a Keith i ja zostaliśmy
w Los Angeles. Kiedy byliśmy razem, to
była dzika jazda. Mieliśmy szczęście grać z
takimi zespołami jak Motorhead, Megadeth,
Nuclear Assault, Exodus, DRI i wieloma
innymi. Nagraliśmy wiele kultowych albumów
i odbyliśmy kilka bardzo udanych
tras koncertowych. Przez większość czasu
wszyscy świetnie się dogadywaliśmy i byliśmy
jak rodzina. Spędzaliśmy większość czasu
na próbach, ale też często przesiadywaliśmy
u Kurta. Jeśli chodzi o reunion, to krótka piłka:
zostałem o to poproszony. Jednak z Kurtem,
Floydem i Joe mieszkającymi w Seattle,
a mną w Los Angeles, byłoby to bardzo
trudne. Powrót był również krótki. Zagrali
tylko jeden koncert w Seattle, a potem się
rozpadli. Kurt i ja ponownie się porozumieliśmy
i pomogłem złożyć kilka kompilacyjnych
albumów. Zgrałem wszystkie nagrania
VHS na cyfrowe nośniki i wysłałem je Kurtowi,
aby umieścił je na "El Revengo" i na innych
albumach.
Są jakieś szansę na powrót Holy Terror,
czy ten zespół już raczej całkowicie przeszedł
do historii?
W tym momencie nie sądzę, że byłoby właściwe,
aby zrobić jakikolwiek rodzaj reunionu
bez Keitha Deena. Po tym jak Keith
zmarł na raka, to przekreśliło wszelkie nadzieje
na ponowne wspólne granie. Kontaktowali
się ze mną różni ludzie, prosząc nas
o zreformowanie zespołu i zagranie na kilku
festiwalach. Było nawet kilku intrygujących
wokalistów, którzy mogliby zastąpić Keitha,
ale ja po prostu nie widzę tego. Wszyscy robimy
teraz inne rzeczy, poza tym nie widziałem
Floyda ani Joe od kilkudziesięciu lat.
Wiem, że Kurt jest wciąż aktywny muzycznie.
Poza graniem na basie w punkowej kapeli
Zeke, ostatnio wydał muzykę z zespołem
Old Dirty Buzzard. Myślę więc, że pozostawienie
Holy Terror jako perełki w natłoku
trashowych kapel to najuczciwsze rozwiązanie.
Nagraliście swoją wersję Slayerowego
"Criminally Insane". Żałujesz, ze Slayer
zakończył dzialalność?
Nagrywanie "Criminally Insane" było trochę
przypadkiem. Skontaktowano się z nami w
grudniu 2019 roku z pytaniem, czy jesteśmy
zainteresowani udziałem w YouTube Slayer
Tribute. Pomyślałem, że to byłoby fajne i
chciałem zagrać utwór "Epidemic". Niestety,
inny zespół wziął ten utwór, więc skończyliśmy
z "Criminally Insane". Kiedy przyszedł
czas na składanie naszego materiału na "The
Fourth Turning", zapytałem Dissonance,
czy nie mają nic przeciwko, żeby włączyć w
niego ten cover Slyera, a oni się zgodzili. Co
do rozpadu Slayera, myślę, że po prostu nadszedł
ich czas. Bez Jeffa i Dave'a to naprawdę
nie był Slayer. To nie jest zarzut w
stosunku do Holta i Bostafa. Oni są niesamowitymi
muzykami i wykonali kawał dobrej
roboty. "Repentless" był również świetnym
albumem, ale brzmi to tak, jakby niektóre
z tych utworów były napisane przez
Hannemana. Dodatkowo, jeśli Gary zacząłby
pisać materiał dla Slayera, myślę, że brzmiałoby
to jak Exodus grający Slayera. Tak
więc, oczywiście, że będzie ich nam brakowało
ale mam nadzieję, że King i Araya zaangażują
się w inne projekty, ale Slayer musi
zostać pozostawiony w spokoju. Co więcej,
nie mogę się doczekać nowego brzmienia
Exodusa.
Co w Twoim odczuciu jako twórcy wyróżnia
"The Fourth Turning" spośród masy
MINDWARS 117
Foto: MindWars
thrashowych albumów współcześnie zalewających
rynek?
Cóż, myślę, że wnosimy doświadczenie i
brzmienie lat 80., którego nie mają nowe
thrashowe zespoły. Oczywiście wszyscy mamy
podobne inspiracje, ale my wnosimy nieco
inne podejście. Dla niektórych może się to
wydawać przestarzałe lub niemodne. Dlatego
też słuchamy aktualnej muzyki thrashowej i
nie tylko. Nasz perkusista Roby mówi, że piszę
riffy, które brzmią jak thrash z Los Angeles.
To może być prawda, ale ja po prostu
piszę to, co słyszę i nie staram się naśladować
nikogo innego. Jeśli posłuchasz nowych
wydawnictw takich zespołów jak Testament,
Death Angel, etc., będziesz wiedział,
że to oni, a oni wciąż brzmią jak stara szkoła
thrashu z domieszką bardziej nowoczesnego
brzmienia.
Nie frustruje Cię brak możliwości koncertowania?
Tak, to trochę frustrujące, że nie mogę grać
na żywo. Jednak mam to szczęście, że mam
stabilną pracę i nie zostałem dotknięty przez
te szalone chwile pandemii. Tak więc, mimo
że jest do bani, bo nie można grać, jestem
wdzięczny za to co mam. Kiedy dym opadnie,
muzyka na żywo i MindWars powrócą z
całą mocą.
Jak cała ta sytuacja wpłynęła na Twój ogolny
nastrój?
Pozwoliło mi to na bardziej introspekcyjne
spojrzenie na moje życie i ludzi wokół mnie.
Jestem pewny, że część z tego ma związek z
moim wiekiem, ale naprawdę poświęciłam
czas, aby przyjrzeć się sobie i spróbować
wprowadzić ulepszenia, gdziekolwiek mogę.
To, jak mówię, jak się zachowuję, jak traktuję
innych, jak spędzam wolny czas... Autorefleksja
i medytacja to coś, na co wszyscy powinniśmy
poświęcać więcej czasu.
Co sądzisz o live streamach, które wiele
zespołów traktuje jako alternatywę dla tradycyjnych
koncertów?
Myślę, że to jest świetne. Zrobiliśmy już
razem jedną kompozycję będąc zupełnie
oddzielnie i wyszło całkiem nieźle. Wybraliśmy
utwór "Black Death", który wydawał się
odpowiedni. Przeprowadziliśmy również
transmisję na żywo z premiery albumu. Zrobiliśmy
jedną 25 września dla fanów z USA i
drugą następnego dnia rano dla fanów z Europy.
Roby zagrał na perkusji utwór "Blood
Red", a ja mam w zanadrzu kilka niespodzianek
na początek 2021 roku. Tak więc, chociaż
to nie to samo co muzyka na żywo, to
jest to coś, co moim zdaniem podoba się zarówno
zespołom, jak i fanom.
MindWars jest w mniejszości zespołów
metalowych, które właściwie na każdej
płycie używają innego loga (wyjątkiem są
dwa pierwsze wydawnictwa). Nie możecie
się zdecydować na jeden logotyp?
(śmiech)... tak, zajęło nam trochę czasu, by
wybrać logo. Jednak myślę, że jesteśmy w
całkiem dobrym gronie, jeśli spojrzysz na kilka
pierwszych albumów Sabbath i Priest. Im
też zajęło trochę czasu, by wybrać świetne logo.
Chciałbym powiedzieć, że planowaliśmy
to, ale po prostu nie mogliśmy znaleźć czegoś,
co naprawdę by nam się podobało. Pierwsze
logo zostało stworzone przez Roby'ego
i na początku pasowało do nas. Nie byliśmy
nawet pewni, czy będziemy istnieć po wydaniu
pierwszego albumu, a co dopiero po wydaniu
czterech. Więc na początku nie przykładaliśmy
do tego zbyt dużej wagi. W czasie,
gdy ukazywał się "Do Unto Others",
zmieniliśmy wytwórnię z Punishment 18 na
Dissonance Productions. Pomyśleliśmy
więc, że nowe logo też jest odpowiednie. Niestety,
nie było to zbyt dobre logo. Przed wydaniem
"The Fourth Turning" wiedzieliśmy,
że chcemy mieć nowy i trwały logotyp. Skontaktowaliśmy
się z Mario Lopezem, który
zaprojektował okładki naszych dwóch pierwszych
albumów i wyjaśniliśmy mu co mieliśmy
na myśli. Obecne logo jest tym, co on
zaprojektował. Bardzo mi się podoba.
Dziękuję Ci bardzo za poświęcony czas.
Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie do tego
wywiadu i cieszę się, że podoba Ci się nasz
album "The Fourth Turning". Mam nadzieję,
że będziesz mógł go zrecenzować w swoim
magazynie. Dzięki wszystkim za wsparcie.
Trzymajcie się bezpiecznie, zachowajcie
zdrowy rozsądek i pozostańcie metalowi.
Speed Kills!!!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz
HMP: Witaj!
Andrew Hundson: Cześć!
Nagraliście właśnie Wasz czwarty album
zatytułowany "Detritus Of The Final
Age"? Tytuł ten dla osób niewtajemniczonych
może wydawać się nieco intrygujący.
Tytuł odnosi się do następstw końca czasu.
Nasz trzeci album opowiadał o zagładzie,
która zmiecie ludzkość z powierzchni ziemi,
ale pozostawi na niej ślady. Zwłoki, gruzy,
ruiny. Każda wielka dynastia i epoka odcisnęła
swoje piętno na naszej planecie w postaci
skamielin lub archeologicznych pozostałości
i nie inaczej będzie z nami.
No właśnie, masz tu na myśli album "Extinction".
Również nie miał on pozytywnego
wydźwięku.
Ludzkość zmierza ku zagładzie. Może to potrwać
dekady, wieki, a nawet tysiąclecia, ale
nasz czas jest ograniczony. Jesteśmy ewolucyjnie
przystosowani do egzystencji na bardzo
wąskim pasie zamieszkiwania tej planety,
a pomysłowość, spryt i przemoc, które
doprowadziły nas na sam szczyt, będą prawdopodobnie
powodem, dla którego zepchniemy
ten śmiertelny zwój. Osobiście nie
liczę na szybki koniec, ale jestem pewien, że
kiedyś nadejdzie.
Czy nowy album jest tematyczną kontynuacją
poprzedniego?
Wiele z tych tematów, o których pisałem w
przeszłości, można usłyszeć także tu. Wojna
i choroby, religia i śmierć, szaleństwo i
kondycja ludzka. Ten album zawiera także
kilka utworów, w których użyłem motywów
z moich osobistych zmagań i są tam chwile
bólu z mojego życia, które pozwoliłem sobie
wyrazić w muzyce. To był dla mnie nowy
moment i było to dość obnażające mówić o
czymś tak bliskim moim własnym doświadczeniom.
Słuchając "Detritus Of The Final Age" słyszę
sporo klimatów starej szkoły thrash, ale
również jest tam sporo świeżych elementów.
Było kilka kluczowych wpływów na brzmienie,
ale w większości staramy się, aby wszystko
brzmiało złowrogo i mrocznie, a najlepszym
sposobem, jaki znaleźliśmy, aby to
osiągnąć jest wybieranie nazwijmy to nieprzyjemnych
nut. Rzeczy, które muzycznie
nie do końca działają, często sprawiają mi
radość z powodu tego, jak bardzo denerwują
moje uszy, a zestawienie tego z momentami
naprawdę przemyślanej melodii sprawia, że
dobrze się bawię.
Masz jakieś wyjątkowe wspomnienia z tej
sesji nagraniowej?
Cały ten proces był dla mnie prawdziwą
gratką, praca z Julianem Renzo i możliwość
śledzenia rzeczy w tak skalkulowany i przemyślany
sposób była naprawdę odświeżająca.
Naprawdę przykładaliśmy się do każdego
pojedynczego riffu i przejścia, próbując dodać
coś specjalnego, nawet jeśli było to tylko
podrasowanie brzmienia gitary. Pilnowaliśmy
by pasowało do tempa, albo aby dodanie
efektu, miało wprowadzić trochę ciężkości.
Cały czas spędzony przy tym był
wspaniały. Naciskałem też mocniej na wokal
118
MINDWARS
niż kiedykolwiek wcześniej i myślę, że na
albumie słychać jak bardzo zaangażowałem
się w krzyczenie do mikrofonu.
Dość intrygującym kawałkiem jest "Nemesis".
Utwór ten jest znacznie bardziej
melodyjny niż reszta albumu.
Utwory właściwie pisały same. Przeważnie
mamy pomysły, ale są one dość luźne i jak
tylko zaczynam pracę nad kawałkiem, to
utwór sam mówi nam gdzie chce iść. "Nemesis"
to jeden z tych utworów, który ciągle
miał coraz więcej do powiedzenia i na wiele
różnych sposobów chciał to wyrazić. Kiedy w
końcu został ukończony, spojrzałem wstecz i
zdałem sobie sprawę, że trwa on prawie
osiem minut.
Utwory pisały się same
Andrew Hudson zdaje się być człowiekiem dość specyficznym. Jak przyznał
w naszej rozmowie, lubi grać rzeczy na bazie motywów, które go… denerwują.
No cóż, jak to się tam fachowo nazywa? Masochizm, czy jakoś tak. Poza tym
skąd ten pesymizm i myślenie o zagładzie ludzkości… Ech, zresztą sami przeczytajcie.
Od ponad trzech lat współpracujecie z Metal
Blade Records. Wcześniej byliście całkowicie
niezależnym zespołem. Czy przyłączenie
się do dużej wytwórni znacząco
wpłynęło na wasz styl pracy?
To całkowicie zmieniło nasze podejście do
rzeczy. Dali nam ogromną siłę do działania,
dzięki czemu nasza muzyka dotarła do większej
ilości uszu na całym świecie. Trzymają
Ponoć u Was nie ma takich ograniczeń koncertowych,
jak w pozostałych państwach.
W Australii mieliśmy to szczęście, że ponownie
otworzyliśmy nasze kluby, w których
gra się na żywo i wokół których zgromadzona
jest kwitnąca społeczność. Większość
koncertów jest całkiem wyprzedana. Przez
bardzo długi czas byliśmy naprawdę mocno
zamknięci, ale wynagrodzeniem jest to, że
teraz możemy żyć prawie normalnie.
Ale chyba mimo to ten cały COVID dał
Wam w kość, czyż nie?
Miałem szczęście, że udało mi się zachować
pracę, więc byłem dość zajęty serwisowaniem
i analizą przyrządów dla przemysłu, który
wciąż działał. Wolny czas poświęciłem na
pracę nad domem, aby w końcu zaczął przypominać
dom i kupiłem banjo z powodów…
w sumie sam się zastanawiam jakich.
Jesteście zespołem, który zdecydowanie nie
boi się eksperymentów. Mam tu konkretnie
na myśli utwór "Grief" z charakterystycznymi
partiami gitar i liniami wokalu.
Skąd czerpiecie takie pomysły?
W 2017 roku doświadczyłem dość traumatycznych
przeżyć, które na ponad rok wyłączyły
mnie z normalnego życia. Wydawało
się absurdalne, żeby nie odnieść się do tego
lub nie zaznaczyć tego muzycznie na albumie,
więc zabrałem się za pisanie "Grief".
Chciałem oddać w tym utworze ból, szaleństwo
i piękno. To była kompozycja trudna do
napisania, a jeszcze trudniejsza do nagrania.
Najdłuższym kawałkiem na albumie jest
"Misere Of The Dead". Nie myslałeś by
zamieścić na płycie więcej tego typu kawałków?
Nie mam nic przeciwko długim utworom, o
ile nie powoduje to monotonii. Długość dla
samej długości jest tak samo zła jak szybkość
dla samej szybkości. To długa kompozycja, w
ktorej wiele się dzieje nim dojdzie do końca.
Kilka odmiennych fragmentów i pomysłów
oraz średnie tempo naprawdę pomaga w jej
ostatecznym wydźwięku.
Macie w składzie dwóch nowych muzyków.
Glen Trayhern gra na perkusji a gitare
obsługuje Leigh Bartley. Skąd żeście wytrzasnęli
tych gości?
Znam ich obu od wielu lat i równie długo
byłem fanem ich poprzednich zespołów. Kiedy
mieliśmy kilka zmian w składzie po trasie
w roku 2018 z Havok, Darkest Hour i Cephalic
Carnage, tak naprawdę byli naszym
pierwszym i jedynym wyborem na zastępstwa.
Są pracowici i oddani, jak również są
genialnymi muzykami i świetnymi facetami.
Foto: Elgin Huang Jiale
rękę na pulsie, jeśli chodzi o metal i naprawdę
angażują się w muzykę, którą tworzymy,
dzięki czemu możemy skupić się na utworach
i nie martwić się o inne bzdury, które
wiążą się z czysto biznesową stroną działalności
zespołu. Organizują również te wywiady
i dają mi szansę porozmawiania o heavy
metalu z ludźmi z całego świata.
Którą z tych form działalności proponowałbyś
młodym zespołom, które dopiero
wchodzą na scenę?
Moja opinia jest wypaczona, ponieważ
mieliśmy szczęście i nie wiem jak nam się to
udało. Moja rada dla młodych zespołów jest
taka, że powinniście grać muzykę, którą
kochacie, w sposób, w jaki chcecie to robić.
Nie martwcie się o to, co się sprzedaje lub co
jest popularne, po prostu róbcie to, co kochacie,
ponieważ bycie autentycznym jest o
wiele bardziej rynkowe niż cokolwiek innego,
co moglibyście zaoferować.
W przyszłym roku stuknie Wam piętnastolecie
istnienia. Planujecie to jakoś świętować,
czy czekacie na okrągłą dwudziestkę?
Cóż, po tym pytaniu czuję się naprawdę staro...
Nie mamy jeszcze planów, ale zbliża się
dziesiąta rocznica wydania naszego pierwszego
albumu. Nigdy nie wydaliśmy go na
winylu, więc myślę, że jest to coś fajnego, nad
czym moglibyśmy popracować.
Szukając informacji o Waszym zespole w
odmętach Internetu natrafiłem na wzmiankę
o EPce zatytułowanej "Pain Emblem",
która została co prawda nagrana, jednak
nigdy nie została wydana. Dlaczego?
To po prostu nie było to, co chcieliśmy ostatecznie
osiągnąć. Jeśli kiedykolwiek znajdę te
nagrania, wrzucę je do streamingu i będziecie
mogli usłyszeć, jak brzmieliśmy jako licaliści!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz
HARLOTT 119
HMP: Witaj! 30 lat na scenie! Jakie to uczucie?
Dirk "Dicker" Weiss: Wspaniałe! To długi
czas, nie ma znaczenia nawet to, że mieliśmy
tę dziewiętnastoletnią przerwę. Ale nawet
wtedy nie przestałem tworzyć muzyki.
To chyba dobry moment, by trochę powspominać
początki działalności. Jak postrzegasz
ten okres z dzisiejszej perspektywy?
Dirk "Dicker" Weiss: Tak, to był szalony
okres wczesnych lat dziewięćdziesiątych.
Kiedy zaczęliśmy tworzyć Warpath mieliśmy
za sobą wiele imprez w St.Pauli i Reeperbahn.
Zaczęliście w 1991 roku. To był początek
okresy, gdy thrash oraz klasyczny heavy
zaczęły tracić swą popularność. Nie myślałeś
wówczas o graniu innej muzyki?
Dirk "Dicker" Weiss: Nie, nigdy nie zdecydowałem
się na granie innej muzyki. Zaczynaliśmy
od mieszanki power, doom oraz
thrash metalu, pod wpływem zespołów takich
jak Candelemass, Paradiese Lost,
Type O Negative, Death czy Pantera. Byliśmy
również pod wpływem starszych zespołów
z lat osiemdziesiątych, takich jak
Celtic Frost, Venom czy Carnivore! Tworzyliśmy
w tym czasie po prostu muzykę,
którą lubiliśmy grać. Zawsze z mocą i siłą!...
i nadal to robimy!
Przez czas Waszej działalności i przerwy
na metolowej scenie zaszło sporo zmian.
Nadążałeś za nimi, czy czasem zdarzyło
Ci się pomyśleć "What The Fuck"?
Z mocą i siłą
Lider Warpath Dirk "Dicker" Weiss do najbardziej wygadanych osób na
świecie nie należy. Dobrze, że kumple z zespołu częściowo go w tym zadaniu
wyręczyli, bo pewnie ten wywiad dołączyłby do kilku klasycznych rozmów w
HMP, gdzie to odpowiedzi były krótsze od pytań. A uwierzcie, było o czym rozmawiać.
W końcu nie każdy zespól może się pochwalić trzydziestoleciem (trochę
naciągany biorąc pod uwagę przerwę w graniu, ale jednak) swej działalności.
Dirk "Dicker" Weiss: O nie, w tym czasie
pojawiło się wiele nowych i interesujących
zespołów jak Neurosis czy Godmachine.
Scena thrashowa zyskała nowe twarze dzięki
Machine Head czy Panterze. Judas Priest
nagrał swój najcięższy album w historii
"Painkiller", a Fear Factory i Pitch Shifter
wkraczyły na scenę. Dużo działo się w latach
dziewięćdziesiątych. Choć wiele osób mówi
tylko o grunge, kiedy myśli o ciężkiej muzyce
z tamtego okresu.
Co w Twoim odczuciu jest najbardziej stresogennym
czynnikiem bycia częścią thrashowej
załogi przez te trzy dekady?
Dirk "Dicker" Weiss: Każda dekada była i
może być stresująca. Jedyną rzeczą, którą
musisz zrobić to wykorzystać to, przeobrazić
i zmienić to w pozytywny sposób i siłę oraz
nie pozwolić, żeby to cię zniszczyło. Naucz
się z tym żyć i bądź swobodniejszy, zanim to
cię zabije. Życie jest tym, czym je uczynisz w
każdym swym aspekcie
Gdyby ktoś zdecydował się nagrać film na
bazie Waszej historii, jaki według Ciebie
byłby najbardziej adekwatny tytuł?
Dirk "Dicker" Weiss: "Do piekła i z powrotem".
Ukazała się właśnie Wasza kompilacja
zatytułowana "Innocence Lost -30 Years".
Pomiędzy Waszymi utworami znajdziemy
tam cover "Black Metal" z repertuaru. Venom.
Dirk "Dicker" Weiss: Wykonywaliśmy ten
utwór na żywo we wczesnym okresie istnienia
Warpath. Uwielbialiśmy ten kawałek!
Na albumie można usłyszeć dwójkę gości.
Mam tu na myśli Cronosa z Venom oraz
Sabinę Classen znaną z Holy Moses. Jak
doszło do tej współpracy?
Dirk "Dicker" Weiss: To był pomysł Sabiny.
Jest ona naszym szefem i menadżerem labelu.
Miała kontakt z managementem Cronosa.
Na "Innocence Lost -30 Years" znalazł się
także jeden nowy numer. Konkretnie mam
tu na myśli "Innocence Lost". Kiedy on powstał?
Claudio Illanes: To było w połowie 2020
roku. Stworzyłem partie gitary rytmicznej i w
sali prób dopracowaliśmy ten utwór od
strony muzycznej. Następnie Dirk napisał
tekst. Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni z
naszego nowego dzieła.
Utwór ten został zatem stworzony w zupełnie
nowym składzie.
Roman Spinka: Sytuacja wyglądała tak, że
Dicker, Sören i Norm zdecydowali się rozstać
ze swoim poprzednim gitarzystą Flintem
jakieś dwa lata temu i szukali zastępstwa.
Dicker zawsze chciał, żeby Warpath
grał na dwóch wiosłach, ponieważ z dwoma
gitarzystami można zrobić o wiele więcej, na
przykład podwójne melodie, odpowiednie
solówki i inne rzeczy. Więc jak to się stało,
że ja i Claudio znaleźliśmy się w zespole...
Cóż, zabawną rzeczą w przypadku mnie i
Dickera jest to, że znamy się od prawie dwudziestu
lat, więc znamy się od naprawdę długiego
czasu, zarówno osobiście jak i muzy-
Foto: Warpath
120
WARPATH
cznie. Więc jestem najodpowiedniejszą osobą,
która może na to pytanie odpowiedzieć.
Z Claudio było całkiem podobnie, Dicker
zawsze był fanem byłego zespołu Claudio,
Undercroft (Chile), więc kiedy rozpadli się
dwa lata temu, Dicker natychmiast skontaktował
się z Claudio i zaproponował mu
współpracę.
W przeszłości Warpath zaliczył już kilka
zmian personalnych. Zapewne odcisnęło to
pewien wpływ zarówno na Waszej muzyce,
jak również pozamuzycznych aspektach
działalności kapeli, czyż nie?
Norman Rieck: Większość zmian można
oczywiście dostrzec w naszym sposobie pisania
utworów na kolejny album. Byłem pozytywnie
zaskoczony tym, jak łatwo pracuje się
z tymi dwoma facetami, naprawdę lubię z
nimi grać. Są zdecydowanie niesamowitymi
muzykami, którzy wynoszą muzykę Warpath
na zupełnie nowy poziom! Nowa płyta
będzie trochę inna, w najlepszy możliwy sposób,
bardziej zróżnicowana, dojrzalsze teksty,
szczelne gitarowe riffy... ten album to naprawdę
będzie potwór! Poza tym, muszę
szczerze przyznać, że czuję, że stałem się o
wiele lepszy w grze na swoim instrumencie
po prostu dzięki pracy z tak wspaniałymi
muzykami jak Roman i Claudio. Czuję, że
to nowa era dla Warpath i cholernie mi się
to podoba.
Jakieś zasady przy rekrutacji nowych
muzyków?
Sören Meyer: Tak, pierwszą zasadą jest to,
nie możesz być dupkiem. Wolimy brać muzyka,
który jednocześnie będzie naszym
przyjacielem, niż wirtuoza swego instrumentu,
z którym nie będziemy mieli o czym gadać.
Na szczęście zazwyczaj dostajemy obie
te rzeczy.
Rok 2020 przeszedł nam wszystkim pod
znakiem covidowego szaleństwa. Jakie nadzieje
na rok 2021?
Claudio Illanes: Mam nadzieję, że rok 2021
będzie lepszy, chcę być optymistą. Myślę, że
w czerwcu/lipcu zaczną się małe koncerty, ale
o festiwale będzie ciężko.
Roman Spinka: Mam szczerą nadzieję, że
wszyscy umrzemy na tajemniczą kosmiczną
chorobę, o której nikt jeszcze nawet nie słyszał,
ale która całkowicie wykosi rasę ludzką!
A matka natura będzie mogła w końcu
przejąć władzę i uczynić Ziemię znowu wspaniałą!!!
Ale mimo wszystko pewnie jakieś pozytywy
dostrzec w tym badziewiu można...
Roman Spinka: Jeśli jest jakiś plus tego całego
gówna to prawdopodobnie fakt, że mieliśmy
dużo czasu na dopracowanie wszystkich
naszych muzycznych pomysłów i
uwierzcie mi, naprawdę włożyliśmy dużo
pracy w nowy materiał.
Ciekawe. Zdradzicie coś więcej?
Sören Meyer: Jasne. Nasze kawałki nie są o
miłości i puchatych zwierzątkach, kompozycje
Warpath są o gniewie, strachu i smutku,
a w tych czasach jest wiele inspiracji dla
nowych utworów. Napisaliśmy wiele utworów
i wykorzystamy nasze możliwości, by
napisać ich jeszcze więcej.
Foto: Warpath
Mam nadzieję, że się nie obrazicie za to, że
z uporem maniaka pociągnę ten temat.
Kiedy możemy zatem spodziewać się
nowego albumu Warpath?
Roman Spinka: W lutym wejdziemy do
Soundlodge Studio w miejscowości Rhauderfehn
w Niemczech, aby nagrać wszystko,
co do tej pory napisaliśmy. Mogę obiecać, że
ta płyta rozniesie was w pył!!! Niestety, biorąc
pod uwagę obecną sytuację na świecie,
nie możemy powiedzieć, kiedy nasza wytwórnia
wyda album. To nie jest w naszych
rękach. Może wczesnym latem 2021 roku,
jeśli małe koncerty promujące album będą
możliwe... ale tego na pewno nie wiemy.
Pamiętacie w ogóle, kiedy po raz ostatni
graliście na żywo?
Claudio Illanes: Tak!!! To było 3 pażdziernika
2020r. w Wetzlar w Niemczech. Zagraliśmy
również 16 maja 2020r. w Kultur
Palast Hamburg i 12 czewrwca 2020r. na
Metal Frenzy... ale to był livestream. Corona
virus new fucking style!!! (śmiech).
Foto: Warpath
Zewsząd da się słyszeć dość pesymistyczne
głosy, że concert w takiej formie, w
jakiej je znamy już na dobre przeszły do historii.
Zgadzacie się z tym?
Sören Meyer: Nie, myślę, że będzie "powrót
do przeszłości", ale nie nastąpi to ani w 2021,
ani w 2022 roku. Myślę, że mniejsze imprezy
zaczną najpierw od koncepcji reżimu sanitarnego,
a potem wszystko będzie się otwierać
kroku po kroku. Mam nadzieję, że w drugim
semestrze 2021 roku odbędzie się kilka
mniejszych festiwali, a w zimie impreza bez
maski i dystansu w małych salach. Większe
festiwale będą związane z surowym reżimem
sanitarnym do końca 2022 roku, a co będzie
potem.... Nie wiem, ale co by się nie działo,
Warpath tam będzie.
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz
WARPATH 121
Dlaczego mamy śpiewać po angielsku?
Macbeth jest kapelą, która powstała w latach 80. w Niemieckiej Republice
Demokratycznej, gdzie była jedną z pierwszych grup heavy metalowych w
tamtym regionie. Niestety miała o wiele trudniej niż kapele po drugiej stronie muru.
O tym, o całej wczesnej historii zespołu, jak i o najnowszym albumie opowie
nam gitarzysta zespołu, Ralf Klein. Wyjaśni nam też, dlaczego Macbeth tworzy
swoją muzykę po niemiecku, a nie po angielsku, jak i również czemu zespół przybrał
nazwę szkockiego króla i utworu tragicznego Szekspira.
HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać muzykę
zespołu dla nowych słuchaczy? Czego mogą
się spodziewać?
Ralf Klein: Zawsze jesteśmy pytani o to, jaką
muzykę tworzymy. Ja uznaję ją za metal,
który łączy różne style. Wiele utworów jest
bardzo thrashowych, ale także możesz usłyszeć
w nich wpływy death metalowe oraz
black metalowe. Robimy to, co lubimy i nie
ograniczamy się.
Czemu wybraliście Macbeth na nazwę?
W Niemieckiej Republice Demokratycznej
nie byliśmy w stanie używać angielskich
nazw. Stąd zrobiliśmy małą sztuczkę, za nazwę
wybraliśmy imię jednej ze sławnych postaci
literackich. Władza nie mogła z tym się
nazwą (Caiman). Chwilę potem nasz wokalista
został aresztowany i uwięziony na dłuższy
czas. Kontynuowaliśmy granie we czterech,
ja zaś przejąłem wokale. Po tym jak
wokalista popełnił samobójstwo, zespół się
rozpadł, było to pod koniec 1989 roku. Po
powrocie w roku 1993 perkusista popełnił
samobójstwo i zespół się rozpadł po raz kolejny.
Te czasy były ciężkie, jednak jeśli pominie
się tragiczne chwile, były wśród nich
piękne i ekscytujące dni dla zespołu.
Co sprawiło, że zespół wrócił w roku 2002?
To była miłość do muzyki i sposób, w którym
mogliście przypomnieć o tych, którzy
już do tego zespołu nie mogli powrócić?
Właściwie okazją było przyjęcie urodzinowe
naszego byłego inżyniera dźwięku. Spytał
się, czy nie moglibyśmy u niego zagrać. Brakujących
członków zespołu uzupełniliśmy
wspierającymi nas przyjaciółmi. Od razu zauważyliśmy,
że wciąż się nam to podoba i, że
był to początek ekscytującej podróży. Chwilę
potem dowiedzieliśmy się, że to właśnie ów
inżynier był tajnym współpracownikiem
służb bezpieczeństwa państwa. Donosił na
nas. Co za ironia losu. Był powodem, dla którego
powróciliśmy. Szalony świat!
Czy mógłbyś opisać prace nad waszym najnowszym
albumem "Gedankenwächter"?
Jak długo, z kim i kiedy?
Nagraliśmy album w dwóch sesjach we
wrześniu i październiku roku 2019. Ogólnie
zajęło nam to mniej niż dwa tygodnie. Tak
jak na poprzednim albumie, za produkcję był
odpowiedzialny Patrick W. Engel. Uwielbiamy
z nim pracować, ponieważ był członkiem
naszego zespołu i wie jak powinien on brzmieć.
Czy tylko ja mam to wrażenie, czy język
niemiecki wydaje się bardziej dosadny, mocniejszy
niż język angielski? Czy to był to
jedyny powód, dla którego nagraliście wasz
najnowszy album w całości w tym języku?
Od debiutu śpiewamy tylko po niemiecku.
Po prostu jesteśmy w stanie lepiej się wyrazić
po niemiecku. Poza tym zespoły takie jak
Rammstein potwierdziły to, że można się
wybić, śpiewając po niemiecku. Więc dlaczego
śpiewać po angielsku? Poza tym ten język
brzmi bardzo szorstko i idealnie nadaje się
do metalu.
kłócić, a my zaś mieliśmy swoją angielską nazwę.
Dodatkowo ta postać całkiem dobrze
pasuje do stereotypu metalowego.
Mógłbyś powiedzieć coś o waszych początkach?
Zaczęliście w latach 80., we wspomnianej
Niemieckiej Republice Demokratycznej
i z tego co wiem, były to całkiem złe
czasy dla was.
Zespół został założony w roku 1985 i byliśmy
jedną z pierwszych kapel heavy metalowych
w tamtym kraju. Wtedy nie można było
grać bez zezwolenia władzy. Po koncercie
we wrześniu 1986 roku działalność zespołu
została zablokowana przez domniemane zamieszki.
W roku 1987 dostaliśmy pozwolenie
na kontynuowanie działalności pod inną
Foto: Macbeth
Czy możesz opisać zawartość waszych
demówek z lat 80., włączając te z okresu, w
którym działaliście jako Caiman?
Utwory z pierwszego dema to "Macbeth",
"Bomber", "Höllenfeuer" oraz "Zeit Der Zeiten".
"Macbeth" jest oczywiście o szkockim
królu. "Bomber" jest o nalocie na Drezno.
"Höllenfeuer" jest o pustce i samotności. "Zeit
Der Zeiten" pasuje idealnie do obecnych czasów.
Jest to bardzo polityczny utwór, który
zawsze trafia w punkt. Wszystkie są po niemiecku.
Następnie są trzy utwory z dema z
roku 1988, "Death Under Moonlight", "Hail
To Metal" i "Excalibur". Pierwsza jest o wojnie,
"Hail To Metal" w sumie mówi sama za
siebie, zaś "Excalibur" mówi o znanym mieczu
z legend arturiańskich. To są jedyne
utwory napisane po angielsku przez Macbeth.
Czy spotkałeś się kiedyś z opinią, że niemiecki
nie jest językiem przeznaczonym do
śpiewania? Co o tym sądzisz?
W przeszłości było wielu niemieckojęzycznych
muzyków, którzy odnieśli sukces na
skalę światową. Chociażby Lale Andersen,
Falco, Nena… Również jest trochę skandynawskich
muzyków, którzy są sławni na cały
świat, pomimo tego, że śpiewają w swoim
ojczystym języku. Istnieją też wspaniałe arie
operowe po niemiecku w muzyce klasycznej.
Myślę, że to nie język jest problemem. Uważam,
że to bardziej kwestia ducha obecnych
czasów.
Czy "Gedankenwächter" oznacza "Strażnika
myśli" po niemiecku? Nazwałbyś
swój najnowszy album koncepcyjnym, tra-
122
MACBETH
ktującym o wojnie, jej skutkach i odbiorze?
Tak, w taki sposób bym przetłumaczył ten
tytuł. Kontrola umysłu. Żyjemy w świecie,
który składa się jedynie z propagandy bądź
też reklamy. Człowiek jest tylko gotowym na
rozkaz pionkiem w grze albo konsumentem.
Z pomocą strachu ktoś tworzy obraz wrogów.
Zasada "dziel i rządź" staje się coraz bardziej
doskonała i każdy kto ją łamie, będzie zniszczony
w mediach. Wielu z nas woli się zamknąć.
Większość z nich staje się uległymi
mediom dupowłazami. Co do motywów to
te, które występują na tym albumie, zostały
już użyte na poprzednich płytach. Wojna,
głębia człowieczeństwa i religia. Tyle tematów,
na które nie starcza życia.
Co zainspirowało Cię do napisania o Daskalogiannisie
(twórcy okrętów, który przewodził
rewolucji przeciwko Imperium
Osmańskiemu na Krecie w XVIII wieku)?
Byłem na Krecie wiele razy i słyszałem tam o
tej historii. Jest on bardzo znaną osobą i
wciąż poważaną. Byłem naprawdę zdumiony
tą historią wolności, odwagi i gotowości do
poświęcenia. Praktycznie był czymś w stylu
greckiego Bravehearta.
"Neue Welt" jest o europejskich podbojach
Ameryki w XV i XVI wieku?
Jest on o podboju Ameryki przez konkwistadorów.
Zabili oni miliony Indian, zaś ci, którzy
przeżyli, obecnie mówią językiem zdobywców.
Jest to bardzo ciężkie do zniesienia i
nawet teraz się zdarzają takie incydenty. Indianie,
którzy sprzeciwiają się wycince lasów
deszczowych, wciąż są zabijani przez zagraniczne
korporacje.
Czy "Wolfskinder" jest o sierotach z Zachodnich
Prus po Drugiej Wojnie? Czy
mógłbyś zasugerować jakieś źródło, film,
książkę na ten temat?
Tak, jest on o sierotach z Zachodnich Prus,
których tysiące było źle traktowanych, maltretowanych
lub zabijanych. Jest to temat
długo publicznie ignorowany. Chcemy tym
dzieciom i cierpieniu nadać twarze. Na ten
temat jest dobry niemiecki film z roku 2013,
o tym samym tytule. Istnieje też książka w
języku polskim, "Wilcze Dziecko" wydawnictwa
Świat Książki, Warszawa 2012.
Foto: Macbeth
Czy powiedziałbyś, że często tworzysz
utwory na temat Drugiej Wojny Światowej?
Jak wiele różnych jej aspektów wciąż
nie zostało dotkniętych przez kulturę w
Twojej opinii? Jak dla mnie to byłaby sprawa
rosyjskich kalek i weteranów Drugiej
Wojny Światowej.
Tak, stworzyliśmy wiele utworów na temat
Drugiej Wojny. Wciąż mamy historię do
opowiedzenia od naszych dziadków i rodziców.
To przybliża nas bardziej do horroru
tych czasów. Wciąż mamy wystarczającą
ilość materiału do napisania niezliczonych
utworów. Mamy już jeden utwór traktujący o
rosyjskim punkcie widzenia, "Pavlov's house".
To, w jaki sposób Sowieci traktowali swoich
żołnierzy, oczywiście jest również problemem.
Jednak wszędzie żołnierze są jedynie
mięsem armatnim.
Czy sądzisz, że zbrodnie Związku Sowieckiego
pozostawiono zapomniane? Trochę o
tym myślę słuchając "Demmin", który jak
mniemam, jest o masowym samobójstwie
miasta? Całkiem smutne wydarzenie szczerze
mówiąc.
Zbrodnie po wszystkich stronach konfliktu
nie będą zapomniane. Okropieństwa były po
wszystkich stronach. Jednak nie możesz tego
używać przeciw komuś. Również nie powinniśmy
zapominać o tym, co oznacza wojna.
Dlatego jest to wręcz niezrozumiałe, kiedy
rządy znów knują przeciw innym krajom lub
kłamią tylko po to, by znaleźć powód do
wojny. Wkurwia mnie to, jak ludzkość niczego
nie nauczyła się ze swojej porażki zwanej
Drugą Wojną Światową. Utwór "Demmin"
pokazuje dobitnie, dokąd prowadzi propaganda
i zbrodnie wojenne. Co za szaleństwo!
Czy za pośrednictwem utworów takich jak
"In seinem Namen", "Neue Welt" oraz
"Hexenhammer" chcieliście powiedzieć, że
jesteście przeciwni fanatycznemu podejściu
do religii?
Religie i radykalne poglądy na świat zawsze
prowadziły do wyłączenia lub wojny. Zwykle
religia była pretekstem pozwalającym usprawiedliwić
zbrodnie. W imię Boga ludzie byli
zabijani, podbijani, okradani i torturowani.
Zaś większość wielkich władców i dygnitarzy
sama była bezbożnymi figurami, która używali
religii tylko po to, by utrzymać władzę.
Religia jest niczym opium dla mas!
Który utwór jest najtrudniejszy do zagrania?
Są części, w których trzeba być precyzyjnym,
aczkolwiek mówienie, że są ciężkie do zagrania,
byłoby przesadą. Na poprzednich albumach
mieliśmy utwory, które były problematyczne
do zagrania. Było w nich tak dużo
bólu, że siedzieliśmy czasami bez słowa. To
było trudne, ale mocne przeżycie pod względem
psychicznym.
Co zamierzacie robić w 2021?
Czekamy na możliwość powrotu do normalnego
stanu. Mamy nadzieję, że kiedyś będą
znowu koncerty. Bardzo za tym tęsknimy.
Nadzieja umiera ostatnia.
Dziękuje za wywiad, powodzenia!
Dziękuje za wasze zainteresowanie!
Jacek Woźniak
Foto: Eva Nagler
MACBETH 123
Wszystko, czego chcieliśmy, to grać epic metal
Ta deklaracja wcale nie jest taka oczywista. Choć wiele młodych zespołów
niemal od razu wskakuje w buty heavy metalu, muzycy Eternal Champion
przechodzili przez inne muzyczne fazy. Epic heavy metal spotkali jednak we właściwym
miejscu i we właściwym czasie, czego owocem jest potężny Eternal Champion.
O drugim albumie Amerykanów opowiadał nam perkusista Arthur Rizik.
potrzebował zbyt wielu wskazówek.
Nie mieliście żadnych problemów z opublikowaniem
okładki z nagimi dziewczynami?
Nie było problemów ani z publikacją, ani z
cenzurą. Niektórzy mają z nią problem, ale
to już ich osobista sprawa. Obiektywnie
rzecz biorąc, jest to obraz siły. Jeśli ludzie
mają problem z manifestacją silnych, nagich
kobiet, to mnie to wręcz wprowadza w zakłopotanie,
a nas jako społeczeństwo, cofa krok
"A Face in the Glare" zaczyna się i kończy
majestatycznym dźwiękiem kucia żelaza.
Widziałam na profilu Tarpey'a, że kowalstwo
jest jego hobby, a może nawet czymś
więcej?
Głównym źródłem dochodu Jasona jest właśnie
kowalstwo. Robi miecze, noże, gwiazdy
do ciskania, bramy, drzwi i wszystko inne, co
tylko chciałby wykuć. Chcieliśmy mieć jakieś
prawdziwe odgłosy żelaza na naszym LP,
więc Jason nagrał, jak wykuwa miecz, a audio
to pojawia się w intro, outro oraz przewija
przez cały "The Godblade".
A wykuwając miecze, bierze udział w jakichś
imprezach rekonstrukcyjnych? Pytam,
bo też się czymś podobnym troszkę zajmuję
i może byłaby okazja się kiedyś na tego typu
wydarzeniu spotkać?
Trudno byłoby coś takiego wcisnąć między
granie w zespołach i hobby, choć brzmi to
fajnie. Może kiedyś spotkamy się na tego rodzaju
wydarzeniu.
W Waszej muzyce słychać pewne inspiracje.
"War at the Edge of the End" ma coś z
Manilla Road, zwłaszcza linie wokalne, a
"Skullseeker" z Morgany Lefay.
Tak, oba zespoły wywarły na nas wpływ, tak
samo jak cały ogrom epic/power/thrash/
crossover/doom czy brytyjskiego heavy metalu.
Poza tym wpłynęło na nas też wiele
niemetalowych rodzajów muzyki. Wokale
zawsze były wzorowane na Manilla Road,
bo to jedna z ulubionych kapel Jasona.
Widać też wiele podobieństw Eternal
Champion do Visigoth. Co więcej, Jack
Rogers, wokalista Visigoth, śpiewa w "Coward's
Keep".
Mieliśmy nadzieję, że jeśli kiedykolwiek zagramy
ten kawałek na żywo, zaśpiewamy na
trzy głosy (Rizik też śpiewa - przyp. red.) i
odpowiadające im harmonie, a jedyny zespół,
co do którego mieliśmy pewność, jeśli chodzi
o wspólne granie, to Visigoth. A że Jake jest
naszym dobrym kumplem, miało sens zaproponować
mu wspólne nagrania.
HMP: Czytałam, że "Ravening Iron" jest
oparte na książce wokalisty, Jasona Tarpey'a.
Tak sobie pomyślałam, że pionierzy
gatunku "magia i miecz" pisali w bardzo
niespokojnych czasach, między wojnami.
Nie czytałam tekstu Tarpeya, ale podejrzewam,
że jest rodzajem hołdu dla książek np.
Howarda. Tarpey napisał "Godblade" w
zupełnie innych czasach. Jak sądzisz, dzień
dzisiejszy może w ogóle sprzyjać pisaniu
książek w tym gatunku, o mocy, wojownikach
i chwale?
Arthur Rizik: Książka "Godblade" i album
"Ravening Iron" idą ręka w rękę. Oba mają
dodawać siły i pobudzać do pogoni za wrogiem,
niezależnie od tego czy są nim osobiste
zmory, czy prawdziwy przeciwnik. Rzecz
jasna książka także jest inspirowana klasyką
fantasy. Aby zrozumieć jedno i drugie, najlepiej
kupić książkę przez Eternal Champion!
Zaproszenie do współpracy Kena Kelly'ego
wydaje się być kolejnym przejawem fascynacji
klasycznym "Conan epic metalem".
Powiedzieliście mu: "zrób coś w stylu Manowar
z lat 80."? Czy po prostu: "gramy
epic heavy metal", a on już wiedział co z
tym zrobić?
Intensywnie pracowaliśmy z nim nad koncepcjami.
Wziął od nas pomysły i przekształcił
je w arcydzieło, które jedynie sam Ken
Kelly mógłby wykonać. Zrobił wspaniałą robotę,
a ponieważ mieliśmy wspólną wizję, nie
Foto: Eternal Champion
wstecz. Sztuka i pornografia nie mogą być
zależne do jakichś nieśmiałych i niekulturalnych
ludzi.
Jedna z Waszych fotek zrobiona na koncercie,
promuje Eternal Champion niemal
wszędzie. Wiele zespołów próbuje stworzyć
idealne zdjęcia na wyczerpujących sesjach,
a Wasze najlepsze zdjęcie wydaje się powstać
zupełnie spontanicznie.
Promocyjnych zdjęć Eternal Champion
jako zespołu jest tylko kilka, ponieważ szczerze
nie chcieliśmy ich robić. Chyba żeby
wizja naprawdę pasowała do audio. Zdjęcia z
koncertów lepiej odzwierciedlają naszą muzykę.
Kiedyś zdjęcia zrobimy, ale wtedy już
muszą być królewskie. Ta fotka pochodzi z
koncertu w Atenach, który odbył się w legendarnym
greckim klubie "The Crow". To był
jeden z moich ulubionych koncertów, jaki
kiedykolwiek zagraliśmy. Było to na after
party, które towarzyszyło Up The Hammers,
na którym graliśmy z Wrathblade!
Masz wrażenie, że obie kapele stanowią
bastiony współczesnego true epic metalu?
Nie zastanawiam się w ogóle nad funkcjonowaniem
true heavy metalowej sceny.
Wszyscy cieszymy się, że jesteśmy jej częścią,
ale jeśli mielibyśmy obsesję na punkcie tego,
kto rządzi, i kto jest lepszy od kogo, doprowadziłoby
to do współzawodnictwa i zniweczyło
radochę.
Najciekawszym i najobfitszym w muzyczne
motywy utworem z "Ravening Iron"
wydaje się być "Worm of the Earth".
Myślę, że to świetny kawałek. Słyszałem
taką opinię też od wielu dziennikarzy i znajomych.
Mnie się podoba, bo pod względem
gatunków i dynamiki jest bardzo zróżnicowany.
Po utrzymanym w doomowym tempie
"Cowards Keep", "Worm of the Earth" znów
miał podkręcić album czymś szybszym i bardziej
złożonym. Nie wiedziałem, czy przez tę
mnogość partii odbiorcy go strawią, ale i tak
poszliśmy na całość z tą "obfitością", jak to
nazwałaś!
Kawałek "The Godblade" przywołuje złotą
124
ETERNAL CHAMPION
erę muzyki syntezatorowej. Kojarzy mi się z
jakąś epicką wersją filmu czy gry komputerowej
z lat 80. Chcieliście pokazać swoje
przywiązanie do filmów w rodzaju "Conan
Barbarzyńca" czy w ogóle przytoczyć klimat
tamtych czasów?
Obaj z Johnem Powersem, gitarzystą prowadzącym,
lubimy synthy, zresztą reszta zespołu
też. Pracowaliśmy amatorsko nad taśmą
w stylu dungeon synth i zdecydowaliśmy
się powiązać ten aspekt z LP, jednak już nie
w takiej minimalnej wersji, żeby efekt nie był
taki garażowy. Wiele przerywników na płytach
nawiązuje do klasyki w stylu "O Fortuna"
i podobnych (Rizik miał na myśli prawdopodobnie
przerywniki z poprzedniej płytyprzyp.
red.). Ten jeden był pomyślany jako
skrzyżowanie klasyki, muzyki filmowej, stylu
dungeon oraz złotej ery niemieckiej elektroniki
lat 70. Muzyka z Conana była inspirowana
przez te same składowe, co nasz kawałek.
Ze względu na to, że jest to jeden z najlepszych
filmów, jaki kiedykolwiek powstał,
muzyka do niego wydaje się już zbyt podstawowa,
dlatego nie próbujemy traktować muzyki
z Conana jako znaczącej inspiracji.
Czytałam, że część z Was ma korzenie w
crossoverze. Kiedy wzięło Was na epic metal?
Wszyscy mieliśmy fioła na punkcie metalu,
jeszcze zanim byliśmy nastolatkami. Chociaż
w życiu zajmowaliśmy się różnymi innymi
rzeczami, to dopiero kiedy razem z Philem
Swansononem z Hour of 13 zdecydowaliśmy
się napisać wspólnie kilka metalowych
kawałków, zdałem sobie sprawę, że heavy
metal jest dla mnie czymś naturalnym. Jak na
ironię, Phil uwielbiał nasze crossoverowe zespoły,
a my jego Hour of 13. Kiedy razem z
Jasonem byliśmy w trasie w roku 2010, bez
przerwy słuchaliśmy epickiego doomu i
heavy metalu. Była to naturalna kolej rzeczy.
Myśleliśmy, że zrobimy poboczny projekt,
żeby zrobić przerwę do tego, co wciąż robiliśmy
od czasów nastoletnich. Wszystko to
zbiegło się we właściwym miejscu i we właściwym
czasie. I choć nie dołączyłem do Eternal
Champion przed 2014 rokiem, pracowałem
przez te lata nad Sumerlands (też
heavy metal - przyp. red.). Nadal kochamy
hardcore i corssover ale wszystko, czego
kiedykolwiek pragnęliśmy, to grać epic heavy
metal.
Blood hails steel
Choć historia zatoczyła koło i Ameryka znów jest kuźnią epic heavy metalu,
warto obserwować też naszą europejską scenę. Na przykład ni stąd ni z zowąd
pojawia się w Szwajcarii zespół, który oddaje cześć Omenowi, Manilli Road i
starym płytom Manowar. O graniu w Megaton Sword opowiadało nam aż trzech
muzyków kapeli.
HMP: Na początku porozmawiajmy o inspiracjach.
Epicki doom ma korzenie we
wczesnym Manowar oraz w Bathory z początku
lat 90. Wpływ obu zespołów jest
słyszalny na Waszej płycie...
Simon the Sorcerer: Nagrania Manowar do
1992 roku mają na nas zdecydowanie największy
wpływ. Za to Bathory nie jest dla mnie
ani wpływowe, ani w żaden sposób inspirujące.
Mimo upływu dekad ten zespół wciąż do
mnie nie przemawia, nie mam pojęcia dlaczego.
Jeden kawałek, "Crimson River" wydaje się
być inspirowany zgoła innym stylem, bo
rockiem lat 70.
Simon the Sorcerer: Ja w nim żadnego
rocka z lat 70 nie słyszę. Jeśli dobrze pamiętam,
główną inspiracją do tego utworu był
kawałek Iced Earth "I Die For You". Chciałem
stworzyć podobny nastrój i strukturę
utworu. Również bas miał odgrywać większą
rolę niż w innych utworach. Trochę jak w
wersach numeru Queensryche "I Don't Believe
in Love".
Uzzy, Twoje wokale wydają się być za to
inspirowane zarówno Markiem Sheltonem
jak i Ozzym Osbournem. Przez wzgląd na
Twój pseudonim, zgaduję, że druga inspiracja
jest silniejsza.
Uzzy Unchained: Lubię obu wokalistów, o
których wspomniałaś, choć są setki innych
głosów zarówno męskich, jak i żeńskich, których
uwielbiam słuchać. Jednak moje wokale
są po prostu tym, czym są. Nigdy nie próbowałem
brzmieć jak żaden konkretny wokalista
i nie wydaje mi się, żeby naśladowanie
innych było dobrym podejściem do śpiewania.
Pracuję z moim naturalnym instrumentem
i staram się, aby mój wokal był jak najbardziej
ekspresyjny. Myślę, że wokalista nie
może robić nic innego. Również jeśli chodzi
o pisanie melodii, opieram się wyłącznie na
instynkcie i wyczuciu.
Jeszcze pomęczę Was pytaniami o inspiracje.
Jedno z Waszych promocyjnych zdjęć, to
z długim mieczem, kojarzy mi się z sesjami
Virgin Steele. Co więcej, Wasz kawałek
"The Giver's Embrace" ma w sobie coś z tego
zespołu.
Dan Thundersteel: Tak, słyszałem już od
innych takie porównanie, choć efekt nie był
wcale zamierzony. Absolutnie uwielbiam
Virgin Steele z lat 80. i uważam, że "Age Of
Consent" to jeden z najwspanialszych albumów
epickiego heavy metalu w historii. Jednak
pozostali muzycy Megaton Sword z
jakiegoś dziwnego powodu nie przepadają za
nimi. Niewiarygodne, prawda? Za każdym
razem jak grochem o ścianę, gdy próbuję
przekonać ich do potęgi "Age Of Consent".
Czasami moi kumple z Megaton to parszywe
wieśniaki, jeśli chodzi o gust muzyczny.
To znaczy, że niektórzy z nich nie lubią nawet
Bathory... A na marginesie, "Cry Forever"
to jedna z najlepszych rockowych ballad,
jaką kiedykolwiek napisano.
Na Waszej okładce widać pociągnięcia pędzla.
To tylko nałożony efekt czy na okładce
znalazł się prawdziwy obraz?
Dan Thundersteel: Nie, to nie tylko efekt.
To prawdziwy obraz Adama Burke, który
doskonale zrealizował wizję Uzzy'ego.
Katarzyna "Strati" Mikosz
MEGATON SWORD 125
Okładka przedstawia płonące miasto Kerszh,
podpalone przez świtę Zadro Korena, na
zdjęciu po lewej stronie, z tyłu. Zawarł okrutny
sojusz z Naelle, znaną również jako Vulva
Zmierzchu (postacie są bohaterami tekstów
Megaton Sword - przyp. red.).
Waszą mocną stroną jest potężne brzmienie
w rodzaju wczesnego Manowar czy Omen.
Jak Wam się to udało?
Dan Thundersteel: Pijąc ogromne ilości piwa
i dużo słuchając wczesnego Omen i Manowar.
To naprawdę nie jest takie trudne.
Poważnie mówiąc, ta muzyka po prostu w
nas drzemie i stała się częścią naszego DNA.
Jesteśmy naprawdę wielkimi fanami starych
albumów Manowar, wczesnych nagrań Saxon,
Accept, Manilla Road i Omen... więc
wydaje mi się naturalne, że utrzymujemy klimat,
który stworzyły te zespoły.
Najlepszą metodą na zyskanie popularności
jest granie koncertów. Wy właśnie
wydaliście debiut, macie skład, moglibyście
grać n koncerty... a tu pandemia.
Dan Thundersteel: Tak, oczywiście pandemia
nie zatrzymała się na granicy Niralet
("Niralet" to tytuł EP - przyp. red.). Jak większość
innych zespołów, musieliśmy zmagać
się z odwołanymi koncertami. Jednak z drugiej
strony w tych trudnych czasach mieliśmy
szczęście zagrać dwa występy. Mogliśmy
zagrać koncert w radio na postumencie górującym
wysoko nad dachami potężnego Winterthur,
co było dla nas niesamowitą
zabawą. Niektóre zdjęcia z tego wydarzenia
można zobaczyć na naszych stronach w
mediach społecznościowych. Kilka tygodni
temu mogliśmy również zagrać koncert promujący
premierę naszej płyty, co prawda tylko
dla 50 osób i przy zachowaniu surowych
środków bezpieczeństwa, ale mimo wszystko
granie było absolutnie wspaniałe. Jak tylko
pandemia się skończy, chętnie rozpowszechnimy
dźwiękową i tekstową wiedzę o Niralet
na całym świecie.
Widziałam plakat nadchodzącego koncertu
z Atlantean Kodex na "Digital Dictators".
Dla mnie to jeden z najlepszych współczesnych
zespołów. Domyślam się, że dla Was,
jako epic metalowców, zagranie z nimi
Foto: Megaton Sword
byłoby zaszczytem?
Simon the Sorcerer: Oczywiście Atlantean
Kodex jest obecnie najlepszym zespołem z
nurtu epickiego metalu i naprawdę nie możemy
się doczekać, aby w którymś momencie
nadrobić przełożone wydarzenie.
Kolebką epic heavy metalu są Stany, a dziś
tamtejsza scena wydaje się przeżywać renesans.
Oczywiście Kodeksi są z Niemiec,
ale Visigoth czy Crypt Sermon z USA.
Wydaje mi się, że w Szwajcarii jesteście jedynym
tego typu zespołem... Jak to wygląda
"od środka"? Rzeczywiście jesteście jedyni,
czy może pojawia się powoli jakaś mała
scena?
Dan Thundersteel: Szczerze mówiąc, sytuacja
epickiego heavy metalu w Szwajcarii wygląda
nieco ponuro. O ile wiem, jesteśmy
właściwie jedynym zespołem niosącym pochodnię
epickiego metalu w klasycznym tego
słowa znaczeniu. Mimo wszystko mamy całkiem
niezłą scenę muzyczną w Winterthur i
Szwajcarii. W okolicy jest kilka fajnych undergroundowych
klubów, a także kilka świetnych
zespołów, z którymi nawiązaliśmy silne
więzi, takich jak death metalowy Vomitheist,
Haile Selacid - pionierów New Wave of
Booze Heavy Metal czy Committee, kultowy
band szwajcarskiego podziemia, który
gra kapitalny black metal, jeden z lepszych,
jaki ma obecnie do zaoferowania ta scena.
Dzięki Wam za wywiad!
Dan Thundersteel: Dziękuję za wywiad.
Wszystkiego najlepszego dla legionów
Niraletian w Polsce. Wasze zdrowie!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Łukasz Sobal
HMP: Cześć Olli. Czy nie miałbyś nic
przeciwko, gdybyśmy uznali Coronary za
najbardziej obiecujący nowy zespół heavy
metalowy z Finlandii? Czy widziałbyś
swój zespół w takiej właśnie roli?
Olli "The True Herman" Kärki: Byłbym
rad. Widzimy Coronary w pierwszej klasie
heavy metalowych rock'n'rollowców.
Według notatki prasowej, Coronary powstał,
gdy "gitarzysta Aku Kytölä i perkusista
Pate Vuorio przeszukiwali tą samą sekcję
płyt winylowych na lokalnym bazarku
w Tampere". Jak to pamiętasz?
To był na tyle mały bazarek, bez tłumu, że
mogliśmy pogadać o muzyce. Kiedy wymieniliśmy
się naszymi muzycznymi zainteresowaniami,
wyszło nam, że możemy stworzyć
własny projekt. Były ku temu sprzyjające
okoliczności. Tak powstał Coronary.
Macie w składzie basistę Korpiklaani, Jarkko
"C-90" Aaltonena, Ty śpiewałeś kiedyś
w thrashowym Ruinside, a tymczasem w
Coronary nie ma śladu po tych gatunkach.
Jak wcześniejsze doświadczenia muzyczne
poszczególnych członków Coronary wpłynęły
więc na Wasze brzmienie?
Myślę, że elementem jednoczącym nas wszystkich
było zainteresowanie muzyką z powerem,
a także podobny sposób rozumienia, co
jest a co nie jest dobrą muzą. Coronary jest
wypadkową nie tylko naszych doświadczeń
w innych zespołach, ale także lubianych
przez nas płyt, które słuchamy jako fani.
Upraszczając: perkusista Pate punk rock, ja
heavy rock, basista Jarkko folk & rock, gitarzysta
Aku thrash metal.
Wkrótce po skompletowaniu skladu wydaliście
w formie kasety magnetofonowej limitowanej
do stu egzemplarzy "Demo 2018" z
utworami "Firewings", "Bullet Train" i
"Mestengo". Te same kawałki pojawiły się
następnie na winylowym splicie z thrash
metalowym zespołem Traveler, no i w końcu
na Waszym debiutanckim longplayu
"Sinbad". Wydaje mi się więc, że uważacie
je za szczególnie dobrze reprezentujące Coronary?
Wspomniane utwory są wyjątkowe z tego
względu, że napisaliśmy je jako pierwsze.
Prawdę mówiąc, zarejestrowaliśmy je najpierw
tylko po to, abyśmy sami mogli ich posłuchać.
Chcieliśmy odłożyć na chwilę instrumenty
i mikrofon oraz sprawdzić, jak to
brzmi. Pate pokazał tę muzykę znajomym
na Facebooku a oni naprawdę ją polubili. Zaczęliśmy
dostawać prośby o fizyczne wyda-
126
MEGATON SWORD
Widzimy Coronary w pierwszej klasie heavy rock'n'rolla
Odpalcie sobie Coronary "Sinbad". Warto. Udany heavy metal. Finowie
nie są z reguły bardzo rozmowni ani wylewni. Są znani z tego, że często milczą i
nie mówią, kiedy nie mają nic konkrego do przekazania. Nawet wokalista, który z
definicji używa publicznie swojego głosu jak instrumentu, nie udzielił odpowiedzi
na wszystkie postawione mu pytania albo odparł jednym zdaniem. Z poniższej
rozmowy dowiecie się wprawdzie jak powstało Coronary, jakich gatunków muzycznych
słuchają jego poszczególni muzycy oraz jak wygląda ich proces komponowania,
ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do słuchania metalu a nie do
gadania. Jest czego słuchać, bo "Sinbad" to album znakomity, przepełnionymi fajnymi
pomysłami, nie pozwalający się nudzić ani przez chwilę. Podejrzewam, że
niejeden z Was odpali całość ponownie po zakończeniu pierwszego odsłuchu.
Poniższy zapis rozmowy zostawiam tylko po to, żeby zwiększyć szansę na zauważenie
przez Was pozycji Coronary "Sinbad".
nie, więc wypuściliśmy kasetę.
To ciekawe, ale podejrzewam, że "Sinbad"
jest na znacznie wyższym poziomie, dlatego
że w jego przypadku udaliście się do
Headline Studio i korzystaliście z profesjonalnego
producenta/inżyniera Jari Latomaa.
Zrobiliście wszystko od nowa, lepiej?
Zgadza się. Wszystko zostało zarejestrowane
na nowo na potrzeby "Sinbad".
Każdy utwór zamieszczony na Waszym debiucie
ma swój charakter, jest zapamiętywalny,
z pomysłem. Świetne melodie, przemyślane
aranże i urozmaicona dynamika.
Ciężko byłoby mi się do czegokolwiek przyczepić,
nie widzę słabego punktu ani żadnego
nudnego momentu. Dokonywaliście
ostrej selekcji pomysłów czy po prostu graliście
swoje i znakomity efekt wyszedł
Wam naturalnie?
Efekt końcowy jest wynikiem naszego sposobu
pracy zespołowej. Gitarzysta Jukka,
drugi gitarzysta Aku lub basista Jarkko przychodzą
z pomysłem na riff lub akord. Ogrywamy
go w sali prób. Zaczynamy rozwijać to
w cały utwór, eksperymentując z różnymi podejściami.
W tym samym czasie wymyślam i
zaczynam śpiewać melodie, proponuję jakiś
tekst. Nie idziemy do domu, dopóki pomysł
na cały utwór nie będzie ostatecznie gotowy.
Nagrywamy ten pomysł na telefonie i rozsyłamy
między sobą, tak żebyśmy mogli tego
posłuchać po spotkaniu i mogli zrobić później
ewentualne poprawki lub zmiany. Zanim
weszliśmy do Headline Studio, mieliśmy
już skomponowane wszystkie utwory na
"Sinbad", co nie znaczy że przestaliśmy komponować,
bo wciąż powstają nowe. Przy okazji
mogę zdradzić, że niebawem przyjdzie
czas na drugi album.
Moim ulubionym kawałkiem jest "Burnout".
Oprócz świetnej partii instrumentalnej
mamy tam bardzo fajne wspólne śpiewanie.
Cóż, nie słyszałem nigdy lepszej
odpowiedzi na uczucie wypalenia. Czy jednak
przekaz tego utworu nie jest przewrotny?
Może to jest żart z marudzenia?
Podchodzimy do sprawy na poważnie. Prawdziwe
wypalenie jest ciężkim stanem dla każdego
człowieka. W pewnym sensie protestujemy
tutaj przeciwko wszystkiemu, co powoduje,
że źle się czujemy. Próbujmy to przezwyciężać.
Niektórzy potrzebują dużo śmiechu
dla rozładowania napięcia, inni potrzebują
kopa żeby wziąć się w garść.
W moim odczuciu "Sinbad" brzmi bardzo
masywnie, a "Wonders of the World" to
wręcz nawiązanie do stylu wczesnego Black
Sabbath. Swoją drogą, pomimo że Finlandia
słynie z bardzo dużej liczby metalowych
zespołów w stosunku do populacji całego
Foto: Coronary
kraju, nie potrafię wskazać choćby jednego
zespołu z Finlandii, który grałby heavy/
doom metal. Jak to jest u Was w kraju?
Całkiem słuszne uwagi. Nie istnieje w tej
chwili żadna heavy/doom scena w Finlandii.
Jeszcze odnośnie samego tytułu "Sinbad".
To słowo oznacza nie tylko słynnego żeglarza
i podróżnika z Bagdadu (Irak). To jest
również zlepek "sin" i "bad" ("grzech" i "źle"),
który uznaliście za "idealnie dopasowane
cele życiowe" (śmiech). Można się śmiać z
Sinbad, zwłaszcza że jest też taki Amerykański
komik David Adkins o pseudonimie
"Sinbad". Zestawiając to dodatkowo z takimi
tytułami utworów jak "Firewings",
"Bullet Train" czy też "Wonders of the
World", możemy dojść do wniosku, że termin
"Sinbad" jest tak naprawdę otwarty do
różnej interpretacji przez słuchaczy z różnych
stron świata.
Nazwanie albumu "Sinbad" to mój pomysł.
Myślę, że potrafisz czytać mi w myślach, dlatego,
że wyłapałeś wszystkie skojarzenia, jakie
miałem podczas tworzenia tego utworu.
Och, no to kolorowo. Chociaż może nie, bo
zakonnica z okładki nic nie widzi. Dlaczego
świątobliwa ma osłonięte maską oczy i jednocześnie
pali cygaro?
Wszystkiego po trochu. Grzech, niebo i piekło.
Życie.
Lepiej żeby było dobrze niż źle, więc nie
bójmy się żyć. Jesteście gotowi na zwiedzanie
i granie koncertów na całym świecie?
Nie tylko jesteśmy gotowi. Jesteśmy głodni
tego.
Więc róbcie swoje, bez oglądania się na mięczaków.
Wasze najlepsze wspomnienia z
dotychczasowych koncertów?
To cudowne, jak muzyka potrafi łączyć wszystkich
metali i rockersów na świecie. Najlepiej
grało nam się w Club Tampere 6 września
2019r.
Jak wyobrażasz sobie Coronary na przykład
za pięć lat?
Będziemy dzielić się fenomenem rocka z całym
światem.
Dziękuję za pogawędkę. Przyjemnie jest
poznać Coronary. Raise your fist and bang
your head!
Dziękuję uprzejmie!
Sam O'Black
CORONARY 127
HMP: Witam. Jak rozdział zwany Possessed
Steel w ogóle się zaczął?
Steve Mac: Possessed Steel to pomysł lidera
zespołu, Talona Sullivana, który pojawił
się około 2010 roku. Chociaż w tamtych
czasach mieliśmy sporo zapału, trudno było
ustabilizować skład zespołu, a basiści i perkusiści
zmieniali się jak rękawiczki. Skupialiśmy
się na koncertach, nie poświęcaliśmy
zbyt wiele uwagi jeśli chodzi o wydanie płyty.
Skład, jaki mamy dzisiaj, zaczął grać razem
jesienią 2015 roku i od tamtej pory jest
on stały. Pozwoliło to nam zacząć dopracowywać
nasze brzmienie, początkowo poprzez
szlifowanie naszych starszych kompozycji.
EP "Order of the Moon" zawiera stare utwory
nagrane wraz z nowymi muzykami. Ale po
kilku latach jako zespół zaczęliśmy pracować
nad nowym materiałem i ważne było, aby
Malowanie za pomocą
muzyki i słów
Kanadyjski Possessed Steel to
zespół, który nie gra od wczoraj, a
jego członkowie lata nastoletnie maja już jakiś
czas za sobą. Nie mniej jednak dopiero w
zeszłym roku kapela ta wydała swój pierwszy
długogrający album zatytułowany
"Aedris". O tym wydawnictwie oraz
historii zespołu opowiedział nam gitarzysta Steve Mac.
Swój styl określacie jako "mythical metal".
Co konkretnie przez to należy rozumieć?
Ważne jest, aby wziąć pod uwagę liryczną
treść przekazu zespołu, bowiem stąd wywodzi
się słowo "mityczny". Piszemy teksty o
postaciach, historiach, światach i koncepcjach
wykraczających poza płaszczyzny rzeczywistości,
jaką znamy. Ale to nie jest tak,
że piszemy o nich jako o współczesnych wydarzeniach.
Opowiadane przez nas historie
mają szerokie znaczenie historyczne w domenach,
z których się wywodzą. Tak jak historie
bogów nordyckich są przykładami mitów
kulturowych, które rzeczywiście istnieją w
naszym świecie, tak Possessed Steel opowiada
historie o bogach, wojownikach i wydarzeniach
- "mitach" - kultur z fantastycznych
światów, które wyobrażaliśmy sobie jako
zespół i jako miłośnicy wysokiej klasy fantasy.
Pomimo "mitycznego" przedrostka,
Possessed Steel jest epickim metalowym zespołem
i wyobrażam sobie, że prawdopodobnie
najłatwiej będzie uznać nasz zespół za
W roku 2020 ukazał się Wasz pierwszy długogrający
album zatytułowany "Aedris"
jednak macie na koncie też kilka EPek, chociażby
wspomniany "Order of the Moon".
Były jakieś szanse na nagranie pełnego albumu
wcześniej?
Raczej nie, a zdecydowały o tym dwa główne
czynniki. Po pierwsze, zespół nie miał stałego
składu aż do końca 2016 roku. Nie znaczy
to, że pierwsza połowa okresu istnienia
zespołu nie ma żadnej wartości. To jest ten
okres, kiedy Talon wymyślił wiele koncepcji,
pomysłów i narracji, które ostatecznie znalazły
się na naszym pierwszym albumie. Po
drugie, z naszym obecnym składem, w końcu
osiągneliśmy muzyczną dojrzałość i osobiste
doświadczenie, które pomaga zagłębić się w
proces tworzenia pełnej płyty. Chcieliśmy
zrobić to dobrze i skorzystać z pomocy odpowiedniego
producenta, a znalezienie odpowiedniej
osoby i pozyskanie środków finansowych,
aby kontynuować nasze dzieło, zajęło
zdecydowanie więcej czasu, niż się spodziewaliśmy.
Podczas nagrywania "Order of
the Moon" dowiedzieliśmy się, że pośpiech,
i napięty harmonogram i praktycznie niemożliwe
do zrealizowania terminy nie przekładają
się w żaden sposób na jakość. Nadal
mamy duży szacunek do tej EP-ki, był to dla
nas ogromny wysiłek. Ten proces uświadomił
nam poziom zaangażowania potrzebny do
wydania płyty, która jest tego warta, a na
"Aedris" cała czwórka była zaangażowana i
pewna, że dotarliśmy do kolekcji utworów,
które warto umieścić na odpowiednim LP.
nowi kolesie mieli głos w kreowaniu brzmienia
zespołu. Zwłaszcza, że wszyscy razem
świetnie się bawiliśmy jako muzycy. To właśnie
te wysiłki doprowadziły nas do wydania
"Aedris" pod koniec 2020 roku. Jeśli chodzi
o to, jak zespół pasuje do całej sceny metalowej...
Toronto było wspaniałym miastem
na przełomie lat 2000 i 2010. W tym czasie
nastąpiło odrodzenie tradycyjnych i "prawdziwych"
zespołów metalowych, które zainspirowały
nas i zachęciły nas do znalezienia
swojego miejsca w tej rosnącej społeczności.
Foto: Possessed Steel
nowoczesny power metal lub za część nowej
fali tradycyjnego heavy metalu. Ale szczerze
mówiąc, metal cierpi na ten sam problem, w
który wpada wiele innych, bardziej niszowych
stylów muzycznych. Istnieje potrzeba
zakwalifikowania wszystkiego w zgrabnej
podkategorii i chociaż to działa, kiedy rozmawiamy
o naszej ulubionej muzyce, to jednak
zdradza to niuanse, które wiele kapel
ma do zaoferowania w swoich brzmieniach.
Staramy się nie zajmować się dopasowaniem
do konkretnej szuflady lub kategorii, jesteśmy
czterema bardzo eklektycznymi melomanami,
którzy czerpią wpływy ze wszystkich
podgatunków metalu i całkowicie z innych
gatunków muzycznych.
Co znaczy tytuł "Aedris"?
To imię głównej postaci, na której koncentruje
się album. "Aedris" to swego rodzaju
biografia, szczegółowo opisująca niestrudzone
wysiłki tytułowego bohatera, mające na
celu walkę z pomniejszymi bóstwami z jego
świata i przywrócenie równowagi, zgodnie z
przepowiednią jego królestwa.
Kto w ogóle wymyślił całą tą liryczną koncepcję?
Talon pisze prawie wszystkie teksty. Napisałem
teksty do "Nobunaga" dlatego, że ten
temat jest czymś, co mnie osobiście interesuje
i pomyślałem, że fajnie byłoby zrobić feudalno-japońską
wersję tego, co Iron Maiden
zrobiło w "The Trooper". Teksty opowiadają
tę historię, głównie w trzeciej osobie, ale również
niekiedy z punktu widzenia Aedrisa
(np. "Assault on the Twilight Keep" oraz
"Free at Last"). W przypadku albumu koncepcyjnego
chodzi o namalowanie obrazu za
pomocą muzyki i słów, aby zilustrować słuchaczowi
tę historię. Jak każda dobra historia
dobrego fantasy, masz motywy, które są
wszechobecne w całym naszym życiu, poza
dosłownymi wydarzeniami opisywanymi w
każdej kompozycji. Jasne, dobro kontra zło,
ale są też inne wątki. Temat natury jest dla
nas bardzo ważny. W szczególności, jak wzajemnie
się odwzajemniają nasze interakcje ze
światem przyrody i jak wpływamy na siebie
nawzajem.
Jak w ogóle wyglądał proces powstawania
utworów na "Aedris"?
Niektóre z riffów pojawiały się na naszych
próbach już przed wielu laty - "Nobunaga",
"Keeper of the Woods", "Spellblade", a nawet
128
POSSESSED STEEL
fragmenty "Skeleton King" pojawiały się już w
2015 roku, a może nawet jeszcze wcześniej.
Proces pisania zaczął się intensywniej rozwijać,
gdy Talon wpadł na pomysł połączenia
wątków w jedną koncepcję. Miał świetny pomysł
i wszyscy z nim pracowaliśmy, a te idee
znacznie ułatwiły wymyślanie riffów i całych
utworów. Grając razem przez około trzycztery
lata, mieliśmy również solidne podstawy,
jeśli chodzi o wzajemne poznanie tendencji,
mocnych stron i stylu pisania. Talon
i ja generalnie wpadamy na pomysł i przynosimy
go na próby, później wszyscy wnoszą
swój wkład. Osobiście wolę mieć ustaloną
większość podstawowej kompozycji, zanim
przedstawię ją chłopakom, ale równie cenne
jest nasze doświadczenie, opierające się na
jednym lub dwóch riffach.
Powiedz mi proszę, czy historia Aedrisa narodziła
się zanim mieliście wizję tego albumu,
czy może rodziła się wraz z nim?
To naprawdę jest pół na pół, ponieważ niektóre
kompozycje zostały ukończone, zanim
wymyśliliśmy koncepcje głównej postaci i jej
historii. Teksty zostały przerobione, aby pasowały,
a ponieważ teksty i muzyka musiały
być połączone, oznaczało to, że muzyka również
musiała zostać dostosowana. Znowu
jednak, gdy Talon miał już nadrzędne fabularne
koncepcje, wszyscy chcieliśmy wypełnić
luki i tchnąć życie w ten świat, który
stworzyliśmy. W niektórych przypadkach
mieliśmy całe utwory, które musieliśmy wyrzucić,
po prostu dlatego, że czuliśmy, że nie
pasują do naszego brzmienia lub koncepcji,
nad którą zaczęliśmy pracować. Tak więc, jak
każdy zespół, zawsze chwytamy za pomysł i
próbujemy pisać, ale dopiero gdy mieliśmy w
pamięci tę centralną koncepcję, wszystkie
kawałki naprawdę zaczęły się łączyć.
Czy Talon ma zatem ostateczne zdanie we
wszystkich kwestiach dotyczących Possessed
Steel?
Czasami się nie zgadzamy, ale to właśnie Talon
jest główną siłą stojącą za Possessed
Steel. Założył zespół wiele lat temu i wykonuje
lwią część pracy związanej z jego
utrzymaniem funkcjonowania poza samym
tworzeniem muzyki. Jeśli chodzi o pisanie,
Talon i ja jesteśmy głównymi kreatorami, ale
powiedziawszy to, bardzo ważne jest, abym
podkreślił, jak bardzo ten zespół współpracuje
ze sobą, ponieważ jest to prawdopodobnie
nasza największa siła. Wszyscy jesteśmy dorośli,
a pułapki bycia młodymi, głupimi i lekkomyślnymi
są już daleko za nami. Swoje ego
zostawiliśmy za drzwiami i generalnie jesteśmy
pokorną grupą ludzi, którzy starają się
jak najlepiej uhonorować wielką tradycję metalu.
Czasami możemy się nie zgadzać, ale
nawet wtedy nie tracimy do siebie szacunku
i nie walczymy między sobą jak dzieci. Każdy
wnosi swoje pomysły, które są wysłuchane i
wzięte do serca. Cieszymy się świetną sekcją
rytmiczną, Don i Rich to niesamowici muzycy.
Brzmienie zespołu, czy to pod względem
składu, czy sposobu, w jaki jesteśmy zgrani,
zawsze jest osiągane demokratyczne i odzwierciedla
to wyjątkowy wkład, jaki wszyscy
wnieśliśmy. Nikt nie jest zainteresowany byciem
bohaterem gitary, bohaterem perkusji,
bohaterem basu, jakkolwiek chcesz to nazwać.
Mam nadzieję, że słuchając albumu,
Foto: Possessed Steel
zauważysz, jak ważne jest, aby każdy miał
szansę zabłysnąć, a nasza korekcja zapewnia
przejrzystość każdego instrumentu, od głosu
po bęben basowy, słychać to wyraźnie w miksie.
"Aedris" rozpoczyna się miniaturką zatytułowaną
"The Dreamer". Bardzo przypomina
on muzykę klasyczną.
"The Dreamer" został napisany przez Tamarę
Comas, która jest mocno związana z zespołem
i równie dobrze może być uznana za
naszego piątego członka. Jest pianistką-samoukiem
o świetnym słuchu. Nie mogę komentować
jej gustów muzycznych w kontekście
muzyki klasycznej, ale wiem, że ma
wyrobione ucho. Zagrała także przerywnik
na poprzedniej EPce, "Possessed Steel", więc
jej powrót do studia na wstęp do "Aedris"
jest ukłonem w stronę naszej wcześniejszej
twórczości. Wszyscy lubimy muzykę klasyczną
jako gatunek, ale nie sądzę, aby którykolwiek
członek był wielkim fanem posiadającym
wiedzę o tym gatunku. Jest to jeden z
ostatnich gatunków muzycznych, których
nie zgłębiałem, ale chciałbym dowiedzieć się
o nim więcej i naprawdę go poznać.
No to teraz coś z zupełnie innej muzycznej
bajki. W "Keeper Of The Woods" i kilku
innych numerach możemy usłyszeć typowo
black metalowe krzyki.
Jesteśmy wielkimi fanami black metalu i
atmosferycznego grania. Pociąga nas jego teatralność.
Jeśli posłuchasz naszych utworów,
w większości przypadków "blackmetalowe
krzyki" należą do jednego ze złych pomniejszych
bóstw, z którymi "Aedris" musi walczyć
podczas swojej podróży. Użyliśmy tych
wokali, aby rozróżnić perspektywę naszego
bohatera i jego antagonistów. Nie jest to do
końca prawdą, jeśli chodzi o "Frost Lich", ale
ten kawałek jest trochę, jakby hołdem dla
black metalu w ogóle. Intro, użycie pełnych
akordów mollowych, brzdąkanie i dobieranie
tremolo, które zamykają utwór, to wszystko
to, co próbowaliśmy zawrzeć w naszej kompozycji.
Poza krzykami w "Free At Last" możemy
usłyszeć na przykład śpiew ptaków.
"Free at Last" to radosna kompozycja o przywróceniu
życia lasowi, który kiedyś został
zniszczony i rozszarpany przez pokręconego
Strażnika Lasu. Zabijając Strażnika raz na
zawsze, przywrócona jest równowaga. Śpiew
ptaków to podkreśla. Generalnie chcemy
używać takich dźwięków, aby zachęcić
słuchaczy do zamknięcia oczu i stworzenia
własnego mentalnego obrazu tego, co się
dzieje. Czy to nie jest powód, dla którego gry
RPG na stole są takie świetne? Nie jesteś
karmiony łyżeczką, jesteś wolny i zachęcany
do używania swojej wyobraźni i wyobrażania
sobie rzeczy tak, jak chcesz. W tym wypadku
równowaga jest jednak ciężka do utrzymania
- za dużo efektów dźwiękowych i nagle to
staje się cholernie kiczowate.
W "Bogs Of Agathorn" słyszę zaś jakieś
dźwięki, których nie jestem do końca w
stanie zidetyfikować.
Staramy się zapewnić immersję za pomocą
dźwięku, zakładając, że mówisz o odgłosach
człapania w błocie. Chcieliśmy napisać intro
do tej kompozycji, które da ci poczucie bycia
w środku tego ciężkiego, gęstego, niekończącego
się bagna. Tak więc instrumenty również
mają do odegrania rolę w tworzeniu pożądanego
efektu.
Swą premierę album miał stosunkowo niedawno,
jednak już zdobył w sieci sporo po-
POSSESSED STEEL 129
Foto: Possessed Steel
zytywnych recenzji. Spodziewaliście się takiego
odbioru?
Jesteśmy absolutnie pod wrażeniem tego, jak
dobrze ten album został przyjęty przez społeczność
metalową. Nie można dokładnie
przewidzieć, jak inni zareagują na twoją muzykę.
Myślę, że im bardziej progresywny lub
dziwne jest Twoje brzmienie, tym mniej
przewidywalna jest reakcja. Jako zespół wiemy,
że nasze podejście do pisania utworów
jest trochę dziwne. Pamiętam, jak śmiałem
się z chłopakami na próbach, myśląc, że ludzie
mogą znienawidzić to, co próbowaliśmy
zrobić. Zwłaszcza jeśli jest to album koncepcyjny,
stawka jest wysoka i łatwo jest stać się
nadgorliwym i wydać coś przesadnie nadętego.
Nie trzeba więc mówić, że jesteśmy
niesamowicie zaszczyceni tym, co widzieliśmy
i nadal widzimy w sieci. Inspiruje nas to
do dalszego pisania i zapewnia odrobinę walidacji,
aby powiedzieć nam, że sposób, w
jaki gramy, jest odpowiedni. Krytyka jest
również mile widziana. Uwierz mi, jesteśmy
naszymi najgorszymi i największymi krytykami,
ale warto spojrzeć z zewnątrz i wykorzystać
te wszystkie podpowiedzi, aby
naostrzyć miecz i skupić się na poprawie.
Pewnie po wydaniu albumu mielibyście
ochotę zaprezentować nowe utwory na
żywo.
Absolutnie - granie na żywo to przynajmniej
połowa powodów motywacji do grania heavy
metalu. Energia na tych koncertach jest
niezastąpiona i, biorąc pod uwagę że tworzymy
niszową społeczność, koncerty są najlepszym
sposobem na zebranie nas wszystkich
jako fanów tego gatunku. Sytuacja jest dla
nas nie najlepsza, ponieważ w okolicach marca
2019 roku przestaliśmy grać na żywo, aby
skupić się na zebraniu całego albumu i
zakończeniu pisania materiału. Tak więc nie
graliśmy koncertu na żywo od prawie dwóch
lat! Jesteśmy zniecierpliwieni, aby ponownie
zagrać i gdy tylko będzie to bezpieczne i
wykonalne, wrócimy do tego. Chodzenie na
koncerty to główna część mojego życia, a
utrata tego oznaczała dużo dodatkowego
czasu i dodatkowych pie-niędzy. Więc co
zrobić z dodatkowym czasem i pieniędzmi?
Zainwestowałem w moje domowe studio i
wykorzystałem ten czas, aby rozwinąć podstawowe
umiejętności produkcyjne, aby lepiej
służyć naszej muzyce w przyszłości.
Możliwość nagrywania dem i materiałów do
przyszłej produkcji jest dużą zaletą. Dużo
ćwiczyłem i pracowałem nad pisaniem
nowych riffów i melodii w ramach przygotowań
do naszego następnego wydawnictw.
Pamiętasz najbardziej ekscytujący koncert
Possessed Steel?
Nie mogę mówić w imieniu wszystkich
członków zespołu, ale jedną z najbardziej pamiętnych
nocy, kiedy graliśmy, było to w halloween
w Ottawie kilka lat temu. Graliśmy
razem z kilkoma innymi kanadyjskimi zespołami,
w tym z Barrow Wight i Metalian.
Ludzie przyjeżdżali z Toronto i Montrealu,
aby dołączyć do metalowej społeczności w
Ottawie. Miejsce to było pełne naszych przyjaciół
z kilku miast. Świetnie się bawiliśmy,
inne zespoły dały czadu, a my nadal śmiejemy
się z niektórych wydarzeń tamtej nocy,
ponieważ to było po prostu szalone.
Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.
Cała przyjemność po mojej stronie, dzięki za
poświęcony czas!
Baertek Kuczak, Sam O'Black
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
HMP: Jak widzę hasło Detroit Rock City
wciąż w pewnym sensie obowiązuje, skoro
na debiutanckiej EP "Cold Future" zamieściliście
utwór "Motor City"?
Justin Kaye: Tak, wszyscy jesteśmy fanami
Kiss, nawet większymi niż MC5. Można
więc powiedzieć, że nasze wpływy są na naszych
rękawach (gdybyśmy mieli rękawy, to
znaczy… jakbyśmy nosiliśmy koszule). Ale
ten kawałek "Motor City" została zaktualizowany
przy okazji nowego utworu "Fight For
Your Love". Tekst nie pasował do naszego nowego
kierunku, ponadto został napisany
przez wcześniejszego perkusistę. Niezależnie
od tego scena rockowa Motor City jest zapisana
w naszym DNA, mimo że nikt z nas
stamtąd nie pochodzi.
Po wydaniu tego materiału skoncentrowaliście
się na pracy nad debiutanckim albumem
- mimo zmian w muzycznym biznesie
wciąż uważacie taki format za podstawowy
dla rocka?
Ta oś czasu jest w rzeczywistości nieprawidłowa.
Na początku 2017 roku nagraliśmy i
wydaliśmy bez większego rozgłosu "Cold Future",
po czym tak naprawdę czuliśmy się zagubieni.
Skończyło się na rozstaniu z naszym
perkusistą, który, dodam, nadal jest świetnym
przyjacielem. Zaczęliśmy szukać nowego
pałkera. Terrica wkroczyła w nasze życie
i podpaliła naszą muzykę. Po roku grania z
nią zdecydowaliśmy się nagrać "Eternal
Rock".
Zdajecie się więc tęsknić za tymi dawnymi,
dobrymi czasami, stąd wybranie takiej właśnie
stylistyki: czasem określanej jako hard'
n'heavy, czasem jako proto czy tradycyjny
metal?
Nie, ponieważ rock'n'roll nigdy nie umarł. Jasne,
może ostatnio nie był głównym nurtem,
ale to w porządku. Podziemie jest tam, gdzie
są zagorzali fani, których uwielbiamy. Jedyne,
czego teraz brakuje, to grania koncertów
i machania głowami z nieznajomymi.
Świadomie sięgnęliście więc do samych źródeł,
korzeni ciężkiego rocka, kiedy wszystko
było świeże, nowe i ekscytujące?
Cóż, wszystko może być świeże, nowe i ekscytujące.
Niezależnie od tego, czy jest to nowy
zespół, taki jak Spell, czy kiedy pierwszy
raz słucha się starych płyt Grand Funk.
Chodzi wyłącznie o perspektywę.
Taka zmiana stylistyki w przypadku waszego
poprzedniego zespołu Doomsower
nie była możliwa, woleliście zacząć wszy-
130
POSSESSdED STEEL
Rockowe DNA
- Rock 'n' roll nigdy nie umarł - deklaruje Justin Kaye. Akurat ja zgadzam
się z nim w 100 %, bo fakt, że dana muzyka nie była akurat na topie wcale nie
oznacza, że nikt jej nie grał. Akurat Time Rift od początku hołdowali hard'n'heavy
w formie najbardziej klasycznej z możliwych, a ich debiutancki album "Eternal
Rock" powinien zainteresować wszystkich zwolenników starego grania w duchu
przełomu lat 70. i 80.
stko od początku, pod nową nazwą i bez
dawnych obciążeń?
Dokładnie. Portland słynie z bardzo nudnych
zespołów doom/stoner i chciałem zdystansować
się od tej miałkiej sceny. Zacząłem
z Doomsower w 2008 roku, kiedy miałem
osiemnaście lat, grając to, co uważałem za
prawdziwy doom… jakby nie było metal. Nie
jakąś - wspomnianą wcześniej - odmianę stonera.
Niestety zespół podążał w tym kierunku
i bardzo mnie to zdenerwowało. Doomsower
padł i wkrótce potem narodził się
Time Rift.
przesyłu strumieniowego, ale to nie to samo,
co wrzucanie taśmy do starego kaseciaka lub
obracanie płyty winylowej na gramofonie.
Chcemy was porwać naszą muzyką, abyście
sięgnęli po nas!
Singlowy "Better Than Life" trafił na album,
ale coveru "Silver Machine" Hawkwind
już nie zamieściliście - czemu, skoro
oba utwory ukazały się w roku ubiegłym
"Eternal Rock" - można ten tytuł różnie interpretować,
a do tego, chociaż jeszcze niedawno
trudno było w to uwierzyć, od kilku
lat faktycznie jest coś na rzeczy i możemy
już mówić o renesansie popularności klasycznego
rocka?
Tytuł na pewno jest otwarty na wszelką interpretację!
Nie podoba mi się jednak określenie
"klasyczny rock". To przynajmniej dla
mnie złe określenie. Nie gramy muzyki "retro"
ani nie tęsknimy za minionymi czasami.
Gramy, co chcemy, tu i teraz.
Wasz nowy album ukazał się jako LP i CD,
jest też oczywiście wersja cyfrowa - czujecie
się pewnie dopieszczeni pod tym względem,
bo kasetę wydaliście już samodzielnie wcześniej?
Jasne, ale kaseta została wydana w małej wytwórni
Ladyhawke Records.
Była już mowa o dalszym ciągu współpracy
Muzyka jest dla was pewnie tylko hobby,
największą pasją? Jest też jednak tak, że
nawet podziemny zespół metalowy jest
swego rodzaju inwestycją, bo trzeba przecież
kupić instrumenty i inny sprzęt, są
koszty wynajęcia sali prób czy studia oraz
inne, a przecież mało który zespół może teraz
utrzymać się z grania - nie odstrasza
was to i nie zraża?
To nie jest hobby, to sposób na życie! Tak,
koszt wzmacniaczy i paczek Marshalla, miejsca
na próby oraz dobrego sprzętu do nagrywania
nie jest tani. Ale tak właśnie jest. Pracujemy
codziennie, aby zapłacić za naszą pasję.
Wielu muzyków to robi, chociaż chciałbym
być w skórze Judas Priest i móc tego
nie robić. Ale nawet oni kiedy zaczynali, mieli
też normalną pracę…
Istniejecie w sumie od niedawna, bo raptem
sześć lat, ale od początku funkcjonowania
ze-społu zabraliście się solidnie do roboty,
szybko przygotowując pierwsze demo, a po
nim EP "Cold Future" - skoro mieliście nowe
utwory, nie było co zwlekać z pokazaniem
ich światu?
"Eternal Rock" został nagrany pod koniec
grudnia 2018 roku i najpierw wydany na cały
świat w marcu 2020 roku w Ladyhawke Records,
a następnie przez Dying Victim Productions
w listopadzie 2020 roku (dodam,
że obie daty wydania przypadały na 13 w
piątek…). Chcieliśmy zrobić jak najlepiej dla
tego albumu i wydać go oficjalnie i z rozmysłem.
Nie ma nic gorszego niż zespół, który
wydaje album we wtorek na bandcampie.
Co ciekawe te materiały ukazały się
również fizycznie, a EP-ka nawet na kasecie
- tacy z was oldschoolowcy, że marzyła się
wam jej wersja również na analogowym
nośniku? Tłoczenie wersji winylowej było
droższe, więc relatywnie niskie koszty
wydania taśmy też miały tu znaczenie?
Na pewno. Winyl nie jest tani, taśmy tak.
Ale ostatecznie dobra materialne są niezbędne
dla rock and rolla. Cyfrowe wersje są
w porządku, jeśli wykorzystujesz je do
Foto: Time Rift
tylko w cyfrowej wersji?
Tak naprawdę nie ma konkretnego powodu.
"Shoot You In The Back" Motörhead z najnowszego
singla też pożałowaliście nabywcom
płyt w fizycznej postaci. A może nie
lubicie wydawać przeróbek na albumach,
uważając, że sprawdzają się tylko na singlach?
Jeśli kupisz płytę CD, możesz otrzymać "fizyczną"
wersję utworu w takiej postaci, w jakiej
się tam znajduje.
Młody zespół, praktycznie nieznany i z
trzema podziemnymi materiałami na koncie.
Zainteresowanie i oferta Dying Victims
Productions musiała was pewnie nielicho
zaskoczyć?
Tak i nie. Jestem bardzo zaszczycony, że
Florian umieścił nas w swojej wytwórni i wydał
nasz debiutancki album. Ktoś, kto mieszka
w innym kraju, na innym kontynencie, ale
kocha naszą muzykę. Nie mogę być bardziej
szczęśliwy.
z Dying Victims, o MLP albo i kolejnym
albumie z premierowym materiałem?
O tak! Album numer dwa jest obecnie w
przygotowaniu i ujrzy światło dzienne w
Dying Victims w 2021 roku.
To chyba dla was bardzo ekscytujący moment,
bo macie szansę trafić do większego
grona słuchaczy, nie tylko maniakalnych
kolekcjonerów metalowych demówek, więc
pewnie nie zamierzacie odpuszczać i dość
szybko uraczycie nas tym nowym materiałem,
skoro koncertowanie nie jest obecnie
możliwe?
Nigdy się nie poddawajcie. Świat grania muzyki
na żywo powróci, a my wtedy wyruszymy
w świat i rozpowszechnimy naszą muzykę
wśród oddanych ludzi na całym świecie!
Najlepsze dopiero nadejdzie. Wasze zdrowie!
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
TIME RIFT 131
Podnoszenie poprzeczki dla japońskiej jakości heavy metalu
Gitarzysta tokijskiego Significant Point, Gou Takeuchi, odpowiadał na
pytania w sposób chłodny, ale rzeczowy, merytoryczny i bardzo szczegółowy. Zaprezentował
pełen przegląd historii swojego heavy metalowego zespołu, począwszy
od czasów, gdy wszyscy członkowie byli jeszcze nastolatkami. Podzielił się
jedynymi w swoim rodzaju inspiracjami, jakich trudno szukać wśród innych metalowych
gitarzystów (Enka, Kobushi). Otwarcie opowiedział o swoich muzycznych
błędach i trudnościach, ale przede wszystkim wyraził głębokie zadowolenie
z właśnie wydanego albumu "Into The Storm", na którym znalazło się dziesięć
porywających kompozycji po mistrzowsku balansujących między prawdziwie metalową
szybkością a niebanalną melodyką.
dogadał się z częścią swojego ówczesnego
składu, żeby spróbować pograć metal. Zaproponowali
mi dołączenie. Wiesz, byliśmy nastolatkami
kowerującymi Metallikę i MSG,
chociaż ja już wtedy miałem własne pomysły,
takie jak zalążki utworów "Attacker" i "Danger
Zone". Wraz z upływem czasu graliśmy
coraz to więcej własnych utworów a mniej
coverów. Obecny skład ukształtował się w
2018 roku.
Wasze pierwsze demo "Attacker!" zawierające
utwory "Attacker!", "Heavy Metal
używaniem poszczególnych narzędzi. To słychać.
Nie dałem rady uzyskać satysfakcjonującego
brzmienia. Słuchając tego materiału
teraz, czuję, że brzmi to tak unikalnie,
agresywnie, pierwotnie. Rozdawaliśmy to demo
bezpłatnie podczas naszych koncertów, i
faktycznie dostawaliśmy dzięki niemu więcej
propozycji występów, co zaś dodawało mi pewności
siebie.
Jak opisałbyś muzyczną ewolucję Significant
Point od tamtego czasu do dziś?
Na samym początku komponowałem impulsywnie.
Pierwotna energia była i jest najważniejsza,
z tą różnicą, że teraz potrafię
spojrzeć na muzykę z totalnie innej perspektywy.
Niesamowicie rozwinąłem się jako
twórca. Wiesz, to nie jest tak, że konkurujemy
z jakimiś innymi zespołami, nikogo nie
traktujemy jako rywala. Staramy się przekraczać
poziom, który sami sobie postawiliśmy,
stawać się lepszymi muzykami niż
sami byliśmy dnia poprzedniego. Najważniejszą
sprawą jest, aby jakość naszej muzyki
osiągała pożądany przez nas, coraz to wyższy
poziom. Zakres różnorodności moich kompozycji
drastycznie wzrósł odkąd to sobie
uświadomiłem. Przyjmując takie podejście
do muzycznego postępu i realizując założone
cele, osiągamy swoistą spójność i wypracowujemy
muzyczną tożsamość Significant Point.
Nagrywałem "Into the Storm" właśnie z
takim nastawieniem. Myślę, że moje postępy
objawiły się dosadnie w brzmieniu longplaya.
HMP: Cześć. Significant Point jest heavy
metalowym zespołem z Tokyo. Proszę o
kilka słów o Was tytułem wstępu zwłaszcza
dla czytelników, którzy słyszą tę nazwę
po raz pierwszy.
Gou Takeuchi: Cześć. Jestem gitarzystą i
kompozytorem Significant Point. Zespół
ten powstał w marcu 2011, kiedy wszyscy
byliśmy kumplami ze szkolnej ławki. Od tego
czasu zaszło trochę zmian w składzie, a obecnie
nasz line-up prezentuje się następująco:
Gou Takeuchi (gitara), Kazuki Kuwagaki
(gitara), Kazuhiro Watanabe (bas), Itormentor
(perkusja). Gitarzyści są oryginalnymi
członkami od samego początku. Minęło
dziesięć lat odkąd zaczęliśmy muzyczną
przygodę.
Pozwól więc, że zadam Ci kilka pytań dotyczących
Waszej historii. Co utkwiło Ci w
pamięci z samego początku Significant
Point?
Jasne. Bardzo dobrze pamiętam, jak zaczynaliśmy.
No więc było to dziesięć lat temu.
Kazuki grał w innym zespole, ale nie heavy
metal. Ja zaś grałem covery heavy metalowe
w Seikima II. Tamten zespół Kazukiego
rozsypał się w pewnym momencie, a ponieważ
on zawsze chciał grać metal, no więc
Foto: Significant Point
Master" i "Danger Zone" ukazało się w
2014r. Co konkretnie chcieliście osiągnąć za
sprawą tego wydawnictwa? Czy np. wpłynęło
ono na częstotliwość Waszych koncertów?
W tamtym okresie czuliśmy, że nasz skład
jest w miarę ogarnięty i że jesteśmy gotowi
do wyjścia z bunkra. Wyszło mi, że potrzebujemy
demo CD. Nagraliśmy te trzy kawałki,
które stanowiły wtedy naszą autorską
część setlisty koncertowej. Nagrywaliśmy
sami, to ja zrobiłem wszystko od miksu po
mastering, a że nie miałem o tym pojęcia?
Nie wiedziałem, jak to się robi, więc improwizowałem
i uczyłem się w biegu. Miałem
problem z właściwym
W międzyczasie wydaliście jeszcze koncertówkę
"Live at Tokyo" in 2017. Jaki był
ten występ? Czy był on wyjątkowy z jakiegoś
konkretnego powodu?
Rzeczony koncert odbył się w Akihabara,
Tokyo. Jego wyjątkowość odnosi się do reaktywacji
Significant Point - było to nasze
pierwsze show od dwóch lat, w nowym składzie!
W zasadzie nie mięliśmy wtedy stałego
basisty, więc zwróciliśmy się do Hamashima
z Outbreak Riot z prośbą o wsparcie. Nasz
problem wziął się stąd, że w Japonii naprawdę
mało kto chce grać old schoolowy heavy
metal. Ciężko jest znaleźć odpowiednich
muzyków, którzy mogliby do nas dołączyć,
więc to trwa. W takiej sytuacji cieszyliśmy się
z możliwości kontynuacji aktywności Significant
Point i postanowiliśmy to utrwalić.
Kiedy wysłuchałem, co nagraliśmy, okazało
się, że jakość jest na tyle dobra, że warto to
wydać oficjalnie jako samodzielnie wyprodukowaną
koncertówkę. Znów dodała mi ona
pewności siebie, że jesteśmy w stanie brnąć
dalej w heavy metal. Podsumowując, zarejestrowane
show było dla mnie wyjątkowe.
Jeszcze przed "Into the Storm", ukazał się
vinyl singiel "Attacker/Danger Zone" (Inferno
Records, 2018). "Attacker" brzmi w
mojej opinii agresywniej zaś "Danger Zone"
wydaje się bardziej zaawansowane jeśli
chodzi o gitary.
Te dwa utwory znalazły się już na demie w
2014 roku, ale jak Ci wspomniałem, z kiepskim
brzmieniem. Tym razem zależało nam
na uzyskaniu lepszej jakości w studio. Zarejestrowaliśmy
je w tym samym składzie, co
"Live At Tokyo". Zmieniliśmy solówkę gitarową
w "Attacker" w porównaniu do wersji z
dema, prezentując podwójny atak gitarowy w
132
SIGNIFICANT POINT
stylu Judas Priest. Całe "Attacker" jest tu
zresztą zagrane szybciej i znacznie agresywniej.
"Danger Zone" to chyba nasza najstarsza
kompozycja w ogóle, perfekcyjnie pasująca
na zakończenie koncertów. Wprawdzie
główny motyw jest prosty, ale już gitarowe
riffy bardzo trudne technicznie - prawe ręce
gitarzystów wyjątkowo dużo pikują. Solo w
"Danger Zone" jest bardzo melodyjne. Dodam
jeszcze, że nawiązaliśmy kontakt z Inferno
Records oraz jego właścicielem Fabienem
dopiero po zakończeniu nagrania i wypuszczenie
7EP było wspólną decyzją, za co
jesteśmy im naprawdę wdzięczni.
Waszym obecnym labelem jest Dying Victims
Production. Czy jesteście zadowoleni
z otrzymywanego od nich wsparcia?
Dying Victims Productions zaoferowało
nam w 2019 roku możliwość wydania dużego
longplaya. Byliśmy szczęśliwi z otrzymania
takiej propozycji i od razu przystąpiliśmy
do pracy. To super sprawa wydać u nich
album. Zawsze nas bardzo wspierają i nie
mógłbym być bardziej zadowolony. Nie możemy
się doczekać, kiedy płyta ostatecznie
się ukaże w lutym 2021r.!
Wyobrażam sobie, że premiera debiutanckiego
dużego longplay'a jest dla Was ekscytująca,
zwłaszcza po tylu latach!
Bez kitu, jesteśmy rozradowani! To było całe
dziesięć lat odkąd Significant Point powstał
i oto teraz mamy debiutancki duży longplay.
Napisałem sporo kawałków przez te wszystkie
lata i wybrałem 10 najlepszych na "Into
the Storm". Są tutaj starsze numery jak
"Attacker" i "Danger Zone", jak również nowsze
jak "Heavy Attack" czy też "Into the
Storm". Mam nadzieję, że słuchając tego albumu,
Ty również poczujesz, że stanowi on
owoce 10 lat historii zespołu. Zależało mi
przy tym, aby stworzyć taki album, którego
dobrze się słucha jako całość lub fragmentami.
To nie miał być album konceptualny.
Niczym jedna książka z różnymi niepo-wiązanymi
historiami, mamy tutaj jeden album
muzyczny z wieloma niepowiązanymi heavy
metalowymi utworami. Doświadczenie tworzenia
"Into the Storm" było z pewnością
wyzwaniem, ale cieszę się, że zrobiłem to dobrze.
Foto: Significant Point
Foto: Significant Point
Powiedz proszę nieco więcej o Waszej pracy
nad "Into the Storm". Ile czasu Wam to
zajęło? Kto był producentem? Jaką atmosfera
panowała w studiu?
Nagrywanie trwało między marcem 2019r. a
wrześniem 2020r., czyli szmat czasu, aż półtorej
roku. Pracowaliśmy w Studio Sun w japońskim
mieście Nishi-Funabaski (około 20
km na wschód od centrum Tokyo - przyp.
red.) z inżynierem Ashu Ito, który włożył w
swoje zadanie tyle samo pasji, co sam zespół.
Umiejętności naszego producenta były kluczowe
dla jakości "Into the Storm". Ze
względu na obecny brak stałego wokalisty w
składzie Significant Point, zaprosiliśmy George'a
Itoh'a (Risingfall / Military Shadow)
żeby zaśpiewał gościnnie wszystkie utwory.
Ma znakomity głos. Jesteśmy wdzięczni jemu
oraz członkom jego zespołów za akceptację
zaproszenia na sesję. Atmosferę oceniłbym
bardzo pozytywnie. Wszyscy mieliśmy jedną
dewizę: "zrobić świetny album". Podsumowując:
ekscytujące i wspaniałe doświadczenie.
Jako osoba, która wysłuchała "Into the
Storm" zaledwie kilkanaście razy i dopiero
co zapoznała się z tematem, chciałbym podzielić
się z Tobą własną opinią: jest dzika,
nieposkromiona, agresywnie speed metalowa
moc; autentycznie, konkretnie, ostro, nie
ma pierdolenia trzeba napierdalać.
Dziękuję. Ale zauważ, że połączyliśmy dwie
rzeczy: speed metal ("Attacker", "Into The
Storm") i melodie ("You've Got The Power" i
"Night Of The Axe"). Usiłowaliśmy ścigać się
sami ze sobą i grać te speed metalowe rzeczy
najszybciej jak się da. Naprawdę staraliśmy
się wręcz przekroczyć granice własnych możliwości,
poprzeczka była ustawiona bardzo
wysoko. Widać to zwłaszcza w "Attacker",
gdzie tempo jest niemal takie samo jak podczas
koncertów, świetna sprawa. Pomimo tego
nie stroniliśmy od eksperymentów np. tytułowe
"Into The Storm" to jedyny kawałek z
tekstami po japońsku zamiast po angielsku.
Jest taki japoński gatunek muzyczny enka
(zainteresowanym proponuję sprawdzić
Kiyoshi Hikawa - przyp. red.) z unikalnym,
mocnym vibrato i stylem śpiewania nazywanym
kobushi. Wspomniane japońskie liryki
w "Into The Storm" bardzo pasują do kobushi.
Chciałem to uchwycić. Także chodzi mi
o tego rodzaju eksperymenty. Jednocześnie
album jest spójny muzycznie i konkretnie
metalowy. Myślę, że to wszystko wpływa na
dynamikę brzmienia "Into the Storm".
Faktycznie, oprócz speed metalu mamy też
choćby wolniejszy fragment następujący po
świetnym solo w "Night of the Axe". Wybija
się instrumentalny fragment w tym
utworze. Uwielbiam.
Dzięki. Również go lubię. Chciałem uczynić
ostatni okrzyk w "Night of the Axe" najwspanialszym
momentem tej kompozycji, więc w
celu jego podkreślenia dodałem spokojniejszą
część tuż przed nim. Myślę, że naprawdę dobrze
to wyszło.
A który fragment gitarowy jest najbardziej
zaawansowany technicznie w Twoim wykonaniu?
Muszę tutaj podkreślić, że tworzę sola gitarowe
z zamiarem, aby stanowiły swego rodzaju
dodatkowy utwór wewnątrz innego
utworu. Technika ma za zadanie jedynie
wspomagać melodię a to właśnie dobra melodia
pełni nadrzędną rolę. Teraz odpowiadając
na Twoje pytanie, najtrudniejszy technicznie
fragment jest w tytułowym "Into The
Storm". Chciałem zagrać podniosłe gitarowe
SIGNIFICANT POINT 133
Foto: Significant Point
solo w tym kawałku. W tym celu zdecydowałem
się użyć elementy muzyki klasycznej,
a mianowicie stworzyć efekt dialogu pomiędzy
dwoma gitarami zmierzającymi do potężnego
unisono. Próbowałem tego po raz pierwszy
i jestem zadowolony z efektu końcowego.
"You've got the Power" wydaje mi się najbardziej
chwytliwe. Czy będziecie kontynuować
więcej rzeczy w podobnym stylu w
przyszłości?
Ten utwór został zainspirowany hard rockiem
i był pierwszym ukończonym przeze
mnie utworem z kategorii tych bardziej melodyjnych
na "Into The Storm". Bardzo ważna
część albumu. Tuż przed nim jest bardzo
szybki "Heavy Attack", co perfekcyjnie kontrastuje
z "You've got the Power". W celu ich
dodatkowego sparowania użyłem podobnego
sposobu rozwoju akordów w obu utworach.
A w części solowej "You've go the Power" starałem
się uzyskać efekt jakby gitara śpiewała.
Będę starał się kontynuować taki miks melodii
i szybkości w przyszłości.
Dlaczego nie zamieściliście "Heavy Metal
Master" ani "Resurrection" na "Into The
Storm"?
Początkowo chciałem to zrobić, ale miałem
tak wiele innych dobrych pomysłów i utworów,
że potrzebowałem dokonać selekcji.
Biorąc pod uwagę ogólny wydźwięk całości
oraz równowagę pomiędzy szybkimi a melodyjnymi
piosenkami, zdecydowałem się je
odrzucić. Ta decyzja była bardzo starannie
przeze mnie przemyślana ze względu na jej
doniosłe znaczenie dla charakteru "Into The
Storm".
A jak należy rozumieć nazwę Significant
Point?
Kazuki wybrał tą nazwę. Na samym początku
istnienia zespołu szukaliśmy słowa, które
byłoby nietypowe i miałoby szansę wywrzeć
wrażenie. Kazuki interesował
się wtedy fizyką i napotkał na
termin fizyczny "significant
point". Powiedział nam, że jest
to taki fragment teorii, która ją
podważa albo czyni nieużyteczną.
Przykład: czarna dziura
dla ogólnej teorii względności.
Myślałem, że to wyrażenie będzie
niezapomniane i brzmi
cool, a znaczenie jest spoko.
No więc tak zaczęliśmy nazywać
zespół. Co ciekawe, kilka
lat później dowiedziałem się,
że pomyliłem termin, doszło
do nieporozumienia, no bo
wiesz, to by był raczej "singular
point" lub "singularity",
podczas gdy "significant point"
znaczy coś kompletnie innego.
Significant point to tak naprawdę
termin z lotnictwa (położenie
geograficzne samolotu w
trakcie lotu, wykorzystywane
w celu nawigacji - przyp. red.).
Ale ta omyłka nie ma znaczenia.
Significant Point jako
nazwa zespołu brzmi lepiej,
nie zmienialiśmy tego.
Twoje główne muzyczne inspiracje?
Michael Schenker jest najbardziej cenionym
przeze mnie gitarzystą. Dorastałem słuchając
jego solówek gitarowych w "Rock Bottom",
"Love To Love", "Lookig For Love" itd.
Jak widzisz, lubię emocjonalne brzmienie gitar,
tak jak u Michaela Schenkera. Jeśli chodzi
o bardziej zaawansowane podejście do
gitary, wskazałbym na inspirację Brianem
May'em. Zespoły: Judas Priest, Iron Maiden,
Savage Grace, Metal Church, Cloven
Hoof, Shok Paris, Liege Lord, Sinner,
Agent Steel, Sortilege, Omen, Grim Reaper,
Rainbow, Scorpions, UFO, MSG. Zespoły
japońskie: Loudness, Wolf, Aion, Anthem,
Dementia, Crowley, X, Prowler,
Hurry Scuary, Vow Wow, Mari Hamada,
Kuni, Flatbacker, Earthshaker, Salem.
Jake są Twoje plany na przyszłość? Kiedy
możemy spodziewać się następcy "Into The
Storm"?
Mam kilka interesujących pomysłów na nowe
utwory. Dopracuję je a następnie podzielę
się nimi ze światem, gdy już będą gotowe. Na
pewno zajmie mi to trochę czasu, ale to będzie
dobrze wykorzystany czas ze znakomitymi
efektami.
Dziękuję za ułatwienie mi właściwego odbioru
Waszej muzyki. Wszystkiego dobrego
w przyszłości.
Dziękuję.
Sam O'Black
HMP: Powiedzieliście, że "Throne of Inquity"
ma "pomóc wprowadzić fanów w nasze
najbliższe pełne wydawnictwo". Chyba
nie spodziewacie się, że to zdanie zostanie
niezauważone (śmiech). Czy mamy rozumieć,
że prace nad nowym albumem są już
na ukończeniu?
Freddie Vidales: Jesteśmy blisko ukończenia.
Matt Barlow: To zdecydowanie wprowadzenie
i zdecydowanie chcieliśmy, abyś to zauważył
(śmiech). Pomyśleliśmy, że ta piosenka
da ludziom wgląd w to, czego mogą się
spodziewać.
Kiedy możemy się go spodziewać?
Freddie Vidales: Musiałbyś skonsultować
się z naszą wytwórnią Rock of Angels Records,
ale myślę, że można bezpiecznie powiedzieć,
że przed latem.
Matt Barlow: Mamy nadzieję, że nastąpi to
przed latem, ale jeśli termin zostanie przesunięty
w czasie, jestem pewien, że zostanie
wydany tak szybko, jak to możliwe.
Czekamy z niecierpliwością! Uchylicie rąbka
tajemnicy czego się spodziewać? Na
podstawie "Throne of Inquity" brzmi to
bardzo obiecująco.
Matt Barlow: Podobnie jak w przypadku
całej twórczości Ashes of Ares, przez płytę
przewijają się podobne motywy. To nie jest
album koncepcyjny, ale są pomysły, które są
powiązane, a nawet łączą się z poprzednimi
płytami.
"Throne of Inquity" to bardzo majestatyczny
i mroczny utwór. Słyszę tu sporo ducha
Iced Earth z czasu "Burnt Offerings".
Jakie były tym razem wasze inspiracje -
zarówno tekstowe, jak muzyczne?
Freddie Vidales: Muzycznie inspiracje pochodzą
od Slayera, Death i Kinga Diamonda
(oraz małego Easter Egg'a od Kiss).
Matt Barlow: Inspiracja do tekstów faktycznie
pochodzi z naszego pierwszego albumu.
Jednooki Król zasiada na tronie. Poza
tym pozwolę słuchaczowi wyciągnąć własne
wnioski.
Czyli jak rozumiem nie jest to twór samodzielny,
opowiadający osobną historię, a
raczej zapowiedź czegoś pełniejszego? Czy
pojawi się w ogóle na najbliższej płycie?
Freddie Vidales: Zostanie włączony jako jeden
z utworów na nowym albumie.
Matt Barlow: Na następnej płycie będą wątki,
które wpasowują się do tego tematu, ale
nie są konceptualne.
134
SIGNIFICANT POINT
Przechodząc do reszty repertuaru - dobór
artystów których utwory coverujecie nie jest
oczywisty. Na "Well of Souls" był to Chris
Cornell, tu mamy Chicago i Kansas. Nie
idziecie na łatwiznę biorąc na warsztat numery
z metalowego poletka. Czym się sugerujecie
przy ich doborze?
Freddie Vidales: Bardziej interesuje mnie
wzięcie czegoś niemetalowego i stworzenie z
tego czegoś ciężkiego. To fajne wyzwanie i
moim zdaniem bardziej satysfakcjonujące.
Matt Barlow: Myślę, że to naprawdę ważne,
by doceniać artystów spoza "metalowego
świata", którzy nas zainspirowali. Ludzie powinni
rozpoznawać dobrą muzykę, bez
względu na to, czego najczęściej słuchają lub
z czym się utożsamiają.
Jednooki Król zasiada na tronie
Matta Barlowa raczej nikomu z fanów tradycyjnego metalu przedstawiać
nie trzeba. Iced Earth to marka rozpoznawalna chyba najlepiej z okresu, kiedy to
właśnie on dzierżył w niej mikrofon. Freddie Vidales pojawił się tam co prawda
kilka lat po jego odejściu, ale duch zespołu pozostał w nich obydwu na tyle silnie,
że gdy postanowili połączyć siły, powstał projekt bardzo wyraźnie nawiązujący do
wiekopomnych dzieł w stylu "Burnt Offerings" czy "Something Wicked This Way
Comes". Tak jest i w przypadku nowej EP, która - jak sami muzycy przyznają - jest
zapowiedzią nadchodzącego wielkimi krokami pełnego albumu. Miałem możliwość
porozmawiać z tym amerykańskim duetem i dyskretnie podpytać o szczegóły
przyszłego wydawnictwa. Odpowiedzi były dosyć oszczędne i nierzadko enigmatyczne,
ale kilka kart z talii Ashes of Ares zostało z pewnością odkrytych…
dystans społeczny, zanim to było modne.
To już druga Wasza okładka autorstwa
Kamila Pietruczynika. Nie mógłbym pominąć
postaci tak zdolnego krajanina. Jak
układa się Wasza współpraca? Jak w ogóle
czasach Iced Eearth dotykaliście co prawda
tematów religijnych, ale raczej nie od strony
pro-chrześcijańskiej.
Matt Barlow: Nie wiem, stary. Zawsze starałem
się być bardzo otwarty, jeśli chodzi o
wolność religijną. To nie musi mieć nic
wspólnego z moją decyzją o ponownym wyobrażeniu
sobie świątecznych piosenek. Po
prostu zawsze lubiłem kolędy i muzykę bożonarodzeniową.
Miniony rok do łatwych nie należał, również
dla branży muzycznej, ale jedno trzeba
przyznać - muzycy odcięci od możliwości
koncertowania pozamykali się w studiach
i owocem tego jest prawdziwy wysyp świetnych
albumów! Macie jakichś faworytów
na album roku 2020?
Matt Barlow: Przez ten rok również byliśmy
w trybie pracy, więc tak naprawdę nie słuchałem
zbyt wielu rzeczy poza tym, nad
czym pracowałem.
Planujecie trasę koncertową gdy tylko sytuacja
z pandemią się uspokoi?
Kansas i Chicago to kwintesencja amerykańskiego
grania. Tę "amerykańskość" czułem
też zawsze w waszej twórczości - czy
to z Iced Earth, czy Ashes of Ares.
Matt Barlow: Tak, to prawda. Jesteśmy
Amerykanami na dobre i na złe, i nie czujemy
się winni z tego powodu (śmiech).
Piękna postawa! Co do składu Ashes of
Ares - uzupełnili go tym razem Kyle Taylor
i Ray Hunter. Pierwszego z nich znamy z
Infusion, drugiego, z mało znanego zespołu
Wild Child. Jak wyglądał wybór muzyków
sesyjnych? Opowiedzcie o Waszej współpracy.
Freddie Vidales: Kyle i ja jesteśmy przyjaciółmi
od czasów szkolnych i gramy razem
dość długo (z przerwami). Ponieważ zagrał z
nami kilka koncertów na żywo i mieszka blisko
mnie, poproszenie go o zrobienie EPki
wydawało się oczywistym wyborem. Raya
poznałem przez Matta, kiedy Matt i ja siedzieliśmy
z jego zespołem Bastion's Wake
na przyjęciu urodzinowym Matta. "Dust in
the Wind" było dodane do EP w ostatniej
chwili, więc skontaktowałem się z Rayem,
ponieważ jest on bardzo utalentowanym muzykiem,
a ponadto ma możliwość szybkiego
nagrania świetnie brzmiących ścieżek gitary
akustycznej
Jak radziliście sobie z sytuacją pandemii?
Czy mieliście możliwość widywać się osobiście
i grać wspólne próby, czy wszystko
odbywało się drogą online?
Freddie Vidales: Matt i ja mieszkamy po
przeciwnych stronach Stanów Zjednoczonych,
więc wszystko zostało zrobione online.
Matt Barlow: Freddie i ja praktykowaliśmy
Foto: Ashes Of Ares
na siebie natrafiliście?
Matt Barlow: Znam Kamila od dawna. Zaczął
robić fanarty dla Iced Earth wiele lat temu.
Miałem okazję go poznać, gdy byłem w
trasie po Polsce i cały czas utrzymywaliśmy
kontakt. Zaoferował swoje usługi Ashes of
Ares kilka lat temu, a Freddie i ja pokochaliśmy
jego prace. Jesteśmy bardzo szczęśliwi,
że jest częścią naszego zespołu kreatywnego!
Czy jest szansa, że "Throne of Inquity"
ukaże się na CD?
Freddie Vidales: Nie jesteśmy pewni. To raczej
pytanie do wydawcy.
Z innej beczki - Matt, muszę zadać Ci jedno
pytanie które mocno mnie nurtuje, a dotyczy
Twojego pobocznego projektu z Jonem
Schafferem. Szczerze mówiąc to jedne
z najlepszych "metalowych kolęd" jakie
dane mi było słyszeć. Zaskakuje natomiast
sam fakt, że wzięliście je na warsztat. Już w
Freddie Vidales: To zależy od wielu rzeczy,
ale nie będę o nich mówił. Nie chcę przypadkiem
otworzyć puszki Pandory (śmiech)!
Ale pozwolę sobie na jeszcze jedno pytanie
w tym temacie, zakładające że ta puszka się
nie otworzy i koncerty zostaną odblokowane
- są szanse że w końcu zobaczymy
Was w Polsce?
Freddie Vidales: Mamy nadzieję, że w pewnym
momencie się to uda. Chcielibyśmy
zagrać w prawie każdym miejscu, w którym
będą chcieli nas.
Matt Barlow: To byłoby niesamowite!!! Jeśli
to zrobimy, na pewno spędzimy trochę czasu
z Kamilem!
Gorąco na to liczę! Dzięki za rozmowę!
Piotr Jakóbczyk
SHES OF ARES 135
HMP: Cześć Wam. Jak się czujecie zaraz
po wydaniu pierwszego pełnego albumu
Midnight Spell "Sky Destroyer"?
Paolo Velazquez: Cześć! Jestem bardzo
podekscytowany nową płytą. Cała ciężka
praca w końcu zbiera efekty.
Brian Wilson: Czuję się świetnie! To był
moment, na który długo czekałem i nie
mógłbym być bardziej zadowolony z tego, co
się ukazało.
The Hammer: Jestem bardzo podekscytowany
wydaniem naszego debiutu! Od jakiegoś
czasu oczekiwałem tego z niecierpliwością.
Pierwsze reakcje waszych fanów na "Sky
Destroyer" wyglądają niesamowicie. Ludzie
piszą na Facebooku: "świetny album",
"wspaniały album", "taki banger!" a i niektórzy
wypytują o wersję winylową. Czy
Nieubłagana siła czystego
metalu w najprawdziwszej
formie
Czy naszą Planetę Ziemia czeka
wkrótce niszczycielska katastrofa
spadająca z nieba? Nie bójmy się pisać i
czytać o rzeczach ważnych, nawet gdyby
miało to coś wspólnego z zaklęciami o
północy. Nie lękajmy się spojrzeć prosto
w twarz nieubłaganej sile w najprawdziwszej
formie. Musimy utrzymać dziedzictwo
metalu wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Jako że wiele rzeczy jest obecnie
dużo łatwiej powiedzieć, niż zrobić, proponuję zacząć od dobrego muzycznego
podkładu pod tego rodzaju tematy. Amerykanie z Midnight Spell debiutują właśnie
ze swoim pierwszym, bardzo pozytywnie przyjmowanym przez słuchaczy,
albumem "Sky Destroyer". Jest to propozycja dla miłośników tradycyjnego heavy
metalu, chętnych do zapoznania się z czymś nowym, świeżym i piekielnie dobrze
rokującym na przyszłość. Na pytania odpowiadali: perkusista i założyciel zespołu
Brian Wilson, gitarzysta The Hammer oraz woka-lista Paolo Velazquez. Bardzo
młodzi, bezkompromisowi muzycy, ale już z perfe-kcyjnie wyszlifowanym warsztatem,
z niespożytym wigorem, mnóstwem oryginalnych pomysłów i poczuciem
misji niesienia pochodni prawdziwego heavy metalu. Jak sami przyznają i wielokrotnie
podkreślają w niniejszym wywiadzie, nie chcą być kolejnym Judas Priest
ani kolejnym Iron Maiden, lecz pierwszym i jedynym w swoim rodzaju Midnight
Spell.
zdajecie sobie sprawę, jak wiele radości dostarczacie
swoim słuchaczom? Istnieje niezliczona
liczba innych albumów do posłuchania,
ale wasza muzyka wciąż potrafi
przyciągnąć uwagę i zrobić różnicę we
współczesnym krajobrazie heavy metalu.
The Hammer: Z tego, co widziałem, reakcje
były bardzo pozytywne!
Brian Wilson: Cieszę się, że ludzie polubili
Foto: Midnight Spell
"Sky Destroyer" tak samo jak i my. W dzisiejszych
czasach tak trudno się wyróżnić, że
jest to wręcz zaszczyt, że tak wiele osób decyduje
się nas słuchać.
Paolo Velazquez: Od samego początku wiedziałem,
że gramy muzykę z potencjałem.
Czasami to, co kompozytor słyszy w myślach,
nie przekłada się odpowiednio na odbiór
słuchacza, ale świetną sprawą jest, że -
sądząc po reakcjach odbiorców - przy ogromnej
liczbie niesamowitych nowych zespołów,
my też mamy coś ciekawego do zaoferowania.
Jesteśmy z tego bardzo zadowoleni i zaszczyceni.
Według notatki prasowej Iron Oxide Records,
Midnight Spell to "nieubłagana siła
czystego heavy metalu w najprawdziwszej
formie". Kiedy słuchamy "Sky Destroyer"
staje się to od razu oczywiste. Jak doszło do
ulokowania się Waszej muzyki w takiej formie
muzycznej ekspresji?
Brian Wilson: To była wizja, którą miałem,
odkąd byłem nastolatkiem. Zawsze najbardziej
inspirowała mnie muzyka zespołów
NWOBHM i cały ten klasyczny heavy metal,
który wszyscy znamy i kochamy. Grałem
wcześniej w wielu zespołach i próbowałem
pokierować kilkoma z nich w tym kierunku,
ale nigdy to nie wyszło, więc postanowiłem
założyć własny zespół. To była bardzo długa
ewolucja, ostatecznie powstało Midnight
Spell i brzmimy tak, jak brzmimy. Poza tym
dla mnie heavy metal ma być mocnym i nieubłaganym
uderzeniem, więc tak konsekwentnie
gramy.
Paolo Velazquez: Możemy szczerze powiedzieć,
że bez naszych inspiracji ta płyta nie
byłaby w ogóle możliwa do zrealizowania.
Każdemu członkowi zespołu udało się zaimplementować
w tym gatunku część tego, co
kocha najbardziej. Wiedzieliśmy, co chcemy
zrobić i jak to zrobić, ponieważ naszym obowiązkiem
jest nieść pochodnię prawdziwego
heavy metalu.
A w jakich okolicznościach w ogóle poznaliście
się? Czy możecie obecnie powiedzieć,
że tworzycie taki dream-team?
Brian Wilson: Wszyscy znamy się od lat,
grając w różnych zespołach z tej samej sceny.
Praktycznie wiedziałem, kogo chcę w zespole
od pierwszego dnia; w zasadzie jest to mój
dream-team, dokładnie tak, jak to określiłeś.
Wiedziałem, że jeśli uda mi się zebrać naszą
piątkę w tym samym pokoju, moglibyśmy
zrobić niesamowite rzeczy i na szczęście udało
mi się ich wszystkich zobaczyć na pokładzie.
The Hammer: Brian zapytał mnie kilka lat
temu na koncercie, na którym grałem z lokalnym
zespołem, czy byłbym zainteresowany
założeniem oldschoolowego zespołu heavy
metalowego. Zgodziłem się i byłem bardzo
podekscytowany. Jammowaliśmy przez chwilę,
zanim dołączyli pozostali członkowie. To
był trochę długi proces, ale świetnie się ułożyło
formowanie składu i teraz czujemy, że
mamy najlepszy możliwy skład. Powiedziałbym,
że najlepszy w całej Południowej Florydzie!
Brian Wilson: Właściwie wiedziałem, że
The Hammer był niezastąpiony dla zespołu,
odkąd pewnego wieczoru jammowaliśmy w
domu wspólnego znajomego, a on zaczął grać
"Play it Loud" z repertuaru Saxon. To było
dokładnie to, czego szukałem. Basista Cam
odrzucił na początku propozycję dołączenia,
ale po pewnym czasie się zdecydował.
Paolo Velazquez: Wcześniej grałem z Brianem
w innym moim projekcie na jednym
koncercie i podczas prób wspomniał o tym,
że pracuje nad nowym zespołem. Niedługo
potem zaczęliśmy razem pracować.
Perkusista Brian Wilson wydaje się być
136
MIDNIGHT SPELL
najbardziej doświadczonym muzykiem spośród
was, mimo że ma zaledwie 24 lata.
Pomimo tego w żadnym razie nie powiedziałbym,
że Wasze łomoczące bębny są
wiodącym instrumentem na "Sky Destroyer".
Album brzmi w moim odczuciu bardzo
zespołowo, bez wybijającego się ogniwa.
Czy utrzymujecie w tym celu jakieś szczególnie
demokratyczne zasady, czy też jest
to po prostu naturalny efekt wspólnego grania?
Paolo Velazquez: Uważanie Briana jako siły
napędowej zespołu jest satysfakcjonujące,
jeśli mogę tak powiedzieć. Pomimo tego, cieszę
się, że wszyscy w zespole są bardzo zaangażowani.
Byliśmy przyjaciółmi, zanim wszystko
się zaczęło, co ułatwia sprawę.
The Hammer: Brian ma solidne doświadczenie
i dobrą reputację na scenie heavy metalowej,
zarówno lokalnej, jak i krajowej. Zespół
jest dość demokratyczny w pisaniu i podejmowaniu
większości decyzji. Jest właściwa
chemia pomiędzy nami, zarówno osobiście,
jak i muzycznie.
Zwraca uwagę, jak pewnie operujecie instrumentami.
Niektóre solówki brzmią wybitnie,
wokale są fantastyczne, a wszystkie
kompozycje są pełne ciekawych pomysłów.
Jak osiągnęliście taki poziom biegłości?
Czy nauka warsztatu była długa, żmudna i
wyczerpująca?
Brian Wilson: Nie akceptowałem żadnego
kompromisu, kiedy tworzyłem zespół Midnight
Spell. Zwerbowałem najlepszych muzyków,
jakich znałem. To powiedziawszy,
jestem również pewien, że spędziliśmy wiele
lat szlifując warsztat w naszych domach.
The Hammer: Wszyscy mamy doświadczenie
z naszymi instrumentami. Każdy od lat
występuje we własnych projektach.
Pozwólcie, że zapytam was trochę więcej o
samą płytę "Sky Destroyer". Pierwszą rzeczą,
którą wszyscy fani zauważają przed
otwarciem pudełka z CD, jest zawsze
okładka. Wasza została stworzone przez
Roberta Toderico (Tygers Of Pan Tang,
Quartz, Mythra) i przedstawia... No właśnie,
co to takiego?
Brian Wilson: Ta grafika odnosi się do tekstu
utworu tytułowego, który zaproponował
Foto: Midnight Spell
Paulo. Myślę, Paulo
wyszedł również z
koncepcją samej grafiki.
To ja jestem głównym
autorem tekstów
w zespole, ale to nie
znaczy, że nie zawdzięczam
Paulo wielu
inspiracji. Pamiętam,
kiedy wspomniał Sky
Destroyer jako potencjalny
tytuł piosenki,
to od razu wiedziałem,
że będzie to utwór tytułowy
na album. Chodzi
o demona, który
przybywa z nieba i
niszczy wszystko na
swojej drodze.
Paolo Velazquez:
Kiedy zadeklarowaliśmy,
że taki będzie tytuł
albumu, wiedzieliśmy,
że okładka albumu
musi mieć podejście
"prosto w twarz".
Wiedzieliśmy też, że
chcemy czegoś nienaturalnego.
A kiedy Roberto
pokazał nam
Foto: Midnight Spell
pierwszy szkic, byliśmy
pod wrażeniem, ponieważ niesamowicie
przedstawił naszą ideę. To dla nas zaszczyt,
cieszymy się, że jego talent odcisnął się na
naszym debiucie.
W moich oczach ta okładka przedstawia
coś spadającego z nieba, co mogłoby potencjalnie
zniszczyć Ziemię. Tymczasem znalazłem
taką ciekawostkę, że według
NASA, możliwe zderzenie asteroidy 2019
JF1 z Ziemią może nastąpić 6 maja 2022
roku. Mogłoby to spowodować eksplozję równą
230 kilotonom dynamitu. Czy zastanawialiście
się może nad poświęceniem swojego
debiutanckiego albumu tego typu wizjom?
Heavy metal jest tak potężny, że może
zniszczyć Asteroidę. Przynajmniej moglibyśmy
spróbować!
Brian Wilson: O to właśnie nam chodzi! Ziemia
jest domeną "Sky Destroyer". Podchodzimy
do tematu na serio.
Paolo Velazquez: Jak mówi piosenka: Face
Disaster. Próbowaliśmy stworzyć coś niszczycielskiego
i nie z tego świata... A jeśli to o
czym mówisz naprawdę się wydarzy, to zorganizuję
piekielnie niezapomniane przyjęcie
urodzinowe, ponieważ 6 maja wypadają moje
urodziny!
Dostajemy na płycie dziewięć konkretnych
i szalenie energicznych kawałków. Czy
mogę zapytać o nieco szczegółów na temat
ich powstawania i rejestracji?
Paolo Velazquez: Komponowanie wyglądało
kompletnie inaczej niż proces nagrywania,
przynajmniej dla mnie. Kiedy tworzyłem
surowe pomysły i przedstawiałem je zespołowi,
oni wzbogacali je swoimi niesamowitymi
umiejętnościami, tak aby każdy riff
brzmiał znakomicie. Każda piosenka ma w
sobie coś z każdego z nas i to jest bardzo
satysfakcjonujące, gdy widzimy, że ludziom
naprawdę się podoba. Jeśli chodzi o nagrywanie,
w skrócie, wiele rzeczy w 2020 roku
jest znacznie łatwiej powiedzieć niż zrobić.
Nie było to łatwe zadanie, ale szczęśliwie się
udało.
The Hammer: Mogę powiedzieć, że jeśli
chodzi o tworzenie piosenek, byłem jedyną
osobą, która przyczyniła się do wszystkich
riffów, ponieważ pełniłem funkcję jedynego
gitarzysty zanim Denver dołączył. Nasz drugi
gitarzysta, Denver, dodał głównie solówki
i zdaje się, że miał swój udział w dwóch lub
trzech riffach. Cam, Brian i Paolo bardzo
pomogli w procesie pisania i mieli duży
udział w "Headbang 'til Death", "Mercy" i
"Lady of The Moonlight", a także w kilku innych.
Większość innych piosenek była napisana
niemal wyłącznie przeze mnie.
To wszystko heavy metal, choć nie bez
nawiązań do innych gatunków.
Brian Wilson: Na "Sky Destroyer" usłyszeć
możesz pierwsze piosenki, które napisaliśmy
razem. Chcieliśmy poeksperymentować z
MIDNIGHT SPELL 137
rozmaitymi pomysłami. Powiedziałbym, że
ten album jest bardzo różnorodny i prawie
każdy metalowiec znajdzie w nim coś dla
siebie. Jest kilka naprawdę szybkich momentów,
ale jest również takie wolniejsze,
melodyjne granie. Podoba mi się to w "Sky
Destroyer". Myślę, że dzięki temu całość
staje się bardziej interesująca i jest bardziej
prawdopodobne, że przykuje twoją uwagę.
To powiedziawszy, myślę, że wszystkie piosenki
układają się całkiem dobrze, a ponieważ
razem piszemy coraz więcej, czuję, że
podążamy w coraz to lepiej zdefiniowanym
kierunku. Nie próbujemy jednak niczego na
siłę. Cokolwiek wychodzi, jest tym, co czujemy
w danym momencie.
Na przykład, wprowadziliście niemal
doomowy klimat w spektakularnym "Cemetery
Queen", gdzie Paolo Velazquez
przypomina nam King Diamond...
Brian Wilson: To ja wymyśliłem główny riff
do "Cemetery Queen", ale praktycznie każdy
członek wniósł co najmniej jeden własny riff
do tego kawałka. Wypowiadane wersety napisałem,
gdy Paolo nagrywał już wokale w
studiu. Nie staraliśmy się brzmieć jak King
Diamond, ale fakt, że czcimy Mercyful Fate.
Tak już jest, że niektóre muzyczne inspiracje
niekiedy dają o sobie znać.
Swoją drogą, Wasze logo Midnight Spell
korzysta z bardzo podobnej czcionki do tej
znanej z loga Mercyful Fate.
Brian Wilson: To po prostu zbieg okoliczności.
Jest tak wiele zespołów... Niektóre loga,
niektóre grafiki, niektóre riffy mają pewne
podobieństwa.
Paolo Velazquez: No właśnie. Zbieg okoliczności.
Dodam jeszcze do poprzedniego
pytania, że zawsze chcieliśmy mieć piosenkę
o znacznie mroczniejszym klimacie. W tym
konkretnym przypadku, nawiązujemy do
czegoś innego niż Mercyful Fate, a mianowicie
do fabuły filmu "Hammer Horror",
tyle że w miejsce potwora opowiedzieliśmy
historię Królowej.
Jak doszło do tego, że "Mercy" jest utworem
instrumentalnym?
The Hammer: To był właściwie pomysł
Briana, aby zachować go jako instrumentalny
i po tylu latach nie mogłem sobie wyobrazić
tego z wokalem. Cam i ja napisaliśmy
tę piosenkę w około godzinę, kiedy
Brian koncertował z Yngwie (śmiech).
Brian Wilson: Pamiętam, że Cam i The
Hammer pokazali mi, nad czym pracowali,
kiedy mnie nie było. Kiedy zastanawialiśmy
się nad strukturą kompozycji i graliśmy ją,
żadna z części nie brzmiała dla mnie jak
zwrotki lub refreny. Po prostu nie mogłem
sobie tego wyobrazić z wokalami, więc zasugerowałem,
aby zachować jako instrumental.
Foto: Midnight Spell
Masteringiem "Sky Destroyer" zajął się
polski producent Bart Gabriel, a wywiad
ten ukaże się w czołowym polskim czasopiśmie
heavy metalowym "Heavy Metal
Pages". Co dobrego moglibyście powiedzieć
o pracy z nim? Czy jesteście zadowoleni z
jego roli w ostatecznym kształcie "Sky Destroyer"?
Paolo Velazquez: Super zadowoleni! Jesteśmy
bardzo wdzięczni, że Bart zaufał temu,
co robiliśmy, i nie możemy się doczekać dalszej
współpracy z nim w przyszłości.
The Hammer: Bart ma dużą wiedzę na temat
tego, co robi i jest człowiekiem z planem!
Nie mógłbym być bardziej zadowolony
Foto: Canedy
ze wszystkiego, co zrobił dla zespołu. Zawsze
będę mieć najwyższy szacunek i uznanie dla
Barta.
Brian Wilson: Z pewnością wykonał fantastyczną
robotę. Jest też bardzo otwarty na
opinie zespołu, co naprawdę doceniam. Jesteśmy
zaszczyceni, że możemy być w Iron
Oxide Records!
Co sprawia, że zespoły Enforcer, Iron Maiden,
Judas Priest i Riot są dla was na tyle
wyjątkowe, że wybraliście je jako punkt
odniesienia dla Midnight Spell? Czy to
tylko kwestia inspiracji muzycznej?
Paolo Velazquez: Zgadza się. Muzycznie
Midnight Spell to połączenie tego, co kochamy,
ze szczerym wysiłkiem w uzyskanie
jak najlepszego, własnego brzmienia.
Brian Wilson: Jak powiedziałem wcześniej,
jesteśmy całkiem nowym zespołem. Bardzo
trudno jest przykuć uwagę ludzi w dzisiejszych
czasach, zwłaszcza jeśli większość ludzi
wcześniej nas nie słyszała, więc dobrym
zabiegiem marketingowym jest powiedzenie
"Dla fanów tych zespołów", aby zwrócić ich
uwagę. Oczywiście te zespoły mają na nas
największy wpływ. Czy myślę, że brzmimy
jak ktokolwiek z nich? Niezbyt. Naprawdę
staram się być jak najbardziej oryginalny.
Nie chcę, aby Midnight Spell był kolejnym
Judas Priest, następnym Iron Maiden, chcę
być pierwszym i jedynym Midnight Spell.
Każdy ma wpływy, nie można temu zaprzeczyć,
ale to sposób, w jaki je manifestujesz,
odróżnia cię od reszty.
Od momentu powstania Midnight Spell w
2017 roku staracie się "przesuwać granice
gatunku do jego granic". Jak rozumiecie granice
heavy metalu?
Brian Wilson: Heavy metal to ekstremalność.
Przekraczanie granic to granie metalu
tak ciężko jak to możliwe. Jaki jest limit? Sky
is the limit! Niebo jest granicą, a my usiłujemy
zniszczyć niebo!
Paolo Velazquez: Wszystko zależy od tego,
jakie ograniczenia nałożysz na to sam.
Myślę, że to idealny czas, aby eksperymentować,
gdzie jeszcze możesz z tym pójść. Naszym
celem jest dotarcie do każdego możliwego
headbangera za pomocą naszych riffów
i utrzymanie przy życiu dziedzictwa metalu.
To jest pieprzony heavy metal. Jest z nami
już od wieków. Kochamy nasze metalowe
ikony i to dzięki nim (podobnie jak robi to
wiele innych wspaniałych nowych zespołów)
zajmujemy się tym z wielką miłością. Nie
jesteśmy tutaj, aby odkrywać koło na nowo;
jesteśmy tutaj, aby upewnić się, że koło nadal
się toczy.
Brian Wilson: Jeśli chodzi o dalszą ewolucję
heavy metalu, trudno powiedzieć, przecież
gatunek ten istnieje od ponad pięćdziesięciu
lat. Jednak wciąż jest wiele świetnych riffów
do napisania i wiele świetnych albumów pochodzących
od innych, nowszych zespołów,
których wspieranie ich jest teraz ważniejsze
niż kiedykolwiek, jeśli chcemy, aby heavy
metal żył dalej!
Jakie macie plany na 2021 i dalej?
Brian Wilson: Cóż, na razie trasa koncertowa
nie wchodzi w grę, ale zdecydowanie
planujemy wyruszyć w trasę, gdy tylko będziemy
mogli. Tak więc póki co będziemy
nadal robić to, co robimy i pracować nad
muzyką do naszego następnego wydawnictwa.
Mamy mnóstwo pomysłów!
So grab your axe and head bang together!
(nawiązanie do liryków jednego z utworów
Midnight Spell)...
Brian Wilson: Zawsze! Wstań i walcz o
metal!
Paolo Velazquez: Trzymaj się metalowo!
The Hammer: Słyszałem!
Sam O'Black
138
MIDNIGHT SPELL
HMP: Muszę przyznać, że nie kojarzę żadnej
tego typu grupy z Austrii. Czujecie się
wyjątkowi w swoim kraju?
Roadwolf: Jest w Austrii mała scena tradycyjnego
heavy metalu, ale wciąż wydaje nam
się, że jesteśmy bardzo wyjątkowi jeśli chodzi
o styl naszej muzyki. Kiedy zaczynaliśmy,
też nie znaliśmy żadnego klasycznie heavymetalowego
zespołu z Austrii. Ale scena rośnie
i to super sprawa!
Wasze teksty są typowe dla tego rodzaju
"luźnego hard'n'heavy". Nie obawiacie się,
że ludzie nazwą Waszą muzykę oklepaną i
banalną?
Piszemy i nagrywamy to, co według nas brzmi
dobrze i nam się podoba. Koniec końców
mamy nadzieję, że ludzie słuchając naszej
muzyki, czują się dobrze i mają z niej frajdę.
Poza tym dobry kawałek, to dobry kawałek -
a nam się wydaje, że właśnie to robimy na
płycie i tak próbujemy pisać. Myślę, że nazywanie
tej muzyki "banalną" zawdzięcza całej
zabawie, która powstała wokół "hair metalowych"
zespołów oraz kapel w rodzaju Steel
Panther, który naprawdę jest zespołem grającym
kabaret. Niektórzy mają problem ze
znalezieniem różnicy, ale to ok! Ale my naprawdę
czujemy to, co robimy - piszemy
własne kawałki - słyszeliśmy też, że wnieśliśmy
coś świeżego do współczesnego heavy
metalu. Prawdziwy fan heavy metalu doskonałe
wyczuje to, czy zespół jest prawdziwy,
czy jest kopią. Jednak co nas zaskoczyło,
widzieliśmy też, że nasza muzyka radzi sobie
nieźle poza sceną metalową.
Co jakiś czas trafiają mi się takie płyty z
luzackim hard'n'heavy. Wiele z nich jest
nieciekawych, wyprutych z energii. Wasz
"Unchain the Wolf" jest wprawdzie typowy,
ale dobrze zrobiony i pełen chwytliwych
numerów.
Jak mówiłem, dobry kawałek, to dobry kawałek.
Rozwinęliśmy nasz styl pisania w
przeciągu ostatnich dwóch, trzech lat i sporo
się nauczyliśmy. Nie chcieliśmy skopiować
fajnego riffu jakiegoś znanego zespołu, zrobić
tak całej płyty i być zadowolonym. Ten album
to efekt dziesięcioletniej historii zespołu.
Niektóre kawałki są nowe, inne raczej
stare. To czyni tę miksturę perfekcyjną. Każdy
numer ma inne brzmienie. Chcieliśmy
napisać płytę "all killer no filler" z dziesięcioma
kawałkami, z których każdy ma swoją
tożsamość.
Wilk z Austrii
Klasyczny, przebojowy i nieprzekombinowany. Tak najkrócej można
określić muzykę Roadwolf. O tym, że debiut w samym środku pandemii to dobry
plan oraz o tym, jak "banalność" przekuć w zaletę, opowiadali nam muzycy tego
austryjackiego zespołu.
niemałą sztuką.
Już teraz piszemy drugi album i mamy w zanadrzu
kilka fajnych rzeczy. Ale masz rację,
wiele naszej muzyki pisały różne składy.
Materiał, który obecnie piszemy, jest zorientowany
na jedną gitarę, bas, perkusję i wokalistę.
Tak nam teraz pasuje. Ważne jest,
żeby muzykę można było grać na żywo, nie
tylko w studiu, gdzie gitar można mieć i ze
sto.
Wasza płyta mogłaby powstać w latach 80.
Jak sądzicie, najlepszy czas dla Waszej
kariery jest właśnie teraz, czy byłby raczej
40 lat temu?
Rzecz jasna mocno inspirujemy się latami
80.i ówczesnymi zespołami, ale kto wie -
może wtedy bylibyśmy "jednymi z wielu"?
Obecnie rodzaj muzyki, jaki gramy, znowu
jest czymś nowym, zwłaszcza dla młodszych
odbiorców.
Do złotej ery lat 80. nawiązuje nie tylko
Wasza muzyka, ale też logo i okładka, która
wygląda jak plakat jakiegoś filmu akcji z
tamtych czasów.
Logo narysował nasz pałker, Mano, któremu
zawsze podobały się loga z prostymi liniami,
takie jak Judas Priest, Ratt, Fastway i inne
tego typu. Wiele osób mówiło nam, że od
razu wiedzieli, kiedy zobaczyli nasze logo, że
to będzie jakiś klasyczny metal czy heavy
rock. Ale to dobrze, gdy jest się na plakacie
wraz z masą innych kapel, wiesz? Wilk na
okładce narysował ręcznie znany wiedeński
tatuator, Bernie Luther, prawdziwy czarodziej!
A, no i kochamy filmy akcji z lat 80.,
dorastaliśmy z kasetami VHS.
W Waszej muzyce słychać bardzo wiele
inspiracji - Accept, Judas Priest, Mötley
Crüe czy Iron Maiden...
Tak, kapele, które wymieniłaś miały na nas
silny wpływ! Zwłaszcza brytyjskie granie późnych
lat 70. i wczesnych lat 80., choć także
zespoły amerykańskie. Wiele nowych kapel
też robi dobrą muzykę, a to też podrzuca
nam nowe pomysły.
Dla wielu zespołów rok 2020 to najgorszy
rok w ich karierze. Dla Wa to jednak rok
debiutu. To przypadek czy wydaliście płytę
w tym czasie celowo?
Oczywiście trudno było nam wydać płytę w
czasie, w którym nie da się jej promować i
grać tras. Wciąż mamy jednak dobry feedback
z magazynów, mediów społecznościowych,
a to naprawdę pomaga i podtrzymuje
motywację. Widzieliśmy masę kapel,
które przesunęły swoje wydawnictwa na
2021, ale my już nie chcieliśmy żadnych
przesunięć, więc po prostu wydaliśmy płytę.
Może to właśnie dobrze, bo kiedy wszyscy
byli w domach, mieli czas na sprawdzenie
nowych kapel. Nie było też zbyt wielkiej
konkurencji, jaka się pojawi, gdy skończy się
pandemia i wszyscy się rzucą na wydawanie
nowych płyt. Wciąż wyczekujemy grania na
żywo! Naprawdę za tym tęsknimy.
Mówisz o feedbacku z mediów społecznościowych.
Macie sporo kont. Domyślam się,
że ich prowadzenie zajmuje masę czasu, ale
skoro poświęcacie ten czas, to są dla Was
istotne?
Tak, sądzimy, że współcześnie posiadanie
kont w mediach społecznościowych jest bardzo
ważne, żeby podtrzymywać kontakt z
odbiorcami, promować siebie i swoją muzykę.
Tak samo ważne jest posiadanie klipów
wideo, bez nich nie istniejesz. Ale to dobrze,
nigdy w historii małe zespoły nie mogły mieć
tyle własnej promocji, ile sobie zażyczą. Ilość
nowych kapel do odkrycia jest przeogromna i
wydaje nam się, że jest to świetne dla dla
sceny!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Mówisz, że kawałki z "Unchain the Wolf"
są owocem lat pracy. To normalne, to Wasza
pierwsza płyta, a pierwsze płyty z reguły
są zbieraniną pomysłów pojawiających
się przez lata. Macie już jakiś pomysł na
przyszłość kapeli? Pytam, bo niepowtarzanie
się i zachowanie własnego stylu jest
Foto: Thomas Gobauer
ROADWOLF 139
HMP: Wraz z wydaniem "Spoiled For
Choice" cofacie się do początków swojej
kariery, bowiem nowy album ponownie wydaliście
własnym sumptem. Czym spowodowana
jest taka decyzja. Dlaczego nie
kontynuowaliście współpracy z Dissonance
Productions?
JR Vox: Tak, to prawda, że Neuronspoiler
wróciło do swoich korzeni i niezależności.
Tak było od zawsze. Chodziło o zakwestionowanie
posiadania praw do masterów. Zespół
chciał odzyskać pełną kontrolę nad nimi,
jak również zachować autonomie. Zdaję
sobie sprawę, że wytwórnie to są firmy, a nie
fundacje, więc żeby móc zaryzykować z nieznanymi
zespołami, wytwórnie dają małe
profity. Wiedzą, że zespół zdoła spłacić inwestycje,
a dopiero potem po latach wydawania
dają jakieś profity. Wyjaśnijmy to sobie,
w dzisiejszych czasach nikt nie zarabia kroci
na metalu. Wymieńmy takie zespoły jak Jinjer,
Ghost czy Arch Enemy, możemy mniemać,
że przed Covidem cały czas grali koncerty
i zarabiali od cholery kasy. Ale kiedy
Przetrwanie
Neuronspoiler poznałem w momencie, gdy wydali swój drugi album "Second
Sight". Płyta ukazała sie pod szyldem wytwórni Dissonance Productions.
Gdy przyszedł czas na edycję kolejnej płyty, "Spoiled For Choice", okazało się, że
formacja czyni to znowu własnym sumptem. Trochę nie rozumiem tego kroku, ale
takie są uroki współczesnego show bussinesu. O tych i innych aspektach muzycznego
rynku mówią nam w wywiadzie muzycy tego brytyjskiego zespołu. Przez ich
wypowiedzi przebija się też pewien rodzaj żalu ale i determinacji, a podkreśla je
słowo, przetrwanie. A może to tylko moje wrażenie. Co by nie mówić warto poznać
ten zespól oraz jego muzykę, bo pod tym względem to ciekawy a zarazem
pyszny tradycyjny heavy metal.
Foto: Neuronspoiler
uświadomimy sobie koszty personelu, podróży,
zakwaterowania, wynajęcia studia i wszystkiego
związanego z albumami oraz trasami,
okazuje się, że to jest tylko kwestia skali. Zespół
taki jak nasz ponosi takie same koszty
jak oni, ale w mniejszej skali. Myślę, że wielką
różnicę dla tych większych zespołów robią
koszta marketingu, promocji i PRu, nie
wspominając o wsparciu samej trasy. Oni wydają
małą fortunę na wciskanie tobie ich produktów.
Wtedy wkracza wytwórnia, która
może okazać się poważnym wsparciem. Niestety,
mniejsza wytwórnia nie będzie miała
budżetu czy ochoty, by ryzykować z nowym
zespołem. Po prostu koszta nie zwrócą się.
Biorąc to wszystko pod uwagę, przed wydaniem
"Spoiled for Choice" wyszło na to, że
Neuronspoiler da radę w kwestiach marketingu
i promocji tak samo, jak mała wytwórnia.
Postanowiliśmy więc wrócić do naszych
korzeni i postawy "zrób to sam". Nie powinien
dziwić też fakt, że sprzedaż fizycznych
kopi praktycznie nie istnieje, zwłaszcza w
czasie pandemii. W związku z tym, mała wytwórnia,
która tłoczy mały nakład może mieć
profity, ale tylko jeśli zespoły są traktowane
jak jeden kolektyw. W przypadku zespołów
indywidualnych nie ma to sensu. Inną zaletą
bycia w wytwórni jest to, że skład może zostać
przedstawiony jako spójna całość, który
może jechać w trasy. Ale zależy to też od nastawienia
zespołów na wzajemną pomoc i od
chęci wytwórni na zrobienie czegoś poza jej
schematem. Powiedzmy, że Neuronspoiler
miał z tym problem.
Czy można powiedzieć, że jesteście za mało
atrakcyjni dla dużych metalowych wydawców
a za mocni dla małych i średnich firm
płytowych?
JR Vox: Jeśli chodzi o większe wytwórnie,
zdecydowanie nie. Największe europejskie i
amerykańskie wytwórnie zajmujące się heavy
metalem były zainteresowane wydaniem
"Spoiled for Choice". To był główny powód,
dla którego wybraliśmy tak silną ekipę produkcyjną.
Wiedzieliśmy, że przyciągnie to
uwagę wytwórni. I to całkowicie zadziałało.
Niestety, kiedy szefowie wytwórni kierują się
głosami ich metalowych serc, to ich personel
myśli racjonalnie. Prawnicy, wydawcy, producenci,
spikerzy w radiach w Nowym Jorku,
Los Angeles, Nashville, Niemczech, Austrii,
itd., oni wszyscy wiedzą o Neuronspoiler.
To jest nasz wybór z kim i kiedy chcemy pracować.
Matthew Monroe: Nie sądzę, że jesteśmy
zbyt silni dla mniejszych wytwórni, ale nie
wszystkie wytwórnie mogą chcieć z nami pracować,
gdyż cenimy sobie swoją wolność.
Wolność do wyboru gdzie i kiedy gramy,
wolność do tworzenia tego, co chcemy, wolność
do bycia sobą. Najwyraźniej bardzo
chronimy tę wolność, czasem może nawet za
bardzo. Powiedzmy, że nie lubimy kontroli
nad Neuronspoiler.
JR Vox: Około listopada/grudnia 2019r., widziałem
wiele różnych statystyk przedstawionych
przez wytwórnie, jakieś dane statystyczne,
liczba sprzedaży, itd. Teraz Covid sprawił,
że wszystkie te liczby na przełomie
2020/21 stały się kompletnie bezużyteczne,
co zakrawa na ironię losu. Pokazałem przedstawicielowi
pewnej amerykańskiej wytwórni,
że mamy liczby, których potrzebuje i że
możemy je powiększyć w miesiąc, jeśli nas
popchną dalej. Nie udało się. Z innymi wytwórniami
nie chcieliśmy podpisywać umów,
bo, szczerze mówiąc, były do dupy. Dochodziły
też kwestie posiadania masterów, o których
już wspominałem. I znowu, problem z
małymi wytwórniami polega na tym, że oni
ledwo mogą coś zrobić w sprawach marketingu,
fizycznej produkcji i sprzedaży. My to
możemy zrobić sami, lub wynająć do tego kogoś
profesjonalnego. Mała, prywatna wytwórnia
to po wielokroć projekt zagubionego
fana metalu, który chce napompować swoje
ego, nazywając siebie producentem albo właścicielem
wytwórni. Trzeba ich unikać za
wszelką cenę. Szanująca się wytwórnia będzie
wymagać od ciebie dowodu, że potrafisz
sprzedać osiem, dziesięć tysięcy fizycznych
kopii albumu przez kilka cykli. A skoro potrafię
zrobić to samemu, to na chuj ty mi jesteś
potrzebny? Albo, co bardziej istotne, na
chuj mam się z tobą dzielić tym, co zarobię?
Jakie są mocne strony w byciu niezależnym
140
NEURONSPOILER
zespołem, a jakie w przynależeniu do wytwórni
i korzystania z ich możliwości?
Matt Monroe: Kiedy musisz wszystko zrobić
samemu, uczysz się mnóstwa rzeczy. Jasne,
że to nie jest łatwe, szybkie do zrobienia,
nawet niekoniecznie może przynieść pomyślne
rezultaty, ale to, czego się wtedy nauczysz,
to już tego nie zapomnisz. Bycie
częścią wytwórni daje pewną aprobatę, zawsze
jest fajnie, gdy ktoś w ciebie wierzy. To
daje większą energię i kopa.
JR Vox: Koniec końców, tylko bogate dzieciaki
będą mogły tworzyć muzykę rockową.
Lemmy przewrócił by się w grobie, gdyby
wiedział, że prawnicy kupują jego rzeczy i
wystawiają na sprzedaż publice. Rock i metal
to towar, który można kupić i sprzedać. Podaj
mi zespół, który cieszy się sukcesem, a
nie ma ogromnego zaplecza finansowego.
Greta van Fleet? Z kasą. To nie jest krytyka
ich muzyki, tylko pogarda dla stanu, w którym
jest teraz przemysł muzyczny. Wszyscy
inni rockowcy mają po 50, 60 lat albo już
nawet, kurwa, nie żyją, a młodsze i niezależne
zespoły muszą tworzyć swoją osobowość,
by przetrwać. Nawet badziewne zespoły z lat
80-tych, które mało kto kojarzy, są na nagłówkach
małych festiwali, bo organizatorów
tych festiwali nie stać na zespoły naprawdę
warte tych nagłówków, w dodatku nie chcą
zaryzykować zapraszając nowe zespoły. Zazwyczaj
jest tak, że te nowe zespoły dostają
czas na otwarcie festiwalu o 11:00 rano by
grać dla tamtejszych bywalców, którzy są tak
skacowani, że gówno ich obchodzi kto i co
gra. Nikt nie stawia na metal, wolą mdłe gatunki,
bez wyobraźni i pomysłów. Pomimo
tego, jest jednak jedno słowo, które podsumowuje
to, co znaczy tworzenie kapeli przez
dekadę oraz wydanie trzech albumów, jest
nim "przetrwanie". Te zmaganie się z wewnętrznymi
utarczkami, problemami finansowymi,
producentami i dziewczynami, które
chcą rozbić zespół od zewnątrz, znikającymi
miejscami do grania i tak dalej. Możesz być
ofiarą tych sytuacji albo powiedzieć "pierdolę
to, będę ciągnął to dalej, bez względu na to,
co inni myślą oraz tworzyć taką muzykę, jaką
chcę". Oto co oznacza bycie niezależnym zespołem
w dzisiejszych czasach. Nie oznacza
to jednak, że nie będziemy zainteresowani
współpracą z wytwórnią przy okazji następnych
albumów i projektów, ale na ten moment,
wszystko jesteśmy w stanie zrobić sami.
Po wydaniu "Second Sight" zespół opuścili
gitarzysta Pierre Afoumado i basista Erick
Tekilla. Jakie były przyczyny odejścia tych
muzyków?
JR Vox: W naturę istnienia dużego, kosmopolitycznego
miasta jest wpisane to, że mieszkańcy
przychodzą i odchodzą. Poza tym,
były pewne różnice zdań w zespole, tak jak
wszędzie. My jednak nie pierzemy publicznie
brudów. Dla fanów zespołu jest istotne, by
wiedzieć o procesie tworzenia i pisania muzyki.
Oczywiście, Neuronspoiler jest wdzięczny
każdemu muzykowi za jego wkład we
wspólną muzyczną podróż. Żałowaliśmy
stratę tak świetnych muzyków jak Tim Barclay
czy Stanley Long. Bolesnym było obserwować
spięcia w zespole i prawdopodobnie
był to początek końca tego niewinnego
spojrzenia na to, jak powinna działać kapela
na początku działalności. Zaczęliśmy z myślą,
że jesteśmy zespołem braci, którzy są
przeciwko światu, ale jak w każdej rodzinie
zdarzają się kłótnie. Dave Shirman, Erick
Tekilla i Pierre Afoumado napisali po jednym
kawałku dla Neuronspoiler. Mamy
świetne wspomnienia i szalone przeżycia z
Pierre'em i Erickiem, ale zdecydowali się
odejść. Nie wyrzuciliśmy ich. Pierre wrócił do
Francji z powodów zawodowych i obecnie
pracuje nad kilkoma muzycznymi projektami.
Erick odszedł tuż przed wydaniem naszego
najnowszego krążka, po prostu ten projekt
okazał się dla niego zbyt wielki i nie potrafił
się odpowiednio w to zaangażować. Nie
zgadzał się też z kierunkiem jaki obrał zespół
i zdecydował się odejść. My wciąż widujemy
naszych byłych członków tu i ówdzie i utrzymujemy
z nimi serdeczny kontakt. Jedno jest
pewne, zmiany są nieuniknione.
Na ich miejsce zatrudniliście Adama Breyera
oraz Radka Kovala, co skłoniło was do
podjęcia z nimi współpracy?
JR Vox: Adam jest wiernym zwolennikiem
londyńskiej sceny koncertowej. Grał na dokładnie
tym samym show ze swoim coverbandem,
na którym muzycy Neuronspoilera
również debiutowali. Grał covery z pewnością,
smykałką i świetnymi smaczkami.
Zagadaliśmy do niego i… odmówił nam, myśląc,
że nie będzie w stanie odpowiednio się
zaangażować, bo już pracował nad kilkoma
projektami. Na całe szczęście, przyszedł na
naszą próbę i od razu nawiązała się między
nami chemia. Adam świetnie się wpasował i
nawet miał swój wkład w utwór z naszego albumu,
"Hiding in Plain Sight". Radek dołączył
po odejściu Ericka, tuż przed naszym
wejściem do kopenhadzkiego Sweet Silence
Studios. Trzeba mu oddać, zagrał on bardzo
dobrze partie już napisane, a nawet udało mu
się dobrze zagrać jedną partię basową za pierwszym
razem. Jego styl gry jest inspirowany
manierą gry jego ulubionego basisty Steve
Harrisa.
Co nowi muzycy wnieśli do muzyki Neuronspoiler?
JR Vox: Co do gitarzystów, Neuronspoiler
od zawsze miał błogosławieństwo współpracowania
ze świetnymi, utalentowanymi technicznie
gitarzystami i to zaowocowało naszym
brzmieniem typu "twin attack". Adam
wniósł nieco inną dynamikę do zespołu, bez
ingerowania w techniczną stronę muzyki. Jego
bardziej melodyjny styl idealnie współgra
z grą Davida i mamy jeszcze większe zróżnicowanie
oraz więcej gitarowych tekstur niż
kiedykolwiek mieliśmy. To sprawia, że zespół
brzmi świeżo i ekscytująco, bez porzucania
naszych sygnatur, z którymi fani nas
kojarzą i, których oczekują. Chyba najlepiej
to oddają solówki na "Hiding in Plain Sight"
i "Rock and Roll Redemption", gdzie ujawnia
się indywidualność każdego muzyka, a jednocześnie
nie zaburza spójności kompozycji.
Matthew Monroe: Perspektywa i wpływy.
Świeże pomysły oparte na innych gustach
muzycznych. Zawsze przyjmowałem z otwartymi
ramionami ludzi, którzy czerpią inspiracje
z innych typów muzyki niż ta, którą
słucham. W taki sposób tworzysz coś nowego,
świeżego, unikatowego. Ja słucham głównie
hard rocka, rock'n'rolla, a nawet popu.
Czego na przykład unika David. Niemniej to
wszystko łączymy w coś ekscytującego. Można
o nas mówić wiele rzeczy, ale nie można
nas nazwać nudziarzami.
Za produkcję "Spoiled For Choice" odpowiada
Flemming Rasmussen, natomiast za
miksowanie i mastering Charlie Bauerfeind.
Jak doszło do współpracy z tymi kultowymi
już producentami?
JR Vox: Te nazwiska na naszych produkcjach
mogą otworzyć nam pewne drzwi, co
zresztą poniekąd się stało. Zagadałem do kilku
znanych producentów, nawet było blisko,
a mielibyśmy na naszej płycie parę bardzo
sławnych producentów. Ale potem uderzyliśmy
w Charliego Bauerfienda, który zgodził
się znowu współpracować z Flemmingiem.
Pierweszy raz współpracowali przy albumie
Blind Guardian "Nightfall in Middle
Earth". Po "Second Sight", zespół potrzebował
flagowego albumu, takiego, który by wyznaczał
standardy zespołu i żeby był nagrany
bez ograniczeń z jednymi z największych nazwisk
w metalu.
Co konkretnie obaj panowie wnieśli do waszej
muzyki, w jakich momentach albumu
jest to najbardziej wyeksponowane?
JR Vox: Flemming miał bardzo dobry
wpływ na zespół i doskonale wiedział czego
on chce, nawet zanim kapela weszła do studia.
Wszystkie jego techniki nagrywania oraz
nastawienie na prostotę i uczciwość pomogły
wnieść na nagrania charakter formacji. On
nawet pożyczył bezprogową gitarę basową od
jednego z najlepszych basistów w Danii…
choć nie została wykorzystana na albumie.
Poza tym wciąż nas zadziwia to jak Charliemu
udało się zmiksować i zrobić mastery
do naszego albumu, jednocześnie produkując
coś dla Blind Guardian oraz następny album
Helloween. Ta ich wprawa i doświadczenie
są słyszalne na całym albumie. Chcieliśmy
z nimi pracować w oparciu o ich wcześniejsze
prace i dostaliśmy to, czego chcieliśmy.
Natomiast kiedy optowaliśmy za tym,
żeby niektóre elementy brzmiały trochę inaczej,
potrafili to bezproblemowo zrobić. I to
zaowocowało w świetnym połączeniem nas i
ich.
Wasze kompozycje jak zawsze są przemyślane,
różnorodne, techniczne, pełne mocy
ale także melodii. Ciągle trzymacie się swojego
perfekcyjnego planu?
JR Vox: Staramy się. Przy czwartym albumie
istotne jest to, żeby trochę odnowić formułę
NEURONSPOILER 141
i czasami jest dobrze dawać fanom więcej niż
oczekują.
Matthew Monroe: Co zabawne, w ogóle nie
czuję, żebyśmy cokolwiek planowali. Nie mamy
przygotowanego schematu tworzenia
utworów. To ma dla nas po prostu dobrze
brzmieć.
Do "Craving the Night" nagraliście teledysk,
jest to także wasz singiel. Dlaczego
wybraliście akurat ten utwór?
JR Vox: Zastanawialiśmy się nad kilkoma
propozycjami, ale według nas to właśnie
"Craving..." miało odpowiednie tempo, tekst
był figlarny i mógł zawrzeć różne elementy w
teledysku, których zespół wcześniej nie wykorzystywał.
Chcieliśmy zrobić coś innego
niż zwykle i stworzyć coś wizualnie silnego,
by towarzyszyło motywom utworu.
W kawałkach "Hiding In Plain Sight",
"Rock'N'Roll Redemption" i "Catch 22"
również odnajduję podobny potencjał singlowych
killerów. Który z nich będzie następnym
teledyskiem?
JR Vox: To wszystko zależy od restrykcji
związanych z lockdownem. Według zespołu,
teledysk nagrany jak selfie nie jest najlepszą
formą reprezentacji jego muzyki.
Najbardziej podoba mi się "Rock'N'Roll
Redemption", który ma mocny hard rockowy
sznyt. Przypomina mi to trochę to co
robiło Extreme w latach 90...
JR Vox: Niektórzy porównują nas do Extreme,
zwłaszcza z powodu kompozycji "Catch
22". "Rock N Roll Redemption" jest w takim
samym stylu, który zespół miał od zawsze,
klasyczny rock do headbangu. Kawałki jak
"Invincible Man" i "Queen of the Darkness"
też to odzwierciedlają. "Redemption" został
nagrany tak, żeby powoli się rozkręcał im
dłużej się go słucha. To jest chyba to, co cechuje
Neuronspoiler, nie trzymamy się jednego
schematu i nie jesteśmy przewidywalni.
Jasne, moglibyśmy dać fanom kawałki,
które już słyszeli milion razy, ale my wierzymy
w to, że zróżnicowanie w pisaniu utworów
tworzy lepsze albumy, z których czerpie
się większą przyjemność słuchania, niż dziesięć
tych samych kompozycji granych na
okrągło. Dlatego "Spoiled for Choice" zaczyna
kawałkiem inspirowanym thrashem, a
kończy utworem prawie jak funk, czy groove.
Przesłanie "Redemption" jest tym bardziej
istotne w dzisiejszych czasach. Wierzymy, że
muzyka jest zagrożona nie tylko przez Covid,
ale też przez ekonomię i politykę. Zauważyliśmy,
że z powodu Brexitu i jego ograniczeń
w podróżowaniu do Europy i z powrotem
sprawia, że nawet krótkie trasy koncertowe
nie będą już opłacalne dla zespołów
pomniejszej wielkości, poza największymi
wykonawcami. Ponadto, nagłe zmiany w niektórych
częściach Londynu spowodowały
gwałtowny spadek liczby miejsc z muzyką na
żywo, a nawet sal do prób. Z powodu wzrostu
czynszu młodych ludzi nie stać już na
mieszkanie w Londynie. Kultura alternatywna
jest niszczona i wypierana z miejsc takich
jak Camden (nasz dom), Hackney i Brixton.
Zastępowana jest drogimi mieszkaniami wypełnionymi
przez bogatych yuppies, którzy
mogą chełpić się przed swoimi znajomymi,
że mieszkają pod w naprawdę "ostrym kodem
pocztowym". Tak stało się po latach 60-
tych w miejscach takich jak Carnaby Street i
Kings Road, a ostatnio w Tin Pan Alley i
Denmark Street. Te miejsca otrzymają niebieskie
tablice, a turyści będą zwiedzać je, robić
zdjęcia i podziwiać miejsce narodzin angielskiego
psychodelicznego bluesa, ale prawdopodobnie
nie zapytają, dlaczego te ulice są
martwe. Camden szybko staje się cmentarzem
turystycznym, trudno jest znaleźć przyzwoity
zespół reggae na próbach w Brixton, a
co dopiero grającego na żywo. W całym kraju,
z powodu słabej frekwencji zamykane są
lokale z muzyką na żywo. Wszystko przez
niekompetentnych ludzi od rezerwacji i promocji,
bezużytecznych zawodnych zespołów
oraz upadek gospodarczy. W dodatku Covid
i Brexit wszystko to pogłębił. Wygląda na to,
że w Wielkiej Brytanii gdybyś znał odpowiednią
osobę, byłbyś w stanie dostać się na duży
festiwal. Przynajmniej jeśli chodzi o metal,
musisz mieć dobre znajomości, aby dostać
taka szansę. My nie przejmujemy się zasadami
grania na żywo, bo zwyczajnie nie
mamy pieniędzy na kupowanie tras koncertowych
tylko po to, aby zagrać jak gwiazdy
rocka. To dla nas po prostu niewykonalne.
Zawsze rezerwowaliśmy własne koncerty tu
u nas i w Europie, w ten sposób rosła liczba
Foto: Neuronspoiler
naszych fanów. Dla kilku młodszych zespołów
większe festiwale to pocałunek śmierci,
bo czasami płacą za to, żeby się tam dostać,
a po uświadomieniu sobie, że nie będzie
dla nich nic lepszego, szybko się zmywają po
zagraniu na drugoplanowej scenie. Żałosne.
Jak już mówiłem, zmiana jest nieunikniona,
a kluczem do sukcesu jest przetrwanie.
W utworach "An Eye For An Eye" oraz
"Fearless" lekko pobrzmiewają inspiracje
thrash metalem. Czy teraz będziecie śmielej
sięgać po takie pomysły?
JR Vox: W naszej muzyce zawsze były ślady
thrashu i można je usłyszeć we wcześniejszych
utworach, takich jak "Irreverent", "This
Is Revolution" czy "Through Hell We March",
które były błędnie opisywane jako power metal.
A nawet w "The Outcry" z czasów naszej
EPki, a taki "Reclaim Your Path" też ma thrashowy
charakter.
Macie też kompozycję instrumentalną
"6cosmis6triskellion6", kiedyś takie utwory
były na porządku dziennym, teraz rzadko
sięgają po nie muzycy...
David del Cid: Zawsze robiliśmy utwory instrumentalne.
Na każdym z naszych albumów
jest po jednym takim utworze, z wyjątkiem
"Second Sight", a to dlatego, że ostatnia
utwór "Murder City", który był najpierw
instrumentalny, pod naciskiem wszystkich,
przearanżowałem na instrumentalno-wokalny.
Był to rodzaj delikatnej, wolnej kompozycji,
więc teraz upewniłem się, że na
"Spoiled for Choice" to się nie powtórzy,
wymyślając na "6cosmis6triskellion6" najszybsze,
najbardziej szalone shredy na gitarze,
jakie mogłem wymyśleć.
Nie rezygnujecie z inspiracji z Iron Maiden,
najbardziej ich wpływy odczuwalne są
"Angel Of Britannia". Jednak innym wyróżnikiem
tej kompozycji jest tekst, który
jest hołdem dla żołnierzy i pracowników
służby zdrowia (NHS). Czy dotyczy on
bieżącej sytuacji w Anglii i na świecie?
JR Vox: Tak, sytuacja w Wielkiej Brytanii
jest dla nas bardzo niepokojąca, ale nigdy nie
zajmowaliśmy się czystą polityką. Nie chcemy
skończyć jak Jon Schaffer! Ale tak na poważnie,
nasza muzyka jest wymyślona tak,
by odciągać ludzi od politycznych dyskusji i
podziałów. Niemniej niektórych może zdziwić,
że nasza muzyka zawiera również pewne
obserwacje tego, co inni mogą opisać jako politykę,
zaś my postrzegamy ją jedynie jako
relacje międzyludzkie. "Angel of Britannia"
zaprasza do głębszej dyskusji na temat roli
Wielkiej Brytanii jako potęgi militarnej w
Drugiej Wojnie Światowej, jest tam trochę
nostalgii, ale nigdy nie stwierdziliśmy, że jesteśmy
lepsi od innych lub powinniśmy
awansować kosztem innych. W Wielkiej Brytanii
istnieje pewne piętnowanie ikonografii
Brytanii, a "Angel of Britannia" przypomina,
że należy ona do wszystkich Brytyjczyków,
niezależnie od ich poglądów politycznych,
wyznania czy rasy. Bycie Brytyjczykiem w
roku 2020 oznacza wiele różnych rzeczy dla
wielu różnych ludzi, ale nadal możemy być
reprezentowani pod jedną flagą i jedną tożsamością,
która powinna nas integrować.
Wielka Brytania to fajne miejsce, pomimo licznych
i dobrze udokumentowanych histo-
142
NEURONSPOILER
rycznych błędów. Chcieliśmy odebrać dumę
z bycia Brytyjczykami od neonazistowskich
wariatów i oddać ją w ręce zwykłych ludzi.
Jednak ze swoich nawiązań do Sci-Fi jednak
nie zrezygnowaliście, chyba najlepiej czujecie
się właśnie w tej konwencji?
Dave Del Cid: Odpowiadam za większość
okładek do naszych albumów zespołu i ogólnie
koncepcji artystycznych. Staram się trzymać
z daleka od nadużywanych w heavy metalu
tematów, takich jak demony, czaszki,
krew i groza. Trochę jestem nimi znudzony,
a ponieważ wiele naszych utworów dotyczy
niepewnej przyszłości, science-fiction wydaje
się do nas pasować. Jest to również odzwierciedlenie
tego, na czym się wychowaliśmy, w
latach 80-tych wszyscy byliśmy dzieciakami i
chociaż mogliśmy być zbyt młodzi, aby docenić
wielkość muzyki rockowej i metalowej
lat 80-tych, którą nauczyliśmy się kochać później,
w pełni wchłonęliśmy kulturę tej dekady
poprzez filmy dla dzieci, programy telewizyjne,
gry wideo i różne inne media. W
dodatku uważam, że jest to dekada, w której
wszystko naprawdę weszło do głównego
nurtu. Wtedy technologia i grafika zaczęła
nadążać za pomysłami, które istniały w poprzednim
wieku. Moją ulubioną rzeczą w science-fiction
jest to, że można go używać jako
środek do kwestionowania społeczeństwa.
Na przykład, czy martwa maszyna mogłaby
zachowywać się bardziej przyzwoicie niż większość
ludzi? Dodam też, że "Hypertrace"
Scannera to jeden z moich ulubionych albumów.
Również Coroner ma jeden z moich
ulubionych tekstów, a dotyczy się to utworu
"Voyage to Eternity".
Bardzo dużym problemem dla show businessu
jest Covid. Jak sobie radzicie z promocją
albumu i zespołu w czasie pandemii,
czy zaowocuje to krótszym okresem oczekiwania
na kolejny album?
JR Vox: Covid bardzo poważnie dotknął zespół.
Musieliśmy poważnie opóźnić wydanie
albumu "Spoiled for Choice" i odwołać występ
na niemieckim festiwalu w marcu 2020,
wraz ze wszystkimi koncertami zarezerwowanymi
na cały rok. Wydaliśmy album w
środku trwającej globalnej pandemii, która
miała negatywny wpływ na każdy zespół na
świecie. Mimo blokady utrzymanej przez
dłuższy czas jesteśmy pewni, że zespół jest
pełen energię. Jesteśmy też gotowi do rozpoczęcia
prób do pisania muzyki na nasz
czwarty albumu, z innym podejściem, co zapewni
nam, że nie będzie to wymagało długiego
czasu nagrywania. Zobaczmy, co zespół
wymyśli w ciągu najbliższych kilku lat.
Foto: Neuronspoiler
Na nowej płycie JR chyba osiągnął swoje
szczyty. Nie obawiacie się, że teraz po prostu
nie będzie przykładał się do swoich wokali?
Matthew Monroe: Nie. Nigdy. Wszyscy lubimy
testować swoje granice podczas tworzenia,
więc nie brakuje inspiracji, aby znaleźć
nowe miejsca, w których możemy zabrać
naszą muzykę. A jeśli sami się nie pchamy, to
popychamy się nawzajem. Może na następnym
albumie JR odkryje swoje jeszcze większe
możliwości.
JR Vox: Tak, JR jest skończony!
(śmiech!)Niestety JR bardzo poważnie traktuje
zdrowie swojego głosu i jest znany z
powstrzymywania się od picia jakiegokolwiek
alkoholu podczas trasy koncertowej lub
nagrywania, aby zachować swój głos i dać z
siebie jak najwięcej. Oczywiście potem nadrabia
zaległości i za każdym razem wygląda
to jak krwawy samochodowy karambol. Poza
tym wchodzi do kabiny wokalnej w studio ze
swoimi rytualnymi artefaktami, takimi jak
pastylki do ssania na gardło, skrzynie Red
Bulla (w przeciwieństwie do kokainy), osobisty
mgiełkowy nawilżacz, zdejmuje także
buty i albo przyciemnia światła, albo całkowicie
je wyłącza, aby się nie rozpraszać. Mam
nadzieję, że to, czego słuchacze doświadczą
słuchając nagrań Neuronspoiler, to ewolucja
sposobu przekazu, techniki i kreatywności,
jeśli chodzi o pisanie kompozycji i wykonanie
wokalne. Podczas, gdy kilka pierwszych
albumów zawiera tak wysokie zaśpiewy,
jak by robiła to jakaś diwa, to teraz ważniejsze
jest służenie utworowi niż próba popisywania
się jako jednostka. Myślę, że
wspólne pisanie jako zespół daje więcej miejsca
na tworzenie harmonii wokalnych i części
wokalnych, które dodają równowagi kompozycjom,
zamiast podkreślania roli któregokolwiek
z muzyków. Nie martw się, nadal
będę zdzierać gardło w chuj i krzyczeć jeszcze
głośniej!
Ogólnie na "Spoiled For Choice" prezentujecie
się jako bardzo dobrze zgrany zespół,
co według mnie świadczy, że w samym zespole
dzieje się bardzo dobrze.
JR Vox: Bardzo dziękuję. Lubimy razem grać
i tworzyć, a także wierzę, że jest to widoczne
w naszej muzyce, a zwłaszcza w naszych występach
na żywo. Natomiast jeśli nie podoba
ci się to, co tworzysz, to coś jest nie tak. Doceniamy
przemyślane pytania. Jak powiedzieliśmy
wcześniej, przetrwanie jest najważniejszą
rzeczą, jaką można dziś zrobić jako
zespół metalowy. Kiedy będziesz w stanie
zrobić to w sposób zrównoważony, możesz
pisać i wykonywać kawałki, które się chce zagrać.
Zbyt wiele zespołów metalowych próbuje
zaimponować innym, kupując odsłuchania
na Spotify, wyświetlenia na YouTubie i
polubienia w mediach społecznościowych.
To wszystko jest gówno warte jeśli masz prawdziwych
fanów, którzy kupują twoją muzykę.
Plujesz im w twarz, kupując polubienia z
fałszywej farmy kliknięć w jakimś egzotycznym
kraju od kogoś, kto nie interesuje się
twoim zespołem ani metalem. Znamy zespół,
który kupił odtworzenia na Spotify, przez
jeden tydzień miał mniej niż 100 odtworzeń
lub obserwujących, a potem nagle licznik wystrzelił
do 250 000, aby ponownie spaść do
poniżej 100 w ciągu mniej więcej miesiąca.
Warto było? Czy warto było pokazać fanom
tą oszukańczą działalność, aby następnie
stwierdzili, że twój zespół jest gówno wart?
Nie ma mowy. Jeśli będziesz promować się
naturalnie, będziesz rosnąć, powoli jak cholera,
ale swoje osiągniesz, a my jesteśmy tego
żywym dowodem. Ważne jest również, aby
zespoły trzymały się swojej muzyki. Piszemy
i wykonujemy utwory, które coś dla nas
znaczą, ponieważ mamy coś do powiedzenia,
a nie dlatego, że jesteśmy dziwkami próbującymi
zwrócić na siebie uwagę. Media
społecznościowe, takie jak Tik Tok, Instagram
i YouTube, dają zespołom możliwość
poszerzenia zasięgu o nowych odbiorców
poprzez tworzenie angażujących treści, bla,
bla, bla… Spójrzmy prawdzie w oczy, jesteśmy
muzykami, tworzymy muzykę, od czasu
do czasu robimy teledysk, a nie 20-sekundowy
klip taneczny dla nastolatków. Zespoły
heavymetalowe muszą oprzeć się pokusie
tworzenia treści dla kliknięć i ośmieszenia
swojej sztuki i samych siebie, aby stworzyć
tylko wrażenie mocno zajętych lub sporej
popularności. Tak, rozważaliśmy utworzenie
jakiegoś wymyślonego konta, aby zwrócić na
siebie uwagę i regularnie wymiotować treści o
tym, jak robimy miny przed kamerą lub tworzymy
covery na YouTuba. Ale takie zachowanie
jest przeciwieństwem metalu, a z kreatywnego
oraz oryginalnego punktu widzenia
jest całkowicie nie do zaakceptowania.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski,
Kacper Hawryluk
NEURONSPOILER 143
HMP: Witaj. Byfist działał w latach 1987-
1991, a potem zawiesił działalność. Jakie były
powody owej decyzji?
Nacho Vara: Witaj! Nazywam się Nacho
Vara, gitarzysta rytmiczny i ostatni żyjący z
założycieli Byfist. Przedstawię krótką historię
wczesnego Byfist. Na początku, w połowie
lat 80-tych, Dave Lee (R.I.P.) gitarzysta
prowadzący i ja byliśmy dobrze znani na scenie
metalowej San Antonio w Teksasie. Dave
udzielał się w Sabre Sabatazh, a ja w Séance
(S.A. TX). W czerwcu 1987 roku opuściłem
Séance, w którym grałem od 1979 roku
tj. od początku jego istnienia i dołączyłem do
zespołu Dave'a. Wkrótce po połączeniu sił,
nazwa zespołu zmieniła się na Byfist. Odnośnie
Séance. W początkowym okresie, w
latach 1980 - 1982, basistą był Don Van
Stavern (Riot V, Riot, Evil United, Pitbull
Daycare, Narita, S.A. Slayer), a Dave Mc
Lepiej późno, niż wcale
Nacho Vara, wokalista oraz jedyny żyjący po dziś dzień członek oryginalnego
składu Byfist dokładnie wyjaśnił nam pewne zawiłe i nie do końca jasne
sytuacje z historii tego zespołu. Nie mogło się obyć także bez rozmowy o debiutanckiej
płycie grupy zatytułowanej "In The End", która ukazała się… trzydzieści
trzy lata po powstaniu tej kapeli.
Clain (Machine Head, Sacred Reich, Turbin,
Narita, S.A. Slayer, Juggernaut) perkusistą.
W sierpniu 1987 roku Byfist wydał singiel
"Love Will Find A Way/ Hourglass", a następnie
w kwietniu 1988 roku EPkę "You
Should Have Known", oba wydania nagrane
były w Blue Cat Studios w San Antonio,
Texas z Joe Trevino jako realizatorem. W
grudniu 1988 roku Byfist nakręcił teledysk
dla MTV, który miał pomóc w promocji
EPki. Byfist swoją ostatnią EPkę, "Adrenaline"
nagrał w sierpniu 1989 roku w Silvercloud
Studios w Burbank w Kalifornii z Joe
Floydem (Warrior) i Seanem Kenisem jako
inżynierami dźwięku oraz Davidem Waynem
(Metal Church, Reverend, Wayne, David
Wayne's Metal Church) jako producentem.
Poznaliśmy Davida Wayne'a na początku
tego samego roku i zostaliśmy dobrymi
przyjaciółmi. David Wayne przyjeżdżał
do San Antonio kilka razy i wystąpił z Byfistem
na kilku koncertach. Na prośbę Davida
Wayne'a, Byfist udał się do Los Angeles
w Kalifornii, aby nagrać EP-kę "Adrenaline",
która została wydana dopiero w
2000 roku, kiedy to Byfist ponownie się zjednoczył.
Byfist miał również kilka utworów
na kompilacjach, które wzbudziły zainteresowanie.
Mniej więcej w tym samym czasie
do Byfista zgłosiła się wytwórnia MCA Records.
Po kilku negocjacjach, Byfist otrzymał
świetny kontrakt płytowy. Niemniej bez
naszej wiedzy i zgody, menadżer Byfista
współpracował z adwokatem z L.A. i próbował
uzyskać jeszcze więcej pieniędzy. W
związku z tym MCA wycofało się z umowy,
Foto: Byfist
co przekreśliło szanse Byfista na podpisanie
kontraktu z dużą wytwórnią. Wkrótce potem
Byfist niestety implodował od wewnątrz i
wraz z kiepskim managementem oraz jego
złymi decyzjami, Byfist zdecydował się w
czerwcu 1991 roku zakończyć działalność
pozostając z wieloma niespełnionymi marzeniami.
20 lat temu Byfist powrócił do świata żywych.
Jak w ogóle do tego doszło?
W 2000 roku Dave Lee i jego żona odwiedzili
mnie i zapytali, czy byłbym skłonny
zebrać Byfist razem, aby nagrać studyjny album
i płytę koncertową, której nie udało
nam się zrobić za pierwszym razem. Powiedziałem
mu, że byłoby fajnie, gdybyśmy mogli
zebrać ten sam skład, który był w 1991
roku, kiedy przestaliśmy grać. Udało nam się
skontaktować ze wszystkimi i okazało się, że
każdy z nich jest dostępny i chętny do powrotu.
Dodaliśmy również trzeciego gitarzystę,
który miał zająć moje miejsce na koncertach,
na wypadek gdybym nie mógł wystąpić,
ponieważ przez ostatnie kilka lat grałem w
innym zespole o nazwie Igniter, który jednak
zakończył działalność krótko po tym, jak
Byfist ponownie się zjednoczył. Tak więc zostaliśmy
z trzema gitarzystami aż do czasu,
gdy Dave Lee i ja dołączyliśmy do zespołu
Davida Wayne'a, Reverend w 2002 roku.
Gracie w nowym, odświeżonym składzie.
Jak udało Ci się go zebrać?
Z pomocą poprzedniego perkusisty i basisty
Byfist rozpoczął działalność pod koniec października
2012 roku. Perkusista znał Erniego
B., gitarzystę prowadzącego z Austin w
Teksasie, z którym grał i który chciałby
wziąć udział w przesłuchaniu. Ernie przyjechał
i zagrał wszystkie utwory, które wysłaliśmy
mu do nauki. W marcu 2013 Ernie
wspomniał mi, że zna pierwszorzędnego wokalistę,
z którym grał w połowie lat 80-tych
w południowym Teksasie w Rio Grande
Valley i w Hollywood w Kalifornii, który
mógłby być zainteresowany przesłuchaniem.
Powiedziałem mu, żeby się z nim skontaktował
i sprowadził go do nas, jeśli będzie dostępny.
Raul "Diablo" Garcia przyjechał i od
razu się wpasował, a my mieliśmy z nim nasz
pierwszy koncert w następnym miesiącu na
festiwalu 4-20 w San Antonio, w Teksasie.
Następne kilka lat były dla nas bardzo ciężkie,
ponieważ bardzo trudno było nam organizować
występy i próby, gdyż mieliśmy muzyków
z Kerrville i Austin w Teksasie, które
były oddalone o około 80 mil od naszego
miejsca prób w San Antonio. W styczniu
2016 roku Byfist otwierał koncert Queensryche.
To był ostatni koncert perkusisty i
basisty, ponieważ po tym występie pozwoliliśmy
im obu odejść. Zaczęliśmy rozmawiać o
basistach i pojawiło się nazwisko Stony'ego
Granthama z Austin. Znaliśmy go od wielu
lat, ale nigdy nie mieliśmy okazji z nim zagrać,
więc w jeden z weekendów Raul i ja poszliśmy
do klubu w San Antionio, gdzie Stony
grał i zapytaliśmy go, czy nie chciałby
dołączyć do Byfist? Po jego występie daliśmy
mu płytę CD z kilkoma utworami. Stony zadzwonił
następnego dnia i powiedział, że ten
rodzaj muzyki jest w sam raz dla niego i, że z
chęcią dołączy do Byfist! Tak więc teraz mamy
w Byfist dwóch chłopaków z Austin. Następnie
przez kilka kolejnych miesięcy prowadziliśmy
przesłuchania perkusistów. Stony
znał Scotta Palmera, perkusistę pochodzącego
z Austin, Texas. Scott odbył przesłuchanie
i zatrudniliśmy go w sierpniu 2016
roku. Do diabła, teraz mamy trzech facetów
z Austin. Diablo i ja przez ostatnie trzy lata
jeździliśmy do Austin na próby, ale luty
2020 roku był ostatnim miesiącem prób oraz
wtedy odbył się nasz ostatni występ, kiedy
otwieraliśmy koncert Stryper. W związku z
pandemią nie byliśmy w stanie zagrać prób i
widzieliśmy się tylko raz lub dwa razy od początku
pandemii!
20 lat to szmat czasu, jednak w ciągu tego
144
BYFIST
okresu uraczyliście fanów zaledwie jedną
EPką oraz jedną kompilacją.
To długa historia, ale po dziewięciu latach
przerwy, Byfist zjednoczył się ponownie w
2000 roku. W 2001 roku Byfist podpisał
kontrakt z LTS Records, który jednak nie
doszedł do skutku. Na początku 2002 roku
David Wayne poprosił Dave'a Lee i mnie o
dołączenie do jego zespołu Reverend. Przez
pierwsze dwa lata spędziliśmy więcej czasu z
Reverend niż z Byfist. W 2003 roku do Reverend
i Byfist zgłosiła się niemiecka wytwórnia
Insanity Records, ale nie podpisaliśmy
z nimi kontraktu, nie wiem dlaczego,
ponieważ David Wayne i Dave Lee zajmowali
się kontraktami płytowymi. Ostatni raz
widzieliśmy Davida Wayne'a w marcu 2005
roku, na naszym ostatnim koncercie jako
David Wayne's Metal Church w San Antonio.
Przed występem David Wayne poprosił
nas, że gdyby coś mu się stało, abyśmy utrzymali
jego muzykę i pamięć o nim przy życiu
poprzez kontynuowanie działalności Reverend.
Kiedy David Wayne zmarł w maju
2005 roku, spełniliśmy jego życzenie i kontynuowaliśmy
działalność Reverend, z okazjonalnymi
występami Byfist. Młodszy brat
Davida Wayne'a, Dennis, miał przylecieć
ze stanu Waszyngton do San Antonio, aby
sprawdzić, czy mógłby śpiewać, ale to się nie
udało. Poza tym odległość była zbyt duża,
żeby to się udało. Dennis i jego rodzina dali
nam swoje błogosławieństwo, abyśmy kontynuowali
działalność jako Reverend. W 2006
roku Byfist podpisał umowę z amerykańską
wytwórnią Metal Ages Records na wydanie
kompilacji naszych poprzednich nagrań, ale
Metal Ages zbankrutowało i przekazało
kontrakt niemieckiej Rock It Up Records,
która miała zająć się produkcją i dystrybucją,
a z którą Byfist również podpisał umowę w
2007 roku. Kontynuowaliśmy działalność
zarówno z Reverend jak i Byfist aż do
przedwczesnej śmierci mojego przyjaciela
oraz gitarzysty Dave'a Lee w październiku
2010 roku. Trochę historii. Już w 2009 roku,
nasz były wokalista z lat 1989-1991, 2000-
2002, 2009-201, Vikk Real zagrał z nami
koncert, który zapoczątkował rozmowy o jego
ponownym dołączeniu do Byfist za namową
jego żony Jeski. Znaliśmy ją od lat i
była naprawdę wspaniałą przyjaciółką. Rozmowy
przybrały na sile w połowie 2010 roku
i już planowaliśmy powitać go z powrotem w
zespole, kiedy Jeska tragicznie zmarła w wyniku
wypadku motocyklowego. Aby uhonorować
jej życzenie, Vikk ponownie dołączył
do Byfist i zrobiliśmy kilka koncertów charytatywnych
na cześć Jeski. Byfist zagrał koncert
w Houston w Teksasie pod koniec września
2010 roku i niestety był to mój ostatni
raz na scenie z Tazmanian Devilem, Davem
Lee, ponieważ 1 października Dave
nagle zmarł. Było to dla nas tragiczne i rozdzierające
serce wydarzenie. Po śmierci
Dave'a Lee, Vikk i ja poprosiliśmy o pomoc
kilku przyjaciół, aby uświetnić nadchodzące
koncerty oraz aby zorganizować jeszcze kilka
innych koncertów charytatywnych dla Jeski i
rodziny Lee. Przez kilka miesięcy Vikk i ja
polegaliśmy na sobie i w końcu zdecydowaliśmy
się znów zacząć pisać nowy materiał.
Pod koniec czerwca 2011 roku mieliśmy
koncert w Houston w Teksasie, był on moim
ostatnim z Vikkim, ponieważ zaledwie tydzień
później, prawie rok po śmierci Jeski,
dotarła do nas łamiąca serce wiadomość, że
Vikk również miał tragiczny wypadek motocyklowy
i zginął. Po stracie tak wielu ludzi,
których kochałem, poświęciłem trochę czasu
na żałobę i przemyślenia. Pod koniec października
2012 roku postanowiłem ponownie
założyć Byfist, aby uczcić pamięć Dave'a,
Vikka, Jeski i Davida Wayne'a. Z pomocą
poprzedniego perkusisty i basisty oraz
nowego gitarzysty prowadzącego Erniego B.,
wszystko zaczęło się układać. Wokalista Raul
"Diablo" Garcia dołączył w marcu 2013
roku, basista, Stony Grantham w styczniu
2016 roku, a następnie perkusista, Scott
Palmer w sierpniu 2016 roku. Byfist znów
był kompletnym zespołem, a w przerwach
między próbami i koncertami nagrywaliśmy
utwory na album. Latem 2017 roku spotkaliśmy
Boba Mitchella, kiedy otwieraliśmy
koncert Savior From Anger w Houston w
Foto: Byfist
Teksasie. W tamtym czasie Bob był ich wokalistą,
a także amerykańskim przedstawicielem
Pure Steel. Daliśmy mu demo do przesłuchania,
a niedługo potem byliśmy w trakcie
negocjacji i podpisaliśmy kontrakt z niemiecką
wytwórnią Pure Steel Records. Teraz
możecie zrozumieć, dlaczego tak długo
trwało nagranie naszego pierwszego pełnego
albumu, ale jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.
Chłopaki w zespole są wspaniali i czuję,
że gdyby Dave, Vikk, Jeska i David Wayne
mogli z nami porozmawiać, byliby dumni i
zaszczyceni, że możemy ich nazywać rodziną.
Udało się jednak w końcu doprowadzić do
wydanie pierwszego premierowego długogrającego
albumu Byfist zatytułowanego
"In The End". Lepiej późno niż wcale. Kiedy
w ogóle powstał ten materiał?
"Universal Metal", muzyka 2002 - 2003, tekst
1983, poprawione 2017.
"In The End", muzyka 2002 - 2003, tekst
2013
"Unconscious Suicide", muzyka 1989, tekst
1983, poprawione 2017.
"Guaranteed Death", muzyka 1990, tekst
2003
"With This Needle I Thee Wed", muzyka
2002 - 2003, tekst 2002, poprawione 2017.
"Ship Of Illusion", muzyka 2005, tekst 2008,
poprawione 2017.
"Epitafium", muzyka 1989, tekst 1990, poprawione
2017.
Dave Lee i ja byliśmy głównymi autorami
utworów. Ja napisałem prawie wszystkie teksty.
David Wayne napisał tekst do utworu
"With This Needle I Thee Wed". Raul "Diablo"
Garcia napisał pierwszą zwrotkę do
"Ship of Illusion".
Album ten rozpoczyna się kawałkiem "Universal
Metal". Czym dla Ciebie jest owy
uniwersalizm w metalu?
Uniwersalizm muzyki heavy metalowej łączy
ludzi z całego świata i z różnych środowisk.
Wspólnie chodzimy na koncerty unosząc do
góry pięści i dłonie w geście rogów, słuchając
i oglądając występy swoich ulubionych zespołów,
dają się porwać napędzającym rytmom.
W sieci można spotkać się z opiniami, że
tekst "Unconscious Suicide" jest "niemetalowy".
Główne przesłanie dotyczy alkoholizmu. Kawałek
jest o kimś, kto jest zaślepiony przez
alkoholizm, ta osoba pije do tego stopnia, że
traci kontrolę nad swoim umysłem, traci
świadomość i nie dba już o swoje życie. Dopada
go atak i umiera. Bez żadnej interwencji,
zgon spowodowany piciem zaprowadził
go do grobu.
"Guaranteed Death" wydaje mi się być
mocno zainspirowany twórczością Mercyful
Fate. Jestem przekonany jednak, że nie
jest to jedyna Twoja inspiracja.
Moje inspiracje, po które zresztą wciąż sięgam
to, Black Sabbath, Budgie, Rush,
Triumph, Judas Priest, Scorpions, UFO,
Deep Purple, Led Zeppelin, BTO, Montrose,
Kiss, Rainbow, Aerosmith, Riot, Ted
Nugent, Saxon, Michael Schenker Group,
Ozzy Osbourne, Iron Maiden, Accept,
Thin Lizzy, ZZ Top, Queen, Def Leppard,
Nazareth, Grand Funk Railroad, Alice
BYFIST 145
Foto: Byfist
Cooper, Y&T, Styx, Legs Diamond i wierzcie
lub nie, Elton John i Bernie Taupin oraz
wielu innych, ale za długo by wymieniać.
"With This Needle I Thee Wed"to kawałek,
który stylistycznie nieco odstaje od reszty
albumu. Jest znacznie dłuższy od pozostałych
utworów, a jego tekst wydaje się
zawierać sporo metafor.
Ten utwór jest o osobie, która kiedyś była
szanowana, ale została uwiedziona i pogrążyła
się w mroczny świat narkotyków.
Wkrótce jest to jedyne, o czym myśli. Igła
jest jego jedyną miłością. Z ramionami pełnymi
śladów i blizn, wije się z bólu i potrzebuje
kolejnej dawki. Igła nigdy się z nim nie
rozwiedzie, a on pamięta przysięgę, którą
złożył wiele lat wcześniej, gdy igła wbiła się
w jego żyły po raz pierwszy: "As I sit here on
the side of my bed, with this needle I thee wede!".
Moim skromnym zdaniem najmocniejszym
punktem tego albumu jest "Ship Of Illusion".
Dave Lee napisał powolne intro, a ja napisałem
resztę muzyki. Raul napisał tekst do
pierwszej zwrotki intro, a ja napisałem resztę
tekstu. Ta kompozycja jest o mężczyźnie,
który zakochuje się w kobiecie, wierząc, że
jest jedyną osobą, którą mógłby pokochać,
ale nie wie, że ona jest socjopatką, która
wciąga go głęboko w swoje sidła. Nagle, bez
żadnego powodu, każe mu trzymać się od
niej z daleka. Ten wir trwa przez jakiś czas,
ale w końcu on dostrzega, że to wszystko było
iluzją. Oszukała go jak wielu innych, ale
teraz zdaje sobie sprawę, że była przepełniona
kłamstwami i oszustwami, więc pozwala
jej odejść, na zawsze.
Na okładce albumu widzimy stworzenie
przypominająśce diabła tańczące na czaszce.
Jakie znaczenie ma ta grafika?
Właściwie, kiedy szukaliśmy okładki do albumu,
Raul natrafił na projekt Augusto Peixoto,
artysty, który robi okładki dla Pure
Steel Records. Skontaktowaliśmy się z nim i
zapytaliśmy, czy te prace są dostępne i można
je kupienia. Odpowiedział, że tak, a my
wraz z Pure Steel zawarliśmy umowę na zakup
wszystkich grafik do tekstów w książeczce
CD i na obwolucie albumu. Wszystkie
wyglądają fantastycznie! Mieliśmy zamiar zatytułować
album "Exordium", ale po zobaczeniu
tego rysunku, który przedstawia diabła
w piekle pozującego w pozycji baletowej
na piramidzie z czaszek i aniołów ze skrzydłami
wpadających do jego włości, pomyśleliśmy,
że lepiej pasuje do utworu "In The
End".
Jakie plany na 2021 rok?
Teraz, kiedy CD i LP zostały wydane, mamy
nadzieję, że wkrótce będziemy mogli zacząć
próby, aby rozpocząć nagrywanie kolejnego
albumu i przygotować się do występów na
żywo promujących "In The End"! Byfist
chciałby pojechać do Europy i zagrać tam na
kilku festiwalach. Może nawet w Ameryce
Południowej, Japonii, USA, Kanadzie, Australii
lub gdziekolwiek zostaniemy zaproszeni!
Dzielenie sceny z wielkimi metalowymi
sławami jak Judas Priest, Scorpions, Iron
Maiden, Metallica, etc., byłoby dla nas niesamowite!
Ciężko jest z tą pandemią. Mamy
nadzieję, że dzięki ogólnoświatowej dystrybucji
CD i LP, audycjom radiowym w wielu
krajach, mediom społecznościowym, naszej
stronie Byfist.com i stronie Pure Steel (która
jest wspaniałą wytwórnią prawdziwie wspierającą
metal, który prezentujemy), świetnym
recenzjom w wielu magazynach, stronach
internetowych, podcastach, itp. uda nam się
dotrzeć z muzyką do jak największej liczby
fanów. Obecnie pracujemy również nad dwoma
teledyskami promującymi "In The End".
Dziękuję bardzo za rozmowę!
Cała przyjemność po mojej stronie! Mamy
nadzieję, że wkrótce się zobaczymy! Dziękujemy
za zainteresowanie Byfistem!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Sara Ławrynowycz
HMP: Idziecie jak burza, bo w obecnych
realiach wydanie trzech albumów w cztery
lata to nie lada wyczyn, ale skoro wena ci
dopisuje, nie może być inaczej?
Matt Hanchuck: Tak, nie możemy narzekać
na brak pomysłów. Do tego mamy już dwa
kolejne albumy, które są gotowe do wydania.
Pracuję też z Warrenem Conditim (gitarzystą
i wokalistą - przyp. red.), który grał
kiedyś w Whiplash, nad projektem, który
nazywa się Gutter Creek.
Nie jest czasem tak, że najciekawsze jest
to, co dzieje się pomiędzy wstępnymi założeniami
a efektem końcowym, kiedy utwór
jest już gotowy?
Czasami, ale nie zawsze. Kiedy kawałki składają
się w całość, jaką sobie wcześniej wyobraziłeś,
to zawsze jest fajne. Ale czasami,
jeśli kompozycja stanie się nowym pomysłem
i jest lepsza, niż myślałeś, to jest nawet jeszcze
bardziej ekscytujące. Czasami się to zdarza.
Mój znajomy, niezły gitarzysta i kompozytor,
mawia, że kompozytorami to byli Mozart
czy Bach, on jest daleki od używania
wobec siebie takiego określenia. Masz podobnie?
Tak, racja. Oni z pewnością byli świetnymi
kompozytorami, ale odrzucanie znaczenia
danego słowa to dość spore utrudnienie dla
nas, nie sądzisz? Kompozytor, twórca utworów,
to jest w sumie jedno i to samo. Oczywiście
Bach i Mozart są na zupełnie innym
poziomie niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent
z nas, no chyba, że jest się Martym
Friedmanem, Frankiem Zappą czy Yngwie
Malmsteenem.
Nasuwa się pytanie dlaczego zwlekałeś tak
długo z założeniem zespołu - dopiero niedawno
poczułeś, że najwyższa pora i tak powstał
Wreck-Defy?
Nie do końca... Wydaje mi się, że w dobie
udostępniania plików i posiadania finansów,
by stworzyć dobry album samemu, jest wykonalne
dla gitarzystów z piwnicy, takich jak ja.
(śmiech)
To zwracająca uwagę nazwa - te typowo
metalowe i zarazem bardzo szablonowe, jak
na przykład Nuclear Tormentor czy Orange
Death, nie interesowały cię?
Nie, i w sumie to nigdy o takich nie słyszałem
(I nie mogłeś, bo wymyśliłem je tak na
szybko, jako przykłady - przyp. red.). Nazwa
Wreck-Defy pochodzi od gry słów. Słowo
"rectify" (z angielskiego "naprawiać" - przyp.
red.) przekształciło się w Wreck-Defy.
146
BYFIST
Gitarzysta z piwnicy
Matt Hanchuck jest już po 40., ale na metalowej scenie zaistniał stosunkowo
niedawno, zakładając niespełna pięć lat temu thrashowy Wreck-Defy.
Zwerbował do tego zespołu znanych muzyków, teraz też wspótworzą go choćby
wokalista Aaron Randall (ex Annihilator) czy Greg Christian, wieloletni basista
Testament. Grupa wydała już trzy albumy, zapowiada dwa kolejne, a Matt wciąż
twierdzi, że jest nikim, szczególnie w porównaniu z bardziej znanymi kolegami z
zespołu.
("zniszczyć-zaprzeczać" - przyp. red.) Proste.
Początkowo był to typowo solowy projekt,
ale od początku wspierali cię znani muzycy,
choćby bracia Glen i Shawn Droverowie, co
na tym etapie było niewątpliwym ułatwieniem?
Tak, to z pewnością wzbudziło jakieś zainteresowanie
z zewnątrz, ale uważam, że poziom
utworów był coraz lepszy z każdym następnym
albumem. A kolejny album również
będzie lepszy od poprzedniego.
Dołączenie przed drugą płytą "Remnants
Of Pain" wokalisty Aarona Randalla było
momentem przełomowym dla zespołu, bo
zyskałeś nie tylko frontmana z prawdziwego
zdarzenia, ale też partnera do pisania tekstów?
Zgadzam się, Aaron jest świetnym wokalistą.
Jesteśmy jak bracia. Jego pomysły na teksty
są w porównaniu z moimi dość surowe. Są
bardziej depresyjne, podczas gdy moje są bardziej
polityczne i nacechowane złością.
"Powers That Be" ukazał się niedawno, ale
zdołaliście ukończyć prace nad tą płytą
jeszcze wiosną. Sytuacja była wtedy nie za
wesoła, lockdown objął praktycznie wszystko
i wszystkich, ale można było zakładać,
że jesienią wszystko wróci do normy. Stąd
decyzja o przesunięciu premiery na październik?
Właściwie, to muszę się z tobą lekko nie zgodzić.
Album był gotowy w połowie kwietnia.
Potem go dokończyliśmy w trakcie globalnej
pandemii i w ciągu sześciu miesięcy miał
swoją premierę na świecie. Całkiem nieźle,
co?
Może być też tak, że jeśli koncertowy zastój
potrwa do połowy tego roku, albo i dłużej,
to nawet po zwalczeniu pandemii nie
będziecie mieli gdzie wracać z koncertami,
bo kluby, etc. nie utrzymają się, a to byłby
już ostateczny cios również dla mniejszych
zespołów, takich jak Wreck-Defy?
Ale dlaczego? Mamy tysiące fanów, którzy
nigdy wcześniej nie widzieli nas na żywo. Nie
sądzę, że będzie to miało wpływ na mniejsze
zespoły. Tak naprawdę, to te średnie zespoły
odczują to najbardziej.
Lyric video do dwóch utworów wystarczą,
żeby w tej powodzi nowych płyt zwrócić
uwagę słuchaczy na "Powers That Be"? Fakt,
że niektórzy z was są znani z poprzednich
dokonań jest tu pewnym atutem, ale
czy aż tak dużym?
Właściwie, to mamy już pięć takich teledysków
z tego albumu. Pracujemy z Chorwatem,
Davidem Bargarićem. Jest on niezależnym
twórcą filmowym i wielkim fanem metalu.
Czy jest to wystarczające? Po co? Szczerze,
mało mnie to obchodzi. Powoli, ale pewnie,
budujemy nasz fanbase.
Plusem tej całej sytuacji jest to, że macie
już materiał na czwarty albym - miesiące
lockdownu spędziłeś bardzo pracowicie, oddając
się komponowaniu, teraz więc będziecie
pewnie chcieli jak naszybciej zarejestrować
i wydać ten materiał?
Teraz, kiedy jest z wami również basista
Greg Christian, określenie supergrupa wcale
nie jest takie bezpodstawne - myślisz, że
to atut, czy przy przeciwnie, swego rodzaju
ograniczenie?
Nazwa "supergrupa" w tym przypadku się nie
nadaje, bo jestem w tym zespole również ja.
A ja nie jestem super, jestem nikim. Gdyby to
się tyczyło tylko tych trzech pozostałych gości,
to wtedy można byłoby użyć tego słowa.
Ale ja wszystko rujnuję.
Podczas nagrań trzeciego albumu "Powers
That Be" wsparło was gościnnie kilku gitarzystów,
choćby Geoff Thorpe. Chodziło o
jak największe zróżnicowanie partii solowych?
Oczywiście. Różne style i dźwięki, po to, by
było to wciąż interesujące. Poza tym, zawsze
chciałem pracować z ludźmi, którzy mnie inspirują,
z moimi gitarowymi idolami. Poczekaj
na następny album, tam będą dopiero
shredy!
Od początku jesteście zespołem niezależnym:
wydajecie swoje płyty samodzielnie, a
w razie zainteresowania wersją LP bądź
CD udzielacie licencji, współpracując choćby
z Inverse, Floga, czy obecnie Punishment
18 Records?
Niekoniecznie. Zrobiliśmy wersje bardziej indie,
by sprzedawać je na występach. Każdy
album był wydany przez wytwórnię, poza debiutem
"Fragments Of Anger". To nigdy nie
zostało wydane przez wytwórnię, tylko przez
zespół.
Foto: Wreck-Defy
Kolejne zawirowania spowodowane koronawirusem
sprawiły, że branża muzyczna
pod wieloma względami jest obecnie sparaliżowana
- pewnie obserwowaliście to
wszystko i wnioski nie były zbyt wesołe,
nawet jeśli nie utrzymujecie się z muzyki,
tak jak wielu waszych znajomych lub przyjaciół?
Na szczęście, to nie ma żadnego wpływu na
Wreck-Defy. Będziemy nadal pisać i nagrywać
utwory, bez względu na lockdown. Nie
opieramy się na trasach, by zarobić na życie.
Ale tak, niektórzy moi przyjaciele tak mają i
jest mi szkoda i ich, jak i stanu ich finansów.
Użyłeś słowa "komponowanie", co jest interesujące,
biorąc pod uwagę twoje wcześniejsze
pytanie o Mozarta i Bacha. Tak, czwarty album
jest gotowy, piąty jest pisany… Nadchodzi
sporo świetnej muzyki. "Powers That
Be" został wydany zaledwie trzy miesiące temu
i trzyma się bardzo dobrze. Nasz następny
album "The World Enslaved" wyjdzie
więc najprawdopodobniej na jesieni lub zimą
tego roku lub w 2022, ale mój projekt z Gutter
Creek powinien ukaże się gdzieś w sierpniu
lub wrześniu. Dzięki za wywiad!
Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski
WRECK-DEFY 147
HMP: Od trzeciego albumu "Let Them
Burn" działacie nader regularnie, wydając w
osiem lat trzy duże płyty - zespół okrzepł,
mimo zmian składu i ta dobra passa wciąż
trwa?
Chris Vowden: To prawda. Po kilku latach
grania mamy stosunkowo nowy i stabilny
skład. W trakcie nagrań do "Freedom Of
Speech" paru muzyków nas opuściło i musieliśmy
na ich miejsce szukać nowych. Był to
dla nas dość burzliwy okres.
Czasem pomysły na nowe utwory sypią się
jak z rękawa, ale bywa z tym też gorzej - jak
radzisz sobie z taką sytuacją, kiedy natchnienie
cię opuszcza, a najwyższa pora na
Pora na coś nowego
- Myślę, że jesteśmy już w takim wieku, że to co robimy, powinno nam
dawać przede wszystkim dużo radości - mówi gitarzysta Chris Vowden. Prawidłowość
takiego podejścia potwierdza zawartość najnowszego, już piątego albumu
Denied. "The Decade Of Disruption" to nad wyraz solidny thrash/heavy metal, nie
tylko dlatego, że nowym wokalistą grupy jest, znany z Artillery, Soren Adamsen.
Zespoły niezależne mają w sumie pod tym
względem łatwiej, co nie oznacza jednak, że
nie muszą dotrzymywać terminów, bo małe
firmy też muszą działać wedle określonych
schematów, regularnie wypuszczając kolejne
wydawnictwa?
Nie mieliśmy tego typu problemów, ponieważ
podpisaliśmy kontrakt z niezależną
wytwórnią. To my mogliśmy sobie wybrać
kiedy wydać album, a że wydaliśmy go tak
szybko wynika poniekąd z... pandemii. Nie
mogliśmy grać koncertów, więc naturalną
koleją rzeczy było dla nas wydanie nowej
muzyki. Chcieliśmy dać naszym fanom coś,
co rozweseli ich w tych trudnych czasach.
jak oni. Oczywiście mamy możliwość podejmowania
własnych decyzji. Ale o wielu sprawach
dyskutujemy z wytwórnią, która ma
również swój wkład w efekt końcowy.
Wasz skład po ostatnich zmianach okrzepł,
co chyba przełożyło się na szybsze tempo
pracy pomiędzy wydaniem "Freedom Of
Speech" a "The Decade Of Disruption"?
Czuliśmy, że czas między nagraniem "Let
Them Burn" a "Freedom" był zbyt długi,
dlatego teraz chcieliśmy nadrobić zaległości.
Jednakże, tak jak wspomniałem wcześniej,
mieliśmy pewne roszady w składzie, które
spowodowały opóźnienia w planach zespołu.
Nie mieliśmy wpływu na niektóre rzeczy, takie
jak przedłużające się wydanie płyty. Ale
kiedy dołączyli do nas Soren, Fredrik i Markus
sprawy potoczyły się bardzo szybko.
nową płytę?
No cóż, tak naprawdę nigdy nie mieliśmy
tego typu problemu. Zarówno dla mnie jak i
dla Adreasa wymyślanie nowych kompozycji
na kolejne albumy było swego rodzaju luksusem.
Zawsze staramy się wymyślać coś nowego,
proponować świeże pomysły, różne
punkty widzenia na podejście do danego
utworu. Jest to również proces, który najbardziej
nam się podoba... rozpoczynanie pisania
nowych kompozycji.
Foto: Denied
A propos: przenieśliście się ze Sliptrick
Records do Sweea Records. To mała, ledwo
co powstała firma - mieliście w tym jakiś
udział?
Zgadza się, Sweea jest własnością naszego
przyjaciela, Jonasa Tornqvista, który ma
ogromne doświadczenie w branży muzycznej.
Współpraca z nim była zatem naturalną
koleją rzeczy. Spędziliśmy kilka lat ze
Slipstrickiem, ale poczuliśmy, że pora na coś
nowego.
Czy zespoły w dobie supremacji streamingu
potrzebują jeszcze współpracy z wytwórnią
w takim modelu, jaki obowiązywał
jeszcze kilkanaście lat temu, by nie mówiąc
już o zamierzchłych czasach lat 70. czy 80.,
kiedy to podpisanie kontraktu było marzeniem
każdej, młodej grupy? Przecież teraz
wszystko można zrobić samemu, a do tego
można mieć kontrolę nad każdym etapem
funkcjonowania zespołu, od tłoczenia płyt
do promocji?
To ciekawa część współpracy ze Sweea. Pracujemy
w pewnym sensie jako partnerzy,
więc mamy duży wkład w to, co robimy, tak
Jesteście bardzo doświadczonymi muzykami,
a dołączenie Sorena tylko ugruntowało
status Denied jako może nie supergrupy,
ale zespołu tworzonego przez samych starych
wyjadaczy, świadomych tego, co mogą
i przede wszystkim chcą osiągnąć?
Dokładnie! Ci ludzie byli w pobliżu od dawna
i mają odpowiednie doświadczenie. Soren
dużo koncertował z Artillery i jeszcze nigdy
nie widziałem, żeby ktoś, nagrał tak szybko
wokale na album, tak jak on. A wynik
mówi sam za siebie! To samo tyczy się Markusa
i Fredrika. Kiedy mieli nagrać swoje
partie, zrobili to w zabójczym tempie. Chcielibyśmy
rządzić światem, ale wiemy, że tak
się nie stanie. Ale żarty na bok. Myślę, że jesteśmy
już w takim wieku, że to co robimy,
powinno nam dawać przede wszystkim dużo
radości.
Wielką rolę ogrywają tu też chyba entuzjazm
i napędzająca was do ciągłego działania
energia, bo na samych umiejętnościach
daleko byście nie zaszli, co potwierdza
niestety los wielu innych, nie tylko starszych,
zespołów?
To dobre pytanie! Właściwie, to rozmawiałem
o tym z Adreasem kilka dni temu. Nie
jesteśmy już młodymi chłopakami po dwudziestce,
ale wciąż mamy tę młodzieńczą
energię i zapał, bo chcemy żeby każda kompozycja,
każdy cholerny riff miał znaczenie!
Chcemy, by każdy nasz utwór coś wyrażał.
Kiedy przyjdzie dzień, w którym zespół nie
będzie nam przynosił satysfakcji i zabawy,
lepiej będzie już nie grać. Nie widzę sensu w
pisaniu albumu z dwiema fajnymi kompozycjami
i resztą wypełniaczy.
148
DENIED
Jaka jest więc wasza metoda, żeby nie
skostnieć, nie ugrzęznąć w wygodnych
schematach swojej niszy, co jest przecież
zwykle początkiem artystycznego końca
każdego zespołu, niezależnie od stylistyki?
Kiedy piszemy nowe kompozycje, zazwyczaj
rozmawiamy o nowej muzyce lub o tym, co
możemy włączyć do Denied, dzięki czemu
brzmienie będzie świeże i aktualne. Co możemy
zrobić, aby muzyka brzmiała jeszcze
bardziej interesująco? Czy są jakieś nowe
horyzonty, których jeszcze nie wypróbowaliśmy?
Po prostu staramy się napisać coś,
czego wcześniej nie robiliśmy, aby bardziej
zainteresować fanów i nas samych. Zawsze
przynosimy coś nowego, na każdy album,
który robimy, co jest również świetną motywacją
do napędzania zespołu do przodu.
Kiedyś takim destrukcyjnym czynnikiem
były też wielkie pieniądze, ale to już przeszłość,
przynajmniej w przypadku znacznej
części metalowych zespołów - zastanawialiście
się kiedyś ile bylibyście w stanie
poświęcić jeszcze dla grania, nie tylko w
wymiarze finansowym, ale też choćby czasu,
którego nie macie na przykład dla bliskich,
grając próby i koncerty?
Czas jest oczywiście najważniejszy i nie
stanowimy w tym wypadku wyjątku. Wszyscy
mamy rodziny, którymi musimy się zajmować
i mamy w tym zakresie konkretne
obowiązki. Niewiele jest kasy, o której
można by wspomnieć, a jedyne pieniądze,
które można uzyskać, z tego, co robią prawie
wszyscy inni w tej branży, to te ze sprzedaży
merchu. Nie sprzedajemy wielu albumów,
więc nie zarabiamy na tym wiele. Ale robimy
to wyłącznie dla przyjemności i grania muzyki.
Myślenie inaczej byłoby dość naiwne.
Foto: Denied
Premiera "The Decade Of Disruption" nie
wypadła w sprzyjającym dla muzyki, ba,
nawet dla ludzkości, momencie. Uznaliście
jednak, że nie ma na co czekać z wydaniem
płyty, bo nikt przecież nie może zagwarantować,
że za kilka czy kilkanaście miesięcy
sytuacja wróci do stanu poprzedniego czy
ulegnie znaczącej poprawie?
Cóż, tak jak wspomniałem wcześniej, pomyśleliśmy,
że to dobry czas na wydanie nowego
materiału. Poza tym nie mamy nic do stracenia.
Co więcej, kiedy wielu innych artystów
zdecydowało się wycofać swoje nowe wydawnictwa,
pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem
będzie zrobienie czegoś odwrotnego.
Może pomoże nam to przyciągnąć jeszcze
więcej uwagi.
To z powodu pandemii Soren nagrywał partie
wokalne w kopenhaskim Medley Studios,
gdy resztę materiału rejestrowaliście
w Sztokholmie, pod okiem Fredrika Folkare
w Chrome Studios?
Soren nagrał swoje partie wokalne tuż przed
wybuchem pandemii. Zdecydowanie łatwiej
mu było nagrywać w Kopenhadze, zamiast
latać co chwilę do Sztokholmu, co zajęłoby
mu znacznie więcej czasu. Poza tym myślę,
że wolał nagrywać w swoim własnym środowisku,
które doskonale zna. Tutaj w Sztokholmie
robimy dokładnie to samo.
Już słyszy się, że za jakiś czas nowych
wydawnictw może być zatrzęsienie, więc
może to jest i jakiś sposób wydać płytę
teraz, bo jest szansa, że zwróci na nią
uwagę więcej słuchaczy?
Dokładnie tak uważam. Chciałbym, podobnie
jak wszyscy inni, aby ta pandemia
wkrótce się skończyła, ale na szczęście
nagraliśmy nowy album tuż przed jej wybuchem.
Udało nam się nawet zagrać na
naszym comebackowym koncercie w marcu,
tuż przed tym, jak to się stało, tylko po to by
potem doświadczyć lockdownu. Ale będziemy
nadal pisać i nagrywać nową muzykę,
dopóki nie będziemy mogli znowu wejść na
scenę.
Możecie pokusić się o jakieś zestawienie
potwierdzające, że z każdym kolejnym albumem
wzrasta grono waszych fanów?
Może nie lawinowo, ale tak, że da się to
odczuć, choćby na koncertach?
Hmmm, tak naprawdę nic poza sprawdzaniem
naszych kont na Spotify, Youtube,
Facebooku itp. Widać, że z każdym albumem
uzyskujemy więcej wyświetleń. Gdy tylko
wydamy nowy album, aktywność na Spotify
znacznie wzrasta przez kilka tygodni, by
potem po prostu wygasnąć. Ale tak to chyba
wygląda. Tam jest zbyt dużo konkurencji i
po prostu musisz cieszyć się tym, co robisz i
to, co udało ci się osiągnąć.
Po zelżeniu ograniczeń mieliście już okazję
zagrać czy wciąż czekacie na pierwszy koncert
promujący "The Decade Of Disruption",
a cała ta sytuacja zaczyna was powoli
wkurzać?
Nie możemy zrobić nic innego niż czekać, aż
pandemia się skończy. Właściwie, to już pracujemy
nad naszym następnym albumem,
więc jeśli pandemia będzie trwać dłużej, a na
pewno tak będzie, niestety możemy nie zdążyć
wypromować "Decade...". Ale nadal mamy
czas. Album jest dość nowy dla naszych
słuchaczy, więc… nie jesteśmy jeszcze pewni.
Nie pozostaje nam nic innego jak poczekać i
zobaczyć...
Ale może jednak trochę poczekać z nadzieją,
że wszystko w końcu zmieni się na
lepsze, niż grać koncerty w sieci lub przed
rzędami aut, niczym w samochodowym
kinie?
Trochę o tym dyskutowaliśmy, ale nie jesteśmy
jednomyślni w tej sprawie. Ale skoro
Soren mieszka w Kopenhadze, to nie jest zły
pomysł. Po prostu nie jestem pewien, czy
każdy chce to zrobić. Ale jeśli to miałoby
trwać dłużej, to niewiadomo. Trzeba poczekać
i wtedy będziemy mądrzejsi.
Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala,
Kacper Hawryluk
Foto: Denied
DENIED 149
Mieszanka thrashu, heavy i rock'n'rolla
Powyższy tytuł może być zaskakujący, jeśli ktoś kojarzył Injector tylko z
dość jednowymiarowym thrashem, ale na trzecim albumie "Hunt Of The Rawhead"
Hiszpanie poszli do przodu, poponując urozmaicony, chociaż bardzo też
intensywny, materiał. Zważywszy na to, że nie jest to grupa o jakimś bardzo długim
stażu, to w przyszłości może być tylko lepiej, co potwierdza zresztą entuzjazm
frontmana.
HMP: Okładka waszej najnowszej płyty
"Hunt Of The Rawhead" utwierdza mnie w
przekonaniu, że poza metalem musicie być
również wielkimi miłośnikami komiksów?
Daniel Martinez De Velasco Nieto: Dokładnie!
Cała nasza czwórka bardzo lubi komiksy,
zwłaszcza nasz basista, Mafy, który ma
nieograniczoną wiedzę na temat świata komiksów.
W dodatku jesteście w dość luksusowej sytuacji,
bo można powiedzieć, że macie swojegoDereka
Riggsa czy Eda Repkę, ale na
wyłączność, bo Enrique Garcia Morales
współpracuje, póki co, chyba tylko z wami?
Stworzył co prawda kilka okładek dla innych
grup w naszym mieście, ale tak, jesteśmy na
Marzą wam się winylowe wersje waszych
albumów, z dużą, 12" okładką, najlepiej rozkładaną,
gdzie szata graficzna zyskuje możliwość
prezentacji w całej okazałości?
Coś takiego jest już w drodze! Za chwilę ogłosimy
datę premiery winylowego wydania
"Hunt Of The Rawhead" i mogę wam powiedzieć,
że będzie wyglądało niesamowicie.
Osobiście zaprojektowałem winyl z grafiką
Enrique, więc wiem, co to będzie i jestem naprawdę
podekscytowany! Nasz pierwszy winyl!
Drugą płytą "Stone Prevails" weszliście
zdecydowanie na wyższy poziom kompozytorski
i wykonawczy, do tego brzmienie tego
albumu było znacznie agresywniejsze niż
Z tego co słyszę poradziliście sobie z tym
wyzwaniem, chociaż od razu rzuca się w
oczy, że nowy album jest krótszy od poprzednich,
bo zawiera tylko dziewięć utworów
- to też znak czasów, długie płyty są już
przeżytkiem?
Kiedy wydaliśmy nasz poprzedni album "Stone
Prevails", wiele osób mówiło nam o "przesadnej"
długości płyty. Nie myśleliśmy, że to
przesada, ale to pokazuje, że wielu ludzi nie
chce zbyt długich albumów. W przypadku
"Hunt Of The Rawhead" od początku wiedzieliśmy,
że dzięki Clifford Records i Metalmeria
zostaną też wydane ich wersje analogowe.
Winyl zwykle nie brzmi wystarczająco
dobrze, gdy jego długość przekracza 45 minut,
więc komponując cały album mieliśmy to
na uwadze.
Pierwszy odsłuch gotowego materiału
utwierdził was w przekonaniu, że zdołaliście
przebić poprzednie albumy, wejść na
wyższy poziom?
Absolutnie! Kiedy wysłuchaliśmy surowego
nagrania, które jeszcze nie zostało zmiksowane,
byliśmy całkowicie pewni, że mamy w rękach
nasz najlepszy album. Jestem naprawdę
dumny ze wszystkich kawałków, które stworzyliśmy
i mam nadzieję, że przez nadchodzące
lata będziemy robić dalsze postępy i komponować
coraz lepsze utwory.
razie jedynym zespołem, z którym współpracuje
obecnie. Mamy wielkie szczęście, że ktoś
z takim talentem jak on jest z nami, w naszym
rodzinnej miejscowości.
Wyrazista, zwracająca uwagę okładka płyty
wciąż ma znaczenie w drugiej dekadzie XXI
wieku, w czasach streamingu i dalszego
spadku znaczenia albumu jako zwartej całości,
kiedy nierzadko jest tylko malutką ikonką
przy muzycznych plikach?
Według mnie, jest to bardzo ważne. Sporo
ludzi słucha muzyki na YouTube czy Spotify,
gdzie są pokazywane okładki, a te platformy
są obecnie zalewane przez setki zespołów metalowych.
Każdy ma własne wymagania co do
tego, którego zespołu chce sobie posłuchać, a
zwracająca uwagę i agresywna okładka jest
podstawą do wyróżnienia się z tłumu.
Foto: Injector
debiutanckiego "Black Genesis". Trzeci materiał
jest ponoć przełomowy dla każdego
zespołu - czuliście w związku z tym jakąś
presję?
Na początku ma się zwykle pewne wątpliwości
co do możliwości ulepszenia tego, co zrobiło
się w przeszłości, ale kiedy zaczęliśmy
komponować nowe utwory, wiedzieliśmy, że
materiał jest o wiele lepszy, przynajmniej według
nas, niż to, co zrobiliśmy kiedykolwiek
wcześniej. W przypadku tego albumu zmieniliśmy
też sposób pracy. Teraz nasza czwórka
była obecna na każdej sesji komponowania
lub nagrywania. Byliśmy dzięki temu pewni,
że uzyskamy stuprocentową pewność co do
jakości każdego fragmentu wszystkich utworów.
Zważywszy na to, że wasz drugi i trzeci
album dzieli jakieś 2,5 roku mieliście dość
czasu na stworzenie i doszlifowanie nowego
materiału, nie musieliście wykonywać nerwowych
ruchów jak niektóre zespoły, które
w takiej sytuacji muszą odgrzebywać jakieś
stare pomysły, bo czas goni, a weny wciąż
brak?
Tak, na tym albumie cały materiał był zupełnie
nowy, bez starych pomysłów. Zależało
nam na stworzeniu całego albumu od podstaw
i mieliśmy szczęście, że mieliśmy dużo
czasu na komponowanie.
Pomogło to, że od kilku lat macie już stabilny
i zgrany skład, przełożyło się to na proces
twórczy podczas powstawania "Hunt Of
The Rawhead"?
Stabilny skład jest bardzo ważny. Zagraliśmy
całą trasę koncertową "Stone Prevails" w tym
samym składzie, więc mieliśmy sporo czasu,
aby móc zrozumieć się jako jednostki i jako
zespół. Jest to bardzo zauważalne w każdym
utworze z nowego albumu, jako zespół też
bardzo się rozwinęliśmy.
Kontynuujecie na tej płycie swoją thrashową
misję, zarówno pod względem muzycznym,
jak i tekstowym - znaleźliście coś
swojego i teraz staracie się to udoskonalać,
żeby nie skostnieć w obrębie wybranej stylistyki?
Zawsze mówimy, że gramy thrash metal, ale
nie lubię umieszczać nazw i etykiet na wszystkim.
Myślę, że właśnie dzięki temu albumowi
odnaleźliśmy swoją prawdziwą drogę w
muzyce, będącej mieszanką thrashu, heavy i
rock'n'rolla, którą zawsze lubiliśmy. Będziemy
się rozwijać i ewoluować w naszym stylu,
który ciągle się zmienia i nigdy nie poprzestaniemy
na jednym gatunku muzycznym. Mamy
w rękach coś dobrego i postaramy się wykorzystać
to jak najlepiej!
150
INJECTOR
Nostalgia za latami 70. czy 80. pojawia się
w metalu nie od dziś - jak jednak uniknąć
ryzyka zbytniego kopiowania dawnych patentów,
popadnięcia w banał, ugrzęźnięcia w
schematach? Macie na to jakiś swój, sprawdzony
sposób?
Popadanie w stare, choć przyjemne schematy
jest rzeczą dość powszechną i przez cały czas
musisz być świadomy tego, co robisz. Ale najlepszym
sposobem uniknięcia tego problemu
jest po prostu pozwolić muzyce płynąć, kontynuować
swoje granie i granie jako zespół,
pozwalając, aby twój instrument poprowadził
cię wszędzie tam, gdzie muzyka zechce. To
najbardziej prawdziwy i czysty sposób tworzenia
nowych, osobistych i ekscytujących
utworów.
Kiedy przychodziliście na świat thrash
właśnie dogorywał, a jego fani w optymistycznej
wersji przerzucali się na brutalniejszy
death metal, a tej gorszej zamieniali skórzane
kurtki i dżinsowe bezrękawniki na flanelowe
koszule i stawali się zwolennikami
grunge - czy to nie symboliczne, że teraz należycie
do grona odnowicieli gatunku, mamy
tu do czynienia z taką pokoleniową zmianą?
To pewne, że thrash zyskuje teraz więcej rozgłosu
niż dwadzieścia lat temu. Od kilku lat
pojawia się wiele zespołów, tworząc w ten
sposób tzw. "nową falę thrash metalu". To
świetna wiadomość pod wieloma względami…
wprowadzenie młodych słuchaczy na
scenę thrashową czy metalową jest niezbędne,
aby ten gatunek wciąż żył. To dla nas
zaszczyt, że możemy być częścią tego ruchu i
mamy nadzieję, że będzie trwał jeszcze przez
jakiś czas.
Od początku istnienia zespołu lubujecie się
w długich, rozbudowanych kompozycjach,
więc na nowej płycie też nie mogło zabraknąć
takich utworów jak "Rhythm Of War"
czy "Boundbreaker"?
To jest coś, co zawsze robiliśmy. Pierwszy
utwór napisany przez Mafy'ego i mnie, gdy
stworzyliśmy zespół, to był "Cancer", na naszą
pierwszą EP-kę "Harmony of Chaos". To
była nasza pierwsza kompozycja, ale obejmowała
już różnorodność riffów, mieszankę szybkich
i wolnych oraz zharmonizowanych gitar,
był to kawałek, który stale ewoluuje i się
zmienia… wszystkie te rzeczy pojawiające się
w utworach, o których wspominasz, były więc
już w pierwszym, który stworzyliśmy. To jest
część tego, kim naprawdę jesteśmy i nie sądzę,
żeby to się wkrótce zmieniło.
Wiecie od razu, że dany numer będzie dłuższy
czy to bardziej złożona kwestia, bo ewoluuje
on wraz z pojawianiem się kolejnych
pomysłów?
To przychodzi po prostu wraz z muzyką. Nigdy
nie znam przybliżonej długości kompozycji
przed jej ukończeniem. Po prostu gramy
dalej, aż nadejdzie pora, aby kawałek krzyknął
do nas "hej, wystarczy, jestem gotowy!".
Ciekawostką jest tu instrumentalny "Interstellar
Minds" - zabrakło pomysłu na tekst,
czy chcieliście mieć na płycie również utwór
bez słów, który odbiera się zupełnie inaczej
od takiego z partiami wokalnymi?
Nie mieliśmy w planach robić tego kawałka
jako instrumentalny, ale kiedy graliśmy i kończyliśmy
go, zdaliśmy sobie sprawę, że wokale
Foto: Injector
nie dodadzą do niego żadnej wartości. Ma
naprawdę dość złożone gitary, a linie melodyczne
nigdy nie są takie same dla nich obu. Ich
melodie zawsze się zmieniają, nigdy nie są
takie same, ale pod względem harmonii pasują
do siebie przez cały czas, z mocnym basem
pośrodku i wyszukaną perkusją, która zapewnia
siłę, której potrzebuje ten utwór. Nie sądziłem,
że do ukończenia tej kompozycji potrzebny
jest wokal, więc tak zostało!
Fakt, że sami produkujecie płyty Injector
daje wam spore możliwości w tym sensie, że
macie ogromny wpływ na każdy aspekt efektu
końcowego. Jest to też wygodne i na pewno
tańsze, ale z drugiej strony czy nie kusi
was praca z jakimś kompetentnym producentem,
który być może odkryłby w waszej
muzyce czy brzmieniu coś zupełnie innego,
czego sami może nie dostrzegacie?
Zawsze uważałem, że producent z zewnątrz
jest bardzo korzystny dla każdego albumu.
Chodzi o to, że nie możesz wziąć pierwszej lepszej
osoby… potrzebujesz kogoś z ogromnym
zrozumieniem gatunku, naszego stylu,
nas jako zespołu. Kogoś, kto wie, jak działa
studio i przebiega proces miksowania. Znalezienie
kogoś takiego jest bardzo trudnym
zadaniem, a jeszcze trudniejszym, jeśli twój
budżet prawie nie istnieje. Jeśli pewnego dnia
spotkamy kogoś o takich poglądach, będę
bardziej niż zadowolony, mogąc z nim pracować.
Studio wyzwala w tobie dodatkową kreatywność,
jest takim dodatkowym bodźcem do
tworzenia, nawet jeśli jest to własna miejscówka?
Zawsze wchodzimy do studia, nawet jeśli jest
to moje własne, z kompletną instrumentalną
częścią utworów. Oczywiście mamy trochę
miejsca na ulepszenia, ale to są drobne rzeczy.
Prawie zawsze lubię improwizować i
komponować swoje solówki w studiu, kiedy
reszta instrumentów jest już nagrana, ponieważ
możesz zobaczyć kompozycje w ich
prawdziwej formie. W ten sposób wychodzą
wspaniałe rzeczy, a także drobne poprawki
przy wokalu. Nagrywając wokale, musisz dać
się ponieść i zobaczyć, jakie wspaniałe rzeczy
czekają na ciebie podczas tej muzycznej podróży.
Kiedy rozmawialiśmy przy okazji premiery
"Stone Prevails" wspominałeś, że sytuacja
ekonomiczna Hiszpanii nie napawa optymizmem
i odbija się rykoszetem na metalowej
scenie, bo ludzie mają mniej pieniędzy i w
związku z tym nie kupują płyt czy nie chodzą
na koncerty, poza tymi największymi
maniakami. Wtedy wydawało się, że gorzej
być nie może, ale jednak, bo pandemia koronawirusa
okazała się ogromnym ciosem dla
całego świata. Nie ma koncertów, więc o
promocji live "Hunt Of The Rawhead" nie
ma mowy, jak więc to wszystko widzicie i
oceniacie?
Nie ma co kryć, mamy przejebane na wiele
sposobów. Sytuacja już wtedy była problematyczna,
ale udawało nam się dość często koncertować
i sprzedawać na tych koncertach
rozsądną ilość gadżetów i płyt. Duża część
naszych pieniędzy pochodziła z występów na
żywo, z tras koncertowych, a teraz tego nie
mamy. Musimy teraz polegać na sprzedaży
online, ale mówię wam, na pewno mogło być
gorzej. Dzięki naszej ostatniej trasie koncertowej
i dzięki naszemu nowemu menadżerowi
mogliśmy zagrać więcej koncertów niż kiedykolwiek
w każdym zakątku Półwyspu Iberyjskiego,
znając już wcześniej tylu wspaniałych
ludzi i sprawiając, że liczba naszych fanów
ciągle rosła. Sprzedaż płyt CD i gadżetów
"Hunt Of The Rawhead" była do tej pory
świetna i nie możemy narzekać na to, co się
dzieje. Bardzo się cieszę z całej tej sytuacji i
oczywiście jestem za ti wszystko bardzo wdzięczny!
Czyli twoja wcześniejsza deklaracja, że nie
zatrzymacie się jest wciąż aktualna, jesteście
bowiem zbyt zdeterminowani i za bardzo
kochacie muzykę, by odpuścić?
Nie obchodzi nas, czy jutro na Ziemi wydarzy
się nowy Covid, nowy wirus czy inwazja
obcych. Nazywamy się Injector, kochamy metal
i jesteśmy tutaj, aby trwać, by dostarczać
wam naszą najlepszą muzykę każdego dnia
naszego życia.
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,
Kacper Hawryluk
INJECTOR 151
HMP: Wasza nazwa Garagedays ma podkreślać
przywiązanie do dawnych czasów,
kiedy zespoły faktycznie zaczynały w garażu,
dość długo szlifowały umiejętności i nagrywały
kolejne demówki, zresztą sami też
poszliście tym tropem?
Marco Kern: Dokładnie! Nasza droga była
właśnie taka. Zaczynaliśmy w garażu na złomowisku.
Nadal tam jesteśmy, tylko piętro
wyżej, a garaż zamienił się w studio.
Thrash 'n' roll
Garagedays na czwartym już albumie potwierdzają, że to klasyczny heavy
kręci ich najbardziej. Nie grają go jednak aż tak dobrze, by można było mówić o
objawieniu, ale na "Something Black" nie brakuje też bardzo udanych utworów, z
"Out Of Control" czy "The Walking Dead" na czele. Frontmanowi grupy trudno też
odmówić entuzjazmu, może więc w przyszłości jeszcze nas pozytywnie zaskoczą,
już na znacznie większą skalę.
kładem mniejszej wytwórni, a trzeci "Here
it Comes" samodzielnie?
Cóż, to nie był chwilowy sukces, raczej proces
dojrzewania. Przez ten cały czas systematycznie
powiększaliśmy bazę naszych fanów
i poznaliśmy biznesową stronę tego wszystkiego.
To była dla nas ogromna nauka, oczywiście
z towarzyszącymi temu złymi doświadczeniami,
przysłowiowymi haczykami.
Jednak ważne było dla nas, aby pozostać
wiernym sobie, nie chcieliśmy być muzycznie
zaszufladkowani i mieć ciągle otwarte drzwi.
Jest już wystarczająco dużo kopii Slayera, jeśli
wiesz, co mam na myśli. W dodatku pojawiło
się kilka ofert z wytwórni, które były,
delikatnie mówiąc, bezczelne. Nie chcę tutaj
wchodzić w szczegóły. Dlatego właśnie doszło
do wydania tej płyty własnym sumptem.
Nie jesteśmy dziwkami! Jaki pożytek mam z
dużej wytwórni, jeśli mam kopiować czyjeś
przeboje i prawie żadna energia, nie mówiąc
już o pieniądzach, nie jest inwestowana w
mój projekt? Bardzo ważne jest dla mnie
również to, że ludzie, z którymi pracuję, tak
jak ja, są w stu procentach pasjonatami oraz
dają z siebie tysiąc procent. Nikt nie musi mi
słodzić: chcę mieć wokół siebie szczerych
ludzi, ludzi, którzy potrafią krytykować i nie
boją się komunikować i jasno przedstawiać
swojej opinii, nawet jeśli jest ona niewygodna
i może mnie urazić!
żyliśmy ze sprzedaży gadżetów, co oznacza,
że potrzebowaliśmy całego naszego dochodu
na jedzenie, tankowanie, opłaty za autostrady
i inne... Bez luksusu, bez kierowcy, bez
pokoju w hotelu. Żyliśmy w zamkniętej przestrzeni
przez trzy miesiące! Nasze dni przebiegały
mniej więcej tak. Wstajesz, jedziesz,
szukasz lokalizacji, rozładunek, ustawienie
stoiska z towarem, soundcheck, czad na scenie,
sprzedaż towaru aż do samego końca, w
międzyczasie załadunek sprzętu, zwijanie towaru,
spanie... lub pójście gdziekolwiek,
gdzie mieliśmy miejsce. Jak widzicie, to nie
jest praca dla mięczaków! Udo i jego zespół
również to nam wynagrodzili, nie sądzę, żeby
było wiele zespołów, które odważyłyby się
coś takiego zrobić! Jestem z nas naprawdę
dumny i nikt z nas nie chce zaprzepaścić tego
czasu. Nasty Crew! Poznaliśmy genialnych
ludzi, ludzi, którzy wyskrobywali po koncercie
ostatnie pieniądze, żeby nam pomóc, którzy
gotowali dla nas, imprezowali z nami i
tak dalej.
Wskrzeszacie więc ducha klasycznego
heavy metalu, tak jakby to wszystko, co
miało miejsce w ciężkim rocku przez ostatnie
30 lat nie miało miejsca - death, black
czy industrialny metal to nic dla was, gracie
to, co kochacie i od czego zaczynaliście?
Krótko mówiąc, gramy to, co kochamy. To
oczywiste, że składamy hołd "staremu" metalowi.
Nie ma tu nic nowego do wymyślania,
ale można połączyć stare z nowym i zrobić z
tego coś własnego. Myślę, że idzie nam to
bardzo dobrze. Jeden z magazynów napisał,
że jeśli miałby wymienić gatunek, który by
nas pomieścił, musiałby wymyślić nowy,
thrash'n'roll. I zostawmy to w ten sposób...
Ta metoda okazała się skuteczna o tyle, że
w roku 2011 wydaliście dzięki Massacre Records
debiutancki album "Dark And Cold",
zaczęliście szerzej koncertować, ale był to
chyba chwilowy sukces, skoro kolejny album
"Passion And Dirt" wydaliście już na-
Foto: BineWeinberger
Koncertów jednak wam nie brakowało -
szczególnie ta długa trasa z U.D.O. musiała
być dla was czymś ważnym, bowiem
Udo Dirkschneider to jedna z legend metalu
i pewnie wychowywaliście się na jego
płytach, zwłaszcza tych nagranych z
Accept?
Oczywiście, ta szansa była dla nas jak wyróżnienie.
Jak sam powiedziałeś, niemiecka legenda
w całym tego słowa znaczeniu. Jeden z
idoli młodości... tylko Lemmy byłby lepszy
(śmiech). Dzięki Bogu, że skorzystaliśmy z
tej szansy, pomimo wszystkich niesprzyjających
okoliczności. Musisz wiedzieć, że trasa
trwała trzy miesiące i obejmowała całą Europę.
Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było więc
rzucenie pracy i przerobienie naszego starego
busa Mercedesa na miejsce do spania. Tak
naprawdę nie mieliśmy żadnych pieniędzy i
Nazwa zespołu i logo, tytuły i oprawa graficzna
płyt - tu też świadomie podkreślacie
swą fascynację metalem w tej najbardziej
klasycznej postaci?
Tak.
Wiele osób powiedziałoby pewnie, że jest to
ogromne ograniczenie, z drugiej strony jednak
daje to wam niewyobrażalny komfort
eksplorowania stylistyki, w której czujecie
się najlepiej?
Jakiego rodzaju ograniczenie? Jak już mówiłem,
co jeszcze można wymyślić w tej dziedzinie?
I szczerze mówiąc, można się uczyć
tylko od najlepszych. Sztuka polega na tym,
żeby nie być lub nie brzmieć jak czyjaś tania
kopia. Czyż tak nie jest? Tak więc czujemy
się bardzo dobrze w naszym stylu "garage
days"...
Na "Something Black" trafiły wyłącznie
najnowsze kompozycje, bo to w końcu już
wasz czwarty album? Do tego nie ma co
sięgać do starych riffów czy pomysłów, bo
skoro nie sprawdziły się kilka lat temu, to
teraz będzie pewnie podobnie?
Czy nowy album nie powinien zawierać nowego
materiału? Nie rozumiem do końca tego
pytania... Nie jesteśmy AC/DC, więc nie
ma potrzeby, aby ciągle używać tych samych
riffów! Coś takiego działa tylko w przypadku
wyżej wymienionego zespołu. Ok, chyba
wiem o co ci chodzi. Więc tak, stare riffy i
pomysły też się sprawdzały, ale my jesteśmy
artystami, ludźmi, którzy tworzą muzykę ra-
152
GARAGEDAYS
zem od 15 lat. Na początku byliśmy rozwydrzonymi
chłopcami, teraz jesteśmy (rozwydrzonymi)
mężczyznami. Dojrzeliśmy, zarówno
jako jednostki, jak i jako zespół, nasze
problemy się zmieniły, współdziałanie też
uległo poprawie. A jeśli spędzasz co najmniej
dwie godziny w sali prób cztery razy w tygodniu,
to oczywiście twoja gra na instrumentach
też będzie perfekcyjna! Ale na żywo stare
kawałki są tak samo efektowne jak 10 lat
temu.
To płyta jako całość bardziej udana od poprzedniego
albumu - jak myślisz dlaczego
udało wam się tym razem nagrać coś znacznie
ciekawszego?
Trudne pytanie... Nie stało się to celowo i nie
stoi za tym żadna koncepcja. To był bardziej
album typu "don't give a shit". "Here It Comes"
był zawsze gdzieś z tyłu mojej głowy.
To miał być topowy album. Dręczyły mnie
myśli typu, czy ludzie polubią ten utwór i tak
dalej. Albo, to musi teraz zadziałać! Przy
"Something Black" po prostu nie przejmowaliśmy
się tym, wrzuciliśmy na płytę te
kawałki, które najbardziej nam się podobały,
zgodnie z mottem "Take it or leave it" - nam
się podobały! Tak jak w przypadku naszego
pierwszego albumu, po prostu zaczęliśmy
grać z przekonaniem: "To jesteśmy my, to
jest Garagedays, sto procent nasty crew" i
ludzie to zauważają, nic nie jest grane: wszystko
jest autentyczne, od wyglądu po styl życia!
Nie wciskamy nikomu kitu.
W sumie gdyby przepis na nagrywanie jedynie
udanych płyt czy samych przebojów
byłby tak łatwy, to pewnie już dawno korzystałyby
z niego miliony muzyków, nieprawdaż?
Zgadza się. I nawet jeśli kawałek jest dobry,
to jest jeszcze wiele czynników, które składają
się na jego sukces! Ale ponieważ kilka
ostatnich lat było tak mocno uzależnione od
fake'ów, mam nadzieję na odwrócenie tego
trendu. To znaczy, że autentyczność będzie i
musi być znowu priorytetem! Bądźmy szczerzy,
większość zespołów w dzisiejszych czasach
nie ma żadnej niezależności, w przypadku
większości z nich nie wierzysz w ani jedno
słowo z tego, co śpiewają i grają. Wytatuowani
ludzie, którzy podążają za każdym trendem
jak chorągiewka na wietrze. Brak jakiejkolwiek
postawy czy osobowości. Krótko mówiąc,
nic co wyróżniałoby cię z tłumu... Jak
powiedział Lemmy: "nikt nie chce widzieć
miłego sąsiada na scenie".
Chyba, że jest to ktoś taki jak John Denver
(śmiech). Często jest tak, że wystarczy
jakaś iskra, jeden impuls, skutkujący świetnym
numerem i potem wszystko idzie już
łatwo, a kolejne pomysły sypią się niczym z
rękawa?
Dokładnie, najczęściej wystarczy mała iskra,
a pisanie utworów odbywa się jak za dotknięciem
czarodziejskiej różdżki. Nie usiadłem z
myślą o napisaniu muzyki, to działa samo
przez się i wiem, że nie można tego brać za
pewnik i jestem bardzo wdzięczny, że muza
nadal mnie wystarczająco adoruje. Mam nadzieję,
że tak pozostanie.
Producentem "Here it Comes" był sam
Flemming Rasmussen, musiało więc to być
Foto: BineWeinberger
dla was nie lada przeżycie, tak jak zresztą
nawiązanie współpracy z Andy'm La Rocque,
który wspomaga was już od czasów
demo "Dark And Cold"?
Praca z Flemmingiem od dłuższego czasu
była moim marzeniem. I rzeczywiście się
udało. To dla mnie szczególne wyróżnienie,
bo on nie pracuje z każdym. Utwierdza mnie
to w przekonaniu, że idziemy w dobrym kierunku,
że ciężka praca opłaca się oraz, że nie
jesteśmy beztalenciami (śmiech). To samo
tyczy się Andy'ego, który od ponad 10 lat
jest u mojego boku z radą i swoim doświadczeniem.
On już dawno dostrzegł nasz potencjał
i bardzo ceni naszą wytrwałość i siłę
woli. Dobrze jest znać takich ludzi!
Myślisz, że ludzie z El Puerto Records
dostrzegli potencjał nowego materiału, dlatego
postanowili go wydać, mimo tak ciężkich
czasów dla muzyki?
Mam nadzieję, że tak! Bardzo cenię sobie
ekipę El Puerto Records. Po pierwsze, mają
wieloletnie doświadczenie w branży muzycznej.
Po drugie, mogę się z nimi porozumiewać
na równych zasadach i w moim ojczystym
języku. Po trzecie, oni też wychowali
się na starym, dobrym metalu i po prostu
wiedzą, co jest dobre! Czuję, że jestem w
dobrych rękach i zobaczymy dokąd dojdziemy!
Trudno być teraz wydawcą czy grać w zespole,
zresztą nasze życie zmieniło się z
powodu pandemii praktycznie w każdym
aspekcie - nie zniechęca to was, jak widzę,
Garagedays nie zamierza składać broni?
To zawsze było trudne, z wyjątkiem ludzi
"chorągiewek" z niezbędnymi kontaktami,
lub dupków! Ponieważ nie mamy zbyt wiele
pieniędzy, nie mamy kontaktów, ale raczej
mamy niepokorne osobowości, będziemy nadal
walczyć o swoje! Znacie nasz kawałek
"Never Give Up", to nasze credo! Oczywiście
wolałbym też, żebyśmy nie mieli tej pieprzonej
pandemii i mogli grać na żywo, ale teraz
wielu ludzi jest w domu i ma czas, żeby w
spokoju posłuchać naszej płyty. I kto wie,
może to pomoże spokojnie przejść wielu
przez ten czas i nie stracić nadziei? Jestem
przekonany, że lepsze czasy jeszcze nadejdą,
a w międzyczasie napiszemy nowy album!
Zresztą głupio byłoby poddać się akurat na
tym etapie, kiedy macie już pewien dorobek,
jesteście kojarzeni, do tego pojawiły się
przed wami nowe perspektywy, dzięki kontraktowi
z El Puerto?
Z wytwórnią czy bez, nigdy nie czułem się
bez perspektyw. Oczywiście, praca z zespołem
ułatwia wiele rzeczy. Ale szczerze mówiąc,
trudno mi też z czegoś zrezygnować,
jestem przyzwyczajony do pracy nad rozwojem
zespołu! Weźmy na przykład naszą
stronę internetową, to nie przychodzi samo z
siebie. Więc jestem też bardzo wymagający,
jeśli chodzi o ostateczną wizualizację itd.
Bon Jovi powiedział kiedyś, że musisz myśleć
na wielką skalę, aby osiągnąć taki sam
sukces! W jego wypadku to zadziałało, byłbym
szczęśliwy, gdybym też miał takie szczęście.
Trudno jednak oczekiwać, że Garagedays
stanie się wielką gwiazdą, nawet tylko w
niemieckiej/austriackiej skali, ale nie pomylę
się pewnie zakładając, że na obecnym etapie
nawet o tym nie myślicie, grając wyłącznie
dla przyjemności?
Skąd takie przypuszczenia? Dlaczego nie?
Dlaczego miałoby się nie sprawdzić? Co
przemawia przeciwko temu? Narodowość?
Gdzie byłaby ludzkość bez wielkich wizjonerów?
Chodzi też o to, żeby żyć marzeniami,
albo przynajmniej mieć marzenia. Niektórzy
z nich nawet tego nie mają .... Dzięki Bogu
wciąż mam nadzieję, że cud wydarzy się w
moim codziennym życiu, poddanie się nie
byłoby opcją dla mnie i zespołu. Jakkolwiek
niesprzyjające byłyby okoliczności! Kilka dni
temu czytałem relację z koncertu Kiss z lat
70. Reporter śmiał się, że to taki kiepski zespół,
jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie widział.
O tamtych Kiss pewnie już nigdy byś
nie usłyszał, był to po prostu zespół skazany
na zagładę. Ale my mówimy o Kiss! To samo
spotkało też Queen czy Black Sabbath.
Nikt nie wierzył w ich sukces, a teraz? Nawiasem
mówiąc, nigdy nie myślałem tylko na
poziomie niemiecko-austriackim! Tak czy
inaczej, zobaczymy, dokąd zaprowadzi nas
nasza droga! Życzcie mi szczęścia!
Wojciech Chamryk, Sara Ławrynowicz,
Szymon Paczkowski
GARAGEDAYS 153
W krainie metamorfozy, odrodzenia i duchowego oświecenia…
Muzyka proponowana przez Finów z Chalice może się spodobać lub nie,
ale bez wątpienia nie można jej zarzucić brak oryginalności. Ich debiutancki album
"Trembling Crown" ujrzał światło dzienne pod koniec minionego roku i od
razu wzbudził szerokie zainteresowanie. Jak mówią, nie chcą być zamykani w
żadnej konkretnej szufladce stylistycznej i to słychać. Rozmawiając z liderem zespołu
- Veke Pottu, szybko zrozumiałem, że ogrom inspiracji i zainteresowań jaki
im towarzyszy nie mógł zaowocować niczym prostym ani wtórnym. Zapraszam do
mistycznego świata Chalice - jest w nim naprawdę sporo do odkrycia.
W zasadzie trafiłeś dobrze z większością!
Oprócz tych nazw, o których wspomniałeś,
słuchamy również dużo progresywnego
rocka, a nawet muzyki filmowej z klimatycznymi
pejzażami dźwiękowymi, które często
są mocno instrumentalne.
Natomiast gdybym miał wskazać wśród
zespołów młodej generacji jakiś, którego
granie korespondowałoby z Waszym, wskazałbym
jedynie Idle Hands, ewentualnie In
Solitude. Zgadzacie się?
stylu "Ok, to się sprawdza, a nawet więcej -
ludzie to kupują".
Szczerze mówiąc nie. Pierwotnym zamysłem
Chalice było pozostanie zespołem metalowym,
który nie boi się zadziwić, stojąc pośród
bardziej ekstremalnych dźwięków metalu,
prog rocka i rocka gotyckiego. Powiedziałbym,
że nasze brzmienie ma trochę więcej
wspólnego z hard rockiem i progresywną
krawędzią lat 70., niż z innymi zespołami, o
których wspomniałeś, ale to oczywiście tylko
moja opinia.
To oczywiście słychać w waszej muzyce.
Jest tu dużo różnorodności i ozdobników
wykraczających poza granice metalu. Skąd
pomysły na użycie instrumentów smyczkowych
czy motywów flamenco?
W przypadku "Trembling Crown" historia
albumu była głównym źródłem inspiracji dla
różnych instrumentów i tematów. Utwór tytułowy
i "Hunger…" to dwie piosenki, w których
album zanurza się w mroczniejszym,
głębszym końcu historii, więc potrzebowaliśmy
tych mocnych elementów, aby wzmocnić
teatralny element tej części albumu. Osobiście
uważam, że nam się to udało i jestem
bardziej niż podekscytowany, słysząc komentarze
fanów i recenzje prasowe, w których
podkreśla się te elementy.
Wliczając gości, doliczyłem się że "Trembling
Crown" powstało przy udziale aż ośmiumuzyków!
Kim są muzycy sesyjni którzy
brali udział w nagraniach?
Jemina Pouttu jest wokalistką wspierającą,
śpiewała już w chórkach na naszych wydawnictwach
"Demonstration" i "Silver
Cloak". Ville Valtonen grał na gitarze flamenco
w "Trembling Crown", a także zaśpiewał
kilka chórków. Juuso Heikkilä wykonał
efekty dźwiękowe i intra na album, a Matti
Laaksonen zagrał na wiolonczeli. Byliśmy
bardzo podekscytowani, że ci ludzie przyczynili
się do doskonałości albumu i nie mogliśmy
prosić o lepsze rezultaty.
HMP: "Trembling Crown" to na pewno jedna
z najoryginalniejszych pozycji nurtu
NWOTHM w ostatnich latach. Jakkolwiek
nie mam problemu z zakwalifikowaniem
Was jako zespołu heavy metalowego,
to zastanawiam się jak Wy chcecie być
określani? Jeżeli mielibyście przyporządkować
się do jakiejś szufladki, jaka by to była?
Veke Pottu: Przede wszystkim dziękujemy
za komplement! Od samego początku istnienia
Chalice byliśmy bardzo zdeterminowani,
aby nie ograniczać naszego muzycznego podejścia
do żadnego rodzaju "szufladki" lub
podgatunku. Osobiście uważam, że metal
powinien być czymś, co nie jest zgodne z jakimś
sztucznym zestawem wytycznych lub
zasad. Ma dużą swobodność i różnorodność
w ramach samego gatunku. Chalice jest metalowym
zespołem, który jeszcze bardziej
przesuwa te granice.
Gdy zastanawiałem się co mogło Was inspirować,
moja pierwszą (ale oczywiście nie
jedyną) myślą był gotyk. Na "Trembling
Crown" słyszę dużo Paradise Lost, ale z
drugiej strony także Iron Maiden, epickie
motywy jak z Wishbone Ash czy Ashbury,
a do tego sporą dawkę occult rocka na modłę
Blue Oyster Cult lub Ghost. Trafiłem
choćby z jedną nazwą?
Foto: Chalice
Szanuję oba wymienione zespoły. Innym
świetnym zespołem, który bardzo cenię,
mimo że różni się od naszego brzmienia, jest
Venenum z Niemiec. Ich album "Trance of
Death" z 2017 roku zawiera wiele elementów,
które również wykorzystujemy w naszym
komponowaniu. Jesteśmy fanami muzyki
emocjonalnej, która ma wartość klimatyczną,
tu i ówdzie wręcz oniryczną scenerię
dźwiękową.
Czy istnienie i popularność tych grup miały
dla Was znaczenie? Mam na myśli to, że
aby zdecydować się na podobną mieszankę
stylu jaką prezentujecie, potrzeba jednak
pewnej odwagi. Być może sukcesy grup łączących
heavy metal z graniem gotyckim i
occult rockiem były jakimś sygnałem w
Czy w Waszym repertuarze jest więcej materiału,
który poddajecie starannej selekcji i
upubliczniacie tylko to, co najlepsze?
Oczywiście! Nawet na etapie przedprodukcji
albumu mieliśmy gotowe utwory, które ostatecznie
nie trafiły na "Trembling Crown",
ponieważ musieliśmy starannie wybrać najbardziej
pasujący sposób na opowiedzenie historii
albumu. Niemniej jednak tamte piosenki
z pewnością nie zostały zapomniane i
wyrzucone - pojawią się w takim czy innym
kształcie…
Pytam o to, bo naliczyłem że oprócz interludiów
i przerywników, przez 4 lata działalności
opublikowaliście łącznie 11 utworów.
To relatywnie niedużo. Nie słyszałem w
Waszym repertuarze żadnego numeru który
brzmiałby jak napisany "na kolanie". Każdy
z nich brzmi jak owoc długiej pracy i poświęconego
czasu. Jak wygląda u Was proces
komponowania?
Jak dotąd większość kompozycji układałem
ja, Mikael lub obaj razem. Zwykle przynosimy
mocny pomysł, a aranżacja odbywa się
wraz z całym zespołem. Z drugiej strony Joni
ma niezwykle kreatywne podejście do melodii
wokalnych, zwłaszcza jeśli chodzi o linie
154
CHALICE
refrenów i nieraz zwracałem się do niego z
moimi własnymi kompozycjami, aby uzyskać
ten niezwykle śpiewny haczyk do refrenu.
Myślę, że niektóre z naszych najlepszych
momentów, jak na przykład "Stars", były wynikiem
współpracy kompozytorskiej między
mną, a Mikaelem oraz wokalnych melodii
Joni.
Informację o rozpoczęciu nagrań zamieściliście
na swoich mediach społecznościowych
na początku lutego. W połowie maja
ogłosiliście że nagrania są na ukończeniu,
by potem zamilknąć na niemal 5 miesięcy.
Od ukończenia nagrań do wydania albumu
minęło ponad pół roku! Co działo się w tym
czasie?
Pierwotnie premierę zaplanowano na październik.
Oczywiście, ponieważ globalne
okoliczności były co najmniej trudne, mieliśmy
przeczucie, że zostanie przełożony, ale
osobiście cieszę się, że wersja CD albumu została
wydana jeszcze w 2020 roku i nie została
przesunięta dalej, na 2021r. Odkąd zakończyliśmy
nagrania do albumu, już kształtowaliśmy
pomysły do nadchodzącego materiału
Chalice.
A jak przebiegała sama praca w studiu?
Proces studyjny "Trembling Crown" był
właściwie dość płynny i łatwy, ponieważ
przedprodukcja albumu została wykonana
starannie i współpracowaliśmy z naszym zaufanym
Juuso Pakkanenem, który jest dla
nas jak brat i jest w stanie zmusić nas do
osiągnięcia najwyższej wydajności. Jego profesjonalizm
i wiedza to duża część sukcesu
albumu.
Foto: Chalice
Foto: Chalice
Mam wrażenie że z każdym kolejnym wydawnictwem
idziecie w stronę coraz bardziej
skomplikowanych kompozycji i brzmienia.
Na demówce "Demonstration"
utwory są prostsze i trwają po ok. 5 minut.
Na "Trembling Crown" średnia długość
piosenki to ponad 7 minut, do tego jest bardziej
progresywnie i różnorodnie. To wyraz
waszej ewolucji muzycznej czy po prostu
lepszych możliwości produkcyjnych?
To dobre pytanie. Powiedziałbym, że to częściowo
jedno i drugie. Długość utworów niekoniecznie
była czymś, co chcieliśmy przedłużyć
z punktu widzenia pisania piosenek,
ale raczej z punktu widzenia fabuły. "Trembling
Crown" to dość masywny album z dużą
dbałością o szczegóły i mnóstwem odważnych
aranżacji, ponieważ to był rdzeń historii
albumu. Mam przeczucie, że na nadchodzącym
materiale Chalice będzie trochę
krótszych piosenek, z kilkoma epickimi
kawałkami w duchu "Trembling Crown".
Recenzje które zbieracie są w większości
bardzo pochlebne. Chyba można powiedzieć,
że krytyka poznała się na "Trembling
Crown" i oceniła go tak, jak na to zasłużył.
Spodziewaliście się tego? Czy mieliście w
ogóle jakieś oczekiwania względem tej płyty
i jej odbioru?
Wszyscy czuliśmy, że nagraliśmy świetny debiutancki
album, ale szczerze muszę przyznać,
że ogromna ilość pozytywnych opinii
mnie przytłoczyła! Wiele większych magazynów,
takich jak Rock Hard czy Metal
Hammer, wydało bardzo pochlebne recenzje,
a także znaleźliśmy się w kilku listach z Top
20, chociaż premiera była w grudniu... Nie
trzeba dodawać, że jesteśmy bardzo dumni z
otrzymanych opinii, zarówno od fanów, jak i
mediów.
Ale trzeba przyznać że Wasz debiut wypada
w czasie bardzo silnej konkurencji. Zarówno
rok 2019, jak i 2020 obfitował w
ogromną ilość bardzo dobrych albumów
heavy metalowych. Które z nich wskazalibyście
jako najlepsze?
To zdecydowanie trudne pytanie. Ostatnio
jedną z najważniejszych rzeczy dla mnie był
"Wilderness Of Hearts" zespołu Lord Fist,
który ukazał się zaledwie kilka tygodni przed
naszym albumem. Słyszałem go wielokrotnie
i jest pełen świetnych smaczków, emocjonalnej
gry na gitarze i wspaniałych kompozycji.
Jeśli mówimy o klasycznych zespołach, to
"Angel of Light" od Angel Witch był wyjątkowo
dobrym albumem, który mnie powalił.
Mówiąc o ruchu NWOBHM, z pewnością
wywarli oni wpływ na moje pisanie piosenek.
Finlandia to kraina z której pochodzi sporo
klasycznych zespołów heavymetalowych
(Oz, Tarot), również w młodym pokoleniu
(choćby świetne Iron Griffin, Satan's Fall
czy Chevalier), ale to nie z nich słynie Wasza
scena. Opowiedzcie trochę o metalu w
Waszej ojczyźnie. Polecacie jakieś zespoły?
Przez lata Finlandia była zdecydowanie bardziej
znana ze sceny black i death metalowej.
Ostatni album najważniejszego moim zdaniem
fińskiego zespołu Beherit, jest po raz
kolejny fantastyczny i doskonale pokazuje,
że DNA zespołu można usłyszeć zarówno w
muzyce black metalowej, jak i dark ambientowej.
Dalej, Archgoat to kolejny black metalowy
zespół, który bardzo szanujemy i który
wciąż wydaje mocne albumy jeden po drugim.
Inny starszy zespół, który chciałbym gorąco
wszystkim polecić, a który jest niezwykle
pomijany, to Babylon Whores, który moim
zdaniem jest jednym z najważniejszych
fińskich zespołów rockowych i miał ogromny
wpływ na nasze brzmienie. Nawet jeśli nie są
już aktywni od ponad 10 lat, to ich wpływ na
fińską scenę jest niekwestionowany!
Jak trafiliście pod skrzydła High Roller Records?
To dosyć prestiżowa marka, a Wy
współpracujecie z nią już od czasu debiutanckiej
EP.
Skontaktowali się z nami, kiedy pracowaliśmy
nad 7" "Silver Cloak" i byli wytwórnią,
z którą mieliśmy nadzieję podpisać kontrakt.
CHALICE 155
Foto: Chalice
HRR to powszechnie szanowana wytwórnia
z doskonałą dystrybucją na całym świecie i
jesteśmy bardzo zadowoleni z ich sposobu
działania.
Jako fan Waszych poprzednich wydawnictw
muszę spytać czy jest szansa, że
"Demonstration" i "Silver Cloak" ujrzą
kiedyś światło dzienne w formie CD?
Nie jesteś pierwszą osobą, która o to pyta,
więc jestem pewien, że w przyszłości pojawi
się wydanie zawierające oba z nich, być może
w formie kompilacji…?
Czekam z niecierpliwością! Co do warstwy
treściowej - Wasze pierwsze demo "Demonstration"
było opatrzone opisem "Esoteric
Heavy Metal". Jednak oprócz tematów
okultystycznych czuję tu spory powiew
swego rodzaju "baśniowości", inspiracji literaturą
fantasy. Jakie są Wasze inspiracje
tekstowe?
Podobnie jak w przypadku inspiracji muzycznych,
niezwykle trudno jest zawęzić je do
kilku elementów, ale osobiście inspirują mnie
osobista metamorfoza, transcendencja, koncepcja
odrodzenia i duchowego oświecenia za
pomocą środków rytualnych. Teksty które
piszę, są często bardzo osobiste i wolę zbytnio
nie otwierać ich znaczenia, ponieważ
uważam, że piękno sztuki tkwi w interpretacji
tego, kto jej doświadcza.
Zastanawia mnie to, bo na Waszym profilu
w metal-archives, pod rubryką Lyrical Themes
nie widnieje żaden opis. Gdybym to ja
miał go zamieścić, wpisałbym tam "spiritualism,
personal struggles, darkness".
Myślę, że odpowiedziałem na to dość obszernie
w poprzednim pytaniu, ale jesteś na dobrej
drodze, jeśli chodzi o te tematy….
Porozmawiajmy o grafice i layoucie waszych
albumów. Są bardzo spójne i pasują
do klimatu utworów. Skąd zaczerpnęliście
obraz do okładki "Trembling Crown"? Co
on symbolizuje?
Okładka albumu to wspaniałe dzieło zatytułowane
"The Number of the Beast" autorstwa
nieżyjącego już Williama Blake'a. Mieliśmy
ogromne szczęście, że otrzymaliśmy
prawa do wykorzystania grafiki do naszego
albumu z Rosenbach Institute w Filadelfii i
osobiście chciałbym wierzyć, że sam William
Blake również doceniłby nasz album z jego
grafiką na okładce. Okładka przedstawia dwa
stwory, jeśli wolisz demony, z których jeden
wskazuje kierunek, na który drugi - główny
bohater - nie patrzy. Symbolizuje to wzmacniający
stan umysłu, który w oczach patrzącego
jest wyzwalający, ale przez innych wydaje
się, że odurzył niegdyś sprawiedliwego i
stabilnego przywódcę.
Warto też wspomnieć o autorze okładki
"Silver Cloak" i layoutu do "Trembling
Crown". Opowiedzcie o Sinful Perception
Graphics i Waszej współpracy.
Pracowaliśmy już z Sinful Perception Graphics
i Kevinem "HeavySteeler" nad naszym
"Silver Cloak" i wykonał świetną robotę
z okładką EPki. Muszę powiedzieć, że
wielki, szlachetny wygląd, który można zobaczyć
na okładkach CD i LP "Trembling Crown",
jest doskonałym przykładem niezwykle
profesjonalnego oka, które posiada. Wyszło
perfekcyjnie. Nie trzeba dodawać, że będziemy
z nim pracować również nad naszym
nadchodzącym materiałem. Poza tym, że jest
niezwykłym artystą, jest także człowiekiem
stojącym za Diabolic Night i Desrever, do
których sprawdzenia zachęcam wszystkich
niezaznajomionych.
Piotr Jakóbczyk
HMP: Jakie motywacje stały za utworzeniem
zespołu Night Prowler?
Luke D. Couto: Motywacja przyszła ze strony
nowej fali tradycyjnego heavy metalu.
Mamy tu, w Sao Paulo, wiele fajnych heavy
metalowych zespołów, świetnie grających na
żywo. Kiedy zakładaliśmy Night Prowler w
2017 roku, mój inny zespół Rider nie był
aktywny, podczas gdy mnie rozpierała energia
i sporo komponowałem; w związku z tym
zdecydowałem się stworzyć całkiem nowy
projekt i wykorzystać w jego ramach moją
energię twórczą.
Kogo zaprosiłeś do współpracy?
Night Prowler: Luke jest założycielem
Night Prowler oraz głównym twórcą utworów.
To on zwerbował pozostałych muzyków.
Traktował to początkowo jako solowy
projekt, ale wkrótce zmienił zdanie, gdy pozostali
zaczęli aktywnie się udzielać i wnosić
wiele własnych pomysłów. Zostaliśmy regularnym
zespołem. Luke nie jest jedynym
showman'em na scenie, podczas koncertów
zachowujemy się demokratycznie i każdy ma
przestrzeń do pokazania się.
Pierwsza rzecz, jaką chcielibyście powiedzieć
europejskim fanom hard&heavy na
temat "No Escape..."?
Night Prowler: Album z bogactwem detali.
Słuchajcie w nocy i głośno! (śmiech)
Czy uważacie utwór "Night Prowler" za
Wasz najbardziej reprezentatywny?
Night Prowler: Tak, jest on kulminacją koncertów,
kończymy nim nasze występy. Maksymalnie
oddaje nocną atmosferę wokół naszego
zespołu, a refren pełen pobocznych
wokali, zaprasza wszystkich do wspólnego
śpiewania. Słychać w nim ducha lat siedemdziesiątych
(kadencje!), zwłaszcza pokroju
Triumph i UFO. Jest bardziej melodyjne i
inne, naprawdę wyjątkowe dla nas oraz dla
naszych fanów.
Mamy na "No Escape..." aż dwa utwory
instrumentalne. W jaki sposób postrzegacie
rolę instrumentali na rockowych albumach?
Night Prowler: Znamy osobiście wiele osób,
które są przeciwne instrumentalom na płytach.
Ale my jesteśmy fanami rocka progresywnego
lat siedemdziesiątych i dorastaliśmy
słuchając instrumentali. Interesujące jest dla
nas pozwalanie fanom na popuszczanie wodzy
wyobraźni, a właśnie takie kawałki umożliwiają
przeniesienie słuchacza do emocji
innych miejsc i czasów.
Dostrzegam u Was wpływy Iron Maiden
(zwłaszcza z okresu po-Blaze'owskiego),
Van Halen, może jakiś Demon czy też Def
Leppard.
Luke D. Couto: Oh yeah, kochamy to! Większość
naszych inspiracji pochodzi z przełomu
lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych,
zwłaszcza N.W.O.B.H.M.
Podoba mi się okładka zdobiąca wznowienie
"No Escape...". Przypomina heavy metalowe
komiksy i mnóstwo w niej detali. Iron
Maiden miało swoje "22 Acacia Avenue",
Wy zaś "R. Augusta". Iron Maiden przedstawiło
kiedyś Margaret Thatcher na jednej
ze swoich okładek, a Wy macie tutaj
dwie inne ladacznice. Na logo oraz na ko-
156
CHALICE
Słuchajcie w nocy i głośno
Przygotowaliśmy dla Was wgląd w kolejną
młodą ekipę z nurtu NWOTHM,
tym razem pochodzącą z rozśpiewanej
Brazylii. Night Prowler to propozycja
dla osób lubiących jednocześnie
łagodniejsze oblicze metalu
(Demon, Def Leppard, Tygers of
Pan Tang) oraz tradycyjny rock radiowy
z lat siedemdziesiątych
(Triumph, UFO, Van Halen). Jak
sami mówią, macie tutaj okazję do
popuszczenia wodzy fantazji oraz do emocjonalnego przeniesienia się do innych
miejsc i czasów. O muzyce, filmie, najlepszych hot dogach na świecie, różnicy
między Argentyną a Brazylią oraz zawartości właśnie wznawianego debiutu "No
Escape..." odpowiadali demokratycznie wszyscy członkowie Night Prowler.
szuli głównego bohatera widzimy krople
krwi, co dobrze pasuje do prezentowanej
sceny. W jaki sposób doszło do powstania
tej grafiki?
Luke D. Couto: Cóż, pierwotnie miała to
być okładka do singla "Never Surrender". R.
Augusta jest odpowiednikiem "Sunset
Strip" dla Sao Paulo. Mamy wiele przygód i
wspomnień związanych z tym miejscem
(śmiech). Odnośnie loga, zostało ono wykonane
przez naszego perkusistę, Cave’a Hoffmanna,
który opracował również nasze oryginalne
koszulki.
Cave Hoffmann: Jeszcze zanim dołączyłem
do Night Prowler, byłem zaangażowany w
odświeżanie loga zespołu Rider, który w
tamtym czasie współtworzyłem wraz z Luke
D. Cuoto. Jak tylko zacząłem bębnić w
Night Prowler, od razu nosiłem się z zamiarem
zadbania o wizualną stronę grupy. Zależało
mi, żeby napis był czytelny, a jednocześnie
całość agresywna. Okładka do "No Escape..."
jest logiczną kontynuacją tematatyki
albumu. Stal symbolizuje heavy metal, zaś
krew - przemoc ujętą w części liryków. Możliwość
stworzenia przeze mnie kompletnie nowego
loga była dla mnie bardzo satysfakcjonująca,
ponieważ zwiastuje ono nową fazę w
rozwoju okoliczności towarzyszących Night
Prowler.
Właśnie. "No Escape..." było początkowo
wydane przez Kill Again Records w sierpniu
2018, ale tylko w nakładzie 500 egzemplarzy.
Teraz, w 2021 roku, ukaże się ponownie
za sprawą Dying Victims Productions,
jako winyl. Skąd decyzja, aby pierwsza
edycja była limitowana? Czy jest jakaś
różnica w brzmieniu obu wersji?
Luke D. Couto: Cóż, ograniczona część naszych
odbiorców jest w ogóle zainteresowana
fizycznymi nośnikami. Podeszliśmy do tematu
na spokojnie i ostrożnie, tak, aby nie
ponieść ewentualnie dużej straty finansowej.
Ku naszemu zaskoczeniu, zainteresowanie
było jednak na tyle spore, że zrobiliśmy ponowne
wydanie wraz z Dying Victims. Cieszymy
się, że będzie to winyl, bo zawsze
chcieliśmy usłyszeć Night Prowler właśnie
na winylu. Co do różnicy w brzmieniu, pozostawiliśmy
taki sam mix, ale sama forma nośnika
wpływa na charakter dźwięku.
Gabriel Teixeira: Zawsze dążymy do komponowania
coraz to lepszych utworów oraz
do urozmaicania atmosfery pomiędzy nimi.
Mamy wyrobioną muzyczną podstawę, na
której wszystko się opiera, i z którą się identyfikujemy,
ale lubimy mieszać w to indywidualną
wrażliwość każdego członka Night
Prowler.
Czytałem gdzieś, że zamierzaliście zrobić
video clip z Midnight Movies. Czy moglibyście
rozwinąć ten temat?
Cave Hoffmann: Ja oraz moja żona, jesteśmy
właścicielami Roiz & Hoffmann Co.,
na które składa się kilka biznesów, w tym firma
produkująca video. Zaczęliśmy robić klipy
reklamowe oraz video przeznaczone na
YouTube, w tym jedno promujące Night
Prowler. Chcieliśmy opowiedzieć pewną historię
jak w kinie, a nie tylko ukazać grający
zespół. Mieliśmy już ukończony skrypt i rozglądaliśmy
się za partnerami w celu rozpoczęcia
nagrań jeszcze w 2020 roku, ale te plany
musiały zostać przełożone. Mamy nadzieję
wkrótce do nich powrócić.
Zastanawiam się czasem, jak zespoły rockowe
pochodzące z krajów o znikomym rozpowszechnieniu
języka angielskiego, odnoszą
się do śpiewania po angielsku? O ile
wiem, tylko 5% populacji brazylijskiej potrafi
mówić po angielsku. Czy stanowi to
dla Was pewną trudność, barierę? Czy
przypadkiem nie jest tak, że brazylijscy fani
woleliby słuchać Was po portugalsku?
Gabriel Teixeira: Znajduje to odzwierciedlenie
w naszym śpiewaniu, mianowicie refreny
są proste, z łatwymi do nauczenia się melodiami.
Brazylijscy fani są bardzo wrażliwi na
punkcie języka, a bycie brazylijskim fanem
oznacza uczenie się tekstów piosenek. Wynika
stąd, że pomagamy ludziom w przyswajaniu
sobie angielskiego (śmiech). Jeśli chodzi
o nas, przywykliśmy już wcześniej do posługiwania
się angielskim, więc nie mieliśmy
najmniejszego problemu z pisaniem liryków.
Night Prowler jest osadzone w Osasco,
prawda? Sprawdziłem, że to miasto jest
jednym z najbardziej zagęszczonych na całym
świecie, coś jak Tokyo, albo Nowy Jork.
Abstrahując w tej chwili od muzyki, jak to
jest mieszkać w Osasco?
Gabriel Teixeira: Urodziłem się w samym
Osasco, a teraz mieszkam w okolicach. Ostatnio
mamy tu bardzo silną scenę metalową.
Poza tym, najciekawszym faktem o Oz (jak
mówimy o Osasco) jest niewyobrażalnie wielka
liczba wróbli, oraz najlepsze hot dogi na
świecie (śmiech).
W której heavy metalowej scenie widzicie
większy potencjał: brazylijskiej czy argentyńskiej?
Gabriel Teixeira: Zależy, co kto dokładnie
lubi. Powiedziałbym, że Argentyna jest bardziej
nastawiona na epiczny heavy metal (z
ogromną liczbą fanów). Brazylia nie stroni
od epic heavy metalu, ale tutejsza scena wydaje
się być znacznie bardziej urozmaicona, z
wielkim wpływem hard rocka lat osiemdziesiątych
oraz tradycyjnego heavy metalu.
To ciekawe spostrzeżenia. Na zakończenie
zapytam, jakie macie plany na przyszłość
Night Prowler? Drugi album? Międzynadowa
trasa koncertowa?
Gabriel Teixeira: Oczywiście planujemy nadejście
w końcu drugiej płyty, ale potrzebujemy
zebrać wpierw cały zespół w jednym
miejscu, omówić sprawę i doszlifować kompozycje.
Wiele nas czeka: video klipy, nowe
utwory, próby, trasa z prawdziwego zdarzenia.
Sam O'Black
Co moglibyście powiedzieć na temat utworów
Night Prowler napisanych po sierpniu
2018? Czy są one podobne do tych zawartch
na "No Escape..." czy też podążyliście w
odmiennym kierunku?
Foto: Night Prowler
NIGHT PROWLER 157
Czysta magia
- Black & Damned to nowicjusze z fantastycznym albumem i każdy, kto
zna Iron Maiden, Black Sabbath czy Helloween, powinien go kupić! - twierdzi
wokalista Roland Seidel. Debiut tej niemieckiej formacji, zatytułowany "Heavenly
Creatures", faktycznie uraduje fanów starego, dobrego metalu, bo to materiał na
wysokim poziomie. Zespół liczy, że to dopiero początek, ale zdaje sobie też sprawę,
że bez wsparcia fanów wszystko może skończyć się na marzeniach...
HMP: Wygląda na to, że przez jakiś czas
nie udzielałeś się w żadnym zespole, ale pasja
do muzyki nie jest czymś, co wygasa
bezpowrotnie, stąd myśl o założeniu Black
& Damned?
Michael Vetter: Ostatni raz byłem w zespole
w 2016 roku. Wtedy zaczęły się moje problemy
zdrowotne. Dlatego potrzebowałem
przerwy. Nie miałem też pomysłu na nowy
band. Ten zespół powstał zupełnie przez
przypadek. Chciałem wykorzystać czas, kiedy
byliśmy na przymusowym lockdownie,
wtedy napisałem kawałek. Poprosiłem kilku
wokalistów, aby go zaśpiewali. Roland był
pierwszym, który odpowiedział. Od razu zauważyłem,
że współpraca między nami układa
się bardzo dobrze, więc postanowiliśmy
dążysz swoim pytaniem... Ale dlaczego nie
mielibyśmy zadowolić szerszej publiczności?
Kiedy piszę muzykę, nie zastanawiam się,
czy nadaje się ona na streamingowe playlisty,
wszystko pochodzi z duszy mój przyjacielu.
Michael Vetter: Przede wszystkim tworzymy
muzykę taką, jaką kochamy! Tworzymy
ją dla przyjemności. Jeśli twoim ulubionym
kolorem jest niebieski, równie dobrze możesz
polubić czerwony! Dlatego powinniśmy robić
coś tylko z miłości, nie z kalkulacji.
Z drugiej strony warto jednak mieć jakiś
rozpoznawalny, charakterystyczny utwór,
nawet jeśli niekoniecznie przebój - wygląda
na to, że macie coś takiego w zanadrzu, konkretnie
"Salvation" albo "Born Again"?
Roland Seidel: Cała płyta jest hitem
(śmiech). Oczywiście do wideo wybierasz
utwory, które lubisz najbardziej. W sumie
będzie pięć teledysków, jeśli ci się nie spodobają,
możesz w ciemno kupić nowy album
AC/DC.
Słyszę na tej płycie wpływy tradycyjnego i
power metalu, do tego dyskretne echa hard
rocka - to co stworzyliście, to wypadkowa
waszych muzycznych fascynacji, czego
dodatkowym efektem jest materiał tak urozmaicony
w warstwie muzycznej?
Roland Seidel: Nie zastanawialiśmy się
wcześniej, w jakim stylu chcemy grać. To
była czysta energia i moc, która pojawiła się
między mną a Michaelem. Nie potrafię ci
tego wyjaśnić, to była czysta magia.
Michael Vetter: Nasze kompozycje nie powstały
pod wpływem innych muzyków. W
swojej karierze grałem różne rzeczy. Tym
razem siedziałem w swoim studio bez żadnych
planów. Każdy dzień był inny. W słoneczne
dni pisałem wesołe kawałki. W ponure
dni pisałem melancholijne utwory. Uwolniłem
swoją inspirację.
wyprodukować cały album. Okazało się, że
nasz materiał jest bardzo dobry i stało się
oczywiste, że narodzi się z tego nowy zespół.
Być zespołem metalowym w pandemicznych
realiach to jest chyba jeszcze większe
wyzwanie niż rok czy trzy lata temu, bo
scena muzyczna została praktycznie sparaliżowana
- to was w żadnym razie nie zdeprymowało?
Michael Vetter: Nie! Nie opieramy naszego
sukcesu na okolicznościach zewnętrznych.
Wierzę w prawo rezonansu. Jeśli masz dobre
myśli, przydarzą się ci dobre rzeczy. Jeśli
wątpisz, że odniesiesz sukces, nie odniesiesz
sukcesu! Dlatego traktujemy sytuację taką,
jaka jest i wykorzystujemy ją najlepiej jak potrafimy.
Foto: Black & Damned
Do tego obecnie funkcjonuje znacznie więcej
zespołów niż wtedy, kiedy zaczynaliście
grać pod koniec lat 90., a i publiczność jest
bardziej kapryśna, wręcz zepsuta przez
wszechobecny, dostępny po jednym kliknięciu,
nadmiar muzyki. Kiedyś kupowało się
płytę lub kasetę, słuchało strony A, strony
B i nawet jeśli coś nie spodobało się nam od
razu, to taki album dostawał kolejne szanse,
można było wgryźć się w jego zawartość
i nawet do niej przekonać - teraz jest to nie
do pomyślenia, ludzie słuchają fragmentu
utworu i błyskawicznie przechodzą do kolejnego,
co wydaje się zachowaniem bezsensownym,
szczególnie w przypadku dłuższych
kompozycji...
Roland Seidel: Tak robią ludzie, którzy zajmują
się pisaniem recenzji, ale oni nie są prawdziwymi
fanami metalu. Ja albo lubię jakiś
zespół, albo nie. Jeśli podoba mi się ich styl i
muzyka, to staram się słuchać ich w większej
dawce. Każdy powinien mieć odwagę, aby
częściej słuchać nowych kapel. Black &
Damned to nowicjusze z fantastycznym albumem
i każdy, kto zna Iron Maiden, Black
Sabbath czy Helloween, powinien go kupić!
Zawartość "Heavenly Creatures" potwierdza
jednak, że stworzyliście tę płytę nie
kierując się gustami szerszej publiczności,
bo to materiał zwarty, dość oldschoolowy,
bez modnych wtrętów, które mogłyby sprawić,
że będziecie szerzej funkcjonować na
streamingowych playlistach?
Roland Seidel: Nigdy nie jest za późno na
dobry tradycyjny metal, albo inaczej... dlaczego
Black Sabbath i Iron Maiden grają w
pełnych salach? Nie do końca wiem do czego
Wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami,
ale obstawiam, że nie czujecie się
supergrupą, bo ważne jest to, co tworzycie
obecnie; przeszłość jest tylko przeszłością i
nie może mieć wpływu na przyjęcie i notowania
Black & Damned?
Roland Seidel: Nie lubię gwiazd rocka, każdy
powinien zachowywać się jak zwykła
osoba, ale często bywa, że pieniądze padają
na mózg i go wyłączają. Zawsze byłem osobą,
która więcej dawała niż brała. Oczywiście
cieszę się też z dobrej promocji oraz znalezienia
świetnej wytwórni, która otworzyła przed
nami wiele możliwości.
Pomysłów chyba wam nie brakowało, skoro
na CD mamy dwa utwory dodatkowe? Nie
jest też trochę tak, że dyskryminujecie za
ich sprawą tych, którzy preferują winylowy
nośnik, na którym zmieściło się tylko 10
utworów - może warto pomyśleć o winylowym
singlu z tymi dwoma bonusami?
Roland Seidel: Twoje pytanie jest od razu
odpowiedzią. Nasz album trwa 59 minut ale
na winylu niestety można umieścić co
najwyżej 50 minut. Dlatego wskazówka dla
ciebie, musisz kupić oba nośniki! (śmiech)
Kim lub czym są te tytułowe, niebiańskie
kreatury?
Michael Vetter: Te stworzenia to demony,
158
BLACK & DAMNED
które sam tworzysz. Wszystko pochodzi z
potężniejszej mocy. To, czy chcesz dobra,
czy zła, zależy od ciebie. Te stworzenia są lustrem,
które trzymasz przed sobą.
"Heavenly Creatures" to niemal w sto procent
wasza produkcja, łącznie z szatą graficzną,
tylko za miks i mastering odpowiadał
Achim Köhler - mieliście tak klarowną
wizję brzmienia tego materiału, a do tego
umiejętności, więc producent z zewnątrz nie
był potrzebny?
Michael Vetter: Tak. Na tym albumie
wszystko zrobiliśmy sami, ponieważ faktycznie
mieliśmy jasną wizję. Wiedzieliśmy,
jak powinna brzmieć nasza płyta. Wiedzieliśmy
także, jak zwizualizować zawartość albumu.
Rezultatem była i jest klarowna reprezentacja
naszych pomysłów.
O koncertowej promocji nowych wydawnictw
nie ma teraz mowy - to dlatego
zamierzacie wesprzeć wasz debiutancki
album aż pięcioma teledyskami/cyfrowymi
singlami?
Roland Seidel: Oczywiście brakuje koncertów,
aby promować album, więc wydamy
pięć singli i teledysków. Po premierze albumu
do marca 2021 roku ukażą się jeszcze
dwa filmy. Wtedy fani decydują, czy im się
to spodoba, czy nie.
Sieć w pewnym sensie zadała ogromny cios
muzyce, bo branża muzyczna wygląda teraz
zupełnie inaczej niż jeszcze 15 lat temu, ale
z drugiej strony zespół taki jak Black &
Damned ma dzięki niej możliwość nieograniczonego
wręcz promowania swej muzyki i
dotarcia dzięki streamingowi oraz cyfrowej
wersji płyty do potencjalnych fanów na całym
świecie?
Roland Seidel: Oczywiście jest wiele sposobów
na promowanie się, ale jest też wiele
zespołów. Wyróżnienie się wśród tej masy
dobrych zespołów jest trudne. Trzeba pamiętać,
że nasz zespół jest nowy i nie zagrał
jeszcze koncertu na żywo. Ale nadal wierzymy,
że nasz album będzie się dobrze sprzedawał,
ponieważ jest w nim dużo uczucia i
energii.
Wiążecie z tym albumem duże nadzieje, czy
podchodzicie do tego na luzie, na zasadzie
co ma być, to będzie?
Michael Vetter: Wiemy, że dzięki temu
albumowi odniesiemy sukces, ponieważ ludzie
czekają na płyty, które przynoszą uczciwą
muzykę. Nie mamy przymusu, aby
cokolwiek robić na siłę. Ponieważ fani z góry
pokazują nam, że kochają muzykę. Oczy-wiście
bardzo ważne jest, aby płyta CD sprzedawała
się dobrze. W przeciwnym razie trudno
będzie utrzymać się na rynku. Jeśli magazyny
i portale internetowe będą nadal przedstawiać
naszą płytę CD w tak dobrym świetle,
osiągniemy jednak nasze cele!
Znając jednak potencjał "Heavenly Creatures"
tak w skrytości ducha liczycie na to,
że ten materiał stanie się dla zespołu czymś
więcej, taką katapultą do dalszej kariery i
przede wszystkim rozwoju?
Roland Seidel: Ten materiał zasługuje na to,
by go wysłuchać, ale ostatecznie to fan decyduje,
tak zawsze było.
Michael Vetter: Najważniejsze dla nas jest
to, że jest nas pięciu muzyków, którzy się odnaleźli.
Ten album nas stworzył, że tak powiem!
Czujemy w zespole szczególną chemię.
Ponieważ mamy dobrą płytę i wspaniały
skład, nic nas nie powstrzyma!
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
Nowa generacja potrzebuje heavy metalu
Współczesny, młody heavy metal kojarzy nam się nieodłącznie z oldschool'em.
Wytwórnie, festiwale, wizerunek i brzmienie zespołów - to wszystko
jasno hołduje latom 80 (żeby nie powiedzieć że je kopiuje). Wzorcami są toporne
kultusy tamtych czasów, a przykładem jak należy to robić, doświadczeni w tej materii
koledzy z Enforcer czy Skull Fist. Z Generation Steel jest trochę inaczej. Ta
niemiecka ekipa zdaje się stać gdzieś obok Nowej Fali Tradycyjnego Heavy
Metalu, a "młodym" zespołem który na nich wpływa jest… Dream Evil. Stawiają
więc na nieco bardziej współczesny wizerunek, nowocześniejszą produkcję i pełny
profesjonalizm. Nie dla każdego brzmi to zachęcająco, ale chcę uspokoić konserwatystów
- panowie niemal co krok odwołują się do tradycji klasycznego germańskiego
heavy, a przecież trudno o coś bardziej "true". Ale nie ja jestem tu od
reklamowania Generation Steel. Lepiej poczytać co do powiedzenia ma lider zespołu
- gitarzysta Jack The Riffer i posłuchać ich debiutanckiego krążka - "The
Eagle Will Rise".
HMP: Cześć Jack! Na początek naszej rozmowy
proponuję trochę historii. Pierwsza
informacja o Generation Steel pojawiła się
w sieci przed Świętami Bożego Narodzenia
2019. Czy możemy ten czas przyjmować za
umowny początek Waszej działalności?
Opowiedz o powstaniu zespołu.
Jack the Riffer: Założyłem Generation
Steel w 2019 roku. Po różnych zmianach w
składzie udało mi się finalnie zebrać czterech
znakomitych muzyków, którzy mają zarówno
doświadczenie muzyczne, jak i prawdziwego
heavy metalowego ducha. Strukturę zespołu
z początku tworzyła sekcja gitarowa.
Pascal Lorenz (m.in. Ex-Oscura, Ex-Corbian)
jako gitarzysta prowadzący był idealnym
uzupełnieniem i wraz ze mną pisał piosenki
na pierwszy album. Michael Kaspar,
który odniósł sukces w Squealerze (włączając
w to tournee z Judas Priest), zajął stanowisko
basisty, a Martin Winter (Ex-Squealer,
Ex-Scene X Dream) został perkusistą. Poszukiwanie
odpowiedniego wokalisty zakończyło
się sukcesem na początku 2020 roku.
Angażując Rio Ullricha udało nam się pozyskać
pierwszorzędnego wokalistę metalowego,
który zapewnił Generation Steel niezbędny
metalowy charakter i jakość wokalu.
Jak się poznaliście i jak wyglądało kompletowanie
składu?
Poznałem Pascala w 2016 roku. Byliśmy sąsiadami
- moja sala prób i studio Pascala
znajdowały się obok siebie. Kiedy zacząłem
myśleć o nowym zespole, pomyślałem o nim
Gdy poszukiwałem informacji o Waszych
poprzednich zespołach, w metal-archives
natknąłem się jedynie na Corbian i Squealer
- czyli zespoły Pascala i Michaela. Opowiedz
o pozostałych intrygujących nazwach
związanych z Waszą historią - tj.
Dead Man's Hand, Bullet Train czy
Oscura.
Dead Man`s Hand i Bullet Train były moimi
wcześniejszymi projektami. Obydwa wydały
tylko EPki i zagrały po kilka koncertów.
Skończyli grać z powodu braku dynamiki,
rozwoju i zmian personalnych poszczególnych
członków zespołu.
Określenia, które nasuwają się do głowy
wraz z pierwszymi dźwiękami Waszego debiutu
to profesjonalizm, precyzja ale i radość
z grania. Zdecydowanie słychać że nie
jesteście w tej branży nowi i wiecie jak
skomponować dobry heavy metalowy numer,
ale mimo wszystko - chyba mogę Was
nazwać debiutantami?
Można tak powiedzieć w kontekście wspólnego
wydawania albumu, aczkolwiek zespół
składa się z doświadczonych, wykwalifikowanych
indywiduów, które już zgromadziły
swoją wiedzę i ukształtowały swoje nastawienie
do sceny. Każdy członek zespołu został
wybrany ze względu na jego osobowość, metalowy
styl i postawę, która idzie w parze z
ambitnym nastawieniem.
To ambitne nastawienie owocuje - trzeba
przyznać że Wasza kariera rozwija się bardzo
szybko. Od pojawienia się w mediach
społecznościowych, do nawiązania współpracy
z Pure Steel Records upłynęły niespełna
trzy miesiące. Dopiero po kolejnych
trzech ogłosiliście uzupełnienie składu o
wokalistę - Rio Ullricha, a zaraz potem rozpoczęliście
pracę nad nagraniem albumu.
Dzięki za to spostrzeżenie! To tylko kwestia
motywacji, organizacji i chęci! Jestem osobą,
która nie lubi zbyt wielu teoretycznych rozmów.
Wolę działać i skupiać się na celu.
Foto: Generation Steel
ze względu na jego umiejętności w grze na gitarze
prowadzącej i doświadczenie pracy w
studiu. Martin i ja znamy się od lat i zawsze
widziałem go jako perkusistę w moim zespole
ze względu na jego zabójcze metalowe bębny.
Kiedy pokazałem mu pierwsze nagrania, był
podekscytowany i zmotywowany do wejścia
w Generation Steel. Michael i ja nie znaliśmy
się osobiście w 2019 roku, ale wiele słyszeliśmy
o sobie, ze względu na naszą reputację.
Skontaktowałem się z nim i byłem
bardzo szczęśliwy, że udało mi się go przekonać.
Natomiast Rio udało nam się znaleźć
przez internet.
Chciałem zapytać jeszcze o pracę z Pure
Steel Records. To wytwórnia, która może
pochwalić się współpracą z takimi nazwami
jak Omen, Picture, Chastain i wiele innych.
Do tego za konsoletą zasiadł sam Uwe
Lulis z Accept. To chyba spore przeżycie
dołączyć do takiej ekipy?
To było i nadal jest bardzo fajne doświadczenie.
To również bardzo satysfakcjonujące
uczucie, że projekt, w który wkładasz tyle
wysiłku i energii, przyciąga uwagę, której sobie
życzysz. Taka wytwórnia jak Pure Steel
zapewnia to i cieszymy się, że możemy pokazać
światu rezultat tego, co kochamy robić.
Tę współpracę można podsumować hasłem
"Stal spotyka stal!" Szczególnie współpraca z
Uwe była nieoceniona. Jest moim przyjacielem
od wielu lat i wiedziałem, że idealnie
mogę z nim zrealizować swoją wizję. Łączy
nas ten sam metalowy gust i podejście - więc
współpraca była bardzo harmonijna i efektywna.
Myślę, że to nie była tylko praca dla
Uwe - włożył w nas dużo pasji. Jest wspaniałym
facetem! Każdy z nas uczył się i doskonalił
pod jego wpływem. Uwielbiamy brzmienie
albumu i jesteśmy bardzo zadowoleni z
efektu.
Kwestię brzmienia będę chciał kontynuować
za chwilę, ale na razie pozostając w
temacie Waszego debiutu - jak to się dzieje
że nowa, (jeszcze) nikomu nie znana kapela
160
GENERATION STEEL
trafia pod skrzydła renomowanej marki, nawiązuje
współpracę z muzykiem Accept,
nagrywa profesjonalne wideo promujące i -
co najważniejsze - długą, solidną i bardzo
dobrze brzmiącą płytę? Bez żadnego "rozbiegu"
w stylu demówki, małych koncertów
klubowych itd.
Tak jak mówiłem wcześniej - to tylko kwestia
wewnętrznego nastawienia i działania!
Zawsze chciałem stworzyć zespół działający
jak Generation Steel. Jak dotąd niestety nie
udawało się to z powodu braku nastawienia
członków moich poprzednich grup.
Miniony rok skrzywdził branżę muzyczną,
przede wszystkim brakiem możliwości koncertowania.
Jak odbiło się to na Was? Ledwie
rozpoczęliście wspólną podróż, a już
na wejście zostaliście pozbawieni jej bardzo
ważnego akcentu jakim jest wspólne występowanie
na scenie.
Byłoby kłamstwem stwierdzenie, że nie jesteśmy
przynajmniej trochę rozczarowani tą
sytuacją. Bardzo byśmy chcieli rzucić się w
wir koncertów i festiwali, ale niestety w tej
chwili nie jest to możliwe. Staramy się być
jak najbardziej pozytywni i skupiać się na
rzeczach, które możemy robić, jak na przykład
praca nad kolejnym albumem. Zawsze
jest coś do zrobienia, a w tak dynamicznej
rzeczywistości jaką jest zespół, nie można się
nudzić. Dlatego po prostu patrzymy w najbliższą
przyszłość i mamy nadzieję, że wkrótce
będziemy mogli wykonywać nasze piosenki
na żywo - ponieważ to jest główny powód,
dla którego to robimy.
"Generation Steel" to bardzo długi materiał.
Aż nie chce się wierzyć że zrobiliście go
w przeciągu kilku miesięcy. Tak szczerze -
jak długo powstawał? Czy macie w zanadrzu
utwory które nie trafiły na płytę?
Pascal i ja napisaliśmy wszystkie piosenki od
stycznia do maja 2020 r., Rio zaczął opracowywać
linie melodyczne i teksty w marcu.
Równolegle przygotowywałem wszystkie inne
rzeczy - organizację pracy w studiu, promocję,
stronę internetową, media społecznościowe,
filmy i tak dalej. Po prostu wykorzystaliśmy
pandemię i lockdown, by skupić się
na naszej pracy.
Foto: Generation Steel
Wracając do brzmienia albumu - zasadniczo
młode zespoły obierają dziś jedną z dwóch
dróg jeśli idzie o produkcję. Pierwsza to prosta,
surowa, na modłę retro - zapewne wymaga
mniejszego budżetu i jest z reguły wyżej
ceniona przez ortodoksyjnych metalowców.
Druga - którą obraliście Wy - jest bardziej
profesjonalna, sterylna i nowoczesna.
Takie było założenie czy pozwolił Wam na
to szczęśliwy zbieg okoliczności?
Ponieważ nie jesteśmy młodzi - co jest smutne
(śmiech) - zainwestowaliśmy w profesjonalną
produkcję albumów i inne rzeczy, takie
jak filmy. Mamy przekonanie, że jest to konieczne,
aby wyróżniać się z tłumu. Preferujemy
pracę z dopracowaną koncepcją. Pierwszym
sposobem o którym powiedziałeś,
działaliśmy wszyscy w naszych poprzednich
projektach, we wcześniejszych czasach. Tworzenie
muzyki to nie tylko pisanie i granie
piosenek. Musisz także zrozumieć, jak działa
biznes muzyczny. To zapewnia kompleksowy,
profesjonalny wizerunek.
Trochę z innej beczki - bardzo lubię teksty w
stylu tribute dla ulubionych zespołów, jak
ten z waszego eponimicznego utworu. Padają
tam nazwy od Queen, przez Rainbow i
Iron Maiden, po Mercyful Fate, Slayera i
Kreatora. Wiedzieliście od góry że chcecie
tam zawrzeć najważniejsze dla Was zespoły
i to pod nie układaliście tekst, czy naturalnie
w czasie pisania dorzucaliście nazwy
które pasowały? Chcielibyście teraz dodać
jakieś "honorable mentions" dla tych, dla
których zabrakło tam miejsca?
Więc co było pierwsze, kura czy jajko?
(śmiech) Żadne z nich - proces tworzenia tekstu
był spójny. Piosenka napisała się po
oczywistym wyborze zespołów, na których
się wychowaliśmy i które uwielbiamy do dziś.
To ludzie, którzy nas zainspirowali i pokazali
nam sposób na wyrażanie siebie, można by
nawet powiedzieć, że nas połączyli. Jest wiele
wyróżnień, ale wymienienie tylko kilku innych
byłoby niesprawiedliwe.
Jakie plany na przyszłość? Czy myślicie o
trasie koncertowej gdy sytuacja z pandemią
się trochę uspokoi? A może pracujecie nad
następną płytą?
Naszą strategią jest być gotowym, gdy pandemia
dobiegnie końca. To jest powód, dla
którego teraz wydaliśmy album. Jesteśmy
przekonani, że od lata będziemy mogli grać
na żywo. I tak - pisanie piosenek na drugi album
już się rozpoczęło.
Napisaliście że "Nowa generacja nie potrzebuje
niczego wymyślnego, potrzebuje
heavy metalu - autentycznego, bezpośredniego
i prącego naprzód!" - Śmiem twierdzić,
że ostatnie lata faktycznie dostarczają
go naprawdę dużo. Jesteście na bieżąco w
NWOTHM? Macie swoich ulubieńców?
Generation Steel to heavy metal o hymnicznym
charakterze, wiernym metalowej tradycji
teutońskiej stali. Dorastaliśmy na takich
zespołach jak Accept, Grave Digger,
Judas Priest, U.D.O., Primal Fear i tak dalej.
Jednym z nowszych zespołów, który ma
na mnie wpływ w tym stylu, jest Dream Evil.
Chcemy zachować i kontynuować styl teutońskiego
metalu.
Oddaję głos Generation Steel - co macie do
przekazania czytelnikom Heavy Metal
Pages?
Dziękujemy wszystkim za przeczytanie tego
wywiadu i zainteresowanie nowymi zespołami,
takimi jak my. To naprawdę dużo dla
nas znaczy. Mamy nadzieję, że przy "The
Eagle Will Rise" będziecie się bawić tak dobrze,
jak my. Nastaną lepsze czasy i mamy
nadzieję, że spotkamy was na żywo w trasie.
Stay healthy - stay metal - stay steel!
Piotr Jakóbczyk
GENERATION STEEL 161
Potrzebujemy kogoś,
kto byłby w stanie nadać utworom kolorytu
Japończycy z Hell Freezes Over mogą uczyć europejską i amerykańską
młodzież, co to jest siarczysty speed metal. Poniżej zapoznacie się z pełnym przeglądem
motywów stojących za ich debiutanckim krążkiem "Hellraiser" oraz zostaniecie
odpowiednio wprowadzeni w krąg Hellraiser'ów. Odpowiedzi na pytania
udzielali: gitarzysta i założyciel grupy Ryoto Arai oraz wokalista Treble Gainer.
HMP: Konnichiwa (cześć). W jaki sposób
chcielibyście, abyśmy przedstawili Hell
Freezes Over polskim fanom heavy metalu,
którzy widzą Waszą nazwę po raz pierwszy?
Ryoto Arai: Siemano, metale! Jesteśmy Hell
Freezes Over, tradycyjnie heavy metalowym
zespołem z Tokyo, zainspirowanym rozmaitą
muzyką, zwłaszcza z lat siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych. Gramy stary, dobry speed
metal, zakorzeniony w swojej tradycji, ale
zmiksowany z kilkoma innymi wpływami.
Nasz debiut, "Hellraiser", ukazał się w sierpniu
2020 roku, ale wkrótce pojawi się więcej
jego egzemplarzy za sprawą Sleazy Rider
Records. Nie przegapcie tego.
Powiedzcie proszę kilka słów o każdym
członku Hell Freezes Over. W jaki sposób
gliśmy ukończyć sesję. A kiedy mieliśmy już
konkretnie wyznaczoną datę premiery EPki,
wokalista powiedział, że musi odpuścić. Powiedział
mi, że jest zmęczony życiem w zespole,
i że potrzebuje spędzać więcej czasu ze
swoją rodziną. To spowodowało, że znaleźliśmy
się w głębokiej dupie. Nie mieliśmy ani
perkusisty, ani wokalisty. Nic nie działo się
tak, jak powinno. Cóż, nie poddaliśmy się.
Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby
znaleźć w tokijskim undergroundzie odpowiedniego
wokalistę i perkusistę. Udało nam
się z Gainerem i z Tomem. Spotkanie ich
wywarło na mnie niesamowite wrażenie.
Wiesz, jak usłyszałem śpiewającego Gainera,
to było jak uderzenie grzmotem błyskawicy.
A kiedy Tom zabębnił, wpadłem w podziw
nad jego mocą i groovem, pomimo faktu,
że to był niemal jego pierwszy kontakt z
perkusją w ogóle. Tych dwóch gości nie miało
uprzedniego doświadczenia z metalem.
Tyle mogę powiedzieć o kontekście formowania
się obecnego składu Hell Freezes Over.
Uważam, że jest świetny.
Podpisujecie się pseudonimami, czy prawdziwymi
imionami? Myślę, że zwłaszcza
Trebre Gainer to musi być pseudonim.
Treble Gainer: "Gainer" to pseudonim, używany
przeze mnie od czasów szkolnych, kiedy
zaśpiewałem przed swoimi kumplami kawałek
z japońskiej kreskówki (chodzi chyba
o "Overman King Gainer" - przyp. red.). Nosiłem
się z zamiarem, aby używać go również
w przyszłości. Później, po sugestii Ryoto, dodałem
Trebre, co brzmi jeszcze bardziej cool
jako nazwa postaci scenicznej.
Zgadza się, Trebre Gainer brzmi cool.
Przejdźmy teraz do Waszego debiutanckiego
longplaya, "Hellraiser". Zastanawiam
się, co teraz o nim myślicie? Minęło pół
roku od premiery, być może to jeszcze zbyt
wcześnie na zyskanie do niego dystansu, ale
czy jest tam coś, co zmienilibyście, gdybyście
mieli jeszcze taką sposobność?
Ryoto Arai: Myślę, że zrobiłem wspaniały
album. Bardzo przyłożyłem się do każdego
aspektu: kompozycji, tekstów, nagrywania,
grafiki. Wciąż jednak są dźwięki, które zagrałbym
inaczej, lepiej. "To mogłoby brzmieć
bardziej jak...", "wokal powinien być tutaj
bardziej wyeksponowany, z większym pogłosem..."
Dużo myślałem w taki sposób już
po wszystkim. Teraz zaś, dochodzę do konkluzji,
że również niedoskonałości składają
się na charakter całego albumu. Gdybym coś
pozmieniał, kto wie, czy przy okazji nie
wypadłyby jakieś inne, zajebiste drobiazgi? A
więc, jest dobrze tak, jak jest. Czuję w brzmieniu
duży udział naszych impulsów, emocji
i starań z tamtego okresu. Inna sprawa,
którą chciałbym zmienić, gdybym mógł
cofnąć czas, jest taka, że promowałbym ten
album wśród metalowców, bardziej niż to
robiłem; również wśród polskich metali.
162
poznaliście się? Co czyni Was idealnym
zespołem?
Ryoto Arai: Po ukończeniu szkoły średniej
w Tokyo, zabrałem się za stworzenie metalowego
zespołu z prawdziwego zdarzenia.
Próbowałem z ponad pięćdziesięcioma potencjalnymi
muzykami, ale zazwyczaj nic z
tego nie wychodziło. Od razu po spotkaniu
się z ludźmi, widzę, czy w ogóle jest w nich
potencjał. Zazwyczaj nie nadawali się do mojej
wizji zespołu. Nie traciłem na to wiele
czasu, krótka piłka. Ale inaczej sprawy się
miały z naszym obecnym gitarzystą Hirotomo
oraz poprzednim basistą Takuya. Ci
dwaj pozytywnie się wyróżniali. Nigdy nie
HELL FREEZES OVER
Foto: Hell Freezes Over
zapomnę momentu, kiedy się spotkaliśmy.
Czułem wyraźnie, że właśnie oni muszą być
w moim zespole, więc dołączyli. Po pewnym
czasie znaleźliśmy też pierwszego wokalistę
oraz perkusistę. Hell Freezes Over powstał
dokładnie 11 marca 2013 roku. Wspomniany
pierwszy perkusista opuścił zespół po
około półtorej roku. Po znalezieniu jego następcy,
podpisaliśmy umowę o współpracę z
wytwórnią Spiritual Beast Records, co dało
nam pierwszą szansę na dokonanie nagrań.
Jednak pierwsze próby nie kleiły się i musieliśmy
odpuścić. Zrobiliśmy krok w tył, dużo
ćwiczyliśmy i dyskutowaliśmy o pomysłach.
Nagrywanie rozpoczęło się dopiero sześć
miesięcy później. Tym razem perkusista nawalił.
Wypieprzyłem go. Właściciel wytwórni
zaprosił byłego perkusistę sławnego japońskiego
zespołu Anthem, z którym mo-
Wydaje się, że szalona energia chwili jest
kluczem do każdego speed metalowego
albumu. Wam udało się uchwycić niewiarygodną
wręcz energię na "Hellraiser".
Ryoto Arai: Racja! Zdołaliśmy zawrzeć mnóstwo
ognia na albumie! (śmiech)
Jak reagują Wasi znajomi i rodzina, gdy
słyszą Waszą muzykę po raz pierwszy?
Ryoto Arai: Moja rodzina powiedziała, że to
brzmi cool, oraz że każdy utwór jest wyrazisty
oraz rozróżnialny, przy czym moja rodzina
na ogół nie słucha metalu w ogóle.
Czy speed metal jest uważany w Japonii za
akt buntu?
Ryoto Arai: W sumie, to nie. Każdy rodzaj
muzyki we współczesnej Japonii, włącznie z
metalem, jest uznawany za ekspresję twórczą,
a nie za przejaw postawy społecznej.
Zgodziłbym się jednak, że nasza muzyka może
być postrzegana jako bardziej buntownicza
niż, dajmy na to, japoński pop.
Moim ulubionym utworem na "Hellraiser"
jest "Grant You Metal" za sprawą grupowych
krzyków oraz nawoływań typu "come
on you guys!". To nie tylko rock'n'roll, ale
najlepsza okazja do wyobrażenia sobie, jakby
to było słyszeć Was na żywo. Czy eksperymentujecie
z tym kawałkiem na żywo,
angażując publiczność?
Ryoto Arai: Jest to z pewnością kawałek,
przy którym Hellraisers (nazywamy naszych
fanów Hellraisers) będą wymachiwać pięściami
i wspólnie krzyczeć. Niestety, póki co,
gdy wykonujemy go na żywo, publiczność
jest proszona o powstrzymywanie się od
krzyczenia, bo zdaniem hipochondryków,
fale dźwiękowe mogą przenosić wyimaginowanego
wirusa. Niektórzy nasi fani są jednak
przytomni, i krzyczą tak, jak chcą. Jestem
pewien, że w przyszłości wszyscy będą robić
wielki hałas wraz z nami. Szykujcie się na to,
Polsko! Dla Waszej informacji, wystąpimy
21 października 2021 na Heavy Metal Maniacs
Festival w Holandii. To niedaleko
Was, więc śledźcie naszą stronę internetową
oraz SNS (strony społecznościowe -
przyp.red.).
Podoba mi się video do "Overwhelm". Pozwól,
że spytam, czy na pewno zostało ono
nakręcone w 2020 a nie np. w 1985 roku? Wygląda
old schoolowo.
Ryoto Arai: (śmiech) czujesz tak dlatego, że
wykorzystano 16mm film. Przed spotkaniem
z dyrektorem produkcji video, w ogóle nie
myśleliśmy o takich głupstwach. Ale podczas
rozmowy z nim, usłyszeliśmy: "unikalna tekstura
filmu (jak w firmie "Easy Rider") była
cool i sprawiała spore wrażenie". A więc to
jego pomysł, z tym że początkowo chcieliśmy
ujęć cyfrowych. Kiedy jednak pomyśleliśmy o
tym bardziej, powiedzieliśmy: "zróbmy to na
prawdziwym filmie!". Poczułem od razu takie
"wow! cool!", a pozostali podjarali się w dalszej
części sesji (śmiech). No więc, wybraliśmy
16mm film bez brania pod uwagę kosztów
ani trudności z tego wynikających.
Dlaczego wybraliście akurat "Overwhelm"?
Ryoto Arai: Ponieważ to najlepsza metoda
Foto: Hell Freezes Over
do przekazania, o co nam chodzi. Właśnie
poprzez "Overwhelm", najłatwiej jest nam zadeklarować,
kim jesteśmy, i zostać zrozumianym
przez docelową grupę odbiorców. Poza
fajnym motywem przewodnim oraz szybkim
wymiataniem, znalazło się tam miejsce na
wyeksponowanie każdego instrumentu z
osobna a liryki są wyrazem tłumionych emocji.
Jest to nasz koncertowy hit. Ten utwór
ma moc nawiązywania żywego kontaktu z
publicznością i zaprasza do wspólnego szaleństwa.
Ogólnie rzecz ujmując, utożsamiamy
się z "Overwhelm".
Istnieje drugi speed metalowy zespół w
Tokyo, o nazwie Significant Point. Czy
znacie się wzajemnie?
Ryoto Arai: Tak, znam ich, ale nie grywamy
wspólnie. Widziałem ich występ w przeszłości,
ale nigdy nie rozważaliśmy wystąpić razem.
Można powiedzieć, że jesteśmy tak
blisko, a jednak tak daleko (śmiech).
Pytam o Significant Point, dlatego że wasz
Foto: Hell Freezes Over
basista Takuya Mashiko grał u nich, zanim
dołączył do Hell Freezes Over. Widziałem
zaś na Waszym Facebooku, że szukacie
jego następcy. Co się stało?
Ryoto Arai: Oh, skąd o tym wiesz? Wygląda
na to, że bardzo lubisz Hell Freezes Over.
Uwielbiam.
Ryoto Arai: (śmiech) Takuya odszedł ze
względu na różnice w kierunku rozwoju muzycznego.
To nie tak, że myśmy się nie dogadywali,
czy że nie pasujemy do tej samej
grupy. Nie, nie. Nic z tych rzeczy. On też
kocha heavy metal. Wszyscy się wzajemnie
szanujemy. Różnica pomiędzy nami pojawiła
się na gruncie wizji dalszego rozwoju muzycznego,
co świadczy o sile i znaczeniu prawdziwej
muzykalności w podejmowanych
przez nas decyzjach. Jego odejście jest prawdziwym
nieszczęściem i stratą dla Hell
Freezes Over, ale jeszcze raz podkreślę, że
szanujemy jego decyzje, działania oraz wolę
oraz jego abdykację. Obecnie szukamy nowego
basisty z nadzieją na rozpoczęcie wspólnego
koncertowania w okolicach kwietnia
2021. Mamy już w kalendarzu zanotowane
konkretne propozycje występów.
Czego oczekujecie od nowego basisty?
Ryoto Arai: Po pierwsze, ta osoba musi mieć
pasję do muzyki i wykazywać się wielką determinacją,
aby wyrzucić wszystko inne i
skoncentrować się wyłącznie na Hell Freezes
Over. Mamy tu w Tokyo sporo osób, które
tylko gadają o swoich marzeniach. To nie
wystarczy. Szukam w kandydatach oryginalności
i charyzmy. Nie zadowolę się nikim
przeciętnym ani nikim przypadkowym. Mój
styl kompozytorski jest szczególny w tym
sensie, że gitarę traktuję jako podstawę, a bas
jako sposób na wzbogacenie tej podstawy
melodią. A więc potrzebujemy kogoś, kto
byłby w stanie nadać utworom kolorytu, a
nie tylko uzupełniać ich brzmienie. Jak już
uda nam się znaleźć właściwego basistę,
wybierzemy się do Europy, w tym do Polski.
Tymczasem, o ile się nie mylę, dokonaliście
w zeszłym roku streamingu on-line Waszych
występów. Jak to było?
HELL FREEZES OVER 163
Ryoto Arai: Te występy były całkiem dobrze
przyjęte i sprawdziły się. Wiemy, że widziały
je również osoby spoza Japonii, i że widzów
było więcej, niż zazwyczaj pojawia się w
salach koncertowych. Nigdy dotąd nie przyszłoby
mi na myśl, że będę występować w
taki sposób za granicą, on-line. Uczucie dziwne,
ale bawiliśmy się przy tym przednio!
Nie jestem pewien, czy dojdzie do tego ponownie,
ale ogłosimy to, kiedy nadarzy się okazja.
Proszę sprawdzać naszą stronę internetową
oraz SNS.
Większość najlepszych zespoły metalowych
lubi koncertować w Japonii. Które
miejsce moglibyście zarekomendować do
grania obecnie w Tokyo?
Ryoto Arai: Myślę tutaj o "Wild Side Tokyo"
i "Shibuya Cyclone", ponieważ to są miejsca
przeznaczone konkretnie dla metali odwiedzających
Tokyo. Aby lepiej poznać lokalną
scenę proponuję sprawdzić kompilację
"Head Bangers in the East".
Skoro szperamy już po sieci, powiem Ci
Ryoto, że znalazłem sklep internetowy z
Waszym merchem, ale nie bardzo jestem tutaj
zorientowany. Czy te gadżety są dostępne
tylko dla osób mieszkających w Japonii,
czy również można zamawiać zza Waszej
granicy?
Foto: Hell Freezes Over
Ryoto Arai: W tej chwili wszystkie opisy
produktów są po japońsku, nawet jeśli przełączysz
sobie na angielski w lewym górnym
rogu strony. Sorry! Jednak wysyłamy również
za granicę, i możemy wysłać też coś do Polski!
Musisz jednak wziąć pod uwagę, że
transport potrwa nieco dłużej i może to kosztować
odrobinę więcej, niż japońskich fanów.
Osoby mające więcej pytań odnośnie naszego
merchu, zachęcamy do wysyłania wiadomości
poprzez sekcję "contact", a nasz manager
odpowie po angielsku.
Podsumujmy, jakie są Wasze plany i nadzieje
na 2021 rok?
Ryoto Arai: Znaleźć nowego basistę! Wydanie
kolejnej serii egzemplarzy "Hellraiser"
dzięki Sleazy Rider Records i koncertowanie
w Europie, aby dotrzeć do Was, drodzy
metale. Naszym pierwszym europejskim
krajem będą Niderlandy.
Czy macie już też pomysły na następcę
"Hellraiser"?
Ryoto Arai: Jasne! Mamy już gotowych kilka
nowych utworów, a jeden z nich został nawet
zaprezentowany podczas "Road to Hell
Tour"! Nazywa się "The Final". Podstawy
programowe pozostają niezmienione, ale
zawsze staramy się wprowadzać drobiazgi
spoza speed metalu. Jestem pewien, że zadowolimy
nawet najbardziej wybrednych słuchaczy,
jak najbardziej w pozytywnym sensie.
Nie możemy się tego doczekać, a tymczasem
pozostaje nam cieszyć się "Hell-raiser"!
Sam O'Black
HMP: Nie ciągnęło was chyba nigdy w
stronę bardziej ekstremalnych dźwięków, w
tradycyjnym heavy/power metalu w duchu
lat 80. wyrażacie się najpełniej i najlepiej?
Luigi "Gigi" Bonansea: Cześć wszystkim!
Uważam, że odpowiednia ilość wyobraźni
jest najlepsza i całkowitą podstawą wyrażania
siebie.
Jak doszło do tego, że zainteresowaliście się
takim właśnie graniem? Dzięki rodzicom,
starszemu rodzeństwu, kolegom z klasy,
etc.?
To trochę dziwne pytać o to zespół, w którym
średni wiek jednej osoby to około 50 lat!
(śmiech)
A co wiek ma tu do rzeczy? W latach 80. o
kontakt z taką muzyką było znacznie łatwiej,
nawet jeśli Włochy nie były metalową
potęgą. Do tego ponadczasowość tradycyjnego
heavy metalu wciąż też oddziałuje
na młode pokolenie, w żadnym razie nie są
to więc przestarzałe, przedpotopowe dźwięki?
Nie masz pojęcia, jak bardzo w latach 80.
metal rozpowszechnił się we Włoszech, a
liczba dzisiejszych produkcji świadczy o tym,
że jest daleki od bycia przedawnionym.
Ciekawe, ciekawe, to gdzie są teraz te wielkie,
włoskie zespoły z lat 80.?... Od słuchania
do grania nie przechodzi się jednak tak
od razu i bardzo łatwo - skąd pomysł na założenie
Anthenory?
Czy słowo "pasja" coś ci mówi?
Owszem, ale ty zdaje się nie słyszałeś o
czymś takim, że warto odpowiadać na zadane
pytania, bo wywiad polega właśnie na
tym... Trochę to trwało, nim zdecydowaliście
się wydać pierwszy oficjalny materiał,
ale kiedy już EP-ka "The General's Awakening"
ujrzała światło dzienne sytuacja rozwinęła
się bardzo dynamicznie i pojawiły
się pierwsze propozycje kontraktu?
Propozycja kontraktu nie przychodzi sama,
trzeba go wywalczyć.
Trzeba tu jednak wspomnieć, że mieliście
też bardzo aktywny okres na przełomie
wieków, kiedy to wyżej nad własną twórczość
stawialiście dokonania Iron Maiden,
czego ukoronowaniem była wasza współpraca
z Nicko McBrainem?
Anthenora od zawsze była zespołem mocno
skupionym na koncertowaniu. Cztery trasy z
Nicko McBrainem były fajnym i szczęśliwym
dodatkiem do tego, bardzo nas satysfakcjonującym.
164
HELL FREEZES OVER
W dodatku dość szybko wzięliście się do
pracy nad debiutanckim albumem "The Last
Command" - uznaliście, że nie ma co z tym
zwlekać, skoro jesteście w uderzeniu i macie
gotowy materiał?
Nigdy się nie spieszyliśmy, ale jeśli album
jest gotowy, to po co czekać?
Wcześniej wydawaliście kolejne albumy w
regularnych odstępach czasu, ale "The
Gosts of Iwo Jima" i "Mirrors And Screens"
dzieli ponad dziesięć lat - paradoksalnie
pandemia dała wam więcej czasu na dopracowanie
tego materiału?
Wręcz przeciwnie! Pandemia opóźniła wydanie
"Mirrors And Screens"... Teksty z tego
albumu są o potrzebie życia i samoakceptacji,
o kontrastach i sprzecznościach współczesnego
społeczeństwa, o kochaniu Prawdy
jako najwyższej wartości, o ironicznym i pozbawionym
złudzeń spojrzeniu na dzisiejszy
świat i o wątpliwościach, wewnętrznych
udrękach, jakie one przynoszą. Patrząc na to
można dostrzec wiele sprzeczności w obu
środowiskach, które są później jeszcze bardziej
komplikowane przez ich splatanie się.
Wychodzi na to, że absurdalne podejścia mogą
pasować zarówno do komedii, jak i do osobistych
i ogólnych dramatów; to stałe współistnienie
przeciwieństw, które prowadzi do
nieuniknionego ekstremizmu… tak bardzo,
że można się zastanowić, czy lepiej wiedzieć
czy nie. Wyjaśnia to kawałek "Tiresias", który
otwiera płytę. Klasyczny mit o tym, że było
się na obu stronach monety, było się na
przemian mężczyzną i kobietą i o byciu zarówno
ślepym, jak i proroczym.
Wasze albumy są zwykle dość długie - uważacie,
że taka zwarta, wymagająca większej
uwagi całość wciąż przemawia i może trafić
do obecnych fanów, szczególnie tych młodszych,
słuchających zwykle pojedynczych
utworów, nie całych płyt?
Odpowiedź leży w twoim pytaniu. Skoro liczą
się tylko osobne kawałki, to czy ma znaczenie
jak długi jest album?
Dostrzegam tu jednak niezaprzeczalny
minus, bo gdybyście chcieli wydać którąś z
płyt na winylu, a firma płytowa pożałowałaby
środków na 2LP , trzeba będzie głowić
się, który utwór wyrzucić z pojedynczej wersji
winylowej, gdy materiał trwa, tak jak
"Mirrors And Screens", ponad 57 minut?
Mamy szczerą nadzieję, że kiedyś staniemy
przed tym problemem.
Wyjątkowi i bezkonkurencyjni?
Wokalista włoskiej grupy Anthenora Luigi "Gigi" Bonansea najwidoczniej
nie należy do skromnych ludzi. Napuszył się najpewniej z racji tego, że jego zespół
istnieje już od końca lat 80. i gra na niezłym poziomie heavy/power metal. Nie
zmienia to jednak faktu, że opowieści o przebiciu wszelkiej konkurencji czy
wyjątkowości czterech albumów zespołu, zapożyczającego się ponad miarę u Iron
Maiden, Dio czy Helloween, spokojnie można włożyć między bajki.
Lubicie grać szybko i dynamicznie, ale nie
unikacie też melodii, które są świetną przeciwwagą
dla tych mocniejszych, surowo
brzmiących partii?
"Mirrors And Screens" jest konsekwencją
zarówno naszej rosnącej niedojrzałości jak i
naszych badań w celu unowocześnienia gatunku,
który powstał ponad 40 lat temu. To
stary, dobry heavy metal przetransportowany
do roku 2020 bez elektronicznego wsparcia,
który jest oparty na mocnych gitarach i wyrazistych
rytmach. Udoskonalaliśmy i przetwarzaliśmy
to bez przeszkód, od pierwszego
dnia sesji do ukończenia nagrań. Chcieliśmy
Foto: Anthenora
stworzyć bardziej bezpośredni przekaz, niż
na naszych poprzednich albumach. W takim
wypadku, trzeba zauważyć, że pojawienie się
Peyo w naszych szeregach było fundamentalne
dla odkrywania nowszych i świeższych
stylistycznych rejonów.
Paradoksalnie nie bywa czasem tak, że im
szybszy numer, tym mniej dynamiczny, bo
te wszystkie hiperblasty, etc. po prostu go
tłamszą?
W sztuce, każdy wyraża się w taki sposób,
jaki uważa za odpowiedni.
Power ballada "Bully Lover " też wam
wyszła. W latach 80. trudno było sobie wyobrazić
metalową płytę bez takiego utworu,
teraz też czulibyście, że czegoś na "Mirrors
And Screens" brakuje?
Tak… brakuje kolejnego albumu! Ale nie
martw się, dzięki pandemii, już mamy sporo
zrobione w tym temacie!
Wydawaliście już wcześniej płyty, ale akurat
ten album jest chyba dla was płytą pod
każdym względem szczególną, nowym
otwarciem dla Anthenory?
Anthenora była, jest i będzie jeszcze bardzo
długo! Każdy z naszych czterech albumów
jest wyjątkowy, a "Mirrors And Screens" nie
jest żadnym nowym rozdziałem, ale kolejnym
krokiem fantastycznej historii, która
trwa od trzydziestu lat! I z każdym nowym
odcinkiem jest coraz lepsza!
Liczycie, że właśnie dzięki temu wydawnictwu
zdołacie w końcu szerzej zaistnieć, wybić
się spośród tej ogromnej konkurencji setek/tysięcy
metalowych zespołów?
Anthenora nie chce się przełamać albo wybić
z konkurencji… Anethora chce jej przewodzić!
I jestem pewien, że każdy, kto nas
zna, odczuł bardzo dobrze naszą obecność!
Liczycie tu na przysłowiowy łut szczęścia
czy też macie jakiś plan, własną metodę na
odniesienie sukcesu, początkowo nawet na
lokalną skalę, bo od czegoś trzeba zacząć, a
Metallica czy Iron Maiden też nie grały
przecież od początku na stadionach, tylko w
małych klubach?
Jeśli potrafisz wskazać klub, który jest obecnie
otwarty i w którym możemy wystąpić,
nieważne jaki jest jego rozmiar, to możemy
zagrać nawet jutro!
Macie poczucie, że kiedyś zespoły miały
nieco łatwiejsze zadanie czy też to po prostu
legenda, bo wtedy też nie brakowało konkurentów,
więc w każdych czasach, szczególnie
tak trudnych dla muzyki jak obecne,
trzeba starać się ze wszystkich sił, żeby coś
osiągnąć?
Tylko ci, którzy dają z siebie wszystko mają
szanse na osiągnięcie celów, tak było wtedy,
tak jest i teraz. Niech żyje heavy metal!
Niech żyje Anthenora!!!
Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,
Sara Ławrynowicz
ANTHENORA 165
Włożyć jak najwięcej mocy,
w krótszy czas odtwarzania
Zasadniczo do opisania twórczości Pounder wystarczyłyby dwa słowa:
Heavy Metal. Tu naprawdę nie ma się nad czym rozpisywać. Goście grają metal.
Ale jaki? Do czego ich odnieść? Do Motorhead? Tak, to świetny przykład! A Judas
Priest? Co za pytanie! A może trochę Venom albo wczesnego Running Wild?
Oczywiście! No ale Motley Crue to chyba się do takiej mieszanki nie wciśnie? Jak
to nie! Oczywiście że się wciśnie! I jeszcze masa NWOBHM, i US Poweru, i "germańskich
oprawców" spod znaku Tyrant czy Grave Digger. Jest sobie trzech gości,
którzy na co dzień łupią w takich buldożerach jak Carcass, Gruesome czy Exhumed.
W 2017 roku skrzyknęli się, żeby "popitolić sobie" trochę "lekkich", heavymetalowych
melodyjek. W tym roku wysmażyli już drugiego długograja i o ile nie
jest to muzyka która zrewolucjonizuje rynek, to na pewno miłośnicy tradycyjnego
riffowania mogą po nią sięgnąć bez żadnych obaw, bo jest zrobiona wg wszystkich
sprawdzonych prawideł, które nie mają prawa się nie sprawdzić. O tym, jak taka
muzyka powstaje, zechciał opowiedzieć mi frontman ekipy - Matt Harvey.
wpływów, więc… Jeśli chodzi o to czego
słucham na co dzień, to tak naprawdę zależy
od mojego nastroju i tego, co w danej chwili
robię. Czasami nic nie trafia w sedno tak, jak
wczesne Fates Warning lub Savatage, a
inym razem Sore Throat czy Intense Degree.
Ale z drugiej strony, jak powiedziałem
powyżej, wszyscy słuchamy bardzo różnej
muzyki, więc naprawdę nie ma ograniczeń co
do tego, co może mi się podobać danego
dnia.
Pytam o to, bo jako muzycy, każdy z Was
jest związany raczej z bardziej ekstremalna
sceną metalową. Jak doszło do tego że
zaczęliście grać "lekki" tradycyjny heavy
metal?
Już od ponad dekady chciałem stworzyć
Pounder. Nazwa, a nawet tytuł "Breaking
the World" oraz koncepcja okładki albumu
chodziły mi po głowie przez długi czas, zanim
zespół w ogóle powstał. Tak naprawdę
chodziło znalezienie czasu i odpowiednich
ludzi. Alejandro i ja rozmawialiśmy o zrobieniu
tego kilka lat, zanim poznałem Toma, a
kiedy ten się zaangażował, sprawy trochę
przyspieszyły. Moim pierwotnym pomysłem
było znalezienie odpowiedniego wokalisty,
ale ponieważ nigdy się to nie udało, zdecydowałem
się przejąć mikrofon i tak się zaczęło.
Jakie przełożenie na Waszą grę i komponowanie
w Pounder ma doświadczenie w zespołach
death'owych, thrash'owych czy
grindecore'owych?
Myślę, że granie tego rodzaju muzyki sprawia
więcej radości, ponieważ masz więcej
melodii i dynamiki którymi możesz się bawić,
niż w metalu "ekstremalnym". Uwielbiam
robić wiele rzeczy, które nie miałyby
sensu w moich innych zespołach, a tutaj
świetnie się sprawdzają. Daje nam to też możliwość
podkręcenia tempa lub mrocznego
klimatu w muzyce, ponieważ dobrze znamy
ciemniejsze zakątki tego gatunku.
HMP: Lemmy do końca życia uważał, że
Motorhead gra rock and rolla. Myślę że
jesteście jednym z tych zespołów, które mogłyby
się spokojnie podpisać pod podobnym
stwierdzeniem. To oczywiste, że można
Was przyporządkować do heavy czy speed
metalu, ale chyba Waszym pierwszym i
podstawowym założeniem jest po prostu
grać żywiołową, prostą muzykę metalową z
rockandrollowym duchem?
Matt Harvey: Absolutnie staramy się zachować
rock and rolla w tym, co robimy. Wszystko
wypływa z początków hard rocka, takiego
jak Deep Purple, Blue Oyster Cult,
Triumph, Rainbow, wczesne Riot itp. Myślę,
że kiedy porzucisz ten klimat, wkroczysz
na terytorium "power metalu", które nie jest
tym, co kiedykolwiek chcielibyśmy grać.
Ta ostatnia deklaracja bardzo cieszy.
(śmiech) Wasza muzyka jest zasadniczo
dosyć prosta, ale słyszę w niej sporo różnych
podgatunków heavy metalu - NWOB
HM, speed, a nawet odrobina hard rocka/
glamu. Czego słuchacie najwięcej i czym
Foto: Pounder
się inspirujecie?
Wszyscy słuchamy bardzo różnorodnej muzyki,
wszystkiego od jazzu, funka, crust
punku, soundtracków, itd. Jednak dla Poundera…
myślę, że masz rację - NWOBHM to
coś, co chcieliśmy robić i z tej gałęzi wyszliśmy.
Na pewno są tam wszystkie wymienione
przez Ciebie rzeczy. Myślę, że zawsze byłem
facetem, który kładł większy nacisk na rzeczy
ze speed metalu, takich jak Warrant
(Ger), Scanner, wczesne Running Wild i
tym podobne. Tom siedzi bardziej w melodyjnym
hard rocku, a Alejandro bardziej w
punku - tradycyjny metal to miejsce, w którym
się spotykamy.
Więc z perspektywy fanów pierwsze jest
dla Was tradycyjne heavy czy jednak ekstrema?
Lubię jedno i drugie. Bez dziedzictwa tradycyjnego
metalu nigdy nie byłoby ekstremy,
więc ich całkowite odseparowanie jest dla
mnie prawie niemożliwe. Cały gatunek postrzegam
jako jedną, wielką ciągłość i ponowne
wyobrażanie sobie jego przeszłości i
Faktycznie, sporo tych elementów słychać
na "Uncivilized", ale na ostatniej płycie
słyszę dużo wpływów amerykańskiego, niemal
hairmetalowego grania spod znaku
WASP czy Motley Crue (np. "Never
Forever", "Give me Rock"). Krótko mówiąc -
zrobiliście bardzo melodyjną płytę! Nie
boicie się uznania tej muzyki za "miękką" i
nieortodoksyjną?
Wielu fanów ma tendencję do samozwańczego
dzielenia metalu na "true or false". Nie
piszę muzyki dla krytyków, tylko dla siebie i
kolegów z zespołu. Jeśli jesteś zbyt fajny, żeby
słuchać pierwszego W.A.S.P, to jesteś też
zbyt fajny dla mnie. Nie interesuje mnie
przynależność do żadnej kliki ani niczego w
tym stylu. Lubię Virtue, Vardis, Geddes
Axe i wszelkie nieznane zespoły z tradycyjnego
metalu, które są uważane za "cool", ale
też takie rzeczy jak Dokken, Ratt, Cinderella,
Bad English, FM, a także wszelkiego
rodzaju hair metal i AOR. Po prostu staramy
się pisać dobre, interesujące piosenki.
Podziwiam fakt że od trzech lat w Waszym
składzie nie zachodzą żadne zmiany. Niby
nic szczególnego, ale częste zmiany w
składach są dzisiaj powszechne. Do tego
weźmy pod uwagę że każdy z Was udziela
166
POUNDER
się też w innych zespołach, a pod szyldem
Pounder dosyć regularnie pojawiają się nowe
wydawnictwa.
Cóż, mamy dużo materiału. Jesteśmy już bardzo
blisko zakończenia procesu tworzenia
trzeciego albumu. Dobrze nam się współpracuje
i dobrze się dogadujemy, więc po co
rozpieprzać coś, co działa? Do tej pory dobrze
nam się pracowało z muzykami sesyjnymi,
chociaż bardzo chcielibyśmy znaleźć pełnoetatowego
perkusistę.
Na początku roku 2020 mówiliście o nagrywaniu
materiału na EP, ale już w czerwcu
poinformowaliście że sytuacja "wymknęła
się spod kontroli" i przygotowaliście materiał
na pełen album. Jak to się stało? Opowiedzcie
o pracach nad "Breaking the
World".
Pierwotnie mieliśmy zamiar wydać EP, ale po
wysłaniu czterech piosenek do Shadow
Kingdom, uwierzyli w materiał na tyle, że
chcieli rozszerzyć wydanie do pełnego albumu,
więc dodaliśmy więcej piosenek i oto
jest. Nasz basista Alejandro jest inżynierem
dźwięku, a ja mam studio nagrań, więc nie
jest zbyt trudno zaaranżować sesję na nowe
utwory. Wyzwanie zaczyna się w momencie,
gdy różne sesje nagraniowe mają brzmieć jak
spójny album - co byliśmy w stanie zrobić.
Jak organizowaliście się mimo szalejącego
Covidu? Spotykaliście się na próbach czy
działaliście zdalnie?
Zawsze pracowaliśmy zdalnie, ponieważ mieszkam
około czterech godzin na południe
od Toma i Alejandro - oni mieszkają w rejonie
zatoki San Francisco, a ja około 250
mil w dół wybrzeża, w połowie drogi do Los
Angeles. Umożliwia nam to naprawdę wydajną
pracę, bez przeszkadzania innym projektom
i życiu osobistemu.
Jak wspomniałem wyżej, to co zauważam
na "Breaking the World" w porównaniu do
"Uncivilized" to sporo mniejsza dawka
mroku. Począwszy od okładki na której
zrezygnowaliście z diabelskich symboli, poprzez
teksty, na brzmieniu skończywszy.
Nawet chciałem stworzyć piosenkę w bardziej
okultystycznych tematach na płytę, ale
po prostu nie pasowała do tego, co wtedy
pisaliśmy. Sądzę jednak, że niszczona ziemia
jest nadal dość mroczna! (śmiech) Myślę, że
muzyka jest miejscami wciąż dość złowroga.
Tym razem nie zrobiliśmy żadnych ballad,
więc dla mnie brzmi tak samo mrocznie,
tylko mniej satanistycznie. Nie martw się,
nikt z nas nie znalazł Boga ani nic w tym
rodzaju - wszyscy nadal należymy do "Szatańskiego
Teamu"! (śmiech)
Mimo tego, że odrobinę mniej ciężka i mroczna
od poprzedniczki, Wasza nowa płyta
to bardzo konkretny strzał! 35 minut i 7
rozpędzonych numerów. Nie ma tu zwolnień
ani ballad. To skondensowana dawka
energetycznego heavy metalu. Czy zakładaliście
z góry że taki ma być ten album?
Proces trochę się zmieniał w miarę jak postępował
i przechodził od EP do pełnego albumu.
Naprawdę lubiliśmy ballady z poprzedniej
płyty (zwłaszcza "Answer the Call"), ale
były one trudne do odtworzenia na żywo.
Mając mniej piosenek na "Breaking the
Foto: Pounder
World", chcieliśmy włożyć jak najwięcej
mocy, w krótszy czas odtwarzania.
Zdradzę, że "Breaking the World" zdobyło
u mnie punkt za samą długość trwania. To
album konkretny i nie przedłużany sztucznie.
Czy materiału powstało więcej i wyselekcjonowaliście
tylko te numery z których
byliście najbardziej zadowoleni? Jeśli
tak, to co z resztą utworów?
Cóż, mieliśmy mnóstwo napisanego materiału,
a kiedy rozszerzyliśmy zakres "Breaking
the World", tak naprawdę chodziło o
znalezienie "odpowiednich" piosenek, które
wypełniłyby album. Chcemy, aby każda piosenka
stanowiła samodzielny twór i nie była
taka sama jak inne. Czuję, że każdy utwór
pokazuje coś trochę innego - nie chcieliśmy
zalać albumu na przykład zbyt wieloma szybkimi
utworami, ponieważ nie chcieliśmy w
ogóle zbytniej powtarzalności.
Opowiedzcie o Waszej współpracy z Shadow
Kingdom Records. Z czego wynikała
przerwa i wydanie poprzedniego albumu
pod skrzydłami Hells Headbangers Records?
I wreszcie jak wyglądał powrót?
Mieliśmy wspaniałe doświadczenie pracy z
Hells Headbangers Records, ale czuliśmy,
że Shadow Kingdom Records jest trochę
bardziej skoncentrowany na byciu wytwórnią
tradycyjnie metalową, co lepiej do nas pasowało.
Tim z Shadow Kingdom ma tendencję
do zwracania większej uwagi na każde
kolejne wydawnictwo, a ponieważ nie wydaje
każdego roku takiej ilości płyt, jaką robią
inne wytwórnie, naszym zdaniem pomoże
nam nie zgubić się w natłoku tych wszystkich
albumów, które wychodzą cały czas.
"Breaking the World" to tytuł, który bardzo
pasuje do dzisiejszych czasów. W obliczu
wszystkiego co dzieje się dookoła nas,
wydaje się jakby ten świat naprawdę się
"łamał". Myśleliście o tym tworząc materiał
na album?
To zbieg okoliczności! (śmiech) Miałem ten
tytuł w zanadrzu od lat, z prostym pomysłem
o potędze heavy metalu, która rozłupuje
ziemię. Jednak w miarę upływu czasu
wyszło na to, że świat w 2020 roku jest tak
"zniszczony", jak nigdy odkąd pamiętam.
Miejmy nadzieję, że podobnie jak w tytułowym
utworze na albumie, metal powstanie z
popiołów, by ponownie rządzić, gdy kurz już
opadnie.
Ciekawi mnie motyw oczu które pojawiają
się już na kolejnej z Waszych okładek. To
zamierzony zabieg czy przypadek? Czy to
oczy jakiejś metalowej, demonicznej bestii?
Było to częścią planu na okładkę od samego
początku. To oczy jakiejś złowrogiej metalicznej
mocy, obserwującej, jak niszczy wszystko
na swojej drodze, dosłownie "Rozbijając
Świat"! (z ang. "Breaking the World" - przyp.
red.)
Jakie plany na przyszłość? Czy myślicie w
ogóle o koncertowaniu, czy zostawiacie to
na później gdy sytuacja związana z wirusem
trochę się uspokoi? A może pracujecie
już nad kolejną płytą?
Mamy nadzieję, że uda nam się wyjść na
scenę i grać dużo więcej, ale w związku z pandemią
wszystko jest całkowicie niepewne.
Nasze pozostałe zespoły mają pewne rzeczy
wstępnie zaplanowane na 2021 rok. Ale
kiedy sprawy wrócą do czegoś wystarczająco
zbliżonego do "normalności", aby trasy po
małych, undergroundowych klubach znów
mogły mieć miejsce - to tylko domysły. Kiedy
to się stanie, zdecydowanie chcielibyśmy promować
płytę koncertami, zwłaszcza w
Europie, gdzie ludzie są bardziej przywiązani
do tego typu rzeczy niż w Stanach. W
międzyczasie będziemy finalizować nowy
materiał i wydobywać z niego tyle metalu, ile
się da!
Piotr Jakóbczyk
POUNDER 167
Pasjonowałem się
metalowymi kawałkami
bożonarodzeniowymi
Święta, święta i po świętach. Cóż, nie da się ukryć, że Boże
Narodzenie to czas naprawdę niezwykły. Bez względu na to, jakie
kto ma tam zapatrywanie religijne. Bo przecież jak inaczej wytłumaczyć,
że nastrój ten udziela się także metalowcom, którym z "Bozią" w większości
przypadków nie po drodze? Niemiecki Stallion nie Chciał być gorszy
niż Rob Halford, Twisted Sister czy Trans-Siberian Orchestra i również pokusił
się o świąteczne wydawnictwo. Mowa tu o EP "Christatized". W sumie w momencie
tworzenia tego tekstu zdecydowanie bliżej Wielkanocy, ale myślę, że mimo to
wielu z Was poniższy tekst zainteresuje.
HMP: Pomysł wydania świątecznej EPki
wydaje się dość nietuzinkowy. Jak się w
ogóle narodził?
Pauly: Sądzę, że tych powodów jest ich kilka.
Gitarzysta Axxl i ja napisaliśmy kawałek
"Santa (Can You Hear Me)" rok przed założeniem
Stallion, ponieważ w tamtym czasie
pasjonowałem się metalowymi piosenkami
bożonarodzeniowymi i chciałem napisać własną.
To był dowód na to, że mogliśmy pisać i
nagrywać utwory jako projekt dwuosobowy,
który ostatecznie doprowadził nas do naszej
pierwszej EP-ki "Mounting the World" w
2013 roku. Innym źródłem dla EPki było to,
że interpretacja tego typu kawałków to świetna
zabawa. Często covery świątecznych kawałów,
są bardzo fajne do aranżowania, bowiem
wspaniale obserwować, jak bardzo
ostatecznie się różnią od pierwowzoru. Jako
zespół metalowy fajnie jest też czasami robić
coś "niezwykłego" i "innego". Ponieważ rok
2020 był rokiem "bez tras koncertowych",
chociaż tuż przed pierwszym lockdownem w
Monroe'a. Dlaczego sięgnęliście akurat po
te dwa numery?
Kochamy Kinga (i Mercyful Fate) i to, że ma
tę wyjątkową nieświąteczną pieśń, która
wydawała się być idealna dla naszej EPki
"Christmatized". Fajnie było zrobić kawałek
Kinga Diamonda i to, że było to jego pierwsze
solowe wydanie, uczyniło go jeszcze
bardziej wyjątkowym. Wybraliśmy "Let It
Snow", ponieważ chcieliśmy również mieć na
płycie klasyczne i niezapomniane świąteczne
piosenki, po prostu nam się to podobało.
Proste.
Potrafisz sobie wyobrazić "Let It Snow"
śpiewanie przez Kinga Diamonda? (śmiech)
Hmmm... Potrafię to sobie wyobrazić, ale
wątpię, czy ludziom by się to podobało.
(śmiech)
A co woim zdaniem powiedział by Vaughn
Monroe gdyby tyl;ko mógł usłyszeć Waszą
wersje swego utworu?
Metalowa wersja "Last Christmas" mogłaby
być zabawna. Pomyślcie o tym na przyszłe
święta (śmiech).
(śmiech) Szczerze to myśleliśmy o włączeniu
jej do naszego "Christmatized", ale naszym
zdaniem byłoby to zbyt oczywiste, dlatego
zdecydowaliśmy się wybrać coś bardziej wyjątkowego.
To EP poza coverami zawiera także Wasze
dwa utwory?
Jak już powiedziałem, "Santa (Can You Hear
Me)" to kawałek sprzed ery Stallion. Napisałem
do niej tekst w 2006 roku i nigdy nie
myślałem, że kiedykolwiek stworzę z tego
prawdziwy utwór. W 2011 roku jakoś szalałem
za heavy metalowymi kawałkami bożonarodzeniowymi
i szukałem takich rzeczy.
Im więcej słuchałem tych songów, tym bardziej
chciałem też zrobić metalowo-świąteczną
piosenkę. Dzieliłem mieszkanie z
Axxlem i graliśmy wtedy w Heavy Metal
Tribute Band, więc zmusiłem go do napisania
i nagrania tego kawałka ze mną w ramach
projektu, który nazwaliśmy Pussy Project.
(śmiech) Jak sądzę miałeś na myśli inny kawałek,
"Christmatized - A Very Happy
Medley"... Chcieliśmy zrobić składankę, ale
nie z klasycznymi bożonarodzeniowymi
utworami z lat 40-tych i 50-tych, ale ze specjalnymi
kawałkami, za które nie każdy by się
wziął. Po prostu bardzo lubimy piosenki Mariah
Carey, Johna Lennona i Paula Mc
Cartneya. Trzy bardzo różne utwory na jednej
składance, ustallionizowane przez nas.
(śmiech) Czego chcieć więcej?
"Chrismatized" ukazał się jako winyl oraz
w formacie MP3. Co z CD, który mimo
wszystko ciągle jeszcze jest postrzegany
jako podstawowy nośnik zapisu muzyki.
Zaplanowaliśmy to jako wydanie koncepcyjne,
dlatego było dostępne tylko w specjalnym
worku Mikołaja (z swetrem świątecznym,
ozdobami bożonarodzeniowymi, foremką do
ciastek, naszywką i winylem) limitowanym w
tym roku do 275 kopii. Ale było wielu ludzi
dopytujących się o to wydanie na CD i pomyślimy
o spełnieniu tego życzenia, ale w tej
chwili nie jestem pewien, czy i kiedy to zrobimy.
lutym wydaliśmy nasz nowy album "Slaves
of Time", dało nam to dużo czasu, idealnego
na taki projekt, który nigdy nie byłby możliwy
do zrealizowania podczas normalnego roku
koncertowego.
Na wspomnianym EP "Christmatized"
znalazły się dwa cudze numery. Konkretnie
mam na myśli "No Presents For Christmas"
Kinga Diamonda oraz klasyczny już
utwór "Let It Snow" z repertuaru Vaughna
Foto: Stallion
Nie sądzę, żeby w ogóle lubił heavy metal,
ale mam nadzieję, że doceniłby to, że staraliśmy
się uhonorować jego kompozycję, coverując
ją w niecodzienny sposób i jednocześnie
zachowując świąteczną atmosferę. Przynajmniej
taki był nasz zamiar. Miejmy nadzieję,
że nie powiedziałby, że całkowicie to
spierdoliliśmy...
Wspomniałeś, że jesteś fanem metalowych
piosenek świątecznych. Mój ulubiony album
w tym nurcie to "A Twisted Christmas"
wiadomo kogo. Od kilkunastu lat rok
rocznie katuje się nim w okolicach świąt.
Jaki jest Twój ulubiony?
Mamy coś wspólnego (śmiech) Z całego albumu
bożonarodzeniowego to dla mnie "A Twisted
Christmas" jest także zdecydowanie najlepszym.
To dlatego, że zachowali świątecznego
ducha Bożego Narodzenia, a także
sprawili, że jest to w stu procentach Twisted
Sister, co nie jest wcale łatwe.
Jak w ogóle spędziłeś ostatnie święta?
Mogę powiedzieć, że w tym roku spędziłem
wspaniałe Święta Bożego Narodzenia. Co roku
dekoruję swoje mieszkanie jak porąbany,
a odkąd wykorzystaliśmy to w naszym
teledysku do "Santa (Can You Hear Me)",
mogłem świętować Boże Narodzenie od października.
(śmiech) Na samą Wigilię w tym
roku odwołaliśmy spotkania całej rodziny ze
względu na dystans społeczny, więc spędziłem
je tylko z moją dziewczyną i kotem. Bar-
168
STALLION
dzo spokojnie, cicho, romantycznie i bezstresowo.
Tak jak zawsze powinno być Boże Narodzenie.
Pewnie dostałeś wystrzałowe prezenty.
Chyba, że jak to King Diamond śpiewał"No
Presents For Christmas"? (śmiech)
Najlepszy prezent, jaki dostałem od mojego
zespołu, był to specjalny zestaw "Christmatized"
ze świątecznym swetrem od mojego
własnego zespołu, który jest po prostu
najfajniejszą rzeczą na świecie. Moja dziewczyna
kupiła mi za to koszulkę King Diamond
"No Presents" i parę skarpetek z Kingiem
Diamondem, super.
2021 się zaczął. Czy przyniesie on kolejny
pelny album Stallion?
Zobaczymy. Już piszemy nowy materiał, ale
zanim wydamy nowy album, możemy wcześniej
wypuścić coś innego. W tej chwili nie
mogę powiedzieć wszystkiego o naszych konkretnych
planach, ale bądź pewny, że pracujemy
nad kilkoma sprawami.
Jak tam deskorolki z Waszym logo? Rozeszły
się już wszystkie?
Zostało ich jeszcze kilka, więc bierz je, póki
jeszcze możesz.
Jak na metalowy zespół to dość niekonwencjonalny
merch.
Jasne, że nie jest to konwencjonalny rodzaj
gadżetów, ale bardzo lubimy jeździć na deskorolce,
a nasi dobrzy przyjaciele z naszego
rodzinnego miasta Ravensburg prowadzą
świetną wytwórnię deskorolkową o nazwie
Raccoon Skateboarding. Deck do deskorolki
to współpraca z nimi. Sprawdź to!
Zapewne cała sytuacja z Covidem dała
Wam niezle po dupie…
Tak, ale mimo tojak już wspomniałem, wydaliśmy
nasz najnowszy album wraz z początkiem
pierwszego lockdownu i to była dla
nas katastrofa. Nasza trasa koncertowa i
wszystkie festiwale w 2020 roku zostały odwołane,
w tym dwa występy z udziałem głównych
gwiazd w Chinach. To straszne gówno,
jeśli pracujesz prawie dwa lata nad takim
wydaniem i nie możesz wyjść i grać.
Również cały sprzęt sceniczny i merch na
nowy album to spora inwestycja dla zespołu
i to jest kompletnie popierdolone, jeśli nie
możesz tego pokazać ludziom. Czas, którego
nie spędziliśmy na trasach koncertowych,
staraliśmy się wykorzystać na pisanie kawałków
i przygotowywanie innych projektów,
takich jak nasza EP-ka "Christmatized" i
box set, co zdecydowanie nie byłoby możliwe
w "normalnym" roku.
Cel: fuzja thrashu z melodią
Zaskakujące jest to, że wiele osób
po wysłuchaniu kilku kawałków
Bakken od razu szufladkuje ich
jako miłośników Death Dealer czy
Mystic Prophecy. Tymczasem
efekt, jaki osiągnęli wyspiarze,
wynika z dzielenia z powyższymi
kapelami wspólnych inspiracji.
Trudno uwierzyć, ale dopiero po porównaniach w wywiadach i recenzjach muzycy
Bakken sprawdzili, co to za kapele. Jeśli więc lubisz powyższe, a do tego niestraszne
są Ci teatralne motywy, słuchaj Bakken i czytaj naszą rozmowę.
HMP: Zastanawiałam się, co może oznczać
Wasza nazwa. Znalazłam informację,
że "Bakken" to najstarszy na świecie park
rozrywki, w Danii. Naprawdę nazwaliście
zespół od parku rozrywki?
Frank: Fajnie byłoby porywalizować z kolejkami
górskimi o odsłony na YouTube!
Simon: (śmiech) nie jesteś pierwszą osobą,
która o to pyta. To po prostu zdumiewający
zbieg okoliczności. Nazwa "Bakken" to w zasadzie
kompromis osiągnięty w wyniku
dwóch sugerowanych nazw, które nam się
podobały - "Bakkus" i "Krakken". Połącz je, a
dostaniesz Bakken. A co zabawne, gdy byliśmy
na trasie w Holandii, dowiedzieliśmy się,
że po holendersku "Bakken" znaczy "piec ciasta".
Ależ to heavymetalowe!
Niektórzy muzycy, jak Piet Sielck, twierdzą,
że muzyka powinna być tylko rozrywką.
Wydaje mi się, że Wy wybraliście odmienną
drogę. "Cold Bool Murder" ma proekologiczne
przesłanie. Myślisz, że muzyk
powinien wykorzystywać to, że jest słuchany
i wypowiadać się?
Simon: Kocham Iron Savior, świetna kapela!
Dobre pytanie. Jako fan muzyki zawsze
doceniam na pierwszym miejscu muzykę,
jednak w moim sercu specjalne miejsce zajmują
te kapele, które mają coś głębokiego do
powiedzenia o świecie, takie jak Kreator czy
Sacred Reich. Choć muzyka jest najważniejszą
rzeczą, jako kompozytor kawałków, zawsze
uważałem, że heavy metal jest świetnym
narzędziem do wyrażania najgłębszych
uczuć i poglądów. Często pomysły na teksty
podpowiadają, jaka będzie muzyka i na odwrót,
więc te dwie rzeczy idą w parze, są nierozłączne.
Wydaje mi się ważne, żeby włożyć
szczerość i prawdziwą pasję w utwory, a jeśli
ludzie poświęcą czas, żeby się zagłębić w
nasze teksty i coś z nich mieć, to dla mnie, jako
twórcy, najbardziej satysfakcjonująca
rzecz.
Frank: Czy jakakolwiek sztuka jest "tylko
rozrywką"? Myślę, że George Orwell by się
nie zgodził. Poza tym wydaje mi się, że bardzo
ważne jest, żeby nie odrzucać innej muzyki,
takiej która jest sprzeczna z naszym własnym
światopoglądem. Oczywiście z wyjątkiem
tej, która nawołuje do czegokolwiek, co
ma związek z przemocą czy nienawiścią. Nie
chciałbym, żebyśmy wyszli na jakichś moralizatorów,
ale czasem umieszczenie jakiegoś
przesłania, które mnie pasjonuje, dodaje tylko
muzyce mocy.
Wydaliście płytę na samym początku pandemii.
Jedne zespoły z powodu zarazy przekładały
premierę płyt, inne twierdziły, że to
idealny termin, bo ludzie będą kupować płyty,
ponieważ zaoszczędzą na biletach na
koncerty...
Frank: Dobrze się stało, że wydaliśmy tę płytę,
bo gdybyśmy czekali na moment, w
którym będzie można zagrać koncert, wciąż
byśmy czekali! To fantastyczne dostawać pozytywny
feedback online od ludzi, którym się
Dzięki bardzo za poświęcony czas!
Dzięki wielkie, wszystkiego najlepszego dla
was, wszystkich dookoła was i waszych czytelników.
Trzymajcie się!
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
Foto: Bakken
BAKKEN 169
spodobał nasz album, ale oczywiście nie pobija
to więzi, jakąś się nawiązuje z publicznością
na żywo.
Simon: Nasi fani zaskoczyli nas wsparciem
w czasie pandemii, sprzedaż i zasięg naszej
płyty znacznie przewyższył nasze oczekiwania.
Jesteśmy bardzo wdzięczni każdej osobie,
która poświęciła czas, żeby posłuchać naszej
muzyki czy żeby nas wesprzeć w jakiś
inny sposób.
W Waszej muzyce słychać bogactwo
inspiracji. Od brzmienia a la Mystic Prophecy,
przez Cage czy Death Dealer (w
"Cold Blooded Murder"), aż po teatralne
motywy a la Manticora w "Star Machine".
Simon: To zapewne kwestia dzielenia wspólnych
inspiracji, choć naprawdę powinienem
lepiej sprawdzić te zespoły, bo często jesteśmy
do nich porównywani! Wydaje mi się, że
najsilniejsza inspiracja płynie do nas od starych,
klasycznych kapel takich jak Metallica,
Helloween czy Iron Maiden, od których
szczególnie pochodzi nasz głos.
Frank: Ze wstydem przyznam, że nie słyszałem
tych zespołów, ale także je sobie sprawdzę.
Zawsze uwielbiałem teatralne motywy,
wykorzystywane przez masę brytyjskich
rockowych i metalowych kapel, takich jak
Queen, Maiden, Judas Priest, wczesny Genesis,
choć to zawsze grozi zmierzaniem w
kierunku Spinal Tap.
Tak, Metallicę też słychać. W "Cold Blood
Murder" zwraca uwagę sekcja rytmiczna i
riffy w stylu starej Metalliki. Twoje wokale
Frank, jednak zupełnie odwracają uwagę od
tego efektu. Takie zderzenie dwóch muzycznych
światów było Waszym celem czy po
prostu macie w zespole muzyków inspirujących
się odmiennymi zespołami i musicie
jakoś "pogodzić" ich zainteresowania?
Simon: Szczerze mówiąc, od początku celem
naszej muzyki była próba stworzenia fuzji
heavy/thrashowych riffów z bardziej melodyjnymi
elementami. Myślę, że wszystkie nasze
kawałki w mniejszym lub większym stopniu
są zainspirowane thrashem. Frank ma
prawdziwy dryg do pisania chwytliwych linii
melodycznych, a "Cold Bloody Murder" to
pierwszy numer, nad którym razem pracowaliśmy.
Ja miałem wstępne pomysły i wokale,
a Frank wyłożył świetną melodię. Eksperymentowanie
i łączenie tych inspiracji razem
oraz próbowanie stworzenia wyjątkowego
brzmienia to jedna z najfajniejszych rzeczy w
Bakken.
Frank: Łączenie podgatunków idzie o wiele
dalej, niż tylko połączenie czystych wokali z
thrashowymi riffami. Naprawdę mamy wszystkiego
po trochu. Następna płyta już nabiera
kształtu, rzekłbym, że jesteśmy na etapie
wygładzania i scalania tego, co napisaliśmy
wokół trzonu brzmienia. Tak, że ludzie będą
mogli śmiało powiedzieć "lubię brzmienie
Bakken", a nie że "lubię te thrashowe kawałki",
albo, że "lubię te wolniejsze" czy jakiekolwiek
inne. Już teraz mogę powiedzieć, że
będzie mrocznie, ciężko, intensywnie, pasjonująco,
a zmiksowanie wszystkich tych tracków
to pewnie będzie kawał trudnej roboty.
Zespoły z różnych krajów czasem tworzą
swojego rodzaju "tematyczne wylęgarnie"
(black Norwegii, prog w Danii, ostatnio
tradycyjny heavy metal w Kanadzie). Wy w
Irlandii Północnej jesteście jedyni w swoim
rodzaju. Nie tworzycie żadnego artystycznego
światka, który może się nawzajem
nakręcać, inspirować i wspierać. Bycie takimi
tematycznymi samotnikami u siebie
pomaga Wam w graniu, koncertowaniu i
sprzedawaniu płyt, czy wolelibyście należeć
do większej sceny?
Simon: Tak, Irlandia Północna wydaje się
czasem być bardzo oddalona od wielkiego
dymu (potoczna nazwa wielkich wyspiarskich
miast - przyp. red.). Jesteśmy częścią
małej wyspy, ale na wiele sposobów to też
jest pomocne, bo przez to, że metalowy światek
jest mały, wszyscy nawzajem się wspierają.
Biorąc pod uwagę koncertowanie, dotarcie
w odleglejsze rejony, żeby grać dla dalej
mieszkającej publiczności może być kosztowne.
Jednak jest to zawsze coś, co usiłujemy
robić, bo granie na żywo to dla nas najważniejsza
rzecz.
Frank: Co ciekawe, myślę, że lockdowny
przyniosły całej irlandzkiej społeczności
online'ową więź, co pomogło zwiększyć
świadomość lokalnych kapel. Nie wydaje mi
się, żeby była tutaj jakaś tendencja do
poszczególnych podgatunków, chyba że
Bakken ją zapoczątkuje...
Kim jest postać z okładki "This Means
War"?
Frank: Nasz grafik, Isaac, zaprojektował
ośmiookich kosmitów, kiedy rodziła nam się
koncepcja na animowany klip do naszego
singla "In Requiem". Wykorzystaliśmy ten
pomysł zarówno jako postać na głównej
okładce, jak i pod koniec klipu "In Requeim",
gdzie pojawiają się zdemaskowani obcy. Jeszcze
go nie nazwaliśmy, ale może warto by
było? To może być inspiracja na kawałek na
kolejną płytę, ale na to trzeba jeszcze poczekać.
Próbowałam znaleźć informacje na temat
Waszych minionych koncertów. Nie znalazłam
wiele. Jak to się układało przed pandemią?
Simon: Od początku nieustannie graliśmy w
całej Irlandii, choć z małą przerwą między
2015 a 2018, ponieważ szukaliśmy odpowiedniego
gitarzysty i basisty. Właściwie to
zanim to wszystko się zaczęło, na lata 2020-
2021 mieliśmy przygotowany napięty harmonogram.
Jesteśmy już zdesperowani, chcemy
wyjść i grać koncerty!
Katarzyna "Strati" Mikosz,
Tłumaczenie pytań: Sara Ławrynowicz
HMP: Czy możesz w kilku krótkich zdaniach
opisać to, czego słuchacz może się
spodziewać po waszym najnowszym albumie,
"Mass Produced Perfection"?
Kostas Korg: Cześć! Po naszym ostatnim
wydawnictwie, zatytułowanym "Mass Produced
Perfection" możecie spodziewać się
paru szybkich kawałków, wysokich wokali i
całkiem złożonych struktur w kompozycjach.
Powiedziałbym, że na tym albumie poszliśmy
naprzód jeśli chodzi o wykonywanie i
komponowanie, by spełnić oczekiwania słuchaczy,
którzy mieli okazję zapoznać się z
naszą EPką "Contaminated Salvation". Jesteśmy
zadowoleni z rezultatu jaki, uzyskaliśmy.
Polecam mocno fanom wczesnego Annihilator
oraz Toxik.
Co sprawia, że wasz zespół jest wyjątkowy?
Myślę, że tym, co sprawia, że jesteśmy wyjątkowi,
szczególnie jeśli chodzi o ostatnie nagranie,
jest staroszkolne podejście do produkcji.
Nie chcieliśmy, by ona była ekstremalnie
dopracowana i cyfrowa. To jest ta jedna
rzecz, która sprawia, że nasza muzyka jest
wyjątkowa. Właściwie mamy takie brzmienie,
jakie uzyskalibyśmy na żywo i mam nadzieję,
jest to unikalne. Inna rzecz, na którą
chciałbym tutaj wskazać, to fakt, że piszemy
zawsze to, co przychodzi do nas naturalnie i
nigdy nie idziemy na kompromis, by zabrzmieć
bardziej technicznie lub być bardziej
przystępnym.
Wcześniej działaliście pod nazwą Nuclear
Terror. Czemu zmieniliście ją na Typhus?
Zdecydowaliśmy się zmienić nazwę na Typhus,
ponieważ wraz z nowym albumem
chcieliśmy zrobić coś w na kształt nowego
startu. Mocno wierzę, że nowa nazwa lepiej
pasuje, do nowego brzmienia zespołu. Poza
tym uważam, że nowa nazwa lepiej brzmi!
Czy na kolejnym albumie nagracie ponownie
resztę zawartości z "Contaminated Salvation"?
Mogę powiedzieć, że nie planujemy tego.
Zdecydowaliśmy się zamieścić "Terrorzone"
oraz "Pride Breaker" na "Mass Produced
Perfection" ponieważ uznaliśmy, że to dobre
utwory, które zasługują na lepszą produkcję.
Oczywiście nie chcieliśmy ich dodać dokładnie
tak, jak były one na EPce, więc dokonaliśmy
paru zmian, by lepiej dopasowały się do
innych utworów z albumu. Uważam, że udało
nam się to całkiem dobrze!
Czemu tak długo zajmuje wam wydanie
albumu? Przez ponad dziesięć lat nagraliście
i wydaliście tylko dwa albumy, wcześniej
wspomnianą EPkę i obecnie LP...
Szczerze mówiąc, trudno mi na to odpowiedzieć.
Po pierwsze, "Contaminated Salvation"
został wydany w 2014 roku i dopiero
po sześciu latach wydaliśmy nasz debiut.
Głównym powodem tego opóźnienia były
zmiany w zespole, które zdarzyły się w ciągu
lat. Wiesz, kiedy jesteś w trakcie komponowania,
to jeśli ktoś w tym momencie opuści
zespół, to tracisz momentum, tę chemię. W
międzyczasie zawsze próbowaliśmy dopracować
albumy tak, by brzmiały dla nas dobrze,
tak więc uznaliśmy, że warto dać sobie trochę
czasu, zanim napiszemy materiał na nowy
170
BAKKEN
Historia, staroszkolne podejście do
gry, to są rzeczy, które napędzają Greków
z Typhus. Wcześniej przez dekadę
działali pod egidą Nuclear Terror. O zmianie
nazwy, o inspiracjach oraz debiutanckim dużym
albumie, "Mass Produced Perfection", opowie nam
wokalista i basista tej thrash metalowej kapeli, Kostas
Korg.
album. Poza tym wszystkim mieliśmy też parę
małych problemów technicznych podczas
procesu nagrań.
Najtrudniejszy utwór do zagrania na waszym
albumie to?
Szczerze powiedziawszy, to większość utworów
jest całkiem trudna do zagrania na żywo
(śmiech)! "Asylum of Deviants" jest prawdopodobnie
najtrudniejszym, ze względu na
złożoną strukturę utworu oraz natężenie riffów.
Jeśli chodzi o wokale, to powiedziałbym,
że "Faith Machinery" lub "In Our Image, After
Our Likeness".
Czy masowo produkowana perfekcja jest
paradoksem?
Tak, zasadniczo tytuł i cała koncepcja albumu
jest pewnego rodzaju dystopijnym światem
przyszłości, gdzie nie ma nic, tylko perfekcyjnie
zmodyfikowani, identyczni ludzie.
Jeśli spojrzysz bliżej na grafikę albumu, to
zobaczysz, o czym mówię. Oczywiście nie
jest to tylko koncepcja science-fiction przyszłości,
ale obraz świata, który przewidujemy
w najbliższej przyszłości. Świata, w którym
jeśli nie jesteś częścią systemu, to jesteś uznawany
za gorszego.
Obraz świata, który
przewidujemy
przez traumy Pierwszej Wojny Światowej?
Dokładnie, jest on o niesławnym zespole stresu
pourazowego zwanego "shellshock".
Właściwie to był pierwszy tytuł tego utworu.
Byłem zszokowany, jak zobaczyłem, jak
przebywanie w okopach i dźwięki bombowców
nad twoją głową mogą wpłynąć na zdrowie
psychiczne. Zdecydowaliśmy się zrobić
utwór na ten temat, wiesz, o tej nie tak bohaterskiej
części wojny.
Czy powiedziałbyś, że większość twojego
albumu bazuje na historii, tak jak np.
utwory "Faith Machinery" oraz "Pride
Breaker"?
Tak, właściwie większość tego albumu bazuje
na historycznych wydarzeniach. Nasze teksty
głównie się odnoszą do takich zagadnień
jak religia, zbrodnie wojenne, nierówności i
tak dalej. Wyrażane są poprzez konkretne
wydarzenia. Tu mam na myśli, chociażby
Jak ciężko jest wydać muzykę metalową w
Grecji?
Nie mogę powiedzieć, że jest o wiele ciężej
niż w innych europejskich państwach. Jest w
Grecji paru niezłych producentów i studiów,
które tworzą świetne nagrania. Jednak myślę,
że Grecja zbudowała sobie taką tradycję w
muzyce metalowej przez te wszystkie lata, w
porównaniu do innych krajów. Jedna rzecz,
która nie jest podobna do innych państw europejskich
i do amerykańskich standardów
jest aspekt tras koncertowych i dostępu do
organizatorów owych tras.
Co zamierzacie robić w 2021 roku?
Na początek mamy nadzieję, że w roku 2021
wszystko wróci do normalności. Mieliśmy
zaplanowaną trasę po Europie (Enthralled in
Europe Tour), na której mieliśmy grać support
dla Atheist i Cadaver, wraz z Svart
Crown i From Hell. Jednak zostało to przeniesione
na marzec 2021. Tak więc z nowym
rokiem, mamy nadzieję, że nadarzy się odpowiednia
okazja do powrotu na trasę. Poza
tym wykorzystaliśmy cały ten czas na napisanie
nowych kawałków i wyszło świetnie!
Jesteśmy bardzo zadowoleni z kierunku, który
obraliśmy, tak więc również spodziewajcie
się wiadomości na temat nowego materiału w
roku 2021.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Ostatnie
słowa są wasze.
Co zainspirowało "Asylum of Deviants"?
Miałem nadzieję, że ktoś o to spyta! Tak,
"Asylum of Deviants" jest zasadniczo zainspirowany
przez Fallout 3. Naprawdę lubię
brać historie oraz inne rzeczy z gier i na ich
bazie tworzyć interpretacje prawdziwego
świata. Przechodząc do szczegółów, ci, którzy
grali w tę grę, wiedzą, że jest on o psychiatryku
zamieszkanym przez ghule, które
znajdują się poniżej obozowiska ludzi, gdzie
ghule zwykle spotykają się z obrzydzeniem
ze strony ludzi. Streszczając, możesz pomóc
im wyjść i pozwolić im spełnić swoją zemstę.
Alternatywną interpretacją historii jest motyw
mniejszości pokonujących represjonujących
ich mocarzy.
Kojarzysz może Kholat , grę na temat incydentu
w Przełęczy Diatłowa. Jeśli tak, to co
sądzisz o niej?
Słyszałem o tej grze, ale nie miałem jeszcze
okazji w nią zagrać. Utwór jest głównie inspirowany
przez dokumenty opisujące wypadek
na przełęczy Diatłowa. Tak jak wcześniej
wspomniałem, jestem całkiem nałogowym
graczem, stąd wiele tekstów jest inspirowanych
grami, szczególnie w przypadku kolejnego
albumu. Po prawdzie, zwykle bierzemy
motyw z gry i zamieniamy go w coś bardziej
pasującego do świata rzeczywistego. Myślę,
że do tej pory to podejście działało całkiem
dobrze.
Czy "Krieg-Sanity" było zainspirowane
Foto: Thypus
motyw historii Nocy św. Bartłomieja jako
odniesienia do przemocy i przestępstw powodowanych
religią w "Faith Machinery". To
również odnosi się do "Dyatlov Pass". Myślimy,
że w ten sposób lepiej lirycznie wyrażamy
siebie.
Czy przeczytałeś "Nowy Wspaniały
Świat" Huxleya? "In Our Image, After Our
Likeness" trochę mi przypomina jego dzieło.
Czy mógłbyś opowiedzieć o rzeczach, które
zainspirowały ten utwór?
Nie, nie czytałem tego, jednak z tego co widzę,
to myślę, że zabiorę się za lekturę tej
książki!
Dziękujemy wam za wywiad i za interesujące
pytania! Również chcielibyśmy podziękować
wam wszystkim, którzy wspieraliście scenę
niezależną oraz Typhus przez wszystkie te
lata. Szkody, które muzycznej scenie wyrządził
koronawirus, z pewnością mogą wywoływać
obawy, aczkolwiek staramy się być dobrej
myśli i mamy nadzieje, że będziemy w
stanie znów zagrać na żywo i dzielić się z
ludźmi naszą muzyką.
Jacek Woźniak
TYPHUS 171
Jeszcze szybsi,
obrzydliwsi i intensywniejsi
Chainbreäker to zespół młody, ale ze
sporym potencjałem, co potwierdzają
drugim albumem "Relentless Night".
Thrash w ich wydaniu jest właśnie taki, jaki
powinien być - tym większa szkoda, że pewnie jeszcze
przez jakiś czas nie będą mogli prezentować go na żywo - jak sami twierdzą to dla
nich najlepsza forma promocji, media społecznościowe aż tak ich nie kręcą.
Ciepłe przyjęcie "Wasteland City" zmobilizowało
was do jeszcze większego wysiłku,
bo przekonaliście się, że w tej megakonkurencji
macie jednak spore szanse na zainteresowanie
fanów thrashu swą muzyką?
Osobiście, miałem już pewne pomysły jak
inaczej mógłbym zrobić "Wasteland City" i
myślę, że takie podejście dotyczy większości
artystów. Pomimo tego, że odbiór tego albumu
był dość dobry, wszyscy zgodziliśmy się z
tym, że na następnym albumie powinniśmy
być jeszcze szybsi, obrzydliwsi i intensywniejsi.
Poza tym, "Relentless Night" jest bardziej
zróżnicowany w kontekście pisania muzyki.
W dodatku bardziej niż na naszym poprzednim
skupiliśmy się na tym krążku na
Pewnym ułatwieniem jest tu chyba fakt, że
lubicie również speed metal, a do tego nie
unikacie też klasycznometalowych akcentów,
więc wasze płyty mogą też być interesujące
dla zwolenników bardziej tradycyjnych
odmian metalu? Ograniczanie się
do jednej stylistyki, nawet jeśli jest się w
niej perfekcyjnym, jest chyba niezbyt dobrym
podejściem, szczególnie w obecnych
czasach, to taki zespół od razu zamyka się
w swoistym gettcie, nie dotrze do innych
słuchaczy?
Po pierwsze, nie sądzę, że możesz być "perfekcyjnym"
w konkretnym stylu muzycznym,
no chyba, że jesteś członkiem zespołów takich
jak Black Sabbath czy Judas Priest. To
"mieszanie stylów", jeśli tak to nazwać, przychodzi
do nas naturalnie gdy piszemy muzykę.
To pokazuje nasze inspiracje i to, czego
słuchamy. To nie jest tak, że w pewnym momencie
mówimy "ta część jest za mało thrashowa",
"zabrzmijmy tu jak zespół speedmetalowy"
albo "powinniśmy tu mieć wpływy z
NWOTHM".
Szykując debiut mieliście o tyle ułatwione
zadanie, że nagraliście ponownie utwory z
"Awakening Of Evil", ale przy pracach nad
drugim albumem "Relentless Night" nie było
już po co sięgać, w krótkim czasie musieliście
napisać nowe utwory. Było trudno,
czy przeciwnie, poszło szybko i sprawnie?
My w ogóle nie planowaliśmy ponownego
nagrywania pięciu kawałków z demo, ale kiedy
porównaliśmy utwory z prób z tymi na
demo, zauważaliśmy różnice. Największą z
nich był oczywiście Christoph na wokalach,
ale cały zespół stał się szybszy i mocniejszy
niż wcześniej. Więc, żeby sprawiedliwości
stało się zadość, znowu nagraliśmy te utwory
i na nowo je złożyliśmy. Tak powstał nasz
debiutancki album. Gdy tworzyliśmy "Relentless
Night" nie czuliśmy, że pracujemy.
"S.M.P." był już napisany przed wydaniem
debiutu, więc byliśmy na twórczej fali. Najczęściej
jest tak, że Christoph lub ja mówimy
o pomyśle na kompozycję z jakimiś głównymi
riffami i o czym powinien być tekst.
Poza niektórymi pomysłami lirycznymi od
innych członków zespołu, Christoph pisze
jakieś 98% tekstów sam i próbuje je potem
na naszych próbach.
HMP: Najlepiej zaczynać od początku, tak
więc: wiele zespołów traktuje intro wyłącznie
jako wstęp do płyty, nie przywiązując
do niego większej wagi. U was "As Dusk
Rises" jest integralną częścią "Relentless
Night" - inaczej się nie da, jeśli całość materiału
ma być spójna?
Stefan Bruckner: Dokładnie! Cieszę się, że
to zauważyłeś. Nasz basista Jan napisał większość
tych melodii i zaczął składać instrumentale
do kupy w swoim piwniczym studiu,
on też dodał większość efektów. Chris i ja również
przyłączyliśmy się do niego w tych sesjach,
by zmodyfikować niektóre kwestie brzmieniowe
i wszystko zmiksować. Intro kończy
się długim akordem ais, tym samym akordem
zaczyna się "Nightstalker". Naszym celem
było więc gładkie przejście z intra do
pierwszego utworu.
Obraliście metodę małych kroków, sukcesywnie
posuwając się naprzód: najpierw debiutancka
EP, po niej na spokojnie przygotowany,
pierwszy album - uznaliście, że nie
ma co od razu rzucać się na głęboką wodę,
bo przed wami już setki, jak nie tysiące zespołów
przerabiały scenariusz, że wydawniczy
falstart był początkiem ich końca,
szczególnie jeśli już na tym etapie zdołały
podpisać kontrakt?
Hmmm… Trudne pytanie. Nigdy nie było
żadnego zamysłu dotyczącego Chainbreäker
i tego, jak to będziemy robić, więc nie powiedziałbym,
że wybraliśmy konkretną drogę
lub metodę. Nie podążamy za trendami, ani
nie płyniemy na fali tego, co jest popularne w
danym momencie, Chainbreäker robi to, co
nasza czwórka uważa za stosowne.
brzmieniu i detalach.
Foto: Mario Aux
Ogromną rolę, szczególnie w przypadku
młodego zespołu, może spełnić w takiej sytuacji
producent, a wam udało się znaleźć
odpowiedniego człowieka - dlatego ponownie
pracowaliście z Lukasem Haidingerem?
Podczas nagrywania "Wasteland City" Haidinger
stał się dobrym przyjacielem zespołu.
Nie znaliśmy go przedtem osobiście, wiedzieliśmy
jedynie o jego pracach, które natychmiast
"kliknęły". Po szalonym tygodniu
nagrywania muzyki, ale także imprezowania
w 2018 roku, nie było wątpliwości, że znowu
najedziemy jego studio, aby nagrać "Relentless
Night".
"Relentless Night" potwierdza, że nie stoicie
w miejscu: kompozycje są ciekawsze,
bardziej urozmaicone, chociaż wciąż szybkie
i surowe - kiedy słuchałeś po raz pierwszy
finalnego mastera tej płyty uśmiechnąłeś
się w duchu, pomyślałeś, że właśnie o
taki efekt wam chodziło?
Dzięki za miłe słowa. Sądzę, że głównym powodem
powstania bardziej zróżnicowanych i
interesujących kompozycji jest to, że te
wszystkie dziewięć kawałków, plus intro, były
napisane przez czterech facetów, którzy
aktualnie tworzą Chainbreäker. Na pierwszym
albumie mieliśmy kawałki z czasów,
gdy mieliśmy innego wokalistę, ale oczywiście
też z powodu ponownego nagrania kilku
utworów. Na "Relentless Night" nie ma "starych
pomysłów", wszystko zostało napisane
w konkretnym czasie i każdy z czterech
członków zespołu miał swój wpływ na każdą
kompozycję.
Nagraliście lepszy album, więc dlatego
udało się wam podpisać kontrakt z Metal
On Metal Records? To ceniona firma w
świecie prawdziwego metalu, mająca też w
172
CHAINBREÄKER
katalogu zespoły z Austrii, na przykład
również grający thrash Wildhunt, szliście
więc na pewniaka, bez żadnego ryzyka, wiedząc,
że pasujecie do jej profilu?
Nie, nie mamy nic wspólnego z Wildhunt,
poza tym, że kiedyś zagraliśmy na tym samym
show. Ta decyzja została podjęta podczas
kontaktu mailowego z Metal On Metal
Records i wysłuchania ich opinii i sugestii.
Wybraliśmy wsparcie wytwórni, ponieważ
chcemy wykorzystać nasz czas na sztukę, a
nie na dystrybucję, i tak dalej.
Mieliście możliwość zaznania samodzielnego
wydawania płyt, teraz współpracujecie
z wydawcą, macie więc możność porównania
tych dwóch opcji - w tej drugiej jest
łatwiej, możecie liczyć na większą promocję,
szybciej dotrzeć do osób potencjalnie
zainteresowanych waszą muzyką? Nie bez
znaczenia jest tu również fakt, że wielu fanów,
jak już przekonają się do danej wytwórni,
kupuje jej wszystkie wydawnictwa,
tak więc mogą sięgnąć po waszą płytę również
nowi słuchacze?
Robienie wszystkiego samemu ma swój urok
i czerpaliśmy z tego frajdę podczas nagrywania
demo i pierwszego albumu. Są jednak
pewne rzeczy, których nie jesteśmy w stanie
zrobić samemu. Nagraliśmy demo z Janem i
jego ojcem w jakimś piwniczym studio, gdy
tworzyliśmy debiutancki album, wiedzieliśmy,
że chcemy polepszyć brzmienie, więc zatrudniliśmy
profesjonalnego inżyniera. Nasz
perkusista, Jürgen, zrobił kawał roboty wysyłając
płyty z Bandcampu dna prawie każdy
kontynent, co wymaga sporego czasu i wysiłku.
Praca z wytwórnią była więc naszym
logicznym posunięciem i cieszymy się z pewnych
udogodnień.
Mimo tego i tak można uznać, że to, co
dzieje się obecnie jest przełomowym momentem
dla waszego zespołu, czujecie, że
to sytuacja z rodzaju tych "teraz, albo
nigdy"?
(Śmiech), zamknięcie nas przez ten cały
Covid i uniemożliwienie koncertowania sprawia,
że to zdecydowanie nie jest przełomowy
moment. Mamy jednak nadzieję, że wrócimy
z energią wcześniej czy później, a przynajmniej
w nadchodzące lato.
Z tradycyjnymi dla metalu metodami promocji,
to jest z koncertami, jest obecnie
bardzo krucho. Nikt nie koncertuje, nie ma
tras i nie wiadomo kiedy ten stan rzeczy
ulegnie zmianie - będziecie więc działać w
sieci, żeby jak najwięcej ludzi dowiedziało
się o Chainbreäker i "Relentless Night"?
Dla nas, granie na żywo jest naprawdę naszym
ulubionym sposobem by sprawić, że
ludzie zaczną interesować się naszą muzyką.
A ponieważ nie siedzimy zbytnio na social
mediach, liczymy na to, że ta możliwość promowania
wróci jak najszybciej. Poza tym,
robienie wywiadów takich jak ten lub recenzje
też mogą być pomocne. I na koniec, zamieszczenie
swojej muzyki na Bandcampie
czy YouTube też może ułatwić dotarcie do
jakiejś grupy ludzi.
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
CHAINBREÄKER 173
zabawa".
Uznaliśmy, że brzmi to trochę pretensjonalnie...
Annexation to kapela, która chce grać ostry i agresywny metal. Widać to
po tytułach płyt, które tworzy, jak choćby ostatnio na debiucie pełnej płyty "Inherent
Brutality", czy po pseudonimach, jakie członkowie kapeli przyjęli: Rotten Piranha
(bas), Sickfuck Sanchez (gitary), Infektorr (wokale), Volcanic Nun Desecrator
(perkusja) oraz Uncle Crocodile (gitara), z którym miałem przyjemność porozmawiać,
o tym co usłyszałem na ich albumie, o tym, czym się inspirowali oraz o
tym, co sądzą o ostatnich wydarzeniach i jakie mają plany na rok 2021.
HMP: Cześć! Czy możesz opisać nam powstanie
zespołu?
Uncle Crocodile: Cześć. Chwała Szatanowi!
Zespół został założony przeze mnie. W czasie
jego powstania, około 2014 i 2015 roku,
desperacko szukałem muzyków, którzy myśleli
podobnie jak ja oraz lubili staroszkolny
thrash i death metal. Jednak trochę mi zajęło
znalezienie kompanów. Jak tylko znalazłem
naszego pierwszego perkusistę, Ballermanna
666, zaczęliśmy próby i zbieranie podobnie
myślących ludzi, co było trudne. Jasne, mamy
w Berlinie mocną scenę metalową, jednak
z tego co widzę, to była i jest złożona z ludzi,
którzy jeśli są w stanie grać tak szybko i
próbujemy dokonać.
Czy na waszych demach i EPkach słyszę
klimaty Protectora? Co sądzicie o tej kapeli?
Słuchałem dużo Protectora dawniej, w latach
2014 i 2015 i z pewnością zauważam
pewne podobieństwo. Protector jest zajebisty,
co za agresywne podejście do thrash metalu,
szczególnie, że z Niemiec. Znowu zacząłem
słuchać tego zespołu i jestem oniemiały,
przypomniałem sobie, jak oni są brutalni.
Czy mógłbyś powiedzieć więcej o waszych
Porównałbyś dla nas waszą EPkę "Jackhammer
Treatment" do waszego najnowszego
albumu?
Tak, oczywiście. Najpierw kontekście rozwoju.
Na początku grafika była bardziej typowa,
jednak przeszliśmy od odcieni szarości
do bardziej kolorowego, warstwowego motywu.
I również z perspektywy komponowania
utworów. Kiedy pisaliśmy na "Inherent Brutality",
byliśmy bardziej skupieni, przygotowani
i nie tak chaotyczni jak wcześniej.
Czy myśleliście nad tym, by zostawić
okładkę debiutu w odcieniach szarości? Kto
stworzył grafikę na album?
Pierwsza rzecz jaką powiedziałem na temat
okładki, to - to, że nasz długograj powinien
mieć grafikę w kolorze, by pokazać nasz rozwój.
Grafika została stworzona przez Olek
McBolek. Jest to przyjaciel Infektörra.
Jak istotna jest krwistość w waszej muzyce?
(śmiech) to pytanie do naszego krzykacza,
Infektörra. Ze względu na to, że rzeza gitarę
w luksusowej berlińskiej white trash core
grindowej kapeli Cerebral Enema, zawsze w
thrash metalu stawia na temat brutalności.
Jednak generalnie nie ma tak dużego znaczenia.
Bardziej opisujemy grozę i otchłanie
ludzkości. Oczywiście używamy krwistości
lub, powiedzmy wizualnych opisów, jednak
krwistość nie ma priorytetu w naszej muzyce.
agresywnie, to już są w zespołach lub paru
różnych projektach. Kiedy udało nam się
uformować nasz zespół, to zaczęliśmy jam,
próby i słuchaliśmy thrash metalu każdą dobę,
całymi tygodniami. Wszystko czego chcemy,
to dać słuchaczom thrash i ekstremalny
metal.
Wydaliście ostatnio "Inherent Brutality".
Jakie do tej pory opinie fanów i prasy muzycznej
dotarły do was?
Jest kurwa zajebiście. Jesteśmy bardzo zadowoleni
z tak bardzo pozytywnego przyjęcia
"Inherent Brutality". To, co lubię najbardziej
w wielu recenzjach to teksty typu: "jeśli
chcesz agresywnego i uderzającego w mordę metalu,
to nie zawiedziesz się z "Inherent Brutality", dostajesz
to, co mówi tytuł ". I jest to coś, czego
Foto: Annexation
muzycznych inspiracjach? Wasz wydawca
na notce promocyjnej wspomniał o zespołach
takich jak Demolition Hammer (inspiracje,
którym można usłyszeć na "Inherent
Brutality") oraz Exodus. Powiedziałbyś, że
są dla Ciebie inspiracją?
Absolutnie. Slayer wprowadził mnie do
thrash metalu, chwilę potem poznałem zespoły
takie jak Exodus oraz Demolition
Hammer. Zasadniczo każdy zespół thrash
metalowy, który ma ten czysty i tępy, agresywny
ton do swoich riffów, perkusji, wokali i
tekstów. Wszystko się tu sprowadza do przekazania
swoją muzyką jak największej ilości
agresji. Nasza muzyka jest stworzona do grania
na żywo, by ludzie mogli brać udział w
młynie i rozpierdalać. Zgodnie z mottem
Exodus: "dobra, przyjacielska i agresywna
Czy "Beyond Humanity" jest zainspirowany
riffem z "The Sound Of Violence",
Onslaught? Czy często spotykacie się z
ludźmi, którzy zauważają podobieństwa
pomiędzy waszą muzyką i innymi zespołami?
Jeśli chodzi o "Beyond Humanity" inspirował
mnie głównie Cannibal Corpse.
Słuchałem "Killing Peace", Onslaught całkiem
często w latach 2011 i 2012. Od momentu,
w którym wydaliśmy "Inherent
Brutality", zaczęły docierać do nas porównania
z innymi zespołami, jednak to spektrum
jest całkiem szerokie. Uznaję to za dobrą
rzecz.
Kogo nazwałbyś "prawym" w waszym
utworze otwierającym album, "A.T.R"? Co
zainspirowało ten utwór?
Muzycznie jest on bardzo prosty, prawie że
prymitywny bym powiedział (śmiech).
Chcieliśmy napisać coś bezpośredniego, coś
co jest zainspirowane openerami takimi, jak
"Angel Of Death" lub "Bonded By Blood". Co
do znaczenia tytułu i zawartości utworu: ci
"prawi" ludzie, o których mówi utwór, i do
których jest skierowany, to ci, którzy zawsze
wskazują palcem i uznają się za lepszych,
jako ci jedyni, którzy są w stanie powiedzieć
co jest dobre, a co złe. Również jest o hipokryzji
występującej w wypadku większości
ludzi - jest wiersz w utworze, który napisałem,
jednak, którego nie umieściliśmy w ostatecznej
wersji - "każda petycja sprawia, że jesteś
lepszy niż ten chuj, podnieś flagę za kobiety, queer
i dzieci, kiedy walisz sobie do rape porno" - uznaliśmy,
że brzmi to trochę pretensjonalnie,
byłoby to w opozycji do przesłania utworu
(śmiech). Być może użyjemy to w innym
174
ANNEXATION
utworze, zobaczymy. "Prawymi" zawsze są
ludzie, którzy sami się tak nazywają, wszechwiedzący,
samozwańczy eksperci we wszystkim
i mający prawo do sądzenia i opiniowania
wszystkiego. To są ludzie, którzy nie zdają
sobie sprawy ze swojego jestestwa i nie są
zbyt samoświadomi, nie mają refleksji - coś w
ten deseń (śmiech).
Czy "Wrecked" zostało w jakiś sposób
zainspirowane przez serię "Piła"?
"Wrecked" było naszym problematycznym
dzieckiem. Mieliśmy z cztery lub pięć wersji
i naprawdę różne podejścia liryczne do tego
utworu. Pod koniec uznałem, żeby zrobić z
niego coś jeszcze bardziej obrzydliwego,
okropnego, nienormalnego, chorego. Nie ma
tu żadnych bezpośrednich inspiracji filmem
"Saw", niemniej ja i Infektörr napisaliśmy ten
utwór razem. Ja włożyłem więcej aspektów z
filmów grozy i gore, które spodobały się
oczywiście Infektörrowi, ale dopiero pod koniec.
Czy "Colonia Dignidad" jest o miejscu
stworzonym w Chile przez Paula Schafera?
Tak, to prawda. Infektörr obejrzał masę dokumentów
na temat ludzkiego okrucieństwa
i ogólnie masę pojebanego gówna. Powiedziałbym,
że to pochodziła z jego białej
thrash core grindowej natury.
Najbardziej brutalna rzecz, jaką sobie możesz
wyobrazić to…?
Samotność i niemożność grania muzyki.
Czy "Squirrel Antichrist" jest szaleńcem?
Zasadniczo to Squirrel Antichrist żyje na
moim podwórku, jednak z pewnością jest
srogo wkurwiony obecnym stanem rzeczy.
Aktualnie nawet nie zbiera trofeów, po prostu
rozpierdala swoje otoczenie. Ono wygląda
obecnie jak kadr końcowy z filmu Michaela
Baya. Próbowałem dać mu trochę fanów,
jednak odmówił, łypiąc diabolicznie ślepiami
i manifestując swoją chęć na krwawy ochłap
mięsa. Niezły gość.
Jak sądzisz, co zrobi Power Trip po śmierci
Riley' Gale'a?
Na początek, jest to tragiczne i naprawdę
smutne. Spoczywaj silnym Riley Gale. Co
do Power Trip, to nie jestem pewny ich
przyszłości. Riley miał wyróżniający się i silny
wokal. Naprawdę nie wiem, ale mam nadzieję,
że reszta zespołu będzie się trzymała.
HMP: Cześć! Czy mógłbyś na początek
opisać wasz poprzedni (debiutancki) album
"No Way for Salvation"?
Devastation Inc.: "No Way For Salvation"
był dla nas pierwszym wydanym albumem.
Byliśmy wtedy nastolatkami, chcieliśmy wtedy
grać i rozwalać wszystko. To staroszkolne
brzmienie było odzwierciedleniem naszego
smaku, tego czym chcieliśmy być. Minęło trochę
czasu i oczywiście parę rzeczy pozmieniało
się.
Jak duży wpływ na zespół miało odejście
Alessia Gaglia?
Poza sprawami osobistymi prawdziwy wpływ
na zespół miało przyjście Federico oraz Cesare.
Odejście Alessia nie miało takiego znaczenia.
Nawet kiedy Devastation Inc. było
kwartetem, to w komponowanie byli zaangażowani
wszyscy muzycy z zespołu, tak jest
również teraz, kiedy nasza grupa składa się z
pięciu osób. Fakt, że Alessio miał bardziej
staroszkolne podejście zarówno do grania, jak
i do śpiewania, natomiast Federico oraz Cesare
przynieśli więcej wpływu nowego brzmienia,
zbliżonego bardziej do death niż do metalu
z lat 90.
Czy możesz opisać proces produkcyjny na
"Beyond the Shape of Violence"?
Produkcja "Beyond the Shape of Violence"
trwała przez cały rok 2019. Część związana z
komponowaniem utworów była wykonywana
przez cały zespół i będziemy starać się utrzymywać
ten nawyk. Teksty i ich tematy są w
całości opracowywane przez naszego wokalistę
Federico. Nasz producent Fabio Polombi
z Blackwave Studio zrobił świetną robotę,
radząc nam na każdym kroku i pilnując naszej
pracy przy komponowaniu albumu.
Jak bardzo się różni "Beyond the Shape of
Violence" w porównaniu do "No Way For
Wszyscy biorą udział
Devastation Inc. to włoski zespół thrash metalowy, który swoją działalność
zaczął w 2013 roku. W 2016 roku wydali debiut, "No Way of Salvation".
Parę lat potem, po zmianach personalnych, w trakcie pandemii, wydali swój najnowszy
album, "Beyond the Shape of Violence". I o nim dowiecie się z poniższego
wywiadu...
Salvation"?
"No Way For Salvation" był, jakby to powiedzieć,
młodzieńczym albumem, napisanym
bardzo spontanicznie i instynktownie, gdzie
chcieliśmy utrzymać staroszkolny kanon. W
przeciwieństwie do tego, na "Beyond the
Shape of Violence", zdecydowaliśmy się go
mocniej przemyśleć, zarówno motywy, jak i
ogólne brzmienie. Z pewnością możemy powiedzieć,
że próbowaliśmy wynieść kompozycje
na bardziej dojrzały poziom, niż na poprzednim
albumie. Życie zespołu jest przecież
podróżą i prawidłowym podejściem jest pójście
z duchem czasu, zmiana i ewolucja.
Co chcecie powiedzieć tym albumem?
Wybór tytułu "Beyond the Shape of Violence"
jest próbą uchwycenia głównego motywu
całego albumu. Każdy utwór pokazuje odmienną
formę, w której jest manifestowana przemoc
ludzkiego umysłu. Czy to jest podbój,
wynajdywanie broni, opresja woli, bądź przemoc
psychologiczna lub seksualna - to wszystko
chcieliśmy przedstawić za pomocą "Beyond
the Shape of Violence".
Czy "Golden Horde" jest na temat Imperium
Mongołów? Czy powiedziałbyś, że jest
to temat niszowy do rozmowy?
Tak jak wcześniej powiedziałem, chcieliśmy
użyć naszych mocnych atutów oraz intencji
do napisania czegoś bardziej osobistego. Zgodnie
z sugestią Federica, zajęliśmy się także
poznawaniem innych motywów przewodnich
i dzięki jego studiom na Wydziale Historycznym
Uniwersytetu w Genui, zgodziliśmy
się, że inwazja Europy Wschodniej przez
Złotą Ordę Mongołów, była czymś, co w pełni
zgadzało się z tym co nasz "Beyond the Shape
of Violence" chciało wyrazić. Nie możemy powiedzieć
czy jest to temat niszowy, jednak sądzimy,
że z pewnością może on być zajmujący
dla słuchacza.
Co zamierzacie zrobić w roku 2021?
Mieć nadzieję, że znowu będą koncerty, wtedy
będziemy mogli zagrać nasz nowy materiał
na żywo. Poza tym pracujemy nad
nowym materiałem i staramy się być cały
czas skutecznymi.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuje bardzo za pytania. Stay fucking
violent!
Jacek Woźniak
Foto: Devastation Inc.
DEVASTATION INC. 175
Foto: Devastation Inc.
Czy Imperium Mongołów nie było multikulturowe?
W sensie miało one twarde zasady,
jednak Mongołowie byli otwarci dla każdej
narodowości. Co sądzisz o tym?
Na początek, z pewnością istotnym jest nakreślenie
tego, że Mongołowie byli ludem nomadycznym,
co robi naprawdę dużą różnicę w
porównaniu z ludami, które były przez nich
podbijane. Tak jak powiedziałeś, prawdą jest,
że byli tolerancyjni dla innych kultur pod ich
władaniem, tak długo jak trybut dla Khana
został zapłacony. Zasadniczo, w "The Golden
Horde" mówimy o momencie, w którym ten
trybut nie został zapłacony i jaką pożogę sprowadzili
Mongołowie na tych, którzy nie przestrzegali
narzuconych im obowiązków.
Czy Spear Of Victory jest inspirowany jakimś
konkretnym wydarzeniem historycznym?
Sądzę, że jest to o Drugiej Wojnie
Światowej, czy mam rację?
Masz rację. Tak jak wcześniej wspomniałem,
każdy utwór na albumie pokazuje część głównego
motywu. "Spear of Victory" mówi o walce
pancernej podczas Drugiej Wojny Światowej,
widzianej oczami niemieckiego żołnierza,
który szczycił się niezniszczalnością swojej
broni. Trzy części pokazują trzy główne momenty,
które możemy wyróżnić w percepcji
załogi czołgu. Pierwsza odnosi się do błyskotliwych
zwycięstw, w których Niemcy dominowały
na polu bitwy. Druga odnosi się do teatrów
wojny jak afrykańska pustynia, rosyjskie
stepy czy żywopłoty Normandii. Utwór
jest o prawdziwej naturze wojny, śmierci,
zniszczeniem i utratą żyć ludzkich w imię ideologii
i porażki okropnych marzeń.
Czy mógłbyś dać jakiś przykład perfekcyjnego
kształtu opresji?
"The Perfect Shape of Oppression" odnosi się
do bardzo ważnego faktu minionej historii, zasadniczo
chcieliśmy powiedzieć o największej
i najbardziej subtelnej formy opresji wolności
i sumień, totalitarnych reżimach dwudziestego
wieku, skoro "nie ma opresji, kiedy represjonowany
oddaje swoją wolność w imię pozorów
bezpieczeństwa".
Mógłbyś zasugerować jakiś przykład obecnie
manifestowanej opresji?
Ciekawe pytanie i doceniamy fakt, że je zadałeś.
Z pewnością żyjemy w czasach, gdzie nasza
wolność jest na szali, ze względu na ekstremalne
polityczne pomysły i media społecznościowe.
Jednak chcielibyśmy tu dodać, że Devastation
Inc. zajmuje się muzyką i nie ma
zamiaru to zajmować stanowiska politycznego.
Czy opisałbyś jakiś skradziony sen jutra?
Kiedy pisaliśmy "Stolen Dreams of Tomorrow",
to chcieliśmy zrobić coś, co by się różniło od
innych utworów. Szukaliśmy brzmień i przede
wszystkim niepokojących oraz głęboko smutnych
słów. Po prawdzie, utwór jest o dziecku,
które szło do szkoły w dzień, jak co dzień.
Jego fantazje i marzenia o jego przyszłości są
nagle przerwane przez atak chemiczny, który
objął jego miejscowość. Atak odebrał mu po
cichu tych, których kochał, jak i również
zniszczył wszystkie jego najbardziej intymne
sny. Jest to ostatnia forma przemocy na tym
albumie.
Jakie były pomysły na okładkę "Beyond the
Shape of Violence"?
Kiedy szkicowaliśmy naszą okładkę, to nie
myśleliśmy o jaki określonym celu. Po prostu
chcieliśmy coś, co przez obraz, detal i kolor
wzbudził u widza osobistą formę cierpienia i
grozy.
Co sądzisz o Punishment 18 Records?
Mamy duży szacunek do Punishment 18
Records i sądzimy, że zrobili doskonałą robotę
dla nas, szczególnie że głównie działają w
podziemiu, ale mają dobre kapele i katalog.
Pomimo lockdownów kontynuowali swoją
pracę z nami i wydali nasz album, najpierw
cyfrowo, potem w formie fizycznej.
Co zamierzacie robić w 2021?
Czekamy na to, aby się dowiedzieć, co będzie
się działo z tą pandemią, pracujemy nad
merchem i reklamujemy album tak mocno, jak
tylko możemy. Wszystko w nadziei, że Devastation
Inc. w roku 2021 będzie tam, gdzie
się czuje najlepiej, czyli na scenie.
Dziękuje za wywiad! Powodzenia!
Dziękuje Ci za wywiad, dobra robota.
Jacek Woźniak
HMP: Czy mógłbyś dla nowych słuchaczy
opisać swoją muzykę w kilku słowach?
Marco Mitraja: Cześć przyjacielu, dziękuje
za Twój czas! Gramy thrash metal z pełną
werwą i nie marnujemy czasu na pisanie
tego, co nam ślina na język przyniesie.
Wszystko to, co piszemy, jest napisane
krwią, duszą i sercem. Dla nas metal jest
ważną rzeczą, nie jest tylko pasją, jest powołaniem,
które prowadzi nas codziennie do
poświęceń, które pozwalają kontynuować
naszą misję.
Co inspiruje was muzycznie?
Wszystko, co nas otacza, nikczemne siły natury,
opresje systemowe i zaburzenia ludzkiej
duszy.
"Immortals" jest waszym drugim albumem,
wydanym w 2016 roku. Co sądzisz o nim
obecnie? Czy powiedziałbyś, że był on
udany i wyjaśnił co pojęcie "udany" oznacza?
"Immortals" był naszym prawdziwym debiutem
na scenie metalowej, nawet jeśli mamy
przyjąć za punkt odniesienia tylko naszych
fanów. Był bardzo popularny wśród
słuchaczy, chociażby ze względu na fakt, że
zespół w końcu znów się połączył i, że
byliśmy w stanie zagrać to na żywo. Obecnie
myślimy, że album zawiera piękne i spontaniczne
utwory, jednak zasługuje na ponowne
nagranie, ponieważ obecne nie przedstawia
go, tak jak na to zasługuje. Nad tym również
pracujemy.
Czy mógłbyś porównać wasz najnowszy
album "Sect of Faceless" z "Immortals"?
Są to dwa różne albumy. Na "Immortals"
podeszliśmy po raz pierwszy do tworzenia
utworów w bardziej profesjonalny sposób. W
dodatku zrobiliśmy to w naszej salce prób.
Materiał został napisany bardzo spontanicznie,
tym bardziej że zespół dopiero co nauczył
się współgrać ze sobą. Na "Sect of
Faceless" mieliśmy wszystko: pieniądze, czas
i niepojęte pokłady poświęcenia. Jest to album
bardziej przemyślany. Oczywiście również
jest on napisany z większą artystyczną i
techniczną świadomością.
Opiszesz nam jak przebiegały prace nad
waszym najnowszym albumem?
Utwory zostały napisane przeze mnie i dopracowane
w naszej salce prób, wspólnie z
Alessio Stazi, który dodał do nich wariackie
ścieżki perkusji. Każde uaktualnienie zapisywaliśmy
na tabulaturze, które trzymaliśmy w
naszej chmurze, tak by nie zapomnieć o ża-
176
DEVASTATION INC.
dnych pomysłach czy zmianach. Zrobiliśmy
najpierw pre-produkcję w domu, by następnie
pójść i nagrać prawdziwy album w 16
Cellar Studio z Stefano Morabito, który
był w stanie zmienić naszą muzykę w czystą
magię. Byliśmy tam przez miesiąc, ale wróciliśmy
z albumem, który kochamy i z zespołem,
który przeszedł bardzo wiele. Naprawdę
bardzo dużo zawdzięczamy Stefano, któremu
dzisiaj znowu dziękujemy.
Jaki jest główny temat albumu "Sect of
Faceless"?
W przeciwieństwie do "Immortals", który
mówił o represjonowanych i wyrzutkach społeczeństwa,
"Sect of Faceless" mówi o tyranach,
o wszystkim, co zagraża naszemu życiu,
zarówno biologicznie, jak i społecznie.
W szczególności kierujemy nasz wzrok w
stronę obecnego socjoekonomicznego paradygmatu,
neoliberalizmowi, który powoli niszczy
naszą planetę, ponownie wprowadzając
nowe formy niewolnictwa i zaogniając poważny
kryzys wartości.
Czy utwór "Sect of Faceless" jest o konsumpcjonizmie
oraz o kulturze odcinania
ludzi od społeczeństwa przez odebranie im
możliwości swobodnego wyrażania myśli?
Nie do końca. Zawiera w sobie krytykę wizji,
którą ma społeczeństwo, i jest to… całkiem
przesterowana wizja. Wiele osób myśli, że
jest jakaś tajemna sekta, która steruje światem,
która idzie ku ciemności i nie da się z
nią wygrać. My natomiast myślimy, że nie
ma sekty, więc przygotuj się, poznawaj i dołącz
do walki:
"Jesteśmy tylko ludźmi w czerni
Jesteśmy tylko tuszem na bieli
To czas, by zawalczyć o swoje życie!"
Gdzie można zobaczyć sektę bez twarzy?
Ujrzeć taką możemy poprzez wszystkie międzynarodowe
traktaty, które wpędzają biednych
w jeszcze większą biedotę. Media masowe,
które zredukowały klasę średnią do
indywiduów bez pracy, odmóżdżonych przez
konsumeryzm i wygląd. W tych wszystkich
wojnach, gdzie umiera wielu i wzbogaca się
kilku. Ta sekta nie jest zamknięta, nie ma
jakiejś tam świątyni, oni wszyscy są w garniturach,
działają w świetle dnia.
Obraz świata, który
przewidujemy
Granie z pełną werwą i branie pełnymi
garściami z życia i historii jest
czymś, co Włosi z Reverber najwyraźniej
praktykują od roku 2007, mając
już za sobą trzy długograje, włączywszy
najnowszym "Sect of Faceless".
O nim, oraz o problemach społecznych,
które ten album opisuje,
opowie nam gitarzysta rytmiczny
i wokalista tej thrash metalowej
kapeli, Marco Mitraja.
"My Name is Destruction (Alboin The
Conqueror)" jest o Alboinie, królu Longobardów
z VI wieku, tak? Mógłbyś opisać
jak duży był jego wpływ, na historię Twojego
regionu?
Tak, to prawda. Napisałem ten utwór w czasie,
w którym uczyłem się o historii średniowiecznych
Włoch, szczególnie Longobardów.
Dodatkowo była to bardzo fascynująca
historia (zmieszana z dużą dawką ludowych
legend). Pomyślałem również, że ważnym
jest zmierzenie się z tematem naszego kraju
oraz tego, jak imperia, takie jak to Longobardów,
które istniało przez dwa wieki, są predestynowane
do upadków. To samo stanie
się z obecnym reżimem, tylko że szybciej.
Foto: Reverber
Jak duży wpływ na wasz najnowszy album
ma historia?
Jestem historykiem czasów nowożytnych
oraz ekonomii, wraz z tym zajmuje się makroekonomią,
która zawsze pomagała mi zrozumieć
świat, w którym obecnie żyjemy.
Wielkie rewolucje, wielcy zdobywcy i powstanie
społeczności kapitalistycznej zawsze
dawało mi pomysły i narzędzia do pisania tekstów,
analizy społeczeństwa z bardziej precyzyjnego
punktu widzenia. Słyszałem dużo
o zdarzeniach lat 80., dyktaturze w Ameryce
Łacińskiej jako eksperymencie ekonomicznym
i świcie neoliberalizmu. W utworach,
które odnoszą się do problemów społecznych,
opowieść jest zawsze obecna. Jak to
mówi Cyceron, "Historia magistra vitae" ("Historia
nauczycielką życia" - przyp. red.).
Jak ciężko było scoverować Angel Witch?
Wcale! "Angel Witch" jest utworem, który
zawsze mieliśmy w naszych sercach i jego
interpretacja przyszła nam prosto, ponieważ
ten utwór jest wspaniały.
Czy mógłbyś powiedzieć więcej o okładce
"Sect of Faceless"?
W celu zrobienia okładki zwróciliśmy się do
Remiego Coopera z Headsplit Design.
Chcieliśmy okładkę, która zawierałaby nasz
pomysł i jednocześnie była jasna i bezpośrednia.
Remi zrobił świetną robotę i byliśmy zadowoleni
z tego, że mogliśmy pozwolić mu
tworzyć bez zbytniego wtrącania się.
Jakbyście podsumowali 2020?
Rok do zapomnienia. Wybuch Covida uśmiercił
wiele aktywności związanych ze światem
muzyki, mamy nadzieję, że się szybko z
tego wyliżemy.
.
Co zamierzacie robić w 2021?
Mamy nadzieję w końcu zagrać z Tankard i
planujemy trasę z "Sect of Faceless" z naszym
managementem, który jak się domyślasz,
ma związane ręce.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuje za przestrzeń, którą została nam
zadedykowana! Pozdrowienia z Włoch! Metal
nigdy nie umiera!
Jacek Woźniak
REVERBER 177
Niewyobrażalna satysfakcja
Arrayan Path to grupa o bardzo konkretnym już stażu i z ośmioma albumami
na koncie. Epicki power metal w ich wykonaniu nie jest nawet w 1/10 tak
oryginalny jak produkcje grających go zespołów z lat 1990.-2000., ale trudno też
powiedzieć, że "The Marble Gates To Apeiron" jest materiałem nieudanym. W
dodatku zespół jest zgrany również w aspekcie promocyjnym, bo wypowiadają się
wszyscy muzycy, co tylko czyni wywiad ciekawszym.
HMP: Cztery albumy od 2016 roku to naprawdę
niezłe tempo, zważywszy na to, że
pomiędzy nagraniem debiutanckiego "Road
To Macedonia" a jego następcy "Terra
Incognita" upłynęło ponad pięć lat - staliście
się ostatnio bardziej świadomi tego, na
co was stać, a do tego bardziej wydajni?
Nicholas Leptos: Myślę, że ta intensywna
potrzeba tworzenia drzemała w nas od wielu
lat i nagle obudziła się, tak około 2009 roku.
Naprawdę nie potrafię tego wyjaśnić. Ale satysfakcja
z ciągłego tworzenia muzyki jest
niewyobrażalna!
Miguel Trapezaris: Myślę, że po prostu pracowaliśmy
coraz lepiej i wydajniej. Pomysły
zawsze mieliśmy, ale teraz szybciej je realizujemy,
rozwijamy i wykonujemy, a ponadto
mamy szczęście pracować z wieloma znakomitymi
muzykami, inżynierami i producentami.
"The Marble Gates To Apeiron" powstałby
tak szybko niezależnie od ogólnej sytuacji,
czy też lockdown i zwolnienie wszystkiego
z powodu pandemii miało wpływ na intensyfikację
prac nad tym albumem?
Nicholas Leptos: Ten album i tak zostałby
wydany, chociaż zawsze jest dobrze, gdy nagle
znajdziesz dodatkowy, wolny czas!
Miguel Trapezaris: Cały album został napisany
i nagrany między marcem a sierpniem
2020 roku. Pandemia i związane z nią blokady
faktycznie pomogły skupić naszą energię
i koncentrację na tworzeniu tego krążka.
Nie mieliśmy żadnych koncertów ani niczego
innego, co mogłoby nas rozpraszać, musieliśmy
jedynie wydobyć jakoś tę energię!
Być twórczym w takiej sytuacji to chyba
najlepsze rozwiązanie, bo załamywanie się i
pogrążenie w marazmie i tak niczego nie
zmieni, a zawsze jest szansa, że prędzej czy
później wszystko wróci do stanu poprzedniego?
Miguel Trapezaris: Cóż, nie jestem naukowcem
ani lekarzem, więc prawdopodobnie
nie jestem właściwą osobą, którą o to pytasz!
Ale myślę, że wszystko wróci do normy.
Świat przeszedł dużo gorsze sytuacje i wiele
razy wrócił z tamtej strony!
To wasza ósma płyta. Na tym etapie i z
takim stażem podchodzi się nieco inaczej do
samego tworzenia materiału i jego rejestracji,
powiedzmy już nieco rutynowo, czy też
Foto: Arrayan Path
wciąż jesteście tymi chłopakami z przełomu
lat 90. i 00., każdorazowo podekscytowanych
faktem wejścia do studia i tym, że
efekty waszej pracy dotrą do ludzi na całym
świecie?
Nicholas Leptos: Ciekawe pytanie i nie jestem
pewien, czy znam na nie odpowiedź.
Dzieje się to zawsze gdzieś z tyłu głowy, że
nasza muzyka musi jakoś oddziaływać na ludzi,
ale nie ma to wpływu na sposób, w jaki
ją piszemy. Przynajmniej dla mnie!
Miguel Trapezaris: W przeszłości wszyscy
wydaliśmy sporo albumów z różnymi projektami,
więc nic z tego nie jest dla nas nowe,
ale oczywiście jest wielka ekscytacja, gdy nowy
album nabiera kształtu. To nas napędza -
potrzeba tworzenia, pasja do opowiadania historii
za pomocą naszej muzyki.
Obecnie jest to jeszcze łatwiejsze - macie
fanów w jakichś bardzo odległych miejscach
świata, co za pierwszym razem bardzo was
zaskoczyło, ale i pewnie ucieszyło?
Nicholas Leptos: Myślę, że z każdym albumem
rośniemy w siłę. Okazało się na przykład,
że w Ameryce Łacińskiej i Hiszpanii
mamy sporo fanów, o których dowiedziałem
się dopiero niedawno. Otrzymujemy wiadomości
i zamówienia z całego świata. To znaczy,
nadal jesteśmy zespołem mocno undergroundowym,
ale miło jest widzieć, że nie
przechodzimy przez te wszystkie kłopoty sami
oraz, że ludzie na całym świecie mogą i
chcą słuchać naszej muzyki.
Miguel Trapezaris: Oczywiście! To niesamowite,
że ktoś z Azji lub Ameryki Północnej
jest wielkim fanem naszej muzyki. To, że
nasza muzyka dociera tysiące kilometrów od
nas i łączy ludzi z różnych części świata, jest
naprawdę niesamowite.
Wielu artystów, niezależnie od branży, podkreśla,
że tworzą przede wszystkim dla siebie,
ale zawsze wydawało mi się to bardzo
naciąganą teorią, bo żadna gałąź sztuki nie
przetrwałaby bez odbiorców, a już muzyka
w szczególności?
Nicholas Leptos: Cóż, idealnie byłoby, gdyby
fani mogli systematycznie śledzić twój zespół,
ponieważ kochają to, co robisz i kim
jesteś. Nie ma sposobu, aby wiedzieć z góry,
co komuś się spodoba, a co nie, dopóki tego
nie wydasz. Czasami fani tak bardzo kochają
niektóre zespoły, że czują, iż mogą wypowiedzieć
się na temat muzyki, jaką ten zespół
powinien grać. Rozumiem to, bo też jestem
fanem innych zespołów. Ale musi być w tym
pewne ograniczenie. Z drugiej strony kapele,
które chcą spróbować zupełnie innych rzeczy,
lepiej żeby zrobiłyby to w innych projektach
niż w swoim zespole z ugruntowaną renomą.
Nie wiem, wszystko to bardzo cienka
linia.
Miguel Trapezaris: Sztuka musi dotrzeć do
innych. Ogólnie rzecz biorąc, artyści odrywają
się od świata, choć twierdzą, że mówią o
głębszych, bardziej znaczących kwestiach.
Tak naprawdę mają na myśli to, że ich problemy,
ich dylematy i ich ból powinny być
uważane za wspólne dla świata i utożsamiają
swój życiorys z socjologią, a nawet historią,
kiedy najlepiej można by to opisać jako zwykłą
próżność. Prawdziwi artyści działają
otwarci na innych, nawet jeśli ich spojrzenie
oparte jest w dużej mierze na subiektywnym
doświadczeniu. Więc jeśli nie mówisz niczego,
z czym ktokolwiek mógłby się utożsamić,
robisz to po prostu dla polepszenia sobie nastroju;
równie dobrze możesz rozmawiać sam
ze sobą w pustym pokoju, ciesząc się dźwiękiem
własnego głosu. Sztuka to komunikacja,
a muzyka to język, z własnymi dialektami,
gramatyką, składnią i niuansami.
Socrates Leptos: Myślę, że sztuka zawsze
musi kroczyć po cienkiej linii między innowacją
a komunikatywnością. Radykalne zerwanie
z nią spowoduje wyobcowanie twojej
muzyki i dezorientację publiczności. Z drugiej
strony, jeśli ktoś dostosowuje się tylko do
tego co znane, sztuka przestaje być projekcją
twojej indywidualności, staje się banalna i
nudna. Nie zawsze jest łatwo znaleźć właściwą
równowagę, ale trzeba spróbować.
"Sztuka dla artysty" brzmi dla mnie dość samolubnie.
178
ARRAYAN PATH
Macie poczucie, że każda kolejna płyta w
momencie jej premiery przestaje należeć już
tylko do was, staje się taką ogólną własnością
słuchaczy, bo nie macie przecież żadnego
wpływu na jej odbiór, przyjęcie, etc.?
Nicholas Leptos: Dobre pytanie. Tak, czasami
tak. Znam fanów, którzy nie śledzą naszych
ostatnich poczynań, ponieważ lubią
tylko nasze starsze albumy. Widzę, jak ciągle
zachwalają muzykę, która znalazła się na
nich i całkowicie ignorują nasze ostatnie wysiłki.
Myślę, że prawdziwi fani powinni być
bardziej otwarci na potrzeby muzyków, którzy
chcieliby zrobić coś innego. To nie jest
małżeństwo, w którym chowasz urazy, ponieważ
zespół wydał coś, czego nie pochwalasz.
To muzyka, na miłość boską! Dajesz
szansę ludziom, więc powinieneś też dać
szansę zespołom.
Miguel Trapezaris: Och, absolutnie, to tak,
jakby w końcu wypuścić swoje dziecko w
świat, po to aby mogło znaleźć swój punkt
widzenia i wymienić się z nim jego opiniami
i spostrzeżeniami. Niestety fani muzyki
zawłaszczają swoje prawo do muzyki, do tego
stopnia, że niektórzy narzekają, że zespół gra
ją nie tak jak powinien!
Epic power metal - ta stylistyka daje nieograniczone
wręcz możliwości, ale ma też
dość sztywno określone, gatunkowe ramy.
Nie czujecie się czasem trochę nimi ograniczeni,
nigdy nie chcieliście zrobić czegoś
odmiennego, co dałoby wam nowe możliwości?
Nicholas Leptos: Nie sądzę, aby wszystkie
nasze albumy można było opisać jako epicki
power metal. Zawsze dodajemy trochę więcej
do naszej muzyki. Jeśli spojrzysz na nasze albumy
"Archegonoi" i "Chronicles Of Light",
możesz wyraźnie zobaczyć, że nie robimy w
kółko tego samego.
Miguel Trapezaris: Ponieważ tak naprawdę
nie czujemy się ograniczeni do jednego stylu,
nie czujemy, że tkwimy w jakimkolwiek ograniczonym
zakresie.
Christoforos Gavriel: Zawsze są jakieś granice,
aby zachować oryginalny styl zespołu,
ale utwory wychodzą naturalnie, więc to nic
wielkiego. Dobrą rzeczą z epickim power metalem
jest to, że możesz dodać do kompozycji
speed/thrash lub jakieś hardrockowe partie
i nadal będzie to brzmieć jak ty, co często
robiliśmy!
Przeszłość może więc być dla każdego zespołu
nie tylko czymś chwalebnym, ale też
obciążeniem, bo fani mają oczekiwania, są
przyzwyczajeni do danego brzmienia czy
stylistyki?
Nicholas Leptos: Dokładnie. Marzę o dniu,
w którym będziemy mogli zagrać koncert bez
niektórych naszych hitów. Ale to zdarza się
każdemu. Spójrz na Iron Maiden. Muszą
grać "The Trooper" i "Fear Of The Dark" na
każdym cholernym koncercie.
Miguel Trapezaris: Oczywiście zawsze musisz
ewoluować, rozwijać się i rosnąć. Nie
możesz po prostu nagrać kilku świetnych albumów,
a potem oczekiwać, że ludzie nadal
będą chcieli podążać za zespołem i przychodzić
na twoje koncerty. Tracisz wtedy znaczenie.
Choć oczywiście wspaniale jest nagrać
kilka niesamowitych albumów; musisz
wtedy nadążać, to dla ciebie presja, ale także
motywacja do działania!
Christoforos Gavriel: Ponieważ nasze
brzmienie i muzyka ewoluują, z pewnością są
ludzie, którzy kochają niektóre utwory/albumy
bardziej niż inne. Ale dopóki będziemy
trzymać się naszych korzeni i budować na
nich nową muzykę, myślę, że reakcja wymagających
fanów zawsze będzie pozytywna,
przy czym jednocześnie będziemy powiększać
naszą publiczność.
Często zdarza się, że rezygnujecie z jakiegoś
pomysłu albo odrzucacie nawet całe
utwory, bo nie pasują do Arrayan Path?
Nicholas Leptos: Tak, to się czasami zdarza,
chociaż myślę, że można zmodyfikować
dowolny pomysł, aby pasował do konkretnej
muzyki.
Miguel Trapezaris: Wiele razy. Napisałem
wiele kompozycji, które pokochałem, a potem
okazało się, że po prostu nie pasują. Ale
obiecujące pomysły w końcu są zawsze używane,
na następnym albumie albo jeszcze na
kolejnym.
Socrates Leptos: Tutaj opinie mogą się różnić.
Niektórzy z nas uważają, że każdy kawałek
skomponowanej muzyki powinien być
wykorzystany w taki czy inny sposób. Inni
uważają, że czasami nawet najlepsze pomysły
muszą wylądować w koszu na śmieci.
Osobiście podzielam to drugie zdanie. Mimo
to uważam, że bardzo rzadko gubi się dobre
pomysły. Większość z nich wróci do ciebie w
jakiejś formie i koniec końców przerodzą się
w muzykę.
Może warto więc w takiej sytuacji pomyśleć
o jakimś pobocznym projekcie, szczególnie
w obecnej sytuacji, w którym moglibyście
zagrać na przykład ostrzej, albo
bardziej progresywnie?
Miguel Trapezaris: Wiem coś o tym, bo
gram w ośmiu projektach! Jeśli jeden pomysł
nie pasuje do jednego zespołu, sprawdzi się w
innym, więc nie brakuje mi kreatywnych możliwości.
Lubicie dłuższe, rozbudowane kompozycje,
ale zwykle trwają one 7-9 minut. Epickie
kolosy, jak choćby "Symphony Of Enchanted
Lands" czy "Gargoyles, Angels Of
Darkness" Rhapsody, to forma nie dla was,
unikacie jej celowo?
Nicholas Leptos: Naprawdę chciałbym to
zrobić i pracujemy nad tym! Myślę, że nasza
najdłuższa kompozycja znajduje się na naszym
debiutanckim albumie. To "Osiris",
która trwa ponad jedenaście minut.
Miguel Trapezaris: Uważam, że unikanie
ich nie jest naszym świadomym pomysłem.
Jestem pewien, że kiedyś przygotujemy bardzo
długi epos, a kiedy to nastąpi, będzie niesamowicie!
Ale to nie jest coś, co możemy
wymusić, to musi się wydarzyć naturalnie.
Sesyjny perkusista to dla was nic nowego,
ale tym razem sytuacja jest o tyle korzystna,
że o koncertach nie ma mowy, tak więc
macie szansę na zwerbowanie nowego bębniarza,
póki sytuacja koncertowa nie unormuje
się i będziecie mogli promować "The
Marble Gates To Apeiron" również live?
Miguel Trapezaris: Graliśmy z Dannym
Georgiou, który nagrał perkusję na nasz
ostatni album, ale także grał z nami na żywo
w zeszłym roku. Jeśli okoliczności na to pozwolą
i ponownie zaczniemy grać na żywo, na
pewno będziemy mieli perkusistę, który podąży
za nami!
Do wiosny tego roku chyba nie do końca
zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak mamy
dobrze - ta cała pandemia pokazała nam,
jak wszystko jest relatywnie kruche, nawet
w dobie kosmicznych technologii i niebywałego
rozwoju w każdym aspekcie naszego
życia?
Nicholas Leptos: Ta pandemia wywołała
poruszenie i podzieliła ludzi na dwa obozy.
Mam nadzieję, że kiedy to się skończy, ludzie
zrozumieją, że wszystkie dotychczasowe
argumenty były daremne i bezcelowe.
Miguel Trapezaris: Dokładnie. Technologia
podczas tego kryzysu pomogła nam zachować
pewien rodzaj normalności, ale pokazała
też, że to natura śmieje się ostatnia.
Nie jesteśmy niezwyciężeni, a całe nasze społeczeństwo
może zostać zniszczone przez coś
tak malutkiego jak wirus.
Jednak koncerty online czy takie na wzór
samochodowych kin są tylko ich namiastką
- brakuje wam grania na żywo, kontaktu z
publicznością, spotkań z fanami po koncertach?
Liczycie, że maksymalnie latem przyszłego
roku będzie już tak jak kiedyś, czy
potrwa to nieco dłużej?
Nicholas Leptos: Nie sposób tego nie zauważyć.
Dopóki to się nie skończy, na pewno
będziemy dalej pisać muzykę i miejmy nadzieję,
że do 2022 roku będziemy mieć coś
nowego!
Miguel Trapezaris: Występy z zachowaniem
dystansu nigdy nie będą tym samym,
co koncert na żywo z zespołem, publicznością,
hałasem i intensywnością, jaką niesie,
fizyczna manifestacja muzyki oraz przesłanie
i historie, które chcemy opowiedzieć. Możemy
mieć tylko nadzieję, że nadchodzące lato
przyniesie światu i muzyce poczucie normalności!
Wszyscy tego potrzebujemy!
Christoforos Gavriel: Zdecydowanie tęsknimy
za graniem na żywo i imprezowaniem,
scena jest tam, gdzie pokazuje się prawdziwa
chemia zespołu oraz więź z fanami. Przyszłość
jest niepewna, ale mam nadzieję, że
wkrótce będziemy mogli do tego wrócić, ponieważ
mamy jeszcze trochę metalu do przekazania!
Wojciech Chamryk &
Sara Ławrynowicz
ARRAYAN PATH 179
Nowe wyzwania
Black Sun zaskoczyli. Po rozstaniu z dotychczasowym wokalistą nie dość,
że nie załamali się, to do tego spełnili dawne marzenie, realizując koncepcyjny
materiał EP "Silent Enemy", nie tylko jako materiał audio, ale też w postaci
towarzyszącego mu filmu. Do tego do nagrania tego materiału zwerbowali takich
wokalistów jak Henning Basse, Netta Laurenne, Tony Kakko, Mr. Lordi i Noora
Louhimo, co na pewno pomoże tej ekwadorskiej grupie w dotarciu do liczniejszego
grona słuchaczy.
HMP: Istniejcie już ponad 20 lat, ale "Silent
Enemy" to pierwsza EP-ka w waszej dyskografii,
w dodatku wydawnictwo nietypowe
również dlatego, że to zwarty koncept -
skąd pomysł na taki właśnie materiał?
Santiago Salem: Zawsze byliśmy tego ciekawi
i pociągało nas stworzenie albumu koncepcyjnego.
Tak się składa, że był to najlepszy
moment, ponieważ jest to nowy początek
dla zespołu. Jesteśmy wielkimi fanami albumów
wspieranych wizualnie i filmowo, co było
najlepszym momentem na realizację tego
pomysłu.
Koncepty są zwykle dłuższe i bardzo rozbudowane,
ale wy zawarliście tę opowieść w
siedmiu utworach, trwających niewiele ponad
20 minut - takie zwarte historie są ciekawsze,
a do tego bardziej przyswajalne?
Wynikło to ze względu na fakt, że jest to specjalne
wydawnictwo, w którym zespół obiera
inne podejście i nagrywa z gościnnymi śpiewakami,
zamiast mieć oficjalnego wokalistę.
Jest to odejście od starego i odrodzone nowego
Black Sun. Dlatego zdecydowaliśmy
się zrobić EP-kę, zamiast pełnego materiału,
a zrobienie krótkiego filmu było dla niej
czymś wielkim, a dla nas sporym przeżyciem.
Fakt, że jest to krótki materiał, naprawdę
stworzył nam szansę, aby w końcu zrobić
coś, czego chcieliśmy od lat, czyli doprowadzić
muzyczną koncepcję do wizualnej ekspresji
i połączyć nasze opowieści z wizualizacją
i naszym muzycznym doświadczeniem.
Kręcą was takie nieoczywiste, bazujące na
science-fiction, historie?
Ogólnie rzecz biorąc, jesteśmy wielkimi fanami
science fiction, filmów opowiadających o
terrorze i ogólnie tworzenia filmów.
Foto: Black Sun
Nie było też czasem tak, że materiał audio
jest celowo dość krótki, bo dłuższy film,
który mu towarzyszy, generowałby wyższe
koszty, przede wszystkim produkcyjne?
Nie był to zamierzony manewr, a w zasadzie
było na odwrót. To był dla nas inny projekt
od samego początku. Polegał na eksperymencie
mającym na celu obranie przez nas nowego
kierunku, a kiedy już napisaliśmy muzykę,
zaczęliśmy rozważać ideę krótkiego filmu.
Ale tak, zrobienie filmu krótkometrażowego
jest "mniej trudne" (nie powiemy,
że łatwiejsze, bo wcale nie aż tak proste) niż
filmu pełnometrażowego.
Od razu wiedzieliście, że muzyce będzie towarzyszyć
również film, czy ta koncepcja
pojawiła się później i bardzo was zafrapowała?
Nie, jak wyjaśniłem wcześniej, po napisaniu
muzyki, pomysł na film zaczął stawać się coraz
bardziej realny, do momentu gdy okazało
się, że mamy jaja aby go zrealizować.
Jaką rolę w jego powstaniu odegrał Topias
Kupiainen, który dodatkowo wsparł was
również jako perkusista?
Musimy cię tutaj poprawić. Topias nie
wspierał nas jako perkusista. Po nagraniu
czterech głównych ścieżek zdecydowaliśmy
się na film krótkometrażowy, więc potrzebowaliśmy
kilku przejściowych wątków, aby
uzupełnić atmosferę i ścieżkę dźwiękową filmu.
Nasz producent, Nino Laurenne, zaproponował
Topiasowi aby pomógł nam w
komponowaniu tych specjalnych utworów.
Od tego momentu dostarczaliśmy mu pomysły,
scenariusz i uczucia, które chcieliśmy
ukazać, a ostatecznie sam film, aby mógł
zobaczyć, gdzie zostaną umieszczone jego
aranżacje. Musimy powiedzieć, że Topias
jest bardzo inteligentnym i skupionym na
swoich działaniach artystą, z którym pracuje
się łatwo i komfortowo. To był pierwszy raz,
kiedy robił coś takiego, tak jak dla nas, ale od
razu zrozumiał kierunek i działał wedle instrukcji,
które mu dostarczyliśmy, dodając do
tego swoją nasz własny sznyt.
Praktycznie już od pierwszej płyty "Tyrant
From A Foreign Land" zapraszacie do
udziału w nagraniach dodatkowych muzyków,
często nieoczywistych; na jakiej zasadzie
dobieraliście więc wokalistów, których
słyszymy na "Silent Enemy"? Każdy
musiał być inny, pasować też do charakteru
swej roli i jednocześnie dobrze wpasować
się w całą historię?
Wykonałeś dobry research. Zawsze lubiliśmy
pracować z innymi muzykami, aby uczyć się
od siebie nawzajem i poszerzać horyzonty.
To powiedziawszy, "Silent Enemy" to inna
sytuacja, ale z wyjaśnieniem tej samej podstawowej
koncepcji. Rozstaliśmy się z naszym
wokalistą, w związku z tym powstał
wakat do obsadzenia. To otworzyło nam
szansę poszukiwania szerszej gamy wokalistów
o różnych umiejętnościach i ekspresji.
Można powiedzieć, że szukaliśmy wyjątkowości,
aby zapewnić odpowiednie wyrażanie
tego, co w naszych utworach jest ważne.
Każda kompozycja przedstawia inne emocje
i sytuację w historii, więc zamiast jednego
śpiewaka, który miałby wcielać się w daną
postać, każdy wokalista przedstawiał swoje
emocje i uczucia, kreując w ten sposób swój
utwór. W ten sposób opowiedzieliśmy historię
w bardziej abstrakcyjny, lecz zwięzły
sposób.
Z Henningiem Basse czy Nettą Laurenne
współpracowaliście już wcześniej, ale Tony
Kakko, Mr. Lordi czy Noora Louhimo śpiewają
na waszej płycie po raz pierwszy. Trudno
było do nich dotrzeć, zachęcić do udziału,
czy okazali się całkowicie bezproblemowi?
180
BLACK SUN
Dotarcie do Henninga było łatwe, ponieważ
jesteśmy z nim w ciągłym kontakcie od czasu
wspólnej pracy nad "Dance Of Elders".
Szczerze mówiąc, dotarcie do fińskiej ekipy
było również łatwe, ponieważ wszyscy mają
świetne, przyjacielskie stosunki z naszym
producentem Nino Laurenne. Zadzwonił
więc do swych przyjaciół, opowiedział im historię
tego, co nam się przytrafiło, i wszyscy
przyłączyli się do wysiłków, aby pomóc nam
w ukończeniu tego projektu.
Był ktoś, kogo udział również zakładaliście,
ale z jakichś względów odmówił?
Nie, nikogo takiego nie było!
Przy takim wsparciu wokalnym zamieszczenie
na płycie intro i dwóch utworów
czysto instrumentalnych nie wydawało się
wam marnotrawstwem? (śmiech)
Wolelibyśmy, abyście obejrzeli film, nie jest
to tylko kronika z prac nad płytą, ale raczej
wyjątkowy i odrębny projekt. Dlatego jedynym
sposobem, aby naprawdę to ocenić, jest
obejrzenie tego filmu.
Funkcjonujecie jako trio: z jednej strony to
dobra opcja w warunkach studyjnych, bo
macie nieograniczone wręcz możliwości
przy zapraszaniu kolejnych gości, ale czy
nie utrudnia to wam codziennego funkcjonowania,
szczególnie, że nie macie przecież
wokalisty?
To wyzwanie, nad którym wciąż pracujemy.
Zastanawiamy się nad możliwością zabrania
w trasę co najmniej dwóch śpiewaków, ale
oficjalnie pozostaniemy jako trio. Jesteśmy
jednak otwarci na wszystko, ponieważ ten
świat wciąż się kręci, a okazje pojawiają się
czasami w idealnym momencie.
Foto: Black Sun
Sporą ciekawostką jest to, że jesteście zespołem
z Ekwadoru, ale upodobaliście sobie
Europę, współpracę z tutejszymi muzykami
i producentami - w waszej ojczyźnie metal
nie cieszy się aż takim zainteresowaniem,
tu macie lepsze warunki i możliwości?
Pracujemy też z innymi lokalnymi artystami,
ale ogólnie metal w Ekwadorze nie jest popularny.
Powodem, dla którego często szukaliśmy
czegoś w Europie, było poszukiwanie bardziej
profesjonalnego podejścia, nagrań, studia
oraz zdobywania doświadczenia przy pracy
z najlepszymi, do których mogliśmy dotrzeć.
Zawsze staramy się uczyć i dalej rozwijać,
stając się mocniejszymi jako zespół.
Fakt, że wasi dotychczasowi wydawcy pochodzą
z naszego kontynentu też zdaje się
to potwierdzać, ale z drugiej strony z takim
wsparciem ze strony gwiazd chyba łatwiej o
kontrakt?
Sławni wokaliści to nie jest główny powód,
dzięki któremu otrzymaliśmy kontrakt, ale z
pewnością pomogło nam to stworzyć lepszy,
bardziej znaczący materiał. Wierzymy, że
jest to wynik naszego ciągłego wysiłku przez
lata, nieustannego zbliżania się do tego, kim
chcemy być. Faktem jest, że nie otrzymalibyśmy
pomocy od takich talentów, zaczynając
od Nino Laurenne, gdybyśmy nie byli
wystarczająco dobrzy w tym co robimy.
Wcześniej wydawaliście też płyty własnym
sumptem, macie więc porównanie obu
aspektów funkcjonowania zespołu - ten niezależny,
bez wydawcy był dla was mniej
korzystny, stąd poszukiwanie firmy, oferującej
też określone wsparcie, przede wszystkim
promocyjne?
Posiadanie profesjonalnej wytwórni, która
nas wspiera, bardzo pomogło nam w zaistnieniu
na międzynarodowej arenie. Pomogło
również w dystrybucji albumów w sklepach,
chociaż jest to malejący rynek. Ale ogólnie
stworzyliśmy zgrany zespół, w którym obie
strony przedstawiają pomysły, opinie i łączą
wysiłki. To pomaga, ale musisz solidnie wykonać
swoją pracę. Niestety, w związku z
tym, że rok ubiegły był tak trudny ze względu
na koncerty, nie mieliśmy okazji współpracować
z wytwórnią podczas międzynarodowej
trasy. Ponieważ większość koncertów
z 2020 roku została przeniesiona na 2021
rok, większość, jeśli nie wszystkie miejsca są
już zajęte, więc będziemy musieli celować w
koniec tego roku. Pracujemy nad tym.
Czujecie, że "Silent Enemy" może być dla
was nowym początkiem, wprowadzić zespół
w zupełnie inne rejony, dotrzeć do szerszej
grupy fanów niż dotychczasowa?
Całkowicie się z tym zgadzamy! Nie możemy
się doczekać tego, dokąd możemy teraz podążyć
ale nadal rozwijamy się i piszemy z
myślą o nadchodzącym wyzwaniu.
Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala,
Sara Ławrynowicz
Foto: Black Sun
BLACK SUN 181
HMP: Kiedy rozmawialiśmy jakiś czas
temu pracowaliście już nad następcą "Ithaca".
Zeszło wam jednak z "Pompei" nieco
dłużej niż zakładaliście, bo zapowiadaliście
premierę tego albumu na wiosnę 2017 roku?
Francesco Sozzi: Pracę nad "Pompei" rozpoczęliśmy
zaraz po wydaniu "Ithaca". Problem
tkwił w tym, że musieliśmy zwolnić pisanie
muzyki ze względu na pracę i zobowiązania
muzyczne, ale zaczęliśmy pracować
intensywniej w 2019 roku i podczas lockdownu
udało nam się skończyć tę płytę.
Pompeje na nowo odkryte
Wbrew pozorom w Pompejach wciąż dokonuje się nowych odkryć, ale
tym razem chodzi o wydarzenie czysto muzyczne: mistrzowie hard'n'heavy o progresywnym
posmaku z Dark Quarterer pochylili się nad historią zagłady tego
miasta z powodu erupcji Wezuwiusza. Efekt to perfekcyjny album koncepcyjny
"Pompei", opowiadający historię wybranych ofiar oraz tych, którzy zdołali się uratować
w stylowej, ponadczasowej wręcz, muzycznej oprawie.
Skąd akurat ten temat? Ta tragedia wciąż
budzi zainteresowanie, wywołuje emocje,
szczególnie we Włoszech, stąd ten właśnie
wybór?
Gianni Nepi: Wszyscy odwiedziliśmy Pompeje
i przeżywaliśmy te dramatyczne chwile
w naszych umysłach. Myślę, że to był emocjonalny
impuls, który skumulował się w tym
wyborze. Kiedy Gino Sozzi zaproponował
ten temat, wszyscy byliśmy zachwyceni!!!
Pewnie sporo o tym czytaliście, szczególnie
że literatura dotycząca tego tematu jest
więcej niż obszerna - choćby "Pompeje. Trzy
ostatnie dni" Alberto Angeli, bardzo ciekawa
pozycja, ukazująca wiele szczegółów i
faktów dotąd nieznanych lub przeoczonych,
bo są wątpliwości nawet co do daty tej
tragedii. To prawda, że właśnie ta książka
zainspirowała was do stworzenia tej opowieści?
Gianni Nepi: Książka Alberto Angela
przedstawiła sytuacje i postacie, takie jak Rektyna
i Pliniusz Starszy, ale także gladiatora
i czasowe następstwo wydarzeń, moment
samej erupcji i to, jak każda klasa społeczna
przeżywała te niesamowite chwile.
Najpierw mieliście zarysy całej historii i
dopiero wtedy komponowaliście muzykę,
czy też był to stopniowy proces, gdzie
warstwa muzyczna powstawała na bieżąco
z kolejnymi tekstami?
Gianni Nepi: Proces komponowania "Pompei"
był zupełnie inny niż zwykle. Najpierw
powstała część harmoniczna: dlatego nie
było melodii ani tekstu. Tak było w przypadku
wszystkich utworów. Ale mieliśmy od
początku określony temat, o którym chcieliśmy
opowiedzieć. Kiedy skomponowałem melodie
i słowa, pierwszym wrażeniem wszystkich
było zaskoczenie i muszę przyznać, że
na początku trudno było przetrawić całość!
Byliśmy tak przyzwyczajeni do słuchania samej
harmonii, a te utwory funkcjonowały
dobrze nawet tylko z muzyką... potem, jak
zawsze, ucho zaczęło rozwiewać wszelkie
wątpliwości i efekt końcowy w pełni nas satysfakcjonuje!
Trudno wybrać kilka fragmentów z tak interesującej
historii, szczególnie kiedy założy
się na początku prac, że efektem ma
być zwarta całość, nie przekraczająca 50
minut? Nie rozważaliście w związku z tym
stworzenia dłuższego albumu, poruszającego
również inne wątki pompejańskiej tragedii?
Paolo Ninci: Wybór naszego producenta,
aby zrobić jeden pojedynczy LP zamiast podwójnego,
jak w przypadku naszego albumu
"Symbols", zmusił nas do zmieszczenia się w
czasie 50 minut. Jednak najważniejsze postacie
i historie, które wybraliśmy uważam za
najciekawsze i najważniejsze. Jestem w pełni
zadowolony z efektu końcowego.
182
Nie było jednak tak, że prace nad tą płytą
przedłużyły się, bo wybraliście formę koncept
albumu, gdyż do takiej pracy jesteście
przecież przyzwyczajeni?
Francesco Sozzi: Nie, absolutnie, akurat
forma koncept pomaga nam w pisaniu. Posiadanie
tematu, nad którym można pracować
pomaga nam lepiej wyrazić atmosferę i
zamysł całości. Na przykład "Forever", utwór
poświęcony parze, która umiera w objęciach,
jakby chciała uczynić swoją miłość wieczną,
doprowadził nas do pracy nad przejmującymi
melodiami, które oczywiście nie byłyby
odpowiednie dla utworu takiego jak "Panic".
DARK QUARTERER
Foto: Dark Quarterer
To nie pierwsza płyta o tej tematyce, bo
wcześniej choćby niemiecki, progresywny
New Triumvirat wydał album "Pompeii",
jednak mnogość wątków i sama rozległość
tematu dały wam możliwość spojrzenia na
wydarzenia z 79 roku z innej perspektywy?
Gianni Nepi: W tych dniach słuchałem
tylko albumu New Triumvirat i myślę, że
ich sposób wykonania "czystego" progresywnego
grania jest godny pochwały. Atmosfera,
"Pompei", którą my sobie wyobrażaliśmy,
jest jednak zupełnie inna. Dużo mroczniejsza
i bardziej dramatyczna, a podejście
wokalne jest dużo bardziej ewokatywne. W
końcu było to tak straszne i ważne wydarzenie,
że nieuniknionym było, iż zainspirowało
książki, muzykę, inne dzieła...
W waszych tekstach pojawiają się również
uczestnicy tamtych wydarzeń, choćby słynny
Pliniusz Starszy, jedna z licznych, chociaż
pośrednich, ofiar wybuchu Wezuwiusza
i arystokratka Rektyna w "Plinius The
Elder" - bez tych bohaterów byłaby to opowieść
pozbawiona emocji, nie tak osobista?
Gianni Nepi: Historia Pliniusza Starszego
i Rektyny w rzeczywistości również emocjonalnie
wpłynęła na Paolo Girardiego (autora
obrazu), który poświęcił tej historii tył
okładki... to taka absurdalna historia. Pliniusz,
oficjalnie przyjaciel, a nie kochanek
Rektyny, otrzymał prośbę o pomoc i natychmiast
pospieszył jej na ratunek na galerze, ale
szalejące morze i podnoszące się z dna skały
rozbiły statek. Pliniusz z pewnością umarł z
przekonaniem, że nie mógł uratować Rektyny.
Rektyna natomiast uratowała się i żyła
długo. Nagrobek z jej imieniem został odnaleziony
przez archeologów, a data śmierci to
wiele lat po wybuchu Wezuwiusza. Ironia
losu!
"Gladiator" to również swoiste nawiązanie
do tego, że dopiero niedawno odkryto w
Pompejach fresk przestawiający walkę
gladiatorów?
Paolo Ninci: Absolutnie nie! Napisanie
kompozycji poświęconej gladiatorom było
jednym z naszych priorytetów. Dużo czytaliśmy
na ten temat. Rzymianie inwestowali
mnóstwo pieniędzy w broń i ich szkolenie, a
Pompeje były największą szkołą w imperium.
Gladiatorzy byli dla nich ważnym atutem.
Amfiteatr Arena w Pompejach, wciąż widoczny
i w dobrym stanie, był wykorzystywany
jako atrakcja dla ludzi, gdzie niewolnicygladiatorzy
byli wykorzystywani zarówno do
walki, jak i do szkolenia wojska. To historia
naszego bohatera, Gladiatora, który ma nadzieję
w swoim śnie, że jego śmierć może
przyczynić się do tego, że w końcu stanie się
wolnym człowiekiem.
Taka opowieść zasługiwała na równie dopracowaną
warstwę muzyczną i bez dwóch
zdań sprostaliście temu wyzwaniu: epicki
metal w waszym wydaniu staje się bowiem
coraz bardziej progresywny w duchu lata 70.
Mamy tu również efektowne aranżacje,
chóry, sporo organowych i fortepianowych
partii, czasem też nawet, tak jak w "Plinius
The Elder", mających wręcz jazzowy klimat.
Praca nad tą płytą musiała być dla
was wyzwaniem, ale chyba też sporą przyjemnością?
Francesco Sozzi: Tak, to dla nas wielka satysfakcja,
że możemy pracować, odnosząc sukcesy
w łączeniu różnych stylów muzycznych.
Powiedzmy, że to co robimy, odkąd
jesteśmy zespołem, to nic innego jak komponowanie,
podążające za gustami i inspiracjami
każdego z nas, a przede wszystkim do
momentu, w którym efekt końcowy zadowoli
wszystkich. Tylko w takim przypadku dajemy
efektowi końcowemu zielone światło.
Myślicie, że na ówczesnym poziomie wiedzy
można było uniknąć tej tragedii? Erupcja
Wezuwiusza z roku 62 i sygnały poprzedzające
tę późniejszą nie były dla
ówczesnych ludzi jakimś znakiem ostrzegawczym?
Wszystko tłumaczyli sobie gniewem
bogów, a na ucieczkę zdecydowali się
zbyt późno, dlatego w większości zginęli?
Francesco Longhi: Ludzie często przeceniają
swoją zdolność do panowania nad naturą
i takie zachowanie nie tylko doprowadziło do
dramatycznych wydarzeń w starożytności,
ale także w dzisiejszych czasach. Wystarczy
pomyśleć o tragediach z ostatnich dni, spowodowanych
problemami hydrogeologicznymi,
głównie z powodu nadmiernego wylesiania
i impregnacji gleby. W przeszłości wszystko
było tłumaczone wolą bogów, dziś mielibyśmy
nieco bardziej wyrafinowane podejście,
ale nadal często powraca chęć zmierzenia
się z wyzwaniami, które często charakteryzowały
współistnienie ludzkości z ich planetą...
Jednak paradoksalnie ich śmierć poniesiona
w taki właśnie sposób stała się po wiekach
przyczynkiem do dokładniejszego poznania
życia codziennego w ówczesnym Rzymie;
pod warstwami popiołu i żużlu zachowało
się też wiele zabytków czy nawet całych
obiektów, umożliwiających przeprowadzenie
wszechstronnych badań?
Francesco Longhi: W istocie, specyfika końca
Pompei oznaczała, że otrzymaliśmy z powrotem
miasto wciąż "żywe", które pozostało
Foto: Dark Quarterer
utrwalone w czasie wraz ze swoimi mieszkańcami,
którzy zostali odnalezieni w trakcie
poszukiwania ucieczki, w przeciwieństwie do
wszystkich innych obiektów archeologicznych,
które zostały odnalezione po powolnym
opuszczaniu ich, pozostawione samym
sobie przez bardzo długi czas.
Jak fani przyjęli "Pompei"? Jesteście zadowoleni
z odbioru tej płyty, pierwszych recenzji,
etc.?
Francesco Sozzi: "Pompei" została pozytywnie
przyjęta przez wszystkich krytyków
webzinów i fanzinów, została uznana za najlepszą
płytę roku przez wielu recenzentów i
ankieterów, nawet na Bandcampie! Zostaliśmy
pochwaleni za wspaniałą okładkę, tak
naprawdę musimy podziękować Paolo Girardi
za obraz, Cruz Del Sur, za wspaniałą
pracę przy druku i dystrybucji, Andrea Ramacciotti
i Alessandro Marton za miks i
mastering oraz Gino Sozzi, który początkowo
koordynował całość. Jeśli efekt końcowy
działa, to dlatego, że działa zespół!
Nie zmienia to jednak faktu, że nie zaprezentujecie
tego materiału na koncertach
przynajmniej do lata przyszłego roku - coś
takiego potrafi podciąć skrzydła, nawet jeśli
od wiosny było wiadomo, że pandemia szybko
nie odpuści?
Francesco Sozzi: Ta ogólnoświatowa pandemia
podcięła skrzydła wszystkim artystom
i nie tylko. Niestety nikt tak naprawdę nie
wie jak sobie z tym poradzić i nikt nie wie jak
długo to jeszcze potrwa, ale muzyka nie
może, i nie powinna przestać istnieć. Niestety
nie możemy promować naszego najnowszego
albumu, ale postaramy się jak naj-lepiej
wykorzystać internet. Zobaczymy, co
przyniesie przyszłość! Pozostaje faktem, że
tęsknimy za sceną i kontaktem z publicznością,
ale nie możemy się poddawać i rzeczywiście,
kiedy wrócimy, będzie to z jeszcze
większą energią!
Rok 2020 jest dla was szczególny również w
tym sensie, że świętujecie 40-lecie funkcjonowania
pod obecną nazwą. To piękny
jubileusz, a wasza muzyka jest ceniona
przez fanów na całym świecie, więc powodów
do satysfakcji wam nie brakuje, nawet
jeśli nie jesteście wielką gwiazdą pokroju
Iron Maiden?
Paolo Ninci: Tak, to prawda. Po 40 latach,
patrząc na włoską i światową scenę, nie ma
zbyt wielu wciąż aktywnych zespołów, ale z
tą energią moglibyśmy trwać znacznie dłużej!
Porównanie z Iron Maiden jest niemożliwe
z wielu powodów. Pierwszym jest to, że oni
byli Anglikami, my jesteśmy z Piombino,
małego miasteczka w Toskanii. Mieliśmy
zwykły pokój, w którym graliśmy próby,
przez wiele lat! Nie było miejsc, w których
moglibyśmy zaprezentować naszą muzykę.
Próbowaliśmy skontaktować się z niedawno
zmarłym producentem Iron Maiden Martinem
Birchem. Gianni rozmawiał z nim
przez telefon, pamiętam, że byliśmy wtedy
pełni nadziei. Wysłaliśmy mu nasze dwa
pierwsze albumy, nigdy nie dowiemy się, czy
ich słuchał. W każdym razie nasze dwa pierwsze
albumy nadal krążą po rynku i są uważane
za perły prawdziwego prog metalu!...
Cóż mogę powiedzieć: Niech żyje Iron
Maiden i Dark Quarterer...
Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz
DARK QUARTERER 183
HMP: Bardzo mnie zaskoczyła wasza najnowsza
płyta "Epitaph", skąd pomysł na
takie i aż tyle melodii?
Jacob Hansen: Dziękuję ci bardzo! Myślę,
że to bardzo pozytywne stwierdzenie! Wydaje
mi się, że szlifowaliśmy to, co lubimy i w
czym jesteśmy dobrzy, a melodie zawsze były
naszą mocną stroną, że tak powiem, ale
właśnie teraz to wzmocniliśmy i sprawiliśmy,
że linie wokalne wyróżniają się o wiele bardziej.
Bardzo się cieszę, że to zauważyłeś!
Wyróżnienie należy się naszym dwóm "toplinerom"
melodii, Henrikowi Fevre (który
jest z nami od czasu pisania tekstów i melodii
do "Disciples Of The Sun") i nowemu facetowi
Christofferowi Stjernemu (także teksty
i melodie). Potrzebujesz jednak mocnej
kompozycji, aby napisać mocną melodię i
właśnie to próbowaliśmy stworzyć. Mocne
Ogień płonie w nas
Bardzo mocno zaskoczył mnie najnowszy album Pyramaze. Zawiera on
progresywny power metal zagrany w ich stylu ale wtłoczony w znakomite i w
łatwo wpadające w uszy melodie. Generalnie bardziej trzeba słuchać "Epitaph" niż
o nim gadać, ale może zaciekłych fanów metalowej progresji wcześniej zdołam namówić
do przeczytania wywiadu z Jacobem Hansenem. W każdym razie zapraszam.
Ze względu na to, że pozostaliście przy progresywnym
power metalu całość brzmi
wyśmienicie. Niemniej jestem pewien, że
staniecie się celem hejterów, którzy zarzucą
wam, że gracie pop metal tak jak Battle
Beast czy Beast in Black...
Na szczęście, nie napotkałem zbyt wielu hejterów!
Nie jestem pewien, czy gramy popmetal,
cokolwiek to jest. Ale naszym głównym
celem jest melodia i przekazywanie
uczuć, a nie bycie agresywnym i buntowniczym,
jak to robią niektóre zespoły heavymetalowe.
Oni mogą to robić, ale to nie nasza
sprawa. Zawsze mieliśmy sentymentalne,
emocjonalne melodie i teksty, i to jest zdecydowanie
nasza sprawa.
Jednak przyznasz, że wasz singiel "Particle"
do którego nakręciliście wideo jest wyjątkowo
melodyjny i może przypaść do gustu nawet
fanom melodyjnego rocka?
Oj tak, i to jest tak dalekie od banalnego
heavymetalowego teledysku z płomieniami i
mieczami. To może wpędzić nas w kłopoty
(śmiech). Ale naprawdę chcieliśmy wyrwać
się z tego schematu i spróbować udowodnić,
że o to właśnie chodzi w tym utworze. Jest o
złamanym sercu i jak można mieć obsesję na
punkcie tego, co kochasz w swoim życiu. Z
tym, jak sądzę, może się utożsamić większość
ludzi na naszej planecie. Można to zinterpretować
jako coś bardzo przyziemnego, jednak
powinieneś połączyć się z emocjami zawartymi
w tym utworze i dokładnie poczuć, że tak
Znam wielu ludzi, którzy absolutnie nie mają
zamiaru zmieniać czegokolwiek w swoim
codziennym życiu, aby, miejmy nadzieję,
zrobić coś dobrego dla planety i jej mieszkańców.
Myślę, że ten sposób myślenia
umrze wraz z tym pokoleniem. Nie sądzę, by
moi rodzice w ogóle o tym myśleli! A moje
trzy córki ciągle o tym myślą, co jest zarówno
dobre i złe. Chodzi mi o to, że musimy coś
zmienić dla dobra naszych dzieci.
Tak w ogóle to każdy z utworów na
"Epitaph" może być waszym singlem. I tak,
trzecie wasze wideo zrobiliście do niesamowitego
i w zasadzie rozpoczynającego płytę
"A Stroke of Magic"...
Tak, to była ostatnia kompozycja napisana
na album i wybraliśmy ją na początek, ponieważ
chcieliśmy czegoś, co będzie miało
bardziej bombastyczny nastrój. To jeden z
cięższych utworów na albumie, ale wciąż ma
silny zmysł melodyczny, więc jako utwór
otwierający pojawia się naturalnie.
Natomiast "Bird of Prey" - jak dla mnie -
może być konkurentem dla "Particle", więc
może kolejne wideo?
Nigdy nie wiadomo! To zabawne, że oba te
utwory, "Particle" i "Bird Of Prey" są napisane
przeze mnie. Pisząc te rzeczy, musiałem
być w pewnym nastroju (śmiech). Cóż, to
zdecydowanie mocny kawałek, więc zobaczymy.
W muzyce Pyramaze jest bardzo wiele klawiszy.
Niemniej ich brzmienia nie drążnią a
ich intensywność i wręcz miotanie się
między znakomitymi i potężnymi orkiestracjami
a delikatnymi i rachitycznymi
dźwiękami fortepianu może zadziwić nawet
ludzi, którzy nie preferują muzyki jaką gra
Pyramaze...
Nie wiem co masz na myśli używając słowa
"keyboard" ale tak, używamy keyboardów do
orkiestracji. Mamy także - tu i tam - trochę
syntezatora, ale ogólnie rzecz biorąc, jest to
bardziej jak ścieżka dźwiękowa do filmu, a
Jonah, nasz klawiszowiec, jest w to mocno
zaangażowany! To tak, jakbyś chciał usłyszeć
wszystkie zawiłości orkiestracji, które możesz
znaleźć, ale jeśli w pełni pozwolisz na to,
by wszystko przepływało przez ciebie, nie
będziesz się tym rozpraszał. W sumie to miły,
ciepły i przytulny koc dźwiękowy.
utwory, z którymi, miejmy nadzieję, łączą się
nasi słuchacze.
Foto: Pyramaze
może brzmieć złamane serce w heavy metalu.
Bardzo lubię, gdy zespoły metalowe piszą
kompozycje, które mają silne emocje i przy
okazji nie są agresywne.
Drugie wideo nakręciliście do utworu
"World Foregone", który dla mnie, jest najjaśniejszym
punktem na waszej nowej
płycie. Łączy on świetną melodię, niezwykły
klimat oraz wasze powerowo-progresywne
spojrzenie na muzykę...
Dziękuję! Tak, to nasza mała "ekologiczna"
pieśń, że tak powiem. Wszyscy jesteśmy ojcami
wspaniałych dzieci. Boli nas, widząc,
jak muszą walczyć, aby powiedzieć nam "dorosłym"
o tym, jak traktujemy świat. Myślę i
mam nadzieję, że jesteśmy ostatnim pokoleniem,
które zarówno dba, jak i ma to gdzieś.
Jednak gitary w muzyce Pyramaze są równie
ważne a może nawet ważniejsze. Niemniej
nie wiem czy dobrze zauważyłem ale
Toke Skjonnemand jakby na "Epitaph" grał
mniej solówek...
Gitary są oczywiście bardzo ważną częścią
Pyramaze. Od tego wszystko się zaczęło, ale
obecnie mogą odgrywać mniej ważną rolę,
ponieważ mamy tak wiele innych elementów,
które mogą przejąć inicjatywę. Tak naprawdę
nie zastanawiałem się, czy jest na tym mniej
solówek, ale nie czuliśmy, że czegoś brakuje.
Kolejnym ważnym muzykiem Pyramaze
jest wokalista Terje Haroy. Jego głos i
umiejętności są niesamowite. Ogólnie można
powiedzieć, że mieliście ogromne
szczęście, bo w Pyramaze śpiewali sami
znakomici śpiewacy...
Cóż, dzięki! Tym razem skupialiśmy się na
184
PYRAMAZE
znalezieniu odpowiedniego miejsca na jego
wokale i pisaniu utworów z melodiami, które
idealnie pasowałyby do jego zakresu i myślę,
że nam się to udało! Naprawdę błyszczy na
tym albumie. Tak, był ukrytą tajemnicą norweskich
gór (śmiech). Na szczęście znaleźliśmy
go w moich producenckich kontaktach
i jest po prostu doskonały. Pasuje idealnie do
kapeli ze swoim humorem i osobowością, co
jest niesamowite.
Dopiero co wspomniałem o wszystkich
dotychczasowych wokalistach Pyramaze, a
na "Epitaph" panowie Terje Haroy, Lance
King i Matt Barlow zaśpiewali wspólnie w
najdłuższej i najbardziej złożonej kompozycji
"The Time Traveller". Zawsze utrzymujecie
kontakt z byłymi muzykami?
Staramy się być w kontakcie. Jonah z
Mattem Barlowem powołali projekt We
Are Sentinels, a ja byłem w kontakcie z
Lance Kingiem, będąc producentem i człowiekiem
od miksów jego solowych albumów,
więc tak, staramy się zachować dobre kontakty.
Kiedy skontaktowaliśmy się ze starymi
wokalistami, aby dokonać z nimi nagrań,
wszyscy się zgodzili i to po prostu nas uszczęśliwiło.
To było niesamowite przeżycie,
usłyszeć pierwszy wokal do tego utworu
pochodzący zarówno od Lance'a, jak i
Matta. Naprawdę, mieliśmy gęsią skórkę
(śmiech).
Niektórzy fani z pewnością będą porównywać
wszystkich trzech panów. Jednak jest
to dla mnie bez sensu, osobiście wolę delektować
się, jak wspaniale ze sobą współbrzmią...
Dokładnie, i nie ma znaczenia, czy ty jako
słuchacz najbardziej lubisz Matta, Terjego
czy Lance'a. Jeśli lubisz stare rzeczy, fantastycznie!
Cieszymy się z tego! Jeśli lubisz
nowe nagrania, cóż, tak samo! Bardzo nas to
cieszy. To naprawdę nie ma dla nas żadnego
znaczenia, o ile mamy ludzi, którzy naprawdę
nas lubią i podoba im się to, co robimy.
Tym bardziej, że być może niektórym z nich
zmieniliśmy życie, a to jest super!
Jak już wspomniałem o gościach na płycie
to należy wymienić Brittney Hayes z
Unleash the Archers, która zaśpiewała w
kawałku "Transcendence". Zrobiła to rewelacyjnie
choć było jej łatwiej, bo zaśpiewała
w znakomitym utworze. Jak w ogóle dobieraliście
gości i dlaczego wybraliście właśnie
ich?
Poznałem Brittney, kiedy pracowałem nad
albumami Unleash The Archers jako producent,
zajmowałem się również ich miksami.
Kiedy Jonah (Weingarten - przyp. red.)
wspomniał, że powinniśmy poprosić ją aby
zaśpiewała u nas, od razu się zgodziłem! Jest
fantastyczną wokalistką, ale nie tylko, jest
też bardzo miła, a ja jestem wielkim fanem
jej zespołu! Trochę rozmawialiśmy o tym,
który utwór wybrać, ale kiedy "Transcendence"
był prawie gotowy, poczuliśmy, że to
ten! Skontaktowaliśmy się z nią, a ona się
zgodziła i nagrała swoje wokale w Kanadzie.
Ty, Toke, Jonah Weingarten tworzycie
grupę, która pisze dla Pyramaze muzykę.
Czy każdy z was pisze kawałki osobno, a
potem wspólnie je opracowujecie, czy macie
zupełnie inną metodę pisania materiału?
Piszemy kompozycje indywidualnie i składamy
je razem w studio. Tym razem napisałem
trochę materiału razem z Jonahem, kiedy
był w Europie, żeby zagrać kilka koncertów,
ale zwykle jest tak, że po prostu przynosimy
pomysły, a czasem prawie w pełni wykonane
utwory, i aranżujemy je podczas nagrywania
perkusji.
Jaką role w Pyramaze odgrywają teksty, o
czym przeważnie piszecie i kto je pisze.
Czy w "Epitaph" jest ukryta opowieść, czy
raczej jest to zbiór luźnych opowiadań?
Do tej pory pracowaliśmy z Henrikiem Fevre
- Anubis Gate - od czasów "Disciples Of
The Sun". Żaden z nas nie był dobry w pisaniu
tekstów, więc połączyliśmy siły z facetem,
o którym wiedzieliśmy, że może to zrobić.
Czasami nadawaliśmy muzyce tytuł, ale
częściej, po prostu mówiliśmy o pewnych
emocjach, a on pisał z myślą o tych uczuciach.
Przy okazji "Epitaph" nawiązaliśmy
współpracę z innym facetem, Christofferem
Stjernem - H.E.R.O. - i wydaje mi się, że napisał
teksty i melodie do trzech lub czterech
kompozycji.
Każdy album Pyramaze wydaje się bardzo
dobrze dopracowany, czy należycie do
muzyków którzy pedantycznie podchodzą
do pisania i nagrywania muzyki? Co i w
którym albumie najchętniej byś zmienił,
gdybyś miał taką okazję?
Powiedziałbym, że nie. Mam duże doświadczenie
w produkcji muzyki i zdecydowanie
jestem perfekcjonistą. Uważam się za kogoś,
kto załatwia rzeczy, a nie czyni je doskonałymi.
Nie ma albumu w stu procentach doskonałego.
Powiedzmy to wprost. Dziesięć
procent planowania i dziewięćdziesiąt procent
wykonania! Dlatego też prawie nigdy się
nie cofam. Po prostu idę do przodu i myślę o
kolejnym kroku. Tak, oczywiście jest wiele
rzeczy, do których można by wrócić i
zmienić, ale w historii Pyramaze tak właśnie
jest. Nawet jeśli część z tego może zabrzmi
jak bzdury, ale to są świetne bzdury
(śmiech). Chodzi mi o to, że na pierwszym
albumie jest coś, co nie jest moim najlepszym
momentem jako producent, ale to nie ma
znaczenia, ponieważ czuję, że mam z nim
głęboki kontakt! Tylko to się liczy! Znam doskonale
niedoskonałe albumy, które sprawiają,
że chce mi się płakać. I to nie dlatego, że
ma najdoskonalszą produkcję.
Do tej pory wymieniłem większość muzyków
Pyramaze, więc niegrzecznym byłoby
pominąć perkusistę Mortena Gade Sorensena.
To kolejny niesamowity muzyk w szeregach
kapeli, myślę, że bez niego Pyramaze
nie brzmiało by tak jak brzmi...
Masz rację. Jest podstawą zespołu. Jest także
jedynym "dorosłym" pod tym względem, że
jest bardzo zorganizowany i świetnie podejmuje
decyzje. Brzmi, jakby był taki nudny,
ale nie jest. Zawsze się uśmiecha i śmieje oraz
jest najbardziej pozytywną istotą, jaką znam!
Chciałbym mieć tylko pięć procent z tego
(śmiech.) Czasem wydaje mi się, że jestem
pesymistą… Myślę, że moja introwertyczna
natura jest powodem, dla którego zdecydowałem
się siedzieć przed komputerem i tworzyć
muzykę przez cały dzień (śmiech).
Pyramaze to muzycy o nieprzeciętnych
umiejętnościach i pewnie ze sporym ego,
ciężko się wam współpracuje? Często
dochodzi do jakich spięć, czy wręcz odwrotnie,
czujecie się ze sobą bardzo komfortowo,
swoje myśli odczytujecie wręcz telepatycznie
i żyjecie ze sobą w wielkiej harmonii?
W tym zespole nie ma ego. W przeciwnym
razie nie byłoby mnie tutaj. Może to ja mam
największe ego, jeśli o to chodzi (śmiech).
Staram się skierować zespół we właściwym
kierunku, wykorzystując moje umiejętności i
doświadczenie, ale tutaj wszyscy jesteśmy
równi! A przyjaźń jest najważniejsza! Znamy
się od tak dawna. Myślę, że poznałem Mortena,
gdy miał jedenaście lat! A jeśli zespół
przestanie być przede wszystkim miejscem,
w którym można być najlepszymi przyjaciółmi,
albo to musi się zmienić, albo odchodzę!
Ha! Byłem w toksycznych zespołach i to
nie jest tego warte.
Wcześniej wspomniałem o trzech filmach
wideo, to sporo jak na promocje płyty. Wynika
to z braku koncertów i obostrzeń wynikających
z pandemii? Jakie zmiany w promocji
zespołów i artystów zaobserwowaliście
w 2020 roku?
Myślę, że mogliśmy trochę lepiej promować
się w mediach społecznościowych. Teledyski
to za mało, ale zdecydowanie pomagają!
Gdybym decydował, wszystkie nasze utwory
powinny zawierać świetne teledyski! Ale tak,
nie możemy grać koncertów i właściwie nie
możemy się spotkać, więc jest trochę trudno.
Ledwo co nacieszyłem się waszą nową płytą,
ale w sumie nie pogniewałbym się gdybym
mógł posłuchać następną. Liczę, że powstanie
dość szybko oraz życzę, aby wasza
kariera obfitowała w same sukcesy. Ostatnie
słowa należą do Ciebie...
Dzięki! Zacznę od razu pisać. (śmiech) Tak,
nie możemy się doczekać, by kontynuować
to, co zaczęliśmy! Ogień płonie w nas, aby
być kreatywnym i wydawać więcej muzyki,
ale także wyjechać w trasę i spotkać podobnie
myślących ludzi, którzy również kochają
dobrą muzykę metalową lub po prostu dobrą
muzykę! Zawsze fajnie jest poznawać ludzi i
rozmawiać o tym i owym, i po prostu nie
możemy się doczekać, aby znowu zrobić to
wkrótce! Bardzo dziękuję za poświęcony czas
i wsparcie! To znaczy więcej, niż można sobie
wyobrazić!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
PYRAMAZE 185
W Wuthering Heights zawsze sięgaliśmy po szczyt artystycznie
Wuthering Heights to zapomniana formacja z Danii, która przez swoją
karierę wydała pięć całkiem niezłych albumów. Choć grała swoistą mieszankę melodyjnego
power metalu, progresywnego metalu, folk rocka, muzyki symfonicznej
i neoklasycznej, to pamiętają o niej jedynie niektórzy fani progresywnego metalu.
Świadczy to o tym, że grupa docierała jedynie do fanów preferujących ambitniejsze
brzmienia progresywnego rocka i metalu. Niestety kariera Wuthering Heights
od roku 2011 zawisła w próżni, a to z powodu kontuzji jej lidera Erika Ravna. Niemniej
Erik postanowił przypomnieć nowemu pokoleniu fanów kapelę i zaczął wypuszczać
bardziej dopieszczone reedycje płyt Wuthering Heights. Na pierwszy
ogień poszedł trzeci album "Far From The Madding Crowd". Co stało się też przyczynkiem
do ciekawej rozmowy z Erikiem, który dość szczegółowo opowiada o
całej historii zespołu. Ciekawych zapraszam do zagłębienie się w wywiad, a później
do zapoznania się z muzyką Wuthering Heights. Moim zdaniem warto.
HMP: Reedycja waszego trzeciego albumu
"Far From The Madding Crowd" to znakomity
moment aby przypomnieć o Wuthering
Heights. Zanim zespół powstał udzielałeś
się w kapelach Angelica, z którą wystartowałeś
w 1989 roku, Minas Tirith i Vergelmir.
Opowiedz nam o tych kapelach...
Erik Ravn: Według mnie, zawsze był to ten
sam zespół, tylko z różnymi nazwami i różnymi
muzykami. Nigdy nie zmieniliśmy nazwy,
by stać się "innym" zespołem. To wszystko
z powodu czytania recenzji albumów i
uświadomienia sobie, że jakiś inny band używa
tej samej nazwy. Tak stało się zarówno w
przypadku Angeliki, jak i Minas Tirith. Nie
jestem już do końca pewien, dlaczego zmieniliśmy
nazwę z Vergelmir na Wuthering
Heights. Chyba myśleliśmy, że inny zespół
miał już taką nazwę, ale nie jestem pewien,
czy tak było w rzeczywistości. W każdym
razie nie była to dobra nazwa. Nie żeby
Wuthering Heights też było dobre, ale na to
wszyscy mogliśmy się wtedy zgodzić. Wracając
do rzeczy, ja i kilku chłopaków w szkole
postanowiliśmy założyć kapelę i zostać supergwiazdami!
(śmiech) Nie miałem nawet gitary
elektrycznej, ale od samego początku zacząłem
pisać utwory. I to po prostu jest to, co
robiłem. Niezależnie od nazw grupy i składów,
zawsze starałem się zebrać zespół do
zagrania tych kompozycji. Każda zmiana na
tej drodze była spowodowana względami
praktycznymi lub naturalnymi zmianami
muzycznymi. Nigdy nie było żadnej "nowej"
koncepcji jako podstawy dla różnych wcieleń
tej formacji.
Patrząc na nazwy tych kapel i tytuły ich
utworów dochodzę do wniosku, że byłeś zafascynowany
różnymi legendami i mitologiami
oraz powieściami typu "Władca Pierścieni"
autorstwa J.R.R. Tolkina. Jak ważna
była taka literatura w późniejszych dokonaniach
Wuthering Heights?
Dla mnie trochę to trudne pytanie, ponieważ
jestem wielkim fanem Tolkiena, a jego twórczość
wywarła ogromny wpływ na moje życie.
Niemniej jego znaczenie dla zespołu zostało
mocno przecenione przez tych, którzy pisali
o grupie przez lata. Dotyczy to również innych
mitologicznych kwestii. Wiele osób
uważa Wuthering Heights za zespół "fantasy
metal", a nawet "tolkienowski zespół". Jednakże,
nie przepadam za fantastyką, wolę
prawdziwą historię. Uważam powieści Tolkiena
za "historię fikcyjną", a nie za "fantazję".
Zostały stworzone głównie po to, aby zapewnić
oprawę dla jego wymyślonych języków.
Poza jedną kompozycją ("Lament For
Lórien"), nigdy nie napisałem "tolkienowskich"
utworów ani opowiadań. Moje kompozycje
są zazwyczaj o prawdziwym świecie,
oparte na moich prawdziwych doświadczeniach
i przemyśleniach na jego temat. Ale ponieważ
używam elementów stylistycznych,
które można znaleźć również w mitologii lub
fantazji, ludzie, być może naturalnie, zakładają,
że "treść" to także tylko wyimaginowane
Foto: Wuthering Heighst
opowieści. Moje teksty często dotyczą problemów
życia we współczesnym świecie i na
szerszą skalę, problemów ludzkości z rozsądnym
radzeniem sobie ze światem przyrody.
Tak więc, w moich utworach jest sporo ludzi
błąkających się po lasach i polach (śmiech!),
ale to nie są tylko eskapistyczne "bajki".
W zasadzie każdy wasz album to pewna
historia. Jak ważne jest dla ciebie przygotowanie
takiej historii? Czym się kierujesz
przy doborze tematów do takich opowieści?
Zawsze pisałem materiał jako pojedyncze
kompozycje, nie ma lepszego pomysłu niż
właśnie takie podejście. Ale dużo pracy włożyłem
w prezentację albumów jako "całości".
Każdy album jest efektem czasu, w którym
powstał. Lubię, gdy album ma sens jako całość
i ma ciąg logiczny, początek i koniec oraz
odpowiednią równowagę różnych typów
utworów. Dlatego powiedziałbym, że nasze
albumy mogą być tematyczne, ale jako takie
nie są albumami koncepcyjnymi. Trzy ostatnie
są prawdopodobnie najbardziej tematyczne.
"Far From The Madding Crowd" ma
silny motyw natury, a "The Shadow Cabinet"
bada różne mroczne siły mentalne, które
rządzą naszym ludzkim zachowaniem. A
"Salt" miał swego rodzaju morski akcent (co
wydawało się zmylić niektórych recenzentów,
którzy nagle myśleli, że jesteśmy jednym z
tych okropnych zespołów z nurtu "pirackiego
metalu"). "Salt" jest właściwie dobrym przykładem,
ponieważ jego tematyczność jest
głównie stylistyczna. Istnieją liryczne frazy
natury morskiej, a tam i ówdzie pojawiają się
wyobrażenia o morzu, ale faktyczne tematy
większości utworów nie mają z tym nic
wspólnego. Tak więc, chociaż istnieją tematy,
miejsca, a nawet postacie, które pojawiają się
w różnych kawałkach na różnych albumach,
nie ma liniowej narracji. Utwory traktuję raczej
jako różne "sceny" lub małe "filmy". W
rzeczywistości wiele kompozycji zostało początkowo
zainspirowanych konkretnym
obrazem lub sceną, które pojawiły się w mojej
głowie. Wtedy zadaniem autora tekstów było
ustalenie, co oznacza ten obraz i jak to przekazać
słuchaczowi. Oczywiście czasami bywa
to łatwiejsze niż zwykle. Ogólnie rzecz biorąc,
być może bardziej interesuje mnie poetycka
wartość tekstów niż ich dokładne znaczenie.
Myślę, że działo się tak w ciąg ostatnich
lat moich doświadczeń. I nie jest to niczym
złym, iż tekst jest na tyle niejasny, że słuchacze
mogą nadać mu własne znaczenie.
Tak w ogóle z jakich fascynacji narodziła się
wasza chęć do stworzenia kapeli i grania
muzyki?
Po prostu kocham muzykę przez całe życie,
przez całe życie gram oraz jestem zafascynowany
innymi muzykami. Ale kiedy jako nastolatek
odkryłem heavy metal, stało się to
niemal obsesją i nie przychodziło mi do głowy
nic innego, jak tylko grać w metalowym
zespole. Musisz pamiętać, że zespół założyłem
bardzo dawno temu. W tamtych czasach
nie wydawało się nam nierealne, abyśmy zarabiali
na życie jako muzycy. Poza tym w
późnych latach 80-tych pojawiło się trochę
szumu na temat duńskiego metalu, więc byliśmy
dość optymistycznie nastawieni. To nigdy
nie miało być tylko hobby, przynajmniej
nie dla mnie. Wszystko to oczywiście się
zmieniło, najpierw, gdy przebiła się muzyka
186
WUTHERING HEIGHTS
alternatywna lat 90-tych, a następnie wraz ze
zmianami strukturalnymi w branży muzycznej,
ze streamingiem, i tak dalej. Ale do
tego czasu wczułem się w to. Granie muzyki
stało się moją osobistą tożsamością. Ale oczywiście
nie było dobrze uświadomić sobie, że
komercyjny sukces w branży muzycznej nie
był już możliwy oraz, że tak naprawdę nie
miałem planu awaryjnego. Ale hej, to rock-
'n'roll, zawsze będę to kochać.
Czy od początku w swojej muzyce próbowaliście
przemycić różne elementy muzyki
folkowej?
Tak, można tak powiedzieć. Mniej więcej w
czasie, gdy zacząłem słuchać heavy metalu i
pisać muzykę, zacząłem też słuchać muzyki
ludowej. W duńskim radiu późnym wieczorem
był emitowany program z muzyką ludową
i to było dla mnie bardzo inspirujące.
Więc tak, nawet niektóre z naszych najwcześniejszych
kompozycji zawierały fragmenty
folku. Nie był to żaden wielki plan, po prostu
wydawało mi się, że melodie i czasami
wściekła energia tradycyjnej muzyki ludowej
bardzo dobrze komponują się z metalem,
który chcieliśmy grać. Przyszło to bardzo naturalnie.
Oczywiście wtedy nie było czegoś
takiego jak "folk metal", więc w zasadzie sami
to wymyśliliśmy. Głównymi inspiracjami byli
Gary Moore i Thin Lizzy. Byli pionierami.
Kiedy usłyszałem, jak Skyclad rewelacyjnie
stosuje elementy ludowe, dodało mi to odwagi,
by naprawdę się w to zanurzyć. I wydaje
mi się, że stało się to integralną częścią naszego
brzmienia.
Wydaje mi się, że część muzyki, która powstawała
w formacjach wymienionych na
początku wykorzystaliście na późniejszych
płytach Wuthering Heights. Mocno ją
zmieniliście pod względem budowy i aranżacji
czy raczej niewiele w nią ingerowaliście?
Cóż, tak, jak powiedziałem, był to mniej więcej
zawsze ten sam zespół. Tak więc naturalnie
wiele kompozycji zostało przeniesionych
przez różne wcielenia zespołu. Większość
materiału na naszych wczesnych demach została
później nagrana na albumy, z zaskakująco
niewielkimi zmianami. To tak, jakby
utwory były tam od początku, po prostu musieliśmy
nauczyć się, jak je poprawnie zagrać
(śmiech). Ale generalnie tak jest z moim pisaniem
materiału. Mogę sprawić, że część
utworów unosi się przez lata, zanim w końcu
znajdzie swoje właściwe miejsce w nagranej
kompozycji. Weźmy na przykład "The Last
Tribe" z naszego albumu "Salt". Szkice chórków
zostały napisane już w 1990 roku lub
później. I oczywiście "The Road Goes Ever
On" z "Far From The Madding Crowd" znajdowało
się już na naszym demie z 1992 roku
z podobną strukturą, nawet solo jest mniej
więcej takie samo.
Muzyka Wuthering Heights to konglomerat
melodyjnego power metalu, progresywnego
metalu, folk rocka, muzyki symfonicznej
i neoklasycznej. Tak w skrócie, bo innych
naleciałości jest też sporo. Ale... w progresywnym
metalu dobrze ma tylko Dream
Theater, natomiast melodyjny power metal
stracił popularność, którą miał na początku
lat 2000. Warto teraz wracać na scenę? Czy
po prostu pasja, jaką jest muzyka pcha was
ciągle do działania, pisania muzyki i grania?
Muszę powiedzieć, że w dzisiejszych czasach
rzadko słucham tego, co nazywasz melodyjnym
power metalem. Najbardziej interesuję
się muzyką z lat 70-tych, a jeśli jest to obecny
metal, to staram sie słuchać więcej niejednoznacznych
rzeczy. Dla mnie większość
współczesnych zespołów metalowych stała
się zbyt dopieszczona jak na mój gust. A może
"neutralna" to lepsze określenie. Lubię muzykę,
w której czujesz, że jest napięcie, wiesz?
To, przede wszystkim, przyciągnęło mnie do
ciężkiej muzyki. Muszę czuć, że za muzyką
stoją osoby, które dają coś z siebie, które mają
twórcze cele inne niż możliwość powiedzenia,
że są tylko w zespole. Może to stan
branży muzycznej sprawia, że muzycy nie
chcą ryzykować, a szkoda, bo jest dużo talentów
do poruszenia, chyba więcej niż kiedykolwiek.
Jak już napomknąłeś, Wuthering
Heights nie pasuje zbyt dobrze do żadnego
konkretnego gatunku. Nazwij to jak chcesz,
w każdym razie od ostatniego albumu Wuthering
Heights nie napisałem zbyt wiele tego
typu muzyki. Napisałem sporo kompozycji,
ale zmierzają one w innych kierunkach.
W każdym razie nie wymyślę konkretnego
stylu tylko po to, aby to zrobić. Mogę pisać
kawałki tylko wtedy, gdy mam coś nowego
do powiedzenia i jeśli jest w tym jakieś nowe
muzyczne wyzwanie. Poza tym, praca w domowych
studiach i przesyłanie sobie plików,
tak jak to jest obecnie, nie jest takie fajne. Zabawa
powinna być głównym celem, ponieważ
komercyjne możliwości każdego rodzaju metalu
są dziś mocno ograniczone. To jest OK
dla moich solowych projektów, ale robiąc coś
z zespołem, chcesz spędzić razem czas w studiu
lub sali prób.
Tak w ogóle dlaczego w 2011 podjęliście decyzję
o zakończeniu działalności?
Ze względów zdrowotnych. Przeżyłem kilka
lat z poważnymi problemami fizycznymi,
miałem kilka operacji. To jest chroniczne,
chociaż stosując leki jestem w stanie rozsądnie
z tym żyć. Ale to sprawiło, że nie mogłem
utrzymać swojej codziennej pracy, więc
w zasadzie nie miałem już możliwości finansowania
zespołu. Nie wiem, czy wtedy zrobilibyśmy
więcej muzyki, ale być może tak by
było. Ale to po prostu nie wchodziło w grę.
Bardzo się cieszę, że mogę teraz wydać reedycje
starych albumów, a dodatkowo ukaże się
trochę solowego materiału. Ale myślę, że zrobienie
większych nowych projektów będzie
trudne.
Muzyka Wuthering Heights była bardzo
ceniona przez fanów progresywnego rocka i
metalu, o czym świadczy chociażby wasz
udział w prestiżowym festiwalu ProgPower
2004. Chyba nie lubicie grać prostej muzyki?
W waszym przypadku musi być wielowymiarowa,
różnorodna bogata, pełna
emocji i uczuć oraz perfekcyjnie zagrana i
zaaranżowana... Niestety grono odbiorców
takiej muzyki jest niewielkie, więc pozostaje
wam zaakceptować to, że zespół to wasza
pasja, którą musicie finansować z innych
źródeł niż muzykowanie. A może jednak potrafiliście
zorganizować się tak, że ciągniecie
profity z muzykowania? Co robicie na
codzień?
Dobrze, że wspomniałeś o fanach, bo to oni
tak naprawdę są powodem, dla którego wciąż
działam, nawet jeśli jest to na mniejszą skalę.
Przez lata byłem zaskakiwany ogromnym
uczuciem, jakim ludzie nadal darzą zespół.
Tak więc reedycje to tak naprawdę projekt
dla fanów. Ale masz rację, nasz fanbase nie
jest duży. Wydaje mi się, że dla ludzi, którzy
faktycznie znają ten zespół, muzyka naprawdę
wiele znaczy. Myślę, że Wuthering
Heights nie jest zespołem dla "zwykłego" fana
muzyki. Wiele osób w ogóle tego nie rozumie,
ale fani, których mamy, są dość hardcorowi.
To trochę tak, jakbyśmy byli zespołem
typu "kochaj to albo nienawidź". Osobiście
to cenię. Oznacza to, że to co robisz na
niektórych wywiera pewien wpływ. Wolę, by
ludzie się wkurzali, niż byli obojętnymi
(śmiech). Niemniej masz rację, nigdy nie było
w tym pieniędzy. Jest to również jeden z powodów,
dla których obecnie nie udostępniamy
muzyki w ramach streamingu. Musimy
po prostu sprzedać kilka płyt CD, aby móc
wydać kolejne reedycje. Jak powiedziałem,
nie mam już innych źródeł dochodu, więc
aby tak się stało, musi się wszystko zrównoważyć.
Erik jesteś niekwestionowanym liderem
Wuthering Heights. To ty głównie komponujesz
muzykę i wymyślasz tematy utworów
oraz planujesz działania kapeli. Niestety
nie masz szczęścia do współpracowników,
których często wymieniałeś. Wiesz w
czym tkwiła przyczyna tych częstych
zmian?
Myślę, że powodów jest tyle, ile jest muzyków.
Ale myślę również, że głównym problemem
zawsze było to, że inni muzycy po prostu
nie chcieli tego tak bardzo jak ja. I rozumiem,
nie jest łatwo zrezygnować z wszystkiego
innego, aby spróbować odnieść sukces
w muzyce. Tak naprawdę tylko o to nie możesz
prosić ludzi. Ośmielę się powiedzieć to
wymaga dużo pracy i uporu. Nigdy nie planowałem
zostać "liderem zespołu", chciałbym
współdzielić niektóre obowiązki. Tak się po
prostu ułożyło, chyba dlatego, że po prostu
chciałem włożyć w to wiele pracy. Wydaje mi
się, że wielu ludzi chciałoby przez jakiś czas
pograć muzykę, a potem robić coś innego.
Wielu muzyków może poświęcić jakiś czas,
ale niewielu chce spędzić tak całe życie, w
pogoni za jakimś nieuchwytnym rock'n'rollowym
marzeniem. Rozumiem to. Oczywiście
przez te wszystkie lata było to bardzo trudne.
Niemniej zawsze współpracujesz z muzykami
bardzo utalentowanymi, jak dobierasz
sobie współpracowników? Ciężko jest znaleźć
tak dobrych muzyków?
Tak, zawsze było niezwykle trudno znaleźć w
Danii muzyków metalowych na odpowiednim
poziomie. Szczególnie wokalistów było
ciężko znaleźć, wręcz było to niemożliwe. Na
szczęście w Szwecji jest tak wiele talentów i
miałem szczęście współpracować z kilkoma z
nich. Wiele z tego wydarzyło się dzięki managementowi,
który wtedy mieliśmy, a który
współpracowało z wieloma różnymi ludźmi.
Tak, to trudne, kiedy tak naprawdę nie możesz
im zaoferować niczego poza czystą
frajdą. To może być dobre, kiedy zaczynasz,
ale trudne, gdy potrzebujesz konkretnego poziomu
muzycznego. Z drugiej strony, myślę,
że czasami potrafiłem wyciągać z muzyków
takie umiejętności, o których nie mieli poję-
WUTHERING HEIGHTS 187
188
cia i nie sądzili, że są do tego zdolni. Tworzenie
muzyki Wuthering Heights wymaga pewnego
wysiłku, a niektórym muzykom spodobało
się to wyzwanie i myślę, że zrobili to
z tego powodu.
Jednak w tym zamieszaniu masz też muzyków,
na których możesz zawsze liczyć.
Mam na myśli perkusistę Mortena Gade
Sorensena oraz wokalistę Nilsa Patrika
Johanssona. Jaki jest obecny status Wuthering
Heights, to na nowo aktywny zespół?
Masz stały skład? Może to ten sam znany
z dwóch ostatnich albumów?
Żadne nowe osoby nie zostały zaangażowane,
ale tak naprawdę razem nie działamy.
Wypuściliśmy te płyty w ramach projektu
ponownego wydania. Zaangażowani w to byli
tylko Morten, Nils Patrik i ja. Nie wyobrażałem
sobie tego bez nich. Nie mam kontaktu
z innymi chłopakami. Musielibyśmy się
spotkać w przypadku ewentualnego grania na
żywo, ale nie planujemy tego w tej chwili.
Progresywny metal, ze względu na swoja
nazwę, powinien ciągle szukać nowych
muzycznych pomysłów i rozwiązań. Tak na
prawdę powiela pomysły już kiedyś wymyślone.
Co prawda możliwości ich interpretacji
zdaje się są nieograniczone. Czy mimo
wszystko rozważacie wprowadzić jakieś
zmiany w waszej nowej muzyce?
Cóż, dawno nie nagrywaliśmy albumu Wuthering
Heights. Więc nie jest to coś, co robiłem
przez ostatnią dekadę. Kiedy Wuthering
Heights przestało działać, założyłem
zespół Brökeback Mountaineers, nagrałem
z nim album i EPkę (również dostępne w naszym
sklepie internetowym). Był to dla mnie
sposób na kontynuowanie grania, zmieniły
się okoliczności mojego działania, ponieważ
było to znacznie mniej poważne i formalne.
Po prostu grupa przyjaciół, która grała dowolny
kawałek, który akurat chcieli tego dnia
zagrać. Jednak dużo się nauczyłem grając w
tym zespole. Graliśmy głównie hardrockowe
wersje starych piosenek pop oraz okazjonalnie
klasyki rocka. Nauczyłem się dużo o strukturach
utworów i ich aranżacji. Poza tym
moja gra na gitarze i znajomość dźwięków gitary
znacznie się poprawiła. Myślę, że w końcu
znalazłem mniej więcej swoje brzmienie.
To wszystko miało duży wpływ na solowe
rzeczy, które robiłem przez ostatnie kilka lat.
Więc wydaje mi się, że moja muzyka zdecydowanie
się zmieniła, ale jak zwykle jest to
raczej naturalny rozwój niż świadoma decyzja.
Po prostu stałem się dużo bardziej pewny
siebie w graniu prostszych, melodyjnych rzeczy.
Moja chęć shredowania zdecydowanie
WUTHERING HEIGHST
nie jest już tak duża. Myślę, że to, o co się
starasz jako autor kompozycji, to być bardziej
precyzyjnym w sposobie przekazywania
pomysłów. I to oczywiście przychodzi tylko z
doświadczeniem. Im więcej poświęcisz nauki
na wybór właściwych nut, tym mniej nut
potrzebujesz lub coś w tym rodzaju. Zdajesz
sobie też sprawę, że niekoniecznie musisz
uwzględniać każdy pomysł, na który wpadniesz.
Nadal lubię tworzyć potężną, dramatyczną
muzykę, ale wydaje mi się, że stałem się
lepszy w rozpoznawaniu, czy coś jest dla
utworu korzystne, czy nie.
Liczę, że jeżeli wprowadzicie do swojej muzyki
jakieś nowości to jednak pozostaniecie
sobą. Tak w ogóle jaka będzie nowa płyta?
Co możemy po niej się spodziewać? Piszesz
nowy materiał? Masz już napisane jakieś
kompozycje? A może nawet wstępny termin
jej wydania?
Wydaje się, że wciąż jest pewne zamieszanie
co do nowego albumu Wuthering Heights.
Nie robimy nowego albumu i nigdy nie mówiłem,
że go zrobimy. Przynajmniej nie mamy
teraz takich planów. Nagraliśmy nowy
materiał, który zostanie wykorzystany później
przy okazji późniejszych reedycji. Kilka
ponownie nagranych starych utworów, które
moim zdaniem zasługiwały na drugą szansę, i
kilka nowych rzeczy. Oprócz tego nagrałem
album z nowymi kompozycjami na mój
solowy projekt "Beltane Born". To jest rodzaj
naturalnej progresji muzycznej, o której
mówiłem. Są to bardziej skupione i melodyjne
utwory, ale wciąż bardzo celtyckie, z dużą
ilością rockowej gitary i od czasu do czasu
wciąż przemycają coś epickiego. Znowu muszę
wywołać wspaniałego Gary Moore'a.
Jego album "Wild Frontier" wywarł na mnie
niesamowity wpływ. Przed śmiercią pracował
nad jego kontynuacją. To był dla mnie prawdziwy
cios. Pomyślałem więc, że gdybym
chciał usłyszeć ten album, najwyraźniej musiałbym
go sam zrobić. W każdym razie mam
nadzieję, że będę mógł wydać ten album jeszcze
w tym roku. Ostatnio pracowałem też
nad albumem w języku duńskim. Projekt nazywa
się "Soerling", a album jest w zasadzie
skończony, ale nie jestem pewien, kiedy zostanie
wydany. Ten album jest swego rodzaju
hołdem dla starych duńskich zespołów rockowych
lat 70-tych, których jestem wielkim fanem.
Myślę, że wyszło naprawdę fajnie, ale
oczywiście może to obchodzić tylko bardziej
zaangażowanych i zaciekawionych fanów
Wuthering Heights.
Pierwszą reedycją jest album "Far From The
Madding Crowd", która płyta będzie następna?
Czy możesz zdradzić harmonogram
wydawania wznowień z katalogu Wuthering
Heights i czy to będzie cała dyskografia
zespołu?
W planach jest ponowne wydanie wszystkich
albumów z poprawionym brzmieniem i dodatkowym
materiałem. Następnym w kolejności
jest "To Travel For Evermore", nasz
drugi album. Mam nadzieję, że uda mi się go
wypuścić w ciągu kilku miesięcy, ale oczywiście
wszystko jest teraz trochę niepewne, z
powodu całej sprawy z Covid-19. W każdym
razie jestem bardzo podekscytowany tą nową
reedycją. Nasz drugi album miał dość trudne
narodziny i początkowo nie wyszedł tak, jak
sobie wyobrażaliśmy. Nowa wersja została
zremasterowana z oryginalnych źródeł i
brzmi dużo lepiej. Przywrócono również pierwotną
kolejność utworów, więc krążek jest
bliższy do naszych oryginalnych pomysłów.
Dodatkowo, jako bonus będzie zawierał
nasze oryginalne taśmy demo. Byłem niechętny
do ponownego wydania tych dem z
powodu ich wątpliwej jakości, ale fani nadal o
nie prosili. Wydaje mi się, że mają one jakieś
znaczenie historyczne i pewien czynnik kultowy,
ponieważ pierwotnie wytłoczono tylko
100 kopii każdej taśmy. Ale tak, plan polega
na zrobieniu każdego albumu w podobny
sposób, ale jeśli chodzi o harmonogram, jest
za wcześnie, by coś powiedzieć. Chciałbym to
wszystko jak najszybciej udostępnić, ale są
kwestie praktyczne, które są czasochłonne.
Zasadniczo polegam na innych ludziach,
którzy pomagają mi w niektórych technicznych
sprawach i musi to pasować do ich
napiętych harmonogramów. Oczywiście
wszystko zostanie ogłoszone za pośrednictwem
naszych stron internetowych, gdy tylko
będę miał coś konkretnego do powiedzenia.
Każdy artysta kocha swoje wszystkie dzieła,
jednak czy wskazałbyś album Wuthering
Heights, w którym chciałbyś nanieść sporą
ilość poprawek? Przy okazji opowiedz parę
słów o każdym z albumów Wuthering
Heights, na co słuchacz powinien zwrócić
szczególna uwagę?
Hmmm... Nie wiem, czy kocham wszystkie
moje albumy (śmiech). Jak już powiedziałem,
każdy album jest tak naprawdę swego rodzaju
migawką czasu i generalnie nie wierzę w
cofanie się i ponowne ingerowanie w nie. Ale
to nie musi znaczyć, że jestem zadowolony z
tego, jak wyszły te wszystkie albumy. Myślę,
że tu i ówdzie mają dobre rzeczy, właściwie
całkiem genialne rzeczy, ale także pomysły,
które nie do końca dobrze zostały zrealizowane
z powodu braku czasu i pieniędzy lub po
prostu braku umiejętności. Ale jest jedna ważna
kwestia, zawsze staraliśmy się zrobić coś
oryginalnego. Nigdy nie staraliśmy się być po
prostu dobrą wersją naszych ulubionych zespołów,
staraliśmy się być najlepszym zespołem
wszechczasów! Powiedziałem to już
wcześniej, jeśli nie wierzysz, że jesteś najlepszym
zespołem na świecie, nie możesz oczekiwać,
że inni ludzie tak będą myśleć. To sięga
do tego, co powiedziałem wcześniej o
współczesnych zespołach, które wydają się
być zadowolone z robienia tego samego, co
wcześniej słyszeliśmy. W Wuthering
Heights zawsze sięgaliśmy po szczyt artystycznie.
Niekoniecznie oznacza to, że nam się
udało, ale próbowaliśmy i myślę, że to naprawdę
nadało naszej muzyce pewien charakter.
Myślę więc, że niektóre rzeczy zrobiliśmy
lepiej, inne trochę gorzej, ale to nigdy nie
brzmi jak ktokolwiek inny, a to jest przynajmniej
coś. Oczywiście słuchacz nie wie, jak
pierwotnie zamierzałem aby coś zabrzmiało,
więc może cieszyć się tym z otwartym umysłem.
Myślę, że to tylko część bycia muzykiem.
Nigdy nie możesz usłyszeć własnych
rzeczy tak, jak słyszą to inni ludzie. To jak
szef kuchni, który wie, jak gotowano posiłek,
a niekoniecznie chcesz o tym wiedzieć
(śmiech). Ale w końcu, jak powiedziałem, nagraliśmy
ponownie kilka starych kawałków.
Utworów, które uważałem za zbyt dobre, aby
nie zostały poprawnie nagrane. Zasłużyły na
Foto: Wuthering Heighst
szansę zagrania i nagrania ich z umiejętnościami
i doświadczeniem, które mamy teraz.
Może niektórzy fani wolą starsze wersje, ale
przynajmniej te kompozycje są teraz jakby "z
głowy" i mogę iść dalej. Ale jeśli chodzi o poszczególne
albumy… Myślę, że pierwszy album
"Within" różni się trochę od pozostałych,
głównie ze względu na sposób, w jaki
został stworzony. Te utwory zostały zaaranżowane
i wykonane na żywo, zanim zdążyliśmy
je nagrać, więc instrumentacja była
znacznie prostsza, bez wielu nakładek i dużych
partii wokalnych. Rzeczywista konfiguracja
studia również była dość prosta. Te
utwory to nasz set na żywo, nagrany tak, jak
go wykonaliśmy. Muzycznie jest to nadal
ciekawe. Odsłuchując "Within" podczas pracy
nad remasteringiem, byłem zaskoczony,
jak bardzo ma klimat progresywnego rocka.
Myśleliśmy wtedy, że jesteśmy bardzo ciężcy,
ale tak naprawdę nie byliśmy. Jest wiele dziwnych
dźwięków klawiszy i małych gitarowych
linii melodycznych, które nie są szczególnie
"metalowe". Album był dość popularny,
kiedy się ukazał, więc jest ważną częścią
naszego katalogu, nawet jeśli wizja muzyczna
nie jest jeszcze taka jasna. Drugi album "To
Travel For Evermore" był, jak powiedziałem,
dość trudny do wykonania. Chyba dlatego,
że nasze umiejętności nie były jeszcze w
pełni zgodne z naszymi ambicjami. Dzieje się
tam wiele technicznych, krzykliwych rzeczy,
z których prawdopodobnie bym zrezygnował,
gdyby album powstał dzisiaj. Ale jest też
coś interesującego w słuchaniu muzyków
grających wtedy na swoich granicach możliwości.
W każdym razie było podczas tamtej
sesji wiele kłopotów z całą organizacją wokół
zespołu, więc było to dla mnie stresujące i nie
są to sesje nagraniowe, na które patrzę z radością.
Ale tak naprawdę bardzo lubię wiele
utworów z tej płyty. Myślę, że na tym albumie
jest kilka pięknych melodyjnych, melancholijnych
rzeczy, a nowe wznowienie jest
zdecydowanie warte posłuchania. Powinniście
też zwrócić uwagę na bębny na tym albumie.
Morten Sorensen dołączył do zespołu
dopiero dwa tygodnie przed rozpoczęciem
nagrywania. Nigdy wcześniej nie słyszał tej
muzyki. Kiedy słyszysz jego grę na płycie, ten
fakt jest oszałamiający! Trzeci album, "Far
From The Madding Crowd", był pierwszym
z Nilsem Patrikiem Johanssonem na wokalu.
I co to był za występ! Wciąż pamiętam
tę sesję "przesłuchań", którą z nim odbyliśmy
(która, nawiasem mówiąc, znajduje się na
reedycji) i nigdy wcześniej czegoś takiego nie
słyszeliśmy. Myślę, że naprawdę chciał nam
zaimponować i na pewno to zrobił. Co za
głos. Właściwie była to pierwsza płyta, jaką
kiedykolwiek nagrał, chociaż nie była to pierwsza,
która została wydana. To niesamowite,
kiedy słyszysz, jakiego rodzaju występy są na
tym albumie. Poza tym, to prawdopodobnie
nasz najbardziej folkowy album. Jest tam po
prostu wiele naprawdę fajnych rzeczy, a
organiczna, bogata produkcja Tommy'ego
Hansena idealnie pasuje do naszych utworów.
Niekoniecznie jest to mój ulubiony album,
jeśli chodzi o kawałki, ale myślę, że to
ten, na którym wszystko idzie w najbardziej
naturalny sposób, jeśli chodzi o ogólne brzmienie.
Więc musieliśmy również wykonać
bardzo niewiele dodatkowej pracy nad dźwiękiem
przed ponownym wydaniem. Czwarty
album, "The Shadow Cabinet", jest zdecydowanie
naszym najmroczniejszym i najcięższym.
Został napisany w nieco mrocznym
czasie i uważam go za mój najbardziej osobisty
album. Pisanie tych bardzo uzewnętrzniających,
osobistych, mrocznych songów
wymagało trochę odwagi. I chociaż słuchanie
tego może nie zawsze być dla mnie przyjemne,
myślę, że jest to album, z którego jestem
najbardziej dumny. Myślę, że teksty są w
większości bardzo mocne, a muzyka bardzo
dobrze do nich pasuje. Oryginalna produkcja
może okazała się trochę za ciężka, ale w nadchodzącej
reedycji otrzyma trochę więcej
swobody, ale mimo wszystko wydaje mi się,
że brzmi świetnie. Ma kilka naprawdę fajnych
riffów i chwytliwych momentów. Ostatni
album "Salt", po raz pierwszy w historii zespołu,
został nagrany w niezmienionym składzie.
To dało pewną swobodę i pozytywny
klimat całemu procesowi nagrywania. Myślę,
że zespół brzmi dość dojrzale, a na płycie
znalazło się kilka naprawdę świetnych utworów.
Niestety, wtedy musieliśmy to wszystko
zrobić przy mniejszym budżecie i być może
przez to brzmienie jest nie najlepsze. Nie jestem
zadowolony z brzmienia gitary prowadzącej
i kilku innych rzeczy, ale znowu, słuchacz
nie wie, jak chciałem, żeby płyta brzmiała
i może uznać ją za doskonałą. W każdym
razie, myślę, że album zawiera wiele
różnorodnych kawałków, niektóre teksty są
dość interesujące, a do tego jest na nim nasza
najdłuższa jak dotąd kompozycja - "Lost At
Sea". To był ciekawy eksperyment, który moim
zdaniem zadział naprawdę dobrze, znacznie
lepiej niż długi kawałek z naszego pierwszego
albumu ("Dreamwalker"). Myślę, że
to w pewnym sensie pokazuje rozwój zespołu,
jeśli porównać te dwa utwory, po prostu
potrafimy skuteczniej opowiadać historie.
Nagelfest Music to wytwórnia prowadzona
przez ciebie, czy powstała tylko po to,
żeby promować dokonania Wuthering
Heights? Czy też masz dużo większe ambicje
i plany wobec działalności tej wytwórni?
Cóż, początkowo założyliśmy ją, aby wydać
materiał Brökeback Mountaineers. Ale teraz
używam jej również do innych moich pomysłów.
To nie jest prawdziwa wytwórnia
płytowa, a głównie nazwa, która pozwala mi
połączyć różne projekty pod jednym szyldem,
że tak powiem. Jest to coś w rodzaju
"zrób to sam" i wiem, że może wydawać się to
trochę nieprofesjonalne, ale w sumie może
okazać się dobre. Oznacza to też, że między
zespołem a fanami nie ma już ludzi z zewnątrz.
Jestem tutaj, a ludzie mogą się po
prostu skontaktować i w ten sposób mam z
nimi bezpośredni kontakt. Jest to więc miejsce,
w którym można być na bieżąco ze
wszystkimi informacjami o moich różnych
projektach muzycznych. W pewnym momencie
może być interesujące zrobienie czegoś
również z innymi artystami, ale nie chcę, aby
biznes stał się ważniejszy niż muzyka, to na
pewno. Byłoby miło pracować z jakimiś
młodszymi zespołami, robić dema czy coś
takiego. Wiem, że nagrywanie muzyki stało
się znacznie łatwiejsze technicznie, ale wciąż
istnieje coś takiego jak doświadczenie. Możesz
łatwo zostać przytłoczony techniczną
stroną rzeczy, nie wiedząc, od czego zacząć.
Chodzi mi o to, że gdy zaczynałem, bardzo
chciałem poznać bardziej doświadczonych
muzyków, tylko po to, żeby mi dali kilka
wskazówek i w pewnym sensie wskazać mi
właściwy kierunek. Byłoby miło móc przekazać
coś z tego, czego nauczyłem się przez
te wszystkie lata. Wiesz, dać coś w zamian.
Poza tym zawsze uwielbiam nowe muzyczne
wyzwania. Dzięki temu ciągle się uczysz.
Po cichu liczę, że nowy album Wuthering
Heights będzie wcześniej niż później. Przynajmniej
będę trzymał za to kciuki, a teraz
proszę o parę słów dla waszych fanów w
Polsce i czytelników naszego magazynu...
Tak, miejmy nadzieję, że następna reedycja
ukaże się niedługo. Jak widzisz, w moich pracach
jest więcej różnorodnej muzyki. Dziękuję,
że dałeś mi szansę porozmawiania o
tym wszystkim. I coś do fanów, a wiem, że
mamy całkiem sporo fanów w Polsce: dziękujemy
za zaufanie do zespołu w naszej długiej
i dziwnej historii oraz za przesłanie tych
wszystkich miłych komentarzy. Wydaje mi
się, że wciąż jest wielu ludzi, którzy doceniają
muzykę tworzoną przez artystów, którzy
wkładają w to swoje serce. Cały projekt
reedycji jest tak naprawdę dla was i mam
nadzieję, że wam się spodoba.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
WUTHERING HEIGHST 189
...staramy się nie podążać za żadnymi trendami...
Przyznam się, że ich ostatni duży album "The Insanity Abstract" nie
wywarł na mnie dużego wrażenia. Ogólnie oceniałem go pozytywnie ale mnie nie
przekonał do siebie. Niemniej najnowsza EPka "Altered Insanity" zmieniło moje
spojrzenie na ten zespół, a przecież nie ma na niej niczego nowego. Jedynie znane
kompozycje, choć w zmienionej aranżacji oraz z innymi wokalistami. Niemniej
pozwoliło to dostrzec elementy do tej pory niedostrzeżone, a pozwalające bardziej
docenić muzykę i same podejście do niej przez muzyków Vanish. Także teraz
uważam, że jak ktoś lubi melodyjne granie ale podane w ambitny sposób, może
śmiało sięgnąć po muzykę tego zespołu. Zanim jednak stawicie czoła muzyce
Vanish zapraszam do rozmowy z perkusistą Ralfem Nopperem, który rzuci co
nieco światła na sam zespół i jego muzyczny świat.
nych. Oczywiście są w Niemczech ludzie, którzy
są bardzo wąsko myślący i patrzą z pogardą
na każdy zespół, który ma więcej melodii
niż Sodom czy Destruction. Od czasu do
czasu mamy też kilku metalowców pod sceną,
którzy patrzą na nas złym wzrokiem, jakbyśmy
grali utwory Coldplay czy Abby, zwłaszcza
gdy klawisze płyną z samplera. Ten fakt
jest dla nas ważny, chcemy wyłamać się z granic
tradycyjnego metalu, ale oczywiście korzystamy
ze znaków firmowych starej dobrej
muzyki metalowej. Myślę, że to co najlepsze
z obu światów całkiem dobrze podsumowuje
naszą muzykę. Wracając do twojego pytania,
myślę, że większość ludzi w Niemczech, którzy
lubią słuchać ekstremalnego metalu, traktują
melodyjne zespoły z szacunkiem... zanim
pokażą środkowy palec w stronę sceny. Zachowują
się bardziej jak "jebać was, wezmę sobie
świeże piwo i poczekam na następny zespół". Co
zabawne, z naszym bardzo melodyjnym metalem,
często dostajemy feedback od naprawdę
groźnych facetów, którzy na koniec koncertu
przychodzą do stoiska z towarami i kupują
płytę "Normalnie tego nie słucham... ale podoba
mi się to co gracie..." (śmiech).
Wasza muzyka jest melodyjna, chwytliwa i
dbacie aby była łatwo przyswajalna przez
ewentualnego słuchacza. Dlaczego w swojej
muzyce preferujecie właśnie takie melodie?
Bardzo dobrze to rozpoznałeś, nasza muzyka
W waszych muzycznych propozycjach jest
też sporo elementów, które znam z progresywnego
metalu lub ambitnego power metalu.
Więc jest w was ambicja aby wasz muzyczny
świat nie był zupełnie przaśny i pospolity?
Słuchamy dużo progresywnej muzyki, ale staramy
się, żeby nasze kompozycje nie były
zbyt skomplikowane. Po pierwsze, ważne jest
dla nas, żeby fan nie potrzebował dwudziestu
odtworzeń, żeby zrozumieć utwór, a po drugie,
musimy być w stanie zagrać to całe gówno
na żywo w przyjemnie brzmiący sposób.
Nie postrzegamy siebie jako zespołu prog-metalowego,
ale lubimy dodawać pewne udoskonalenia
i progresywne elementy. To powinno
pomóc utrzymać zainteresowanie naszymi
kawałkami i nie pozwolić szybko znudzić się
nimi.
Dla ortodoksów - przynajmniej tu w Polsce
- bardzo wielkim problemy są instrumenty
klawiszowe, które w progresywnym metalu
czy melodyjnym power metalu są bardzo
ważnym elementem. U was spełniają też
bardzo ważną rolę ale jak to określiłem w
recenzji waszej EPki "Altered Insanity" brzmią
bardzo syntezatorowo i przypominającej
wręcz uniwersum...
Bądźmy szczerzy, nikt nie lubi pieprzonych
keybordów w metalu. Ja sam wykorzystuję
klawiszowe solówki na koncertach Dream
Theater głównie po to, by się odlać lub sięgnąć
po kolejne świeże piwo. Ale jeśli się dobrze
wsłuchać, to nie ma prawie żadnego zespołu
we współczesnym metalu, który nie
używa podkładów muzycznych do swojej muzyki.
Syntezatory, smyczki itp. tylko sprawiają,
że twoje brzmienie jest jeszcze cięższe, dlatego
jest to dla nas ważny element. Bastian,
nasz wokalista, grał kiedyś na klawiszach na
żywo. Ale kilka lat temu zdecydowaliśmy, że
klawisze powinny być odsunięte w głąb sceny,
żeby mógł być lepszym frontmanem i skupić
się na śpiewaniu. Samplowanie klawiszy jako
podkładów bardzo nam pomogło w występach
scenicznych. Myślę, że nadal jesteśmy
metalowcami i możesz machać głową w rytm
naszych kawałków z klawiszami.
190
HMP: Zacznijmy od takiej kwestii. W Polsce
melodyjny power metal nie cieszy się dużą
popularnością, wręcz często jest dość mocno
atakowany przez maniax, którzy zdecydowanie
wolą ostrzejsze odmiany metalu. Z
mojej obserwacji w Niemczech sytuacja wygląda
z goła inaczej. A może się mylę, i
wśród niemieckich fanów metalu też można
spotkać osoby agresywne wobec melodyjnego
power metalu?
Ralf Nopper: Cześć Michał, ciekawe pytanie,
bez rozgrzewki wprost do celu! Podoba mi się
to. W Niemczech jest wiele dobrych zespołów
w obu kategoriach, ekstremalnych i melodyj-
VANISH
Foto: Vanish
jest bardzo melodyjna, ponieważ sami lubimy
tę formę muzyki. Robimy utwory, które kochamy
i staramy się nie podążać za żadnymi
trendami czy oczekiwaniami. Często zdarza
się, że wyrzucamy prawie gotowe utwory na
krótko przed ich ukończeniem, ponieważ są
one zbyt standardowe lub nie dość melodyjne
jak dla nas. Staramy się pisać hity, które zostają
w uszach. Nic dla nas jako zespołu nie
jest fajniejsze jak to, że na trasie przez cały
dzień perkusista Rage śpiewa refren naszego
"Silence" i totalnie hołubi ten utwór. O to właśnie
chodzi, o pisanie utworów, które zostają
w głowie.
Nie zapominacie o mocy, wasza sekcja oraz
gitary są nawet mocarne ale charakteryzuje
je - przynajmniej obecnie - trochę nowoczesne
brzmienie. Skąd taki wybór?
Moc, to jest to, o co chodzi w naszej muzyce.
Perkusja, bas, klawisze muszą być potężne i
to również pochodzi z gitar. Jestem zwolennikiem
nowoczesnych hi-gainowych brzmień.
Najlepszą rzeczą jest podkręcać gitarę tak głośno,
że trzęsą ci się nogawki spodni, a świetny
riff przyprawia cię o gęsią skórkę. Dla
mnie o to właśnie chodzi w graniu na żywo.
Nie wszystko musi być perfekcyjne, ale musi
wywracać do góry nogami twój obiad w żołądku,
a bas musi rozpierdalać twój mózg, to jest
właśnie rock'n'roll.
Wasze podejście do muzyki bardzo mocno
kojarzą mi się z australijskim zespołem Vanishing
Point, z tymże ich - np. na Metal
Archive - określają jako kapelę grającą progresywny
metal a was jako power metal. Jak
myślicie skąd bierze się ta różnica w postrzeganiu
muzyki waszych kapel?
Myślę, że te porównania pasują do nas całkiem
nieźle. Często jesteśmy umieszczani w
szufladce prog/power, gdzie są Evergrey,
Symphony X, Queensryche, Dream Theater
itd. To oczywiście zaszczyt dla nas być porównywanym
z tak wspaniałymi zespołami.
Nie wiem zbyt wiele o Vanishing Point.
Obiecuję, że wypełnię tę lukę.
Wasze płyty - szczególnie "The Insanity
Abstract" - zdobywają bardzo dobre recenzje.
W wielu z nich zadają sobie pytanie czemu
zespól z tak dobrą muzyką nie potrafi
przebić się na szczyt popularności. Znacie
na to pytanie odpowiedź?
Myślę, że jest to łatwe do wytłumaczenia. Nie
mamy pieniędzy, by konkurować na szczycie.
Nasze wydania są całkowicie finansowane z
naszej własnej kieszeni, z rozwagą inwestujemy
nasze pieniądze. Nasz budżet wydawniczy
to tylko mały kawałek tortu w porównaniu
do zespołów z dużych wytwórni. Myślę,
że rozwijamy się powoli, ale systematycznie.
Wielu waszą muzykę porównuje do dokonań
Brainstorm, Symphorce, Kamelot, Evergrey,
Queensryche, Fates Warning itd. Z resztą
niedawno o tym wspomniałeś. Jak oceniacie
te zestawienia i skąd tak naprawdę czerpiecie
swoje inspiracje?
Jak już mówiłem, są to świetne zespoły, których
sami również lubimy słuchać. Oczywiście,
ich muzyka jest dla nas również inspirująca.
Jednak w zespole mamy bardzo szeroki
wachlarz wpływów muzycznych. Począwszy
od jazzu, popu, rocka, poprzez wszystkie rodzaje
metalu, nawet ekstremalnego metalu.
Myślę, że to również ułatwia nam komponowanie
utworów w bardzo zróżnicowany sposób.
W Vanish wszyscy członkowie zespołu
są zaangażowani w pisanie utworów, co z jednej
strony tworzy napięcie, ale z drugiej strony
tworzy interesującą i kreatywną muzykę
metalową.
Wiele kapel z takim podejściem do twórczości
jak wy, bardzo często korzysta z kreowania
opowiadań, które łączą się w jedną całość.
Czy wasze albumy to tzw. conceptalbumy
czy też każda z kompozycji opowiada
inną historię? Ogólnie o czym traktują
wasze teksty?
Dwa ostatnie i nasz następny album podążają
za koncepcją liryczną. Po ogłoszeniu końca
świata na "Come To Wither" (Massacre Records,
2014) i wycofaniu się w kojący świat
fikcji umysłu na "The Insanity Abstract"
(Fastball, 2017) i "Altered Insanity" (Fastball,
2020) nasz nowy album powróci z bardziej
pozytywnym poglądem na nasze niespokojne
czasy.
Bastian Rose ma bardzo mocny a zarazem
bardzo ciepły głos. Może przesadzę w mojej
opinii ale jest z podobnej półki wokalistów,
co Ralf Scheepers... Generalnie znakomicie
pasuje do waszej muzyki...
Dziękuję za ten komplement. Ralf jest jednym
z najlepszych metalowych wokalistów na
świecie!
Bastian świetnie radzi sobie ze śpiewaniem
i nie potrzebna jest mu jakakolwiek pomoc,
więc czemu na "Altered Insanity" do wspólnego
śpiewania zaprosiliście Tima "Rippera"
Owensa czy wspomnianego Ralfa Scheepersa?
Ideą ostatniego mini-albumu jest przedstawienie
alternatywnych wersji utworów Vanish.
Chcieliśmy, aby nasze utwory zostały
zinterpretowane przez innych wokalistów o
różnych głosach i stylach śpiewania. Najpierw
wpadliśmy na ten pomysł, a potem zadaliśmy
sobie pytanie, które kawałki byłyby do tego
dobre? Zdecydowaliśmy się na ulubiony
utwór fanów z ostatniego albumu "We Become
What We Are" i oczywiście od razu pomyśleliśmy
o jednym z naszych ulubionych
wokalistów, czyli o Timie Ripperze Owensie.
Myślę, że nadał temu utworowi nowy
charakter, mimo, że już wcześniej, kiedy śpiewał
w niej tylko Basti, była to naprawdę dobra
kompozycja, ja jednak wolę jej nową wersję.
Chcieliśmy też mieć na EPce trochę więcej
mrocznych wokali, na szczęście nasz nowy
gitarzysta Ben ma świetny warczący i wrzaskliwy
głos, więc musiał dodać coś do "Disbelief".
"Altered Insanity" to trochę prezent dla
nas i naszych fanów. Płyta jest limitowana do
500 sztuk i zostało ich już tylko kilka. To
również uczciło naszą dwudziestą rocznicę jako
zespołu, w tym europejską trasę z Rage i
Serenity. To był absolutny punkt kulminacyjny
w naszej karierze. Poza tym warczenie
Bena prawdopodobnie powróci na naszym
nowym albumie.
Na tej płycie wśród gości znalazła się też
polska wokalistka Alicja Mroczka. Co skłoniło
was do zaproszenia jej do wspólnego
śpiewania? Jej kariera dopiero się rozpoczyna,
znana jest wąskiemu gronu odbiorców,
więc ciekawi mnie też, gdzie w ogóle o niej
usłyszeliście?
Od dłuższego czasu szukaliśmy wokalistki,
która mogłaby zaśpiewać na "Altered Insanity".
Mieliśmy wiele pomysłów, ale nie chcieliśmy
typowego czystego kobiecego głosu,
bardziej prawdziwego rockowego głosu. Alicję
znalazłem na Facebooku znajomego. Był
tam filmik z akustycznym zespołem, na którym
śpiewała. Od razu było wiadomo, że to
jest ta właściwa osoba. Wysłałem go kolegom
z zespołu, wszyscy byliśmy zachwyceni i tak
jedno pociągnęło za sobą drugie. Oprócz super
głosu, jest też absolutnie super sympatyczną
osobą, która chętnie wzniesie kieliszek i
poimprezuje z tobą, tak jak my to lubimy.
Kochamy naszych polskich sąsiadów
(śmiech).
Wasze płyty "Come to Wither" i "The Insanity
Abstract" wydały wytwórnie Massacre
i Fastball Music. Obie płyty zdobyły
jakąś tam popularność, więc czemu do tej
pory, któraś z nich nie podjęła się ponownego
wydania waszego pierwszego albumu
"Separated from Today", swego czasu wydany
przez was i wytłoczony na CD-rach?
Nie chcemy. "Separated from Today" jest
bardzo stary i nie reprezentuje tego, czym
Vanish jest dzisiaj, to naprawdę coś dla zagorzałych
fanów naszego zespołu.
Z moich obserwacji wynika, że z progresywnego
metalu lub ambitnego power metalu
najbardziej powodzi się Dream Theater. Reszta
kapel z tej sceny, nawet te, co zdobędą
jakąś popularność, muszą wałczyć o swoje
utrzymanie. Z drugiej strony daje to swobodę
muzykom, którzy mogą pracować nad
materiałami na kolejne albumy tyle czasu ile
potrzebują. Myślę, że z tej możliwości wy
też korzystacie, czy jednak nie obawiacie się,
że zbyt długie okresy czasu między płytami
utrudniają promocję zespołu? Na kiedy planujecie
wydanie następcy "The Insanity
Abstract"?
Masz rację w tej kwestii. Większość "profesjonalnych"
kapel nie może żyć z samego zespołu.
W Vanish wszyscy mamy dobre prace, ale
oczywiście musimy zarabiać pieniądze również
na muzyce, żeby sfinansować nowe płyty,
LP, koszulki i trasy koncertowe. Od czasu
Corony nasza sprzedaż całkowicie się załamała
i wiele zarezerwowanych koncertów zostało
odwołanych lub przełożonych. Nie idzie
nam źle, wszyscy mamy swoje prace, więc
narzekamy na wysokim poziomie. Jednak jest
wiele osób w branży muzycznej, które radzą
sobie bardzo kiepsko, wszyscy technicy, ręce
do pracy, promotorzy, kluby, itd. Nie mam
pojęcia ile to gówno będzie dalej trwać.
Miejmy nadzieję, że ludzie w końcu to zrozumieją
i będą chodzić na koncerty, wspierać
lokalne kluby, a także kupować albumy i
koszulki bezpośrednio od zespołu, po prostu
potrzebujemy tych pieniędzy na wydawanie
nowej muzyki. Streaming nie pomaga w zdobywaniu
pieniędzy, używaj Spotify do odkrywania
nowych zespołów, ale potem kupuj ich
wydawnictwa, jeśli chcesz, żeby nadal tworzyli
muzykę. Nasz nowy album jest już
skomponowany, wszystkie utwory są skończone
i nagramy go na początku 2021 roku.
Wypuścimy go razem z większą trasą koncertową,
kiedy pandemia Covid 19 dobiegnie
końca. Mam nadzieję, że stanie się to na początku
2022 roku. Nowe kompozycje są niesamowite,
nie mogę się doczekać, kiedy zagramy
je na scenie!
Z tej sytuacji wynika też postawa muzyków
tej sceny, dla których bardziej liczy się sama
muzyka, jej jakość a nie walory komercyjne.
To też chyba wyjaśnia czemu na tej scenie
jest tak wiele formacji i tak długo na niej się
utrzymują. Wolność artystyczna to ciągle
wartość sama w sobie?
To zdecydowanie dla nas. Nie stawiamy na
pierwszym miejscu sukcesu komercyjnego, ale
muzykę. Dlatego wydajemy nowy album tylko
co kilka lat, chodzi o dostarczenie dobrej
jakości. Nie dajemy się naciskać wytwórniom
czy agencjom. Od Vanish można oczekiwać
tylko dobrych płyt, w które włożono dużo
kreatywności, czasu, pasji, krwi i serca. To
zdecydowanie słychać. Wielkie dzięki za interesujący
wywiad Michał! Życzę Ci wielu sukcesów,
a Twoim czytelnikom dobrej zabawy
z magazynem. I nie zapominajcie, jedzcie warzywa,
bądźcie życzliwi dla starszych ludzi,
myjcie regularnie swoje brudne części ciała,
bądźcie zdrowi i słuchajcie Vanish!
Michał Mazur,
Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz,
Kacper Hawryluk
VANISH 191
już szczepionkę. Jak to wygląda w Polsce?
Współczesny rock to nic ekscytującego
Bobby Jarzombek to człowiek legenda, przynajmniej w środowisku perkusyjnym.
Występował z Spastic Ink, Riot, Halfordem czy obecnie, z prog metalowym
Fates Warning. Nowa płyta tego zespołu ukazała się w połowie zeszłego
roku, jednak jeżeli wam ona umknęła, macie możliwość nadrobienia tej straty,
przy lekturze niniejszego wywiadu.
HMP: Minęło sporo czasu od wydania poprzedniej
płyty Fates Warning. Co wpłynęło
na tak długą przerwę?
Bobby Jarzombek: Z mojej perspektywy wygląda
to nieco inaczej. Po wydaniu poprzedniej
płyty bardzo intensywnie koncertowaliśmy,
zarówno w Europie i w Stanach. Po jakimś
czasie wróciliśmy do Europy, aby nagrać
album koncertowy "Live Over Europe".
Każdy z nas ma też inne zajęcia - projekty,
którym poświęcamy trochę czasu. Nie wydaje
mi się, że minęło aż tak wiele czasu pomiędzy
płytami. Po wydaniu "Theories Of
Flight", scenariusz był podobny do wcześniejszych.
Zagraliśmy serię koncertów promujących,
a po ich zakończeniu przyszedł
czas na standardowe pytanie: czy chcemy
rozmawiać o nowej płycie? A może wolimy
poczekać i porozmawiać o niej, jak przyjdzie
odpowiednia pora? Możliwe, że tym razem
Ciekawe, że o to pytasz. Gdy pracujesz nad
czymś tak długo jak my, naturalnym jest, że
po skończeniu nie mamy ochoty wybiegać w
przyszłość i brać się za następny album. W
tym momencie, nikt tak naprawdę nie wie co
będzie dalej. Stan, w jakim znajduje się w
obecnie świat również nie napawa optymizmem.
Możemy zajmować się tylko jednym
albumem w danej chwili, skupiamy się więc
na tym, który wydaliśmy. Musimy to jakoś
przeczekać i zobaczymy co będzie się działo.
Mam nadzieję na granie koncertów. Płyta
jest dostępna już jakieś pół roku, a nie udało
nam się do tej pory zagrać ani jednego prawdziwego
występu.
Domyślam się, że pandemia musiała nieźle
pokrzyżować wam tegoroczne plany. Jak się
w tym odnajdujesz?
Jest ciężko. Nie wiem jak wygląda sytuacja w
Mamy szczepienia, ale idą bardzo wolno.
Wygląda, że grupa w której się znajduję,
zostanie zaszczepiona nie wcześniej niż w
przyszłym roku.
No nieźle. W Stanach idzie to chyba nieco
szybciej. Wiem, że trzeba przyjąć dwie dawki
szczepionki. Mój ojciec jedną już dostał, właśnie
czeka na drugą. Myślę, że nie będziemy
czekać całego roku na efekty. Ale z drugiej
strony, któż to może tak naprawdę wiedzieć?
Na ile skuteczne okażą się szczepienia? Póki
co mam zaplanowaną trasę z zespołem Sebastiana
Bacha na maj, czerwiec i lipiec. Wydaje
mi się jednak, że jest bardzo mało prawdopodobne,
aby koncerty rzeczywiście się
odbyły. Może uda nam się dać jakieś pojedyncze
sztuki. Z drugiej strony, może nie być
szans nawet na to. Jest w nas mnóstwo niepewności.
Trasa miałaby się odbyć za kilka
miesięcy, a i tak nie wiemy czy w ogóle będzie
z czym jechać.
Niektórzy wykorzystują przymusowe siedzenie
w domu na więcej ćwiczeń, tworzenie
nowej muzyki czy inne rzeczy, na które
na co dzień brakuje im czasu. Jak to wygląda
w twoim przypadku?
Mam podobnie. Kiedy nie jestem w trasie
albo nie pracuję z innymi zespołami, ogarniam
więcej typowo domowych spraw. Zajmuję
się ogrodem, wykonuję remonty, drobne naprawy
i tym podobne. Moja żona jest zadowolona,
bo jestem w domu i mogę się nim
zająć. (śmiech) Nie musi się martwić tym, że
opuszczę ją na dwa miesiące z powodu koncertów.
Ja też się cieszę, że mogę sobie popracować
w ogrodzie. Z drugiej strony, pracuję
nad kilkoma projektami jako muzyk sesyjny.
Czasami są to pojedyncze kawałki,
czasem coś więcej. Pracuję więcej w swoim
domowym studiu. Ludzie mają wobec ciebie
oczekiwania - jeżeli jesteś muzykiem, to siedząc
w domu powinieneś tworzyć coś nowego.
Poddaję się temu, przynajmniej w pewnym
stopniu. Nie mówię, że jest to dominujące
uczucie, w końcu ogródek też czeka,
aby się nim zająć.
pojawiło się w nas pewne wahanie. W końcu
zebraliśmy się jednak do tego wszystkiego
raz jeszcze. Fates Warning gra bardzo złożoną
muzykę i ten materiał nie jest łatwy w
ograniu. Nie tworzymy utworu w kilka dni,
wszystko trwa zdecydowanie dłużej.
Dwa lata temu rozmawiałem z Rayem
Alderem (wokalista Fates Warning - przyp.
red.), przy okazji jego solowego albumu.
Zapytałem o nowy album Fates Warning i
odniosłem wrażenie, że Ray nie był pewien,
czy ten w ogóle powstanie. Album wyszedł,
ale gdy połączę jego słowa z tytułem "Long
Day Good Night" albo treścią ostatniego
kawałka, zatytułowanego zresztą "The
Last Song", wyłania się z tego niepokojący
obraz przyszłości zespołu.
Polsce. Z jakiego miasta dzwonisz?
Foto: Fates Warning
Z Wrocławia.
Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że mogłem
kiedyś być w okolicy. Ale wracając do
tematu, nie dzieje się zbyt dobrze. Wielu ludzi
musi zamykać swoje interesy. Ludzie robią
dużo większe zapasy w supermarketach i
sklepach spożywczych, jedzą głównie w domu.
Mało kto chodzi do restauracji, o ile te
są otwarte. Oblężenie przeżywają sklepy z alkoholem,
ludzie siedzą i piją w domach. Muzycy
również są w trudnej sytuacji. Zawód
ten polega, w dużej mierze, na występowaniu
przed publicznością a na to nie ma szans.
Tak po prostu jest, musimy sobie jakoś z tym
radzić. Mam nadzieję, że wszystko się ułoży
i wróci do kontroli. Niektórzy ludzie dostają
Występowałeś z całym mnóstwem różnych
zespołów i artystów. Jak na przykład wspominasz
współpracę z Robem Halfordem?
Doskonale. (śmiech) Gdy stawiłem się na
przesłuchanie do zespołu Roba, nie miałem
pojęcia co z tego wyjdzie. Nie wiedziałem,
jakim jest człowiekiem ani czy współpracuje
się z nim łatwo czy wręcz przeciwnie. Bałem
się, że może okazać się dupkiem. Teraz mogę
powiedzieć, że ze wszystkich artystów z którymi
występowałem, Rob jest zdecydowanie
najlepszym we współpracy. Pozwolił mi grać
to, co uważałem, że będzie pasować do danego
kawałka. Jeżeli następowała jakaś wtopa
na scenie, nigdy nie winił o to kogoś innego
niż samego siebie. Jest po prostu świetnym
gościem. Podzielę się historią z czasu
nagrywania "Resurrection" (pierwszy album
zespołu Halford - przyp. red.). Pod koniec
utworu tytułowego jest taka część refrenu,
podczas której gram szesnastkami na hi-hatcie.
Po chwili tempo się zmienia. Zapytałem
go, jak mam grać: czy chce tam mieć triole
czy równe szesnastki. Poprosił o zagranie tak
i tak, a potem odpowiedział: rób co uważasz,
192
FATES WARNING
że będzie dobre. Myślałem, że będzie mi coś
narzucał, jednak nigdy nic takiego nie miało
miejsca. Świetnie wspominam duże koncerty,
takie jak Rock In Rio, Madison Square
Garden czy Red Rocks. Kilka razy byliśmy
w Japonii, gdzie również świetnie spędziliśmy
czas. Uwielbiałem grać w jego zespole.
Jak się zaczęła twoja przygoda z perkusją?
Mam dwóch braci, jeden jest starszy, drugi
młodszy. Będąc dzieciakami słuchaliśmy dużo
radia i lecących w nim rockowych hitów.
Zaczęliśmy się interesować muzyką i kupować
single ze znanymi z radia kawałkami.
Wykazaliśmy zainteresowanie graniem i nasza
mama wspomniała, że mogłaby kupić na
święta mały zestaw perkusyjny i elektryczne
organy. W sumie były to bardziej zabawki, a
nie użyteczne instrumenty. Podczas Wigilii,
mój młodszy brat, który już wcześniej miał
jakąś książeczkę z melodiami, pogrywał jakieś
proste świąteczne piosenki. W ciągu kilku
dni zaczął robić naprawdę spore postępy.
Wraz ze starszym bratem zainteresowaliśmy
się perkusją, ale nie byliśmy jakość szczególnie
wkręceni. Z jakiegoś powodu mama zapytała
mnie, czy nie chciałbym zacząć lekcji gry
na bębnach. Nie byłem pewien, ale odpowiedziałem,
że, może i chciałbym. Tak to się
zaczęło. Na początku uczyłem się tylko grania
na werblu i czytania nut. Po pewnym czasie
zapragnęliśmy grać z braćmi razem. Dostaliśmy
też nieco lepsze instrumenty. Słuchaliśmy
wtedy Rush, Kiss, Scorpions,
Aerosmith i innych zespołów hard rockowych.
Uzmysłowiło nam to, że gitara jest
ważniejszym instrumentem niż organy, przynajmniej
w takiej muzyce. Mój brat zaczął
grać na gitarze, a ja zacząłem podchodzić do
perkusji bardziej poważnie. Staraliśmy się
być jak nasi bohaterowie, uczyliśmy się kawałków,
których sami słuchaliśmy.
Który z zespołów w których grałeś, uważasz
za przełomowy dla swojego rozwoju?
Riot czy może jeszcze wcześniej, Juggernaut?
Jestem zaskoczony, że w ogóle kojarzysz Juggernaut.
To pierwszy zespół, z którym nagrywałem
- mieliśmy kontrakt z Metal Blade
Records. Tak naprawdę, to nigdy nie udało
nam się zaistnieć poza stanem Teksas. W sumie
zagraliśmy może dziesięć czy piętnaście
koncertów, nie było to więc nic wielkiego.
Jeżeli byłeś naprawdę wkręconym fanem
heavy metalu, to mogłeś się postarać i dostać
gdzieś nasze nagrania. Riot działał na dużo
większą skalę. Przede wszystkim, wydawała
nas duża wytwórnia. Album "Thundersteel"
ukazał się nakładem CBS. Wtedy nawet nie
zdawaliśmy sobie sprawy, jakim stał się
hitem. Nie było internetu, wiedzieliśmy tylko,
że płyta jest dostępna w sklepach i ludzie
w Niemczech, Polsce czy w Japonii mogą ją
kupić. Gdy przyjeżdżaliśmy do tych krajów,
okazało się, że ludzie znają utwory. To było
interesujące doświadczenie.
Wspomniałeś o słuchaniu Rush z braćmi.
Muszę zapytać o Neila Pearta. Przed wywiadem
znalazłem gdzieś film z koncertu
zespołu Sebastiana Bacha, podczas którego
gracie przeróbkę utworu "Tom Sawyer" tej
grupy. Zdaje się, że Neil był dla ciebie
ważnym muzykiem?
Foto: Fates Warning
Neil był wielki! To dla mnie najważniejsza
postać, jeżeli rozmawiamy o perkusistach.
Chcę oddać mu hołd, planowałem wrzucić
do sieci jakiś jego kawałek. Miałem nadzieję
zrobić to w rocznicę jego śmierci, ale przegapiłem
tę datę. Może jeszcze jednak coś w
tym stylu zrobię. Neil miał na mnie tak duży
wpływ, że nie sposób tego przeoczyć. Był
kimś wybitnym, odcisnął piętno na całym
pokoleniu muzyków. Mam na myśli ludzi
takich jak Mark Zonder (były bębniarz
Fates Warning - przyp. red.), Scott Rockenfield
czy Mike Portnoy. Sposób, w jaki konstruował
swoje partie w obrębie utworu, był
czymś wspaniałym i słychać to w grze każdego
z nas. Jeśli chodzi o wykonanie "Tom
Sawyer", zabawna historia, ale zagraliśmy to
właściwie przez przypadek. Mieliśmy odbyć
dwa koncerty w Kanadzie, przyjechaliśmy
tylko na nie. Sebastian w trakcie próby
dźwięku uznał, że fajnie będzie zagrać "Tom
Sawyer" w środku kawałka "Monkey Business".
Pomyślałem, że żartuje, tym bardziej,
że nie ćwiczyłem tego od lat. Wcześniej i tak
nie grałem go poprawnie. Ale zostaliśmy przy
tej decyzji. Potem numer wszedł do naszego
repertuaru również podczas innych koncertów.
Lubimy czasem zabawić się w taki
sposób.
Oglądałem twoje instruktażowe wideo,
"Performance & Technique". Odniosłem
wrażenie, że aby wznieść się na taki
poziom, musiałeś dokonać wielu poświęceń
w innych sferach życia. Zastanawiasz się
czasem, czy czegoś przy tym nie straciłeś?
Każdy kto chce zostać muzykiem musi
ponieść wiele poświęceń. Ćwiczenia zajmują
mnóstwo godzin, które spędzasz na rozwoju
rzemiosła. Musiałem swoje odbębnić, zwłaszcza
w młodości. Teraz nie ćwiczę już za
bardzo, chyba, że pracuję nad jakimś konkretnym
projektem. Jednak w młodości siedziałem
za stołkiem każdego dnia. Zdobywałem
ten instrument! Wypróbowywałem nowe
pomysły, ciągle starałem się odkrywać coś
innego. Już tego nie robię, bo po prostu nie
mam czasu. W sumie to nie uważam, że
musiałem coś poświęcić. Uwielbiałem grać na
bębnach. Robię to już od trzydziestu lat.
Pamiętam, że czasem żona chciała iść ze mną
do zoo albo do kina, ale odmawiałem, bo
ćwiczyłem. Patrząc wstecz wydaje mi się, że
było to trochę samolubne. Opłacało się jednak,
gdyż jestem dziś dokładnie takim perkusistą,
jakim chciałem być. Nie ulega jednak
wątpliwości, że musiałem włożyć w to mnóstwo
pracy. Moje wideo szkoleniowe powstało
pomiędzy albumami Halforda. Po zakończeniu
trasy koncertowej uznałem, że
jestem już trochę bardziej rozpoznawalny, w
końcu grałem z kimś, kto jest ikoną. Zawsze
lubiłem oglądać podobne filmy innych
perkusistów. Miałem kolegę, który kompletował
sprzęt do nowego studia telewizyjnego.
Miał kamerę za sto tysięcy dolarów i pomyślałem,
że możemy wykorzystać ten sprzęt
do mojego wideo. Oczywiście, dzisiaj możesz
zrobić coś podobnego dużo tańszym sprzętem,
kamerą przenośnią czy czymś podobnym.
Nagrałem kilka utworów i solówek, a
wydaniem tego zainteresował się Warner.
Dziś uważam, że to najlepsze co mogłem zrobić
dla swojej kariery. Wydałem to jako osobisty
projekt, nie musiałem podążać za jakimś
liderem i grać cudzych kawałków. To
było moje, od początku do końca i jestem z
tego bardzo dumny. Wiem, że ludzie oglądają
to do dzisiaj.
Kolejne pytanie również dotyczyć będzie
perkusji. Jak postrzegasz przyszłość tego
instrumentu, w kontekście tego, że w muzyce
popularnej coraz częściej korzysta się z
sampli? Nawet w produkcjach metalowych,
perkusja często jest triggerowana, co
przekłada się na jej nienaturalne brzmienie.
Trudne pytanie, na które nie znam odpowiedzi.
Nie słucham współczesnej muzyki i
nie za bardzo wiem, co się w niej dzieje. W
tradycyjnym hard rocku i heavy metalu
bębny zawsze będą bardzo ważnym i żywotnym
elementem muzyki. Napędzają takie
granie. Osobiście, nie podoba mi się to, jak
teraz nagrywa się metal. Myślę, że ta muzyka
nie brzmi dziś dobrze. Nie podoba mi się
produkcja, gdyż jest zbyt przetworzona. Nic
nie brzmi autentycznie. Nie będę słuchał
takich rzeczy. Odpalam czasem radio, w których
nadawane są nowe kawałki metalowe.
Wszystkie brzmią dla mnie tak samo. Uważam,
że to źle i mam nadzieję, że trend się
zmieni. Myślę, że ludziom znudzi się takie
brzmienie i zechcą słuchać prawdziwych,
FATES WARNING 193
akustycznych bębnów. Jeszcze gorzej we
współczesnej muzyce jest z gitarami. Nie
słyszę już w niej gitar i wydaje mi się to dziwaczne.
Zawsze uważałem, że gdy wybierasz
się na koncert, to chcesz słyszeć prawdziwego
perkusistę, prawdziwą gitarę i tak dalej. Wtedy
dźwięk jest potężny i coś znaczy. Na żywo
instrumenty wchodzą ze sobą w interakcją, i
to daje mnóstwo frajdy. Nie słychać tego w
nagraniach radiowych.
Mam podobne obserwacje. Z drugiej strony,
pojawia się sporo zespołów stawiających
na brzmienie retro. Swego czasu,
można było zaobserwować nawet taką
modę.
Mam wrażenie, że żyję w pewnej bańce.
Wiem, co lubię i co znam. Pewnie dlatego nie
rozumiem współczesnej muzyki rockowej.
Nie wiem nawet, czy powinno się ją w ten
sposób nazywać. Jestem od niej tak daleko,
jak to tylko możliwe. Fates Warning nie jest
zespołem, który byłby ważny dla tych ludzi.
Nawet nie znają tej nazwy. Nie raz podczas
podróży samolotem rozmawiałem z ludźmi,
którzy mają około trzydziestu lat, mówią, że
lubią muzykę rockową, ale gdy wspominam,
że występuję z Sebastianem Bachem, to nie
mają pojęcia o kim mowa. Myślę, że to będzie
się pogłębiać, pokolenia będą coraz
mniej zainteresowane rockiem. Nie, żebym
się tym jakoś bardzo przejmował, ale jest to
dziwne. Nie jestem zbyt wielkim fanem Led
Zeppelin czy innych klasycznych kapel tego
typu, ale ich muzyka jest grana w radiu każdego
dnia. Muzyka tamtych lat przetrwała i
będzie trwała. Nie sądzę, aby za dwadzieścia
lat dzieciaki słuchały Imagine Dragons czy
podobnych kapel. One po prostu nie są dobre.
Próbowałem tego słuchać, ale brakuje
tam dobrych melodii, granie nie jest prawdziwe,
nie ma w tym nic ekscytującego. Przynajmniej
dla mnie, ale może po prostu to ja się
mylę.
Igor Waniurski
HMP: 27 listopada 2020 roku wydaliście
najnowszy album "Stand Your Ground", co
Was zainspirowało przy wyborze tytułu?
Michael Müller: Zasadniczo oznacza to... w
przeszłości wiele osób z branży muzycznej
mówiło nam, co powinniśmy robić, a czego
nie. Ale nie obchodzi nas, co mówią. Kochamy
robić to, co robimy. Kochamy muzykę,
którą gramy i trzymamy się jej. Nie poddajemy
się, stawiamy na swoim, bez względu na
to, co pojawia się na naszej drodze.
Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Stand
Your Ground"? Czy wszyscy dodali coś od
siebie, czy był tylko jeden lider?
Bodo Stricker: W większości utwory zaczynają
się od pomysłów Petera (Peter Östros -
przyp. red.), który wysyła każdemu małe demo.
Następnie omawiamy części, strukturę
utworu itp. Więc każdy coś małego dorzuca.
Po raz pierwszy kilka utworów mogliśmy także
napisać wspólnie jako zespół w tym samym
pomieszczeniu, co nie jest takie łatwe
mieszkając w różnych krajach.
Czy mieliście jakieś problemy ze współpracą?
Bodo Stricker: W ogóle, ponieważ jesteśmy
przyzwyczajeni do pracy w ten sposób. Od
lat przesyłamy pomysły i pliki w tę i z powrotem,
więc udoskonaliliśmy ten przepływ pracy,
gdyż wszyscy właściwie pracowali nad
utworami na swoich komputerach w domu.
Kto pisze teksty? Czy są one oparte na Waszych
osobistych doświadczeniach, obecnej
sytuacji, jak w "Lost In Confusion"? Co
jeszcze Was inspiruje?
Michael Müller: Zwykle większość tekstów
pisze Johan (Johan Fahlberg - przyp. red.) i
Masa (Masa Eto - przyp. red.). Tym razem
zrobiliśmy to trochę inaczej. Na pokładzie
był nasz przyjaciel Johnny Lindberg. Johnny
jest naszym dobrym przyjacielem i wiedzieliśmy,
że zajmuje się pisaniem, pisze
wszystko od książek po teksty piosenek. Najpierw
napisał teksty do jednego czy dwóch
utworów. Wszyscy uważaliśmy, że wyszły
świetnie, więc po prostu poprosiliśmy Johnny'ego
o napisanie całego albumu i nie wahał
się. Jesteśmy bardzo zadowoleni z jego pracy
nad "Stand Your Ground". "Lost in Confusion"
został napisany w czasie, gdy zamieszanie
na świecie było nieuchronne, a pandemia
rozprzestrzeniła się. Chodzi o ogólne poczucie
braku wiedzy, co myśleć, w co wierzyć
i kogo słuchać. Podobnie jak to było na
świecie kilka miesięcy temu. Chodzi także o
istotność samodzielnego myślenia, odwoływania
się do rozsądku i tego, żeby nie zawsze
podążać śladami większości.
Thomas Ewerhard stworzył okładkę, która
przedstawia gladiatora. Czy ma on jakieś
znaczenie symboliczne?
Michael Müller: Johan (Johan Fahlberg,
wokal) wpadł na pomysł Gladiatora, gdyż
stanowi on synonim siły woli i asertywności.
Thomas odniósł się do jego pomysłu i wykonał
projekt okładki. Thomas jest bardzo
utalentowanym facetem i po prostu kochamy
jego prace. Dokładnie wie, czego szukamy.
Współpracujemy z nim od 2005 roku.
Jaded Heart istnieje i wydaje albumy od 30
lat. Czy po tylu latach bycia na scenie
Wasze pomysły jeszcze się nie wyczerpały?
Jaki jest Wasz "przepis" na sukces, że zespół
nadal istnieje i tworzy muzykę?
Bodo Stricker: Kochamy to, co robimy!
Lubimy pisać nowe utwory i oczywiście grać
na żywo. Świetnie razem pracujemy jako całość.
Wszyscy pracujemy nad tym samym celem.
Nigdy nie spieraliśmy się o kierunek, w
którym chcieliśmy, aby nasza muzyka podążała,
więc jest to dla nas łatwe i przyjemne,
żeby dalej działać.
Jakie zespoły wpłynęły na Wasz gust muzyczny?
Bodo Stricker: Szczerze mówiąc, jest ich
całkiem sporo z dużą różnorodnością stylów.
Ponieważ jestem najmłodszy w zespole, moje
inspiracje różnią się od inspiracji tych, którzy
dorastali w hard rocku lat 80-tych. Moje inspiracje
sięgają od Stinga, poprzez grupę Primus
(amerykański zespół wykonujący metal
alternatywny z wpływami funky, heavy metalu
i rocka - przyp. red.) do Meshuggah
(szwedzki zespół wykonujący dient, progresywny
metal - przyp. red.), ale bez wątpienia
nie można tego wszystkiego włączyć do
muzyki Jaded Heart.
Michael Müller: U mnie to samo. Uwielbiam
dobry pop lub soul w takim samym
stopniu jak thrash metal i hard rock.
Jak wytwórnia płytowa (Massacre Records)
wpływa na Waszą pracę? Czy możecie
cieszyć się pełną swobodą artystyczną?
Bodo Stricker: To, co słyszysz, to w stu procentach
my. Decydujemy, co chcemy robić i
jak będziemy brzmieć. Szczerze mówiąc, myślę,
że nie zadziałałoby to w żaden inny sposób.
Jako artysta musisz mieć możliwość, aby
Twoje kreatywne myśli płynęły bez ingerencji
z zewnątrz.
Co Twoim zdaniem odróżnia "Stand Your
Ground" od innych Waszych dzieł? Z pewnością
jedną z różnic jest to, że na nowym
albumie nie usłyszymy instrumentów klawiszowych.
Dlaczego zdecydowaliście się z
nich zrezygnować?
Bodo Stricker: Myślę, że jest bardziej surowy
i bezpośredni w porównaniu do naszych
starszych dzieł. Od lat nie mieliśmy w zespole
klawiszowca, więc logicznym krokiem było
wreszcie zrobienie albumu bez klawiszy. Posiadanie
dwóch niesamowitych gitarzystów w
zespole daje nam wiele możliwości i nie sądzę,
aby ktokolwiek tęsknił za instrumentami
klawiszowymi. Przez lata były jedynie dodatkiem
i od dłuższego czasu nie dominowały
w brzmieniu Jaded Heart.
Czy jesteście zadowoleni z opinii na temat
Waszego nowego albumu?
Bodo Stricker: Absolutnie! Opinie były niesamowite
i jesteśmy bardzo dumni z tego nowego
albumu. Myślę, że naprawdę można
powiedzieć, jak zespół ewoluował, odnalazł
swoje brzmienie i styl. Myślę, że ludzie mogą
powiedzieć, że to naprawdę my, dlatego recenzje
są bardzo dobre.
Jak radzicie sobie z krytyką? Jaki wpływ ma
krytyka na Waszą pracę (jeśli w ogóle)?
Bodo Stricker: Po tak długim byciu w
194
FATES WARNING
cieszymy się wzajemnym towarzystwem.
Wiadomo, nie zawsze we wszystkim się zgadzamy
i każdy ma swoje dziwactwa itp., ale
ogólnie jest bardzo łatwo i przyjemnie.
Jaded Heart to w stu procentach my
Jaded Heart to niemiecki zespół od ponad 30 lat grający melodyjny hard
rock balansujący na granicy heavy metalu. Grupa swoją pierwszą płytę pt.: "Inside
Out" wydała w 1994 roku. 27 listopada 2020 roku Jaded Heart w składzie: Johan
Fahlberg (wokal), Michael Müller (gitara basowa), Peter Östros (gitara), Bodo
Stricker (perkusja), Masa Eto (gitara), wydało swój czternasty album studyjny
zatytułowany "Stand Your Ground". O nowym albumie i nie tylko opowiedzieli
nam członkowie zespołu. Zapraszam do lektury.
Ciekawi mnie, co robicie oprócz tworzenia
muzyki?
Bodo Stricker: Pracuję jako niezależny grafik
i tłumacz. Musisz mieć pewność, że pieniądze
na opłacenie rachunków wpłyną, nawet
jeśli nie jesteś w trasie koncertowej. Z
uwagi na to, że głównym dochodem zespołu
są koncerty i sprzedaż gadżetów, nie zarobisz
dużo pieniędzy, jeśli nie będziesz w trasie.
Podczas obecnej pandemii jestem szczególnie
wdzięczny, że nie muszę polegać na pieniądzach
pochodzących jedynie z muzyki… nie
byłoby to możliwe.
branży, nie sądzę, żebyś tak bardzo przejmował
się krytyką i negatywnymi recenzjami.
Kiedyś denerwowało mnie, gdy ktoś nie lubił
naszej pracy. Teraz myślę tylko… cóż, to tylko
jedna opinia, nie wszystkim wszystko musi
się podobać… i to jest w porządku. Nie
możesz zadowolić każdego. Niektórzy ludzie
kochają nasze nowe brzmienie, inni chcą, żeby
wrócił stary "hard rock" Jaded Heart...
Zastanawiam się, czy macie swój ulubiony
utwór na albumie, który ma dla was szczególne
znaczenie?
Michael Müller: Szczerze mówiąc uwielbiam
wszystkie utwory, ponieważ spędziłem
dużo czasu nagrywając je. Myślę, że "Kill
Your Masters" to bardzo wyjątkowy utwór,
ponieważ reprezentuje muzyczny kierunek
Jaded Heart.
Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy
zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?
Bodo Stricker: Oczywiście teraz to nie jest
dobry moment, gdy Covid praktycznie zabija
świat muzyki na żywo. Wydaje mi się, że
kariera muzyczna i zarabianie na życie jest
obecnie trudniejsze niż kiedykolwiek… w tej
chwili nie radziłbym tego… jednakże, jeśli
jest Twoje marzenie, zrób to! Po prostu nie
oczekuj, że będzie łatwo, bez względu na to,
jak dobry lub utalentowany jesteś...
Co Waszym zdaniem odróżnia Jaded
Heart od innych hard rockowych i heavy
metalowych zespołów?
Michael Müller: Dobre pytanie… Może to,
że jesteśmy przyjaciółmi na całe życie, a nie
tylko kolejnym projektem? A może to, że nadal
gramy muzykę, którą lubimy, ponieważ
sprawia nam to dużą przyjemność? Nie
wiem, (śmiech)...
Czy jest coś, czego żałujecie lub chcielibyście
zmienić w swojej muzycznej karierze?
Michael Müller: Właściwie to nie. Oczywiście
w przeszłości mieliśmy tu i tam pewne
problemy, ale generalnie nadal tu jesteśmy
po tych wszystkich latach. Więc najwyraźniej
w przeszłości podjęliśmy kilka dobrych decyzji…
Jak sobie radzicie z obecną sytuacją epidemiczną?
Brakuje Wam występów na żywo?
Bodo Stricker: Oczywiście brakuje nam grania
na żywo! Szczególnie w związku z
wydaniem nowego albumu... chcesz, żeby ludzie
usłyszeli nowy materiał na żywo i zobaczyć
ich reakcje. Mentalnie trudno jest nie być
w stanie wyjść tam i robić tego, co kochasz.
Foto: Jaded Heart
Czy jest jakiś koncert, który był dla Was
szczególnie pamiętny?
Bodo Stricker: Myślę, że moja pierwsza trasa
koncertowa z Jaded Heart w Hiszpanii.
To był ogień, a fani byli niesamowici. Naprawdę
nie spodziewałem się zbyt wiele, jadąc
tam po raz pierwszy i zachwyciła mnie pasja
i miłość, jaką nasi przyjaciele w Hiszpanii
mają do naszej muzyki.
Oprócz umiejętności muzycznych duże
znaczenie dla bycia członkiem zespołu ma
również charakter człowieka, ponieważ
wszyscy muszą spędzać dużo czasu razem
na trasach koncertowych. Jak to wygląda w
Jaded Heart? Czy wszyscy dobrze się dogadujecie?
Czy jesteście też przyjaciółmi
poza sceną?
Bodo Stricker: Pracujemy i koncertujemy
razem od lat, więc znaleźliśmy sposoby, aby
wszystko było przyjemne i płynne, na tyle,
na ile potrafimy. Każdy w zespole jest fajny i
spotykamy się także poza sceną (oczywiście
jak tylko jest to możliwe, mieszkając w
różnych krajach). Jesteśmy zgraną grupą i
Jakie są Wasze plany na przyszłość? Czy
są jakieś marzenia, które chcielibyście spełnić?
Bodo Stricker: Być znowu w trasie koncertowej!
Zawsze chcieliśmy wrócić do Japonii i
tam koncertować. Mamy bardzo oddaną bazę
fanów i fanklub w Japonii, więc byłoby
wspaniale zagrać tam ponownie. Niestety to
nie jest takie proste i kosztuje dużo pieniędzy,
ale pracujemy nad tym i mamy nadzieję,
że będzie to możliwe.
Czy chcielibyście powiedzieć coś swoim fanom
w Polsce?
Bodo Stricker: Jesteście niesamowici, dziękujemy
Wam za wsparcie! Mamy nadzieję,
że w przyszłości będziemy mogli przyjechać
do Polski, aby grać dla Was i wspólnie celebrować
muzykę!
Bardzo dziękuję za poświęcony czas i życzę
wszystkiego dobrego na przyszłość, szczególnie
zdrowia w tych trudnych czasach.
Simona Dworska
JADED HEART 195
Lords of Black, czyli oldschoolowy tandem gitarowo-głosowy
Lords of Black to hiszpański zespół założony w Madrycie w 2014 roku
przez gitarzystę Tony'ego Hernando i wokalistę Ronniego Romero. Obecnie w zespole
grają również basista Dani Criado i perkusista Jo Nunez. Lords Of Black
tworzy muzykę z pogranicza hard rocka, heavy metalu, metalu progresywnego i
metalu symfonicznego. Do chwili obecnej grupa wydała cztery albumy studyjne:
"Lords of Black" (2014), "II" (2016), "Icons of the New Days" (2018) oraz "Alchemy
of Souls, Part 1" (2020). Na temat twórczości zespołu i nie tylko opowiada Tony
Hernando. Zapraszam do zapoznania się z wywiadem.
HMP: 6 listopada 2020 roku wydaliście nowy
album "Alchemy Of Souls, Part I", co
Was zainspirowało przy wyborze tytułu?
Czy ma on jakieś symboliczne znaczenie?
Tony Hernando: Cóż, tak. Kiedy wymyśliłem
tytuł pod koniec całego procesu tworzenia
tego albumu, wiedziałem, że to nie tylko
mocny i fajny tytuł dla utworu, ale w zasadzie
tytuł, który odzwierciedla wiele tekstów
i tematów, a także cały klimat albumu... Nie
powiedziałbym, że album był "trudny do
stworzenia", ale z pewnością "intensywny" w
tworzeniu, ponieważ wszystko było związane
ze mną, dotyczyło Lords Of Black jako zespołu,
a w ostatnim czasie także wszystkich
Zastanawiam się nad tą "częścią pierwszą"…
czy w takim razie możemy spodziewać
się kolejnej części?
Jasne, będzie to druga i ostatnia część, która
zostanie wydana w 2021 roku.
Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Alchemy
Of Souls, Part I"? Czy wszyscy dodali
coś od siebie, czy był tylko jeden lider?
Cóż, w tej chwili jestem głównym autorem,
ale jako producent uwielbiam wydobywać jak
najwięcej z moich kolegów z zespołu, którzy
są tak utalentowani i wspaniali, że jednym z
moich celów jest wykrzesać z nich jeszcze
więcej, niż kiedykolwiek przypuszczaliby, że
Czy mieliście jakieś problemy ze współpracą?
Nie powiedziałbym "problemy", ale nagranie
płyty to po prostu wspaniała, choć również
bardzo nieznana podróż, która przechodzi
przez różne etapy. Niektóre mogą być łatwe
i przyjemne, a inne stresujące i trudne, ale
wszystko to tworzy płytę taką, jaka jest na
końcu i jest to bardzo specjalny i szczególny
moment naszego życia jako artystów i ludzi.
Kto pisze teksty? Co stanowi inspirację
przy ich tworzeniu?
Piszę większość tekstów, jednak do albumu
"Alchemy Of Souls, Part I" napisałem kilka
tekstów wraz z Diego Valdezem, który został
wokalistą w zespole w 2019 rok, gdy
Ronnie był nieobecny. Jeśli chodzi o inspirację
w Lords Of Black, zawsze szukam tematów
i tekstów, które mają słuchaczowi naprawdę
coś do powiedzenia i dają do myślenia.
Powiedziałbym też, że mamy tak wspaniałych
fanów, że rozumieją i interpretują
teksty na kilka sposobów, w sposób personalny
i pełny znaczeń. Jak powiedziałem wcześniej,
tym razem teksty i tematy na tym albumie
dotyczą bardziej osobistych przekonań,
wewnętrznych zmagań, poszukiwania sensu
rzeczy i niekończącej się walki dobra ze złem
w każdym z nas.
na świecie. Główny temat dotyczy katharsis,
zmartwychwstania i całego procesu, którego
wszyscy doświadczamy w życiu, próbując
znaleźć swoją drogę i znaleźć odpowiedzi,
aby w końcu poczuć się całością, jeśli wiesz,
co mam na myśli. Ma to również wiele wspólnego
ze wszystkim, co dzieje się teraz na
świecie, z pandemią i całym napięciem obecnym
wszędzie... różne siły są w stanie wojny
przez cały czas i właśnie teraz, bardziej niż
kiedykolwiek, ciemność przeciwko światłu,
dobro przeciwko złu, walczy z nową intensywnością.
Foto: Lords Of Black
mogą z siebie dać. Mamy teraz pewną dynamikę
w zespole, ale to nie znaczy, że musi
tak być już zawsze. Zobaczymy, co będzie,
ale jestem wdzięczny za to, że mam takich
kolegów w zespole. Ronnie jest jednym z
najlepszych wokalistów i moim osobistym
faworytem. Dani jest solidnym i mocnym
basistą, który również wnosi dużo pozytywnej
energii i pomaga mi w wielu sprawach
związanych z zespołem. A nasz nowy perkusista
Jo Nunez jest niesamowitym muzykiem
i jest dla mnie wielką inspiracją, myślę, że
podnosi muzykę Lords Of Black na jeszcze
wyższy poziom.
Jakie zespoły wpłynęły na Twój gust muzyczny?
Uwielbiam tak wiele stylów muzycznych, od
klasycznej po jazz, po muzykę etniczną... i
głęboko nie znoszę pewnych nowych rzeczy,
które niektórzy dziś nazywają muzyką...
Szkoda, że ohydne hałasy są dziś eksponowane
i kierowane do dzieci... Dorastałem z
muzyką klasyczną, klasycznym rockiem i
heavy metalem, a kiedy zacząłem poważniej
grać na gitarze, bardzo zagłębiłem się w
fusion i blues. Myślę, że daje mi to inne
podejście do grania, moją osobistą interpretację
klasycznego rocka i heavy rocka, jeśli
wolisz, przez bardziej nowoczesny pryzmat.
Wracając do pytania, kiedy byłem dzieckiem,
sięgałem po zespoły: Queen, Thin
Lizzy, Rainbow, Dio, Iron Maiden, wczesną
Metallicę... najbardziej progresywne
zespoły metalowe, takie jak: Queensryche,
Fates Warning... później Dream Theater...
a poza tym po wszystko, co było zorientowane
na gitarę, czy to zespoły, czy artystów solowych,
jak: Gary Moore, Van Halen,
Malmsteen, Vai itp.
Jak wytwórnia płytowa (Frontiers Records)
wpływa na Waszą pracę? Czy możecie cieszyć
się pełną swobodą artystyczną?
Są w tym absolutnie świetni, rozumieją i kochają
Lords Of Black za to, co robimy i całkowicie
nam ufają. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek
powiedzieli coś wymuszającego ... oczywiście
opinie, pozytywny wkład lub sugestie
są zawsze mile widziane, ale w końcu robimy
to, co robimy tak, jak chcemy, a fani będą
mieli ostatnie słowo.
Co Twoim zdaniem odróżnia "Alchemy Of
Souls, Part I" od innych Waszych dzieł?
Każdy album jest inny i wyjątkowy, ponieważ
nagrywamy w bardzo starym, artystycznym
stylu, czyli słuchając tylko własnego
serca, będąc kreatywnym i zawsze starając się
196
LORDS OF BLACK
wymyślić coś lepszego, zachowując osobowość
i esencję tego, czym jest Lords Of
Black. W tym konkretnym przypadku powiedziałbym,
że ten album jest bardzo wyjątkowy
ze względu na to, przez co przeszliśmy
przez ostatnie dwa lata. Chciałbym również
zwrócić uwagę na fakt, że nasz nowy
perkusista Jo Nunez wykonał tak niesamowitą
pracę i wniósł entuzjazm oraz pozytywną
energię, która naprawdę przejawia się w
utworach, podczas gdy Ronnie, moim zdaniem,
zrobił dużo głębszą i ciekawszą gamę
wokali na całym albumie.
Czy jesteś zadowolony z opinii na temat
Waszego nowego albumu?
Album zbiera wszędzie świetne recenzje, nie
tylko od naszych fanów, ale także od prasy i
innych odbiorców, którzy właśnie odkryli
nas dzięki nowemu albumowi. Myślę, że
utwory i teksty zostały bardzo dobrze przyjęte,
a nawet są odbierane bardzo personalnie
przez wielu ludzi, którzy potrzebują nie tylko
wyzwolenia w tych trudnych czasach, ale także
czegoś innego, czegoś, co daje do myślenia,
co można poczuć i co sprawia przyjemność.
Jak radzisz sobie z krytyką? Jaki wpływ ma
krytyka na Twoją pracę (jeśli w ogóle)?
Po wielu latach lepiej sobie z tym radzę... To
znaczy, muzyka czy jakakolwiek inna ekspresja
artystyczna jest bardzo subiektywna...
Na początku czasami czułem się trochę sfrustrowany,
ponieważ nie rozumiałem, dlaczego
ludzie reagują negatywnie albo nie przejawiają
żadnej reakcji w odniesieniu do bardziej
progresywnej lub wirtuozowskiej muzyki
i nie mówię tylko o mojej muzyce, ale o
muzyce innych zespołów i artystów, których
podziwiam i tych, których nie podziwiam,
ale teraz nawet o tym nie myślę. Wiem, że
tworzymy muzykę dobrej jakości i ostatecznie
to tylko kwestia dotarcia do ludzi... i na
szczęście jest wielu ludzi, którzy wciąż mają
dobre ucho i wrażliwą duszę, by poczuć dobrą
i bardziej głęboką muzykę. Oczywiście w
dzisiejszych czasach sprawy zwariowały z
powodu wolności, z której każdy może korzystać
w mediach społecznościowych, czasami
poprzez nieprzyjemne i pozbawione szacunku
słowa, ale niestety to tylko część ludzkiej
natury. Mogę tylko powiedzieć, że nikomu
sam nie powiedziałbym niczego negatywnego.
Jeśli jest coś, czego nie lubię lub nie
sprawia mi przyjemności, po prostu przenoszę
się gdzie indziej, nie zmarnowałbym
sekundy na pisanie komentarza, a jeszcze
mniej na pisanie zniewagi. Myślę, że każdy
ma coś, z czego można się czegoś nauczyć.
Zawsze miałem takie nastawienie i zostałem
ogromnie nagrodzony za czerpanie przyjemności
i uczenie się od każdego, od kogo
mogłem. To o wiele bardziej pozytywne.
Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony
utwór na albumie, który ma dla Ciebie
szczególne znaczenie?
To trudne, ponieważ każdy utwór znalazł się
na albumie z innego powodu, ale jednocześnie
wszystkie pasowały... jednak przejdźmy
do "Dying To Live Again", ponieważ odzwierciedla
nie tylko moje obecne uczucia, ale także
uczucia wielu innych ludzi.
Foto: Lords Of Black
Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy
zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?
Muzyka, jak każda inna sztuka, jest tak nieuchwytna
i subiektywna... Powiedziałbym
tylko, że podążajcie za swoim sercem i swoimi
instynktami, a jeśli zew, aby to robić, jest
prawdziwy, możecie gdzieś dotrzeć... ale
nawet z tym powołaniem i talentem będzie
to ciężka i trudna podróż... to zdecydowanie
nie jest dla każdego... a im bardziej aspirujecie,
tym bardziej frustrujące i zwodnicze
może być, więc bądźcie ostrożni.
Co Twoim zdaniem odróżnia Lords Of
Black od innych zespołów?
Naprawdę uważam, że składamy świetną
ofertę czegoś, co jest potężne, intensywne, a
jednocześnie przez cały czas melodyjne. Głos
Ronniego i moja gra na gitarze kontynuują
starą tradycję tego, co uważamy za kluczowe
składniki klasycznego rocka oraz metalu,
które w jakiś sposób zgubiły się, gdy muzyka
podążyła ciemniejszymi i mniej melodyjnymi
ścieżkami, gdzie prawdziwy wokalista i prawdziwy
gitarzysta jest nawet niefajny... doszło
do idiotycznego punktu, w którym grupa
facetów krzyczących i nie grających nawet
nuty może być świetna, jeśli przedstawienie
lub stroje były fajne do oglądania. My, wręcz
przeciwnie, tworzymy ten oldschoolowy tandem
gitarowo-głosowy, który kreuje coś większego
i odważnego. Myślę, że mamy też
fajne teksty i motywy oraz dbamy o okładki
naszych albumów, a także jesteśmy silnym
zespołem, gdy gramy na żywo.
Jak sobie radzicie z obecną sytuacją epidemiczną?
Brakuje Wam występów na żywo?
Tak, tęsknimy za graniem na żywo. To po
prostu okropna sytuacja dla nas - muzyków,
ale piszemy i nagrywamy tyle, ile się da, jesteśmy
zajęci i kreatywni.
Czy jest jakiś koncert, który był dla Ciebie
szczególnie pamiętny?
Cóż, większość z nich pamiętam jako dobre
doświadczenia, albo dlatego, że zespół był
szczególnie dobry tej nocy, albo fani byli
niesamowici, albo miasto i dzień był po prostu
wyjątkowy... żeby wspomnieć o kilku z
nich, powiedziałbym, że nasz pierwszy występ
w Atlancie w USA i koncert w Osace w
Japonii.
Oprócz umiejętności muzycznych duże
znaczenie dla bycia członkiem zespołu ma
również charakter człowieka, ponieważ
wszyscy muszą spędzać dużo czasu razem
na trasach koncertowych. Jak to wygląda w
Lords Of Black? Czy wszyscy dobrze się
dogadujecie? Czy jesteście też przyjaciółmi
poza sceną?
Kiedy tworzy się zespół, zawsze jest trudno.
Ludzie muszą mieć wspólne cele i na pewno
muszą mieć wzajemny szacunek, to konieczność.
Nikt nie musi być zmuszany do bycia
"kumplem od piwa", jeśli wiesz, o co mi
chodzi. Oczywiście każdy musi mieć swoją
przestrzeń i czas, ale muzyka, fani i zobowiązania
kontraktowe muszą być na pierwszym
miejscu dla wszystkich zaangażowanych,
w przeciwnym razie nie jesteś profesjonalistą,
bez względu na to, jak bardzo lubisz
tak siebie nazywać.
Jaki wpływ mają zmiany w składzie zespołu
na Twoją/Waszą pracę? Czy odejście
muzyków z grupy działa demotywująco?
Czasami może tak być, innym razem jest to
motywujące i podnoszące na duchu, ponieważ
nie ma nic gorszego niż posiadanie w
zespole kogoś negatywnego lub pasywnoagresywnego.
Dlaczego Ronnie Romero zdecydował się
wrócić do Lords Of Black? W 2019 po prostu
zrobił sobie przerwę?
Powinnaś jego zapytać, ale myślę, że czuł się
w określony sposób, kiedy odchodził, ale
później się rozmyślił, zdając sobie sprawę, co
kocha. Docenił to, co robimy razem i ile to
znaczy dla tak wielu ludzi... Założyliśmy ten
zespół sześć lat temu z jedynym zamiarem
zadowolenia siebie, potem rozwinęło się to w
coś znacznie większego i wyjątkowego dla
tak wielu fanów. To jest ważne i doceniamy
to, więc po prostu cieszę się, jak wszystko się
ostatecznie potoczyło.
Ronnie Romero śpiewa w kilku zespołach,
w tym w Rainbow Ritchiego Blackmore'a,
Vandenberg i oczywiście Lords Of Black...
Ma sporo na głowie, jak sobie z tym wszy-
LORDS OF BLACK 197
stkim radzi?
To po prostu jego zadanie. Wiesz, musi być
bardzo profesjonalny i nadążać z całą pracą.
Ciekawi mnie, czym się zajmujesz oprócz
tworzenia muzyki?
Jestem pełnoetatowym muzykiem. Jestem
zaangażowany w Lords Of Black i inne projekty
dla wytwórni Frontiers, takie jak Restless
Spirits, którego powinniście posłuchać.
Ponadto jestem także zajęty pracując
jako instruktor gry na gitarze i specjalista ds.
produktów dla różnych marek muzycznych,
które polecam.
Jakie są Wasze plany na przyszłość? Czy
są jakieś marzenia, które chcielibyście spełnić?
Obecnie jesteśmy zajęci kończeniem nowych
utworów i mam nadzieję, że wkrótce będziemy
mogli nagrać nowy album, a także jeszcze
w tym roku wznowić występy na żywo.
Sądzę, że inne niespełnione marzenia teraz
muszą poczekać, ponieważ nikt nie wie, co
będzie w przyszłym tygodniu, prawda?!
Czy chciałbyś powiedzieć coś fanom Lords
Of Black w Polsce?
Dziękuję bardzo za przeczytanie tego
wywiadu i mam nadzieję, że spodoba Wam
się nasza muzyka. Chcielibyśmy w przyszłości
zagrać w Waszym pięknym kraju, a
do tego czasu bądźcie bezpieczni, silni... i
czujni!
Bardzo dziękuję za poświęcony czas i życzę
wszystkiego dobrego na przyszłość, szczególnie
zdrowia w tych trudnych czasach.
Dziękuję! Życzę również wszystkiego najlepszego!
Simona Dworska
Foto: Jaded Heart
HMP: Hej, właśnie wyszedł Wasz piąty
album "Eye Of The Storm". Jak Waszym
zdaniem jego zawartość muzyczna ma się
do reszty dyskografii?
Andy La Guerin: Ten album jest jak powrót
do historii, ale jednocześnie idzie ku przyszłości.
Wiele z tych utworów przypomina,
jak brzmieliśmy na albumie "Metal Slave",
ale dziś nie musimy myśleć o każdym utworze
tak jak wtedy. Dziś wiemy, że każdy kawałek,
który piszemy brzmi jak Mean
Streak. Nie potrzebujemy innych opinii na
ten temat. Na "Blind Faith" mieliśmy Maxa
Normana, który pomagał nam przy kilku
utworach, ale na nowym albumie zajmuje się
on tylko miksowaniem.
Płyta ta została wydana przez niemiecki
label El Puerto Records. Jak ta współpraca
się w ogóle zaczęła?
Peter Andersson: Przed El Puerto mieliśmy
trochę nieporozumień z naszą ówczesną wytwórnią,
więc oznajmiliśmy naszemu menadżerowi,
że chcemy się wycofać z tego kontraktu.
Po jakimś czasie zostaliśmy uwolnieni
od zobowiązań, a ponieważ master albumu
był już nagrany i zmiksowany, potrzebowaliśmy
tylko dobrej, solidnej wytwórni, która
polubiłaby nasze kawałki. Nasze drogi z El
Puerto od razu się skrzyżowały i jesteśmy
bardzo szczęśliwi, że możemy współpracować
z tymi chłopakami!
Tak się składa, że tym razem to Wasza
dwójka napisała cały materiał w całości.
Andy La Guerin: Od dłuższego czasu nie
pisaliśmy razem całości utworów. Wcześniej
zdarzały nam się weekendowe sesje przy dobrym
jedzeniu i winie, podczas których robiliśmy
burzę mózgów i wymyślaliśmy riffy.
Dzisiaj jest raczej tak, że jeden z nas pisze
kawałek, a drugi pomaga go dokończyć. Peter
pisze większość tekstów. W moim przypadku
inspirację czerpałem z trasy koncertowej
promującej "Blind Faith". Świetnie się
bawiliśmy jadąc na nasze pierwsze europejskie
tourne razem z zespołem Lord Volture.
Jak tylko wróciliśmy do domu zacząłem riffować
i wymyśliłem utwór "Pandemonium".
Czy to jakaś innowacja w porównaniu do
przeszłości, czy raczej Wasz standard?
Peter Andersson: Zazwyczaj piszemy utwory
osobno w naszych studiach, spotykamy się
od czasu do czasu, żeby zagrać sobie nawzajem
to, co mamy. Kiedy jest odpowiedni
czas, wybieramy kompozycje, nad którymi
pracujemy razem. Na tym etapie aranżujemy
i staramy się rozwinąć te utwory, w razie potrzeby
wysyłamy plik dźwiękowy do Maxa,
aby uzyskać jego opinię. Następnie w sali
prób wypróbowujemy utwory z pozostałymi
chłopakami i pozwalamy każdemu na wniesienie
swojego wkładu. Kiedy nagrywamy w
studiu prawie nigdy nie zmieniamy niczego,
wiemy czego chcemy. Na "Eye Of The Storm"
nagrałem perkusję, zrobiłem szybki miks
i wysłałem go do Andy'ego i Juliana, którzy
Nie lubię być zbyt oczywistym
Andy La Guerin oraz Peter Andersson - dwie czołowe postacie szwedzkiego
Mean Streak opowiedzieli nam o swym najnowszym albumie "Eye Of The
Storm". To już ich piąte dzieło… Pamiętam jak dziś, jak zupełnym przypadkiem
wpadł mi w ręce ich debiut. Właśnie do mnie dotarło, że to było dwanaście lat
temu. Czas jednak zapiernicza.
nagrali gitary, podczas gdy ja nagrywałem
bas. Kiedy otrzymaliśmy upragniony efekt,
poleciałem do Nowego Jorku, żeby zacząć
miksować z Maxem.
Zgodnie twierdzicie, że jesteście zainspirowani
klasycznym heavy metalem, jednak
słuchając na przykład"Last Nail In The
Coffin" słyszę sporo rocka z lat siedemdziesiątych.
Wiadomo, że ten okres był ważny
dla wczesnej sceny heavy. Czy uważasz,
że ma on duże znaczenie dla młodych
kapel?
Peter Andersson: Tak, to ma w sobie ten
klimat Ozzy'ego i owszem, styl lat siedemdziesiątych.
również zawsze będzie z nami.
Spójrz na te wszystkie zespoły jak Greta
Van Fleet i Rival Sons itp. itd., oni zrobili z
tego coś wielkiego, a lata siedemdziesiąte były
niesamowite dzięki takim zespołom jak
Black Sabbath, to oni wymyślili to wszystko,
jak sądzę!
utwór na całej płycie. Uwielbiam w tym
kawałku wokal Andy'ego.
Jednakże moim zdaniem najmocniejszym
punktem Waszej nowej produkcji jest
wstęp do utworu "Judas Falling". Można
odnieść wrażenie, że powstał on niezależnie
od reszty utworu.
Andy La Guerin: To intro miało być początkiem
albumu, po którym miał nastąpić "Judas
Falling". Jednak zdecydowaliśmy, że openerem
będzie "Last Nail". Przy czym postanowiliśmy,
żeby intro nadal będzie otwierało
"Judas Falling". Natomiast jeśli pewnego dnia
wydamy ten materiał na winylu, to będzie on
Jak to jest u Was z tekstami? Mają one dla
Was jakieś specjalne znaczenie?
Peter Andersson: To może być w niektórych
utworach, ale z drugiej strony typowy
tekst o seksie, narkotykach i rock'n'rollu w
odpowiednim utworze może być również fajny.
Moim zdaniem najważniejsza jest atmosfera,
dobry tekst wzmacnia dobry kawałek,
ale nigdy nie napisałbym tekstu wprost politycznego
i potem nie próbowałbym napisać
do niego muzyki. Nie lubię być zbyt oczywistym
w swoich tekstach, raczej maluję słowami
i uczuciami, prawie jak film lub obrazy.
Mam nadzieję, że fani mogą zobaczyć swoje
własne ilustracje w moich słowach.
W Mean Streak pojawił się nowy perkusista
Fredrik Skold.
Andy La Guerin: Ja, Peter i Fredrik przez
wiele lat graliśmy w cover bandzie Iron Maiden,
w dodatku Fredrik grał na perkusji na
pierwszym demo Mean Streak.
Peter Andersson: Freddie jest bliskim przyjacielem
i solidnym perkusistą. Nie mogliśmy
trafić na lepszego gościa do wspólnego grania
i mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli
z nim koncertować!
Co na przestrzeni lat było dla Was jako
zespołu szczególnym wyzwaniem?
Peter Andersson: Znalezienie inspiracji to
dla mnie zawsze trudna sprawa. Nie jestem
jedynym, który pisze muzykę cały czas. Piszę
jakbym był ustawiony w tryb stałego pisania.
Mam wiele utworów do napisania, ale jedną
z rzeczy, która jest dla mnie wyzwaniem jest
fakt, że tak wiele ciężkiej pracy wkładamy w
"Heavy Metal Rampage" posiada dość specyficzny
wstęp.
Andy La Guerin: Kiedy pewnego razu byliśmy
w pubie moja żona powiedziała mi: "Jeśli
wypijesz dziś wieczorem jeszcze jedno piwo, pożałujesz!".
Peter Andersson: To tylko ja wygłupiam się
na moim Pro-tools, próbując wykreować coś
szalonego!
Ten utwór oraz następujący po nim "Sacred
Ground" to najbardziej dynamiczne utwory
w całym tym zestawieniu. Skąd pomysł na
to melodyjne intro w przypadku tego drugiego
utworu?
Peter Andersson: Intro to melodia, na podstawie
której tak naprawdę napisałem ten
utwór, to była pierwsza rzecz, która pojawiła
się w mojej głowie i na jej podstawie stworzyłem
inne patenty skupione wokół niej.
Dla mnie to było zawsze w stu procentach
oczywiste, że będę musiał użyć tego motywu
jako powtórzenia w dalszej części utworu i
zrobiłem to, zanim solówki wystartowały!
Myślę, że ma to jakiś dziwny "nordycki" klimat
mający korzenie w kulturze Wikingów.
To mnie kręci.
Interesującym utworem jest też ballada
"Dying Day"...
Peter Andersson: Chciałem napisać ciężki
utwór z motywem przewodnim w tekście,
który by się z nim komponował. Włożyłem
dużo pracy w ten tekst, próbując namalować
obraz nadziei. Tytuł może być interpretowany
jako bardzo mroczny utwór o śmierci, ale
tak naprawdę jest on o pięknie i nadziei w
życiu. Miej jak najmniej żalu do świata w
dniu swojej śmierci i żyj na maksa, nie krzywdząc
innych. Jest to właściwie mój ulubiony
Foto: Jaded Heart
pierwszym, który będzie otwierał stronę B.
To intro powstało po mojej prośbie do Petera,
żeby wymyślił miły dla ucha motyw
syntezatorowy, który pasowałaby do utworu.
On wymyślił dokładnie to, czego oczekiwałem,
a potem po prostu wrzuciłem tam solówkę.
Peter Andersson: To, co zrobiłem, to "ukradłem"
harmonię z mostka przed solówką i
użyłem jej jako intro! Lubię robić takie rzeczy,
żeby było to znajome, ale nie nudne.
każdą kompozycję, a na koniec tak niewiele
do nas wraca. Nie mówię tu tylko o jednym
takim przypadku, bo Spotify bierze wszystko!
(śmiech) Mówię o kredycie za niezliczoną
ilość godzin niepłatnej pracy! Zdaję sobie
sprawę, że pewnego dnia nadejdzie taka
chwila, w której powiem, że satysfakcja z napisania
świetnego kawałka jest po prostu niewystarczająca,
ale do tego czasu nadal będziemy
istnieć!
Kiedy ostatni raz graliście na żywo?
Peter Andersson: Myślę, że to było w Belgii
pod koniec lata, potem weszliśmy do studia,
żeby nagrywać i wtedy przyszedł Covid...
Dzięki bardzo za ten wywiad.
Również dziękujemy !
Bartek Kuczak
Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz
MEAN STREAK 199
HMP: "Space" to wasz piąty album, a trzeci
od roku 2014, to jest wydania powrotnej
"Aury". Tym razem jednak możemy śmiało
mówić o kolejnym etapie istnienia grupy,
skoro z jej poprzedniego składu ostałeś się
tylko ty?
Piotr: Od 2018 roku Vincent rozpoczął swój
kolejny rozdział w karierze. Ze wszystkimi
muzykami, którzy brali udział w reaktywacji
od 2012 roku pozostaję w przyjacielskich relacjach,
mimo że nasze drogi rozeszły się.
Skład Vincent nigdy nie był jakoś wyjątkowo
stabilny, ale niedawno doszło w zespole
do prawdziwego trzęsienia ziemi - nie
zniechęciło cię to jednak, w żadnym razie
nie pomyślałeś, że to koniec zespołu i zacząłeś
szukać odpowiednich muzyków?
Piotr: Znajomość z Jarkiem "Jafo" Michalskim
i wspólne muzykowanie sprawiło, że
Kosmiczne
przestrzenie rock'n'rolla
Vincent po wydaniu w roku 2016 "Infinity" przeszedł spory kryzys personalny,
którego efektem była wymiana niemal całego składu. Piotr Sonnenberg nie
dał jednak za wygraną, czego efektem jest zreformowany zespół w życiowej formie,
co potwierdza powrotny album "Space". Warto zainteresować się tą płytą nie
tylko z racji trójwymiarowej okładki, bo to kawał porywającego hard'n'heavy.
ten pierwszy telefon, zgłaszając swój akces
do zespołu?
Jafo: Jeśli chodzi o mnie, zapytałem kiedyś
przypadkiem Piotra, czy nie poszukują gitarzysty
do składu. Zaproszono mnie na próbę,
gdzie jednogłośnie zostałem zaakceptowany
przez resztę bandu. Później dowiedziałem
się, że zostałem wybrany spośród około dziesięciu
gitarzystów, których w międzyczasie
Vincent przesłuchiwał.
Chyba dość szybko zaczęliście się dobrze
dogadywać, skoro pojawiła się myśl, że
warto pomyśleć o następcy "Infinity"?
Jafo: Tak, po którejś wspólnej próbie poprosiłem
Piotra, aby został dłużej. Posłuchaliśmy
razem moich pomysłów, które zarejestrowałem
w moim studio. Były to zalążki utworów
"Nie bój się", "Tylko słowa" i "Aż po blady
świt". Piotr momentalnie podchwycił riffy i
Piotr: Takie tandemy w muzyce rockowej, to
niemal codzienność. Spółki autorskie takie,
jak Lennon/McCartney, czy Richards/
Jagger tworzyły zawsze hity ponadczasowe.
Nasza spółka autorska ma się równie dobrze,
a piosenki "naszego pióra" przy dobrej promocji
mogłyby również stanowić kanon polskiej
muzyki rockowej.
Jak pracowaliście nad tym materiałem?
Przerzucaliście się pomysłami, czy któryś z
was proponował już coś, co wymagało tylko
dopracowania, zmian aranżacyjnych, etc.?
Jafo: Było tak, że część utworów miałem już
w formie pomysłów, do których Piotr pisał
szybko teksty, natomiast były również utwory,
które powstawały spontanicznie np.
"Ocean łez" czy "Karma". Mimo, że odbiegają
nieco one stylistycznie od tego, co zespół
robił do tej pory, posiadają tzw. "vincentowy"
sznyt, który staraliśmy się zachować na całej
płycie.
Odbieram zawartość "Space" tak, jakbyście
nie zamierzali ograniczać się jakąkolwiek
konwencją czy stylistyką: w szerszym ujęciu
jest to oczywiście hard 'n' heavy, ale nie
brakuje tu utworów mocnych i mrocznych,
jak też i bardziej melodyjnych, czerpiących
z AOR lat 80., czy wręcz rock'n'rolla - ograniczanie
się na własne życzenie, nagranie
materiału może i bardziej jednorodnego, ale
przy tym po prostu nudniejszego, nie tak
urozmaiconego, nie miałoby dla was większego
sensu?
Piotr: Z racji tego, że Vincent nigdy nie był
stricte heavymetalowym bandem, stylistyka i
konwencja zawsze pozostawały kwestią
otwartą. Osobiście słucham bardzo dużo szeroko
pojętej amerykańskiej muzyki, począwszy
od country, przez hard'n'heavy do ciężkiego
metalu. To wszystko odzwierciedlają
nasze nowe numery. Założeniem podstawowym
koncepcji "Space" było to, że ma to być
płyta, w której każdy znajdzie coś dla siebie.
Widać to praktycznie w każdym utworze,
gdzie diametralnie zmieniłem sposób śpiewania,
otwierając się na nową koncepcję i styl,
w jakim nigdy jeszcze nie śpiewałem. Przyznam,
że było to dla mnie prawdziwe wyzwanie.
Na szczęście charakterystyczna barwa
mojego głosu pozostała bez zmian. (śmiech)
podjęliśmy decyzję o nagraniu kolejnej płyty
Vincent, a poszukiwania pozostałych muzyków
rozpoczęliśmy już we dwóch. Nawet
przez moment nie przyszło mi na myśl, że to
koniec zespołu. Czasem po prostu pewne sytuacje
życiowe sprawiają, że pewni ludzie
przychodzą, a pewni odchodzą. Do stałego
składu dołączyli Edward "Edi" Juszczak -
bas i Piotr Zaborski - perkusja. Zespół stanowi
teraz nie tylko czwórkę doskonałych
muzyków, ale też znakomitych przyjaciół.
Jak trafiliście do Vincent? Piotr rozesłał
wici, że potrzebni są gitarzysta, basista i
perkusista, czy kontaktował się z wami indywidualnie,
albo to wy wykonywaliście
od razu powstały linie melodyczne oraz zarysy
tekstów tych piosenek. Chemia kompozytorska,
jak zaistniała między nami spowodowała
to, że w pewnych momentach byliśmy
w stanie opracować na gotowo aranżacje do
trzech utworów w czasie jednej sesji. Oczywiście
numery te ewoluowały praktycznie do
samego końca produkcji "Space", nawet na
etapie miksów końcowych w naszym Vincent
Space Studio.
Wydaje mi się, że najlepiej zawsze pracowało
ci się z gitarzystami i często tworzyłeś
z nimi taki twórczy tandem - z Jarkiem stało
się podobnie, co wyszło tylko Vincentowi i
nowej płycie na zdrowie?
Ta idea zdaje się przyświecać wam od początku
istnienia zespołu, niezależnie od
zmian składu i muzycznych mód, co jest
niezmiernie ważne, może nawet decydujące
przy powstawaniu kolejnych płyt Vincent?
Piotr: Siedzimy w stylistyce rockowej od
ponad 30 lat i w tej czujemy się najlepiej.
Fani Vincent oczekują od nas po prostu dobrych
piosenek i byliby raczej zawiedzeni,
gdybyśmy zaprezentowali numery na przykład
w klimatach dyskpolo. (śmiech)
Zmiany w Vincent objęły nie tylko skład,
ale też sferę produkcyjną płyty - wygląda na
to, że stając się właścicielem Młyna Zawadka
zapewniłeś zespołowi nie tylko miejsce
prób, ale też studio, bo właśnie tam nagraliście
"Space"?
Piotr: Ja jedynie przygotowałem miejsce i
warunki do tego, żeby można było w spokoju
i komforcie nagrywać, natomiast wyposażeniem
i sprawami technicznymi zajął się
200
VINCENT
Jafo. Próby odbywają się zarówno w studio,
jak i na dużej scenie sali w Młynie Zawadka.
Jesteśmy w ten właśnie sposób zupełnie
niezależni: zarówno czasowo, sprzętowo i
pod kątem miejsca. Dysponujemy też pokojami
gościnnymi dla chcących zarejestrować
swoje utwory w naszym studio. To chyba idealna
sytuacja, bo nie trzeba się nigdzie spieszyć,
nie ma większej presji - nic tylko tworzyć
i nagrywać?
Jafo: Dokładnie. Najgorszą rzeczą przy nagraniach
i produkcji jest presja czasu, która
oczywiście przekłada się na finanse. Mieliśmy
i mamy ten komfort, że nikt czasowo nas
nie ograniczał i nie ogranicza. Dzięki temu
mogliśmy w spokoju sprawdzić wiele koncepcji,
a nasze głowy pozostawały otwarte na
nowe pomysły. Nie było parcia na "szybkie"
produkowanie utworów, nie było parcia na
konwencję 3 minuty 20 sekund (śmiech),
dzięki czemu nasze utwory mają wstęp, rozwinięcie
i zakończenie (śmiech). Mamy n-
adzieję, że ten "luz" i swobodę słychać na
naszej płycie. Założeniem naszym było również
pozostawienie nieco "brudu" w brzmieniu,
nie wykańczanie partii instrumentalnych
i wokalnych w sposób oczywisty i idealny,
jak to ma miejsce w zdecydowanej większości
produkcji studyjnych.
Jedno jest jednak niezmienne, bo ponownie
pracowaliście z Wojtkiem Kochankiem, który
zmiksował płytę i wykonał mastering gotowego
materiału?
Piotr: Stara miłość nie rdzewieje, więc jedynym
i oczywistym rozwiązaniem było zaprosić
Wojtka do współpracy nad trzecią już
płytą. Jak za każdym razem, tak i teraz Wojtek
pokazał, że jest człowiekiem bardzo
wszechstronnie traktującym muzykę i jego
sposób pracy nie ogranicza się do stosowania
stałych patentów brzmieniowych. Na "Space"
pokazał światowe podejście do brzmienia,
jak i do pokazania Vincent w innej odsłonie.
Dzięki niemu utwory nie brzmią klasycznie,
za to czuć w nich tzw. "american sound". Jesteśmy
pełni podziwu dla niego za sposób i
podejście do pracy nad naszą płytą, a prywatnie
uważamy go za prawdziwego przyjaciela.
Pandemia sprzyjała twórczej pracy, mimo
tych wszystkich ograniczeń i przytłaczającej
atmosfery?
Jafo: Jaka pandemia??? My będąc na wsi nie
zauważyliśmy niczego niepokojącego
(śmiech). A tak poważnie, to lockdown dał
nam więcej czasu na dopracowywanie piosenek.
Płyta CD nie jest już w dobie streamingu
dobrem tak pożądanym jak w latach 80. i 90.
- dlatego uznaliście, że skoro już wydajecie
"Space" na tym nośniku, to owa edycja musi
się czymś wyróżnić, stąd pomysł trójwymiarowej
okładki?
Piotr: Uważam streaming za "zło konieczne"
(śmiech). Chcemy za każdym razem dać naszym
fanom fizycznie coś wyjątkowego, namacalnego
i magicznego. Długo myśleliśmy
nad konwencją okładki i pomysł przedstawiony
przez Dawida Szatarskiego skłonił
nas do poszukiwań technicznego rozwiązania
i produkcji okładki 3D. Wieloletni przyjaciel
zespołu Irek Sikorski umożliwił wydanie tej
płyty w takiej właśnie formie. Sami równie
dobrze bawimy się tą okładką, obserwując
jak astronauta obraca się w przestrzeni, a
logo Vincent eksploduje. Plusem posiadania
tego CD w wersji limitowanej jest też bardzo
wysoka jakość dźwięku, co nie idzie czasem
w parze ze streamingiem lub publikacjami na
YouTube.
Wersja winylowa też będzie miała okładkę
3D? A swoją drogą to chyba idealny nośnik
dla ciężkiego rocka i do tego w końcu udało
się wam zrealizować marzenie, żeby muzyki
Vincent można było posłuchać również z
czarnego krążka?
Jafo: Było to zawsze naszym marzeniem, żeby
wydać "Space" w formie płyty winylowej.
Również do tego wydawnictwa podchodzimy
bardzo poważnie, okładka również będzie w
wersji 3D, natomiast sam krążek nie będzie
czarny... Słuchanie płyty tzw. "trzeszczącej"
powoduje ciarki i jest rzeczywiście czymś wyjątkowym
i na swój sposób magicznym.
Jako pierwszy upubliczniliście mocny, mroczny
numer "Szepty", co było dość nieoczywistym
krokiem, zważywszy, że jest na tej
płycie sporo potencjalnych przebojów?
Piotr: Jak wspomniałem na wstępie, żadna
stylistyka nas nie ogranicza, nikt, nic nam
nie każe pisać piosenek w określony sposób i
w określonym stylu. "Szepty" pomimo mrocznej
koncepcji również wpisuje się w konwencję
płyty i stanowi nieodłączny element
całości.
Jafo: Rzeczywiście styl "Szeptów" stanowi pewien
swoisty klimat, dzięki któremu słuchacz
przenosi się do nieco innego wymiaru. Riff
utworu o zabarwieniu nieco egzotycznym
sprawia, że utwór wyróżnia się spośród pozostałych
nadal pozostając w stylistyce nowego
Vincent. Pomimo ciężkiego brzmienia jest
zachowany przebojowy styl refrenu, który
powinien pozostawić coś słuchaczowi po jego
wysłuchaniu.
Teledysk robi ogromne wrażenie - życie poza
miastem też ma swoje plusy, bo można
znaleźć takie ciekawe miejsca, w których w
dodatku nikt nie przeszkadza? (śmiech). No
i kolejny atut, udział Anny Achimowicz z
Rock Dance Theatre, jak doszło do waszej
współpracy?
Piotr: Sprawcą tych "mrocznych" i "pokręconych"
kadrów klipu jest Piotr Zawadzki
(Studio Czorny). Reżyseria, stylizacja, wybór
miejsc do zdjęć, zdjęcia na wewnętrzną stronę
okładki płyty i montaż - to również jego
dzieło. Ania Achimowicz została zaproszona
bezpośrednio przeze mnie i wybór ten
był bezsprzecznie oczywisty. Profesjonalne i
artystyczne podejście zarówno Piotra, jak i
Ani przy współpracy całego zespołu, zaowocowały
właśnie tym nieco mrocznym filmem.
Drugie wideo "Nie bój się" miało być z założenia
czymś przeciwstawnym, luźniejszym
i bardziej rock'n'rollowym, to ukazanie
innego oblicza Vincent?
Jafo: Tak. Chcieliśmy zdradzić, jak wygląda
naprawdę dzień z pracy naszej ekipy. To, że
nie jesteśmy do końca "normalni" udało się
pokazać właśnie w tym klipie. Humor, praca,
pizza u nas nie równa się z sex drugs & rock-
'n roll (śmiech). A tak poważnie - klip do "Nie
bój się" miał być kontrastem do "Szeptów", żeby
nie zaczęto nas utożsamiać z leśnymi ludkami
na dodatek zombie. (śmiech)
Nie można nie dostrzec radiowego potencjału
tego albumu i z tego co wiem coś się
faktycznie w tej kwestii dzieje, co pewnie
bardzo was cieszy, bo promocji nigdy za
wiele?
Piotr: To prawda, pozyskaliśmy wielu patronów
medialnych takich, jak Radio Wnet,
Radio ProRock, Radio Praga, Radio SOK,
Pro-Radio, Heavy Metal Pages, Wyspa FM,
Szarpidrut.pl... Bardzo nas cieszy zainteresowanie
mediów naszą płytą i liczymy na
szeroką prezentację na ich antenach.
Duże stacje radiowe, prywatne i publiczne,
zamknęły się jednak na rocka. Nie sądzicie,
że to dziwne? Skoro za najgłębszej komuny,
przy raptem czterech programach radiowych
i dwóch telewizyjnych, można było
usłyszeć w nich każdą muzykę, od Janusza
Laskowskiego, przez Czerwone Gitary, aż
do Niemena, Budki Suflera czy różnych
odmian jazzu, nawet tego free czy awangardowego,
dlaczego teraz nie jest to możliwe i
nie daje się słuchaczom żadnego wyboru?
Piotr: Media mainstreamowe stały się mega
komercyjne, niedostępne dla "normalnych
śmiertelników", w związku z czym odpowiedzią
jest to, co można na ich antenie usłyszeć.
Wszyscy doskonale wiemy, że procentowy
udział polskiej muzyki w stacjach komercyjnych
jest znikomy. Niezmiernie cieszy
nas powstanie alternatywnych, niezależnych
stacji radiowych, które z przyjemnością i bez
żadnej łaski chętnie prezentują naszą muzykę.
Staramy się zrewanżować, dając naszą
muzykę w postaci nagród w konkursach organizowanych
przez te rozgłośnie.
Plus jest jednak taki, że mamy internet,
więc każdy może słychać tego, co lubi -
jedyny problem jest taki, że musi wiedzieć,
iż ukazało się coś, co może go zainteresować,
wracamy więc do tematu promocji,
popularyzowania zespołu, który, chociaż w
waszym przypadku dość znany, wśród
fanów ciężkiego rocka na pewno rozpoznawalny,
jakoś nigdy szerzej nie zaistniał?
Piotr: Każdorazowo staramy się dotrzeć do
jak najszerszej rzeszy odbiorców, więc tylko
za pośrednictwem i przy pomocy mediów
społecznościowych, jak i mediów takich, jak
HMP możemy pokazać swoją twórczość.
Jesteśmy niezwykle wdzięczni i zobowiązani
wszystkim, którzy wspierają nasze działania i
zdają sobie sprawę, że są to w zasadzie działania
non-profit. Vincent nie zaistniał doty-
VINCENT 201
202
chczas szeroko, ponieważ media mainstreamowe
nie są przychylne propagowaniu polskiej
muzyki rockowej i ograniczają się do
emisji wyłącznie znanych wykonawców.
Będą więc kolejne teledyski czy lyrics wideo
z tej płyty, skoro na tę chwilę trudno planować
jakiekolwiek działania koncertowe?
Jafo: Naszym założeniem jest zrobienie
klipów lub lyrics video do wszystkich utworów
z płyty "Space". Niektóre z nich będą
"wyżej budżetowymi" produkcjami, a nad innymi
popracujemy sami. Póki co będziemy
się spotykać z fanami na liveach online, dopóki
sytuacja koncertowa nie ulegnie zmianie.
Tęsknimy za sceną i za fanami.
Liczycie, że po unormowaniu się sytuacji -
oby jak najszybszym - koncerty wrócą i
zaczniecie promować "Space" również live,
czyli w środowisku najbardziej naturalnym
dla rockmanów?
Piotr: Vincent zawsze był i pozostanie
"zwierzęciem koncertowym" i jest to dla
niego naturalne środowisko. Nie możemy
doczekać się, żeby podać fanom "Space" w
formie live. Na pewno nas koncerty promujące
płytę przygotujemy wiele niespodzianek.
Słyszy się głosy, że ludzie mogą odwrócić
się od koncertów, obawiając się tłumu, etc.,
ale wydaje mi się, że przy zachowaniu środków
bezpieczeństwa, szczepionkach, etc.,
prawdziwi miłośnicy muzyki nie zrezygnują
z udziału w nich, bo to jednak zupełnie inne
doznania i emocje, niż przy słuchaniu,
nawet, najciekawszej, płyty?
Jafo: W pełni zgadzam się z tym, że koncerty
na żywo są widowiskami samymi w sobie,
w każdym miejscu wywołującymi inne wrażenia.
Co do szczepionek, środków ostrożności
- myślę, że uczestnicy koncertów doskonale
wiedzą, jak mają się zachować. Na
pewno koncerty nie znikną z mapy wydarzeń
na świecie, a jeśli ktokolwiek będzie chciał do
takiej sytuacji doprowadzić, to pewnie przeniosą
się do tzw. "podziemia". Wiadomo
wszystkim, że zakazany owoc smakuje najlepiej.
Jak więc fani mogą zdobyć CD bądź LP
"Space"? Są dostępne w regularnej sprzedaży,
czy tylko wysyłkowo, za pośrednictwem
waszej strony?
Piotr: Tym razem dystrybucja płyt ogranicza
się do sprzedaży bezpośredniej przez priv na
Facebooku, tj. u mnie (Piotr Sonnenberg) i u
naszego gitarzysty (Jarek "Jafo" Michalski).
Można również zakupić je w sklepie internetowym
u naszego patrona medialnego, czyli
na Prowinylcd.com. LP ukaże się w kwietniu
2021 w limitowanej edycji 3D. Dodatkowo
fani już w kwietniu mogą liczyć na
gadżety i odzież związaną z płytą "Space" (tshirts,
longsleeves, kominy).
Wojciech Chamryk
VINCENT
HMP: Nie tak dawno temu rozmawialiśmy
z okazji wydania poprzedniej płyty. Minęło
nieco ponad rok czasu i stworzyłeś kolejny
krążek. Musisz być bardzo kreatywną osobą?
Michael Schenker: Tak, jestem bardzo kreatywną
osobą, to leży w mojej naturze. Kreatywność
pochodzi z wewnątrz i działa inaczej
niż podążanie za trendami. Jeśli za nimi
gonisz, to robisz coś, co wymyślili inni, a
jeśli spojrzysz w głąb siebie, to zawsze będziesz
w stanie wpaść na coś nowego. Nie
mam więc żadnego problemu, by tworzyć
świeży materiał.
Wróciłeś do nazwy Michael Schenker
Group, zrobiłeś to z jakiegoś powodu?
Michael Schenker Fest będzie istnieć, o ile
ludzi będzie na nas stać. (śmiech) Jest to bardzo
obszerne przedsięwzięcie rozsiane po całym
świecie. Ale wciąż istnieje. Poza tym, i
tak wszystko zaczyna się od Michael Schenker
Group i wszystkie pochodne projekty
poniekąd wchodzą w skład MSG. Daje mi to
też trochę większe pole do eksperymentowania,
na przykład z brzmieniami akustycznymi.
Czuję się dzięki temu spełniony, mam
wszystko dopięte na ostatni guzik, ale i tak,
kiedy idę naprzód, to wciąż jest to Michael
Schenker Group. A gdy jest 50-ta rocznica
Michaela Schenkera, to jest to mój jubileusz,
a nie MSG, dlatego jest to sprecyzowane.
Jak wybierasz ludzi do współpracy, zwłaszcza
wokalistów?
Zazwyczaj wybieram wokalistów z lat 80-
tych, w myśl idei Michael Schenker Fest.
Podczas nagrywania tego albumu, zauważyłem,
że zbliża się moja rocznica, więc postanowiłem
ją świętować z moimi przyjaciółmi,
z muzykami, których dobrze znam. Jednak
składanie albumu w całość z muzykami rozsianymi
po całym świecie było dość skomplikowane
i przegapiłbym termin rocznicy.
Poza tym, to mój agent mi przypomniał o
tym jubileuszu. Pamiętam, że któregoś dnia
mi powiedział: "Michael, płyta "Lonesome Crow"
została wydana w '72." Odrzekłem wtedy:
"Aha, to mam dwa lata na świętowanie i zebranie
wszystkiego w całość!" Pomyślałem, że może
zrobię to kompaktowo. Poproszę Ronniego
Rommero, świetnego wokalistę, który śpiewał
w "We Are The Voice" z poprzedniej
płyty. Barry Sparks cały czas utrzymywał ze
mną kontakt i błagał "Michael, chcę być twoim
Niczego nie żałuję!
Rozmowa z Michaelem Schenkerem to
czysta przyjemność. Nie lubię popadać w
patos, ale w tym wypadku "człowiek legenda"
to określenie w pełni uzasadnione.
Facet, który wraz ze starszym bratem założył
Scorpions, a potem, będąc inspiracją
dla całego pokolenia gitarzystów, grał z
UFO czy swoich własnych grupach. Właśnie
obchodzi 50-cio leci twórczości artystycznej
i wydaje kolejny album, wymonie
zatytułowany "Immortals".
basistą!". Co chciał, to dostał. (śmiech)
Zabawne jest to, że wirus sprawił, że wróciłem
do tego, co i tak chciałem robić, ale
tym razem to przyszło samo. Nic nie musiałem
robić. Nagle zaczęły się urywać telefony,
pytając co z tym jubileuszem. Wszystko,
co wydarzyło się podczas nagrywania tego
albumu było niewiarygodne. Nie mógłbym
zaplanować czegoś takiego. Jak wszedłem
do studia ze swoimi kompozycjami, to
Ronnie zadzwonił, że nie będzie mógł przyjechać,
bo nie chce odbywać tej 14-dniowej
kwarantanny, a ma swoje obowiązki. Powiedziałem
mu, że wszystko jest dobrze i że coś
wymyślimy. Ronnie miał śpiewać na wszystkich
piosenkach. Na to moja partnerka,
Amy, która jest też basistką, ma świetny gust
i wie lepiej ode mnie co się grało w ciągu
ostatnich 50 lat, powiedziała "Ralf Scheepers
jest wolny". Odpowiedziałem, że jej ufam i zaprosiliśmy
go. Zaczęli nagrywać już następnego
dnia. Nie mogłem w to uwierzyć. Kiedy
go usłyszałem, to zmiótł mnie z powierzchni,
nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałem.
Jakby tego było mało, Brian Tichy zadzwonił
do mojego producenta, Michaela
Vossa i powiedział, że z okazji rocznicy ma
dla mnie sześć piosenek. Absolutnie zdębiałem.
On jest jednym z najlepszych perkusistów
na świecie. Potem Tichy znowu zadzwonił
do Vossa i powiedział, że jego kumpel,
keyboardzista Derek Sherinian, też jest
wielkim fanem MSG i też chce mieć jakiś
wkład w to przedsięwzięcie. Powiedziałem
Michaelowi, że już mamy keyboardzistę
sporego kalibru, czyli Steve'a Manna, i jak
my go z nim tam zmieścimy? Steve jest subtelny
w swoim graniu na klawiszach, one nie
dominują, a jednak wciąż tam są. I się zastanawiałem,
co ja teraz zrobię z Derekiem?
Może zrobimy z nim jam session? Jam z keyboardzistą,
nigdy tego nie robiłem. I pomyślałem,
że może to jest dobry pomysł? Może
fani pokochają to, że zrobiłem coś, czego nigdy
nie zrobiłem wcześniej? Byłem podekscytowany,
a kiedy usłyszałem efekt końcowy,
nie mogłem w to uwierzyć. Na "Drilled To
Kill" miałem Vossa, Tichy'ego i Dereka, a
piosenka była oszałamiająca. Byłem bardzo
szczęśliwy. To było coś, czego nigdy nie zrobiłbym
sam, to przyszło samo. Kiedy kolejni
muzycy nie mogli przybyć ze względu na
obowiązek kwarantanny, to pytałem się
Michaela Vossa co mamy robić, bo czas
płynie. A on na to, że może weźmiemy Joego
Lynn Turnera? Joe Lynn Turner jest jednym
z moich ulubieńców, a on miał z nim
kontakt. Ściągnęliśmy go do nas, i to było
fantastyczne, nagrywali już następnego dnia.
To wszystko było szalone. Wszyscy baliśmy
się wirusa, ja spędziłem łącznie 42 dni na
kwarantannie, wyobrażasz to sobie? Sporo
też popsuł, przygotowujesz się na coś przez
cały rok i nagle musisz to odwołać, to jest
jakby ktoś cię uderzył w twarz. Jednak gdybym
nie miał samozaparcia i nie kontynuował,
to ten album by po prostu nie powstał.
Cóż mogę powiedzieć, ten album w
sumie zrobił się sam.
Co sądzisz o Ronniem Romero?
Przedtem nigdy o nim nie słyszałem, a kiedy
w końcu mogłem się przekonać o jego umiejętnościach
na "We Are The Voice", to byłem
bardzo mile zaskoczony. Potem odkryłem, że
pracował z Ritchiem Blackmorem, a on zawsze
miał świetnych wokalistów. Potrzebowaliśmy
kogoś, kto mógłby śpiewać jak Ronnie
James Dio, Joe Lynn Turner czy Graham
Bonnet. Jest sporo podobieństw między
mną a Ritchiem, chyba każdy kto z nim
pracował, potem trafiał do Michael Schenker
Group. (śmiech) Też jest trochę podobieństw
w tym jak działamy. To Deep Purple
poprosili mnie, bym do nich dołączył A
kiedy on odszedł z Deep Purple i ja odszedłem
z UFO, to ten sam menadżer znalazł za
nas zastępstwa w tych zespołach. To było
niewiarygodne. Nasze drogi praktycznie zawsze
były jakoś splątane ze sobą. Jeśli chodzi
o Ronniego, to kiedy mieliśmy próby w Japonii,
on miał zaśpiewać piosenki Grahama
Bonneta, ponieważ Graham miał wtedy
operację i nie mógł się zjawić. Wtedy zrozumiałem
dlaczego Ritchie chciał z nim pracować,
byłem oszołomiony jego wokalem.
Stwierdziłem wtedy, że jeśli działa to u Ritchiego,
to będzie to działać też u mnie.
Czy zmieniłeś jakoś sposób tworzenia z
okazji 50-lecia działalności?
Cóż, cała moja kariera polega na rozwijaniu
się, na poprawkach i na podążaniu własną
ścieżką. W pewnym momencie, gdy jeszcze
grałem dla Scorpions, zrozumiałem, że muszę
zrealizować własne wizje. Usłyszał o tym
m.in. Peter Mensch, ale wtedy już miałem
tyle tych grup składów wałasnego zespołu, a
nawet nie wydałem wtedy swojego albumu.
Mensch mi pomógł, m.in. w doborze producenta.
Załatwił również przesłuchanie w
Aereosmith. Potem, pod koniec lat osiemdziesiątych
nadszedł czas przeróżnych eksperymentów,
na przykład z brzmieniami
akustycznymi. Były też sprawy dotyczące
praw własności co do UFO i o ile początkowo
zgodziłem się na podział pół na pół z Philem
Moggiem, to potem oddałem mu to za darmo,
bo tego nie potrzebuję. Więc to on jest
teraz właścicielem UFO. Rok 2000 był początkiem
ery, kiedy mój mózg postanowił, że
będzie myśleć jakbym miał z 20 lat, i praktycznie
zatoczyłem koło w mojej karierze. Znowu
zacząłem inspirować się muzyką z moich
wczesnych lat, na przykład muzyką metalową,
pomimo tego, że takie zespoły jak Deep
Purple też były wtedy moimi ulubionymi.
Chciałem by to było szybkie, mocne i dramatyczne.
Wróciłem więc do początku.
Masz praktycznie status boga gitary jak
Hendrix, czy Van Halen. Zastanawiam się
jednak, czy kiedykolwiek myślałeś o tym,
aby przestać się tym zajmować?
O nie, od zawsze byłem zafascynowany graniem
na gitarze, jestem bardzo kreatywną
osobą i kocham coś tworzyć.
To jest dla mnie hobby, zabawa.
Więc grasz na gitarze też
dla relaksu?
Odkryłem, że kiedy wstaję
rano, to mam najwięcej energii,
więc biorę gitarę i gram.
Nazywam to "granie i odkrywanie"
i w ten sposób wymyślam
różne rzeczy. Jeśli miałbym
grać od rana do wieczora
w oczekiwaniu na jakiś pomysł,
to byłbym wyczerpany.
Dla mnie rano jest idealną
porą, mam wtedy świeże
pokłady energii po śnie,
mózg jest świeży i czuję, że
mogę działać i się bawić.
Robię to od lat.
Jakie dałbyś rady dla kogoś,
kto zaczyna grę na gitarze i
nie idzie mu najlepej?
Po pierwsze, to bym spytał
dlaczego ma z tym problemu,
a potem kazałbym mu
zadać samemu sobie pytanie
kim tak naprawdę jesteś. Czy
jesteś osobą podążającą za jakimiś
trendami? Czy chcesz
być sławny i zarabiać duże
pieniądze? A może po prostu Foto: MSG
chcesz wyrażać siebie i nie
oczekujesz w związku z tym sławy? Sporo
ludzi nie ma pewności siebie, ale ja zawsze
wiedziałem czego chcę. Wyobrażam sobie, że
niektórzy ludzie liczą na szybką sławę i
pieniądze. Podejmij więc decyzję kim jesteś,
odpowiedz sobie na to pytanie. Nie ma nic
złego w kopiowaniu, czy podążaniu za trendami
dopóki jesteś zadowolony, ale jeśli się
zmagasz się z problemami, to spytaj się samego
siebie dlaczego tak jest. A zmagasz się
z nimi, ponieważ nie wiesz kim tak naprawdę
jesteś. To jest to, co zrobiłem. Po prostu bądź
sobą i zajrzyj w głąb swojej kreatywności.
Jeśli ludzie kochają to, co robisz, to jest to
tylko wisienka na torcie.
Zdecydowałeś się na przerobienie "In
Search of the Peace of Mind"", czyli pierwszej
piosenki, którą napisałeś dla Scorpions,
dlaczego?
Ponieważ jest to pierwsza muzyczna kompozycja,
jaką zrobiłem w życiu. Miałem wtedy
piętnaście lat. Ciekawostka, na "Lonesome
Crow", to mi było przypisywane autorstwo
tekstów, pomimo tego że wtedy kompletnie
nie umiałem angielskiego, nigdy
wcześniej nie pisałem tekstów w tym języku.
Nie pamiętam kto tak naprawdę napisał teksty.
Ta piosenka to początek Michaela
Schenkera. A solówki były tak idealne, że
nie zmieniłem ani jednej nuty. A nie wiem
skąd się wzięły, po prostu one wyszły ze
mnie. Jeśli posłuchać reszty "Lonesome
Crow", to słychać, na tym albumie, że dopiero
się rozwijam, jestem pół-amatorem. Ale
ta kompozycja brzmi wspaniale. Nie wiem co
mnie tak natchnęło. Pomyślałem, że ta piosenka
po prostu musi być też na nowym albumie.
Chciałem stworzyć coś epickiego. Ta
piosenka brzmi jak wewnętrzna rozmowa z
samym sobą, bo użyłem tam przeróżnych
efektów i zabiegów artykulacyjnych. Spytałem
się Gary'ego Bardena, czy mógłby zaśpiewać
pierwszą zwrotkę, na co się zgodził,
i zabrzmiało to pięknie. Naprawdę, nie mógłbym
zrobić tego albumu całkiem sam, a rezultat
przerósł moje najśmielsze oczekiwania.
Czyli powrót do tego kawałka był dla ciebie
czymś bardzo emocjonalnym? Teraz, po
pięcdziesięciu latach wydajesz się być spełnionym
artystą, z tuzinami płyt na koncie.
Jako iż wróciłem do punktu wyjścia i zatoczyłem
koło, mogę teraz robić co zechcę.
Jestem spełniony. Zrobiłem po drodze tyle
eksperymentów, które również były dla mnie
bardzo ważne, ale teraz mogę po prostu iść.
Iść i robić cokolwiek.
Powiedziałeś kiedyś, że chciałbyś zrobić nagrać
coś wspólnie z Klausem Meine, próbowałeś?
Zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie będę
prał brudów publicznie, jest mi dobrze jak
jest, nie chcę robić czegoś, co sprawiałoby mi
dyskomfort. Niech oni będą sobą. Scorpions
to są Klaus i Rudolf i oni mają swoje sprawy,
Phil Mogg jest teraz pełnoprawnym właścicielem
UFO. A Michael Schenker jest po
prostu sobą. I wszystko jest w porządku.
Żałujesz czegoś?
Zrobiłem wszystko, co chciałem zrobić. Każda
decyzja, jaką podejmujemy kształtuje to,
jakimi ludźmi dzisiaj jesteśmy. Więc jak
mógłbym żałować czegokolwiek?
Igor Waniurski
Tłumaczenie: Szymon Paczkowski
MICHAEL SCHENKER GROUP 203
HMP: Ciepłe przyjęcie i dobre recenzje
debiutanckiej EP-ki zmobilizowały was do
intensyfikacji prac nad pierwszym albumem,
czy też od razu zakładaliście, że ukaże
się on jakiś czas po "Sandbreaker"?
Doombardier: Od samego początku mieliśmy
do wyboru dwa warianty: pierwszy, to
jakaś krótka pozycja (EP-ka, demo) lub opcja
numer dwa, pełnometrażowy, wielki strzał.
Wybraliśmy jednak opcję numer jeden, żeby
jak najszybciej zaistnieć w czasoprzestrzeni
oraz uwiecznić to, w jakiej byliśmy kondycji
na samym początku. Fajnie jest potem dla
samych siebie porównać postępy, ewolucję
we własnej muzyce oraz percepcję brzmienia.
Mobilizacja nastąpiła rzeczywiście po ukazaniu
się EP-ki, choć w momencie jej wydawania
materiał na płytę długogrającą był prawie
gotowy. Jednak oficjalne wydanie w postaci
CD i winyla było wielkim krokiem milowym
dla takiego "garażowego" projektu, jakim
na samym początku był Sandbreaker.
Wraz ze skrystalizowaniem się składu i z
pierwszą oficjalnie wydana EP-ką mogliśmy
się w końcu mienić zespołem.
To w sumie naturalny proces, ale czasy mamy
nietypowe, a do tego nie ma też co ukrywać,
że wybrana przez was stylistyka nie
cieszy się w Polsce jakąś szczególną popularnością?
Ciepłe przyjęcie EP-ki było rzeczywiście zaskoczeniem.
Z tego co pamiętam, po kilku
godzinach od udostępnienia w sieci naszej
muzy odezwały się trzy czy cztery podziemne
wytwórnie, co było dla mnie osobiście
wielkim sukcesem, gdyż zwrócenie na siebie
uwagi przyszło nam dosyć łatwo, a przecież
dookoła jest wiele ciekawych zespołów. Co
Milowy krok
Debiutancki album Sandbreaker "Worm Master" potwierdza, że w słowach
lidera grupy nie ma cienia przesady i faktycznie ciężki do granic możliwości,
pure doom death metal jest podstawą jej stylu i brzmienia. Trudno też jednak
nie zauważyć, że słychać tu również inne wpływy, choćby stonerowe, co tylko
dodaje tej płycie atrakcyjności. Do tego Sandbreaker zapowiada już kolejne wydawnictwo,
bo pandemiczne czasy sprzyjają twórczej pracy.
do popularności samego gatunku, można na
sprawę spojrzeć dwojako: z jednej strony mówimy
tu o mało popularnej szufladzie, do
której należą "doom metal", "funeral doom",
death doom", a z drugiej strony nie ma większych
pasjonatów i oddanych kolekcjonerów
niż przy takich niszowych gatunkach. Na
samej popularności nam nie zależało i nie
chcieliśmy w kwestii naszej muzyki w jakikolwiek
sposób pójść na kompromis czy robić
coś pod publiczkę, dlatego byłem przygotowany
na wydanie płyty własnym sumptem.
Musi wam jednak być dobrze w waszej
niszy, skoro już od lat fascynują was takie
właśnie dźwięki?
Od początku mojej przygody z tworzeniem
muzyki fascynowały mnie ekstremalnie ciężkie
i wolne rejony. Być może to, w jaki sposób
wygodnie jest mi grać na garach predestynuje
mnie do takiej muzyki. Moim marzeniem
przy powoływaniu pierwszej kapeli było,
by stała się najbardziej ekstremalnie ciężką
i wolną w Polsce. Czy to się udało? Nie
wiem, ale ten sam plan mam w przypadku
Sanbreakera i mam nadzieję, że tym razem
się powiedzie. No, może tempo samych
utworów nie jest już tak nikczemne, ale wolno
musi być, czasem bardziej, czasem mniej.
Inspiracje czerpiemy głównie z death metalu,
dzięki czemu sami czujemy się w tym dobrze.
Jedno jest pewne, to ma być ciężki do granic
możliwości, pure doom death metal!
Można też powiedzieć, że Sandbreaker
powraca do korzeni funeral doom metalu, do
tego, co na pierwszych materiałach grał
Gallileous, który ostatnio szedł jednak bardziej
w kierunku retro rocka?
Mam nadzieję, że Sandbreaker nigdy nie
popełni takiej gafy, jak Gallileous. Przy
okazji chciałbym przypomnieć, ze jestem
założycielem Gall'a i ostatnim oryginalnym
załogantem z pierwszego składu. Od samego
początku plan był jeden, już o tym wspomniałem:
grać najciężej jak się da. Dla mnie
osobiście ten rozdział jest już zamknięty.
Niestety pomysł na ciężkie granie w Gall'u
był spychany z płyty na płytę. Po wspólnych
koncertach z Jex Thoth i Kadavar ostatnią
deską ratunku był mój heretycki pomysł na
"Retro Doom" (że tak to nazwę), niestety
nawet to było nierealne do wykreowania.
Mimo skupowania przeze mnie za fortunę
starych Ludwigów z blue olive badge i innych
gadżetów perkusyjnych z lat 70. oraz studiowania
patentów perkusistów z tamtego okresu,
muzyka coraz bardziej odpływała w stronę
zwykłego rocka, ze zwykłym brzmieniem,
co było fajne dla samego grania, ale nie sprawiało
mi satysfakcji i gdzieś umykał ten
doommetalowy duch, który towarzyszył nam
w Gallileous od początku. Rozstanie to były
ciężkie chwile, ale kiedy połączę kropki do
tyłu, myślę sobie, że szkoda, że nie doszło do
tego wcześniej, ponieważ teraz widzę, że jeśli
masz wizję na kapelę i reszta ci ufa, to można
góry przenosić!
Stoner jest jednak dla was równie ważny -
bez tego surowego, pustynnego klimatu muzyka
Sandbreaker byłaby niepełna?
Tego stonera staramy się dozować jak najmniej.
Najważniejszą substancją dla prawdziwych
uniesień lub jak kto woli "dołów" w
naszej muzyce jest death doom. To ma być
ciężki walec, a raczej ta piękna piaskarka z
okładki pierwszej Ep-ki, niszcząca wszystko
na swej drodze. Jeśli tworzymy jakiś utwór to
zawsze jest on odzwierciedleniem osłuchanych
patentów deathmetalowych, które poznałem
w latach 90. No może w zwolnionym
tempie (śmiech). Pustynny klimat jest ostatnią
rzeczą zaczerpniętą z dzisiejszego stonera.
To powieść "Diuna" Franka Herberta,
do której nawiązujemy, nadaje charakteru i
klimatu. Kiedy zastanawiałem się jak bardzo
nasza muzyka może zbliżyć się do stonera
naszła mnie taka refleksja, że nie może. I
świadomie, jeśli tylko się da, unikamy dobrze
rozpoznawalnych "stałych fragmentów gry"
(że tak to ujmę w żargonie komentatora
sportowego). Mimo wszystko stoner istnieje
w naszej podświadomości i chcąc nie chcąc,
jakby przypadkiem, może coś zaistnieć w ten
deseń. I tu podkreślę, ani to zaleta, ani przywara.
Sandbreaker to przede wszystkim
death doom metal z elementami … i tu
wstaw to, co ci pasuje (co tam usłyszysz).
Zresztą już wasza nazwa potwierdza, że
nie interesują was oczywiste rozwiązania,
bo w końcu jak połamać piasek? (śmiech)
No właśnie, jak? Jak żyć? Sama nazwa miała
być niestandardowa, miała epatować czymś
absurdalnie ciężkim, silnym i mocnym, a jednocześnie
surrealistycznym, tak jak tematyka
naszych utworów nawiązująca do świata
"Diuny". Tak naprawdę połamać piasku nie
dasz rady, ale jak śpiewam w jednym z utworów
z nadchodzącej EP-ki "Be like sand"...
czyli "Bądź jak piasek", parafrazując filozofię
Bruce'a Lee - toruj sobie drogę... przejdź
szczelinę i pęknięcia... dopasuj się kształtem.
204
SANDBREAKER
Można to przełożyć do sytuacji w Sandbreaker.
Kiedy kompletował się skład, musiałem
podjąć decyzję o śpiewaniu - dopasowałem
się, kiedy w Sandbreaker powstało
małe pękniecie między mną, a gitarzystą Kamikaze,
przecisnąłem się przez to i zasililiśmy
zespół o drugiego gitarzystę znanego jako
Red Razor, który odpowiedzialny jest za te
zacne sola! Podsumowując: "Bądź jak piasek"!
Nie poddawaj się i adaptuj do sytuacji!
Hasło: "Diuna", odzew? Wygląda bowiem
na to, że twórczość Franka Herberta miała
na was spory wpływ?
Odzew: Sandbreaker! Ma spory, to mój osobisty
sentyment do tej książki z dawnych lat,
sprawił, że kiedy lepiej sobie o niej przypomniałem,
wpadł mi do głowy genialny pomysł
na połączenie doom metalu ze uniwersum
Diuny (śmiech). Nie chciałem mega nihilistycznych
tekstów, ponieważ jestem na innym
etapie swojego życia. Kiedyś jako buntownik
postrzegałem pewne sprawy inaczej,
teraz sam muszę troszczyć się o rodzinę i rzeczy,
jakie chciałbym przekazać w tekstach, o
których czasami dyskutuję z bliskimi mają
charakter bardziej uniwersalny czy nawet
rozrywkowy. Z drugiej strony jesteśmy kapelą
doommetalową i śmierć, zabijanie czy
emocje nienawiści, kary i zemsty spokojnie
znajdziesz, bo to bardzo ludzkie i nie można
w imię poprawności o nich nie przypominać,
przecież istnieją obok nas. (śmiech)
Ciekawe jak Herbert zareagowałby na
"Worm Master", skoro odrzucały go nawet
te lżej grające zespoły lat 80. (śmiech). Nie
ma się jednak co dziwić, skoro muzyką jego
młodości był tradycyjny jazz czy swing -
myślisz, że każde pokolenie ma swoje
dźwięki, a to, co pojawia się później już tylko
odrzuca, bo jest za głośne, za trudne czy
po prostu niezrozumiałe?
Z tym odrzuceniem to nie wiem czy było to
ze względów estetycznych czy może raczej
brak finansowego porozumienia. Ja uważam,
że Herbert w obu kwestiach miał do tego
prawo. Ja sam muszę uważać przy pisaniu tekstów,
żeby nie umoczyć na prawach autorskich,
staram się jak najmniej używać nomenklatury
zaczerpniętej z książki, więc niektóre
rzeczy muszę nazywać po swojemu. Jeśli
chodzi o pokoleniową różnicę w muzyce i
sztuce to rzeczywiście każda generacja ma
swoich bohaterów i idoli. Ja miałem Gustlika,
a mój syn Spidermana, (śmiech), w muzyce
jest podobnie. Więc rzeczywiście Herbert
mógł mieć problem ze zrozumieniem "szarpidrutów".
U muzyków wygląda to jednak zwykle inaczej,
czego jesteście najlepszym przykładem,
nie zasklepiwszy się wyłącznie w stylistyce
wczesnych lat 90., ale poszukując
czegoś nowego?
Podstawa naszej muzyki rzeczywiście jest
osadzona w stylistyce lat 90., to był złoty
okres mojej młodości. Każda płyta z pierwszej
połowy lat 90., którą nabywałem była
niesamowitym przeżyciem. Zespołów było
jakby mniej, ale każdy w niepowtarzalny sposób
tworzył swoją historię. Mówimy tu oczywiście
o death czy doom metalu. Większość
tytułów właśnie z tamtego okresu jest dziś
nazywana kultowymi klasykami. Pomysł na
Sandbreaker w głównej mierze opiera się na
kontynuowaniu tej pięknej death-doomowej
tradycji, ale z tego, co wiem, nasz gitarzysta
Kamikaze, którego riffy są wykorzystywane
najszerzej w kawałkach, inspiruje się nieoczywistymi
rzeczami jak flamenco i folk. Także
gdzieś po drodze czerpiemy z różnych stron
świata. Mnie osobiście interesowałoby pójście
w stronę muzyki filmowej, mimo, że granej
na klasycznych rockowych instrumentach.
Być może za jakiś czas spróbujemy bardziej
poeksperymentować z takimi klimatami.
Stroicie się niżej niż zwykle, wykorzystujecie
jakieś specjalne efekty, wpływające na
rezultat końcowy waszego brzmienia - potwornie
ciężkiego i mrocznego?
Mimo, że gram tyle lat w zespole nie będę
mógł ci odpowiedzieć fachowo na to pytanie,
gdyż najzwyczajniej w świecie nie jest to
moja działka i na pewnych terminach się nie
znam. Jednocześnie jestem orędownikiem i
pilnującym podstawowego dogmatu mówiącego,
że: "Sandbreaker ma być najcięższym i
najbardziej ekstremalnym, brzmieniowo zespołem
gdzieś na granicy komfortowego grania". "Tak każe
obyczaj". (śmiech)
To chyba najkorzystniejsze rozwiązanie,
kiedy ma się w zespole kogoś, kto może zająć
się również produkcją, a do tego zaprzyjaźnione
studio?
Tak, wszystkie ręce na pokład. Rzeczywiście
wykorzystujemy w jakimś sensie sytuację,
która pozwala nam na pracę w komfortowych
warunkach. Oprócz tego podczas nagrywania
realizator, którym jest nasz basista
Grey Eminence, wie doskonale jaki efekt
chcemy uzyskać, ponieważ staje się jednocześnie
twórcą i tworzywem. Polecam każdemu
Soundstitute Studio i Arkadiusza Dzierżawę
jako inżyniera dźwięku, gdyż oprócz
intuicji muzycznej można również polegać
na jego długoletnim doświadczeniu w branży
muzycznej, nie tylko metalowej.
To co słychać na "Worm Master" jest efektem,
choćby po części, wspólnego grania w
studio czy całość materiału była nagrywana
partiami, począwszy od perkusji?
Przy nagrywaniu materiału na EP-kę i płytę
oraz nadchodząca świeżą EP-kę wypracowaliśmy
swój własny sposób działania: forma
nagrywania jest całkowicie bez metronomu i
na żywioł. Na pierwszy rzut idzie gitara wraz
z perkusją, co pozwala na niczym nieskrępowaną
możliwość improwizacji. Każdy kawałek
nagrywany jest parę razy od początku do
końca bez cięcia i z tego wybierany jest najlepszy
zapis całości. Mamy tu pewność, że
nagranie odzwierciedla kondycję i morale
zespołu w danym momencie. Potem praca
przypomina nagrania sesyjne i kolejno nagrywane
są pozostałe instrumenty, aż do pełnego
zapisu. Nad całością "czuwa gospodarz domu
(studia) i nie da on krzywdy zrobić nikomu".
(śmiech)
Wiele zespołów marzy jednak o nagrywaniu
w studio na setkę - wy również myślicie o
czymś takim, brzmienie Sandbreaker zyskałoby
na tym?
Nagrywanie na setkę byłoby ciekawym doświadczeniem.
Nasz dotychczasowy sposób
można opisać jako nagrywanie na 50-tkę, bo
pierwsze dwa instrumenty idą na żywioł. Być
może kiedy zespół będzie ze sobą bardziej
ograny pokusimy się o taki eksperyment. Na
ten czas nie mówię nie, nie mówię tak. Jeśli
chodzi o brzmienie, to mogłoby pachnieć
jeszcze bardziej piwnicą lub garażem. To jednak
jeszcze przed nami. Mimo wszystko
staramy się jak najmniej kleić, bo może to
sabotować organiczny efekt końcowy. Ma
być naturalnie, żywiołowo czy nawet przebojowo
i przede wszystkim dynamicznie. Moja
gra na beczkach, to jak ja sam siebie miałbym
opisać, to takie skrzyżowanie Chrisa Reiferta
z Autopsy w połączeniu z Meg White z
White Stripes: technicznie nie jest, ale stylowo
musi być.
Pandemia i lockdown nie pokrzyżowały
wam planów, ale chyba jednak trochę utrudniły
pracę, bo nagrania finalizowaliście w
marcu?
Rzeczywiście pandemia rozłożyła wszystko
w czasie, ale być może pozwoliło to na
głębsze skupienie się na produkcji, miksie i
masteringu. Takie dziwne czasy... Ale nie
wpłynęło to w żaden sposób na jakość, a
wręcz przeciwnie, pozwoliło na dopracowanie
efektu finalnego. Jedyne co ucierpiało to
ilość prób, ale i te nieliczne były owocne, bo
po skończeniu albumu byliśmy w trakcie
tworzenia nowej EP-ki. Dochodziły do nas
słuchy, że płyta jak na długograj jest zbyt
krótka, więc postanowiliśmy wyjść naprzeciw
oczekiwaniom i dograć we wrześniu cztery
utwory, które ukażą się zaraz na początku
nowego roku. Wracając jednak do samego
problemu pandemii i lockdownu, zastanawia
mnie fakt, że ludzie, szczególnie ze sceny
metalowej i w większości mieniący się wolnomyślicielami,
nie zadają pytań, czy to wszystko
jest zasadne? I nagle kapele, które szanuję
sprzedają szmaty na pysk, czy nasz narodowy
pierwszy okultysta Adaś Nergal propaguje
noszenie tego gówna na ryju? Nikt nie
zadaje pytań, nikt nie powątpiewa, nie patrzy
w statystyki? Tacy kurwa anty-sytemowcy,
a łykają medialno-rządowe śmieci informacyjne
jak pelikany! Ja osobiście zadaję
mnóstwo pytań i na żadne nie dostaję dostatecznie
kompetentnej odpowiedzi, a to już
zapala u mnie czerwoną lampkę zasadności
tej chorej sytuacji!
"Worm Master" to nie tylko muzyka, ale też
dopracowana, rysunkowa szata graficzna -
jak doszło do waszej współpracy z Novaldo?
To wasz fan z Indonezji?
Wręcz przeciwnie, to ja jestem fanem prac
SANDBREAKER 205
tego artysty. Uwielbiam zaprzęgać do współpracy
różne ciekawe postacie i to ja zaproponowałem
mu wykonanie okładki pod naszą
muzykę. Najpierw był front, a potem, z racji
tego, że nie mamy jeszcze zdjęć zespołowych,
tył z naszymi podobiznami w tej samej stylistyce.
Z całości jesteśmy bardzo zadowoleni
i mogę zdradzić, że gotowa jest już okładka
jego autorstwa na nadchodzącą EP-kę
"Children Of The Erg".
Album ukazał się w lipcu, czyli o jego koncertowej
promocji możecie, póki co, tylko
pomarzyć?
Tak, rzeczywiście to jest główny mankament
tych całych lockdownów. Mam nadzieję, że
ludzkość odeprze atak tej dziwnej pandemii.
Nie jesteśmy sami w tej sytuacji, jak każdy
inny zespół musimy cierpliwie to przeczekać.
Oby chodzenie na koncerty obyło się bez
obowiązkowych szczepień, bo już takie wieści
do mnie trafiły, że będzie trzeba posiadać
książeczkę szczepień jak u psa! Nie
bagatelizuję sytuacji, ale działania nie są
współmierne do wydarzeń! Na razie pozostaje
nam nagrywać, a spotkania z maniakami
przełożyć na lepsze czasy.
To dlatego, nie ociągając się, zaczęliście nagrywać
kolejną EP-kę? Są nowe utwory, jest
czas, nie ma więc co z tym zwlekać?
Tak właśnie, między innymi dlatego troszkę
przyspieszyliśmy nagrywanie, ale materiał
mieliśmy gotowy już wcześniej. Na horyzoncie
pojawiały się decyzje różnych europejskich
rządów o możliwości lockdownu, w
tym także i Polski, więc trzeba było wykorzystać
dobra formę zespołu i jak najszybciej
zarejestrować nasze pomysły. Nasze próby są
bardzo owocne, zaczerpnięte trochę z filozofii
mojego znajomego tatuażysty Toffiego,
który wymyślił sobie takie wyzwanie przez
jeden rok, żeby każdego dnia narysować jeden
projekt tatuażu. Jedne lepsze, jedne gorsze,
ale po całym roku miał do dyspozycji
365 pomysłów. Postanowiłem zastosować
podobny klucz do pracy nad muzyką w
Sandbreaker: z każdej próby jeden kawałek!
Czasem ciekawa improwizacja oparta w
połowie na przygotowanych riffach, nagrana
na telefon staje się ciekawym hitem, do którego
po jakimś czasie wracamy, żeby wszystko
dopracować i móc nazwać go pełnowartościowym
utworem.
Kiedy planujecie premierę tego wydawnictwa,
jeszcze na koniec tego roku, czy też
wiosna 2021 będzie bardziej prawdopodobnym
terminem?
Jak już wcześniej wspomniałem EP-ka
"Children Of The Erg" została nagrana we
wrześniu. Na dniach będzie miksowana i zakończona.
Także myślę, że dosłownie pierwszego
stycznia po północy będzie opublikowana
internetowo, a potem na fizycznym
nośniku CD lub 7". To wszystko będzie zależało
od tego czy Marcin z Mythrone Promotion
dalej będzie nami zainteresowany po
tym, co zaprezentujemy na czterech premierowych
utworach. Jak na moje ucho mogę
potwierdzić, że dalej gramy Fucking Heavy
Death Doom Metal i tak już zostanie.
Wojciech Chamryk
Oldschool Metal Maniac # XX 2021
Stali czytelnicy magazynu wydawanego
przez Leszka Wojnicza-Sianożęckiego
wiedzą doskonale, że Bathory pojawia się
na łamach OMM regularnie, by wspomnieć
tylko cykl obszernych artykułów
"Zrodzony w wiecznym ogniu piekła".
Jednak jubileuszowy, dwudziesty numer
pisma to prawdziwy hołd dla Quorthona
(1966-2004), co zapowiada już zresztą
podtytuł "A tribute to Bathory". Mamy
tu bowiem ni mniej, ni więcej, tylko aż
200 (!) stron, poświęconych szwedzkiemu
prekursorowi black oraz wiking metalu,
traktujących o latach 1983-1991, czyli
pierwszych sześciu albumach Bathory.
Dla wielu fanów i recenzentów był to najciekawszy
artystycznie etap działalności
Quorthona, naznaczony wspaniałymi, a
do tego jakże odmiennymi, płytami. Każdej
z nich, to jest: "Bathory" (1984),
"The Return..." (1985), "Under The Sign
Of The Black Mark" (1987), "Blood Fire
Death" (1988), "Hammerheart" (1990)
oraz "Twilight Of The Gods" (1991),
poświęcono tu multum miejsca, z
ukazaniem kulis ich powstania czy tłem
epoki. Nie brakuje też innych, arcyciekawych
materiałów, jak choćby fragmentów
archiwalnych wywiadów z lat 80. i 90.
oraz mnóstwa, nierzadko unikalnych,
fotografii. Kolekcjonerów na pewno zainteresują
kolejne części "Bathory vinyl collectors",
przedstawiające różne edycje LP's
Bathory, na przykład odmienne labele
wydań debiutu z Combat (USA) czy jego
pirackie edycje z lat 2003-2019, również
w wersji picture disc. Zaciekawiają też oficjalna,
koreańska edycja "Under The Sign
Of The Black Mark" z roku 1993, kiedy
przecież winyl był w totalnym odwrocie,
czy też różne wydania "Twilight Of The
Gods", w tym picture z Black Mark oraz
czarne z Korei (King Records) czy Brazylii
(Hellion Records). Są też wywiady z Watain,
Eurynomos, Sarcófago, Mystifier,
Necrophobic, Hades, Agressor, Ereb
Altor i Enslaved, ale - jakże by inaczej -
poświęcone przede wszystkim Quorthonowi
i Bathory, bo na wszystkie te zespoły
wywarł on ogromny wpływ. Mamy
tu również rozmowy z Professor Black, to
jest Christopherem Westonem, znanym
choćby z Aktor, High Spirits czy Pro-fessor
Black, który od jakiegoś czasu pracuje
nad książką o Bathory oraz José Luisem
Cano Barrónem, wielkim fanem metalu z
Meksyku, z którym przed laty wymieniałem
winylowe płyty. On wydał już obszerną
biografię Bathory "Del hades al
valhalla... Bathory - La historia epica",
której polskie tłumaczenie "Z Hadesu do
Valhalli..." ma ukazać się na dniach. Jak
więc widać najnowszy numer "Oldschool
Metal Maniac" to mus dla fanów Bathory,
czy generalnie klasycznego metalu, bo
takich monograficznych pozycji na rynku
prasowym nie ma zbyt wielu.
Wojciech Chamryk
206
SANDBREAKER
Zelazna Klasyka
Saxon -Strong Arm Of The Law
1980 Carrere
Kiedy zaczynałem poznawać muzykę
heavy metalową trochę głębiej, czyli kiedy
już znałem wierzchołek góry jak Iron
Maiden, Black Sabbath, Judas Priest
czy Venom, jedną z pierwszych i bardziej
interesujących kapel okazał się Saxon. Co
dziwne, nie lubiłem tej kapeli i przekonałem
się do niej dopiero w momencie,
kiedy kumpel ponagrywał mi ich wczesne
albumy. Czytając o nich w prasie czy też
słysząc o nich gdzieś w rozmowach reagowałem
totalnie obojętnie. Czemu tak
było? Tego nie umiem racjonalnie wytłumaczyć.
Z jakiegoś powodu traktowałem
Saxon jak jakiś twór niższej kategorii, a
moje ukochane Iron Maiden było wszystkim
i zapełniało światek heavy metalu. No
ale w końcu dostałem w łapy kilka wypalonych
płytek i trzeba było się do tego
jakoś ustosunkować. Pamiętam, że wtedy
największe wrażenie zrobiły na mnie dwie
płyty - "Strong Arm Of The Law" i
"Power And The Glory". Te pozycje do
dziś są moimi ulubionymi Saxonami, chociaż
"dorosłem" do pozostałych i debiut
również jest świetny, więc też zastanawiałem
się, która z nich powinna znaleźć się
w Żelaznej Klasyce. Padło na longplay z
1980 roku.
Klasyczny okres Saxon bogaty jest w
typowo brytyjskie granie heavy metalu.
Każdy z albumów zawiera dawkę melodyjnego,
ale okraszonego kąśliwymi gitarami
metalu, który też tak naprawdę osadzony
jest głęboko w hard rocku. Brzmi Saxon
dostojniej, trochę mniej agresywnie niż
Raven czy Iron Maiden, ale ich kawałki
zyskiwały wiele na żywo. Dlatego też ten
klasyczny czas idealnie podsumowuje koncertówka
"The Eagle Has Landed"
wydana w 1982 roku i można traktować ją
jako swoiste "Best Of" grupy. Po niej
ukazał się wspomniany "Power And The
Glory" a potem… Potem dla jednych
najlepsze, dla innych najgorsze płyty, jakie
zespół popełnił. No cóż, kto nie flirtował z
Ameryką i nie kombinował z brzmieniem,
niechaj pierwszy rzuci wzmacniaczem!
Wróćmy do meritum. Klasyczny okres to
cztery krążki - "Saxon", "Wheels Of
Steel", "Strong Arm Of The Law" oraz
"Denim And Leather". Sam nie wiem
dlaczego trzeci z nich wywarł na mnie
najlepsze wrażenie. Może zdecydowało to,
że jako pierwszy powędrował do odtwarzacza?
Możliwe. Jednak równie prawdopodobnym
jest to, że okazał się świetną
wypadkową dwóch poprzednich. Jakby
ulepszoną wersją "Kół ze stali". Na każdym
z tych krążków jest kilka świetnych numerów.
Przecież "Wheels…" mają kultowe
"747 Strangers In The Night", a "Denim
And Leather" - "Princess Of The Night"
czy tytułowy. Mimo wszystko od lat darzę
sentymentem "Strong Arm Of The Law"
i uważam, że wtedy Saxon był prawie że
na szczycie swojej artystycznej drogi.
Rozpoczyna się ta jazda ultra klasykiem
w postaci "Heavy Metal Thunder". Metal,
burza, grzmoty, szaleństwo - to częste
motywy świata odzianych w skóry gości.
Ten numer to istny, przetaczający się w
stereo grzmot, stający się burzą dźwięków
i soczystego wokalu. Totalny temat, który
stał się żelaznym punktem koncertów
Saxon. Potem, bez oddechu dla słuchacza,
wjeżdża "To Hell And Back Again". Dla
mnie, fetyszysty melodii, ten kawałek to
mistrzostwo linii melodycznej. Nie ukrywam,
że takie smaczki spowodowały, że
zacząłem o wiele przychylniej patrzeć na
ten zespół. Zadziorność i kopalnia dobrych
motywów - taki był i, w sumie, jest
Saxon do dziś. A na koncertach? Kto nie
był, niech żałuje! Kolejny numer to też
bezsprzeczny konkret. Tytułowy powala
nosorożca swoim klimatem i w niczym nie
ustępuje poprzednikowi "Wheels Of
Steel". Nad wszystkim utrzymuje się brytyjska
flegma, to granie trochę przez mgłę,
ale nie ma w tym nic, co spowodowałoby
kwaśną minę. Esencja angielskiego heavy
metalu. Gitary Paula Quinna i Grahama
Olivera tną jak brzytwy, bas Steve
Dawsona jest niczym motocykl a Pete
Gill uwija się niczym mała elektrownia za
swoim zestawem. Nad wszystkim brzmi
dostojny, lekko suchy, ale wyraźny i mocny
wokal Biffa Byforda. Kiedy trzeba
kapela lubi i umie się rozpędzić. Jeśli te
wcześniejsze kawałki mogły mieć średnie
tempa (oprócz otwieracza) to następne
"Taking Your Chances" i "20.000 FT"
mogą zaprzeć dech. Saxon wrzuca kolejny
bieg i niczym harley bulgocząc odchodzi w
parę sekund. Może nie są to najwybitniejsze
kawałki w historii heavy metalu,
ale do klimatu płyty pasują idealnie i mają
w sobie wszystko to, czego od tego gatunku
można oczekiwać. Warto pamiętać,
że album wyszedł w 1980 roku, a więc
Saxon był już mocno rozpędzony, kiedy
inne zespoły z NWOBHM dopiero się
rozkręcały. Dlatego też może wydawać się
lekko ślamazarny przy Raven, Atomkraft
czy Iron Maiden, ale ekipa Biffa w żadnym
wypadku w epoce za taką nie uchodziła.
Wspólna trasa z Motorhead pod
koniec lat 70. mówi wszystko.
Druga strona oprócz "20.000 FT" ma też
dwa, dość mało popularne i lekko zapomniane
kawałki. Mowa o "Hungry Years" i
"Sixth From Girls". Jakoś totalnie nie
wyróżniające się, być może w ocenie
zespołu wrzucone po to, by zagrać trochę
na czas? Nieważne. Mogą stanowić przyjemną
przerwę przed wieńczącym krążek
"Dallas 1 PM", który to jawi się jako jeden
z najlepszych kawałków w historii grupy.
Jest też idealnym przykładem, że od zawsze
Saxon stawiał na teksty "o czymś" i
bardzo często Biff sięgał po tematy historyczne
(zresztą jest wielkim fanem historii).
W tym przypadku numer opisuje
zamach na prezydenta Kennedy'ego. Dallas,
godzina 13.00, padają strzały. I wchodzi
piękny gitarowy motyw. Warto posłuchać
"Dallas 1 PM" głośno, by w pełni
rozkoszować się kapitalną formą wyrazu.
Album w swoich niecałych 38 minutach
może uchodzić za stuprocentową klasykę
heavy metalu. W dyskografii Saxon to jedna
z najlepszych płyt. Coś, czego jeszcze
nie było na surowym debiucie, coś czego
odrobinę brakowało na "Wheels Of
Steel". Na swoim trzecim albumie chłopaki
z Barnsley umiejętnie wyciągnęli
wnioski i odpalili prawdziwą petardę. Od
momentu wydania "Strong Arm Of The
Law" stali się o wiele bardziej znaczącą
kapelą i z każdą kolejną płytą rośli w siłę.
Myślę, że wiele nie trzeba, żeby polubić te
dźwięki. To wręcz naturalne środowisko
wszystkich, którzy uwielbiają surowe, ale
nie pozbawione melodii stalowe, heavy
metalowe kawałki pełne energii ale też pewnego
rodzaju dostojeństwa. Dziś pomału
taki sposób grania odchodzi do lamusa,
więc pielęgnujmy takie krążki. To wszakże
elementarz!
Adam Widełka
ZELAZNA KLASYKA 207
208
W sumie wytwórnia ta dopiero co zaczęła swoją działalność. Oficjalną
datą ich powstania jest 1 stycznia 2018 roku. Pochodzi z Florydy i jak na razie
wypuściła kilka pozycji związanych z tamtejszym thrash metalowym podziemiem
z przełomu lat 80. i 90. Ale nie tylko, bo ich pierwsze wydawnictwo Revelation
"Spiritual Wind" dotyczy kapeli stricte heavy metalowej w dodatku z nurtu white
metal, a składanka "A.R.T. Records Singles Series Vol 1." przypomina kapele z
całego terytorium USA. W swoim manifeście deklarują, że chcą zajmować się
przypominaniem zapomnianych materiałów związanych ze sceną thrash, death,
crossover, speed/power i klasycznego metalu. Niemniej w planach mają również
premierowe materiały, nie tylko związane z florydzka sceną i już na styczeń planowane
jest wydanie płyty chilijskiego thrash metalowego Betrayed z materiałem
nagranym bodajże w roku 2017. Myślę, że warto się przyjrzeć działalności tej wytwórni,
bo na światło dzienne wyciągają nieznane perełki z amerykańskiego
undergroundu.
Revelation - Spiritual Wind
2018 Thrashback
THRASHBACK RECORDS
Revelation powstał w połowie lat 80. w małej
miejscowości Jupiter na Florydzie. Swego
czasu ta okolica kojarzona była z hodowlą
koni oraz później z aktorem Burtem Reynoldsem.
Kapela działała w składzie, Mike
Roy (śpiew), Edward Veitch (gitara), Richard
Veitch (perkusja), Brian Shinn (gitara)
oraz Brad Brothen (bas). Panowie z Revelation
bardzo starali się aby zaistnieć w
szerszym wymiarze. W roku 1987 wydali
demo "Visions", na którym znalazły się trzy
utwory. Rok później nagrali kolejny materiał,
"Spiritual Wind", który miał być ich debiutancką
płytą. Kapela sporo koncertowała na
lokalnej scenie występując z takimi zespołami
jak Lady Sabre, Intruder, Warinstoch i
Eden Rock. Zdarzyło się też, że zagrali występ
z bardziej znanymi zespołami jak Messiah
Prophet czy Barren Cross. Po nagraniu
"Spiritual Wind" grupa działała jeszcze
parę lat, w tym czasie doszło nawet do epizodu
rozmów z Atlantic Records. Prawdopodobnie
w 1991 roku trzech muzyków Revelation
dołączyło do kapeli Brother
Grimm. Niestety o zakończeniu kariery oraz
ewentualnych poczynań muzyków w innych
kapelach nie ma wiarygodnych źródeł. Panowie
z Revelation przyznawali się do inspiracji
Iron Maiden i Judas Priest, i te inspiracje
są słyszane na materiale z "Spiritual
Wind", ale jakby przez mgłę. Niemniej w takim
"Young Warrior" są wyraźne, choć pewnie
znajdą się tacy, co będą się upierali, że
to już amerykańskie power metalowe naleciałości.
Co by nie pisać muzyka Revelation
jest bardziej uwięziona w lżejszych amerykańskich
brzmieniach. Z pewnością związane
jest to też z tym, że formację zaliczano do
nurtu white metalu, a także ze względu na
osobę lokalnego producenta Stevena Milesa,
który mocno wypolerował brzmienie zespołu.
Jakoś ich muzyki kojarzy mi się z wymienianym
tu Barren Cross, którego muzyka
jest również bardzo dopieszczona i przestrzenna.
Niemniej gitary w Barren Cross są
bardziej konkretne i mocne, niż w Revelation.
Za to na "Spiritual Wind" z pewnością
nie odnajdziemy momentów inspirowanych
glam czy innym hair metalem. Jest to zdecydowanie
bardzo staroświecki heavy metal. W
sumie ten album zawiera dziewięć różnorodnych
utworów, świetnie skomponowanych i
zagranych ze swadą. Do ich techniki też nie
można się przyczepić. Fani amerykańskiego
grania z lat 80. pewnie będą zachwyceni.
Mnie oczywiście bardziej pasują kawałki te z
pazurem tak jak wymieniony "Young Warrior"
czy "Good Cause", choć o dziwo, jestem
ogólnie zaskoczony bardzo dobrą jakością zawartości
całego albumu pod względem muzyki
jak i produkcji. Wersję Thrashback Records
uzupełnia zawartość demo "Visions".
Ogólnie te trzy utwory brzmią bardziej ostro,
a to ze względu na bardziej surowsze brzmienie.
Pewnie dlatego wersja "Good Cause" z tej
sesji podoba mi się jeszcze bardziej. W tymże
wydaniu mamy też dodatkowy dysk DVD,
na którym główną atrakcją jest występ formacji
na chrześcijańskim festiwalu Cornerstone
z 1989 roku. W czasie tego show muzycy
zagrali "Children Of The City Nights",
"Johnny", "Hunting The Devil", "Spiritual
Wind", "Running Scared" i "Young Warrior".
Jakość nagrań jest w miarę, choć wiadomo na
VHSie ciężko było o dobrą jakość obrazu i
dźwięku. Cale szczęście pomieszczenie, w
którym nagrywano koncert było dobrze naświetlone,
a sprzęt nagłaśniający na tyle selektywny,
że dźwięk jak na bootleg nagrał się
bardzo dobrze. Inną atrakcją tego występu
jest fakt, że grupa zabrzmiała tu surowiej i
ostrzej, co zrobiło na mnie spore wrażenie.
Do rejestracji z występu na Cornerstone 89,
dołączono jeszcze kilka filmowych ujęć z lokalnych
występów w rodzimej miejscowości
Jupiter oraz kilka scen z prób, oraz tego, co
działo się przed i po koncertach, gdzie większość
kadr dotyczyła wspomnianego festiwalu.
W sumie to wydanie Revelation "Spiritual
Wind" to znakomite wydawnictwo
archiwizujące bardzo ciekawy fragment
amerykańskiej sceny tradycyjnego heavy
metalu z lat 80. Jak ktoś mieni się jej fanem
powinien postarać się o ten album.
Nonpoint Factor - Depression '94
2018 Thrashback
Kolejnym bohaterem Thrashback Records
jest Nonpoint Factor, który powstał w roku
1991 w miejscowości Bayamon na wyspie
Portoryko. Założył go perkusista Robert Rivera.
Zespół zostawił po sobie trzy demówki
"Dementia... into Reality" (1992),
"Depression '94" (1994) i "A New Breed of
Anger" (1995). Po nagraniu pierwszej demówki
muzycy przenieśli się na terytorium
Stanów do miejscowości Fort Lauderdale,
gdzie kontynuowali karierę. W tym czasie
nastąpiła zmiana, a nowym nabytkiem został
wokalista/gitarzysta Edgar Torres. Wtedy
powstało również demo "Depression '94",
które zaciekawiło lokalną firmę A.R.T. Records.
Wytwórnia ta specjalizowała się w
wydawaniu kaset i 7-calówek. W ten sposób
demo pojawiło się na oficjalnej kasecie. Kolejnym
wspólnym krokiem było przystąpienie
do nagrania materiału na debiutancką
płytę, która miała nosić tytuł "Anger Through
An Art Form" i ukazać się na CD. Materiał
na album był nagrywany w kilku podejściach
i ostatecznie nigdy nie został ukończony.
Muzycy aby podtrzymać zainteresowanie kapelą
wypuścili kasetę, wykorzystując nagrane
do tej pory utwory, którą sprzedawali wyłącznie
wysyłkowo i w czasie koncertów. Prawdopodobnie
chodzi o wspomniane wcześniej
demo "A New Breed of Anger". Nonpoint
Factor zakończył karierę w roku 1996. Część
muzyków związanych z formacją skróciło
nazwę do Nonpoint, zmieniło styl muzyczny
na nu metal i kontynuuje działalność do dzisiaj.
Thrashback Records postanowiła przypomnieć
materiał Nonpoint Factor z drugiego
demo "Depression '94". Jego zawartość
stanowiły cztery utwory studyjne i jeden
"live". Muzyka z tych kawałków to ostry, dynamiczny
i gęsty thrash metal, świetnie technicznie
zagrany. Rozpoczynający utwór "Depresion"
mocno pulsuje i zawiera pewną dawkę
hard-core'a. Trochę więcej przestrzeni zawiera,
czwarty w kolejności "You Hate Me".
Niemniej te cztery kompozycje prezentują
ciekawą kapelę ze sporym potencjałem. Całość
trochę psuje kawałek "live", nie dość, że
nijaki to jeszcze w końcówce niefortunnie
wyciszony. To wydawnictwo uzupełnia bonus
w postaci utworu "Lost Deep Within My
Mind", który pochodzi z debiutanckiego
demo. Ogólnie to bardzo dobra kompozycja
utrzymana w formie ambitnego thrashu
skonfrontowana z tradycyjnym heavy metalem.
Jej brzmienie jest trochę gorsze,
bardziej suche. Niemniej szkoda, że włodarze
Thrashback nie zdecydowali się połączyć
obu wydawnictw, byłoby jeszcze ciekawiej.
Ogólnie bardzo fajna sprawa, która przybliża
nam podziemną scenę lat 90. z Florydy.
A.R.T. Records Singles Series Vol 1.
2018 Thrashback
Omawiając pozycje Nonpoint Factor "Depression
'94" wspomniałem o wytwórni
A.R.T. Records. Thrashback pociągnął temat
i przedstawia nam kompilację wydawnictw
z tegoż labelu. Na pierwszy ogień
poszła 7-całówka thrash/deathmetalowego
Drop Dead zatytułowana "March Of Empire"
(1993). Znalazły się na niej utwory
"Clouds On The Horizon" oraz "March Of
Empire" do tego dołożony jest bonus w po-
staci kawałka "Opression". Wszystkie trzy
kompozycje pochodzą z ich trzeciego demo
"Our Forgotten Destiny" (1990) i brzmią
całkiem nieźle. Oprócz wspomnianego demo
kapela pozostawiła jeszcze dwa inne dema,
wydane wcześniej, "Ending the Sadness"
(1988) oraz "Drop Dead" (1989). Kolejną 7-
calówką na tej składance jest "Dry Bones"
(1992) firmowana przez tak samo nazywający
się zespół. Znalazły się na niej kompozycje
"In the Depths of Darkness", "Trying to
Save Your Soul" i "If the Shoe Fits".
Wszystkie trzy pochodzą z dema "Dry
Bones" wydanego w 1992 roku oraz utrzymane
są w konwencji thrashu z pływami
crossoveru. Dość ciekawe jeśli chodzi o
budowę kompozycji ale pod względem
brzmienia są trochę niedopracowane. Kapela
na swoim koncie ma jeszcze jeden materiał
demonstracyjny, "Demo" wydany w 1993 roku.
Trzeci zespół na "A.R.T. Records
Singles Series" to Final Judgement i jego 7-
calówka "Drastic Dose of Reality" (1993).
Na niej to, band prezentuje dwa utwory "I
Do What I Do Not Want to Do" i "Punishable
by Death", pochodzą one z drugiego dema,
którego tytuł było inspiracją nazwy dla
singla. Ich bonusem jest kawałek "Habitual
Sacrifice", który tym razem pochodzi z pierwszego
demo zespołu o tytule "Demo"
(1992). Final Judgement przedstawia się
nam jako niezła grupa death metalowa z
wpływami thrash metalowymi. Po wydaniu
dużego debiutu "Desolating Sacrilege" w
roku 1994, formacja przestaje istnieć. Kompilację
zamyka grupa Godhead, która prezentuje
7-calówkę "Godhead" (1993). Na
singlu odnajdziemy dwie kompozycje "Malevolent
Apostasy" i "Unspoken Madness", które
jawią się jako bardzo rasowy i soczysty death
metal. Natomiast bonusowy utwór "Consummation
of the Age" z "Demo" (1992) bardziej
kojarzy się z thrashem, ewentualnie z domieszka
death metalu. Żadna z czterech kapel,
która znalazła się na tej kompilacji nie
pochodzi z Florydy, słowem A.R.T. Records
była ogólnie otwarta na thrash/death z całych
Stanów. A to co łączy filozofię Thrashback
Records z tą kompilacją to nie tylko przybliżanie
undergroundu, ale fakt, że A.R.T. Records
prowadziła swoja działalność na terytorium
Florydy i miała udział w tamtejszej
scenie.
Fatal Sin - Episodes: The Complete Recordings
2020 Thrashback
Fatal Sin powstał w 1985 roku w miejscowości
Boca Raton. Zespół tworzyli Greg
Threlkel (perkusja), Adam Riewold
(gitary), Haven Eaton (gitary) oraz Kevin
Backhaus (Bas). Niestety Kevin zachorował
na raka, co zredukowało kapelę do trio. Fatal
Sin zaprzestał swoją działalność w roku
1993. Greg, Adam i Haven starali się jeszcze
działać wspólnie pod innym szyldem,
Universal Language, ale mimo nagranego
trzy-utworowego demo nic im z tego nie wyszło.
Po Fatal Sin zostało dwu-utworowe demo
"Fatal Sin" z 1989 roku oraz utwór
"Episode", który został nagrany w 1991 roku
i wykorzystany na składance "Unsigned 3:
Kiling Time" (1992). Wszystkie te kompozycje
znalazły się na właśnie omawianej płycie.
Uzupełniają ją jeszcze trzy kawałki nagrane
na żywo na lokalnym uniwersytecie.
Materiał ten to klasyczny, pulsujący, gęsty i
technicznie zagrany thrash metal. Bardzo
ciekawy i w swoim, niepowtarzalnym stylu.
Szkoda, że nie pozostawili po sobie więcej
studyjnego materiału, jestem pewien, że ich
muzyka mogła by być jeszcze ciekawsza.
Wydawnictwo Thrashback jest uzupełnione
o dysk DVD, którego główną atrakcją jest
pięć utworów zagranych na scenie uniwersytetu
Atlantic University w marcu roku
1990. Ujęcie z przodu sceny na VHSie dało
całkiem niezły obraz oraz dźwięk. Na dysku
są jeszcze ujęcia z innych kamer ale nie
współgrają one z dobrym dźwiękiem. Fatal
Sin "Episodes: The Complete Recordings"
to bardzo fajna sprawa, ukazująca nam nieznane
szczegóły bardzo bogatej florydzkiej
sceny. Fani thrashu, mocno zakręceni na tę
scenę, powinni zainteresować się tym
wydawnictwem, tym bardziej, że uzyskało
dobrą edycję, jak i oprawę, jak wszystkie inne
wydawnictwa A.R.T. Records.
A.R.T. Records Singles Series Vol 2.
2020 Thrashback
"A.R.T. Records Singles Series Vol 2." to
kontynuacja przypominania nagrań, które
znalazły się na winylowych 7-calówkach swego
czasu wydanych przez A.R.T. Records.
Niestety nie potrafię rozszyfrować na jakich
to płytkach się one znalazły, bo praktycznie
są to pojedyncze utwory. Inna sprawa ta
kompilacja to tym razem głównie death metalowy
obraz amerykańskiej sceny z początków
lat 90., chociaż taki Deracination pochodził
z Australii. Niestety akurat takie podejście
do tego zestawienia zdecydowanie nie
zainteresowało mnie. Niemniej na płycie
znajdziecie z pewnością mało ograny stuff
takich zespołów jak Royal Anguish, Drop
Dead, The Risen, Oblation, Faithful Witness,
Mansoul, Final Prophecy czy wspomnianego
już Deracination. Niestety moje uszy
przy takich brzmieniach ledwo co wystawały
za głowy, jedynie wychylając się co nieco
przy bardziej melodyjnych momentach
utworu "Retrospect" autorstwa Royal Anguish,
thrashowym posmaku death metalowego
Mansoul w utworze "Justified By
Blood", aby ostatecznie rozwinąć się przy
thrasherach z Final Perophecy, którzy w
kawałkach "Thrugh Eyes Of Fire" i "We Must
Die" jednak nie omieszkali przemycić dźwięków
znanych z death metalu. "A.R.T. Records
Singles Series Vol 2." to również wydawnictwo
dla maniaków metalowego podziemia.
Killing Time: Thrashed From The Vault
2020 Thrashback
W 1992 roku wytwórnia Stryder Records
wydała kompilacje "Unsigned 3: Kiling
Time". Ogólnie seria "Unsigned" miała na
celu promowanie kapel grających speed,
thrash i death metal z południowej Florydy.
I właśnie na podstawie tego wydawnictwa, po
przez dodanie kilku bonusów powstała omawiana
składanka "Killing Time: Thrashed
From The Vault". W ten oto sposób na jednym
dysku znalazły się całkiem nieźle brzmiące
utwory zespołów, Amboog-A-Lard,
Kryptic Kurse, F.O.S., Tempus Fugit,
Fatal Sin, Malicious Damage, Royal Anguish,
Final Prophecy, Sinful Lust, Raped
Ape, Elysium czy Solstice. Z czego ten ostatni
chyba jest znany wszystkim fanom metalu,
nawet tym, którzy zdecydowanie preferują
tradycyjny heavy metal. Poza tym takie
Elysium czy Raped Ape powinny również
być wam znane, bowiem obie kapele były
przypomniane przez Divebomb Records.
Niemniej osobiście odnalazłem też kilka perełek,
chociażby kawałek "The Woundded"
Amboog-A-Lard, "Whatever" F.O.S., "Chemical
To Chemical" Sinful Lust, a szczególnie
"Kick The Wind" Tempus Fugit, który
jest utrzymany w technicznym power/ thrashowym
klimacie. I czego by tu nie pisać bardzo
chętnie poznałbym więcej z tego, co te
kapele pozostawiły po sobie. Ale to nie koniec
atrakcji tego wydawnictwa, bowiem do
niego dołożony jest też drugi dysk DVD, na
którym są fragmenty koncertów prawie
wszystkich zespołów, które słyszymy na dysku
CD. Także można obejrzeć te kapele w
swoim naturalnym środowisku. Niestety
wszystkie te rejestracje nagrywane były na
VHSie przez co ich jakość jest niekiedy bardzo
słaba. Tak samo jest z dźwiękiem, czasami
wręcz trzeba sie domyślać, co kapele grają.
Niemniej wartość archiwalna jest nie do
przeceny. Poza tym mamy kilka atrakcji, w
rodzaju promocyjnego postcastu o wydaniu
winylu Final Prophecy, klipu do utworu
"Nostradamus" Kryptic Kurse, czy fragment
programu telewizyjnego Rock Box z udziałem
Raped Ape. Także fani undergroundu
dostają również konkrety jeśli chodzi o tę
kompilację.
Podsumowując tych kilka wydań firmowanych
przez Thrashback Records... Uczestnicy
w sensie organizatorów, muzyków czy
samych fanów, którzy czynnie brali udział w
wydarzeniach na przełomie lat 80. i 90., nawet
tu w Polsce, poczują się jak przysłowiowe
ryby w wodzie, gdy dostana wydawnictwa firmowane
tą firmą. Szczerze powiedziawszy te
sceny jeśli chodzi o underground nie wiele
różniły się od siebie. Fakt w Polsce było dużo
gorzej ale zasadniczo było podobnie. Także
ci, co chcieliby przypomnieć sobie ten klimat
to powinni zapoznać się z opisanymi powyżej
wydawnictwami. Dla fanów thrashowego
undergroundu i nie tylko, szczególnie
tego z USA, to w zasadzie mus.
\m/\m/
THRASHBACK RECORDS 209
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Absolva - Live in Europe
2020 Rocksector
O koncertach nie ma mowy, tak
więc wiele zespołów wydaje teraz
albumy live. Absolva miała już na
koncie taki materiał, ale w początkach
kariery, tak więc "Beyond
Live" doczekał się właśnie następcy.
"Live in Europe" to tak naprawdę
koncertowa składanka, bo zamieszczone
na niej utwory pochodzą
z aż czterech miejsc i nagrano
je w latach 2015-19, ale materiał
jest spójny i zwarty, różnic brzmieniowych
też nie dostrzegam. Oczywiście
nie jest to coś na miarę "Live
After Death", ale być nie mogło,
bo to nie ta klasa, czasy też mamy
cokolwiek inne niż w połowie lat
80. Słucha się jednak "Live in Europe"
całkiem przyjemnie, bowiem
bracia Appleton znają swój fach, a
tradycyjny metal w ich wykonaniu,
w prostej linii wywiedziony z NW
OBHM, to kawał dobrej muzyki.
Mamy tu 10 utworów, takie the
best of Absolva: najwięcej z promowanego
dość długo albumu
"Defiance", ale znalazło się też
miejsce dla starszych utworów, w
tym nawet "Code Red" z wydanego
w roku 2012 debiutu. Nie jest to w
żadnym razie płyta z gatunku tych,
które musi się mieć, ale jeśli trafię
na nią w dobrej cenie, to na pewno
się skuszę, choćby dla świetnego,
dynamicznego "Never A Good Day
To Die" czy maidenowej galopady
"Victimiser". (4)
AC/DC - Power Up
2020 Columbia/Sony
Wojciech Chamryk
Przez ostatnie lata miałem wrażenie,
że kariera AC/DC nieuchronnie
zmierza ku końcowi. Choroba
Malcolma i jego śmierć w 2017 roku,
ogromne problemy ze słuchem
Briana Johnsona, którego przez
trzy lata na koncertach zastępował
sam Axl Rose. Problemy z prawem
Phila Rudda. I ostatecznie zniechęcenie
Cliffa Williamsa, który
chciał wycofać się z show businessu.
Jednak w Angusie było na tyle
determinacji, że skrzyknął na nowo
chłopaków i doprowadził do
wydania kolejnego udanego albumu
AC/DC, zatytułowanego "Power
Up". Powrócili wszyscy, a
miejsce Malcolma zajął kuzyn
Stevie, który współpracuje z zespołem
od około 2014 roku. I jestem
przeświadczony, że żaden z
nich nie żałuje tego, bo "Power
Up" prezentuje ich w bardzo dobrej
formie. Oczywiście zespół nie
wymyśla prochu, łoi ciężkiego
rocka, w sposób który wymyśli bracia
Young blisko pół wieku temu.
Właśnie wielu, szczególnie krytycy,
zarzucają kapeli, że od lat gra
to samo, lecz ci co są z zespołem,
wiedzą, że właśnie w tym jest ich
siła. Może w ich ostatnich płytach
nie ma nic przełomowego ale za to
"Power Up" jest bardzo solidna,
zresztą podobnie jak ich poprzednie
płyty "Black Ice" czy "Rock Or
Bust". Moim zdaniem wszystkie
utwory z ich najnowszego krążka
znakomicie odnajdą się w koncertowym
repertuarze z tymi wszystkimi
przebojami i nie będą brzmiały
jak coś gorszego. Zresztą wśród
tej dwunastki mam swoich faworytów,
są to opener "Realize" ze
świetnym riffem, niezwykle klimatyczny
"Trough The Mists Of Time"
oraz zadziorny "System Down".
Prawdę mówiąc jestem przekonany,
że każdy fan znajdzie na "Power
Up" swój ulubiony kawałek i
na pewno nie będzie zawiedziony
tym albumem. Myślę, że Angus
tym samym przekonał swoich kolegów,
że warto kontynuować karierę
kapeli, a fanów, że ciągle ma dla
nich kawał energetycznego rocka.
Ja jedynie chciałbym, żeby te płyty
pojawiły się częściej, tak przynajmniej
co trzy lata. Niemniej z niecierpliwością
będę oczekiwał ich
każdego następnego krążka. I niema
co zbytnio deliberować "Power
Up" to zacny hołd dla Malcolma
Younga. (5)
Accept - Too Mean To Die
2021 Nuclear Blast
\m/\m/
Pisanie recenzji nowych wydawnictw
kapel pokroju Accept wbrew
pozorom do łatwych zadań. Tak
naprawdę mamy do czynienia z
wykonawcą, który jest już od dawna
na takim etapie swej kariery,
w którym na dobrą sprawę już nic
nikomu nie musi udowadniać. Nie
oznacza to jednak, że każdy kolejny
album jest tylko jechaniem na
marce i odcinaniem kuponów od
swych dawnych sukcesów. Niektórym
zespołom owszem, można
to zarzucić, ale na pewno nie ekipie
Wolfa Hoffmanna. Ta, pomimo
upływu czasu oraz zmieniających
się tendencji i trendów
cały czas trzyma się poziomu, który
ustaliła sobie prawie cztery dekady
temu. Być może niektórym
ciężko w to uwierzyć, ale na swym
szesnastym studyjnym albumie
Accept ukazuje, że ciągle ma w sobie
masę pokładów energii, którymi
mógłby obdzielić ze trzy inne
zespoły. Na "Too Mean To Die"
znajdziemy typowe dla tej kapeli
metalowe kilery jak chociażby numer
tytułowy, rozpoczynający
całość "Zombie Apocalypse" czy
chociażby "No Ones Master", który
moim zdaniem spokojnie mógłby
się znaleźć na "Balls To The
Walls". Jeżeli jednak ktoś preferuje
nieco odmienne klimaty również
znajdzie tu coś dla siebie. Są na
przykład nawiązania do bardzo
archaicznej twórczości zespołu w
postaci lekko bluesującego utworu
"Overnight Sensation". Cóż, o korzeniach
zapominać nie wypada.
Nieco inaczej rysuje się znany już z
singla oraz bardzo intrygującego
teledysku "The Undertaker". Kawałek
ten posiada jednocześnie
dość mroczny klimat (daleko mu
jednak do posępności) oraz balladowe
elementy a jednocześnie nie
jest pozbawiony heavy metalowej,
charakterystycznej dla zespołu zadziorności,
a skoro już o balladach
mówimy, to nie można nie wspomnieć
to "The Best Is Yet To Come" z
bardzo optymistycznym i budującym
tekstem, który ma podnosić
na duchu pomimo tej niezbyt przyjemnej
sytuacji, która panuje na
świecie. Jak zapewne znaczna większość
z Was wie, Wolf Hoffman
jest wielkim entuzjastą muzyki klasycznej,
co można również usłyszeć
na "Too Mean To Die". Mamy
tutaj acceptową interpretację
klasycznej kompozycji Antonina
Dvoraka pod tytułem "Samson
And Delilah". Sporo nawiązań do
tego typu utworów znajdziemy
także w kawałku "Symphony Of
Pain". Mam tu na myśli szczególnie
gitarowe solówki. No właśnie,
jest to pierwszy album Accept, w
nagraniu którego brało udział aż
trzech gitarzystów - Wolf Hoffmann,
Uwe Lulis oraz świeży nabytek
grupy Philip Shouse. Tu pewnie
nasunie się pytanie, czy zrobili
odpowiedni użytek z potencjału,
jaki niewątpliwie tkwi w
trzech wiosłach. Moim zdaniem
nie do końca, aczkolwiek Wolf
twierdzi, że ta trzecia gitara została
dodana bardziej z myślą o koncertach,
niż o nagrywaniu studyjnych
albumów. Ech... no właśnie, koncerty.
Miejmy nadzieje, że niedługo
będziemy mogli usłyszeć na żywo
kawałki z tej płyty. Na razie
jednak pozostaje nam delektowanie
się "Too Mean To Die" w domowym
zaciszu. A uwierzcie, jest
się czym delektować. To zdecydowanie
najlepszy album Accept nagrany
z Markiem Tornillo na wokalu.
(5)
Accuser - Accuser
2020 Metal Blade
Bartek Kuczak
Można wyróżnić trzy najczęstsze
przypadki, gdy zespół tytułuje
swój album swoją własną nazwą.
Pierwszy, chyba najbardziej oczywisty
i najczęstszy to sytuacja, kiedy
mamy do czynienia z debiutem.
Drugi ma miejsce wtedy, gdy dana
kapela dokonuje pewnych znaczących
zmian stylistycznych i obiera
nowy kierunek. Wówczas jest to
pewien symbol wejścia na nową
drogę. Niemiecki Accuser i ich najnowsze
dzieło to zdecydowanie
trzeci wariant. Po prostu chłopaki
nagrali płytę, którą sami uważają
za najlepszą w swym bogatym dorobku
i najlepiej oddającą to, czym
według ich opinii jest esencją tego
zespołu. Dodatkowym smaczkiem
jest tu też na pewno powrót wieloletniego
gitarzysty Rene Schutza.
Wszystko ładnie i pięknie, ale co z
samą muzyką? Cóż, na samym początku
dostajemy naprawdę mocną
nawałnicę ciosów w postaci kawałka
"Misled Obedience". Jeżeli udało
nam się po tym jakoś utrzymać na
nogach, to otrzymujemy chwilę
wytchnienia w postaci utrzymanego
w zdecydowanie średnim
tempie "Phantom Graves" oraz
jeszcze wolniejszego "Temple Of
All" (w refrenie oprócz krzyków
pojawiają się także czyste wokale).
Co ciekawe na typową balladę też
znalazło się tu miejsce. "Be None
210
RECENZJE
The Wiser", bo o nim mowa to taki
moment by na chwilę złapać oddech,
nim ruszymy dalej w głąb
muzycznej podróży z Accuser.
Niby utwór do bólu schematyczny
(łagodna zwrotka, mocny refren,
melodyjna solówka), ale zdecydowanie
ma w sobie jakąś magię i
czyni ten album bardziej zróżnicowanym.
"Lux In Tenebris" to zaś
zdecydowanie najbardziej wyrazisty
numer w tym zestawieniu. Z
jednej strony ma on w sobie sporą
dawkę melodii, z drugiej zaś nie
sposób tam nie usłyszeć bezpośrednich
nawiązań do death metalu.
Pisząc tą recenzję nie sposób
też nie wspomnieć o najdłuższym
na "Accuser" kawałku, mianowicie
"Psychocision". Jest to też najbardziej
eksperymentalny utwór na tej
płycie, gdyż chłopaki nie trzymają
się tu sztywno thrashowych ram, a
w solówkach idą nawet w lekko
progresywne klimaty. Nowa propozycja
Accuser powinna przypaść
do gustu zarówno fanom starej
szkoły thrashu, jak i tym zachwyconym
thrashową młodzieżą (4,5).
Bartek Kuczak
Adamantis - Far Flung Realm
2020 Cruz Del Sur Music
Adamantis to istniejąca niespełna
pięć lat kapela rodem ze stanu
Massachusets. Mimo, że chłopaki
pochodzą zza Wielkiej Wody, to
ich brzmienie jest… hmm… rzekłbym,
że bardzo europejskie. Szczególnie
są tu widoczne inspiracje
Blind Guardian. Oczywiście mam
tu na myśli ten późniejszy okres
twórczości ekipy Hansiego, pełen
chórów, partii orkiestrowych czy
też innych podobnych ozdobników.
Dobrze obrazuje to na
przykład kawałek "Puppeteer's Bane"
(ba, znajdziemy to odwołania
nawet do tej wczesnej bardziej surowej
twórczości BG, solowe partie
gitary od razu budzą me skojarzenia
z kultowym "Majesty"). Na
"Far Flung Realm" jak najbardziej
znajdziemy też element mniej
przekombinowane. Na przykład
otwierający debiut Amerykanów
utwór "Unbound Soul" czy chociażby
"Fire And Brimstone" przywodzący
na myśl niektóre dokonania
Helloween, czy nawet bardziej
Gamma Ray. Ogólnym plusem
muzykowania Adamantis są zabawy
gitarowymi solówkami. Te nagłe
i często niespodziewane przeskoki
robią na słuchaczu przeogromne
wrażenie. Na swej pierwszej
długogrającej płycie momentami
chłopaki poszli nieco w eksperymenty
i pewne (delikatne i dla
wielu słuchaczy zapewne wybaczalne,
ale jednak) skoki w bok.
Przykładem może być nieco mroczna
ballada "Imagination". Na
szczęście szybko utworem "Journey's
End" przypominają nam, że
grają melodyjny heavy/power metal.
Chociaż z tym "power", bo jeśli
ktoś oczekuje banalnych melodyjek
z wysokim falsetem albo amerykańskiej
surowizny, będzie bardzo
rozczarowany. Taki "The Oracle's
Prophecy" to utwór ewidentnie
zainspirowany kapelami typu Primal
Fear czy też Brainstorm. Patrząc
na te wszystkie przytoczone
porównania, odnoszę wrażenie, że
chłopaki chyba zdecydowanie lepiej
niż za Oceanem czuli by się za
Odrą. Pierwsze kroki całkiem udane.
Mam nadzieje, że grupa pójdzie
za ciosem (4).
Bartek Kuczak
Agent Steel - No Other Gods
Before Me
2021 Dissonance
Agent Steel powrócił do świata żywych.
Powrócił w składzie z oryginalnym
wokalistą Johnem Cyriisem.
Tak na dobrą sprawę jak sam
główny zainteresowany twierdzi,
wszystkie albumy sygnowane tą
nazwą nagrane bez niego w składzie
nie powinny się ukazać jako
albumy Agent Steel. Wychodzi
zatem, że ten "fejkowy" Agent
Steel miał większy dorobek, niż
ten "prawilny"… Ale zostawmy na
moment te rozkminy, skupmy się
na tym co John i jego kumple mają
nam do zaoferowania w roku
2021. "No Other Gods Before
Me" to zbiór dziewięciu (plus intro
i outro) utworów. Nadmieńmy, że
utworów niezbyt wyrazistych, niezbyt
zapadających w pamięć, nie
owijając w bawełnę po prostu nudnych.
Spójrzmy chociażby na
otwierający całość "Crypts Of Galactic
Damnations" powielający
oklepane do bólu speed/ thrashowe
patenty, co w połączeniu z wokalami
Cyriisa powoduje naprawdę
mdłą mieszankę. Nieco większej
wyrazistości nabiera następny w
kolejności utwór tytułowy, a to za
sprawą melodyjne solówki. Pojawiają
się też inne pojedyncze ciekawe
momenty, chociażby thrashowy
riff chyba najlepszego w tym zestawieniu
utworu "Sonata Cosmica"
oraz najbardziej heavy metalowy
numer na płycie "Veterans Of Desaster".
Jednakże jak to się mówi,
jedna jaskółka wiosny nie czyni.
Obcowanie z tym albumem wywoływało
u mnie uczucie znudzenia
oraz chroniczny ból głowy. Można
by się tu zastanawiać po co właściwie
Cyriis to nagrał? W Internecie
można znaleźć liczne opinie, że
"No Other Gods Before Me" (tak,
on to mówi o sobie) to efekt następującego
u Johna kryzysu wieku
średniego. Prawdą jest, że najnowsze
dzieło Agent Steel może okazać
się niezbyt porywające nawet
dla miłośników ich dawnej twórczości.
(3)
Bartek Kuczak
Angelus Apatrida - Angelus
Apatrida
2021 Century Media
Angelus Apatrida nie jest zespołem
jakoś szczególnie popularnym,
chociaż cenią go zarówno starsi
fani thrashu, pamiętający jeszcze
jego początki w latach 80., jak też
ci młodsi. Dzieje się tak nie bez
przyczyny, bowiem hiszpański
kwartet łoi na najwyższym poziomie,
prezentując perfekcyjne połączenie
muzycznej agresji z zaawansowanym
warsztatem. Pewnie dlatego
już od 10 lat ich płyty wydaje
firma Century Media, a najnowsza,
już siódma w dyskografii i
symbolicznie zatytułowana "Angelus
Apatrida", powinna przysporzyć
zespołowi kolejnych fanów. I
w żadnym razie nie przeszkadza
mi to, że to thrash dość nowoczesny
w formie, wywiedziony z dokonań
Pantery okresu "Vulgar Display
Of Power", bo Guillermo
Izquierdo z kolegami wiedzą doskonale
jak stworzyć porywające,
kipiące energią utwory - muzyka
jest więc intensywna, ale urozmaicona,
zaś cały materiał zwarty,
chociaż zróżnicowany. Początkowo
miała to być tylko EP-ka, ale
wiadomo jak wszystko potoczyło
się wiosną tego roku, mamy więc
regularny album. I dobrze, bo dobrej
muzyki nigdy za wiele. Zespół
jest tu równie przekonujący w
krótkich, siarczystych strzałach pokroju
"Rise Or Fall", jak też dłuższych,
rozbudowanych utworach, z
których najbardziej podoba mi się
finałowy "Into The Well", chociaż
"Indoctrinate" też ma sporo fajnych
patentów, a miarowy refren zapada
w pamięć. Ciekawym urozmaiceniem
są również nawiązania do
bardziej tradycyjnego metalu, tak
jak w "Disposable Liberty"; swoje
robi też potężne, niskie brzmienie,
efekt obniżenia stroju gitar. Tylko
czasem doskwiera współczesna
produkcja, szczególnie w brzmieniu
perkusji ("The Age Of Disinformation"),
ale to w sumie drobiazg i
rzecz tak już nagminna, że muszę
się najwyraźniej do tego po prostu
przyzwyczaić. (5)
Wojciech Chamryk
Anthea - Illusion
2020 Rockshots
Anthea to kapela ze Stanów, która
powstała w 2015 roku w Los Angeles.
"Illusion" to ich duży debiut
z ponad czterdziestoma minutami
muzyki określanej symfonicznym
metalem, który może kojarzyć się z
europejskimi zespołami Edenbridge,
Amaranthe, czy Epica. Z
tym, że za mikrofonem mamy śpiewaka,
w dodatku niezłego śpiewaka
Diego Valadeza. Chociaż pierwsze
wersy wyśpiewane w openerze
"Reach" robią nienajlepsze wrażenie.
Nawet pojawiają się myśli,
że mamy do czynienia z amatorką.
Niemniej utwór rozwija się i osiąga
poprawny acz profesjonalny poziom.
Tak też jest z pozostałymi
kompozycjami, które są bezpośrednie,
melodyjne, a ich aranżacje
zbytnio nie obciążają ewentualnego
słuchacza. Tak jak wspomniałem
utrzymane są w konwencji
symfonicznego metalu, który miesza
się z rozbrykanym melodyjnym
speed/power metalem oraz z pewnymi
elementami progresywnego
poweru. Orkiestracje choć wyraźnie
słyszane nie są jakieś bardzo
zawiłe, a raczej nastawione na budowanie
przyjemnego podkładu
dla linii melodycznych wyśpiewanych
przez Valadeza. Nieraz
zmieniają się w mało wyraźne syntezatorowe
tła. Niemniej klawisze
stanowią dość ważną rolę w muzyce
Anthea, niekiedy próbują też
zabłysnąć jakąś błyskotliwa zagrywką.
Gitary starają się wprowadzić
pewną równowagę, ale w tego typu
muzyce jest to trochę trudne. Za to
jej partie solowe jak już się pojawią
to są zdecydowane i zagrane ze
smakiem. Pod względem muzycznym
najciekawiej jest pod koniec
albumu, takie utwory jak "Discovery"
i "The Expedition" nabierają
charakteru aby w "Reflections"
uzyskać swoje apogeum, a to prawdopodobnie
przez zbudowanie
świetnego klimatu oraz wyraźniejszej
kolaboracji z progresywnym
prog-powerem. Krążek zamyka instrumentalna
wersja "Moirai", w
której to na plan pierwszy wychodzą
jej symfoniczne walory oraz to,
że muzycy Anthea jednak potrafią
ciekawie zaaranżować orkiestracje.
Ogólnie członkowie tego zespołu
posiadają niemałe umiejętności,
szczególnie można to powiedzieć o
wokaliście, jednak w mainstreamowym
melodyjnym symfonicznym
metalu, który sobie wybrali, trudno
im będzie to pokazać. Głos Diego
Valadez jest znakomity, czasami
posiłkuje się on drugim mocniejszym
lekko zniekształconym gło-
RECENZJE 211
sem (w roli głównej Juan Pina), z
rzadka pojawiają się też chóry. Natomiast
w utworze "Moirai" śpiewa
wspólnie z panią Chiara Tricarico,
wtedy muzyka Anthea brzmi
zupełnie jak zestawione na początku
recenzji zespoły. Jak jesteśmy
przy gościach to w utworze "The
Light Divine" zagrał na gitarze Eric
Meyers z Cellador (z tym zespołem
związany jest też Diego). "Illusion"
brzmi całkiem dobrze, ale ja
przyzwyczaiłem się do produkcji
europejskich zespołów, których
brzmienia wydają się trochę pełniejsze.
Ogólnie to dobry album,
ale tylko dla fanów melodyjnego
symfonicznego power metalu, jednak
nie jestem pewien czy w tym
całym natłoku różnych propozycji
z tej sceny Anthea jakoś się wyróżni.
(3,7)
\m/\m/
Anthenora - Mirrors And Screens
2020 Punishment 18
Ponad 10 lat przerwy między albumem
numer trzy i cztery - nie ma
co ukrywać, Anthenora wystawiła
cierpliwość swych fanów na nielichą
próbę. Pewnie nie było ich zresztą
zbyt wielu, ale zwolennicy
konkretnego heavy/power metalu
w stylu lat 80. raczej na "Mirrors
And Screens" czekali, a teraz
ukontentowani zacierają ręce przy
kolejnych odsłuchach. Włosi nie
wymyślają bowiem niczego własnego,
ale grają na tyle solidnie i z
takim powerem, że szybko przestajemy
zauważać ewidentne zapożyczenia
od Dio ("Low Hero") czy
Helloween ("No Easy Way Out").
Co istotne: to powerowa, ale mocna
brzmieniowo płyta, bo perkusista
lubi solidne i gęste rytmy, podbite
surowym basem riffy też niczym
im nie ustępują, tak jak w
rozpędzonym "Funny Fricky Killer"
czy w równie dynamicznym "Like",
a melodie nie są zbyt nachalne -
nawet jeśli taki "Digital Feelings"
jest lżejszy, to też trzyma poziom,
podobnie jak "No… So What!?".
Mamy też efektowną balladę
"Bully Lover", kolejną wycieczkę w
ósmą dekadę ubiegłego wieku, ale
nie jest to żadne nadużycie, bo wokalista
Luigi "Gigi" Bonansea
(mocny, ostry głos o fajnej barwie)
i jego koledzy zaczynali grać właśnie
wtedy, chociaż wydawniczo
uaktywnili się nieco później. Konkret,
wart poznania. (4,5)
Wojciech Chamryk
Arcana - Letters From A Lost Soul
- Act I The World One Forms
2020 Self-Released
Arcana to projekt kanadyjskiego
kompozytora, producenta, gitarzysty
Rogana McAndrewsa. Pod tą
banderą wypuścił on swoją EPkę,
którą zatytułował "Letters From A
Lost Soul - Act I The World One
Forms". Znalazły się na niej cztery
kompozycje, które utrzymane są w
formie melodyjnego progresywnego
rocka/metalu w osnowie muzyki
elektronicznej. Płytka rozpoczyna
się instrumentalnym intro, które
za pomocą syntezatorów buduje
filmowy klimat. Te pseudo orkiestracje
Rogan chętnie wykorzystuje
także w innych częściach krążka.
"Wings" to kolejna instrumentalna
kompozycja, jednak znacznie dłuższa,
bowiem trwa ponad siedem
minut. Poza tym zawiera ona sporo
fajnych tematów, które współistnieją
ze sobą tworząc lekką, klimatyczną
i intrygującą progresywną
powieść. Niema tu jakichś
onieśmielających wirtuozerskich
partii gitarowych ale za to są one
wyważone i akuratne do tego co
niesie aura całego utworu. W
utworze odnajdziemy także sporo
przestrzeni a także klimatycznej
elektroniki. W pewnym momencie
padają nawet dźwięki, które mocno
kojarzą mi się z Mikiem Oldfieldem.
Żeby nie było, w tej kompozycji
są też partie mocne i dominujące
nad tymi klimatycznymi,
ale bez przesady. "Wings" to najlepszy
moment na twej płytce. Wraz
z "Tailwind" przechodzimy do formy
piosenkowej rodem z melodyjnego
rocka. Lekko, zwiewnie i radośnie
śpiewa na nim Anna Draper.
Dla niepoznaki momentami
pomrukuje zduszonym głosem pan
McAndrews. Wraz z "Octosun/
Wings (Reprised)" wracamy do rozmarzonej
wizji progresywnego
rocka i metalu, z tym, że w tej
kompozycji odnajdziemy więcej
snujących się elektronicznych
plam, co może kojarzyć się z
bardziej romantycznymi fragmentami
a la Depeche Mode, a nawet
Talk Talk. Dla równowagi od czasu
do czasu Rogan traktuje nas
ciężkimi nowocześnie brzmiącymi
riffami gitary. Na "Octosun..."
wspólnie śpiewają Anna i Rogan,
czasami oddzielnie ale wtedy Rogan
nie pomrukuje a raczej stara
się ryczeć. Ogólnie nie jest źle ze
spojrzeniem na muzykę i kreatywnością
pana McAndrewsa. Trochę
zbyt dużo przestrzeni i łagodności
jak dla mnie ale to jego wizja
nie moja. Rogan McAndrews
oprócz tego, że skomponował całość
materiału, praktycznie zagrał
wszystkie instrumenty, od gitary
po przez bas, śpiewanie po klawisze.
Jak wiadomo wokalnie mocno
wsparła go Anna Draper, bo Rogan
co najwyżej ma głosik. Natomiast
na perkusji zagrał Deyson
Thiara, który również był inżynierem
dźwięku i współproducentem.
Co prawda w "Octosun/Wings
(Reprised)" ja słyszałem też sporo
perkusyjnych sampli. Ta płyta
mnie nie przekonała ale zapamiętam
nazwę Arcana może następny
materiał nagra już regularny zespół,
dodadzą więcej rocka i progresu,
zrównoważą melodykę a za
mikrofonem postawią niezłego
śpiewaka... kto wie. (3)
\m/\m/
Armored Saint - Punching The
Sky
2020 Metal Blade
Nie będzie chyba grama przesady
w stwierdzeniu, że Armored Saint
to jeden z tych zespołów, których
muzycy są bardziej znani z występów
w innych kapelach, niż w swej
macierzystej formacji. Nawet mimo
faktu, że wczesne płyty tego
zespołu trzymają naprawdę wysoki
poziom. Dobrze jednak, że Joey
Vera, John Bush oraz kumple nie
zapomnieli o swych korzeniach w
roku 2020 uraczyli wszystkich
słuchaczy swą nową produkcją.
Dobrze, bo naprawdę jest czego
posłuchać. "Punching the Sky" to
jedenaście wyśmienitych utworów,
które z jednej strony nie stronią od
klasycznych patentów heavy metalowych,
z drugiej zaś słychać, że
wszystko to zostało nagrane współcześnie.
Na pewno nie próbują być
retro na siłę, co ostatnimi czasy
niestety jest trendem. Wszystko to
jest ubarwione świetnymi, wpadającymi
w ucho melodiami. Wystarczy
posłuchać choćby takich numerów,
jak znany z singla "Missile
to Gun" czy chociażby otwierającego
całość "Standing on the Shoulders
of Giants" (jak widać można
napisać utwór z pozytywnym przesłaniem
nie popadając przy tym w
słodką melodyjkowatość oraz pseudokołczingowy
bełkot). Chcecie
więcej przykładów ciekawych numerów?
Proszę bardzo. Weźmy
choćby pod lupę "Bubble". Jest to
numer dość niepokojący, utrzymany
w średnich oraz wolnych tempach.
Więcej mocy? Ależ proszę
bardzo! Taki "Do Wrong to None"
może się spodobać nie jednemu fanowi
Pantery. Co ciekawe nie traci
przy tym nic ze swego pierwotnego
heavy metalowego charakteru. Nie
psuje go nawet ta niby psychodeliczna
wstawka w środku. Murowanym
przebojem moim zdaniem jest
także "Lone Wolf" z naprawdę
świetnym (mimo, że lekko zawodzącym)
refrenem, który zapewne
idealnie sprawdzi się na koncertach
grupy. Pozostaje jeszcze nieodżałowany
John Bush, który jest jednym
z najlepszych heavy metalowych
wokalistów w historii. Składając
to wszystko do kupy otrzymujemy
album, który z pewnością
zadowoli nawet tych najbardziej
wybrednych słuchaczy szeroko pojętego
heavy metalu. "Punching
The Sky" to mym skromnym zdaniem
album (prawie) idealny. Sami
członkowie zespołu twierdzą, że
ich muzyka rodzi się spontanicznie.
Tym bardziej warto ją docenić
(5).
Bartek Kuczak
Arrayan Path - The Marble Gates
To Apeiron
2020 Pitch Black
Trudno coś zarzucić temu doświadczonemu
zespołowi ze sporym
(osiem albumów) płytowym
dorobkiem i stażem sięgającym
jeszcze drugiej połowy lat 90. "The
Marble Gates To Apeiron" jest
jednak kolejną płytą Arrayan
Path, która nie przekonuje mnie
pod żadnym względem. Teoretycznie
wszystko się tu zgadza: zespół
gra i brzmi nad wyraz profesjonalnie,
kompozycje są niezłe, a
wokalista Nicholas Leptos nie jest
jakimś pozbawionym talentu i głosu
dyletantem, ale każdy kolejny
odsłuch tego materiału utwierdza
mnie tylko w przekonaniu, że to
nic więcej, jak tylko następny produkt,
jakich wiele. Najgorsze zaś
według mnie jest to, że ta grupa
wciąż nie może uwolnić się od
wpływu Rhapsody (teraz Of Fire,
pamiętam), Stratovarius czy Kamelot,
proponując epicki power
metal nad wyraz efektowny, ale
puściuteńki w środku niczym klasyczna
wydmuszka, pozbawiony
jakichkolwiek indywidualnych cech.
Słucha się więc "The Marble
Gates To Apeiron" nieźle, ale to
kolejny, powermetalowy średniak
bez własnej tożsamości. (3)
Wojciech Chamryk
Ashes Of Ares - Throne of Inquity
2020 ROAR! Rock Of Angels Records
Iced Earth niby lubię, ale żaden ze
mnie fan. Siłą rzeczy trudno było,
żebym wcześniej natknął się na
Ashes of Ares - stąd podszedłem
do tej płyty ze sporym dystansem.
Na szczęście nie była to 50-minu-
212
RECENZJE
towa kobyła jakimi są ich pełne
albumy, ale krótka, 3-utworowa
EPka. Uważam że na początek to
świetna dawka, przy której granie
tego projektu robi całkiem dobrze.
Oczywiście pomijam kwestię, że
fajnie gdy na minialbumie znajduje
się odrobinkę więcej niż jeden numer
premierowy. Ale zostawmy
ocenę działań marketingowych,
zwłaszcza w tych trudnych czasach
pandemii. Skupiając się więc na
muzyce, mamy tu 13 minut dosyć
zróżnicowanego materiału. Utwór
tytułowy - czyli jedyna nowa kompozycja
na tym wydaniu - mógłby
spokojnie znaleźć się na którejś
płycie Iced Earth z "klasycznego"
okresu (kłania się np. "Burnt Offerings").
Podniosły, mroczny, dosyć
techniczny ale w miarę melodyjny...
Barlow'owi chyba tęskni się
do szwagra i złotych lat swojej
kariery (zresztą nic dziwnego, bo
dużo dobra wtedy zrodził). Z drugiej
strony mamy sympatyczne
dwa covery: "25 or 6 to 4" Chicago
i "Dust in the Wind" Kansas. Jest
lekko, przyjemnie, no i oczywiście
amerykańsko do bólu - fajna przeciwwaga
dla cięższego początku
płyty. "Throne of Inquity" to
rzecz raczej dla kolekcjonerów. Typowy
materiał promocyjny, ciekawostka
która wyszła w 300 kopiach
na winylu. Panowie zapowiedzieli
już zresztą, że to zapowiedź
pełnego albumu. Oczywiście polecam
fanom Matta Barlowa - jest w
dobrej formie, nowa kompozycja
jest bardzo "icedearth'owa", a dla
wielu to wystarczy za synonim jakości.
Innych z pewnością ten krążek
specjalnie nie obejdzie - poczekają
na pełen album. (3)
Asyllex - Ephemeros
2020 Tutl
Piotr Jakóbczyk
Z oczywistych względów scena
metalowa Wysp Owczych nie jest
zbyt silna. Może na tle tej, niezbyt
licznej, konkurencji Asyllex wyróżnia
się, jednak w szerszej perspektywie
nie dostrzegam w ich
muzyce niczego szczególnego. Debiutancki
"War Order" (2016) był
bardziej thrashowy, "Ephemeros"
to metal w bardziej uniwersalnym
ujęciu, nie tak jednowymiarowy.
Wciąż jednak jest to granie, które
nie porywa, mimo tego, że generalnie
jest całkiem niezłe - brakuje mi
w tych utworach czegoś wyjątkowego,
jakiegoś błysku, tej bożej
iskry, nadającej całości szczególnego
wymiaru. Od strony tekstowej
"Ephemeros" to całość, traktująca
o ludzkim życiu od momentu
narodzin do śmierci. Muzycznie
mamy tu thrash z elementami
tradycyjnego, symfonicznego, folk
i ekstremalnego metalu, jakby coś
na kształt "Load" w wydaniu Asyllex.
Jak by jednak nie podchodzić
do "Ephemeros", to jednak Asyllex
daleko jeszcze do Metalliki,
szczególnie z tych lepszych czasów,
a i Týr może czuć się niezagrożony
na pozycji lidera tamtejszej
sceny. Płyta jest też za długa,
bo ponad godzina muzyki w sytuacji,
gdy większość zespołów celuje
w winylowy czas trwania 35-45
minut, dotrze tylko do największych
fanów zespołu, materiał ten
ma jednak tzw. momenty. Dynamiczny
"Bite", folkowy, mroczny
"Concrete Shoes" czy szybki "Spirits"
o symfoniczno-epickim rozmachu
potwierdzają bowiem, że
Asyllex może nas jeszcze w przyszłości
bardzo pozytywnie zaskoczyć.
(3,5)
Wojciech Chamryk
Averlanche - Life's Phenomenon
2020 Concorde Music
Averlanche to nikomu nieznany
fiński zespół z Helsinek. Właśnie
nagrali swój debiutancki album
"Life's Phenomenon" z muzyką,
którą możemy zestawić z dokonaniami
Within Temptation,
Nightwish, Epica itd. I powiem
szczerze, ci nieznani muzycy, tym
tuzom melodyjnego metalu, melodyjnego
symfonicznego metalu czy
jak ich tam zwał, w niczym im nie
ustępują. Na głównym dysku
wydawnictwa mamy dwanaście
kompozycji z instrumentalnym
intro i przerywnikiem (chociaż pogadanek
jest więcej lecz nieodseparowanych),
które są w pełni udane,
zgrabnie napisane, świetnie zagrane,
z wpadająca ucho melodią i
przepięknie zaśpiewane. Jednak to
nie Averlanche pojadą w wielkie
trasy - jak już będzie można -
sprzedadzą tysiące płyt, pojawia
się na okładkach prestiżowych
pism muzycznych, tylko właśnie
zrobią to wspomniane tuzy. Ten
rynek jest wypchany po brzegi,
wręcz trzeszczy w szefach, a ciągle
przybywa podobnie grających zespołów.
Nawet takich jak Averlanche,
o których można napisać,
że są od razu ukształtowane i goto-
-we do celebrowania triumfu. Niestety
nie wierze, że tak się stanie w
wypadku Averlanche. Po prostu
muzycy będą mieli jedynie olbrzymia
satysfakcję z wykonania wyśmienitej
roboty, tak samo kilku
fanów, którzy trafią na ich płytę, i
to tyle. Po prostu ten rynek jest już
przesycony. Nie sądzę aby to
zmienił też dodatkowy dysk, który
zawiera kilka wybranych utworów
z podstawowego albumu ale tym
razem zaśpiewanych po niemiecku.
Fakt rynek zapewniłby im chociaż
stabilną podstawę do dalszej
działal-ności, ale ciągle marne
szanse. Oczywiście produkcja i
brzmienie perfekcyjne. W
Finlandii chyba nie umieją inaczej
nagrać takiej muzy. Także jak ktoś
jest zafiksowany na tle takiej
muzy, spokojnie może sięgnąć po
"Life's Phenomenon" Averlanche.
(4)
\m/\m/
Awaken - Out Of The Shadows
2020 Pure Steel
Awaken to zespół założony w
2009 roku przez amerykańskiego
wokalistę Glenna DaGrossa. W
roku 2012 grupa wypuściła swój
duży debiut "Awaken", którego
niestety nie kojarzę. Po ośmiu latach
milczenia otrzymaliśmy ich
drugi album "Out Of The Shadows".
Znalazł się na nim progresywny
metal, który jest mieszanką
US metalu oraz progresywnego
rocka i metalu. Dlatego nikt się nie
powinien dziwić, że słuchając tego
krążka czasami przez głowę przemkną
mu skojarzenia z Fates Warnning,
Dream Theater (bardziej z
okresu "Images And Words") czy
też Symphony X. Jednak coby nie
mówić ich muzyka ma pieczątkę
"Made by Awaken". Ogólnie ten
abum to ogrom muzyki, bowiem
na dwóch dyskach zebrano półtora
godziny muzyki. Żeby przetrwać
zgromadzenie tak olbrzymiego
matriału muzycznego, muzycy
Awaken musieli wejść na wyżyny
swoich możliwości. Każda z kompozycji
musiała nieść ze sobą
intrygującą melodię, różnorodność,
wielobarwność, pomysłowość, intensywność,
zabawę w kontrasty,
umiejętność żonglowania uczuciami,
tak żeby cały czas podsycać
zainteresowanie ewentualnego
słuchacza. Jeśli chodzi o fana progresywnego
metalu to ta sztuka
Amerykanom się udała. Niemniej
ich ciągotki do amerykańskiego
metalu z melodią mogą przyciągnąć
uwagę także tej rzeszy fanów.
Muzycy Awaken nie tylko popisali
się w kwestii przygotowania kompozycji
ale także samych aranżacji.
Ich bogactwo czasami onieśmiela
ale także niesie dumę, że swoimi
subtelnościami podnoszą walory
muzyki na niebanalne wyżyny. Za
przykład przytoczę kompozycję
"Ride Like The Wind", która jest
coverem popowego artysty Christophera
Crossa. Święcił on swoje
triumfy od końca lat 70. po przez
lata 80. Z resztą działa po dzień
dzisiejszy. W wersji Awaken nikt
raczej nie odnajdzie błahej, acz
pięknej pieśni, śpiewanej falsecikiem
przez dojrzałego faceta. Niemniej
Awaken stawia na melodie, a
na "Out Of The Shadows" każda
kompozycja ma swoją główną melodię,
dzięki czemu uzyskuje swój
niepowtarzalny charakter. W dodatku
są one z dala od miałkości i
trywialności. Co ciekawe współgra
to z zestawieniem wielu muzycznych
pomysłów i tematów, które
nie pomijają wszelkiego kolażu
emocji, aury czy muzycznej dynamiki,
podsuwając nam raz mocne,
dynamiczne fragmenty, innym razem
subtelne i intrygujące tematy.
I nie ma różnicy czy to krótsza
forma muzyczna czy też suita, tak
jak zamykająca album "Nine Circles
Suite", która trwa zdecydowanie
ponad dwadzieścia minut (dla
łatwiejszego przyswojenia została
podzielona na trzy części). Na najwyższym
poziomie jest też samo
wykonanie, w zasadzie można zachwycać
się umiejętnościami każdego
muzyka, nie tylko gitarzysty
czy klawiszowca, których partie
czasami najbardziej rzucają sie w
uszy. W wypadku tego zespołu
swoje do powiedzenia maja także
basista i perkusista. Nie wypada
pominąć Glenna DaGrossa, który
jest obdarzony ciekawym i mocnym
głosem i z łatwością wyśpiewuje
wszelkie melodie. Brzmienie
tego albumu Awaken trochę różni
się od typowego soundu znanego z
współczesnych progresywno-metalowych
wydawnictw. Jak dla mnie
jest ciut mroczniejsze i lekko ociężałe,
ale przyczynę tego stanu rzeczy
widzę w wspominanej sympatii
do US metalu. Niemniej bardzo
pasuje do tego co chce nam przekazać
Awaken. "Out Of The Shadows"
to muzyczny kolos ale dla
prog-maniaka to żaden problem,
dlatego wierzę, że wielu z nich sięgnie
po tę płytę. (5)
Bakken - This Means War
2020 Self-Released
\m/\m/
Kiedy tylko usłyszycie Bakken, od
razu pomyślicie, że zespół fascynuje
się Mystic Prophecy, Cage, a
przynajmniej Death Dealer. Nic z
tych rzeczy! Rozpędzone nakładające
się wokale w "Cold Blood
Murderer" czy melodyjne wokale
nad surowymi, niemal thrashowy-
RECENZJE 213
mi riffami w "Evil Walks This
Way" nie są inspirowane powyższymi
kapelami. Mało tego, choć w
Bakken słychać dodatkowo wręcz
amerykańsko brzmiący heavy metal,
zespół pochodzi z... Belfastu. A
muzyki Cage czy niemieckiego
Mystic Prophecy nie słyszał, dopóki
nie zaczął dostawać zapytań
od prasy o rzeczone porównania.
W każdym razie, jeśli lubicie ten
"amerykański" styl metalu łączący
surowe, czasem nieco thrashowe
riffy z mocnym, ale wyśpiewującym
melodyjne linie wokalne głosem,
to Bakken jest dla Was. Krążek
dodatkowo okraszony jest
szczyptą teatralności, którą muzycy
zaczerpnęli z Queen. "This
Means War" to druga płyta zespołu,
ale trzecia już jest w drodze!
(4)
Strati
Black & Damned - Heavenly
Creatures
2021 ROAR!
"Heavenly Creatures" to debiutancki
album niemieckiej formacji
Black & Damned, ale bez wyjątku
tworzą ją doświadczeni muzycy:
znani nie tylko z podziemnych
(frontman Roland "Bobbes" Seidel
grał kiedyś na gitarze w Claymore,
wczesnym wcieleniu Steelpreacher,
gitarzyści Michael Vetter i Aki
Reissmann w Pump), ale też popularnych
zespołów (udzielający się
gościnnie klawiszowiec Axel Mackenrott
jest znany z Masterplan, a
śpiewający chórki Tommy Laasch
to dawny wokalista Chinchilla).
Nazwiska niby nie grają, ale po takim
składzie trudno spodziewać się
chały i faktycznie, "Heavenly
Creatures" trzyma poziom. Podstawą
jest tu surowy, tradycyjny
heavy metal na modłę lat 80. Czasem
przypominający dokonania
Dio (miarowy "Liquid Suicide"),
gdzie indziej zakorzeniony w
NWOBHM ("The 13th Sign") czy
power metalu starej szkoły z symfonicznymi
akcentami ("We Are
Warriors"). Podobają mi się również
dyskretne nawiązania do klasycznego
hard rocka Black Sabbath
i Led Zeppelin, słyszalne
zwłaszcza w "A Whisper In The
Dark", zróżnicowanym rytmicznie
numerze skrzącym się od gitarowych
solówek. Seidel nie tylko
śpiewa, bo kilkakrotnie wykorzystuje
również growling, chyba najefektywniej
w balladowym bonusie
z CD "Decide On Your Destiny".
Drugim dodatkiem na srebrnym
krążku jest patetyczny, symfoniczny
numer "Dreams To Stay
Alive". Potencjalni fani będą więc
mieli dylemat, którą wersję sobie
zafundować: LP z 10, czy CD z 12
utworami, ale warto taką opcję rozważać,
bo to udany debiut. (4,5)
Black Fate - Ithaca
2020 Rockshots
Wojciech Chamryk
Poprzedni album Grecy wydali w
2014 roku, więc nie pamiętam, czy
znalazł się w zasięgu naszych rąk.
Tym bardziej nie pamiętam zawartości
"Between Visions & Lies".
Niemniej wydaje mi się, że gdyby
była podobna do tego co usłyszałem
na "Ithaca" zostałaby w
mojej pamięci na dłużej. Bowiem
muzykę Black Fate z najnowszego
albumu można spokojnie zestawić
z innymi kapelami grającymi melodyjny
progresywny power metal albo
sam melodyjny progresywny
metal. Wymienię chociażby Kamelot,
Pyramaze, Conception,
Evergrey, Pagan's Mind, itd. i powinno
być wiadomo z czym mamy
do czynienia. Tym bardziej, że wyobraźnia
z jakim uczynili to greccy
muzycy po prostu zadziwia. Przede
wszystkim niesamowite i porywające
są melodie, w których króluje
głos Vasilis Georgiou. Jest on mocny,
pewny, znakomity i bardzo
melodyjny. Nie ustępują im gitary,
które swoimi rytmicznymi partiami
- raz mocnymi innym razem delikatnymi
- budują cały klimat, a
wtórują im wyśmienite i wybornie
smakujące partie klawiszy autorstwa
Themisa Koparanidisa.
Świetnie te instrumenty uzupełniają
się. Jednak gitara Gusa Draxa
błyszczy częściej i to głównie
przy partiach solowych, które są
niezwykle pomysłowe i wręcz oszałamiające.
Przy takiej muzyce bardzo
ważne są podstawy a odpowiadają
za to subtelni ale za to konkretni,
basista Vasilis Liakos i perkusista
Nikos Tsintzilonis, który
kieruje formacją od samego początku.
Chciałoby się przystanąć przy
każdej kompozycji tego albumu i
napisać o nich parę zdań, ale boję
się, że zabrakło mi słów. Po prostu
nie mógłbym ich się nachwalić.
Zresztą stanowią dla mnie monolit,
buzujący wszelkimi emocjami,
więc każda z nich stanowi bardzo
ważny fragment całości. Myślę, że
tej płyt nie da się inaczej słuchać.
Niby w ambitnych odmianach melodyjnego
power metalu i progresywnego
metalu ciągle korzysta się z
podobnych pomysłów i brzmień,
ale ich możliwość interpretacji zdaje
się nieskończona, a użyte z wyobraźnią
ciągle zaskakują, i tak właśnie
stało się na "Ithaca". Kolejny
niesamowity krążek na scenie melodyjnego
progresywnego power
metalu. (5)
\m/\m/
Black Stone Cherry - The Human
Condition
2020 Mascot
Amerykański kwartet Black Stone
Cherry to już uznana marka w
świecie klasycznego rocka. "The
Human Condition", bodaj siódmy
już album w dorobku grupy, na pewno
przysporzy jej nowych fanów,
bowiem nie dość, że muzycy proponują
kontynuację swych wcześniejszych
poczynań, to do tego
wprowadzają też pewne nowości.
Pytanie tylko po co... W warstwie
brzmieniowej zmianą jest nagranie
całego materiału na ścieżki, nie jak
dotąd live w studio, co trochę unowocześniło
sound Black Stone
Cherry. Muzycznie zaś jakby odchodzili
od southern rocka: za
sprawą mocnego, nowczesnego
"Push Down & Turn" chcą chyba
trafić do fanów Alter Bridge, "Devil
In Your Eyes" zainteresować nie
tylko zwolenników bluesa, ale też
Audioslave, a dzięki "When Angels
Learn To Fly", nijakiemu w sumie
"The Chain" i momentami niemal
popowemu "In Love With The
Pain" podbić radiowe/streamingowe
playlisty. Przeróbka "Don't
Bring Me Down" ELO też taka sobie,
bo jedyną zmianą jest dodanie
temu utworowi sznytu ZZ Top z
okresu 1983/85, co brzmi cokolwiek
dziwnie. Są też niestety wypełniacze
"Some Stories" i "Keep On
Keepin' On", które zespołowi tej
klasy już nie powinny się przytrafiać.
Na drugim biegunie mamy tu
jednak "Ringin' In My Head"
(ukłon w stronę Free z pierwszych
płyt), dynamiczne "Live This Way"
i "Ride" oraz dramatyczną balladę
"If My Heart Had Wings",
potwierdzające, że Black Stone
Cherry wciąż mają to coś i okładka
w stylu lat 70. nie jest jedynym nawiązaniem
do czasów chwały klasycznego
rocka. (3)
Wojciech Chamryk
Blazing Rust - Line Of Danger
2020 Pure Steel
Muszę się przyznać, że mam nie
mały problem z takimi płytami, jak
"Line Of Danger". Bo spójrzmy
prawdzie w oczy, to nie jest zła
muzyka. Wręcz przeciwnie, dostajemy
tu kupę fajnych momentów.
Przykłady? Proszę bardzo. Choćby
ten wspaniały riff rozpoczynający
numer tytułowy i niezły refren. Takowych
refrenów zresztą dostaniemy
tu więcej, choćby ten z "Admits
The Furious Waves". Solówek też
nie brakuje, a i hity się znajdą
(chociażby maidenowy "Murder"
czy pędzący "Only To Burn"). Co
więcej, Igor Arbuzov nie tylko ma
fajną barwę głosu i duże umiejętności,
ale jak na Rosjanina całkiem
dobrze radzi sobie z językiem angielskim,
co wcale nie jest takie
oczywiste. Pewnie teraz wielu z
Was myśli sobie "skoro wszystko
to takie ładne i pikne, to o co Ci
chłopie chodzi? Z czym maż problem?
Chyba Ci się w dupsku poprzewracało!".
Już śpieszę z wyjaśnieniami.
Mimo tego, co pisałem
powyżej w muzyce Blazing Rust
brakuje mi jakiegoś polotu, inwencji,
jakiejś iskry, która by uczyniła
"Line Of Danger" czymś więcej,
niż tylko kolejnym albumem, który
słucham z "obowiązku". Cóż ruch
NWOTHM się rozrasta, w każdym
miesiącu wychodzi cała masa
nowych krążków (kto ma polubiony
na Youtube kanał "NWOTHM
Full Albums" ten doskonale sobie
zdaje sporawę, co mam na myśli),
niestety ich ilość często nie idzie w
parze z jakością, a to zdecydowanie
nie pomaga w wyławianiu
bardziej wartościowych wydawnictw.
Większość z nich to zwykłe
średniaki. Do takich zalicza się
właśnie "Line Of Danger". Nie
mam absolutnie żadnych powodów
by przesadnie krytykować to wydawnictwo,
ale prawda jest tak, że po
napisaniu tej recenzji raczej więcej
zbyt często wracał do niego nie będę
(3,5).
Bartek Kuczak
Blister Brigade - Slugfest Supreme
2020 Inverse
"Slugfest Supreme" to trzeci
album szwedzkiego Blister Brigade,
który to zajmuje się graniem
ognistego hard'n'heavy. Przynajmniej
taka odmianę ciężkiego grania
odnajdujemy na omawianym
albumie. Sporo w ich muzyce kalek,
ale zaangażowanie muzyków,
pewna swoboda w komponowaniu
i graniu, powoduje, że nie bardzo
214
RECENZJE
oglądamy się za fragmentami, które
z czymś tam nam się kojarzą.
Bardziej jesteśmy z tym, co leci na
bieżąco z głośników. A muzycy
Blister Brigade potrafią przyłożyć,
zbudować klimat, wymyśleć
świetną melodię czy też popisać się
wyśmienitą zagrywką. Po prostu są
w stanie zainteresować nas swoimi
zróżnicowanymi pomysłami mimo,
że niczego nowego nie wymyślają,
a raczej trzymają się starej oldschoolowej
atmosfery. Słuchając
"Slugfest Supreme" nie bardzo mogę
odnaleźć wyraźnie słabego momentu,
za to mocnych znalazłem
dość sporo. Jedyny problem, że za
każdym odsłuchem, były to praktyczne
inne kompozycje. Potwierdza
to, że jednak Szwedzi przyłożyli
się do swoich kompozycji i
umieścili na krążku to, co aktualnie
mieli najlepszego na stanie.
Wśród utworów, które najczęściej
powtarzały się na mojej liście znalazły
się szybkie i konkretne "Redy
To Crumble", podobnie szybkie i
bardzo zaraźliwe "Venomous Twister"
oraz wolny, balladowy z niezwykłym
klimatem "Through Murky
Times". Niemniej ogólnie całość
"Slugfest Supreme" prezentuje się
bardzo ciekawie. Tak samo jest ze
brzmieniem, niby jest po staremu i
bez zaskoczenia ale coś ciągle intryguje,
coś przyciąga uwagę. No i
wykonanie, nie ma tu wirtuozerii
ale za to jest porządne i klasyczne
granie, które wabi fanów starego
tradycyjnego heavy metalu. Może
za wszelką cenę nie powinniście
szukać "Slugfest Supreme" ale jak
już wam się trafi to posłuchajcie,
na pewno nie będzie to stracony
czas. (4).
Bon Jovi - 2020
2020 Universal/Island
\m/\m/
Moje drogi z dokonaniami Bon Jovi
rozeszły się dość dawno temu.
Owszem jakieś nowe poszczególne
- singlowe - kawałki docierały do
mnie ale żaden z nich nie przekonał
mnie aby sięgnąć i wysłuchać w
całości pojawiające się, co jakiś
czas studyjne albumy. Po prostu
ten zespół poszedł w stronę bardzo
łagodnego rocka, nastawiony na łatwość
przyswajania ich muzyki
przez ewentualnego słuchacza.
Oczywiście muzycy Bon Jovi starali
się zachować cechy, które
przez lata wypracowali ale ogólnie
coraz bardziej oddalali się od tego,
co grali na początku swojej kariery.
Jednak nie wzbudzało to we mnie
jakiejś agresji czy chęci do naśmiewania
się z poczynań Johna i jego
kolegów. Po prostu grali zwykłego
melodyjnego i bezpośredniego
rocka, którego można od czasu do
czasu zapuścić sobie aby w miarę
przyjemnie spędzić wolny czas. Do
przesłuchania nowej płyty Bon
Jovi "zachęciły" mnie jego bardzo
złe recenzje. Cała sytuacja mnie
zaskoczyła i zaciekawiła. Przypomniało
mi się też niedawne naśmiewanie
się w sieci ze słabej kondycji
wokalnej Johna na jednych z
koncertów, więc pomyślałem, czyżby
było aż tak źle? Odpaliłem
"2020" z pewnym niepokojem, jednak
z kawałka na kawałek uspokajałem
się. Amerykanie zagrali po
prostu swoje, łagodny melodyjny
rock, coś co można ulokować między
Brucem Springsteenem, Bryanem
Adamsem oraz Markiem
Knopflerem. Oczywiście struktury
utworów, melodyka, no i barwa
głosu Johna Bon Jovi nie zmieniły
się. Każdy z nich jest dość prosty,
ale ze świetną melodią oraz ze znakomitą
aranżacją. Fakt lata lecą
John nie ma już takiego głosu jak
na początku kariery, kompozycje
nie mają tej swady i zadziorności,
jak kiedyś ale ogólnie są ok. Szału
nie ma, "tyłu" nie urywa, ale do tego
formacja przyzwyczajała już od
lat. Po prostu jest po "bonjoviemu"
i tyle. Mało tego płytę słucha się w
całości i niema się poczucia, że jest
dwa - trzy przeboje a reszta to wypełniacze.
Inna sprawa dotyczy
tekstów. John po raz pierwszy -
chyba - zaangażował się politycznie,
i całość tekstów poświęcił na
komentarze temu, co działo się w
ostatnim roku (latach) w Stanach.
Za to akurat chwalono Bon Joviego,
na mnie niestety nie zrobiło
żadnego wrażenia. Moim zdanie
John pod tym względem nigdy nie
będzie Dylanem czy Springsteenem.
Nie wiem czy bym nie wolał
aby kapela pozostała przy zwykłych
bardziej przyziemnych sprawach.
Brzmienie i produkcja jest
też typowa dla formacji i porównywalna
do ostatnich płyt tego zespołu.
Niektórzy mogą zżymać się,
że wszystko jest dopieszczone i dopracowane,
ale w ostatnich latach
właśnie z takim brzmieniem kojarzę
Bon Jovi. Także dla jednych
może to być plastikowy, dziadowski
rock z kaczym śpiewem Johna,
dla innych dający oddech od codzienność
niezły i przyjazny melodyjny
rock, po który czasami warto
sięgnąć. A z tego, co wiem, tych
ostatnich Bon Jovi ma sporą gromadkę,
której wielu może im pozazdrościć.
(3)
\m/\m/
Byfist - In the End
2020 Pure Steel
Tytuł debiutanckiego dzieła Byfist
jest jak najbardziej adekwatny do
sytuacji, w jakiej doszło do jego
wydania. Otóż dzieje tej pochodzącej
z San Antonio formacji są
dość burzliwe. Nie obyło się bez
długoletniej przerwy w działalności,
licznych zmian w składzie i
tym podobnych cudów na kiju.
Finalnie jednak się udało. Czy było
warto? Jasne, że tak! "In the End"
to zbiór utworów, na którym naprawdę
jest czego posłuchać. Już
na dzień dobry dostajemy prawdziwą
perełkę w postaci kawałka
"Universal Metal". Refren tego
utworu zapewne długo zostanie
Wam w głowie. Przypadnie on na
pewno do gustu wszystkim zwolennikom
NWOBHM. Jednak nie
są to jedyne inspiracje, którym ekipa
dowodzona przez Nacho Verę
daje upust na swym debiucie. Spójrzmy
chociażby na utwór "Guaranted
Death", w którym to możemy
usłyszeć dość wyraźne wpływy
twórczości zarówno Mercyful Fate,
jak i Kinga Diamonda. I nadmienię,
że wcale nie mam tu na
myśli tylko wokalu Raula Garcia,
którego zawodzenie w niektórych
momentach może przypominać
mistrza metalowych horrorów. Inny
kawałek, na który zdecydowanie
warto zwrócić uwagę to utwór
tytułowy z świdrującym, trochę
maidenowym riffem (kłania się tu
utwór "Transylvania") i wspaniałą
solówką. Byfist też czasem porywa
się na nawałnice lekko podchodzącą
nawet po thrash. Mam tu na
myśli choćby kawałek "Unconcious
Suicide". Chłopakom zdarzają się
także eksperymenty. Wystarczy
chociażby posłuchać dość mrocznego
i niepokojącego "With This
Needle I Thee The Weed". "In the
End" należy do tych albumów, które
są w stanie zachwycić nawet
tych bardziej wymagających słuchaczy.
(5)
Bartek Kuczak
Chainbreäker - Relentless Night
2020 Metal On Metal
Rzecz zaczyna mroczne intro "As
Dusk Rises", po czym bezlitośnie
uderza "Nightstalker", szybki, konkretny
numer, kojarzący mi się ze
starym Destruction. Zespół bez
chwili zwłoki udowadnia, że to nie
jakiś wypadek przy pracy, w kolejnych
odsłonach proponując równie
siarczysty, chociaż przy tym całkiem
melodyjny, thrash ("S.M.P."
rządzi!) - debiutancki, wydany 2,5
roku temu album "Wasteland City"
był niezły, ale na "Relentless
Night" to już Chainbreäker w
znacznie podrasowanej odsłonie.
Potwierdza to również długi, rozbudowany
numer "A Prayer Down
The Drain", gdzie wściekła, thrashowa
jazda i histeryczny wrzask
Cristopha Ley'a kontrują bardziej
złożone partie - nie ma tu jeszcze
mowy o techno thrashu, ale słychać,
że chłopaki zaczynają powoli
kombinować z formą kompozycji,
odpuszczają też standardowe, prościutkie
aranżacje. Z kolei utwór
tytułowy ma w sobie coś z szalonej
bezkompromisowości Motörhead,
zresztą Chainbreäker chętnie i
całkiem udatnie czerpią też z tradycyjnego
i speed metalu, co dodaje
tej thrashowej płycie kolorków,
szczególnie w "Iron Grave" i "Into
Eternal Silence". Jeśli więc ktoś zna
Austriaków z debiutu, to sięgając
po "Relentless Night" niczego nie
ryzykuje, inni fani thrashu tym
bardziej. (5)
Wojciech Chamryk
Chalice - Trembling Crown
2020High Roller
Niewiele jest bardziej wtórnych
nurtów niż Nowa Fala Tradycyjnego
Heavy Metalu. Właściwie nie
ma tam zespołu, którego nie dałoby
się porównać do jakichś protoplastów
z lat 80. To co może tu
wyróżnić to po pierwsze: kompozycje
- ale ta poprzeczka jest zawieszona
baaardzo wysoko - po drugie:
oryginalne wzorce. Ile znacie
zespołów wzorujących się na Judas
Priest/Iron Maiden/Accept? Kilkadziesiąt
prawda? Na Manilla
Road albo Manowar? Podobnie.
A na mieszance klasycznego heavy
z prog rockiem i Sisters of Mercy?
Trochę mniej co? Muzycy Chalice
zdają się doskonale rozumieć powyższy
mechanizm. Myślę że
choćby z tego powodu, niezależnie
od gustów, "Trembling Crown"
nie pozostanie niezauważona. Zatem
co do stylistyki i inspiracji -
trudno się tu do czegoś bardzo
wyraźnie odnieść. Najlepiej będzie
tu pasowała mieszanka opisana
parę linijek wyżej. Mamy do czynienia
z melodyjnym heavy, mocno
zakropionym latami 70. i
atmosferą rodem z Paradise Lost.
RECENZJE 215
Na kompasie współczesnego heavy
umieściłbym Chalice gdzieś pomiędzy
Idle Hands, a grającymi
na modłę retro Haunt, Wytch Hazel
czy Amulet. Z trochę innej bajki,
ale na podobnych recepturach,
działało In Solitude (tylko z większą
dozą Mercyful Fate, którego tu
za bardzo nie uświadczymy). Z
grubsza zespół rozwija koncepcję
przedstawioną na debiutanckiej EP
"Silver Cloak". Numery trochę lawirują
stylistycznie. Jest wielki nacisk
na nastrój - momentami trochę
podniosły, ale w przeważającej
części po prostu mroczny, ezoteryczny,
inspirowany rzeczami gotyckimi
(doskonałym przykładem
wolniejsze, momentami wręcz gothic/doomowe
"Hunger of the
Depth"). Mamy też riffy czy solówki,
które ciągną ku tradycyjnemu
graniu NWOBHM, tudzież hard'n'
heavy (patrz: instrumentalny "Karkanxholl"),
a pod koniec albumu
10-minutowy epos, natchniony
duchem Wishbone Ash, czyli
"Stars" (świetna rzecz!). Do tego
sporo ozdobników (interludium w
stylu flamenco w utworze tytułowym,
żeńskie chórki, smyczki) -
ogółem sporo tu mieszania. Całościowo
Chalice mieści się na pewno
w szerokich ramach NWOT
HM, ale trudno je precyzyjniej
zaszufladkować. Co do kompozycji
- daleko tu na pewno do "hiciarskości".
Utwory są dosyć długie,
troszkę pokombinowane, w pewnym
momencie mogą zacząć
przynudzać - ale z czasem sporo
zyskują (jak wspomniane "Stars"
czy poprzedzający go "The Key").
Nie znaczy to, że nie ma tu wpadających
w ucho melodii i refrenów
(np. "Wings I've Known"), niemniej
nie są to rzeczy specjalnie
przebojowe. Szkoda byłoby ten
krążek pominąć, bo to rzecz bardzo
oryginalna, ale przełomu raczej
nie wywoła. Pomimo szeregu
zalet, mam nieodparte poczucie że
czegoś mi tu brakuje. Może Chalice
nie pokazał pełni swoich możliwości?
A może przeciwnie - zachłysną
się nimi i trochę przedobrzył,
skąpiąc nam tej odrobiny
przystępności, która bardzo by się
"Trembling Crown" przydała? Jedno
jest pewne - jest to płyta bardzo
charakterystyczna i zrobiona
na bardzo dobrym poziomie wykonawczym.
Reszta jest kwestią
gustu słuchacza i wczucia się w jej
charakterystyczny klimat. (4)
Piotr Jakóbczyk
Children Of Technology - Written
Destiny
2020 Hells Headbangers
Poprzedni album "Future Decay"
wydali ponad sześć lat temu, ale
okres pandemii zmobilizował muzyków
Children Of Technology
do przygotowania następnego, długogrającego
materiału. "Written
Destiny" to co prawda raptem pół
godziny z niewielkim hakiem, ale
to i tak progres, zważywszy, że poprzednie
duże płyty Włochów
trwały 25-27 minut. Już na tej
podstawie można domyślać się, że
chłopaki nie grają progresywnego
metalu czy techno thrashu i to prawda,
łoją bowiem surowy speed/
thrash z podziemia rodem, wplatając
weń akcenty zaczerpnięte z
punka, crossover czy też bardziej
tradycyjnych odmian metalu.
Tych osiem utworów zamyka się
więc w kwadracie wpływów Motörhead
(szaleńczy, ale też zarazem
najbardziej rozbudowany i
najdłuższy na płycie utwór tytułowy)
Venom (iście pierwotny
"Soundtrack Of No Future"), Onslaught
("The New Barbarians" i
wszystko jasne) oraz Nuclear Assault
(mroczny "Wasteland Cratediggers").
Można dodać do tej listy
również Carnivore czy pierwsze
płyty Sodom ("Creation Through
Destruction"), ale poza brutalnością
i ogromną dawką energii muzyka
tego tria ma również w sobie
sporo fragmentów potwierdzających,
że Children Of Technology
tworzą świadomi, ukształtowani
muzycy, dlatego "Written Destiny"
w żadnym razie nie jest albumem
do jednego czy dwóch odsłuchów.
(4)
Wojciech Chamryk
Chris Manning - Destination
2020 No Life 'Til Metal
Już opener "Sharp" pokazuje, że od
przeszłości nie da się uciec: lider i
gitarzysta Chris Manning terminował
bowiem wcześniej w Led
Zeppelin tribute band, a wokalista
Chris Hodges w zespole oddającym
hołd Linkin Park. I proszę,
wpływy obu tych grup słuchać w
rzeczonym utworze (riff, orientalne
w klimacie solo, wokalna maniera)
aż za dobrze. Dla mnie taka
zbitka jest nie do przyjęcia, ale na
szczęście później robi się już bardziej
jednorodnie stylistycznie i
"Start Over Now" (z udziałem Bruce'a
Kulicka) czy "Ascendant" to
stylowy, klasyczny hard rock, czerpiący
nie tylko od Zeppelinów.
Mamy też utwory mocniejsze, bliższe
tradycyjnemu metalowi
("Push") oraz dla odmiany melodyjniejsze,
niczym AOR/hard'n'
heavy lat 80. ("Implode"). Surowy
instrumental "Collider" i bluesowy
"Get Me Out" też są niczego sobie,
ale jako całość "Destination" to
materiał co najwyżej poprawny,
niezbyt też zróżnicowany co do
tempa (praktycznie bez szybkich
utworów, poza "Heart Of A Chance"),
więc z każdym kolejnym odsłuchem
oferuje coraz mniej. (3)
Chronus - Idols
2020 Listenable
Wojciech Chamryk
Po debiutanckim "Chronus" Szwedzi
(chociaż chyba tak nie do końca,
skoro perkusista nazywa się
Adam Kapusta) nie stali się objawieniem
sceny hard'n'heavy. Ich
drugi album firmuje już jednak wytwórnia
Listenable, tak więc wszystko
przed nimi, tym bardziej, że
grają na poziomie i z sercem. Dzieje
się tak, chociaż "Idols" to kolejna
z płyt, która śmiało mogłaby
ukazać się w latach 80. Nie ma tu
niczego nowego, ale młodzi muzycy
grają tak dobrze i z takim powerem,
że błyskawicznie o tym zapominamy.
Owszem, Chronus nie
wnoszą do ciężkiej muzyki nic od
siebie, nie są żadnymi odkrywcami,
ale pewnie nawet nie pomyśleli o
czymś takim: wolą łoić old school
heavy, niczym w 1984 roku. I jeśli
robią to tak perfekcyjnie, jak w
świetnym openerze "Mountains Of
Madness" (kłania się H.P. Lovecraft,
a jakże), równie szybkim i
nośnym "Heavy Is The Crown",
miarowym "Ghosts" czy tytułowym
"Idols" z perfekcyjnymi solówkami,
to ja nie mam żadnych pytań i wątpliwości.
Fakt, sama wokalna maniera
i barwa, jaką prezentuje
Svante Furevi zalatuje trochę
młodszym Ozzy'm Osoourne,
rockowo-współczesny "Memories",
bardziej Muse niż stary heavy, też
mogli sobie darować, ale i tak jest
OK, więc: (4).
Wojciech Chamryk
Communic - Hiding From The
World
2020 AFM
Wydaje się, że tak niedawno ukazał
się ich debiutancki "Conspiracy
Of Mind", a tu proszę, Communic
wydał właśnie szósty album.
Norweskie trio doszło w
dziedzinie progresywnego metalu
do prawdziwej perfekcji, proponując
przez lata płyty wypełnione
urozmaiconą, dopracowaną muzyką.
Fakt, na wysokości czwartej
"The Bottom Deep" dało o sobie
znać pewne zmęczenie materiału,
ale już nagranym po kilku latach
przerwy "Where Echoes Gather"
zespół pokazał, że wrócił do dawnej
formy. Z najnowszym "Hiding
From The World" jest podobnie.
Były z tą płytą problemy -
pandemia i wszystko jasne - ale w
końcu wyszła i efekt końcowy zachwyca.
To osiem kompozycji i
godzina muzyki do której chce się
wracać, a z każdym kolejnym odsłuchem
odkrywa się coś nowego,
dotąd ukrytego w dość oszczędnych,
ale wysmakowanych aranżacjach.
Niewątpliwym atutem jest
to, że nie ma tu jakichś typowo
progresywnych kolosów; przeważają
zwarte utwory o czasie trwania
6-9 minut - wystarczająco długie,
by opowiedzieć jakąś historię i
przekonująco odmalować ją dźwiękami,
ale nie nadmiernie rozwleczone.
Sa też zróżnicowane: singlowy
"My Temple Of Pride" ma w
sobie coś z ducha Black Sabbath,
kolejny SP, tytułowy "Hiding From
The World", jest już bardziej progresywny
w formie, chociaż momentami
całkiem chwytliwy. "Face
In The Crowd" nie brakuje z kolei
rytmicznej intensywności, gdy dla
odmiany "Plunder Of Thoughts"
czaruje klimatycznymi, klawiszowymi
brzmieniami, a finałowy
"Forgotten" ma w sobie coś z rozmachu
symfonicznego rocka. Piękna
to płyta, Oddleif Stensland
może być z niej dumny. (5,5)
Constraint - Dead End
2020 Black Board
Wojciech Chamryk
Constraint to formacja ze Szwajcarii,
która stara sprawdzić się na
polu thrash/death metalu. Idzie im
tak sobie, przynajmniej tak mogę
stwierdzić po przesłuchaniu ich
najnowszej płyty "Dead End".
Przede wszystkim ich podejście do
tematu jest bardzo schematyczne,
w dodatku większości ich utworów
choć dość bezpośrednia to jest
utrzymana w średnich, jednostajnych
tempach, przez co całość muzyki
zlewa się w jedną całość. Nie
pomaga dwutorowy wokal, który
raz jest bardziej głębokim growlem
innym razem zbliżony do blackowego
skrzeku. Nawiązania do
black metalu odnajdziemy również
w takim "Doomed To Die", gdzie
216
RECENZJE
niektóre partie muzyczne brzmią
jak wyjęte właśnie z tego stylu.
Najlepiej wypadają kawałki, które
są trochę szybsze lub wykorzystują
w dłuższych partiach przyspieszenia.
Należą do nich kompozycje
takie jak "Your Last Day", "Throw
The First Stone" czy bonusowy
"2110". Szkoda, że większość kawałków
na "Dead End" nie została
napisana właśnie w takich tempach,
bowiem w nich wyłapujemy
pewne próby urozmaicenia muzyki,
więc kto wie, jakby to się ułożyło
przy większości szybkich kompozycji
a tylko kilku utrzymaniach
w średnich tempach. Może w ten
sposób Szwajcarzy przygotowaliby
nam coś znacznie ciekawszego. Co
prawda każdy utwór na "Dead
End" ma jakiś całkiem nieźle wymyślony
fragment lub zagrywkę, a
partie solowe jak się pojawią, niosą
ze sobą sznyt wyrafinowania. Bywa,
że muzycy "zabłysną" również
pewnym dowcipem. Niestety nie
zmienia to na lepsze ogólnego wyrazu
całej płyty. Natomiast brzmienie
jest całkiem, całkiem.
Dźwięk każdego instrumentu jest
wyraźny, soczysty i mocny, bardziej
przypomina mi to thrashowe
produkcje, niż te death metalowe.
Ogólnie muzycy Constraint jakiś
potencjał mają, ale jak na razie ich
pomysł na muzykę nie zachęca do
zaaplikowania sobie jej w większych
dawkach. Zobaczymy co
przyniosą kolejne ich albumy. (3)
\m/\m/
Corners Of Sanctuary - Heroes
Never Die
2020 RFL
Wygląda na to, że nader ożywiona
działalność wydawnicza w ostatnich
latach nadwątliła potencjał
kompozytorski członków Corners
Of Sanctuary i dlatego firmują
właśnie jedną z najsłabszych płyt
w swym dorobku. Teoretycznie nie
można "Heroes Never Die" niczego
zarzucić: to wciąż US power/
heavy metal na niezłym poziomie,
ale do klasy dawnych dokonań
bardzo mu daleko. Początek płyty
jest jeszcze OK, ale już od czwartego
z kolei "Combat Shock" robi
się coraz nudniej, tak jakby zespół
nie miał już nic lepszego do zaproponowania.
Monotonia, sztampa,
schematy, utwory które słyszałem
już wcześniej wielokrotnie: tyle, że
w innym, lepszym wykonaniu i ich
tytuły też były inne. Najbardziej
zaskoczyły mnie "The Truth In
Lies" i "Heroes Never Die", bo to
surowe, archetypowe numery, które
bez problemu mogłyby trafić na
"czerwony" album TSA, jak więc
widać zespół starał się też wrócić
do korzeni tradycyjnego metalu.
Nowy wokalista Stacey Lee jest
niezły, ale według mnie nie pasuje
do zespołu tak jak Frankie Cross;
próby naśladowania Roba Halforda,
choćby w "We Are The Dead
(Dead Man Walking)" też mógłby
sobie darować. Jako całość "Heroes
Never Die" nie jest to może jakiś
niewypał, ale też niczym szczególnym
nie porywa - typowy średniak
i płyta jakich wiele idealnie oddają
poziom tego materiału. (2)
Coronary - Sinbad
2021 Cruz del Sur Music
Wojciech Chamryk
"We would see us in the front line
of heavy metal rock'n'rollers" -
obwieszcza Olli, wokalista Coronary,
we wstępie do wywiadu opublikowanego
w tym wydaniu
HMP. Odważne słowa jak na
zespół dopiero debiutujący w lutym
2021 roku. Czy materiał zaprezentowany
na "Sinbad" daje radę
sprostać takiej zapowiedzi?
Rock'n'roll kojarzy się z zawrotnymi
tępami, a tutaj pędziwiatrów
nie brakuje, bo w skład wchodzi
basista Korpiklaani i kilku thrash
metalowców, ale nie sięgaj po
"Sinbad" z oczekiwaniem na
speed. Nikt tutaj się nie spieszy
("Firewings" to też nie jest jakaś
petarda). Grają wprawdzie melodyjnie
i przebojowo, ale też naprawdę
masywnie i ciężko (szacun za
taki kontrast). Nie uświadczymy
instrumentalnej akrobatyki. Zamiast
tego czysty heavy metal
utrzymany w średnich tempach.
Rock'n'roll odnosi się raczej do
efektu, jaki wywołuje słuchanie
"Sinbad", mianowicie album ten
potrafi zawładnąć nami i z jednej
strony oderwać nas od problemów
dnia powszechnego, ale też wytrącić
z apatii. Świat serio wygląda
inaczej, kiedy obserwuje się sprawy
z "Sinbadem" na słuchawkach.
Znaleziono tu nawet lek na wypalenie
zawodowe (znakomite, hiciarskie
"Burnout") czy też na pruderię
stojącą na drodze miłości ("I Can
Feel This Love"). Wszystko tutaj
brzmi jak powinno, elektryzuje,
oddziałuje na słuchacza. Coronary
nie stara się przedefiniować gatunku
heavy metal, ale wybija się na
tle innych zespołów, ze względu na
umiejętne łączenie zapamiętywalnych
melodii z pierwiastkiem
heavy/doom metalu (najbardziej
jaskrawym tego przykładem jest
sabbathowskie "Wonders of the
World", ale nie tylko tam). Wszystkie
sola gitarowe są podporządkowane
dobru kompozycji, stanowią
tylko ich uzupełnienie. Riffy
wydają się proste i niewyszukane,
ale na ich prostocie zbudowano
moc przekazu (sprawdź "The Hammer").
Wokalista ma charakterystyczną
chrypę i feler w głosie
(patrz AC/DC, Accept), nie popisuje
się, nie stara się przypodobać
na siłę. Zdarzają się sporadycznie
chóralne wykrzyki ("Street
fight!" w "Fight St. 666", "It happens!"
w "Burnout"). Ogólnie brak
słabych momentów, brak wypełniacza.
Każdy utwór ma za co się
podobać. Nawet takie niepozorne
"Mestengo" sporo zyskuje po wielokrotnym
odsłuchaniu i ostatecznie
przekonuje. Konkret. Nic tylko
słuchać. (5)
Corrosium - Undertow
2020 Inverse
Sam O'Black
Corrosium to zespół, który pochodzi
z Finlandii i jak sami określają
grają bombastic metal. Inaczej ujmując
jest to bardzo melodyjny, łatwo
wpadający w ucho power metal
połączony z różnymi symfonicznymi
formami. Niemniej muzycy
stawiają na prostotę i obezwładniające
melodie, które uzyskują
głównie przez syntezatorowe plamy
i melodyjny śpiew. Wokal śpiewa
głównie pełna piersią, wysoko i
melodyjnie, podkreślając wyjątkowość
słodycz muzyki. W kawałku
"I Remain" pojawiło się coś a la
grow, ale nie zmienia to ogólnego
muzycznego przekazu. Gitary są
niby w kontrze, rytmicznie groźnie
pobrzmiewają, solówki ostro się zaznaczają
ale niestety nie potrafią
przebić się przez zalewające je klawisze.
W dodatku syntezatory, jak
i perkusja, brzmią jakby wyjęte z
popowej produkcji. Album nie
przekonuje mnie zupełnie. Całe
szczęście jest wiele kapel z tej sceny,
które jednak trafiają do mnie
bardziej. Mimo wszystko nie mogę
powiedzieć, że Finowie nie są zaangażowani
w to co grają, dlatego
fani tego stylu mogą być ukontentowani
materiałem "Undertow".
Muszą to sprawdzić, dla mnie to
płyta jedna z wielu. (3)
\m/\m/
Cristiano Filippini's Flames Of
Heaven - The Force Within
2020 Limb Music
Schemat nazwy wyeksploatowany
tak, że już bardziej nie można, muzyka
równie oklepana, symfoniczny
power metal w bardzo melodyjnym
wydaniu. Dlatego nie podszedłem
do albumu gitarzysty
Cristiano Filippini z entuzjazmem,
tym bardziej, że trwa jakieś
70 minut, a z bonusową, akustyczną
wersją "Missing You" jeszcze o
sześć minut dłużej. Odsłuchy potwierdziły,
że nie uprzedziłem się
bez powodu, bo lider, zespół i kilku
gości, że o realizatorach, etc. nie
wspomnę, napracowali się solidnie,
ale bez większego sensu. Zamiast
"The Force Within" ta płyta powinna
nosić tytuł "Szablony i
kalki", bo Filippini nie proponuje
na niej niczego własnego, przetwarzając
tylko pomysły innych, bazując
na wypracowanych przed laty
schematach. Pewnie znajdą się słuchacze,
którym nie będzie to przeszkadzać,
tym bardziej, że to mimo
wszystko granie na poziomie, zresztą
muzyków lider ma znakomitych
- choćby perkusista Paolo Caridi
gra w zespole Davida Ellefsona
z Megadeth, jednak w sensie
artystycznym nic z tego nie wynika.
Obowiązkowe, fortepianowe
lub syntezatorowe intro (to z
"Always With You" brzmi niczym z
festiwalu San Remo z lat 80., istny
koszmar), potem szybsze rozwinięcie
lub podniosła ballada, z orkiestrowo-symfonicznym
patosem i
obowiązkowymi popisami lidera,
niekiedy ustępującego też pola klawiszowcowi
- to smutny obraz tej
długiej, nudnej i mało komu potrzebnej
płyty. (1)
Wojciech Chamryk
Cryptic Shift - Visitations From
Enceladus
2020 Blood Harvest
Nazwa tego brytyjskiego zespołu
nie była mi obca, czytałem recenzję
któregoś z ich krótszych materiałów
w jakimś zine, ale mimo
wszystko zaskoczyła mnie zawartość
jego długogrającego debiutu.
Nie spodziewałem się, że Cryptic
Shift grają na aż takim poziomie, a
ich kompozycje są tak długie i urozmaicone.
To techniczny thrash/
death metal naprawdę wysokich
lotów, nie tylko dlatego, że teksty
to przede wszystkim science fiction
w czystej postaci: tych czterech
Anglików nie tylko łoi ekstremalnie
jak tylko się da, ale nieźle też
kombinują. Pierwsza kompozycja
RECENZJE 217
"Moonbelt Immolator" trwa blisko
26 minut i składa się z sześciu
części. Przesada, powie ktoś, bawią
się w progrockowców, czy co? Ano
nie, bo ten długi utwór jest dopracowany
w każdym elemencie, bez
względu na to czy to siarczysty
thrash/death, zwolnienia niczym z
funeral doom metalu czy partie kojarzące
się się bardziej z post-rockiem
czy nawet jazzem, niż ekstremalnym
metalem. Trzy pozostałe
kompozycje są już krótsze, czytaj
przystępniejsze dla odbiorcy, zamykając
się w czasie 5-8 minut, ale
równie udane. "(Petrified In The)
Hypogean Gaol" żeni thrashową łupaninę
z jazzowymi wstawkami,
"The Arctic Chasm" zaskakuje klimatycznymi,
balladowymi partiami,
kontrastującymi z intensywną
resztą, a "Planetary Hypnosis" jest
najbardziej ekstremalny, ale też
zarazem odjechany - to numer w
stylu co byłoby, gdyby Atheist
bądź Watchtower zagrały jeszcze
mocniej, nie tracąc przy tym niczego
ze swych dotychczasowych atutów.
Trudna, wymagająca, ale piękna
to płyta, godna polecenia. (5)
Wojciech Chamryk
Crystal Viper - The Cult
2021 Listenable
Mam takie wrażenie, że oprócz
bardzo dobrych i równych pierwszych
dwóch albumów, jakość
dyskografii Crystal Viper przedstawia
się sinusoidalnie. Nie chodzi
tu o jakieś diametralne różnice
na zasadzie arcydzieł przeplatanych
totalnymi porażkami, ale
zwykle słabsze wydawnictwo w minionym
roku zwiastowało lepsze w
kolejnym, po którym często następował
drobny spadek formy i
tak dalej. Z tej wyliczanki wynika,
że po co najwyżej przyzwoitym
"Tales of Fire and Ice" przyszedł
czas na album lepszy - i dokładnie
tak się stało! Przez ostatni rok
(czyli okres pomiędzy "Tales…" a
"The Cult") zaszły w ekipie Marty
Gabriel trzy bardzo ważne zmiany,
które wpłynęły na kształt tego
albumu. Po pierwsze - roszada na
stanowisku garowego. Po długoletniej
współpracy szeregi zespołu
opuścił Golem, a na jego miejsce
wszedł Cederick Forsberg znany
m.in. z Blazon Stone czy Rocka
Rollas. Nie odmawiając niczego
umiejętnościom poprzedniego pałkarza,
perkusja na "The Cult" brzmi
fenomenalnie. Wsłuchując się
w partie bębnów nie sposób się nudzić,
a dodatkowo Ced dysponuje
bardzo silnym uderzeniem, które
dodaje całości mocy i ciężaru. Kolejna
zmiana o której trzeba wspomnieć
to zakończenie współpracy z
AFM Records. Marta i spółka poszli
więc tropem nagrania materiału,
a dopiero potem szukania dla
niego wydawcy. Efektem jest album,
w którym słychać ogromną
swobodę i energię muzyków nie
ulegających żadnym sugestiom z
zewnątrz. I z tym wiąże się trzecia
zmiana - Marta stwierdziła, że pieprzy
rady speców od marketingu i
powróciła do gitary. Jest to więc
pierwsza płyta Kryształowej
Żmijki nagrana w całości na 4
wiosła, a rezultat tego jest bardzo
dobry. Przy tym, to chyba jedna z
najlepszych wokalnie płyt Crystal
Viper. Marta jest w świetnej formie,
czego dowodem choćby bardzo
udana próba zmierzenia się z
repertuarem Diamentowego Króla
(bonusowe "Welcome Home").
Gdzie więc jakiekolwiek wady
"The Cult"? Zwróćcie uwagę że od
początku chwalę rzeczy bardzo ważne,
ale i bardzo ogólne. Trudniej
natomiast skupić mi się na konkretnych
kompozycjach, które
miejscami troszkę zlewają się w jedno.
To dosyć częsta bolączka tego
zespołu - płyta brzmi bardzo dobrze
w całości, przyjemnie się jej
słucha, ale po wszystkim zapamiętujemy
jedną, może dwie charakterystyczne
kompozycje. W tym
przypadku wyróżniłbym ich może
trochę więcej - na pewno świetne
"Asenath Waite" - rozpędzone,
agresywne, z potężnym, mrocznym
refrenem i mocnymi partiami wokalnymi.
Uwagę przyciągają też
podobnie zbudowane, "Flaring
Madness" i eponimiczny otwieracz.
Do tego w nieco wolniejszych tempach,
zapamiętywalne są śpiewny
"Sleeping Giants" (oparty na trochę
jarmarcznej melodii, charakterystycznej
dla "runningwild'owych"
klimatów rodem z "The Rivalry") i
ciekawy, marszowy "Whispers from
Beyond", z otwierającym riffem
mocno kojarzącym mi się z Kingiem
Diamondem. I… to chyba
tyle do odnotowania. Pozostaje
nam kilka fajnych numerów, których
atrakcyjność na tej "fajności"
się niestety kończy. Szkoda, bo ta
płyta miałaby wszystkie komponenty
potrzebne żeby być materiałem
10/10. Tymczasem, dostajemy
trochę świetnego kontentu i trochę
dobrych, ale jednak wypełniaczy.
Summa summarum - zdecydowanie
polecam posłuchać "The Cult".
Biorąc pod uwagę trendy panujące
w Polskim metalu, nie wykluczam
że będzie to jedna z najlepszych
płyt heavy tego roku w Kraju nad
Wisłą. Crystal Viper jest w bardzo
dobrej formie, a biorąc pod uwagę
wypowiedzi muzyków możemy
mieć nadzieję, że tę formę utrzyma
dłużej. Ale ja wciąż czekam na
efekt "WOW" do którego brakuje
bardzo niewiele… (4,5)
Piotr Jakóbczyk
Dark Quarterer - Pompei
2020 Cruz Del Sur Music
Dark Quarterer to już instytucja
na scenie epickiego/doom metalu.
Włosi grają w końcu od połowy lat
70., pierwszy album wydali w roku
1987 i ich muzyka jest niczym najlepsze
wino, z każdym kolejnym
rokiem smakuje bowiem lepiej. W
pełni potwierdza to również najnowszy
album formacji, kolejny koncept
w jej dorobku. Tym razem
Gianni Nepi i spółka wzięli na
warsztat słynną historię zagłady
Pompejów w roku 79, kiedy to
wybuch Wezuwiusza unicestwił
kilka miast i ponad 20 tysięcy ludzi.
"Pompei" nie jest jakąś rozwleczoną
opowieścią wypełniającą
dwa kompakty od początku do
końca; to raptem sześć utworówrozdziałów
zawartych w winylowym
czasie trwania pojedynczej
płyty, twających 6-9 minut i bardzo
trafnie oddających jednak
atmosferę tamtych tragicznych wydarzeń.
Muzycznie też jest zacnie,
bo to oldschoolowy metal najwyższej
próby z przełomu lat 70. i 80.
Kiedy trzeba szybszy i dynamiczny
("Vesuvius"), ale też podniosły i
patetyczny, dzięki partiom chóru i
licznym partiom organów i syntezatorów
("Welcome To The Day
Of Death", "Forever"). Fenomenalnie
brzmi też mocarny, doomowy
walec - kłania się Black Sabbath z
najlepszych lat 70. - "Panic" z
organowym solem, ale też przyspieszeniem
w końcówce, a mroczny,
piekieklnie posępny "Gladiator"
w sumie niczym mu nie ustępuje.
Mamy też ciekawostkę, bo
"Plinius The Elder", numer z odniesieniami
do rocka progresywnego,
zaskakuje też jazzowym klimatem
- na takie eksperymenty, i to
tak udane, stać tylko najlepszych.
(6)
Wojciech Chamryk
Darkness - Over And Out
2020 Massacre
Po "First Class Violence" Darkness
szykują powoli kolejny album,
a na razie podsuwają fanom
drugą w dyskografii zespołu EP-kę,
a właściwie MLP, bo to aż siedem
utworów. Kiedyś takie winylowe
wydawnictwa były na porządku
dziennym i dobrze, że starsze zespoły
kultywują te tradycje. Mamy
tu więc zarówno premierowe utwory,
koncertową wersję "Tinkerbell
Must Die" zarejestrowaną w Japonii,
cover Skid Row "Slave To The
Grind" i nowe wersje staroci z lat
80. Z tych rozczarował mnie "Faded
Pictures" w wersji unplugged i
bez perkusji: na debiutanckim LP
"Death Squad" był to ostry,
wściekły utwór, a tu zrobiono z
niego ładną, nijaką, znacznie dłuższą
piosneczkę, w której Lee potwierdza,
że nie potrafi i nie powiniem
śpiewać takich rzeczy. Siarczysty
"Armageddon" (oryginalnie
na pierwszym demo "The Evil Curse",
później powtórzony na trzecim
albumie) wypada już jednak jak
należy, a ciekawostką dla fanów
jest gościnny udział w tych utworach
dawnych muzyków grupy,
Bruno i Pierre'a, jako chórzystów.
Numer live brzmi OK; aż szkoda,
że zamiast tego nieudanego eksperymentu
akustycznego nie trafił tu
kolejny utwór z koncertu, tym bardziej,
że Darkness tak naprawdę
nie dorobili się wydawnictwa koncertowego
z prawdziwego zdarzenia,
poza archiwalnym zapisem
występu z roku 1987. No i materiał
premierowy: "Every Time You
Curse Me", "Dawn Of The Dumb" i
"Over And Out" trzymają poziom i
potwierdzają, że warto czekać na
kolejny album Niemców. (4)
Wojciech Chamryk
David Minasian - Random Acts
Of Beauty
2020/2010 Golden Robot
W roku 2010 to była sensacja -
Andrew Latimer zaprezentował
się na tej płycie po raz pierwszy od
przeszczepu szpiku kostnego i potwierdził,
że nie dał się chorobie.
Lider Camel gra tu przepiękne solo
i śpiewa w końcówce otwierającego
album "Masquerade", ale
warto zainteresować się wznowieniem
"Random Acts Of Beauty"
nie tylko z tego powodu. Warto
bowiem nadmienić, że David Minasian
nie jest w świecie Camel
osobą przypadkową, a jego związki
z progresywnym rockiem trwają od
lat 80. "Random Acts Of Beauty"
jest więc kontynuacją i rozwinięciem
pomysłów z wydanego w roku
1984 albumu "Tales Of Heroes
And Lovers", zawierając siedem
udanych, rozbudowanych (5-12
minut) kompozycji. "Masquerade"
to oczywiście tzw. pewniak, ale pozostałe
w niczym mu nie ustępują.
Lider jest multiinstrumentalistą,
gra więc na licznych instrumentach
218
RECENZJE
klawiszowych, w tym moogu, melotronie
i organach, a do tego na
wiolonczeli, skrzypcach, oboju, flecie
czy sitarze, sam też śpiewa.
Aranżacje mamy tu więc naprawdę
urozmaicone, na czym Floydowe
w klimacie "Chambermaid" i "Summer's
End" bardzo zyskują. Kompozycje
instrumentalne, zwłaszcza
"Storming The Castle" z gitarowymi
popisami Justina Minasiana, syna
lidera, też są bardzo efektowne,
brzmiąc szlachetnie i ponadczasowo.
Efekt psuje tylko kiczowata,
sztampowa okładka; bonus ze
wznowienia, wycięty z "Masquerade"
fragment z solówką Latimera,
też nie ma większego sensu, bo takie
perełki najlepiej smakują w całości.
Dla fanów nie tylko Camel,
ale też The Moody Blues, Barclay
James Harvest czy The Alan
Parsons Project pozycja obowiązkowa.
(5)
Wojciech Chamryk
Deadline - Cathedral Point
2020 Bloodkrieg
Deadline to kapela, która pochodzi
z RPA. Powstała w 2014 roku, a
"Cathedral Point" to ich drugi pełny
album. Zawarta na nim muzyka
to rasowy heavy metal, coś pomiędzy
Judas Priest a Iron Maiden.
Jest w nim też coś z power metalu
w stylu Running Wild. Niemniej
Deadline bardzo dobrze wpisuje
się w nurt "młodych" kapel podążających
szlakiem tradycyjnego
heavy metalu. Wymienię chociażby
SkullFist, Starblind, Riot City,
Cauldron, Traveler, itd. Słowem
odnajdziemy tu brzmienia i
pomysły, charakterystyczne dla
całej heavy metalowej sceny lat 80.
ale jakoś zagrane z polotem i fantazją.
Płyta przesycona jest aż trzema
znakomitymi, współbrzmiącymi
gitarami, wszystko podane
jest w raczej w szybkich tempach,
sekcja rytmiczna jest dynamiczna i
wyrazista, są też świetne wokale.
No właśnie śpiew Jessy Switchblade
przykuwa uwagę od samego
początku i w zasadzie jest on
głównym przewodnikiem po całym
"Cathedral Point". A nie jest to łatwe
zadanie w gąszczu tak zgranego
ataku gitar Skullprita, Raven
Chaosa oraz Judge Mentala. "Cathedral
Point" to płyta, która trwa
czterdzieści parę minut, zawiera
krótkie intro i osiem utworów.
Wszystkie są na tyle dobre, że ciężko
jest wskazać na coś wyjątkowo
niedobranego czy fałszywie brzmiącego.
Po prostu zagrało tu
wszystko, szczerość, umiejętności i
pasja, bez dwóch zdań, muzycy
wyszli do fanów z sercem na ręku.
Niemniej chyba najlepiej słucha mi
się "Shapeshifter", pewnie dzięki
tym przemycanym klimacikom.
Zresztą za każdym razem gdy słucham
tego krążka faworyci zdaje
się zmieniają się jak w kalejdoskopie.
Niestety każdy utwór ma
coś swojego, świetnie melodie, feeling,
no i wykonanie. Do tego dochodzą
klasyczne dobre brzmienia
oraz przyzwoita okładka. Nie ma
lekko, musicie dopisać Deadline
do bardzo długiej listy wyróżniających
się młodych kultywujących
tradycyjny heavy metal. (4,7)
DGM - Tragic Separation
2020 Frontiers
\m/\m/
Włoski DGM od jakiegoś czasu
wyrósł na bardzo ważnego gracza
na scenie progresywnego power
metalu. Ich ostatnie płyty studyjne
były utrzymane na niezłym poziomie.
Tak samo jest z "Tragic Separation",
na której znalazło się dziesięć
ciekawych kompozycji utrzymanych
w konwencji prog-powerowej
typowej dla tej kapeli. Jest melodyjnie,
energicznie, wielowątkowo,
różnorodnie, wyrafinowanie,
technicznie ale odnajdziemy też
trochę luzu a nawet chaosu. Wszystkie
kompozycje utrzymane są na
podobnym poziomie, co trochę
utrudnia słuchanie całości albumu,
bowiem w pewnym momencie, po
wielokrotnym i ciągłym przesłuchaniu
materiał zaczyna zlewać się
w całość. Niemniej można spróbować
wyróżnić kilka utworów. Po
paru przesłuchaniach dla mnie były
to kompozycje, rozpoczynająca
"Flesh and Blood", "Fate", tytułowa
"Tragic Separation" oraz "Silence".
Niemniej tak jak pisałem wszystkie
kompozycje są bardzo wyrównane
jeśli chodzi o poziom muzyczny,
artystyczny czy wykonawczy. Poza
tym każdy z kawałków to swoisty
challenge, gdzie wszyscy instrumentaliści
walczą ze sobą, a na dodatek
do batalii włącza się wokal.
Najciekawiej wybrzmiewają pojedynki
gitarowo - klawiszowo, gdzie
o prymat walczą gitarzysta Simone
Mularoni i klawiszowiec Emanuele
Casali. Każdy z instrumentów
gra gęsto, zawile, próbując
przemycić melodie i gdyby nie ich
ucieczki w przeróżne kontrasty klimatu,
emocji i dynamiki mogłoby
dojść do skuchy, do ciężko strawnej
dla ucha katatonii dźwięków.
O dziwo w tej muzycznej ekwilibrystyce
znakomicie odnajduje się
wokal Marka Basile. Niby uczestniczy
w zespołowych potyczkach
ale to on pilnuje głównych melodii.
Odstaje od tego jedynie zamykający
płytę utwór "Curtain", który
próbuje wyciszyć wszystkie emocje
pobudzone w trakcie całego albumu.
Brzmienie, produkcja - prima
sort. Także nie przeginać z wielokrotnym
odtwarzaniem "Tragic
Separation" a gwarantuję, że fani
progresywnego metalu będą zadowoleni
z tej płyty. (4,5)
\m/\m/
Diamond Head - Lightning To
The Nations
2020 Silver Lining Music
Tak, znam ogólną niechęć środowiska
metalowego do tematu typu
re-recording. Niestety w większości
nagrywanie klasyków na nowo nie
wychodzi na dobre ani zespołom
ani materiałowi. Jednak mimo to,
kolejne bandy kultywują ten proceder,
tłumacząc to potrzebą przypomnienia
się młodszym odbiorcom
lub przedstawienia "nowej siły"
aktualnego line-upu. "Lightning
To The Nations" to jeden z
klasyków NWOBHM. Płyta na
swój sposób legendarna, pełna hitów
i będąca jawnym świadectwem
potęgi i rozkwitu nurtu. Nie wiem
czy nagrywanie jej na nowo było
dobrym pomysłem, natomiast
wiem, że materiał broni się po latach
całkiem nieźle, zwłaszcza, że
otrzymał nowoczesne brzmienie i
garść nowych patentów aranżacyjnych.
Ba, mało tego, materiał został
zagrany w zasadzie przez kompletnie
innych muzyków - z oryginalnego
składu ostał się jedynie
mózg całej operacji, czyli gitarzysta
Brian Tatler. Nie ukrywam, że koło
takich produkcji zwykle chodzę
jak pies koło wybitnie kolczastego
jeża. Z jednej strony wszystko się
zgadza - band gra energicznie, solidnie,
riffy, siłą rzeczy, wciąż mają
odpowiednią siłę rażenia a same
kompozycje w żaden sposób się nie
pogorszyły. Brzmienie zespołu jest
bardzo dobre, selektywne i ogółem,
nie ma się do czego przyczepić. I
gdyby nie fakt, że nagrali ją już raz
w latach 80-tych, to zapewne piałbym
z zachwytu nad tym krążkiem.
Ale tak się niestety nie da,
choć może to jest właśnie przekleństwo
starych pryków takich jak ja,
którzy te wszystkie wiekopomne
dzieła z lat 80-tych znają praktycznie
na pamięć i nie da się, ot tak,
po prostu posłuchać re-recordingu
bez odniesień do oryginału. Jest
natomiast jedna rzecz która zawsze,
podkreślam - zawsze, przechyli
szalę na korzyść oryginału -
specyficzny klimat czasów w których
dana płyta była nagrywana.
Divine Weep - The Omega Man
2020 Ossuary
Niedawno recenzowaliśmy ten album
w wersji CD, ale skoro "The
Omega Man" doczekał się też wydania
na winylowej, nie możemy
więc nie odnotować również tej
edycji, bo to nośnik dźwięku chyba
najbardziej adekwatny dla metalowego
wydawnictwa. Edytorsko
pierwszy longplay w dyskografii
białostockiej grupy jest wręcz dopieszczony
i zarazem bardzo klasyczny
w formie: pojedyncza okładka,
dwustronna wkładka z tekstami
i foto, czarna koperta wewnętrzna
na LP i to, co najważniejsze,
sam krążek. Ciężki, solidny
(pewnie 180), dostępny w wersjach
black i blue splatter, gdzie
każda jest limitowana do 150 egzemplarzy.
Z czarnej płyty Divine
Weep brzmi jeszcze lepiej niż z
CD i tym bardziej można docenić
dźwiękową jakość tego materiału,
od początku szykowanego przecież
pod tę wersję. Stąd też dobre rozłożenie
trwającego trzy kwadranse
materiału, gdzie na stronie A mamy
pięć krótszych utworów, a na B
trzy dłuższe kompozycje i miniaturę
"Die Gelassenheit". Jeśli ktoś
nie miał okazji słyszeć jeszcze
"The Omega Man" to dodam, że
pod względem muzycznym jest równie
dobrze. Przyznam, że po nagłej
rezygnacji Igora Tarasewicza
ze śpiewania i perypetiach Divine
Weep z jego kilkoma, potencjalnymi
następcami, miałem poważne
obawy co do dalszych losów zespołu.
Sytuacja zmieniła się na lepsze
w roku 2017, a Mateusz
Drzewicz (Hellhaim, Subterfuge)
okazał się nie tylko godnym następcą
poprzedniego frontmana,
ale też wokalistą znacznie bardziej
uniwersalnym. Znajduje to potwierdzenie
zarówno w tych bardziej
klasycznych utworach, utrzymanych
w stylistyce tradycyjnego/
power metalu, ale też tych czerpiących
z black czy death metalu -
ortodoksom wspomnę tylko, że nie
jest to żadna "zdrada", bowiem Divine
Weep zaczynali w pierwszej
połowie lat 90. od grania ekstremalnego
metalu, a blasty, skrzek,
growling tylko dodają ich muzyce
intensywości, co potwierdza choćby
"Mirdea Lake". Dla mnie w
punkt, a za oprawę graficzną i sam
klimat wydawnictwa dodaję pół
gwiazdki, więc: (5,5)
Wojciech Chamryk
RECENZJE 219
Przypominam, że "Lightning to
the Nations" wyszedł w 1980
roku, w tym samym momencie co
debiuty Iron Maiden czy Angel
Witch, "Wheels of Steel" Saxon,
"Head On" Samson czy "On
Through The Night" Def Leppard.
Był składową ogromnej eksplozji,
która na długie lata wytyczyła
ścieżki ciężkiego grania. Nagrywanie
takich płyt na nowo można
porównać do inscenizacji Bitwy
Pod Grunwaldem - widowisko
może i fajne, ale nigdy nie pokaże
jak naprawdę wyglądała prawdziwa
bitwa i nie odda towarzyszącej jej
emocji. I tak jest właśnie z "Lightning
To The Nations 2020".
Wszystko jest na miejscu i gra bez
zarzutu, ale umili Wam czas jedynie
jako ciekawostka w i tak już
dość bogatej dyskografii Diamond
Head. (6)
Dragony - Viribus Unitis
2021 Napalm
Marcin Jakub
Dragony należy do przedstawicieli
melodyjnego, lekko przesłodzonego
power metalu coś w pokroju
kapel Power Quest, Dreamtale,
Axenstar, Celesty, Dark Moor,
gdzie Freedom Call to najsolidniejsza
jednostka. Także muzyka
Dragony to głównie typowy gładki
i szybki oraz napompowany melodyjny
power metal z charakterystycznymi
zagrywkami i patentami
klawiszowo-gitarowymi, oraz
równie reprezentatywnymi wtrąceniami
symfonicznymi, neoklasycznymi,
orientalnymi, a czasami
nawet progresywnymi. Z dużym
rozmachem prowadzone są również
partie wokalne, a to dzięki
całkiem solidnemu wokaliście
Siegfriedowi "The Dragonslayer"
Samerowi. Ogólnie słowo "solidny"
to wyznacznik tego albumu,
dzięki czemu fani takiego grania
nie poczują się zawiedzeni sięgając
po "Viribus Unitis". Tym bardziej,
że kwestie, kompozycyjne, aranżacyjne,
wykonawcze, brzmieniowe i
ogólnie produkcyjne są zrealizowane
na całkiem wysokim, zawodowym
poziomie. Austriacy próbują
również zabłysnąć pewną oryginalnością,
a wiąże się ona z sięgnięciem
po historie nawiązujące do
monarchii austrowęgierskiej Habsburgów.
Już sam tytuł "Viribus
Unitis" nawiązuje do sentencji,
która firmowała to byłe europejskie
mocarstwo. Nie inaczej jest z
intro, które po części zaadaptowało
walc "Nad Pięknym Modrym
Dunajem (The Blue Danube)" Johanna
Straussa II. Ogólnie formacja
chce sympatycznie przedstawić
dawne dni dumy i chwały
swojego kraju. Nawet cover "Haben
Sie Wien schon bei Nacht gesehen"
austriackiego popowego artysty
Rainharda Fendricha bardzo fajnie
nawiązuje do obranej konwencji
na "Viribus Unitis". Niemniej
album jest skierowany tylko i wyłącznie
do koneserów takiego grania,
inni nie mają co tutaj szukać. (3)
\m/\m/
Dream Theater - Distant Memories
- Live In London
2020 Inside Out Music
Trasa promująca album "Distance
Over Time" została z oczywistych
względów przerwana, ale Dream
Theater podsuwają fanom kolejne
wydawnictwo koncertowe, zarejestrowane
w londyńskim Eventim
Apollo. Wersja audio to trzy płyty
CD, jakieś 150 minut muzyki.
Zorientowani w temacie zapytają
od razu: a James LaBrie? Wiadomo
bowiem nie od dziś, że wokalista
jest najsłabszym punktem zespołu,
ale akurat na "Distant Memories
- Live In London" albo
miał lepszy dzień, albo dokonano
poprawek, bo nie jest źle. Oczywiście
o popisowych, wysokich
rejestrach nie ma mowy, generalnie
zresztą słychać, że po głosie 57-letniego
w tej chwili frontmana pozostało
już tylko wspomnienie, ale
cudów nie ma, upływu czasu nie da
się przeskoczyć. Rekompensuje to
na szczęście warstwa muzyczna, bo
jednak zespół tworzą muzycy dużego
formatu. Nawet jeśli więc zdarza
im się zjadać własny ogon, a
nowe płyty Dream Theater nie
porywają już tak, jak te wcześniejsze,
to jednak na żywo potrafią
jeszcze wykrzesać z instrumentów
trochę dawnej magii. Na najnowszej
koncertówce najbardziej spodobały
mi się pełne werwy nowe
utwory "Untethered Angel", "Barstool
Warrior" czy "Pale Blue Dot".
Ze starszych świetnie wypadł długaśny
"A Nightmare to Remember"
z pojedynkami Petrucciego i Rudessa,
bonus track "Paralyzed" też
jest niczego sobie. Nie do końca
przekonuje mnie za to ponowne
sięgnięcie po całość materiału z
konceptu "Metropolis Pt. 2: Scenes
From A Memory", bo w roku
2001 doczekał się on już koncertowych
wydań, a ta nowa wersja
tak naprawdę niczym szczególnym
nie porywa, nie tylko z racji słabszej
formy LaBrie, bo wirtuozowskie
partie instrumentalistów nie
są tu niczym nadzwyczajnym.
Efekt końcowy to w pełni profesjonalny,
świetnie zagrany i brzmiący,
ale jednak typowy produkt -
na pewno nie określiłbym tej płyty
mianem prezentu dla wroga, co
zdarzyło mi się niedawno usłyszeć,
ale też nie ma tu mowy o jakimś
artystycznym wydarzeniu. (3,5)
Wojciech Chamryk
Durbin - The Beast Awakens
2021 Frontiers
Durbin nie poszedł w ślady Krzysztofa
Zalewskiego z polskiego
"Idola", który walcząc o okruch metalu
w przestrzeni mainstreamu,
szybko z metalu "wyrósł". Durbin
był w 2011 roku finalistą amerykańskiej
wersji tego programu, w
ramach którego dzielił nawet scenę
z Judas Priest (ależ to musiało być
spełnienie marzeń młodego wokalisty!)
i mimo zaprzęgnięcia go w
medialną machinę od metalu się
nie odżegnał. Mało tego, nie odżegnał
się od niepopularnego w mainstreamie
klasycznego heavy metalu.
Po programie został m.in. wokalistą
Quiet Riot, z którymi nagrał
dwa krążki oraz wydał solowe
płyty. A ostatnia z nich, wypuszczona
pod szyldem "Durbin" i okraszona
konanowym logiem to naprawdę
dobry kawałek tradycyjnego
heavy. Płyt z klasycznym heavy
inspirowanym najsłynniejszymi zespołami
tego nurtu jest naprawdę
od groma i zdecydowana większość
jest banalna i nudna. Durbin niczego
nie odkrywa, ot łączy wpływy
Dio i Manowar w jedną zgrabną
całość. Jednak robi to z taką
gracją, pomysłem i kreując swoim
wokalem taki klimat, że płyty słucha
się rewelacyjnie. Na pewno
znacie to uczucie, gdy słuchacie
młodego zespołu, który wsiada do
wehikułu czasu, próbuje nas przenieść
do lat 80., akademicko łączy
odpowiednie składowe, ale efekt
jest tak nieciekawy, że zupełnie nie
chce się go słuchać. Durbin robi to
samo, ale układa te klocki w taki
sposób, że wszystko do siebie pasuje,
tworzy atmosferę i nade wszystko
przebojowość, której ze świecą
szukać u wielu "heavymetalowych
rekonstruktorów". Co więcej, niemal
każdy kawałek jest inny i o
innym nasileniu mocy - od judaspriestowego
"By the Horns" (posłuchajcie
halfordowego akcentowania
"rrr") po brzmiący jak power
ballada Bon Jovi - "Battlecry". Stylistyczne
powtórzenie słychać w
dwóch kawałkach - "The Sacred
Mountain" i "Riders on the Wind".
Sęk w tym, że to jedne z najlepszych
kawałków na płycie, korzeniami
sięgające do kroczących numerów
Manowar, okraszone melodyką
zaczerpniętą z Dio. Jak dla
mnie, taka stylistyka mogłaby się
powtórzyć i pięć razy na krążku.
"The Beast Awakens" nie jest jednak
tylko li solowym krążkiem
wokalisty ze znanego programu, w
którym pozostali muzycy pełnią
drugoplanowe role. Płyta jest
świetnie skomponowana, a gra a
niej sam Barry Sparks, będący
przed laty m.in. nadwornym basistą
Malmsteena. Gdzie jest haczyk?
Haczyk to rzecz gustu.
Durbin ma mocny i ogromnie
wszechstronny wokal, z którym
wyprawia cuda na kiju, lecz nie jest
to wokal z rodzaju tych agresywnych.
Jeśli cenisz sobie jednak
wokale w Warlord, Dokken czy
Atlantean Kodex, to na pewno
Durin Cię nie "odsieje". (5)
Strati
Dygitals - God Save The King
2020 Golden Core
Piąty album Dygitals potwierdza,
że nie wszystko złoto co się świeci,
a nie każdy zespół założony w latach
80. powinien nadal katować
słuchaczy swoimi wypocinami.
Zresztą do dokonań Francuzów z
tamtej dekady nie ma co dorabiać
jakiejś szczególnej ideologii, bo poza
kasetami demo zaistnieli raptem
na jednej kompilacji, hołubionej
już tylko przez maniakalnych kolekcjonerów,
a płyty zaczęli wydawać
dopiero od roku 2003. "God
Save The King" dobitnie potwierdza,
że powinni dać sobie z tym
spokój: na co komu taki siermiężny
hard'n'heavy, gdzie najciekawszy
utwór "Early Days" u innych byłby
co najwyżej stroną B singla albo
bonusem? Tu też mamy dodatki,
nagrania demonstracyjne z lat
1991-2007. W utworach z demo
'91 wokalista Herve Traisnel niestety
potwierdza, że już wtedy wypadał
tak sobie, co obecnie tylko
się pogłębiło, a numer pop "Love Is
A War" z tegoż materiału to istne
kpiny. Delete, dobranoc. (1)
Wojciech Chamryk
Edenbridge - The Chronicles Od
Eden Paert 2
2020 Steamhammer/SPV
Poprzedni ich album "Dynamind"
przetrwałem przez przypadek, albowiem
muzycy wpadli na pomysł,
że do głównej płyty dołączą krążek
bez wokali. Te instrumentalne wersje
utworów przypomniały mi dlaczego
na początku polubiłem ten
nurt. Zdecydowanie zdaje sobie
sprawę, że muzycy takich zespo-
220
RECENZJE
łów jak Edenbridge wkładają w
pisanie kompozycji całą masę wysiłku,
że jest w nich wiele ciekawych
pomysłów, które graniczą z
progresywnym wykonaniem i
takim, że podejściem do muzyki.
Takie fragmenty znajdziemy też na
"The Chronicles Od Eden" np. w
postaci kompozycji "MyEarth
Dream" napisanej na gitarę i orkiestrę.
Niestety śpiew pań udających
operowe divy oraz specyficzna melodyka
ich partii coraz bardziej odstręczały
mnie od takich formacji.
W tym poczynania Sabine Edelsbacher.
Niestety mojego podejścia
do tematu nie zmieni także najnowsze
wydawnictwo Austriackiego
bandu, tym bardziej, że to kompilacja,
coś na wzór "The Best", która
w sumie trwa grubo ponad dwie
godziny. Olbrzymi blok, ciężki do
wytrzymania dla mojej osoby. Nie
bardzo chcę wnikać w poszczególne
utwory, z jakiego okresu pochodzą,
jak już, jakie niosą różnice
itd. To naprawdę zadanie fanów tej
kapeli, których z resztą jest niemało.
Ja ograniczę się do powtórzenia
opinii z początku recenzji,
że w ten melodyjny symfoniczno -
progresywny - power metal włożono
całą masę pomysłów, patentów
i serca ale dla mnie zupełnie z tego
nic nie wynika. A to dlatego, że
melodyka i rozanielony, melancholijny
wokal wokalistki obiera mi
wszelkie chęci i wolę do wejścia w
interakcję z muzyką Edenbridge.
Także miłośnicy Sabine i jej kolegów,
do sklepu po płytę marsz... a
ja zajmę się jakimś innym bardziej
zajmującym mnie wydawnictwem.
\m/\m/
Els Focs Negres - Els Focs Negres
2020 Rafchild
Ta portugalska grupa powstała w
roku 2019, ale założyli ją doświadczeni
muzycy, tworzący tamtejszą
scenę podziemną od wczesnych lat
90. Co ciekawe nazwa zespołu i teksty
utworów są w języku katalońskim,
po angielsku Els Focs Negres
wykonują tylko covery. Na
debiutanckim albumie zaprezentowali
aż dwa: "Metal No Mercy"
amerykańskiego Ruthless i "Turn
Your Head Around" brytyjskiego
Eleine - Eleine
2017/2015 Black Lodge
Niedawno opisywałem płytę fińskiego
Averlanche "Life's Phenomenon",
gdzie pozwoliłem sobie
wysnuć tezę, że scena melodyjnego
symfonicznego metalu z
paniami na wokalu jest totalnie
przepełniona, przez co młode
dobre zespoły nie mają szans
przebić się do pierwszej ligi.
Wspominam o tym, bo moim
zdaniem dotyczy to również
szwedzkiego Elaine. Formacja
powstała w 2014 roku, a już w
następnym wypuściła swój duży
debiut, zatytułowany po prostu
"Elaine". Zawarta na nim muzyka
to wypadkowa wpływów takich
kapel jak Nightwish, Within
Temptation, czy Epica. Z
tym, że od początku Szwedzi
wykorzystywali ciężkie gitary w
stylu nowoczesnego metalu lub
innego melodeathu. Sporo w ich
muzyce także syntezatorowych
orkiestracji i klawiszy. Niemniej
orkiestracje napisane są bez
przepychu ale z wyobraźnią. Odnajdziemy
też solowe popisy gitary
i klawiszy, z tym, że tych
pierwszych jest więcej. Muzyka
przepełniona jest mrocznym klimatem,
choć oprócz uwodzicielskiej
melancholii mamy także
sporo dynamicznych fragmentów.
Bez liku jest też typowych
dla tego stylu melodii, ale za to z
charakterem. W uzyskaniu tego
rezultatu pomaga głos Madeleine
"Eleine" Liljestam, jeden z
lepszych z tego rodzaju. Od czasu
do czasu wspomaga ją śpiewający
gitarzysta Rikard Ekberg.
Czyni to przeważnie growlem
ale operuje także czystym
głosem. Tym samym wymieniłem
dwa najważniejsze filary
tej formacji. Ogólnie ujmując
muzycznie zespół od razu osiągną
swój wysoki pułap artystyczny.
Wyznaczając wysoką jakość
oraz swoją pewną oryginalność.
Poza tym każdy z utworów
naznaczony został czymś co
przykuwa uwagę i mimo swojej
różnorodności, każdy z nich to
potencjalny hit. Do mnie najbardziej
przemówiły, z mocnymi
nowoczesnymi gitarami przeplatany
klimatycznymi i melancholijnymi
motywami, melodyjny
opener "Land Beyond Sanity",
delikatny acz z lekkim pazurkiem,
przesycony emocjami
"Turn To Dust" oraz dynamiczny,
nowocześnie brzmiący, z niepokojącym
nastrojem, za to bardzo
chwytliwy "Death Incarnate".
Ten album to bardzo dobry
start, tylko co z tego, gdy
niema możliwości zainteresować
sobą szerszej publiczności...
Eleine - Until The End
2018 Black Lodge
Trzy lata później na rynku pojawia
się "Until The End". Od początku
słyszymy, że kapela stara
się zabrzmieć na trochę większym
luzie. Więcej świeżości słyszymy
w orkiestracjach i w sumie
trzy pierwsze kompozycje jakby
parły płynniej do przodu. Poza
tym niekiedy pojawiają się elementy
progresywne, choć może
dopiero na tej płycie trochę mocniej
zostały wyeksponowane.
Oczywiście grupa zachowuje
wszystkie swoje wypracowane
elementy i to na wysokim, ustalonym
przez siebie poziomie.
Jednak wraz z "From The Grave"
- czwartym w kolejności utworze
na płycie - jakby zaczyna dziać
się coś dziwnego. Po prostu pozostała
część albumu nie jest już
tak płynna, choć cały czas mamy
uczucie, że muzykom niezmiennie
na tym zależy. Nie oznacza
to, że otrzymujemy coś gorszego.
Nie, nic z tych rzeczy. Tym bardziej,
że znajdziemy tu chyba
najlepsze utwory z tej płyty, dynamiczny
i przebojowy "Whisper
My Child", romantyczny z lekką
orkiestracją "Please" czy też bujający
i ze znakomitą, a zarazem
klimatyczną orkiestracją "Break
Take Live". Ogólnie "Until The
End" to płyta o porównywalnym
poziomie, co ich debiut.
Eleine - All Shall Burn
2019 Black Lodge
Jednak w roku 2018 następuje
przełom. Madeleine Liljestam i
Rikard Ekberg dobierają sobie
zupełnie nowych muzyków.
Pierwszym rezultatem współpracy
z nowym składem jest EPka z
2019 roku "All Shall Burn". Zawiera
ona dwie nowe kompozycje
"Enemies" i "All Shall Burn",
które ukazują zespół w zupełnie
odświeżonej wersji i dość mocno
zaostrzają apetyt na kolejną dużą
płytę Elaine. Ciekawostką
jest cover Rammstein "Mein
Herz Brennt", który w opracowaniu
Szwedów brzmi nawet całkiem
interesująco. EPkę uzupełniają
wersje orkiestrowe utworów
"Hell Moon (We Shall Never
Die)" i "All Shall Bury". Z pewnością
cel postawiony przed tą
płytką został osiągnięty.
Eleine - Dancing In Hell
2020 Black Lodge
To co nie udało się na "Until
The End" osiągnięto na "Dancing
In Hell", bowiem z całą
pewnością muzyka na niej jest
zagrana na luzie i brzmi bardzo
świeżo. Wszystkie co sobie muzycy
Elaine wymyślili wyjątkowo
na tej płycie zagadało. Jest
dużo mocy ale też melodyjnie,
przeplata się to z świetnymi klimatami
ale też potężnymi orkiestracjami.
Króluje głos "Elaine"
ale od czasu do czasu podkreśla
go growl Rikarda. Wszystko
bardzo płynnie i z gracją współgra
ze sobą, także każdy utwór,
jeden po drugim z łatwością
wchodzą do głowy. Mało tego są
na tyle hipnotyczne, że chce się
je słuchać na okrągło. Słowem
każdy z nich może być singlem.
Nie oznacza to jednak, że mamy
do czynienia z jakimś potknięciem
artystycznym. Nic z tego,
wysoki poziom muzyki ciągle
jest zachowany, a nawet jeszcze
mocniej podkreślony i to jest
spore osiągnięcie. Estetyka i piękno
na tej płycie zgrało się również
z przebojowością. Pełna
harmonia dotknęła wszystkie
składowe muzyki Elaine, wspomniane
ciężkie gitary i jej solowe
popisy, coraz bardziej wciągające
orkiestracje, bardziej wysmakowane
klawisze, mroczny klimat,
wciągająca melancholia, muzyczne
i emocjonalne kontrasty
oraz dojrzałe melodie. Niema co
dalej się rozpisywać. Fani melodyjnego
symfonicznego metalu
powinni koniecznie sięgnąć po
ten album, jestem pewien, że
zostanie z nimi na zawsze. Przy
okazji w ten sposób może dadzą
szansę innym płytom Szwedom
jak również kapeli. Inni maniacy
nie mają co tu szukać, to nie dla
nich.
\m/\m/
RECENZJE 221
Tank. Owe kompozycje zą zarazem
na "Els Focs Negres" najbardziej
tradycyjne muzycznie, szczególnie
może podobać się żywiołowa
wersja klasyka mistrzów NW
OBHM. Utwory autorskie są znacznie
ostrzejsze: to w większości
archetypowy, podszyty blackiem
speed/heavy metal, surowy i bardzo
dynamiczny ("Monestirs De
Sang De Porc", "Les Nits Grotesques",
"Consagració De L'Infern").
Nawet jeśli zespół odwołuje się w
nich do stylistyki z przełomu lat
70. i 80., określanej wtedy u nas
jako heavy metal music, tak jak w
"Focs Negres", to i tak jest to granie
nad wyraz intensywne i ta płyta
nie przybrałaby takiego kształtu
bez rozwoju metalu w bardziej ekstremalnym
kierunku. Potwierdza
to zwłaszcza blisko 10-minutowy
"Flux malèfic", coś na kształt bardziej
epickiej formy, ale z obowązkowymi,
mocniejszymi akcentami.
Pewnie taki misz-masz nie wszystkich
przekona, ale ja to kupuję i
liczę na więcej. (4,5)
Wojciech Chamryk
Eternal Idol - Renaissance
2020 Frontiers
Eternal Idol to formacja prowadzona
przez Fabio Lione, a ich
album "Renaissance" to już drugie
wspólne dokonanie. Lione za
współtowarzysz dobrał sobie grajków,
którzy związani byli m.in. z
Hollow Haze i Secret Sphere
czyli muzykami, włoskich progresywnych
bandów. Panowie zbytnio
nie kombinowali i po prostu w
pełni skorzystali ze swoich dotychczasowych
doświadczeń. Dlatego,
gdy słyszymy jak śpiewa Lione
to muzyka od razu kojarzy się z
Rhapsody, Vision Divine, Angra
oraz z wcześniej wymienionymi
bandami. Poza tym Fabio za towarzyszkę
ma Claudie Duronio znaną
ze śpiewania w Serenade. W
momencie gdy do głosu dochodzi
Claudia wtedy muzyka automatycznie
przechodzi w klimaty znane
z dokonań Within Temptation,
Epica czy Amaranthe. O dziwo w
rękach muzyków Eternal Idol ten
konglomerat zabrzmiał nawet
przekonywująco. Wszystkie składowe
bardzo fajnie i płynnie egzystują
ze sobą i to bez niepotrzebnego
nadęcia. W każdej z kompozycji
można cieszyć się z pięknych klimatycznych
melodii, znakomitej
muzyki z zacięciem symfonicznym
lub progresywnym. Bywa, że jest
bardzo melodyjnie i przebojowo,
tak jak w "Dark Eclipse" czy "Lord
Without Lord", jednak nie przekracza
to blichtru znanego nam z popowych
hitów. Nawet kawałki jak
"Black Star", które kojarzą się z
melodyjnym symfonicznym power
metalem z paniami za mikrofonem
trzymają fason. Niemniej mnie
najbardziej pasują momenty takie
jak podniosły, melancholijny i
symfonicznie wybrzmiewający
"Away From Heaven" czy też bardziej
progresywny i kumulujący
wszystkie najlepsze cechy formacji,
"Renaissance". Fabio Lione jest
znany z rzetelnej roboty, jego partie
na tym albumie można zaliczyć
do udanych. Pozytywne wrażenie
robi również śpiew Claudii Duronio.
Do tego dopasowali się sami
instrumentaliści, którzy oprócz
swojego profesjonalizmu dołożyli
sporo emocji i wykonawczego luzu.
Produkcja oraz brzmienia instrumentów
to w zasadzie aktualnie
obowiązujący kanon. Eternal Idol
to niby produkt rodem z Frontiers
Records, niemniej płyta "Renaissance"
ma też artystyczne przesłanie.
Fakt, skierowanie jedynie do
fanów melodyjnych odmian power
metalu, symfoniki zabarwionej elementami
progresji. (4)
Everdawn - Cleopatra
2021 Sensory
\m/\m/
W 2014 roku w Nowym Yorku zawiązał
się zespół Midnight Eternal.
Najpierw w roku 2015 wypuścili
EPkę "Midnight Eternal" a rok
później duży album, za tytuł używając
również nazwy zespołu. Ich
domeną był melodyjny symfoniczny
power metal z panią za mikrofonem,
a wtedy była nią urocza
Raine Hilai. Niemniej w 2019 roku
dochodzi do zmiany, Raine zastępuje
równie urzekająca Alina
Gavrilenko. Poza tym na stanowisko
basisty zostaje zatrudniony
muzyczny obieżyświat Mike Le
Pond. Muzycy dochodzą też do
wniosku, że grupie należy się nowa
nazwa i tak powstaje Everdawn. Z
odświeżonym składem i z nowym
zapałem Amerykanie zabrali się do
pisania nowego materiału. Rezultat
tych działań znalazł się na krążku
"Cleopatra". Oczywiście nadal
jest to melodyjny symfoniczny power
metal, gdzie Alina śpiewa pełnym
a la operowym głosem. Nowojorczycy
cały czas dbają, żeby muzyka
była przyjazna dla ewentualnego
odbiorcy ale w taki sposób,
aby na swoich walorach nie straciła
muzyka. Także pod urokliwymi
melodiami aż kipi od wszelkich pomysłów
i emocji. Orkiestracje również
są gęste i imponujące. Zespół
potrafi również podkreślić, że w
ich muzyce jest też sporo krzepy.
Na prawdę nie jest to w żaden sposób
błaha muzyka, ba pewnie znajdą
sie tacy, którzy odnajdą w niej
również odniesienia do progresywnego
power metalu. Niemniej
Everdawn na "Cleopatrze" głównie
stara się przyciągnąć uwagę melodią,
chwytliwością i swoja przystępnością.
Na pewno z dziesięciu
kompozycji (nie liczę instrumentalnego
przerywnika) można wykroić
parę hitów. Mnie takim wydaje
się "Heart Of A Lion". Poza
tym muzycy i Alina to profesjonaliści
swoje partie odegrali perfekcyjnie
ale też ze swadą. Do brzmień
i produkcji też nie ma co się
czepiać. Jednak jest jeden szkopuł,
za to bardzo poważny. Wszystko
co znalazło się na "Cleopatrze" brzmi
bardzo znajomo i niczym się
nie różni od wielu krążków z podobną
muzyką. Album można porównywać
do dokonań Nightwish,
Within Temptation, Epica itd.
ale ostatecznie fani takiego grania
sięgną po płyty wymienionych bardziej
utytułowanych i znanych artystów.
Na pewno nic nie zmienią
fakty, że album zmiksował i przeprowadził
mastering Dan Swanö
czy też, że na krążku wokalnie
udzielał się Thomas Vikström z
Therion. (3)
Exarsis - Sentenced To Life
2020 MDD
\m/\m/
Pomysł na okładkę zerżnięto tu z
"Condemned To Eternity" Re-
Animator - nawet w pierwszej
chwili pomyślałem, że jej autorem
jest Terry Oakes, ale nie, to znacznie
młodszy Dan Goldsworthy,
który tylko to i owo trochę zmienił
i unowocześnił. Muzycznie jest już
jednak znacznie lepiej, ale inaczej
być nie mogło, skoro "Sentenced
To Life" to już piąty album Exarsis,
a do tego do zespołu wrócił syn
marnotrawny, znany z Suicide
Angels gitarzysta Christos Tsitsis.
Zmiana perkusisty też wyszła
Grekom na dobre, bo nieznany
dotąd Panos Meletis dwoi się i
troi za zestawem, będąc mocnym
punktem zespołu. Muzycznie to
wciąż thrash metal starej szkoły lat
80., ale jakby jeszcze bardziej melodyjny
niż kiedyś, wręcz chwytliwy
("Another Betrayal", "Aiming
The Eye"). Nie znaczy to, że chłopaki
zapomnieli jak się łoi, bo "The
Truth Is No Defence" nie brakuje
intensywności, "Mouthtied" również,
a w "Against My Fears" mamy
nawet blasty. Efekt końcowy psują
jednak w tym ostatnim utworze
udzielający się gościnnie wokaliści
Pyros Lafias (Chronosphere) i
Lefteris Xatzhandreou (Bio-
Cancer) - nie wiem, który z nich
"robi" Kaczora Donalda, ale brzmi
to nad wyraz komicznie. Nick
Tragakis jest w tym znacznie lepszy,
a już w "New War Order" chyba
najlepiej pokazuje, ile Exarsis
zyskali werbując go przed kilku
laty na miejsce Alexisa. I chociaż
"Sentenced To Life" nie jest żadną
rewelacją, to trzyma poziom i wyróżnia
się na tle innych thrashowych
płyt, a to już wiele. (4)
Wojciech Chamryk
Exorcizphobia - Digitotality
2020 Self-Released
Jeżeli ktoś szuka dobrej płyty z
thrash metalem to powinien zainteresować
się najnowszym albumem
Exorcizphobia "Digitotality".
Czesi założyli swój zespół w
2005 roku i do tej pory nagrali trzy
pełne krążki. Ich lider, Tomas
Skorepa na swoim koncie ma również
współpracę z kapelą Erica
Forresta, E-Force. Muzyka, która
znalazła się na "Digitotality" to
specyficzna mieszanka bardzo
energetycznego amerykańskiego
thrash metalu z pod sztandaru
Anthrax oraz crossoveru z pod
znaku Suicidal Tendencies. Niemniej
to nie wszystko, bowiem w
ich muzyce możemy odnaleźć
wpływy, te thrashowe i hardcorowe
słyszane niegdyś w Voivod. A żeby
było jeszcze weselej, wyłapuję również
elementy, które można byłoby
przypisać innemu Kanadyjczykowi,
ukrywającemu się pod szyldem
Annihilator. W dodatku ten
thrash braci Czechów brzmi naprawdę
bardzo świeżo. Pomaga w tym
osiem świetnie skrojonych i różnorodnych
kompozycji, które od początku
porywają słuchacza do srogiego
headbeningu. Naprawdę podoba
mi się każdy kawałek zaprezentowany
przez Exorcizphobie
nawet ten instrumentalny
"Oumuamua", w którym jest też
sporo przestrzennego progresu.
Oprócz świetnie skompilowanych
pomysłów, Czesi pokusili się o
znakomite wykonanie. Słowem zawodowstwo,
z ogromną energią i
pulsującym serduchem. Bardzo polecam
ten album. (5)
\m/\m/
Eye 2 Eye - Nowhere Highway
2020 Progressive Promotion
Parę dźwięków "Nowhere Highway"
i od razu zostałem kupiony.
222
RECENZJE
Niestety takie barwy w progresywnym
rocku lubię najbardziej, albo
bezpośrednio stare brzmienia z lat
70., albo nawiązujące do tego okresu
współczesne dźwięki neoprogresywne.
A właśnie Francuzi z
Eye 2 Eye preferują takie brzmienia
i moim zdaniem wychodzi
im to całkiem nieźle. "Nowhere
Highway" zawiera prawie godzinę
muzyki podzieloną na pięć części/
kompozycji. Trzy krótsze, gdzie
najkrótsza trwa sześć minut i czterdzieści
dwie sekundy oraz dwie
suity, pierwsza trwa blisko siedemnaście
minut, druga równo dwadzieścia.
Francuzi snują swoją
dźwiękową opowieść po swojemu,
zestawiając dynamiczne neoprogresywne
odsłony z tymi bardziej
wyciszonymi i refleksyjnymi. Choć
te intensywne fragmenty są niczego
sobie to, jednak te spokojniejsze
wydaja mi się zdecydowanie ciekawsze.
W każdym razie nie nudzę
się na tej płycie praktycznie ani
chwili, co chyba jest pewnym osiągnięciem.
Oczywiście to kwestia
własnego postrzegania muzyki i
zbioru wymagań wobec niej ale nie
sądzę aby ktoś z progresywnego
rocka zupełnie odrzucił pomysły
muzyków z Eye 2 Eye. "Nowhere
Highway" oprócz dźwięków to również
opowiadanie. Dotyczy ono
muzyka, który stracił inspirację i
ma złudną nadzieję, że odnajdzie
ją w butelce whisky. Co ciekawe
idea tego konceptu sięga utworu
"Ghosts (Part 1)" z ich poprzedniego
albumu "The Light Bearer"
(2017). Dlatego poszczególne
kompozycje "Nowhere Highway"
mają podtytuły "Ghosts" od Part 2
do Part 6. Taki podział może zbić
trochę z tropu słuchaczy, szczególnie
tych, co po raz pierwszy będą
mieli do czynienia z muzyką Francuzów.
Niestety to nie jedyny problem
techniczny na tej płycie. Jak
pisałem na obwolucie widnieje pięć
tytułów, natomiast na odtwarzaczu
wyświetla się nam aż szesnaście
utworów. Wynika to z kwestii,
że suity mają swoje części i choć są
one na okładce opisane to, nie
współgrają one z tym, co wyświetla
odtwarzacz płyt. Trochę trzeba
poświecić czasu aby rozgryźć problem,
wtedy ma się "władzę" nad
całością materiału. Z drugiej strony
nie do końca to istotny dylemat,
bowiem ja "Nowhere Highway"
słucham w całości i takie słuchanie
tego wydawnictwa uważam za najbardziej
słuszne. Co do brzmień i
samej produkcji nie mam zastrzeżeń.
Jak zwykle dla każdego mogą
to być jakieś szczegóły, ale ogólnie
nie maja one wpływu na i tak dobrze
przygotowaną płytę i zawartą
na niej muzykę. "Nowhere Highway"
to propozycja dla fanów progresywnego
rocka, w dodatku całkiem
dobra. (4,5)
\m/\m/
Falconer - From A Dying Ember
2020 Metal Blade
Power metal w wykonaniu Falconer
jest dla mnie interesujący,
ponieważ Szwedzi od czasów debiutanckiego
albumu z roku 2001
dbają o to, by na kolejnych płytach
nagrywać dźwięki jak najmniej
oczywiste, nawiązujące również do
folku czy tradycyjnego heavy. Tym
większa szkoda, że dziewiąty w ich
dyskografii album "From A Dying
Ember" jest tym ostatnim, ale pociecha
jest taka, że kończą w naprawdę
pięknym stylu. Jak to zwykle
u nich sporo tu pięknych melodii
(opener "Kings And Queens",
"Redeem And Repent", instrumentalny
"Garnets And A Gilded
Rose", skoczno-folkowy "In Regal
Attire"), ale mocniejsze, bardziej
surowe numery w rodzaju "Desert
Dreams" czy "Testify" też są niczego
sobie, potwierdzając, że współczesny
power wcale nie musi być
oczywisty i cukierkowy. Oszczędną
aranżacyjnie balladę "Rejoice The
Adorned" też mogą zapisać po stronie
plusów, podobnie jak utrzymany
w podobnym klimacie "Bland
Sump Och Dy" z otwierającym solem
basu Magnusa Linhardta.
Świetny jest też "Thrust The Dagger
Deep" z gościnnym udziałem
dudziarza i organisty, grającego nawet
solówkę, a w finałowym "Rapture"
zespół łączy tradycyjny
heavy z blackiem, co w sumie nie
powinno dziwić, skoro Falconer
wywodzi się z Mithotyn. W tej sytuacji
pozostaje tylko mieć nadzieję,
że Mathias Blad, Stefan Weinerhall,
Jimmy Hedlund i Karsten
Larsson nie powiedzieli za
sprawą tej płyty swego ostatniego
słowa w metalowej stylistyce. (5)
Wojciech Chamryk
Fates Warning - Long Day Good
Night
2020 Metal Blade
Fates Warning to jeden z nielicznych
zespołów, które w przeciągu
czterech (sic!) dekad istnienia
nie nagrały płyty niegodnej wydania.
Historia nawet największych
gigantów metalu pokazuje,
że nie jest to wcale takie oczywiste;
dlatego nawet najwięksi mają w
swych dyskografiach wstydliwe
wpadki, zwykle pomijane milczeniem,
a czasem od momentu premiery
nie wznawiane. Amerykanie
tymczasem trzymają formę od połowy
lat 80. I chociaż największą
estymą darzę ich sześć pierwszych
albumów z lat 1984-1991, od
"Night On Bröcken" do "Parallels"
(swoją drogą mieli wtedy
power i werwę, jak mało kto), to
kolejne również trzymają wysoki
poziom, potwierdzając, że w dziedzinie
progresywnego metalu Fates
Warning osiągnęli absolutne
mistrzostwo. Najnowszy "Long
Day Good Night" nie jest tu żadnym
wyjątkiem czy odstępstwem
od tej reguły; chociaż to trzynasty
album studyjny w dorobku grupy,
to w żadnym razie nie jest pechowy.
Od razu zwraca uwagę fakt,
że to najdłuższa płyta w dyskografii
zespołu, zawierająca aż 13
kompozycji i ponad 72 minuty
muzyki - czasy albumów trwających
od trzech kwadransów do godziny
są już najwidoczniej za nimi.
Mam tylko nadzieję, że tytuł ostatniego
utworu "The Last Song", w
którym padają słowa "The curtain
falls/Upon a darkened stage" nie jest
sugestią pożegnania, bowiem
"Long Day Good Night" to prawdziwa,
skrząca się niczym diament,
perełka. Najbardziej podoba-ją
mi się tu te mniej oczywiste
utwory: jazzujący "The Way
Home", uroczo klimatyczny "Under
The Sun" czy czerpiący z bluesa
"Begin Again", ale nie brakuje tu
również numerów mocniejszych, z
których warto wyróżnić "Scars" i
"Liar". No i majstersztyk, "The
Longest Shadow Of The Day": długa,
zróżnicowana kompozycja, która
zachwyci fanów nie tylko Fates
Warning jako takiego, ale też
Pink Floyd czy dynamicznego fusion.
Oby nie był to ich ostatni album,
ale jeśli już tak by miało być,
to żegnają się w naprawdę świetnym
stylu. (5,5)
Wojciech Chamryk
Fireforce - Rage Of War
2021 ROAR!
Po roszadach na stanowisku wokalisty
Fireforce uderzają z jeszcze
większą mocą. Matt Asselberghs
bez kompleksów wszedł w buty
Flype'a i Sorena Nico Adamsena,
a że głos ma niski, mocny i posługuje
się nim nader dynamicznie, to
Fireforce na pewno na tej zamianie
nie stracili. Do tego Erwin
Suetens wraz z kolegami z sekcji
zdają się łoić jeszcze mocniej niż
na wcześniejszych płytach - bez
obaw, to wciąż jest power metal,
blastów czy innych ekstremalizmów
tu nie uświadczymy - ale grają
bardziej jak w latach 80., to nie
jest lukrowany power XXI wieku.
Nie boją się do tego nawiązać do
punkowej surowizny w "108-118"
czy orientalnego w klimacie hard
rocka spod znaku Led Zeppelin
czy Rainbow w "Tale Of The Desert
King" - aż dziwne, że ten utwór
to tylko bonus z edycji winylowej.
Na CD też są zresztą dwa utwory
dodatkowe: "A Price To Pay" to
typowy wypełniacz, ale już "Rats
In The Maze" broni się, nie tylko
szponiastym, iście halfordowskim
wokalem Asselberghsa. Inne mocne
punkty tego albumu to mocarne,
szybkie i dynamiczne numery
singlowe "March Or Die", "Ram It"
i "Firepanzer". Rozpędzony, tytułowy
opener, potężny "Running" czy
balladowy "Forever In Time" z trzema
solówkami w niczym im jednak
nie ustępują, tak więc za całość zasłużone:
(5)
Wojciech Chamryk
Foreign - The Symphony Of The
Wandering Jew Part II
2020 Pride & Joy Music
Za ten projekt odpowiada Ivan Jacquin,
autor, kompozytor, wokalista
i klawiszowiec. I to w zasadzie
tyle co wiem na temat projektu Foreign.
Oczywiście "Part II" zdradza,
że jakiś czas temu wyszła
część pierwsza "The Symphony
Of The Wandering Jew". Natomiast
na drugiej części, tej całej
historii, znajdziemy muzykę
opartą o formułę tzw. rock/metal
opery i stanowi ona mieszankę
wielu stylów. Głównie jest to progresywny
oraz symfoniczny metal,
do tego dochodzi melodyjny power
metal oraz sam melodyjny metal, a
także rock, folk, muzyka orientalna,
czy wodewilowa itd. Ivan Jacquin
stara się aby kompozycje
były ciekawie zbudowane, wielowarstwowe,
intrygujące ale także
nie odpuszcza z melodiami. To co
robi może kojarzyć się z Ayreon
czy Avantasia. Niemniej pomysły
Ivana trochę się różnią. Przede
wszystkim na pewno odciska na
niej piętno swojego talentu. Jego
muzyka jest bardziej przestrzenna,
więcej w niej też nastroju i liryzmu.
Jak sięga po elementy symfoniczne
to nie są to odnośniki do rozbu-
RECENZJE 223
chanych i patetycznych brzmień
wielkiej orkiestry ale tej bardziej
kameralnej. Jacquin wykorzystuje
również sporo żywych akustycznych
instrumentów, także stara
się jak najmniej korzystać z syntezatorowych
orkiestracji, choć
tego nie unika. Na płycie jest parę
dynamicznych momentów ale jak
wspomniałem przeważają części
zamyślone, refleksyjne, mroczne,
aczkolwiek niepozbawione uroku.
Jacquin ma również świetne poczucie
melodii, w tym wypadku
jest też o co zawiesić uszy. Myślę,
że miłośnicy takich form muzycznych
i dźwięków poczują się, jak
u siebie w domu. Oczywiście przy
takich przedsięwzięciach główny
pomysłodawca ma wielu pomagierów.
Pan Ivan do nagrania tej
płyty ściągną wręcz kilkudziesięciu
muzyków i wokalistów. Najważniejsi
z nich to, Leo Margarita
(Pain of Salvation, Epysode), który
zagrał na perkusji, Mike Lepond
(Symphony X, Silent Assassins)
ten z kolei na basie oraz wokaliści
Zak Stevens (Circle II Circle,
Savatage, TSO), Andy Kuntz
(Vanden Plas) i Tom S. Englund
(Evergrey), a także Amanda Lehmann
(Steve Hackett Band). Nie
wspomniałem jeszcze o partiach
wokalnych. Tych na tym krążku
jest na prawdę sporo i każda została
wykonana wyśmienicie. Jakby
niebyło to właśnie one stanowią
jedną z większych atrakcji rockowych
czy metalowych oper. Jedna
rzecz, która mi się nie podoba na
"The Symphony Of The Wandering
Jew" Part II, to sama produkcja.
Nie brzmi to tak jak na
krążkach Avantasii czy Ayreon i
bardziej przypomina mi to przygotowanie
sztuki teatralnej. Co samo
w sobie nie jest może złe ale mnie
to akurat mocno dokucza. Bardzo
ważna jest treść całego przedsięwzięcia,
a dotyczy ona postaci
Ahasverusa (Żyd wieczny tułacz),
przeklętego przez Jezusa Chrystusa
i skazanego przez niego na nieśmiertelność
za to, że odmówił mu
szklanki wody w czasie drogi krzyżowej.
Każda z kompozycji opowiada
o jego podroży przez wieki i
historiach, których jest świadkiem.
Całość płyty robi wrażenie, jednak
najbardziej lubię słuchać utworów
"Running Time" ze świetną melodią
i orkiestracją, choć ma irytujące
klawisze w tle oraz najbardziej progresywne
"Mysteries To Come" i
"Revolution", choć każda ma również
wiele różnych stylistycznych
wtrąceń. No i gdyby nie ta produkcja
byłoby dobrze, a tak... (3,5)
Freeways - True Bearings
2020 Temple of Mystery
\m/\m/
Nie ma się co oszukiwać, nurt,
który wszyscy ukochaliśmy jest w
większej mierze dość przewidywalny.
Oczywiście w większości przypadków
tego właśnie oczekujemy,
ale czasami, gdzieś podświadomie,
wypatrujemy tego powiewu świeżości.
I trafiamy na takie "True
Bearings". Początek jest dość standardowy
- solidny, przesterowany
riff a następnie znajomy układ
wokalny, który od razu przywodzi
na myśl rok 1981 i krążek zatytułowany
"Point of Entry". To nawiązanie
do Judasowego klasyka
można interpretować różnorako, ja
natomiast skłaniam się ku opcji
puszczania oka do słuchacza.
Zwłaszcza, że jeśli ktoś odczyta ten
fragment jako "płyta będzie w stylu
wczesnego Priest", to znaczy, że
dał się ostro wkręcić. Freeways z
kawałka na kawałek zapędzają się
w mniej oczywiste rewiry, nie tylko
jeśli chodzi o hard'n'heavy. Gdzieniegdzie
pobrzmiewają echa mniej
znanych utworów Thin Lizzy, tu i
tam znajdziemy okazyjne psychodeliczne
odloty a nawet jazz
rockowe wstawki. Co znamienne,
wszystko jednak brzmi dość spójnie
i nie mamy wrażenia, że "True
Bearings" to zlepek dziwnych pomysłów
bez wspólnego mianownika.
W większości jednak, rozbrzmiewa
gniewny, sunący do przodu,
riffowany hard rock - jeśli miałbym
koniecznie odnosić to do jakichś
nazw, to wczesne Scorpions, UFO
czy Nazareth będą idealnymi drogowskazami.
Ta płyta ma w sobie
jeszcze jeden istotny element - klimat.
Nie wiem czy to po prostu domena
Kanadyjczyków, czy pewna
naturalna skłonność kompozytorska,
ale wszystkie te numery brzmią
jakby zostały napisane jednego
dnia, gdzieś przy ognisku na ośnieżonej,
leśnej polanie. Historie, które
przemycają panowie z Freeways,
to proste opowieści o relacjach
międzyludzkich - przyjaźni,
miłości, codziennych problemach.
To historie właśnie do opowiadania
w gronie znajomych. Może
właśnie dlatego, ten "swojski" klimat
jest tu jeszcze bardziej urzekający.
"True Bearings" to płyta,
która mi siadła od razu. Natomiast
zdaję sobie sprawę, że jeśli ktoś nie
bardzo lubi takie retrospekcje i
eksperymenty, może mieć problem
z przyswojeniem tego krążka. Niemniej
jednak, polecam z całego
serca, bo jedno jest pewne: warto
dać tej płycie szansę. (5)
Marcin Jakub
Garagedays - Something Black
2020 El Puerto Records
Garagedays to austriacki kwartet,
funkcjonujący od 15 lat, a "Something
Black" jest już czwartym
albumem w jego dyskografii. I już z
faktu, że kariera tej grupy to swoista
sinusoida można wysnuć niezbyt
optymistyczne wnioski, bo jej
debiut został wydany nakładem
Massacre Records, ale już kolejna
płyta w znacznie mniejszej wytwórni,
a trzecia samodzielnie.
Garagedays nie jest więc zespołem
budzącym jakieś wielkie nadzieje i
najnowszy album "Something
Black" potwierdza to w całej rozciągłości.
Co prawda nie brakuje na
tej płycie udanych kompozycji
(siarczysty numer tytułowy, niczym
z dorobku U.D.O., surowy,
mroczny, mający w sobie coś z
doom metalu, "Out Of Control"
czy "The Walking Dead", niczym
ze starych płyt Krokus czy Saxon
to naprawdę coś), mamy tu też jednak
toporne, nudne utwory, typowe
dla niemieckiego metalu najgorszego
sortu. Kiedy słucham
sztampowego openera "Back In
Line" czy wtórnego do bólu "And
Again" zastanawiam się nawet, czy
nie są to jakieś odrzuty z płyt Metall,
niemieckiej grupy trywializującej
klasyczny heavy w sposób
jedyny w swoim rodzaju. Dziwnie
zduszony, niski śpiew Marco Kerna
i pozbawione pełnej mocy brzmienie
też nie pomagają w odbiorze
"Something Black". Jest tu po
prostu pół na pół: pięć dobrych
numerów, potwierdzających, że
zespołu nie można skreślać, ale też
pięć zdecydowanie słabszych, wychodzi
więc średnia: (3).
Wojciech Chamryk
Gotthard - Steve Lee - The Eyes
Of A Tiger
2020 Nuclear Blast
Podtytuł tego albumu brzmi "In
memory of our unforgotten friend"
I wszystko jest jasne - to płyta w
hołdzie dla Steve'a Lee, zmarłego
tragicznie przed 10 laty frontmana
Gotthard. Bez niego grupa nie
radzi sobie już tak dobrze, co potwierdza
ostatni album studyjny "
#13", ale Nic Maeder jest równie
wszechstronnym wokalistą. Na
tym tribute albumie zespół nie poszedł
na łatwiznę, upamiętniając
przyjaciela urozmaiconym, premierowym
materiałem, nagranym w
konwencji unplugged. Przeważają
tu więc delikatne, akustyczne brzmienia,
są smyczki czy fortepian, a
perkusja i wyrazistszy bas pojawiają
się okazjonalnie. Niektóre tytuły,
jak "Let It Be", "Heaven" czy
"Tarot Woman" brzmią znajomo,
ale nie są to covery. Przeróbek jednak
nie zabrakło: pierwsza to dynamiczna
wersja "Hush" Joe Southa,
spopularyzowanego przez
Billy'ego Joe Royala i Deep Purple,
a kolejna przebojowe odczytanie
hitu Survivor "Eye Of The
Tiger". Jednak gdy wersja akustyczna
tego evergreenu może się podobać,
to już bonusowa, elektryczna
jest średnio udana, bo nie ma
startu do oryginału i nie pasuje do
reszty materiału. Znacznie ciekawiej
wypadają klimatyczny "Lift U
Up", brzmiący niczym skrzyżowanie
Extreme z The Beatles "Lonely
People" czy "And Then Goodbye" z
solowymi pochodami basu, ale
"Steve Lee - The Eyes Of A Tiger"
to materiał udany jako całość, pewnie
więc jego bohater jest usatysfakcjonowany
takim hołdem. (5)
Wojciech Chamryk
Götterdämmerung - Neuschwabenland
2020 Slovak Metal Army
Forgotten Silence to jedna z legend
czeskiego metalu. Od roku
1993 grupa wydaje płyty wypełnione
atmosferycznymi, czerpiącymi
z różnych stylistyk, kompozycjami,
a "Thots" czy "Senyaan" to
już klasyka takiego grania. Gitarzysta
tej formacji Pavel Urbánek
pogrywa też sobie na boku thrash,
wydając z Götterdämmerung w
ciągu czterech lat dwa albumy. Ten
najnowszy "Neuschwabenland"
nie jest niczym nadzwyczajnym,
ale zaangażowania trudno zespołowi
odmówić; historycznej pasji
również, bo teksty dotyczą wyłącznie
II wojny światowej w lokalnym
wymiarze. Czasem Götterdämmerung
rozpędzają się tak, że
jest to już black/thrash, taki z blastami
i obłędnym rykiem Grinsena
("Jarní probuzení", "Elbrus 42"), ale
mamy tu też zwroty w stronę
punka ("Trojný bod") czy nawet
doom metalu ("Neu Schwabenland"),
jest więc krótko (niecałe 33
minuty grania), ale konkretnie i na
temat. (4)
Wojciech Chamryk
Grande Royale - Carry On
2020 The Sign
Wnoszę z personaliów muzyków,
że Grande Royale to Szwedzi,
zespołowe zdjęcie ukazuje czterech
już nie małolatów, a zawartość
płyty potwierdza też, że to kolejna
224
RECENZJE
ekipa zafiksowana na muzyce z lat
70. Już melodyjny opener "Troublemaker"
nie pozostawia cienia
wątpliwości: to dynamiczny, przebojowy
hard'n'heavy z zadziornym
głosem Hampusa Steenberga i
wejściami gitary solowej, granie ponadczasowe
i zarazem wciąż aktualne.
Zespół chętnie czerpie też z
bogatej spuścizny muzyki przełomu
lat 60. i 70. ("Bang"), pamięta,
że wszystko tak naprawdę zaczęło
się od klasycznego rock'n'
rolla ("One Of A Kind"), dopiero
po którym pojawił się klasyczny
("Ain't Got Soul") i hard rock
("Carry On", "Just As Bad As You",
kojarzący się z AC/DC "Let It All
Go"). Nie brakuje też na tej udanej
płycie stylowych, klasowych utworów
jak "Not The Same" czy też
bardziej przebojowych pokroju
"Headbanger's Ball" - generalnie
warto zwrócić na ten album uwagę,
mimo skromniutkiej, nieprzyciągającej
wzroku, okładki. (5)
Wojciech Chamryk
Harlott - Detritus of the Final
Age
2020, Metal Blade Records
Nie będę udawać, że znam australijską
scenę thrash metalu, a zostałem
wyrwany do tablicy, aby wypowiedzieć
się na jej temat. Ulokowany
w Melbourne zespół Harlott
istnieje od 2006 roku, zadebiutował
EP-ką w 2011 i gra na swym
czwartym longplay'u studyjnym
"Detritus of the Final Age"
thrash, który kojarzy mi się trochę
z Kreator oraz z Warbringer. Dostajemy
tutaj 9 solidnych utworów
autorskich oraz cover Cannibal
Corpse "The Time to Kill Is Now"
(oba zespoły nie są do siebie podobne).
Ktoś na Metal Archives słusznie
zauważył, że mnóstwo tam
"ostrych riffów, świdrujących solówek,
wściekłych wokali oraz melodii".
Myślę też, że chętnie stosują
zmiany temp i bawią się dynamiką.
Poza tym, uderzenia perkusji są
nad wyraz precyzyjne; podoba mi
się obserwowanie, jak technicznie
perka tutaj tłucze. Trudno mi sobie
jednak wyobrazić, aby Harlott
wybił się na tyle, żeby w przyszłości
dotarł z koncertami do Polski,
dlatego że ta muzyka nie jest ani
chwytliwa ani przełomowa. Dla
nich Europa jest na tyle odległa, co
i dla nas Australia, więc wątpię,
żeby im w ogóle na czymś takim
zależało. To świetnie, że taka muzyka
powstaje na antypodach.
Niech więc grają ten swój porządny
thrash lokalnie. Nie powiem o nich
złego słowa, na pewno robią swoje
i cieszą się muzyką na swój własny
sposób. Z mojej perspektywy sprawa
wygląda tak, że ukazuje się
mnóstwo bardziej interesujących
albumów metalowych i raczej nie
będę z własnej inicjatywy sięgać po
Harlott. (3.5)
Helix - Eat Sleep Rock
2020 Perris
Sam O'Black
Ten istniejący od ponad 40 lat kanadyjski
zespół to w pewnych kręgach
legenda melodyjnego metalu
lat 80. Z płyt wydanych w latach
1979-85 osobiście najbardziej lubię
drugą "White Lace & Black
Leather" i wydaną już przez Capitol
"No Rest For The Wicked",
często określaną jako najlepszą w
dyskografii grupy. Helix nie miał
jednak szczęścia i jego kolejne albumy,
mimo coraz bardziej komercyjnego
brzmienia, nie sprzedawały
się w milionowych nakładach, co
skłoniło wytwórnię do rozwiązania
kontraktu i album z roku 1990
"Back For Another Taste", poza
rynkiem kanadyjskim, firmowały
już mniejsze Grudge czy Roadrunner.
Kompilacja "Eat Sleep
Rock" zawiera materiał nagrywany
właśnie w tym czasie, utwory, które
według zespołu są zbyt dobre,
by miały popaść w zapomnienie.
No cóż, nie ma co ukrywać: nawet
najlepsze numery z tego albumu
nie mają startu do dawnych dokonań
Helix, chociaż "Wrecking
Ball", "Even Jesus (Wasn't Loved In
His Hometown)" i przypominający
AC/DC "The Tequila Song" na pewno
ucieszą dawnych fanów grupy.
Po stronie plusów można też zapisać
nieznany dotąd utwór tytułowy,
szybki rock'n'roll z melodyjnym
refrenem - drugi niepublikowany
utwór "The Story Of Helix"
to bardziej wygłup, prawie osiem
minut rapowania z żartobliwym
podkładem pełnym cytatów z "Mesjasza"
Haendla, The Beatles czy
Kiss, taki do jednorazowego odsłuchu.
Ciekawostką prawdziwą jest
za to przebojowy "I'm A Live
Frankenstein" z solowego albumu
Briana Vollmera "When Pigs Fly",
ale ta kompilacja zainteresuje wyłącznie
zwolenników Helix. (3,5)
Wojciech Chamryk
Hell Freezes Over - Hellraiser
2021 Sleazy Rider
Właściwie to chciałem zachować
ten zespół tylko dla siebie, żeby nie
mieć konkurencji ze strony innych
polskich aplikantów o otwartą posadę
basisty. Będąc już jednak na
stronie internetowej Ambasady Japonii
w Polsce, dowiedziałem się,
że przepisy wizowe są skomplikowane,
i że prawdopodobnie mógłbym
spędzić tam maksymalnie 90
dni. Zresztą, ja na basie nigdy nie
grałem i chyba przerosła by mnie
próba realizacji takiego, powodowanego
impulsem, marzenia. Zamiast
słuchać sekretnie na słuchawkach,
odpaliłem więc "Hellraiser"
głośno i po kilku minutach
zauważyłem... gościa dobijającego
się od okna. Moja sąsiadka zadzwoniła
po straż pożarną. Tak gorąco
się zrobiło! Nie ma przesady w
stwierdzeniu, że Japończycy z Hell
Freezes Over mogą uczyć europejską
i amerykańską młodzież, co to
jest siarczysty speed metal. Brak
mi słów do opisu energii zawartej
na ich debiucie. Gwałt? Żar?
Amok? Mało powiedziane. Wymyka
się racjonalnej obserwacji. Nie
da się uchwycić słowami. Sięgnijmy
więc po mistrza wśród polskich
tekściarzy zajmujących się speed
metalem: "Świeciła dniom - była mu
słońcem w pomrokach życiowego snu"
(Roman Kostrzewski, Kat, "W
Sadzie Śmiertelnego Piękna").
"Hellraiser" nie byłoby jednak udane,
gdyby tylko o energię tu chodziło.
Tradycyjny speed metal może
wydawać się bowiem dobrze
zdefiniowany od ponad trzydziestu
lat i nie pozostawiający wiele przestrzeni
na innowacje. Nowe zespoły
wychodzą więc poza jego ramy i
mieszają speed z innymi inspiracjami,
np. z power metalem, heavy
metalem, thrash metalem, folkiem,
po to aby odnaleźć własną, unikalną
tożsamość. Ryoto Arai, gitarzysta
Hell Freezes Over, powiedział
mi, że również korzysta z
rozwiązań typowych dla innych
stylów, ale ja tego nie słyszę. W
mojej opinii, Hell Freezes Over
pozostaje 100% speed metalową
kapelą. Jedyną w swoim rodzaju,
stworzoną w II dekadzie XXI wieku,
100% speed metalową kapelą.
Powiem więcej. Nie tylko ten zespół
odróżnia się od wszystkich
innych znanych mi zespołów, ale
też każdy utwór, zawarty na ich
debiucie, jest odróżnialny. Da się!
Chyba zgodziłbym się z Ryoto, że
"Overhelm" jest tym najbardziej reprezentatywnym,
i najlepiej oddającym
esencję Hell Freezes
Over. Zachęcam przy okazji do
obejrzenia video na YouTube do
tego kawałka, wygląda świetnie.
Najbardziej ze wszystkiego wrył mi
się w mózg okrzyk Treble Gainera
"go" w "The Last Frontier" (zabawny
patent, jeśli go wyabstrahujemy
i się nad tym zastanowimy),
który pojawia się w nieco innej, a
jednak lekko zbliżonej postaci na
"Overwhelm". Ale to tylko drobiazg,
extra smaczek. Najbardziej
rozwalający czachę riff pojawia się
jak dla mnie w "Roadkill". Przewija
się on przez niemal całość kompozycji,
ale jest wyeksponowany
od 0:20 do 0:28 na tle oszczędnych
uderzeń perkusji, a następnie
w środku utworu. Możecie się
wsłuchać, jak w 1:59 ktoś szepcze:
"guitar!", następuje krótkie, melodyjne
solo, potem bujający fragment
z chóralnymi okrzykami i kilkoma
mikro-solami, a po nim
eksplozja i wycie rozwścieczonych
gitar przechodzące w układ harmoniczny
zmierzający ku mojemu
ulubionemu riffowi, granemu najpierw
w jednym kanale i bez
perkusji, a następnie w obu kanałach
z dołączeniem perkusji. Kocham
to. Najbardziej zaś przebojowym
kawałkiem nie jest wcale
"Overwhelm", tylko "Grant You
Metal", przy którym, za sprawą
chóralnych okrzyków i nawoływań
typu "come on, you guys", możesz
poczuć się, jakbyś słuchał Hell
Freezes Over grające live w Twoim
pokoju. Absolutny gwóźdź programu
każdego koncertu, przy którym
nie sposób nie zaangażować się we
wspólne szaleństwo. Wspomniałem
coś na samym początku o
basie, więc dodam tutaj, że przyjmne
pulsowanie basu na pierwszym
planie pojawia się w części
instrumentalnej "Phantom Helicopter
Attack" od 4:15, przy czym
słuchamy tego naładowani adrenaliną
do granic możliwości (którą z
kolei zapewni skutecznie bezpośrednio
poprzedzający fragment). Na
sam koniec otrzymujemy instrumental
przywodzący na myśl Metallikę
z okresu "...And Justice
For All", gdyby ktoś jeszcze miał
wątpliwości, że Hell Freezes Over
są geniuszami kompozycji. (6)
Sam O'Black
Hellrazor - Hero No More
2020 Self-Released
Piekielna brzytwa? Masz pan poczucie
humoru, panie Haze i szkoda,
że tylko to. Szczególnie rozbawiło
mnie reklamowe hasełko,
że to płyta dla fanów Kiss, Tygers
Of Pan Tang i Diamond Head.
Tymczasem dawno nie słyszałem
takiego gniota jak "Hero No More",
ale jak widać Kasey Haze woli
realizować się na scenie metalowej,
nie na kabaretowej. Kolejne płyty
swego solowego projektu wydaje
regularnie co 15 lat, tak więc ta
trzecia z roku 2035 będzie pewnie
przełomowa i do tego jeszcze zabawniejsza.
Mamy tu bowiem garść
RECENZJE 225
nudnych, oklepanych i jakoś dziwnie
rozlazłych kompozycji, które
z prawdziwym metalem mają tyle
wspólnego co ja z jazdą figurową
na lodzie. Stworzył je muzyk podkreślający
swe doświadczenie, ale
już opener "Dr Mindbender" pokazuje,
że nic z tego nie będzie: to
jakaś parodia tradycyjnego metalu
z elementami gotyku, a "umiejętności"
wokalne lidera kładą na
łopatki - nawet kilka nakładek nie
jest w stanie zamaskować tego, że
Haze po prostu nie umie i nie powinien
śpiewać. Potwierdza to zresztą
nader dobitnie akustyczna
wersja "I'ts Never Too Late", tylko
na gitarę i głos. Jest tu dosłownie
jeden udany utwór, "River Man", z
nośnym riffem, ciekawą solówką, w
którym nawet głos nie przeszkadza,
ale jeden na dziesięć to niezbyt
dobra proporcja, delikatnie
mówiąc. (0,5)
Wojciech Chamryk
Hellspike - Lords Of War
2020 Metal On Metal
Hellspike to portugalskie trio,
którego liderem jest basista Rick
Metal, udzielający się również w
Els Focs Negres (recenzja w numerze).
Tamten zespół gra speed/
heavy, w Hellspike frontman, bo
poza graniem na basie również
śpiewa, realizuje się, łojąc speed/
thrash, ten w formie najbardziej
pierwotnej i dzikiej z możliwych,
to jest z pierwszej połowy lat 80.
W "Storm Of Fear" robi się co
prawda wręcz ekstremalnie, ale to
jednorazowy wyskok, bo chociaż
na "Lords Of War" przeważają
szybkie, to jednak bardziej już tradycyjne
tempa i riffowa surowizna,
okraszone drapieżnymi partiami
wokalnymi oraz pewną dozą melodii.
Już opener "Titans' Clash" jest
na swój sposób chwytliwy, "House
Of Asterion" również na wyrazisty,
zapamiętywalny refren, a i "Stellar
Victory" jest nad wyraz nośny i bardzo
dynamiczny. Tak na dobrą
sprawę "Fallen Empire" i "Lords Of
War" niczym im nie ustępują,
szczególnie ten drugi brzmi niczym
numer z jakiejś starej płyty, tak z
1984 roku. Mamy tu również aż
dwie kompozycje instrumentalne.
Początkowo podszedłem do tego
dość sceptycznie, bo jakże to tak,
dwa instrumentale na osiem utworów
i to w sytuacji, gdy nie jest to
żaden prog metal? Oba jednak bronią
się: "Full Spectrum Dominance"
jest bardziej epicki i patetyczny,
melodyjny "Iron Forces United"
pędzi zaś do przodu niczym jakaś
kolumna pancerna. Udany debiut i
to raptem po roku działalności -
liczę, że nie jest to ostatnie słowo
Hellspike. (5)
Wojciech Chamryk
Holy Mother - Face this Burn
2021 Massacre
Gdy słyszymy o powrocie jakiegoś
zespołu, najczęściej myślimy o powstającym
z martwych jakimś
mniej lub bardziej legendarnym
tworze lat 80. Czasem łatwo przeoczyć
upływ czasu. Te powroty
stają się coraz "późniejsze". Holy
Mother zapowiedział swój "comeback"
po niecałych 20 latach i postanowił
nagrać następcę "Agoraphobii".
Przerwa nie była bynajmniej
potraktowana li tylko ciężką
chorobą Mike'a Tirellego, z której
wyszedł niecało, ale na szczęście
zdrowo (wycięto mu żołądek), ale
też jego aktywnym muzycznie życiem
i angażowaniem się w wiele
innych zespołów czy projektów.
"Face this Burn" jest dziwna.
Jednak każdy, kto zna Holy Mother,
może się tej dziwności jak
najbardziej spodziewać. Amerykanie
zawsze chętnie balansowali na
granicy tradycyjnego heavy metalu
z innymi, progresywnymi i - że tak
to niezgrabnie nazwę - nowoczesnymi
brzmieniami. Nie wynika to
z faktu ślepej fascynacji Mike'a taką
nieortodoksyjną drogą. Klasyczny
heavy metal jest mu równie
bliski, czego wyrazem jest jego
udział w tradycyjnie heavymetalowym
Messiah's Kiss, który też
zbiera się do nagrania kolejnego
krążka. "Face this Burn" podobnie
jak poprzednie płyty Holy Mother
podejmuje społeczne tematy i
ubiera je w metalowo-hardrockowe
kawałki romansujące z mainstreamową
przebojowością. Każdy kawałek
ma swój charakter (np.
"Mesmerized by Hate" siedzi na
hipnotycznym riffie i linii wokalnej)
i różni się od pozostałych. Jednak
w większości zachowany jest
ciężar riffów, urozmaicone wokale
oraz ciekawe gitary, w tym sola.
Najbardziej klasycznie heavymetalowy
numer to "The River", który
nie bez przyczyny wydaje się aż
nadto odstawać od reszty płyty. To
nagrany na nowo kawałek z chyba
najbardziej heavymetalowej płyty
Holy Mother - "Toxic Rain". Podobny
zabieg muzycy zastosowali
przy okazji "Prince of the Garden".
Jest to numer z płyty "Tabloid
Crush" jednak ze zmienionym tekstem
nawiązującym do... pandemii.
Płyta jest bardzo dobrze zrobiona
i, mimo różnorodności, ma świetne
brzmienie. Pozycja dla tych, którzy
chcą czasem na chwilę wyściubić
nos poza Riot City i Traveler. (4)
Strati
Human Fortress - Epic Tales &
Untold Stories
2021 Massacre
Niemcy świętują 20-lecie, wydając
podwójną kompilację. "Epic Tales
& Untold Stories" na pewno zainteresuje
fanów power metalu w
epickiej odsłonie, mamy tu bowiem
aż 23 utwory i ponad 102
minuty muzyki. Pierwszy kompakt
zawiera kompozycje nowe, trudno
bądź dostępne dotąd w innych
wersjach czy wcześniej niepublikowane,
drugi to typowe the best
of. Pewnie gdybym był fanem Human
Fortress nie posiadałbym się
z radości, ale nie ma co ukrywać, to
nie jest muzyka najwyższych lotów.
Owszem, trudno odmówić jej
atrakcyjności, szczególnie gdy zespół
gra i brzmi mocniej, tak jak w
świetnym, chociaż dziwnie wyciszonym
"The Chosen One" czy
"Surrender". Na drugim biegunie
mamy tu jednak nijaki, wręcz popowy
"Disappear In Dark Shadows",
niby symfoniczną balladkę
"Pray For Salvation" czy co najwyżej
poprawny "Fernweh"; zżynka
z Black Sabbath w "Thunder" też
nie powinna przytrafić się tak doświadczonym
muzykom. Poza wersją
2CD "Epic Tales & Untold
Stories" wydano również na winylu,
ale to tylko wybór, raptem dziewięć
utworów z bonusowym "Masquerade",
którego zabrakło na
kompaktach. Dla fanów pewnie:
(5), dla mnie co najwyżej (3).
Ignited - Steelbound
2019 Self-Released
Wojciech Chamryk
Kolejny remanent z roku 2019,
debiutancki album brazylijskiego
Ignited. Grają tradycyjny heavy w
stylu lat 80. i są w tym nieźli, ale
jakoś to do mnie nie przemawia.
Może zawinił cyfrowo-mechaniczny,
mający się nijak do takiej
stylistyki, współczesny sound?
Albo przedobrzyli, bo mamy za
dużo grzybów w tym płytowym
barszczu, czego efektem jest miotanie
się od Judas Priest, przez
Iron Maiden do Accept? Wokalista
Denis Lima jest dobry, ale za
rzadko jest sobą; częściej próbuje
być Halfordem czy Owensem -
jest im w stanie dorównać ("Ignition",
"Rotting"), ale to jednak nie
to, a przynajmniej na dłuższą metę,
bo jakoś nie mam ochoty do
"Steelbound" wracać. OK, są tu
też dobre numery, jak ostry tytułowy
czy bardziej melodyjny "Call
Me To Run", ale przed Ignited
jeszcze sporo pracy, jeśli chcą osiągnąć
poziom swych mistrzów.
(2,5)
Incursion - The Hunter
2020 No Remorse
Wojciech Chamryk
Incursion powstał na początku lat
80., ale już w roku 1986 było po
wszystkim, a grupa zdołała zarejestrować
w tym czasie tylko trochę
nagrań live i demonstracyjnych. Jednak
w roku 2018 3/5 oryginalnego
składu, to jest gitarzyści
Maxx Havick i Micheal Lashinsky
oraz perkusista Buddy Norris,
reaktywowali zespół, werbując do
składu równie doświadczonych
muzyków, wokalistę Steve'a Samsona
oraz basistę Stone'a
Jamessa. Pierwszy efekt ich współpracy
to koncepcyjna EP "The
Hunter", zawierająca sześć utworów
z lat 80. Mamy tu więc istny
wehikuł czasu, możliwość przeniesienia
się do roku 1984, kiedy
to w Stanach Zjednoczonych prawdziwy
metal miał jeszcze rację
bytu, a grające go zespoły pojawiały
się tak masowo, jak grzyby w
ciepłe dni po kilku dniach opadów.
Zespół z Miami gra heavy metal w
formie najbardziej tradycyjnej z
możliwych, czerpiąc przede wszystkim
z dokonań tuzów NWOBHM
z Iron Maiden na czele, ale będąc
też blisko tego, co w tym samym
czasie proponowały Jag Panzer,
Omen czy Riot. Mamy tu więc
szybkie, dynamiczne numery z zadziornym
śpiewem, ale też dużą
dozą melodii, z których na szczególne
wyróżnienie zasługują "Warrior
Of Destruction" i "Fade To
Black", już teraz brzmiące niczym
jakieś zaginione klasyki sprzed lat.
Z tych wolniejszych - chociaż do
czasu, tylko do czasu - warto zwrócić
uwagę na mocarny "Kingdom
Of The Dead", pełen doomowej
posępności, nieco też epicki w klimacie,
z kolei "Guiding Faith" ukazuje
Incursion w nieco bardziej
przebojowej odsłonie. Zespół zapowiada
już debiutancki album, a po
tym co zaprezentował na "The
Hunter", będzie to zakup obowiąz-
226
RECENZJE
kowy. (5,5)
Wojciech Chamryk
Injector - Hunt Of The Rawhead
2020 Art Gates
Injector nie zwalnia tempa, wchodząc
na jeszcze wyższe obroty i
proponując album znacznie ciekawszy
od "Stone Prevails" z 2018
roku. Nie wiem czy to ten osławiony
syndrom trzeciej płyty, czy
może Hiszpanie są na nieustającej
wznoszącej fali, ale "Hunt Of The
Rawhead" przebija, udaną przecież,
poprzedniczkę. Na pewno
dobrym posunięciem było skrócenie
materiału - ich wcześniejsze
albumy były znacznie dłuższe, tu
mamy tylko dziewięć numerów i
niewiele ponad trzy kwadranse
wysokooktanowego, urozmaiconego
thrashu. Dłuższe, rozbudowane
kompozycje są tylko dwie:
zróżnicowany, surowy brzmieniowo
"Rhythm Of War", ale z nośnym
refrenem oraz bardziej agresywny
"Boundbreaker" z popisowymi
solówkami. Zaskakuje instrumentalny
"Interstellar Minds" z
wirtuozowską partią solową, taką
w stylu Satrianiego, ale w innych
numerach chłopaki łupią już oldschoolowy
thrash, aż lecą wióry - z
pałek, desek sceny (to, mam nadzieję,
nastąpi w miarę szybko) i
czego tam jeszcze. Trudno nie zachwycić
się szaleńczym "Unborn
Legions" czy równie dynamicznym
"Feed The Monster", a dyskretne,
tradycyjnie metalowe akcenty w po
części balladowym "Into The Black"
czy w "March To Kill" też sprawdzają
się doskonale. (5)
Wojciech Chamryk
Iron Mask - Master Of Masters
2020 AFM
Nie mogło być inaczej i kolejny
album Iron Mask wydają z nowym
wokalistą. Obecny frontman
belgijskiej formacji Mike Slembrouck
(After All) nie może równać
się co do popularności ze
swymi poprzednikami Markiem
Boalsem czy Diego Valdezem, ale
śpiewać potrafi. Do tego w kilku
utworach wspiera go Oliver Hartman,
wokalista przecież nie lada,
znany choćby z Avantasii czy Edguy,
ale też z krótkiego epizodu w
Iron Mask. Zresztą nie ma co,
Dushan Petrossi nie zwerbowałby
do składu jakiegoś słabeusza, co
zresztą potwierdzają od razu opener
"Never Kiss The Ring" czy singlowy
"Tree Of The World". Dalej
też jest ciekawie, bowiem ta belgijska
formacja traktuje power metal
jako jeden ze składników swego
stylu, wzbogacając go licznymi nawiązaniami
do bardziej symfonicznego
(kompozycja tytułowa, wyraźnie
inspirowana też Iron Maiden)
czy epickiego ("Nothing Lasts
Forever") grania. Trafiają się też
bardziej tradycyjne i mocniejsze
utwory w duchu lat 80. ("Dance
With The Beast", "Wild And
Lethal" - tu jednak mogli sobie darować
tandetną partię syntezatora);
ballada "A Mother Loved" ze
smyczkami też jest niczego sobie.
Co ważne Petrossi potrafi utrzymać
na wodzy swe wirtuozowskie
zapędy: kiedy trzeba czaruje solówkami
niczym jakiś natchniony
Malmsteen (te z "Nothing Lasts
Forever" czy "Wild And Lethal" to
wręcz podręcznikowe przykłady),
ale w żadnym razie nie ma tu przerostu
formy nad treścią, jak w
licznych kompozycjach słynnego
Szweda. Dlatego, mimo tego, że
"Revolution Rise" to jednak typowy
wypełniacz, daję: (5)
Iron Savior - Skycrest
2020 AFM
Wojciech Chamryk
Moje podejście do Iron Savior jest
dokładnie odwrotne do podejścia
twórcy zespołu, Pieta Sielcka.
Podczas gdy Piet traktuje pierwsze
płyty jako nie do końca dojrzałe
tekstowo (nie miał wtedy dużego
doświadczenia, żeby pisać o tzw.
życiowych sprawach), a jest zadowolony
z ostatnich dokonań, ja
uwielbiam pierwsze, energiczne,
naszpikowane dobrymi riffami i
spójnym klimatem pierwsze płyty.
Ostatnie, lżejsze i nastawione na
melodie podobają mi się dużo
mniej. Dlatego właśnie "Skycrest"
jest dla mnie kolejną, niemal nieodróżnialną
siostrą "The Landing"
czy "Titancraft". Większość płyty
stanowią poprawne, ale nieporywające,
zachowawcze numery, których
miło się słucha przy domowych
obowiązkach czy w aucie.
Jest kilka ciekawszych momentów.
Należy do nich napisany i zaśpiewany
przez Jana-Sörena Eckerta
"Ease Your Pain". Numer brzmi jak
dobra ballada inspirowana teatralnością
Queen i co ciekawe, opowiada
o autentycznych przeżyciach
basisty - gdy na początku 2020
roku zmagał się z nowotworem nie
mógł patrzeć na duchowe cierpienie
swojej partnerki i zastanawiał
się, jak może jej ulżyć. Tak, dobrze
przeczytaliście - jak ciężko chory
człowiek może ulżyć zdrowej, ale
zamartwiającej się osobie. Innym
dobrym numerem - moim zdaniem
najlepszym na krążku - jest "Ode to
the Brave". Właśnie takiego Iron
Savior od Iron Savior oczekuję:
dynamicznego, z charakterystycznymi
dla zespołu żywiołowymi
zwrotkami i liniami wokalnymi.
Zupełnie fajny jest też "Silver
Bullet", w którym - nie bez kozery
- pobrzmiewa echo Savage Circus.
Tyle moje podobanie się. Dla Pieta
jest to niezwykle ważna płyta. Nie
tylko uznaje ją za najlepiej skomponowaną
płytę od lat, ale też ma
dlań symboliczne znaczenie. Powstała
nie tylko mimo choroby
Jana, ale wręcz na jej przekór. Jak
tylko basiście udało się pokonać
raka, Pietowi nie zostawało nic innego,
jak chwycić byka, czy raczej
album za rogi. Nie po to Jan pokonywał
chorobę, żeby teraz zespół
oddał się marazmowi. A sytuacja
marazmowi sprzyjała, bo plany
wydawnicze zbiegły się z początkiem
pandemii, która też odbiła
piętno na nastroju muzyków.
Zatem "Skycrest" jest albumem
napisanym na przekór utrapieniom
i swego rodzaju pięścią wymierzoną
w przeciwności losu. Jeśli lubicie
ostatnie oblicze Iron Savior
to ta pięść z pewnością Wam się
spodoba. (3,8)
Strati
John Diva & The Rockets Of
Love - American Amadeus
2020Steamhammer/SPV
Ich poprzedni album "Mama Said
Rock Is Dead" (2019) wskazywał,
że na scenie hard rocka i hair/glam
metalu powstał twór, który może
co nieco namieszać. W ich muzyce
jest wiele z amerykańskiego grania
z minionej epoki czyli hard'n'heavy
w duchu lat 80. z zeszłego wieku.
Dlatego nikogo nie powinno dziwić,
że w ich muzyce wyłapiemy
kalki z Aerosmith, Van Halen,
Kiss, Def Leppard, Extreme,
Mr.Big, Mötley Crüe itd. Nie bez
znaczenia jest też fakt, że formacja
jednocześnie łapała się na prześmiewcze
podejście znane z wyczynów
Steel Panther. Pewnie stąd tu
m.in. prawie cytat w refrenie tytułowego
kawałka z przeboju Falco
"Rock Me Amadeus". Niemniej fani
amerykańskiego grania traktujący
temat poważnie mogą się zdziwić
ich profesjonalnym podejściem do
zagadnienia na "American Amadeus".
Niema tu bowiem fałszywie
brzmiącej nuty, sztuczności czy
innego pozowania. John Diva i
jego koledzy po prostu łoją na niej
klasycznie ale z polotem, swadą
oraz szczerze na ile tylko potrafią.
W dodatku każda kompozycja ma
swój własny charakter, co jest
pewnym wyczynem we współczesnym
hard'n'heavy, bowiem aktualnie
ciężko jest wymyśleć dwanaście
kawałków, które by niosły ze sobą
na tyle istotne różnice aby tak długi
materiał nie zlewał się w całość.
A moim zdaniem Amerykanom
właśnie to się udało. Tym samym
na "American Amadeus" mamy
zbiór dwunastu hitów, większości
dynamicznych, z lekkim pazurkiem,
chwytliwych utworów. Myślę,
że fani amerykańskiego hard'n'
heavy rodem z lat 80. będą zachwyceni.
Tym bardziej, że całość
również rasowo brzmi. Natomiast
zakręceni na pozerów i inni muzyczni
szowiniści powinni omijać ten
album. (4)
\m/\m/
Kansas - The Absence Of Presence
2020 Inside Out Music
Kansas to niekwestionowana legenda
progresywnego rocka lat 70.
Więcej, zespół zaistniał też wśród
masowej publiczności, dzięki singlom
"Carry On Wayward Son" i
przede wszystkim "Dust In The
Wind" oraz albumom "Leftoverture"
i "Point Of Know Return".
W kolejnej dekadzie Kansas radził
już sobie jednak znacznie gorzej,
na co wpływ miały też zmiany
składu, na przykład kilkuletnia
absencja wokalisty Steve'a Walsha.
Od ponad sześciu lat jego następcą
jest Ronnie Platt i to z nim
Kansas nagrał nowy album studyjny.
"The Absence Of Presence"
zachwyci wszystkich fanów dawnego,
progresywnego oblicza amerykańskiej
formacji, mimo tego, że
nie ma już w niej nie tylko Walsha,
ale też Kerry'ego Livgrena
czy Robby'ego Steinhardta. Phil
Ehart i Richard Williams zwerbowali
na ich miejsce świetnych muzyków,
dzięki czemu mamy tu
mnóstwo pięknej muzyki w doskonałym
wykonaniu. Już tytułowy
opener pokazuje, że charakterystyczny
styl Kansas jest wciąż żywy,
a równie archetypowe, w pozytywnym
tego słowa znaczeniu, są
"Circus Of Illusion" i "Animals On
The Roof". Urzeka też podniosła
ballada "Memories Down The Line",
piękny jest finał w postaci "The
Song The River Sang" ale to nie
RECENZJE 227
tak, że zespół starszych panów tylko
smęci - singlowemu "Throwing
Mountains" nie brakuje mocy, riff
w "Jets Overhead" w rozwinięciu też
uderza jak trzeba, tylko zyskując
dzięki skrzypcowej oprawie
Davida Ragsdale'a. Jak więc widać
na przykładzie Kansas blisko
50-letni staż wcale nie musi oznaczać
stagnacji i odcinania kuponów
- liczę, że nie jest to ostatnie słowo
tej zasłużonej formacji. (5)
Wojciech Chamryk
Kat & Roman Kostrzewski - Live
2019
2020 Self-Released
"Live 2019" to nie do końca jest
typowy album koncertowy. Ten
zarejestrowany podczas trasy "Legendy
Metalu" krążek powstał de
facto dzięki całkowitemu przypadkowi.
Otóż organizatorzy trasy
nosili się ze szczytnym zamiarem
utrwalenia dźwięku oraz obrazu
wszystkich zespołów uczestniczących
na koncertach, które zaplanowano
na grudzień 2019r. Te
występy z powodu panującej pandemii
jednak się nie odbyły. Właściwie
w tym miejscu byłby koniec
historii, jednak pozostały pewne
robocze nagrania, jakich dokonał
akustyk zespołu Kat & Roman
Kostrzewski podczas występu we
Wrocławiu. Sam Roman o ich istnieniu
zespół dowiedział się wiosną,
gdy w wyniku decyzji Rządu,
wszystkie planowane występy zostały
odwołane. Sposób rejestracji
tych nagrań był bardzo, ale to bardzo
daleki od idealnych warunków,
dlatego album ten należy traktować
raczej jako oficjalny bootleg,
niż pełnowymiarowe wydawnictwo
koncertowe. Zresztą sam Roman
Kostrzewski tak je określa. Tyle o
okolicznościach, skupmy się teraz
na samej muzyce. Zacznijmy może
od doboru repertuaru. Oczywiście
jest na tej płycie sporo "Katowej"
klasyki chociażby pierwsze dwie
części "Diabelskiego Domu", "Piwniczne
Widziadła" czy przepięknie
zagrana "Łza dla Cieniów Minionych".
Oczywiście Roman i ekipa
nie zapomnieli, że nagrywany koncert
był częścią trasy promującej album
"Popiór", z którego to pochodzą
takie numery jak "Baba Zakonna",
"Modłości" czy "Dali na
Mszę". Mamy zatem tutaj swoisty
miks klasyki i świeżości. Tutaj zawsze
można marudzić, że nie ma
tego czy tamtego, ale nie chcę w
tym krótkim tekście iść w tą stronę.
Co do jakości dźwięku, jak już
pisałem na wstępie jest, jaka jest,
aczkolwiek okoliczności powstania
tego albumu w pełni ją usprawiedliwiają.
Osobiście do tego albumu
podchodzę trochę inaczej.
Otóż miałem okazje uczestniczyć
w kilku koncertach Romanowego
Kata w ramach tej trasy. Naprawdę
wspominam te występy (oraz
całą otoczkę im towarzyszącą) z
przeogromnym sentymentem. Ten
album to po prostu miła pamiątka,
dla osób, które były na tych koncertach
oraz miły prezent dla fanów
na lockdown. Tak tą płytę traktujmy.
I nie marudźmy, że brzmienie
chujowe, ten czy tamten w
tym utworze popełnił błąd itp. itd.
(-)
Bartek Kuczak
Ken Hensley - My Book Of
Answers
2020 Cherry Red
Kena Hensleya niespodziewanie
pożegnaliśmy na początku listopada
2020 roku. A, że było to nagłe
rozstanie, niech tego potwierdzeniem
będzie niniejszy album, który
Ken przygotowywał przed swoją
śmiercią. "My Book Of Answers"
to jego solowy projekt, który zawiera
dynamiczną oraz pełną optymizmu
rockową muzykę, gdzie
próżno szukać próby rozliczenia
swojego życia czy też zapowiedź
rozłąki. Ogólnie to bardzo pogodna
i ciepła płyta. Rozpoczyna się
dynamicznie, takimi utworami jak
"Lost (My Guardian)" i "Right
Here, Right Now", które nie tylko
porywają żywotnością ale także
swoją melodyjnością. Jednak z nich
najbardziej chwytliwą melodie ma
"The Silent Scream". Niemniej na
krążku znajdziemy ciut więcej
utworów stawiających bardziej na
nastrój ("Cover Girl") czy nawet
balladowe aranżacje ("Light The
Fire (In My Heart)"). Bywa, że te
dwa nurty przenikają się, jak w
"Stand (Chase The Beast Away)" z
chórami a la gospel czy "Suddenly".
Oczywiście rock w wykonaniu
Hensleya nawiązuje do rocka z lat
70., więc usłyszymy w nim większe
lub mniejsze echa nawiązujące do
hard rocka a także rocka progresywnego.
Hard rocka najwięcej odnajdziemy
w utworze "The Cold Sacrifice"
natomiast progresu w kompozycji
"The Darkest Hour". Oba
songi charakteryzują się też świetnymi
partiami organów Hammonda.
Oczywiście płyta nie zabrzmiała
by tak gdyby nie wspierający
Kena muzycy. Jego głównym uzupełnieniem
byli perkusista Tommy
Lopez, basista Moises Cerezo
oraz gitarzysta Izzy Cueto. Od
czasu do czasu na pianinie wspierali
go David Gonzalez oraz Jacke
Knights. Hensley miał na usługach
również kilkuosobowy chór.
Niemniej dla "My Book Of Answers"
bardzo ważną osobą jest
Vladimir Emelin, bowiem do jego
tekstów Ken napisał muzykę, tworząc
swoją ostatnią płytę. Ogólnie
do ich współpracy doszło przez
przypadek, obaj panowie spotkali
się na lotnisku, gdzie Vladimir jako
fan Uriah Heep i Hensleya poprosił
go o autograf i wspólne zdjęcie.
A finał tego trafu jest naprawdę
bardzo fajny i szkoda, że nie
będzie jego kontynuacji. (4)
Kenziner - The Last Horizon
2020/2014 Pure Steel
\m/\m/
Jarno Keskinen nie należy do muzyków
zasypujących fanów kolejnymi
płytami. Dwa pierwsze albumy
Kenziner dzieliło jakieś półtora
roku, ale później przytrafiła się
zespołowi kilkuletnia przerwa, zaś
następca "The Prophecies" ukazał
się ostatecznie po 15 latach milczenia.
Warto było jednak na "The
Last Horizon" czekać, bo to w każdym
calu udany, nad wyraz dopracowany
materiał i dobrze, że
znowu jest dostępny. Neoclassical/
progressive power metal jest co
prawda stylistyką nie dla wszystkich,
o czym boleśnie przekonały
się liczne zespoły, ale Kenziner to
zupełnie inna liga. Na "The Last
Horizon" lider skoncentrował się
na gitarach, zyskując należyte
wsparcie ze strony klawiszowca
Jukki Karinena, co też wyszło tej
płycie na zdrowie. Wystarczy posłuchać
współpracy obu muzyków
w "Run For Your Life" czy "Heroes
Ride", albo solowych pojedynków
w świetnym, może nawet najciekawszym
na płycie, utworze tytułowym
- w żadnym razie nie jest
to power jakich wiele, sztampowy i
na dłuższą metę co najwyżej
nużący. Kenziner zawsze miał też
szczęście do wokalistów: dwie pierwsze
płyty to popis Amerykanina
Stephena Fredricka, a tu równie
porywająco śpiewa Markku Kuikka
(ex-Thaurorod, Status Minor) -
szkoda, że nie ma go już w składzie,
ale z drugiej strony zwolnił
przecież miejsce dla naszego rodaka,
Piotra Zaleskiego, z którego
udziałem powstał najnowszy album
formacji "Phoenix". Podoba
mi się również to, że akcenty na
"The Last Horizon" są rozłożone
nad wyraz umiejętnie, dlatego też
obok typowo powermetalowych
galopad w rodzaju "End Of An Era"
mamy tu też mocniejsze, agresywniej
brzmiące utwory, z "I Am
Eternal" i "No Turning Back" na
czele. (4,5)
Wojciech Chamryk
Kramp - Gods Of Death
2020 Rafchild
Najpierw była EP "Wield Revenge",
a po zmianach składu Kramp
doczekał się w końcu debiutanckiego
albumu. Na "Gods Of Death"
kwintet z Madrytu w żadnym razie
nie wynajduje tradycyjnego heavy
metalu na nowo, gra go jednak tak
porywająco, że słucham tej płyty
już po raz kolejny z równie dużą
frajdą. Są przede wszystkim pod
wpływem amerykańskiej sceny
epic/power lat 80., czerpiąc choćby
od Omen czy Warlord, co nader
dobitnie potwierdzają udanym
coverem "Child Of The Damned",
dostępnym, a jakże, na japońskim
wydaniu CD. Na pewno nie będą
też odżegnywać się od inspiracji
dokonaniami Chastain czy Bitch,
ale to już przede wszystkim z racji
posiadania w składzie wokalistki
Miny Walkure, obdarzonej mocnym,
zadziornym głosem. Fakt,
mamy tu też utwory co najwyżej
poprawne ("Underground Rebellion")
czy zestawione z bardzo
zgranych już schematów ("Dare To
Face Fear"). Większość materiału
trzyma jednak poziom i mogę
"Gods Of Death" bez wahania polecić
fanom surowego, obskurnego
metalu w duchu lat 80. Do wyboru,
poza wersją cyfrową, jest LP,
CD i MC, tak więc pełny pakiet,
jak za dawnych czasów. (4)
Wojciech Chamryk
Krvsade - Keep It In The Church
2020 Self-Released
Najpierw wydali ten materiał w
postaci kompaktowego splitu z
Gore Thrower, po czym wypuścili
go samodzielnie. Można i tak, chociaż
nie wiem czy jest sens takiego
dublowania wydawnictw, szczególnie
w przypadku dopiero startującego
zespołu o minimalnym dorobku.
Ale OK, tym bardziej, że warto
się nad "Keep It In The
Church" pochylić, bo to kawał
solidnego thrash/death metalu. Zaczynają
nad wyraz intensywnie, łupankowo-blastowym
"Judgement
228
RECENZJE
Day". Ekstremalne tempa, ale też
miarowe zwolnienia, do tego zdublowany
skrzek Andre Evansa i
typowo podziemny sound - zwolennicy
takich dźwięków na pewno
będą ukontentowani. I raptem po
trzech minutach z niewielkim hakiem
zaskoczenie, bo "Keep It In
The Church" jest znacznie dłuższy
- trwa blisko osiem minut - będąc
utworem znacznie bardziej urozmaiconym
i zdecydowanie ciekawszym,
chociaż to rzecz jasna
wciąż ostry, ekstremalny metal, żaden
progresywny techno thrash. W
tej sytuacji finałowy, niemal równie
długi "The Key And The Gate"
już aż tak nie zaskakuje, chociaż
łączy demoniczny doom metal z
siarczystym przyspieszeniem i melodyjnymi
solówkami - jak widać
Krvsade zdarza się też inspirować
bardziej tradycyjnym, metalowym
graniem. I chociaż ta EP to w sumie
nic nadzwyczajnego, jednak
coś w sobie ma, sygnalizując przy
tym, że zespół stać na więcej. (3,5)
Wojciech Chamryk
L.A. Guns - Renegades
2020 Golden Robot
Trudno było, żebym przed laty nie
zainteresował się L.A. Guns, skoro
był to zespół gitarzysty Tracii
Guns'a, od którego pseudonimu
pewien znany zespół zaczerpnął
pierwszy człon nazwy, a do tego
bębnił w nim Steve Riley z
W.A.S.P., a śpiewał Phil Lewis
(ex Girl, Torme). Z pierwszych
płyt wyróżniam "Hollywood
Vampires" z roku 1991, a chociaż
później wiodło się Amerykanom
różnie, z rozbiciem na dwie grupy
o tej samej nazwie włącznie, to
zwykle muzyka nie schodziła nigdy
poniżej pewnego, dość wysokiego,
poziomu. Z "Renegades"
mam jednak niejaki kłopot, bo firmuje
tę płytę skład Riley/Kelly
Nickels/Scott Griffin i Kurt
Frohlich, czyli owszem, sekcja z
debiutanckiego LP "L.A. Guns",
ale gdzie są Guns i Lewis!? W dodatku
muszę się tego wszystkiego
domyślać i doszukiwać, bo z samych
plików MP3 można co najwyżej
posłuchać muzyki - takiej
sobie, prawdę mówiąc. Owszem,
nie brakuje tu udanych numerów
w dawnym stylu zespołu ("Why
Ask Why", "Well Oiled Machine,
"Witchcraft, "Don't Wanna
Know"), ale reszta niczym szczególnym
nie powala. Frohlich czasem
brzmi za mikrofonem jak jakiś
wypalony weteran ("Crawl"), obłędne,
nadużywane chórki "na na na"
czy "hej hej" też na dłuższą metę
tylko irytują ("All That You Are").
Czasem są to po prostu zwykłe,
bliskie popu piosenki ("You Can't
Walk Away"), a i zżynkę z Billy'
ego Idola trudno zapisać zespołowi
na plus (tytułowy "Renegades").
Zespół potwierdza również, że
najlepiej czuje się w stylistyce lat
80. ("Lost Boys"), trudno to jednak
w roku 2021 traktować jako atut.
Jest pół na pół, tak więc: (3).
Wojciech Chamryk
Lee Kerslake - Eleventeen
2021 HNE/Cherry Red
We wrześniu 2020 r., w wieku 73
lat zmarł Lee Kerslake długoletni
perkusista Uriah Heep i dwóch
pierwszych solowych płyty Ozzy'
ego. I za to będziemy go pamiętali.
W roku 2007 Lee ostatecznie
opuścił szeregi Uriah Heep, powodem
był jego stan zdrowia, który
nie pozwolił mu na zawodowe granie
na bębnach. Niemniej w 2015
roku przy współpracy z Jakem
Libretto, Kerslake rozpoczął pracę
nad solowym albumem. Prace
nad nim trwały bardzo długo, a to
ze względu, że jego terapia pozwalała
mu na pracę w studio, co najwyżej
dwa dni w tygodniu. Efektem
tych wysiłków jest album,
który możemy teraz posłuchać.
Jest to zbiór ośmiu różnorodnych
utworów utrzymanych w stylistyce
dynamicznego melodyjnego rocka,
gdzie odnajdziemy elementy
AORu, hard rocka, którego najwięcej
znajdziemy w kawałku "Home
Is Where The Heart Is" i oczywiście
odnośniki do Uriah Heep,
choć w formie szczątkowej ale czytelnej,
wystarczy posłuchać rozpoczynające
album kompozycje "Cela
Sienna" i "Take Nothing For Granted".
Mamy też elementy bluesa i
folku, chociażby w takim przesiąkniętym
klimatem knajpy "Port
And A Brandy". Niemniej trafiły
się utwory bardziej stonowane, nastrojowe
jak "You May Be By Yourself
(But You're Never Alone)" ze
znakomitą partią gitary akustycznej
czy wręcz balladowe i akustyczne
"You've Got A Friend". Natomiast
na zakończenie albumu wybrano
utwór instrumentalny z pięknym
solem gitarowym, "Mom".
Najfajniejsze w propozycji Lee
Kerslake jest unoszący się optymizm
i radość z życia. Zero złych
emocji czy żalu wynikających z
ciężkiej choroby. Takie przesłanie
od niego dla nas. Zresztą każda
kompozycja z tej płyty jest z jakiegoś
ujmującego powodu. A najbardziej
urzekła mnie ballada "You'
ve Got A Friend", jedyna kompozycja
nie będąca autorstwa Kerslake,
a dedykowana wszystkim przyjaciołom
tym co miał i będzie miał,
czyli nas wszystkich. "Eleventeen"
to miła dla ucha płyta, acz bez
wielkiego artystycznego sznytu, ale
i tak fani Uriah Heep będą często
do niej wracali. Tak myślę...
\m/\m/
Legionem - Sator Omnia Noctem
2020 Metal On Metal
Młodzi Włosi kontynuują swą muzyczną
wyprawę do świata occult
hard rocka i doom metalu. Już na
debiutanckim albumie "Ipse Venena
Bibas" pokazali, że bardzo dobrze
odnajdują się w tej mrocznej
stylistyce, najnowszy "Sator Omnia
Noctem" tylko owo wrażenie
potwierdza. Intro plus siedem
utworów, raptem 35 minut muzyki,
ale o niedosycie nie ma mowy,
bo wszystko jest tu dopracowane i
zgrabnie się zazębia. I chociaż te
mocniejsze, typowo doomowe
utwory w rodzaju "High Spires" czy
"Christe Eleison", są naprawdę niczego
sobie, to jednak Legionem
znacznie bardziej podoba mi się w
odsłonie zakorzenionej w przełomie
lat 70. i 80., a nawet o kilka
dobrych lat wcześniej. Weźmy
"Abramelin": posępny, mocarny
numer, w którym o palmę pierwszeństwa
walczą ponure riffy i
mroczne, organowe pasaże, albo
znacznie bardziej dynamiczny,
chociaż równie archetypowy,
"AEAJATMOAAMVMSGSTG-
JEZ" (co za tytuł, swoją drogą!)
oraz ciut psychodeliczny, z wyeksponowanym
brzmieniem syntezatorów,
"I Am Magister" - po prostu
klasa, nie mam pytań. Mamy tu
też nieco orientalny, momentami
wręcz przebojowy i lżej brzmiący
"A Flush Of Sulfur", nieco inne
spojrzenie na doom metal. Kiedyś
ten materiał ukazałby się pewnie
pod Vertigo czy podobną firmą, a
jeśli ktoś słucha Black Sabbath,
Pagan Altar, Witchfinder General,
Death SS czy Slough Feg powinien
sobie "Sator Omnia Noctem"
sprawić. (5)
Wojciech Chamryk
Leviathan - Beholden To Nothing,
Braver Since Then
2014 Stonefellowship
Czasem muzykę poznaję niespodziewanie.
Wiadomo - wszystkiego
człowiek znać nie może, ale może
ta muzyka przyjść z zaskoczenia.
W taki sposób stałem się posiadaczem
sporej ilości krążków, ale ważniejsze
jest to, że okazały się one
po prostu bardzo dobrymi pozycjami.
Grupy Leviathan, powiem
szczerze, nie kojarzyłem za mocno.
Nie będę ściemniać i robić z siebie
chodzącą encyklopedię. Dopiero
niedawno wpadła mi w łapska. Album
"Beholden To Nothing, Braver
Since Then", datowany na
2014 rok, to jeden z współczesnych,
jakie amerykańska formacja
zarejestrowała. Na początku przeraziła
mnie jego długość - liczy sobie
znacznie ponad godzinę materiału.
Wprawiło mnie to w zakłopotanie,
bo uważam, że oprócz
nielicznych nie zawsze w metalu
dobrze jest, gdy płyta przekracza
50 minut, a co dopiero kiedy pęka
tych minut aż sześćdziesiąt… Leviathan
pozytywnie zaskoczył w
tej kwestii. Mimo, że całość jest
obszerna, to nie odnosi się wrażenia,
że coś dołożone zostało na
siłę. Fakt, ciężko było za jednym
zamachem bardzo uważnie wysłuchać
w pełni. Na takie dźwięki
trzeba zarezerwować sobie kilka,
jak nie kilkanaście podejść. Słuchając
"Beholden To Nothing,
Braver Since Then" można wyłapać
co chwilę jakieś smaczki.
Gdzieś zgrabnie wtrącone partie
gitar czy też etnicznie brzmiących
instrumentów perkusyjnych. Leviathan,
chociaż jest zaszufladkowany
jako grający progresywny
metal, nie forsuje tutaj tempa.
Sporo z materiału jest dość złożona,
nawet czasem wyrafinowana.
Sporo fajnych pomysłów, budowania
nastroju, okraszone zacnym
warsztatem. Już po dziewiczym odsłuchu
zaczynamy pałać do tej płyty
sympatią. Nie robi nic, żeby nas
odstraszyć. Raczej muzycy otaczają
nas ciekawymi aranżacjami, próbując
wytworzyć specyficzny klimat.
Zachęcić i zatrzymać. Pod
kątem muzycznym to bardzo intrygujące
granie. Jedynym generalnie
poważnym mankamentem jest
to, że tej muzyki trzeba słuchać
maksymalnie skupionym. Przywiązuje
nas Leviathan przez ponad
godzinę, każąc chłonąć złożone
kompozycje pełne instrumentalnych
słodkości. Jasne - nie sądzę,
że celowo ktoś wydłużył płytę, dodał
jakieś cuda, żeby tylko sztucznie
rozciągnąć album. Natomiast
kiedy się zgubimy, ciężko wrócić
na właściwą ścieżkę. Pod koniec
możemy być dość skołowani i mieć
poczucie amnezji związanej z początkiem
płyty. Abstrahując od
wszystkiego to "Beholden To
Nothing, Braver Since Then" jest
pozycją godną uwagi. Każdemu,
kto choć trochę lubi pokombinowany
metal powinna przypaść do
gustu. Fani Voivod, Mekong Del-
RECENZJE 229
ta czy Fates Warning nie wymagają
natomiast zaproszenia - oni
pewnie już dawno z tym materiałem
się zaznajomili. (4,5 )
Adam Widełka
i stara się od razu do siebie przekonać.
Leviathan być może nie
trafi do wszystkich, ale odnoszę
wrażenie, że wcale też o to usilnie
nie zabiega… (5)
Adam Widełka
dziej, że "Chapter II" brzmi na poziomie
cenionym przez obie grupy
odbiorców. (4)
\m/\m/
Leviathan - Words Waging War
2020 Stonefellowship
Trudno przejść obojętnie na muzykę
jaką proponuje na swojej najnowszej
płycie grupa Leviathan. Materiał
na "Words Waging War" to
pogmatwany progresywny metal
mający korzenie zdecydowanie w
starym, dobrym rocku progresywnym.
Album wydany w zeszłym
roku trwa troszkę ponad godzinę,
jednak mimo długości zawiera ciekawe
kompozycje i sprawia wrażenie
przemyślanego konceptu. Nie
jestem fanem bardzo długich płyt,
jednak Leviathan umie, jak mogłem
się przekonać, dobrze wykorzystać
czas na krążku. Absolutnie,
co zresztą pisałem przy okazji
"Beholden To Nothing…" (z
2014 roku) nie czuć jakiegoś upchania
numerów na siłę. Słychać,
że kawałki aż kipią od pomysłów i
brzmią naprawdę nieźle. Co rusz
wpada w ucho jakiś motyw, solówka,
aranż czy instrumentalna wstawka.
Taki sam nacisk jak na warsztat
muzyczny położono na ogólny
nastrój na płycie. Stopniowo
"Words Waging War" wciąga słuchacza
w intrygującą opowieść.
Bardzo plastyczną i świeżą, a jednocześnie
mięsistą, gęstą i niezwykle
wyrazistą. Warto jednak
sięgnąć po ostatni album Leviathan
kilka razy, bo to nie jest łatwa
i prosta muzyka. Mimo, iż pewne
fragmenty są nośne (żeby nie
napisać - przebojowe), to nie znaczy,
że na "Words Waging War"
wszystko jest proste jak dwa dodać
dwa. Bardzo zgrabnie grupa przemieszcza
się między stylami, ale i
między tempami w swoich utworach.
Przypominać mogą dokonania
Fates Warning czy Dream
Theater niżeli ostre progresywne
dźwięki od Voivod. Granie tutaj
jest stonowane, chociaż też nie pozbawione
zadziornych riffów czy
też ciekawych partii perkusji. Zostawiam
Was z "Words Waging
War". Absolutnie każdy, kogo
choć trochę zaciekawiłem tym tekstem,
powinien sam wyrobić sobie
zdanie i poddać materiał analizie.
Bo w tej muzyce jest taki pierwiastek
analityczności - przez to daje
nam czas na zastanowienie się nad
artystyczną wypowiedzią. Wbrew
pozorom nikomu się na tym krążku
nie śpieszy, co dodaje pewnego
uroku. Całokształt wygląda pewnie
Lost Symphony - Chapter II
2020 Self-Released
Lost Symphony to muzyczny projekt
kierowany przez Benny
Goodmana. Wśród współpracowników
ma on brata, Briana
Goodmana (kompozycje, aranżacje),
Cory Paza (bas, gitara), Kelly
Kereliuka (gitara), Paula Lourenco
(perkusja) i Siobhan Cronin
(skrzypce, altówka, skrzypce
elektryczne). Wyobraźnia Benny
Goodmana to muzyka wciśnięta w
klamry instrumentalnego progresywnego
metalu z elementami neoklasyki
i symfonii oraz bogato zilustrowana
wirtuozerskimi popisami.
W wypadku drugiej części opowieści
Goodmana mamy do czynienia
również z pokazami gości
takich jak Marty Friedman, David
Ellefson, Jeff Loomis, Bumblefoot
i wielu innych. Nie jest łatwo
o dobry krążek z muzyką instrumentalną.
Trzeba wielu ciekawych
pomysłów oraz niezwyklej
fantazji aby zwrócić na siebie uwagę.
Taki zmysł ma Benny, a przynajmniej
jego poczynania są temu
bliskie. Jego kompozycje są naprawdę
bardzo ciekawe i dzieje się w
nich bardzo wiele. Nie tylko korzysta
z kolarzu mrowia pomysłów,
emocji, dysonansów ale intryguje
również klimatami oraz melodiami.
Te ostatnie nieraz bardzo wciągają.
W jego muzyce jest też sporo
klasyki, niemniej nie są to plamy
syntezatorowej symfoniki ale kameralnie
brzmiące instrumenty, od
fortepianu po instrumenty smyczkowe.
Bardzo duży nacisk położony
jest na partie solowe gitarzystów.
Nic więc dziwnego, że zaproszono
tak wielu nielichych wymiataczy.
Ich różnorodność wzmaga
tylko muzyczny przekaz Lost
Symphony. Niestety wśród metalowej
gawiedzi jest spora grupa,
która mocno odcina się od takiej
estetyki i zamiast atutu dla tego
projektu może to być balast nie do
przezwyciężenia. Mam nadzieję, że
w wypadku tej płyty wszyscy choć
na chwilę odłożą swoje blokady.
Moim zdaniem warto zaryzykować.
Jak nie, pozostają jedynie maniacy
progresyjnego metalu oraz
fani gitarowych herosów. Ci z pewnością
będą umieli docenić wizję
Benny Goodmana i to od pierwszej
do ostatniej nuty. Tym bar-
Luzifer - Black Knight / Rise
2020 High Roller
Luzifer to poboczny projekt
dwóch muzyków Vulture, Steelera
(w Luzifer odpowiada za wokal
i bas) oraz Genözidera (w projekcie
śpiewa, gra na gitarze i perkusji).
O formacji nie znajdziecie w
internecie informacji, bowiem nie
ma ona swoich oficjalnych stron
czy też innych kont społecznościowych.
Obaj panowie nie dbają o
promocję kapeli, nie grają koncertów
pod tym szyldem, dobrze im z
tym, gdzie znajduję się Luzifer,
czyli w głębokim podziemiu. Zresztą
do tej pory, w 2015 roku, wypuścili
dwa limitowane winylowe
wydawnictwa, EPkę "Rise" oraz
singiel "Black Knight". Oba są już
dawno niedostępne i w sumie nie
ma przecieków, że mają pojawić się
jakieś inne wydawnictw tej grupy.
Jednak niespodzianie High Roller
Records przygotowała kompilację
tych dwóch tytułów na CD, więc
jest szansa aby ci co wcześniej z
jakichś powodów nie uwzględnili
Luzifer w swoich planach teraz
mogli nadrobić te niedociągnięcie.
Muzycy sami przyznają się do
wpływów Angel Witch, Witchfynde,
Ritual, Warlord, czyli
ogólnie do NWOBHM, co we
wszystkich nagraniach jest słyszalne.
Mnie dodatkowo kojarzą się
one z tym co robią Night Demon
czy Haunt. Prawdopodobnie przez
podobne podejście do tradycyjnego
heavy metalu. Mimo, że minęło
już pięć lat nagrania zebrane na
srebrnym krążku brzmią ciągle
świeżo i dynamicznie, a przecież
taki singiel został nagrany na żywioł.
Niemniej brzmi to ciągle bardzo
dobrze, po staroszkolemu, a i
wykonanie jest bardziej niż przyzwoite.
Po prostu Steeler i Genözider
bardzo dobrze czują się w takim
klasycznym środowisku. Także
fani tradycyjnego metalu powinni
zainteresować się Luzifer, jak
ich nagraniami. A może w czasie
pandemii panowie znajdą też czas
aby nagrać z projektem jego duży
studyjny debiut? (4)
\m/\m/
Magnum - Dance Of The Black
Tattoo
2021 Steamhammer/SPV
Weterani z Magnum zaczynają
powielać wydawnicze schematy innych
zespołów sprzed lat, podsuwając
swym fanom coraz to nowe
kompilacje i albumy live. Najnowszy
"Dance Of The Black Tattoo"
to ich połączenie, garść numerów
koncertowych i kilka studyjnych,
w większości w wersjach radiowych.
Nie ma co ukrywać: to
wydawnictwo wyłącznie dla maniaków
zespołu Tony'ego Clarkina
i Boba Catley'a, którym nie
wystarcza posiadanie koncertowej
części jego programu w materiałach
bonusowych wydanych wcześniej
DVD, muszą mieć je również
na CD, a najlepiej na winylu. A
ponieważ akurat nie kompletuję
wszystkich wydawnictw Magnum,
wystarczy mi więc ich kilkanaście
podstawowych płyt, w tym komplet
z najlepszego okresu, do "Dance
Of The Black Tattoo" podszedłem
na zupełnym luzie. W
utworach koncertowych słychać
niestety, że Catley jest już dobrze
po 70-tce. To oczywiście wciąż
świetny wokalista, ale osobiście
preferuję wykonania takiego "On A
Storyteller's Night" sprzed lat, kiedy
był w znacznie lepszej formie.
Zespół gra jednak i brzmi zawodowo,
nie ma mowy o jakiejś wtopie,
chociaż taki "Your Dreams Won't
Die" jest jakiś dziwnie rozlazły i
pozbawiony mocy, generalnie zresztą
z tych koncertowych numerów
wieje nudą. Wersje radiowe
dawnych numerów, choćby "Born
To Be King" z LP "Goodnight
L.A.", też niczym szczególnym nie
porywają - ot, ładne, melodyjne
piosenki i tyle, ale Catley wypada
w nich znacznie lepiej niż na żywo,
co jest niewątpliwym plusem, ale
też nie zaskakuje. Te z nowszych
albumów, typu "The Serpents
Rings", dotąd niepublikowane jako
radio edits - czytaj pewien magnes
dla fanów - zaskakują o tyle, że
bardziej niż klasyczne dokonania
Magnum przypominają Foreigner
("Not Forgiven") czy Manfred
Mann Earth Band ("Madman Or
Messiah"). Może to świadczyć o
pewnym kryzysie tego wiekowego,
zasłużonego dla ciężkiego rocka
zespołu i subtelne, jazzowe akcenty
w "Show Me Your Hands" niczego
tu nie zmienią - "Dance Of The
Black Tattoo" to tylko wyciąganie
pieniędzy od fanów. (3)
Wojciech Chamryk
Majestica - A Christmas Carol
2020 Nuclear Blast
Po debiutanckim albumie "Above
The Sky" Majestica szybko przygotowała
jego następcę, ale już
tytuł "A Christmas Carol" sugeru-
230
RECENZJE
je, że to coś odmiennego od typowego,
powermetalowego wydawnictwa.
Szwedzi wzięli bowiem na
warsztat słynną "Opowieść wigilijną"
Charlesa Dickensa i stworzyli
z niej album koncepcyjny.
Niewątpliwym plusem tego materiału
jest nie tylko jego generalnie
niezły poziom, ale też czas, niewiele
przekraczający 40 minut -
kolos trwający drugie tyle byłby
pewnie czymś przesadzonym i nużącym.
A tak wszystko utrzymane
jest we właściwych proporcjach: w
nastrój tej opowieści wprowadza
instrumenalne intro "A Christmas
Carol", wszystko kończy się dłuższą,
instrumentalną kompozycją
"A Majestic Christmas Theme", zaś
pomiędzy nimi mamy siedem
utworów - rozdziałów tej muzycznej
opowieści. Tommy Johansson
śpiewa tu fenomenalnie dwie
role, Ebenezera Scrooge i Boba
Cratchita, a towarzyszy mu jeszcze
sześcioro innych śpiewaków.
Warstwa wokalna "A Christmas
Carol" jest więc dopracowana i
zróżnicowana, czego nie można
niestety powiedzieć o stronie muzycznej
płyty - zbyt wiele tu schematycznych
patentów z filmów
świątecznych z Hollywood rodem,
cytaty ze znanych kolęd też z czasem
przejadają się. Jest to więc coś
na kształt musicalu/większej, symfonicznej
formy, ale w co najwyżej
poprawnym wydaniu, bo Tobias
Sammett jest w tym zdecydowanie
lepszy - gdyby nie świetni wokaliści,
to poprzestałbym pewnie na jednym
odsłuchu. Metalu też mamy
tu nie za wiele, nawet w tej typowo
powerowej odsłonie, bo mocniejsze
gitary czy wyrazistą sekcję słychać
tylko okazjonalnie, zginęły w natłoku
smyczków, klawiszy i chóralnych
partii. Jeśli jednak nie spojrzymy
na "A Christmas Carol" z
metalowej perspektywy i nie będziemy
od tej płyty wymagać zbyt
wiele pod względem instrumentacji,
etc., to okaże się, że na niedzielę
w pierwszych dniach stycznia
jest jak znalazł i całkiem przyjemnie
umila czas. (4)
Wojciech Chamryk
Malleus - Storm of Witchcraft
2020 Armageddon Label
Muzyczny rynek, nawet w podziemnym
wydaniu, nie znosi próżni.
Stąd ciągłe wznowienia czy
oficjalne edycje płyt pierwotnie
wydanych przez same zespoły,
bądź publikowanych tylko w sieci.
Dlatego też, skromny jak dotąd,
dorobek amerykańskiego Malleus
jest ponownie dostępny na wszystkich
nośnikach za sprawą Armageddon.
Zespół hołduje starej
szkole black/speed metalu, a szczególną
estymą zdaje się darzyć Hellhammer,
Celtic Frost i Bathory. I
nie chodzi tu tylko o ciągle wybrzmiewające
słynne "ugh!", przejęte
od T.G. Warriora, ale też o ogólne
podejście do ekstremalnego metalu
w najbardziej klasycznej postaci.
Jeśli ktoś ceni wymienione wyżej
zespoły to album "Storm of
Witchcraft" (2016) będzie dlań na
pewno czymś interesującym, bo
Malleus łoją nader konkretnie, nie
unikając przy tym odniesień również
do doom czy bardziej tradycyjnego
metalu. "Blackened Skies" i
kompozycja tytułowa wydają mi
się tu najciekawsze, chociaż duch
Celtic Frost jest w nich wszechobecny
i trzeba o tym pamiętać.
Wydana dwa lata po debiucie 12"
"Night Raids" z dwoma długimi
utworami (czyli żadna to EP,
wbrew powszechnej opinii) jest
rozwinięciem surowej i mrocznej
stylistyki zaprezentowanej na
"Storm of Witchcraft". "Night
Raids" jest bardziej urozmaicony
aranżacyjnie, począwszy od efektów
ilustracyjnych (bitwa, a jakże:
kwik koni, szczęk oręża) do różnicowania
tempa, a "The Wretched"
to black z elementami doom metalu
- zapowiadany na ubiegły rok
drugi album może więc być sporą
ciekawostką dla fanów takich
dźwięków. (4)
Wojciech Chamryk
March In Arms - Pulse Of The
Daring
2020 Self-Released
Amerykanie nie spieszą się z wydawaniem
kolejnych płyt: "Pulse Of
The Daring" nagrali jeszcze w
2018, po czym wypuścili w grudniu
ubiegłego roku, ale przy pełnej
niezależności pewnie nie mieli
innej możliwości. Grają power metal,
ale w starym stylu, łącząc wpływy
europejskie z rodzimymi. Efekt
jest czasem nawet dość ciekawy
(Judaszowy "1914", bardziej speedowy
"Thunderbolt", rozpędzony
"Omaha", też żywcem wyjęty z lat
80.), ale nie brakuje też na "Pulse
Of The Daring" wypełniaczy ("An
Act Of Valor", sztampowo-powerowy
na współczesną modłę "Altar
Of The Gun"). Równoważą je na
szczęście te bardziej udane utwory,
do których zaliczyłbym również
singlowy "Welcome The Blitz" czy
finałowy "Not For Nothing", w którym
partie grających gościnnie
skrzypaczki i wiolonczelistki są
najbardziej słyszalne. Mocnym
punktem zespołu jest też wokalista
Ryan Knutson, jeśli więc ktoś lubi
tradycyjny heavy, może sobie "Pulse
Of The Daring" odpalić. (4)
Wojciech Chamryk
Mean Streak - Eye of the Storm
2020 El Puerto
Mean Streak to pochodząca ze
Szwecji kapela grająca muzykę z
pogranicza heavy/ power metalu
oraz hard rocka. Na swym piątym
albumie zatytułowanym "Eye of
the Storm" zespół konsekwentnie
trzyma się swej formuły i pozostaje
wierny swoim korzeniom. Czy to
źle? Chyba nie. Bo sami powiedzcie,
po jaką cholerę wymyślać koło
na nowo? Za co jednak naprawdę
warto Szwedów pochwalić to fakt,
że ich styl nie jest ani trochę przesadzony,
przerysowany ani zbyt
tandetny. Mean Streak w bardzo
mądry sposób wykorzystuje patenty
charakterystyczne dla tradycyjnego
amerykańskiego metalu
oraz NWOBHM. Wiele riffów zawartych
na ich najnowszym albumie
może brzmieć znajomo dla fanów
zespołów takich jak Iron
Maiden czy Judas Priest, ale jak
już wspomniałem, dostaniemy też
sporo motywów czysto hard rockowych.
Warto nadmienić, że solówki
gitarowe nie są przesadzone i
nie idą w stronę zbędnych ozdobników.
Utwory same w sobie są
proste i jednocześnie chwytliwe.
Dużym atutem tej kapeli jest obdarzony
naprawdę ciekawym głosem
Peter Andersson, który naprawdę
może się równać z czołówką gatunku.
"Eye of the Storm" to płyta
niezwykle spójna, nie mniej jednak
gdybym miał wyróżnić jakieś
szczególne utwory to na pewno
byłby to nawiązujący trochę do
Whitesnake kawałek "From The
Cradle To Grave", dość dynamiczny
"Heavy Metal Rampage" oraz
mocno motorheadowy "Sacred
Ground". "Eye of the Storm" to
pozycja, która nie powinna umknąć
żadnemu szanującemu się fanowi
hard and heavy. (5)
Bartek Kuczak
Rob Bandit - Achtüng Magnus
2020 Małe Nakłady
Magnus to jedna z legend polskiego
metalu. W latach 1989-2010 wydał
cztery albumy, ma też na koncie kasety
demo i status jednego z ciekawszych
zespołów death/thrash rodzimej
sceny. Dlatego pojawieniu się na
wydawniczym rynku wspomnień wokalisty
wrocławskiej grupy można tylko
przyklasnąć, tym bardziej, że Rob
Bandit (Robert Szymański) nie koncentruje
się tylko na losach Magnusa,
przybliżając też historię swej pozametalowej
kariery, choćby w zespole
Kilersi. Wszystko zaczyna się od początku,
to jest lat 70. minionego wieku,
by stopniowo dojść do początków
jego przygody z muzyką i powstania
zespołu w roku 1987, pierwszych nagrań
i wydawnictw. Nie brakuje też
wspomnień z koncertów we Francji
czy w Związku Radzieckim; szczególnie
te ostatnie były nie lada wydarzeniem
dla tamtejszej publiczności, bowiem
na początku lat 90. zespoły grające
ekstremalny metal jeszcze do
ZSRR nie docierały. Rob przypomina
też ciekawe kulisy wydania debiutu
"Scarlet Slaughterer", najpierw na
kasecie, a dopiero w roku 1992 na
kompakcie, podpisania kontraktu ze
szwajcarską Blackend Records, firmującą
drugą płytę "I Was Watching
My Death" czy zaskakującego rozpadu
zespołu w roku 1996, dwa lata po
wydaniu świetnie przyjętego albumu
"Alcoholic Suicide". Wspomnienia
frontmana Magnusa dopełniają opowieści
gitarzysty Pythona i wokalisty
Macieja Pustuła, traktujące o prapoczątkach
formacji. Jej dzieje oraz
tworzących ją muzyków doprowadzono
do czasów współczesnych, już od
momentu wydania powrotnego albumu
"Acceptance Of Death" w roku
2010. Z lektury wynika, że zespół ma
nagrany, już przed kilku laty, kolejny
album, ale nie zamierza udostępniać
go wydawcom na proponowanych
przez nich warunkach, być może nie
doczekamy się więc jego publikacji.
Póki co warto więc sięgnąć po "Achtüng
Magnus" - nie tylko dla walorów
tekstu, ale też mnóstwa archiwalnych
fotografii, w tym dotąd niepublikowanych;
jest nawet gratisowy plakat
formatu A2, ujęcie z lat 80. znane już
doskonale fanom. Przyjemność lektury
psują jednak liczne błędy ortograficzne,
składniowe, stylistyczne i merytoryczne.
Co prawda autor we wstępie
od razu zastrzega, że od początków
szkolnej edukacji zmagał się z
dysleksją i ADHD, zaś tekst ma być
niedoskonały, ale autentyczny, wydawca
powinien jednak zadbać o jego
redakcję i korektę.
Wojciech Chamryk
RECENZJE 231
Memoremains - The Cost of
Greatness
2020 Self-Released
Kolejni Finowie z rodziny zespołów
melodyjny symfoniczny power
metal z panią za mikrofonem.
Jednak tym razem jest strasznie
syntetycznie, z orkiestracji praktycznie
nie ma nic, za to królują
synth-popowe brzmienia keyboardów
niczym z elektronicznych zespolików
disco. Taka jest też rytmika,
normalnie dyskoteka pulsuje
na całego. Nie inaczej jest z samymi
wokalami, błahe melodyjki
wyśpiewane prze niezły głos. Owszem
mamy żywą sekcję rytmiczną,
a gitary starają się pomrukiwać
groźnie, niestety estetyka nurtu
dance zalewa całość przekazu
tego zespołu. Brzmienia i produkcja
jest zawodowa, ale to niczego
nie zmienia. Nie mam pojęcia do
kogo jest skierowana ta płyta. Myślę,
że nawet fani melodyjnego
symfonicznego power metalu
wzdrygną się po wysłuchaniu propozycji
Memoremains. Wiem, że
pojawiły się kapele, które ochrzczono
mianem disco-metal, ale
idzie to w coraz gorszym kierunku.
Czego przykładam jest właśnie ten
Fiński zespół. Szkoda na "The
Cost of Greatness" czasu. Finowie
nie powinni szukać fanów wśród
metalowej braci. (0)
\m/\m/
Memoira - Carnival of Creation
2020 Inverse
Memoira to Fińska grupa, która
działa z pewna przerwą od 2007
roku. Przed "Carnival of Creation"
wydali jeszcze dwa albumy
"Memoira" (2008) i "Memories,
Tragedies, Masquerades" (2013).
Po muzykę tego zespołu mogą sięgnąć
ci, którym jeszcze nie zbrzydło
melodyjne symfoniczne power
metalowe granie z kobietą za mikrofonem
(plus pomniejsze dodatki).
Czyli zwolennicy takich zespołów
jak Nightwish, Within
Temptation, Epica, Amaranthe
itd. Finowie mają wszystko czego
fani takich brzmień oczekują. Bardzo
dobre kompozycje, rewelacyjnie
zaaranżowane, ze świetnymi
melodiami i muzycznymi pomysłami.
W dodatku znakomicie zagrane
i zaśpiewane. Pani Kati Rantala
ma naprawdę urokliwy głos. Bardzo
rzadko wspomoże ją growl, tak
jak w "Queen Element". Brzmienie
całości jest pełne, soczyste i rozbudzające
wyobraźnię. Myślę, że
wśród tych ośmiu utworów kilka
przebojów można wyhaczyć, jak
choćby utwór tytułowy. Niestety
Finowie nie mają szczęścia, przynajmniej
u mnie, bo ich muzyka do
mnie nie przemawia. To kolejne takie
granie i w dodatku bardzo podobne
do wielu innych, które już
słyszałem. Niemniej do końca nie
można polegać na moim zdaniu,
bo nie należę do wielkich wielbicieli
takiego grania. Z tego powodu
sojusznicy symfonicznego power
metalu powinni sprawdzić "Carnival
of Creation" zanim na zespole
postawią przysłowiowy krzyżyk.
(3)
Metal Church - Classic Live
2020 Reaper
\m/\m/
Nie wiem czy wznowienie w wersji
CD akurat tej koncertówki Metal
Church, wydanej przecież niedawno,
bo w roku 2017, było potrzebne,
ale OK, kto wydawcy zabroni,
jak ma fantazję i gotówkę. "Classic
Live" to właściwie greatest hits live
formacji Kurdta Vanderhoofa.
Podczas trasy w roku 2016 zespół
promował nowy album "XI", ale na
tej akurat płycie mamy same starocie
z wczesnego okresu, od debiutanckiego
albumu do "Hanging In
The Balance" z roku 1993. Czyli
same pewniaki, ze szczególnym naciskiem
na trzy pierwsze płyty.
Osobiście preferuję "Live": wydaną
co prawda w roku 1998, ale z materiałem
nagranym podczas "The
Dark Tour" w roku 1986 i z udziałem
nieodżałowanego Davida
Wayne'a, ale uwielbiam też etap
Church z Mike Howe'm za mikrofonem,
zwłaszcza LP "Blessing
In Disguise", więc na "Classic Live"
nie powiem nawet jednego złego
słowa. Zespół gra jak tu bowiem
należy, Howe jest w formie, a dobór
utworów też jest niezgorszy. W
otoczeniu klasyków pokroju "Beyond
The Black", "Watch The
Children Pray" czy "Start The Fire"
bardzo zyskują numery z niedocenianej
płyty "Hanging In The Balance",
szczególnie "Gods Of A
Second Chance". Fajnie jest też
usłyszeć mocne wersje kawałków z
trzeciego i czwartego albumu,
choćby "Badlands", "Date With
Poverty", "In Mourning" czy tytułowy
"Human Factor", bo wciąż
robią tak silne wrażenie jak w 1989
czy 1991 roku i nie zestarzały się
nawet odrobinę. (4,5)
Wojciech Chamryk
Metal Detektor - The Battle of
Daytona
2020 Volcano
Włosi wystartowali w 2000 roku.
Po drodze nagrali krążek "H.O.T.
(Hold on Tight)" (2008) oraz
omawiany "The Battle of Daytona"
(2020). Można powiedzieć, że
muzycy tej kapeli zbytnio się nie
wysilali. Tym bardziej, że zawartość
nowego albumu nie zachwyca.
Na "The Battle of Daytona" znajdziemy
koktajl tradycyjnego heavy
metalu, US metalu, hair metalu z
elementami hard rocka. Ogólnie
heavy metal z nakierowaniem na
estetykę amerykańskiego hard'n'
heavy. Większość kawałków brzmi
dość topornie ale swój urok mają.
Nie zachwycają najbardziej rzucające
się w uszy elementy tak jak
popisy solowe oraz wokale. Nie jest
dobrze też z brzmieniem i produkcją.
Najgorzej jest z perkusją, której
"stopy" brzmią czasami fatalnie.
Niekiedy taki problem jest z gitarą,
głównie przy solówkach. Ten stan
rzeczy można zrzucić na próbę
uzyskania oldschoolowego soundu.
W dodatku średnio udaną. Niemniej
da się tego słuchać, czasami
z pewnym trudem ale da się... Na
krążku nie ma wybijających się
propozycji, po prostu utwory to
średnie średniaki. Nie mam pojęcia,
czy ktoś się skusi na odsłuchanie
"The Battle of Daytona",
bowiem sam urok nie wystarczy.
Na rynku jest cała masa bardzo dobrych
propozycji, z których ciężko
zdecydować się na tą jedyną. Ale
każdemu należy się szansa... (2,5)
\m/\m/
Midnight Spell - Sky Destroyer
2021 Iron Oxide
Ten świeży debiut nowego amerykańskiego
zespołu sprawi największą
radość fanom Enforcer, Riot,
Iron Maiden, Judas Priest. Konkretny
heavy metal uderza od razu
wraz z otwierającym "Blood For
Blood". Już pierwsze chwile oddają
dobrze ducha całego albumu - jest
ostro, mocno, zadziornie, energicznie.
Słyszymy dokładnie to, czego
możnaby się spodziewać i oczekiwać
od zespołu przedstawiającego
się jako reprezentanci młodego
pokolenia fanów tradycyjnego
heavy metalu. "Blood For Blood"
nie jest jeszcze tak melodyjne i
przebojowe jak niektóre następujące
po nim utwory. Jego rola sprowadza
się do rozgrzania słuchacza
heavy metalowym ogniem. "Between
The Eyes" jest bardziej rozśpiewane
i rock'n'rollowo bujające
a pełen potencjał do tworzenia nośnych
melodii został osiągnięty na
"Lady Of The Moonlight" (z powodzeniem
mogłoby się to znaleźć
na siódmym synie Żelaznej Dziewicy).
Ktoś tu się chyba rozmarzył
wizją porwania przez niewiastę z
Księżyca, co wyeksponowano w
środku nastrojową, wolniejszą partią,
zakończoną wybuchem elektryzującego
sola gitarowego (podobne
rzeczy robił choćby Saxon we
wstępie do swojego debiutu ponad
40 lat temu). Nie znaczy to jednak,
że Midnight Spell zapomina
o metalowcach, bo następne
"Midnight Ride" to rozpędzone wymiatanie
ze skandowaniem i wymachiwaniem
pięśćmi. Jest szorstko,
gwałtownie i agresywnie. Perkusja
tłucze bez opamiętania, więc
można iść w młyn. Na ochłodę dostajemy
instrumentalne "Mercy",
gdzie grupa wykazała się bardziej
zakręconą wyobraźnią. Główny,
motoryczny motyw, jest przeciętny
i nudny, ale zdobiące go dziwaczne
zagrania i bogactwo detali próbują
ratować sprawę. Można to potraktować
jako popisowy wypełniacz
przed następującym utworem tytułowym.
"Sky Destroyer" miało odzwierciedlać
ostateczne zmierzenie
się z sednem zagrożenia z niebios,
czy coś w tym stylu, ale moim zdaniem
nie udało się osiągnąć odpowiedniego
efektu. Brakuje zapamiętywalnego
motywu przewodniego;
kompozycja ta nie ma nic,
czym mogłoby się wyróżnić. Na tle
wcześniejszej wspomniałych numerów,
tytułowy wypada blado. To
nawet nie jest wypełniacz, lecz rozczarowanie.
Sytuacja zmienia się
diametralnie wraz ze złowieszczym
"Cemetery Queen". Inspirowany
horrorem wałek przypomina wprawdzie
o Black Sabbath oraz Mercyful
Fate, ale Amerykanie zrobili
to na swój własny, unikatowy sposób.
Przekonuje mnie takie operowanie
kontrastem, udziela się
atmosfera, jest na czym zawiesić
ucho. Nie na instrumentalu, lecz
właśnie tutaj na "Cemetery Queen"
muzycy pokazują swój kunszt i
pełnię talentu. Nic tylko zasłonić
szczelnie okno, zapalić świecie i
dać się ponieść pełzającym dźwiękom.
Następny tytuł "To The Star"
ma inny charakter, i faktycznie -
zastajemy głównego bohatera liryków
samotnego i zdezorientowanego,
wędrującego poprzez ciemność
ku światłu gwiazd. Wraz z
rozwojem "To The Star" towarzy-
232
RECENZJE
szymy jako słuchacze owej podróży,
wsłuchujemy się jak całość rozwija
się miarowo i nieśpiesznie.
Wielką zaletą muzyki jest, kiedy
można się w nią mentalnie zaangażować
i wczuć. Jest to heavy metal,
niemający nic wspólnego z metalem
progresywnym, ale prostymi
środkami udało się zaaranżować
coś złożonego, mogącego wzbudzić
podziw. Żeby nie zamulać, na deser
pozostał "Headbanging 'til
Death". Bezkompromisowy metal'
n'roll pełną gębą. Podsumowując,
"Sky Destroyer" to jedna z tych
płyt, dzięki której w 2021 roku toczy
się koło prawdziwego heavy
metalu. (4)
Sam O'Black
Mindwars - The Fourth Turning
2020 Dissonance
Mindwars jest powszechnie kojarzony
jako nowy zespół Mike'a
Alvorda znanego przede wszystkim
z Holy Terror. Przyznam się
bez bicia, że nigdy nie byłem wielkim
fanem macierzystej kapeli
Mike'a, nie mniej jednak trudno
mi nie docenić jego zaangażowania
i znaczenia jego twórczości dla całej
sceny. Zarówno w latach osiemdziesiątych,
jak i obecnie pod szyldem
Mindwars. Najnowsza produkcja
tej formacji zatytułowana
"The Fourth Turning", w prównaniu
z poprzednimi wydawnictwami
jawi się na pewno jako pewien krok
naprzód. Styl Mindwars to thrash
metal niepozbawiony jednak pewnych
rockandrollowych elementów.
Na swym najnowszym albumie
ekipa Mike'a serwuje nam jednocześnie
zarówno bardzo chwytliwe
melodie, jak i sporą dawkę
czysto thrashowej młócki. Świetnym
przykładem jest otwierający
całość "The Awakening". To niemalże
encyklopedyczny przykład
thrashu z porywającymi riffami
połączonymi z warczącym wokalem
i dudniącą perkusją. Praca gitar
Mike'a Alvorda i Danny'ego
Pizziego jest pierwszorzędna. Fajne
riffy, krzykliwe solówki, ciekawe
harmonie - to wszystko, co możemy
usłyszeć na czwartym wydawnictwie
Mindwars. Utwór "Mind
Wars" jest ewidentnie inspirowany
wczesnym Slayerem. Bardzo przypomina
mi ich archaiczne kawałki,
takie jak "Evil Has No Boundaries"
czy "Die By The Sword". "The
System" zdaje się być za to kawałkiem
nieco bardziej stonowanym z
klasycznym metalowym klimatem
i kołyszącym groove'em, który utkwił
Ci w głowie już po pierwszym
przesłuchaniu. Prawdziwą perełką
jest jednak "Digital Dictatorship",
który spokojnie mógłby się znaleźć
w repertuarze Holy Terror. Podobnie
zresztą jak utwór, który Mike
postanowił zatytułować nazwą
swej dawnej formacji. Polecam!
(4,5)
Bartek Kuczak
Moonscape - Entity, Chapter II:
Echoes From A Cognitive Dystopia
2020 Moonscape Music
Moonscape to norweski zespół,
który od 2015 roku gra progresywny
metal. Ma na koncie duży płytowy
debiut "Entity" (2017), EPkę
"Resurgence" oraz drugą część "Entity"
(obie z 2020). "Entity,
Chapter II: Echoes From A Cognitive
Dystopia" jest moim pierwszym
zetknięciem z tą formacją i
w dodatku bardzo miłym. Album
rozpoczyna się krótkim patetycznym,
bardzo filmowym intro, a
później mamy trzy bardzo długie
kompozycje. Najkrótsza ma osiem
i pół minuty, najdłuższa blisko siedemnaście
minut. Generalnie bardziej
to muzyczne suity niż rockowe
utwory. W dodatku każda z
nich to zbiór niesamowitych pomysłów
bardzo zmyślnie ze sobą
zestawionych oraz perfekcyjnie i
płynnie zagranych. Dzięki czemu
nie czuć, że mamy do czynienia z
tak wielkimi muzycznymi kolosami.
Oczywiście jak w każdej takiej
kapeli mamy festiwal różnorodności
i sprzeczności, od mocy po delikatność,
od mroku po promienną
radość, od wzruszających uczuć po
gniew i złość. W dodatku sporo też
odniesień stylistycznych, bo
oprócz podstawy, progresywnego
metalu, mamy elementy melodeathu,
symfonicznego balck metalu,
symfonicznego metalu, metalowej
opery, heavy metalu, hard
rock, folka itd. Poza tym nad
wszystkim unoszą się wszędobylskie
i wyraziste melodie. Naprawdę
Norwedzy zrobili to bardzo sprawnie,
z olbrzymia wyobraźnią i
swobodą. Myślę, że sam Arjen Lucassen
byłby pod wrażeniem. Nie
bez przyczyny padło nazwisko tego
artysty, bowiem lider Moonscape,
Havard Lunde w podobny
sposób zorganizował swój projekt.
On też zaprosił do współpracy całą
masę instrumentalistów i śpiewaków.
Prawdopodobnie dzięki temu
tak płynnie i swobodnie przyswajam
dźwięki z tego krążka. Zachwyca
również wielobarwność
głosów i sposób ich wykorzystania.
Mamy więc growl, blackowy
skrzek, a la operowy głos, kilka rodzajów
normalnego głosu, męskiego
i damskiego. Dodaje to kolorytu
i tak już bardzo bogatej muzycznie
propozycji. Brzmienia i produkcja
jest dość dobra, co tylko podkreśla
walory "Entity, Chapter II:
Echoes From A Cognitive Dystopia".
Wszelkiej maści zwolennicy
progresu mają niesamowity kolorowy
zawrót głowy, bowiem od dawna
stoją na niesamowitą ilością
możliwości do wyboru. W tym
gąszczu trudno im będzie zwrócić
uwagę na propozycję Moonscape,
mimo, że jest naprawdę dobra.
Tym bardziej, że sam zespół obraca
się bardzo głęboko w internetowym
undergroundzie. (4)
MSG - Immortal
2021 Nuclear Blast
\m/\m/
Mam niezłą zagwozdkę z pisaniem
recenzji artystów takich jak Michael
Schenker. Gdzieś we wstępie
do wywiadu z nim, użyłem mocnego
określenia "artysta legendarny".
Zapytajcie muzyków Iron
Maiden, Saxon, Metalliki czy
dwolnego zespołu z heavy metalowej
epoki, u kogo uczyli się swoich
patentów. Jeżeli mowa o inspirację
dla chcącyc grać rocka, nazwisko
Schenker zestawić można chyba
tylko z Hendrix i Van Halen.
Przy czym, nad wyżej wymienionymi
Michael wydaje się mieć jedną
przewagę - żyje i nadal tworzy.
Chciałbym wziąć więc odpowiedzialność
za mocne sformułowania.
Należy zastanowić się, jaki
klucz przyjąć w zestawieniu krążka
z tak bogatą przecież dyskografią
artysty. Pozwólcie więc, że dla
uproszczenia posłużę się pewną
cezurą czasu. Wyzerujmy jego linię
na roku 2018, kiedy ukazał się najważniejszy
od co najmniej dekady
album muzyka, Michael Schenker
Fest "Ressurection". Był to
początek, trwającego do dziś okresu
celebracji jego kariery. Wszak
obchodził wtedy swoje 62 urodziny
i powoli zbliżał się do pięćdziesięciolecia
działalności artystycznej.
"Ressurection" był jak wielkie
przyjęcie urodzinowe, na które
zaproszonych zostało kilku najważniejszych
wokalistów i instrumentalistów,
z którymi Michael występował
przed laty. Przy okazji tej
podróży w przeszłość i kurtuazyjnego
odstąpienia sceny dawnym
towarzyszom, powstał materiał na
wskroś świeży, w nienachlany sposób
nowoczesny i przejmujący. Jak
najbardziej zagrany w domenie
hard rocka, ale niepozbawiony w
swoim brzmieniu subtelności, a
momentami wręcz natchnionej duchowości.
Wydany rok później
(podziwu godne tempo pracy) "Revelation",
próbowało powtórzyć
podobną formułę, ale okazało się
krążkiem bardziej… codziennym.
Pełnym świetnych numerów, ale
już nie tak zaskakującym, za to w
większym stopniu nawiązującym
do przeszłości, zwłaszcza muzyki
MSG z lat osiemdziesiątych. W
tym zestawieniu "Immortal" wypada
niestety najsłabiej. Budulec, z
którego złożony jest materiał pozostał
bez zmian. Odnoszę jednak
wrażenie, że tym razem nie chciano
wybudować świątyni a pensjonat
w nadmorskim kurorcie. To
jeszcze dalej idący krok w stronę
dawnych lat bohatera niniejszego
tekstu. Pełno tu potencjalnie przebojowych
kawałków, zresztą nadal
świetnie zaśpiewanych (z udziałem
Ronniego Romero, Ralpha Schepeersa
czy Joe Lynn Turnera) i wybornie
zagranych, ale jakby pozbawionych
głębi, której było mnóstwo
na "Ressurection" i trochę na
jego następcy. To tak, jakby Michael
skończył dumać nad swoim
życiem, założył ciuchy gwiazdy
rocka (które, jak przyznaje w wielu
wywiadach, dopiero teraz lubi nosić
bez poczucia żenady) i postanowił
się bawić, jakbyśmy mieli środek
ery thatcheryzmu i reaganomiki.
Zapytacie, czy to coś złego? Odpowiem,
że oczywiście nie. Ale gdy
ktoś odkrywa karty tak jak Michael
zrobił to 4 lata temu, to traktuję
to jako swego rodzaju zobowiązanie.
Świeżość wspomnianego materiału
rozbudziła oczekiwania, którym
kolejne wydawnictwa nie chcą
jednak sprostać. Pozornie nie ma
się tu do czego przyczepić, zaśpiewane
jest to znakomicie (podobno
jedynym wokalistą miał być tu
Ronnie, jednak pandemia pokrzyżowała
te plany), a solówki Michaela
to granie tak błyszczące, że nigdy
się nie znudzi. Jednak na "Immortal"
zabrakło tego czegoś. Iskry,
która powodowałaby, że album
ten miałby szansę naprawdę
stać się nieśmiertelnym.(4)
Igor Waniurski
Necronomicon - Final Chapter
2021 El Puerto
Po trzech latach od swojej ostatniej
płyty "Unleashed Bastards" niemiecki
Necronomicon postanowił
wyprowadzić kolejny cios. Na marzec
2021 roku zapowiedziana jest
premiera złowieszczo zatytułowanego
krążka "Final Chapter". W
sumie bez słuchania można by zaryzykować
stwierdzenie, że będzie
nowa muzyka trzymać pewien
RECENZJE 233
określony poziom. No ale z drugiej
strony jak to odmówić sobie posmakowania
dobrego, niemieckiego
thrash metalu? To się nie godzi!
Necronomicon znam na wyrywki.
Po pierwszych krążkach mam dużą
lukę a potem zapoznałem się z materiałem
współczesnym. Szczerze -
to zespół dowodzony przez Volkera
Fredricha za mocno z jasno
obranego kursu nie zbacza. To jedna
z tych załóg, która ucina
wszelkie niepewne pomysły i kręci
nosem na muzyczne mody. Zresztą
to thrash metal! W dodatku zakorzeniony
w latach 80. I też słychać
to na "Final Chapter". To trochę
taka podróż w czasie. Album absolutnie
nie wnoszący nic do historii
gatunku, ale powodujący szybszy
puls i uśmiech na twarzy. Necronomicon
zaczynał trochę później
niż Kreator czy Destruction, ale
dziś, szczerze, zjada ich nowe płyty
na śniadanie. Na "Final Chapter"
dominuje taki niemiecki, kanciasty
thrash. Bez zbędnych melodii i zajmujących
czas ozdobników. Owszem,
kiedy trzeba pojawiają się
pewne klimatyczne wstawki, ale
nie przysłaniają one odbioru całości.
Nie ma tutaj pompowania balonika.
Chłopaki po prostu grają.
Szybko, zwięźle, bez ceregieli. Tak
jak wspomniałem - to album, który
nie zmieni historii gatunku, ale
daje ogromną frajdę z słuchania.
Pod warunkiem, że się ten germański
thrash lubi. Ktoś zasłuchany w
amerykańskim, w stylu Megadeth
czy Testament, może kręcić nosem
na kompozycje Necronomicon.
Z kolei maniakalni fani Destruction
czy Kreator będą musieli
przyznać, że ich zespoły oddały
znacząco pole dla swoich kolegów.
Sam lubię te dwie nazwy, ale ostatnie
płyty Destruction są co najwyżej
przyzwoite, a Kreator znów
stał się na siłę melodyjny. Po "Final
Chapter" natomiast trzeba
opatrywać rany. To naprawdę dobry,
solidny album. Pokazuje o co
chodzi w thrash metalu w roku
2021. Necronomicon potrafił nadać
swoim numerom sporo przestrzeni
i energii, która nie zdycha
w połowie krążka. Przez to "Final
Chapter" ani trochę nie męczy i
nie brzmi jakby był nagrywany za
karę. Bije z tej muzyki jakaś radość,
jeśli można tak w ogóle napisać
o tym gatunku. A, zresztą,
pal licho! Czerpmy radość! Zachęcam!!!
(4,5)
Neptune - Norhern Steel
2020 Melodic Passion
Adam Widełka
Neptune to jeden z tych szwedzkich
zespołów, który nie zdołał
przebić się w latach 80. Skończyło
się więc na kilku kasetach demo i
nagranym w roku 1986, ale wydanym
dopiero po 30 latach albumie
"Land Of Northern". Jego tytułową
kompozycję zespół zarejestrował
też ponownie na swym debiutanckim
albumie, wydanym jesienią
ubiegłego roku. "Norhern
Steel" ma sporo atutów: to klasyczny,
zakorzeniony w latach 80.,
hard'n'heavy, bliski choćby dokonaniom
Silver Mountain czy
Torch, z dobrymi kompozycjami i
tak też brzmiący. Wyróżniłbym tu
mocny "Viking Stone", "Last Man
Standing" z organowymi brzmieniami
czy dynamiczny "Angels" z
wejściami syntezatorów, ale wypełniacze
też niestety są. Najbardziej
odstają od tych ciekawszych kompozycji
nijaki "Run For Your Life" i
"Seriously", taki AOR trzeciego
sortu - gdyby zamiast 12 utworów
na płytę trafiło ich 8-9, byłoby to z
korzyścią dla jakości całości tego
materiału. No i wokalista: rozumiem,
że wcześniej basista Roland
Alexandersson stanął za mikrofonem
po śmierci wokalisty Reine'a
Alexanderssona, ale nie powiniem
tego czynić, co nader dobitnie potwierdza
zwłaszcza w "Ruler Of
The Sea". Jako całość "Norhern
Steel" jest więc sentymentalną wycieczką
w przeszłość, wydawnictwem
ważnym dla Neptune, ale
czy zainteresuje kogoś poza największymi
maniakami takiego grania?
Osobiście w to wątpię. (3)
Wojciech Chamryk
Nervosa - Perpetual Chaos
2021 Napalm
"Perpetual Chaos" otwiera nowy
rozdział w historii brazylijskiej formacji.
I to nie tylko dlatego, że to
już czwarta płyta Nervosy, ale
pierwsza po prawdziwym trzęsieniu
ziemi, kiedy to z poprzedniego
składu pozostała tylko liderka i gitarzystka
Prika Amaral. Fernarda
Lira i Luana Dametto udzielają
się teraz w zespole Crypta, line-up
Nervosy dopełniły zaś wokalistka
Diva Satanica, czyli znana tu i
ówdzie, przede wszystkim w ojczystej
Hiszpanii, Rocío Vázquez,
najbardziej w tym gronie utytułowana
basistka Mia Wallace i perkusistka
Eleni Nota. Pierwszy
efekt pracy tego międzynarodowego
składu to album "Perpetual
Chaos", materiał jeszcze bardziej
bezkompromisowy od poprzedniego
"Downfall Of Mankind".
Thrash w wydaniu Nervosy stał
się jeszcze szybszy i brutalniejszy -
momentami to już wręcz thrash/
death metal, tak jak choćby w
"People Of The Abyss" czy "Pursued
By Judgement". Jeśli jest już stylistycznie
bardziej jednorodnie, to
Eleni i tak zapewnia "Venomous"
czy "Time To Fight" taki napęd, że
nie ma zmiłuj. Warto też wyróżnić
singlowy "Guided By Evil" z mocarnym,
doomowym riffem i szaleńczym,
a jakże, przyspieszeniem w
końcówce czy surowy, mroczny
numer tytułowy, w którym Diva
Satanica po raz kolejny potwierdza,
że w dziedzinie ekstremalnych
partii jest znacznie wszechstronniejsza
od swej poprzedniczki, bo
jednak Fernanda to stricte thrashowa
wokalistka, chociaż potrafiąca
też zaskoczyć czystymi partiami.
Dlatego zwolennicy dawnej
wokalistki będą pewnie "Perpetual
Chaos" rozczarowani, ale jeśli podejdą
do tej płyty bez uprzedzeń,
nie będą mogli jej nie docenić, bo
to kawał solidnego metalu na najwyższym
poziomie. (5)
Wojciech Chamryk
Neuronspoiler - Spoiled For
Choice
2020 Self-Released
Od poprzedniego albumu "Second
Sight" minęło już trzy lata. Niestety
formacja wraca do początków
swojej kariery, bowiem nowy krążek
"Spoiled For Choice"
ponownie wydaje własnym sumptem.
Poza tym za Pierre Afoumado
na gitarze gra Adam Breyer,
a za Ericka Tekilla na basie szyje
Radek Koval. Zmieniła się także
obsada w towarzystwie, którym
Angole nagrywali swój album. Płyta
została wyprodukowana przez
Flemminga Rasmussena, natomiast
za miksowanie i mastering odpowiadał
Charlie Bauerfeind.
Tak przy okazji, obaj panowie
współpracowali w czasie nagrywania
płyty Blind Guardian "Nightfall
in Middle Earth". W ten sposób
muzycy Neuronspoiler zapewnili
dobre brzmienie swojej muzyki,
która w zasadzie niewiele się
zmieniła. Ciągle są to własne wariacje
na temat klasycznego heavy
metalu, którego korzenie sięgają
NWOBHM, a szczególnie tego, co
nagrywało Iron Maiden. Do tego
parę wyraźnych nawiązań do hard
rocka czy progresywnego metalu.
Ogólnie kompozycje są ciekawe,
rozbudowane i różnorodne, w dodatku
technicznie i perfekcyjnie
zagrane. Zaczyna się bardzo mocno
od "An Eye For An Eye", który
niesie ze sobą lekki posmak thrash
metalu, ale jego największą ozdobą
są gitarowe partie solowe. Kolejny
utwór "Airstrike" wybrzmiewa niczym
heavy metalowy hymn. W
"Angel Of Britannia" jest chyba
najwięcej epickiego klimatu Dziewicy
ale kompozycja przykuwa
uwagę dzięki niesamowitemu klimatowi.
Za "balladę" robi na tym
krążku bardzo patetyczny kawałek
"Wake Up From You". Następny w
kolejności to singlowy dość szybki
killer "Craving the Night". W
"Fearless" muzycy ponownie przemycają
lekkie inspiracje thrashem,
przez co utwór nabiera "kanciastego"
charakteru ale płynności nadaje
mu wokalista JR, który na
tym, albumie osiągnął szczyty swoich
możliwości. Jak ktoś chce posłuchać
dobrego heavy metalowego
głosu to powinien sięgnąć właśnie
po tę płytę. Za "Fearless" leci całkiem
zajmujący instrumental
"6cosmic6triskellion6". Po nim mamy
do czynienia z niesamowitym
blokiem. Jakby komuś brakowało
singlowych hitów to spokojnie
może nastawić się na końcówkę
albumu, bowiem "Hiding In Plain
Sight", "Rock'N'Roll Redemption"
czy "Catch 22" mogą stać się takimi
kolejnymi singlowymi killerami.
Mnie szczególnie przypadł do
gustu "Rock'N'Roll Redemption" ze
znakomitym hardrockowym sznytem
i klimatem. Właśnie ta kompozycja
i "Catch 22" w jakiś sposób
przypomina mi to, co proponowały
w latach 90. amerykańskie kapele
pokroju Extreme. Sumując "Spoiled
For Choice" to kawał znakomi-tego
tradycyjnego heavy metalu,
jak dla mnie Anglielska formacja
srogo poszła do przodu i dlatego
mocno polecam tę płytę. (5)
Night Prowler - No Escape...
2021 Dying Victims
\m/\m/
Kiedy Iron Maiden zabrało się za
postać prowlera niemal pół wieku
temu, ludzie wydawali się mieć
jeszcze jakąś nadzieję: "Walking
through the city, looking oh so pretty,
I've just got to find my way". Lecz w
obecnych czasach, jak sam tytuł
recenzowanej płyty wskazuje, nie
ma już ucieczki od nocnego włóczęgi
czającego się wokół miejsca
zbrodni. Taką zbrodnią mogłoby
być opublikowanie przeze mnie (w
roli włóczęgi ukrywającego prawdziwe
imię i nazwisko za dziwacznym
pseudonimemem), pierwszej
wersji niniejszej notki, dlatego,
że zabiłbym w ten sposób jeden
z wielu pierwiastków energii kreatywnej
dla narodu polskiego. Ogarnąłem
się w porę. Bandytą nie jestem,
Polakom oddychać metalem
234
RECENZJE
pozwolę, wedle wolnej woli. Do
rzeczy. Otwieramy album, a tam
Night Prowler prezentuje melodyjny
hard rock/heavy metal, czerpiący
z tradycyjnych patentów lat
70. i 80. Na "No Escape..." obrali
kierunek, jaki lubię, ale nie wywarli
na mnie wrażenia. Jednym
uchem wlatuje, drugim wylatuje, i
nie chce mi się do tego materiału
wracać. Bywa jednak tak, że niezależni
artyści tworzą jakieś nieprzekonujące
prace, ale z czasem
się rozkręcają i porywają tłumy.
Poza tym, to co jest nieprzekonujące
dla mnie, może być fajne dla
kogoś innego. Nie chcę więc nikogo
zniechęcać. W moim odczuciu
zwłaszcza fani Van Halen, Def
Leppard, UFO, i tego typu zespołów,
mogą sobie spróbować. Dostajemy
tutaj 10 utworów (w tym 2
instrumentalne), które zostały wydane
pierwotnie już w 2018 roku,
ale w nakładzie ograniczonym do
500 sztuk. Ostatnio Night Prowler
dogadał się z inną wytwórnią,
Dying Victims Productions, i
wkrótce ukaże się wznowienie winylowe
wraz z nową, bogatą w detale
okładką. Będzie też dostępnych
więcej egzemplarzy CD, a
także wersje cyfrowe. Ze względu
na odległość (Brazylia) i undergroundowy
charakter zespołu, nie
wydaje mi się, żeby Night Prowler
wybierało się w najbliższych czasach
na koncert do Polski, dlatego
ta muzyka pozostanie praktycznie
nieznana w naszym regionie geograficznym.
Nie wiem, może dla
kogoś idącego pod prąd, będzie to
atrakcyjną wizją, żeby mieć taki
album "tylko dla siebie". Wyobrażam
sobie tutaj młodych metalowców
puszczających płytę znajomym
z zagadką: "zgadnij, co to?", i
czerpiących frajdę z samego faktu,
że nikt nie zna odpowiedzi. Lub
też świetnie osłuchanych maniaków,
którym wydaje się, że słyszeli
już wszystko, ale pewnego wieczoru
mieli ochotę na coś nowego.
Możliwe też, że ktoś kogoś wkręci,
mówiąc, że jest to najnowsze Rainbow
nagrane w 2021 roku? A skąd
ja to w ogóle wytrzasnąłem? Cóż,
gdyby nie nasz szczodry Redaktor
Naczelny, nigdy bym nie napotkał
na swej muzycznej drodze Night
Prowler. Zamiast krytykować, pozostawię
więc temat otwarty na
Wasz indywidualny odbiór. (-)
Nightmare - Aeternam
2020 AFM
Sam O'Black
Pionierzy francuskiego metalu nie
dają za wygraną - "Aeternam" to
już ich 11 album studyjny. Te z lat
80., "Waiting For Twilight" i
"Power Of The Universe" to już
klasyka, ale cieszy, że weterani,
pod wodzą niezmordowanego
Yves'a Campiona są wciąż w formie.
Co prawda nowa wokalistka
Madie (wcześniej w Faith In Agony,
zastąpiła, śpiewającą na poprzedniej
płycie "Dead Sun" Maggy
Luyen) pewnie obraziłaby się
słysząc takie określenie, ale fakt
jest faktem, że Nightmare gra od
1979 roku. I wciąż wychodzi im to
znakomicie, chociaż brzmienie
perkusji mogli bardziej dopracować,
bo w takim "Divine Nemesis"
nie jest najlepsze, pozbawione mocy.
Muzyczni jest jednak nad wyraz
zacnie, a tradycyjny heavy zespół
dopełnia blackową intensywnością
("Temple Of Acheron") czy
iście thrashowymi zrywami ("Aeternam").
Są też akcenty symfoniczne,
choćby w "Downfall Of A
Tyrant" czy "Black September", w
którym, podobnie jak w finałowym
"Anneliese", mamy też wokalny
duet Madie i growlującego wokalisty.
Akurat ten patent zespół stosuje
już od jakiegoś czasu i wydaje
mi się on chybiony, tym bardziej,
że Marianne Dien radzi sobie za
mikrofonem doskonale, co potwierdza
nader dobitnie w ostrzejszych
"The Passenger" i "Black September"
oraz w balladzie "Crystal
Lake". Mimo wszystko nota będzie
wysoka, bo weterani nie odpuszczają.
(5)
Wojciech Chamryk
Niviane - The Ruthless Divine
2020 Pure Steel
Niviane to zespół o relatywnie
krótkim stażu, ale złożony z doświadczonych
muzyków. Najbardziej
z nich znany jest wokalista
Norman Skinner (solowy zespół
Skinner, Imagika), ale instrumentaliści
niczym mu nie ustępują.
Dlatego drugi album formacji "The
Ruthless Divine" to power metal
w najbardziej szlachetnej postaci:
surowy, dynamiczny, do tego całkiem
też melodyjny. A skoro to
Amerykanie, można doszukać się
w ich muzyce wpływów nie tylko
zespołów europejskich, od obowiązkowych,
można rzec, Iron Maiden
czy Helloween, ale też rodzimych
grup Iced Earth, Cage czy
Attacker. Daje to naprawdę kapitalne
efekty, szczególnie kiedy
Norman Skinner prezentuje niższą,
bardziej agresywną manierę w
bardziej dynamicznych utworach,
jak "League Of Shadows" czy
"Dreams Crash Down", chociaż w
wyższych rejestrach też nie jest
rzecz jasna jakimś dyletantem
("Crown Of Thorns", "Psychomantaeum").
Singlowy "Fires In The
Sky" jest z kolei ciut bardziej nośny,
chociaż to numer z drugim
dnem: długi, rozbudowany i całkiem
szybki, podobnie jak, utrzymany
w średnim tempie, kojarzący
się z Dio "Forgotten Centurion".
Mocnym punktem tej udanej płyty
są też mroczny "Fallen From Elysium"
i rozpędzony "Like Lions" z
patetycznym refrenem - zresztą z
każdym kolejnym odsłuchem "The
Ruthless Divine" utwierdzam się
w przekonaniu, że mógłbym jako
wyróżniający się wymienić każdy
ze składających się na tę płytę
utworów. (5)
NoN - III
2020 Crusader
Wojciech Chamryk
Now Or Never zwą się obecnie
NoN (czyżby problemy z prawami
do nazwy po zmianie połowy składu?)
i wydali trzeci album. "III" nie
zaskoczy znających poprzednie
płyty tej międzynarodowej grupy:
to tradycyjny heavy metal/hard
rock, ale z jeszcze większą dawką
elektronicznych i popowych wtrętów.
Może dla kogoś będzie to atutem,
ale mnie akurat odrzuca - tym
bardziej, że przeważają na tym wydawnictwie
długie, rozwleczone i
nudne utwory, takie jak "Two
Worlds Away" czy "Another Chance".
Czasem robi się już z tego
wręcz parodia, bo "Until We Say
Goodbye" brzmi niczym jakieś popłuczyny
po Nickelback, a cover
Duran Duran "Ordinary World"
lepiej pominąć milczeniem. Owszem,
są tu też ciekawsze utwory:
mający coś z bluesa "Eyes Of A
Child", mocniejszy "Circle Of
Pain", w którym akurat sprawdza
się przebojowy refren czy dynamiczny
"Point Of No Return", ale to
nieliczne przebłyski - po tak doświadczonych
muzykach jak Fabian
Ranzoni (ex Sultan) i Ricky
Marx (ex Pretty Maids) można było
spodziewać się czegoś ciekawszego.
Szkoda tylko świetnego
wokalisty Stephane'a Honde, bo
najwidoczniej marnuje się w tym
zespole... (2)
Wojciech Chamryk
Nuclear - Murder Of Crows
2020 Black Lodge
Ten chilijski kwartet istnieje na dobrą
sprawę od połowy lat 90., a
klasyczny thrash staje się w jego
wykonaniu coraz bardziej bezkompromisowy
i zarazem oldschoolowy.
Oni po prostu grają - tylko i
aż, swobodnie i do tego z ogromną
werwą, przenosząc nie tylko siebie,
ale również słuchaczy do połowy
lat 80., do czasów, kiedy ukazywały
się pierwsze płyty Slayera,
Kreatora i innych zespołów thrashowych.
I chociaż, poniekąd zgodnie
z nazwą, zwykle rozpędzają
się do naprawdę imponującej szybkości
(tytułowy "Murder Of Crows",
"No Light After All" czy "Friendly
Sociopath" to tylko pierwsze z
brzegu przykłady), jednak w żadnym
razie nie pędzą wyłącznie na
oślep i na złamanie karku, nic z
tych rzeczy. Dlatego nie brakuje
też na tej płycie udanych przykładów
utworów bardziej zaawansowanych
technicznie, jak "When
Water Thickens Blood" i singlowy
"Abusados", a do tego dopracowanych,
melodyjnych solówek, nierzadko
w większych ilościach, dzięki
czemu choćby ten ostatni utwór
bardzo zyskuje. Instrumentalny
"Blood To Spare" to również ciekawostka,
bo to mroczny, złowieszczy
numer, z quasi symfonicznym
tłem i klawiszowymi brzmieniami,
ciekawe dopełnienie intensywnej
reszty materiału z "Murder Of
Crows". (4)
Wojciech Chamryk
Okrütnik - Legion antychrysta
2020 Ossuary
Heavy, speed i wczesny black metal
w wykonaniu tego młodego
kwartetu przypomniały mi szczenięce
lata, kiedy taka muzyka nie
była jakimś retro wykopaliskiem,
ale ekscytującą nowością. Okrütnik
na swym debiutanckim albumie
łoi więc bez litości, niczym
Kat z okresu "Metal And Hell"/
"666" czy wczesny Running Wild,
nie unikając też nieokrzesanej surowości
Venom, proponując osiem
bezkompromisowych, ale przy tym
całkiem melodyjnych i urozmaiconych
utworów. Może nie jest to
do końca oryginalne, ale osobiście
wolę słuchać pełnego energii
Okrütnika niż wymęczonych nieco
dokonań obu obecnych wcieleń
Kata, nawet jeśli "Popiór" trzyma
dawny poziom. Tu jest jednak znacznie
intensywniej: szaleńczy "Sabat",
w którym gitary tną niczym
RECENZJE 235
najstrzejsze brzytwy, a sekcja tylko
to wrażenie potęguje, do czego dochodzi
zamierzona surowość brzmienia
i prawdziwie opętany wokalista,
to tylko zapowiedź kolejnych,
równie mocnych wrażeń. Utwór tytułowy
to Kat w najczystszej postaci,
w rozpędzonym "Czarcim
łożu" pobrzmiewają też echa starego
Turbo, ale Okrütnik ogrywa te
sprawdzone patenty w sposób tak
przekonujący, a wykonanie jest tak
dobre, że szybko o tym zapominam.
"Portret trumienny", a na grobach
kwiaty" to z kolei ballada z
czystym, prawdę mówiąc, takim
sobie śpiewem, jednak to niezłe
zaskoczenie przy pierwszym odsłuchu.
Już w "Nocy galicyjskiej"
wszystko wraca jednak do normy:
jest czad, skrzekliwy wokal i kolejne,
popisowe solówki. Mroczny
numer "Wrześniowe popołudnie
rzeźnika '52" to również ciekawostka,
tym razem dla zwolenników historii
o seryjnych mordercach, nawet
jeśli Józefowi Cyppkowi udowodniono
tylko jedną zbrodnię.
Fajnie, że tę, tak oldchoolową, płytę
wydano również na kasecie, bo z
analogowego nośnika słucha się
"Legionu antychrysta" okrutnie
wyśmienicie. (5)
Wojciech Chamryk
Pain Of Salvation - Panther
2020 Inside Out Music
Dla wielu fanów rocka przymiotnik
progresywny oznacza dzisiaj
zespoły, które skostniały w dźwiękach
sprzed 40-50 lat, ograniczając
się wyłącznie do kopiowania patentów
z płyt Pink Floyd, Yes,
King Crimson, Genesis czy nawet
Marillion. W progresywnym metalu
nie jest inaczej, ale mamy też
w gronie licznych epigonów grupy
potrafiące zaproponować coś własnego,
odejść od sztampy i zaciekawić
słuchacza. Jedną z nich jest
szwedzki Pain Of Salvation, w
przypadku którego robiący wrażenie
staż i takiż dorobek (pierwszy
album "Entropia" wydali wszak w
roku 1997) nie musi oznaczać
ugrzęźnięcia w schematach i powielania
własnych pomysłów. Dlatego
płyty Daniela Gildenlöwa i
spółki zawsze czymś zaskakują -
nawet jeśli coś podoba mi się na
nich mniej, bądź nie przemawia do
mnie w całości, to jednak nie można
nie docenić starań i poszukiwań
muzyków. Takim albumem
jest również najnowszy "Panther",
53 minuty urozmaiconej, niebanalnej
i dopracowanej w każdym aspekcie
muzyki. Czasem aż zastanawiam
się jak to jest możliwe, że
taki Gildenlöw od lat tworzy, jakby
od niechcenia, tak piękną i trudną
muzykę, a wielu innych artystów
z tej prog-metalowej szuflady
nie jest w stanie otrząsnąć się ze
stagnacji i twórczego marazmu?
Być może dzieje się tak dlatego, że
"Panther" jako całość jest materiałem
wielowątkowym, czerpiącym
z różnych odmian rocka i metalu,
co słychać szczególnie w finałowym,
trwającym ponad 13 minut
i najdłuższym na płycie "Icon": kolejnej
perełce w dyskografii Pain
Of Salvation, utworze niczym z
katalogu Camel/ Pink Floyd/
Opeth, ale mającym w sobie to
coś, dzięki czemu staje się on czymś
więcej niż tylko kolejną imitacją.
Opener "Accelerator" to z
kolei sporo nowoczesnej elektroniki,
do której w utworze tytułowym
dochodzą jeszcze jakby rap i nawiązania
do nu metalu. "Unfuture"
łączy klimat akustycznego bluesa z
electro, "Wait" klasycznie brzmiący
fortepian z metalowym uderzeniem,
a "Keen To A Fault" i "Species"
iście symfoniczny rozmach z
bardziej klimatycznymi partiami.
"Restless Boy", raptem trzy i pół
minuty muzyki, to pozornie ukłon
w stronę list przebojów, ale to
zmyłka, bo dzieje się w tym utworze
równie dużo co w tych znacznie
dłuższych; zresztą nawet folkowa,
instrumentalna miniatura
"Fur" nie trafiła na "Panther" bez
powodu, rozdzielając dwa intensywne,
jakże odmienne utwory,
"Keen To A Fault" i tytułowy. Piękna
to płyta do częstego słuchania
i ciągłego odkrywania czegoś nowego:
progresywna, a jakże. (5)
Wojciech Chamryk
Pain Of Salvation - The Perfect
Element, Pt. I (Anniversary Mix
2020)
2020 Century Media
Na 20-lecie trzeciego albumu "The
Perfect Element, Pt. I" Pain Of
Salvation przygotowali jego jubileuszową
edycję. Zaangażowany w
jego powstanie jako inżynier
dźwięku Pontus Lindmark zremiksował
oryginalny materiał, za jego
nowy mastering odpowiada zaś
Thor Legvold. Trudno mi jednak
oceniać nowe brzmienie tej płyty
na podstawie promocyjnych plików,
tym bardziej, że nie wszystkie
dają się odtworzyć, szczególnie te
koncertowe z bonusowego krążka
CD. Mogę jednak pokusić się o
ocenę tego materiału po latach,
skoro już go sobie odświeżyłem. I
przyznam, że w bogatej już dyskografii
Szwedów, zespołu wciąż
poszukującego, co potwierdza też
ubiegłoroczny album "Panther",
ten koncepcyjny materiał z roku
2000 jawi się jako jeden z najciekawszych.
Nie pamiętam już czemu
Daniel Gildenlöw zarzucił pomysł
jego kontynuacji, bo part II
przecież nigdy nie powstała, ale w
tej jednorazowej odsłonie "The
Perfect Element" też robi wrażenie.
Imponuje jakość kompozycji,
aranżacyjny rozmach, swoboda
wykonania i pewna, formalna prostota
- i to w czasach, kiedy zespoły
progmetalowe lubowały się w swoistych
wyścigach, kto jeszcze bardziej
zdoła skomplikować swą muzykę.
Tu tego nie uświadczymy,
szczególnie w dalszej części, gdzie
więcej jest utworów balladowych
("Ashes" to chyba największa perełka),
brzmiących delikatniej, nierzadko
czerpiących przy tym z
etnicznych czy folkowych klimatów.
Zespół nie zapomniał też jednak
o mocniejszym uderzeniu,
wplatając tu choćby "Reconciliation"
czy wielowątkowy, najdłuższy
utwór tytułowy. Czego bym tu
jednak nie napisał o tych najciekawszych
numerach, to i tak "The
Perfect Element, Pt. I" najlepiej
słucha się w całości, utwór po
utworze, bo dopiero wtedy cała
opowieść staje się zwarta i w pełni
zrozumiała. (5)
Wojciech Chamryk
Pandemic Outbreak - Collecting
The Trophies
2018 Kill Again
Wiadomo, na początku roku 2020
wybuchła pandemia, która doskwiera
nam do teraz. Ale był to
rok, w którym powróciło nasze rodzime
Pandemic Outbreak, a tym
samym nadarzyła się okazja aby
wrócić do EPki "Collecting The
Trophies", która najzwyczajniej w
świecie nas ominęła. Mam pewne
przypuszczenia dlaczego tak się
stało. Ich poprzednia płyta "Rise
of the Damned" oparta była na
thrash metalu a tym razem Gdańszczanie
skierowali się w stronę
oldschoolowego death metalu,
gdzie thrash stanowi jedynie bardzo
blade tło. Także muzycznie
znaleźli się dość daleko od tego o
czym piszemy w naszym magazynie.
Wzorców w Polsce, nie mówiąc
o zagranicy, muzycy z Pandemic
Outbreak mieli bardzo wiele,
więc nie ma, co się dziwić, że przygotowali
pięć wręcz modelowych,
mocarnych, death metalowych kawałków.
Jednak thrashowe nawyki
nie są zupełnie bez znaczenia, bo
nadały muzyce formacji specyficznego
charakteru. Muzycy jadą
wściekle od samego początku do
samego końca, perkusja nas niemiłosiernie
miażdży, co chwila łupiąc
nam werblem w czaszkę, a gitary
bezlitośnie tną i siekają, dokonując
masakry. Do tego rasowy growl domyka
muzycznego obrazu zespołu
z okresu "Collecting The Trophies".
Nie jestem na bieżąco z nowościami
z tej sceny, ale z ogólnej
wiedzy, którą posiadam, mogę
stwierdzić, że zawartość tej EPki
nawet teraz przedstawia się sensownie.
Także mamy informację,
że warto czekać na pełny album
Pandemic Outbreak. Miejmy nadzieję,
że krótka przerwa, którą
zafundował sobie band wpłynie
bardzo dobrze na jego zawartość
muzyczną. Deathmaniacy miejcie
oczy szeroko otwarte.
Peculiar Three - Leap of Faith
2020 Self-Released
\m/\m/
Peculiar Three to greckie trio,
które istnieje od 2014 roku. Do tej
pory nagrali EPkę "P3culiar"
(2014) oraz omawiany album
"Leap of Faith" (2020). Grecy
grają szeroko pojęty progresywny
rock/metal zaklęty w mocy rockowego
power trio. Ich muzyka jest
dość ciekawa, zakręcona, wymagająca
i progresywna, jak w utworze
tytułowym. Czasami natomiast
bardzie prosta, bezpośrednia i
rockowa, jak w kawałku "Inkblot".
Inną cechą tego trio jest to, że ich
muzyka niesie dość ponurą, acz intrygującą
atmosferę. Poza tym wiele
kompozycji brzmi bardzo "kwadratowo"
oraz trochę sztampowo.
Wynika to głównie ze sposobu gry
instrumentalistów, stawiających na
technikę, przez co nie wszystkie
fragmenty utworów są płynne.
Sposób produkcji i brzmienia instrumentów
też mają na to wpływ,
a często mam wrażenie, że brzmi
to jak bootleg ze studia z nie do
końca dobrym ustawieniem soundu
instrumentów. Głównie dotyczy
się to gitary i perkusji. Wokalista
a zarazem basista Valantis
Dafkos ma czysty i w sumie dobry
głos, za to jego tembr jest po prostu
zwykły i mało zachęcający. Także
w propozycji Peculiar Three
jest sporo niedociągnięć, które są
do poprawy. Muzycy muszą wziąć
to pod uwagę albo zaprosić do
współpracy człowieka, który im to
wszystko ułoży. Jeszcze jedno. Pytę
zamyka kompozycja bonusowa,
która odbiega od charakteru muzyki
formacji. Jest to orkiestracja z
wykorzystaniem instrumentów
klawiszowych i gitary akustycznej,
o bardzo wzniosłym i filmowym
236
RECENZJE
klimacie. Do tego świetna melodia
oprawiona doskonałą linią melodyczną.
Niemniej wolę ich rockowe
granie, bowiem mimo ewidentnych
niedoróbek, to w nim tkwi
najwięcej potencjału. Nie wiem czy
Grecy z "Leap of Faith" zdołają zainteresować
nawet małe grono odbiorców.
Niestety w dzisiejszych
czasach trzeba być perfekcyjnym i
mieć trochę szczęścia aby móc zaistnieć
w szerszym wymiarze. (3)
\m/\m/
Phil Campbell And The Bastard
Sons - We're The Bastards
2020 Nuclear Blast
Drugi album rodzinnego zespołu
byłego gitarzysty Motörhead to z
jednej strony kontynuacja debiutanckiego
"The Age Of Absurdity",
ale też udana próba pewnego
odświeżenia klasycznego, rockowego
stylu. Dlatego nie brakuje
tu numerów łączących najlepsze
cechy Motörów i AC/DC ("We're
The Bastards"); są też takie, które
Lemmy mógłby śmiało włączyć do
repertuaru swej formacji ("Son Of
A Gun", "Animals", "Keep Your
Jacket On", "Destroyed") i wcale
nie byłyby to jakieś wypełniacze.
Jest też więcej bluesa niż na pierwszym
albumie, w postaci "Born
To Roam" i "Desert Song" z partiami
harmonijki, jakby nawiązaniem
do "Dark Days". Całość zamyka
ballada "Waves", w której Neil
Starr pokazuje, że nie jest tylko
rockowym krzykaczem, a Phil
Campbell wymiata solo niczym
natchniony. Zmiany są słyszalne w
tych bardziej melodyjnych, nowocześniejszych
utworach, jak: "Promises
Are Poison", "Bite My Tongue",
"Lie To Me" i najbardziej w
"Hate Machine", nie ma tu jednak
mowy o jakiejś zdradzie, to wciąż
klasyczne, rockowe granie najwyższych
lotów, stylowe i godne uwagi.
(5,5)
Wojciech Chamryk
Possessed Steel - Aedris
2020 Temple Of Mistery
Wasz czas spędzony z debiutanckim
longplay'em Possessed Steel
może okazać się niezapomniany,
ale tylko pod warunkiem, że podejdziecie
do ich albumu z odpowiednim,
dojrzałym nastawieniem. Postaram
się wyjaśnić, co dokładnie
utrudnia odbiór tej płyty, a następnie
zaproponować przykładową
metodę jej przyswojenia. Pierwszym
moim skojarzeniem było
uznanie Possessed Steel za nieciekawy,
blady cień Cirith Ungol bez
pomysłu. Po pierwsze, Kanadyjczycy
ten swój epicki heavy metal
grają ospale. Odnoszę wrażenie,
jakby gitarzyści często czekali aż
ich gitarowe zagrania w pełni wybrzmią,
zanim machną kolejny raz
ręką (fachowo powiedzielibyśmy,
że mnóstwo tam synkop - popatrzcie
choćby na sam początek dosyć
szybkiego przecież "Assault On
The Twilight Keep", gdzie teoretycznie
jest szybko, a w praktyce
niekoniecznie tak to odbieramy);
ogień szybszych fragmentów gitarowych
jest studzony przez monotonne
bębny (z tej konwencji pozytywnie
wyłamuje się "Skeleton
King"); zamiast śpiewać melodyjnie
lub krzyczeć, wokalista zamula;
fragmenty akustyczne pełnią jakby
rolę leniwych przerywników. Druga
sprawa, muzyka ta jest powierzchownie
wyjałowiona z emocji,
tzn. trudno powiedzieć, jakie odczucia
wywołają u kogoś te dźwięki,
a bardzo możliwe, że niektórzy
słuchacze wręcz się przy tym uciszą
i wygaszą (w sumie, byłoby super,
gdyby kogoś to uspokoiło i
dało ukojenie, ale do tego trzeba
by nie znać perfekcyjnie języka angielskiego,
bo w tekstach dużo walki
i krwi). Osobiście, dawno nie
słyszałem tak nienachalnego metalu.
Owi Kanadyjczycy niemal
starają się nie przeszkadzać słuchaczowi
w tym, co akurat robi, cokolwiek
oprócz słuchania by to było
(śmiech). Nie jest prawdą, że
wszyscy introwertycy są zawsze
cisi, natomiast często bywa tak, że
introwertycy nie czuję się pewnie
zwracając na siebie uwagę. Taki też
urok ma "Aedris". Wokalista dobrze
wpisuje się w wysiłek grupowy
i nie wychodzi na pierwszy plan
nawet wtedy, gdy nieoczekiwanie
zaskoczy nas black metalowym
skrzekiem (np. końcówka "Keeper
Of The Woods"). Nie sprawdziłoby
to się na rock'n'rollowej imprezie,
bo stanowczo brakuje szaleństwa
i czadu. Nie znajdziecie ani
jednego frapującego fragmentu,
którym chcielibyście się podzielić
ze znajomymi metalami: "wow,
słuchaj tego patentu, ale fajne, od
1:47 do 2:30". Nie ma. Najlepiej z
"Aedris" zapoznać się będąc wypoczętym
i w poważnym nastroju.
Być może ktoś ma taki stan w sobotnie
przedpołudnia? Jeśli kogoś
rozpiera energia, to prawdopodobnie
nie dotrwa do końca drugiego,
ciągnącego się bez fajerwerków
utworu "Spellblade". Natomiast
jeśli komuś chce się akurat spać, to
postawię pistacje przeciw orzechom,
że po przebudzeniu nie będzie
sobie w stanie przypomnieć, w
którym momencie usnął (nic nie
zapamięta z tej muzyki). Pomimo
tego wszystkiego, nie nazwałbym
"Aedris" albumem zdolnym zirytować
heavy metalowych purystów
(całość jest osadzona w old schoolu,
nie doświadczymy tam żadnych
parapetów ani nowoczesnych brzmień,
nic z tych rzeczy). Żeby odnieść
pozytywne pierwsze wrażenie
z jego słuchania, proponuję następujący
eksperyment. Włączcie sobie
ten album; intro jest wystarczająco
długie, aby wpisać "Mauritshuis"
do wyszukiwarki internetowej,
więc wejdźcie tam; następnie
wybierzcie "visit" - "at home" -
"start tour" - "free exploration".
Possessed Steel posłuży Wam
jako perfekcyjne tło do nieśpiesznej
eksploracji najwyższej klasy
kolekcji pierwszego na świecie w
pełni zdigitalizowanego muzeum w
gigapikselowym formacie. Główną
atrakcją są tam najlepsze dzieła
złotej ery niderlandzkiego malarstwa,
które możecie oglądać w pełnej
okazałości bez wychodzenia z domu,
bezpłatnie. Jakość jest tak
wysoka, że dla wielu dojrzałych
odbiorców może to być niezapomniane
doświadczenie, efektownie
dopełnione przez muzyczne tło
Possessed Steel. W tym kontekście,
da się Kanadyjczyków zapamiętać,
polubić i docenić. Otrzymujemy
znakomity przykład, że
sztuka wcale nie musi walić nas
prosto w twarz, żeby była wartościowa.
Jest to zatem okazja do wyostrzenia
naszych zmysłów oraz
wrażliwości artystycznej. Za drugim
razem możemy skoncentrować
się już wyłącznie na muzyce i zgłębić
jej liryczne przesłanie - wtedy
okaże się, że to koncept album
opowiadający historię walki Aedrisa
z bóstwami o równowagę na
świecie. Główną myślą tej recenzji
była próba wyjaśnienia, że dotarcie
do etapu pełni zrozumienia debiutu
Possessed Steel "Aedris" wymaga
stopniowego odkrywania jego
warstw, i warto się w tym zadaniu
odpowiednio wspomóc. (3.5)
Sam O'Black
Project Alcazar - Lost In Centralia
2020 Guitar One
Project Alcazar to zespól prowadzony
przez kompozytora, gitarzystę
i basistę Chrisa Steberla. Do
tej pory pod tym szyldem wydał
trzy studyjne albumy, "Reasons
for a Decade" (2001), "Chasin'
Voodoo" (2016) i "Lost in Centralia"
(2020). Na tym ostatnim
znajdziemy muzykę instrumentalną,
która jest mieszanką progresywnego
metalu oraz gitarowej wirtuozerii.
Ze względu, że muzyka nie
ma wsparcia w narracji wokalnej,
zawiera bardzo wiele muzycznych,
ciekawie i technicznie zgranych tematów,
lecz z zachowaniem płynności
i melodyki. Pozwala to słuchaczowi
delektować się różnorodnością
i techniczną ekwilibrystyką,
ale w bardzo wygodnej do odbioru
oprawie. Bowiem melodii też jest
na tej płycie co niemiara. Bardzo
pomocne są w tym wypadku naleciałości
AORowe, które bardzo
pięknie kontrastują w wypadku
technicznego zapętlenia instrumentów.
To, że Steberl jest wirtuozem
słuchający usłyszy od razu.
Fakt w muzyce tego projektu jest
wiele gitarowych - i nie tylko - popisów,
niemniej Chris wzorem najlepszych
dba aby muzyka była do
słuchania a nie tylko do podziwiania.
Stąd też nie tylko słyszymy
błyskotliwe zagrywki wszystkich
instrumentów ale mamy pełno różnorodnych
kontrastów w emocjach
i aurze. Chris Steberl dobrał sobie
również świetnych techników takich,
jak klawiszowiec Caleb Hutslar
i perkusista Mark Zonder, co
wystarczyło aby wyczarować zdumiewająca
muzykę. Także pod
względem wykonawczym mamy
poprzeczkę podniesioną bardzo
wysoko. Niemniej Chris potrafi
puścić oko do słuchacza, zażartować
sobie, dla przykładu, cytując
krótkie fragmenciki z tematu do
filmu "Mission Inposible" w "Occam's
Razor". Także muzyka Project
Alcazar nie jest robiona na
siłę czy w jakimś stopniu jest wymuszona.
Nie. Wszystko przy tych
muzykach jest naturalne. Obraz
muzyki dopełnia standardowa,
bardzo dobra produkcja oraz brzmienia.
"Lost in Centralia" to album
dla fanów Dream Tehater,
Fates Warning, Steve Vai, Joe
Satriani itd. Niestety nie jestem
przekonany aby ten krążek i ta formacja
stała się głównym bohaterem
wśród tej grupy odbiorców. Ci
co będą mieli szczęście przesłuchać
tę płytę, poświęcą jej kilkakrotnie
uwagę, mogą być nawet nią zafascynowani,
ale wręcz jestem pewien,
ze wrócą do płyt wspomnianych
kapel typu Dream Tehater czy
Fates Warning. Nic na to nie poradzę,
takie jest życie. (4)
Pyramaze - Epitaph
2020 AFM
\m/\m/
Bardzo lubię Pyramaze, nie będę
tego ukrywał, ich muzyka trafia
bezpośrednio w mój gust. Jest to
mieszanka melodyjnego heavy metalu,
która łączy się z epickimi wa-
RECENZJE 237
Rascal - Headed Towards Destruction
2021 Ossuary
Ossuary Records nie przestaje zaskakiwać,
po długogrających debiutach
Okrütnika i Shadow Warrior proponując
pierwszą EP kolejnej młodej,
bardzo obiecującej formacji. Rascal są
z Warszawy i od jakichś dwóch lat
grają speed/power metal w starym,
dobrym stylu lat 80. W dodatku czynią
to na takim poziomie, że od razu
nasuwa się pytanie czemu to tylko EP,
nie coś dłuższego, ale OK, takie było
najwidoczniej założenie. Mamy tu
efektowne połączenie wpływów zespołów
brytyjskich z nurtu NWOB
HM i kontynentalnych, głównie niemieckich,
czyli granie piekielnie dynamiczne,
ale przy tym całkiem melodyjne.
Tu na przebój wyrasta całkiem
nośny "Hold The Line", ale i innym
numerom, zwłaszcza tytułowemu czy
patetycznemu "Kingdom Of Misery",
również niczego pod tym względem
nie brakuje. Zaskakuje też swoboda,
wręcz wirtuozeria młodych muzyków,
szczególnie w "After The Sunset" z kilkoma
zróżnicowanymi solówkami
oraz poziom wokalny - Kacper Pędziszewski
okazuje się prawdziwym odkryciem
naszej sceny metalowej, w
konkurencji międzynarodowej też zresztą
nie jest bez szans, dysponując
wyrazistym, mocnym głosem i umiejętnością
różnicowania swych partii,
od czystych do brutalniejszych, choćby
w "Don't Look Back". I tak jak z zasady
nie bawię się w jakieś podsumowania
roku, to przy wyliczaniu najciekawszych
debiutów A.D. 2021 Rascal
plasowałby się u mnie bardzo, bardzo
wysoko. (5)
Wojciech Chamryk
Rascal - Headed Towards Destruction
2021 Ossuary
Rascal jest lokalnym zespołem z polskiego
podwórka, grającym na omawianym
mini albumie "Headed Towards
Destruction" żwawy heavy/
speed metal. Obiektywnie oceniając,
jest w nim potencjał, słychać inspirację
uznanymi i cenionymi wzorcami
(mają coś z heavy metalowych okresów
Turbo), pod względem technicznym
wzorowo panują nad instrumentami,
a i fajne melodie potrafią
zaproponować (jak w rozpędzonym
"After the Sunset" i drapieżnym
"Don't Look Back"). Całość trwa dwadzieścia
minut i zawiera pięć solidnie
brzmiących utworów, takich w sam
raz na metalowe imprezy. Zainteresowanym
proponuję pośpieszyć się z nabyciem
CD, ponieważ zostało wypuszczonych
póki co tylko 400 egzemplarzy,
a całkiem możliwe, że usłyszymy
wkrótce od Rascal więcej dobrej
muzyki, więc wówczas takie wydawnictwo
może mieć wartość kolekcjonerską.
(-)
Sam O'Black
lorami power metalu oraz rozbudowanymi
i zaskakującymi strukturami
progresywnego metalu.
Znajdziemy także pewne elementy
AORu czy tez melodyjnego rocka.
Poza tym w ich szeregach były
niesamowite, choć tak różne głosy,
jak Lance King i Matt Barlow.
Niemniej ich najnowszy krążek
bardzo mnie zaskoczył, bowiem
"Epitaph" wręcz promienieje wpadającymi
w ucho melodiami i w zasadzie
każdy utwór z tej płyty może
być singlem i przebojem. Każda
kompozycja niby jest prosta ale zaaranżowana
i zagrana tak, że
szczena opada. Do tego te melodie,
od których ciężko jest opędzić się.
Podoba mi się ten ich "mainstream".
Krążek rozpoczyna się
delikatną kompozycją tytułową ale
za to z fantastycznie zaaranżowaną
orkiestracją, w której zaklęta
jest symfoniczna potęga. Następnie
zaczyna się niesamowity
utrzymany w średnim tempie
utwór "A Stroke of Magic" z esencją
przesłania płyty, który ustawia
słuchanie całości albumu "Epitaph".
Kolejne nagrania "Steal My
Crown" i "Knights in Shining
Armor" bardzo udanie podkreślają
wybrany kierunek. Od "Bird of
Prey", wolniejszej i o "balladowym"
charakterze pieśni, zaczyna się
blok z bardziej stonowaną muzyką,
gdzie singlowy z popowym zacięciem
"Particle" wiedzie prym. Owszem
można bić na alarm, że popmetal
itd. ale gwiazdki tej sceny
mogłyby wiele nauczyć się od
muzyków Pyramaze. Po prostu
bardzo wiele im brakuje do kunsztu
i wyobraźni Duńczyków. Od klimatycznej
kompozycji "Indestructible"
wracamy do mocniejszych i
mroczniejszych dźwięków ale
także do bardziej epickiego przekazu.
Najważniejszymi są tu, najlepszy
kawałek na płycie, ze świetną
melodią i niesamowitym klimatem
"World Foregone" oraz mocno
rozbudowany "The Time Traveller"
z kolarzem wszystkich najlepszych
muzycznych cech formacji. Nie
wymieniłem wszystkich utworów z
tej płyty, bo nie ma potrzeby ale
wierzcie mi nie zawiedziecie się
żadnym momentem tej płyt. Oczywiście
pod warunkiem, że jesteście
fanami dobrego prog-poweru. Bez
wyśmienitej gry muzyków nie udało
by się osiągnąć takiego rezultatu
jak ten krążek. Klawiszowiec Jonah
Weingarten uwija się jak w
ukropie pomiędzy rozbudowanymi
orkiestracjami a delikatnymi
dźwiękami fortepianu. Zdawałoby
się, że po tym co napisałem, gitary
Toke Skjonnemanda to jakiś nieistotny
dodatek. Nic bardziej mylnego,
bowiem gitara to bardzo
żywotny element muzyki Pyramaze,
choć na "Epitaph" partii solowych
nie jest tak bardzo dużo. Za
to nierzadko można poczuć jej ciężar,
a jak zdarzy się solówka, można
również podziwiać pomysłowość
i umiejętności pana Skjonnemanda.
Nie od parady są również
basista Jacob Hansen oraz
perkusista Morten Gade Sorensen.
Niemniej najważniejszy jest
głos Terje Haroy'a, który jest znakomitym
pilotem po muzyce zespołu
i jego wszelkich meandrach
melodii. Co prawda niema on takiej
charyzmy jak Matt Barlow ale
i tak wiele zespołów dałoby swoje
ręce obciąć za takiego śpiewaka.
Jak jesteśmy przy wokalistach to w
"The Time Traveller" możemy ich
usłyszeć wszystkich, obok Terje
Haroy'a mamy Lance Kinga i
Matta Barlowa. Można ich porównywać
ale to bez sensu, lepiej
delektować się jak nawzajem się
uzupełniają. Na "Epitaph" możemy
usłyszeć jeszcze panią Brittney
Hayes z Unleash the Archers w
wybornym kawałku "Transcendence".
Podkreślę jeszcze raz, nie
spodziewałem się takiej płyty po
Pyramaze, "Epitaph" to znakomity
album pod każdym względem i
zupełnie nie przeszkadza mi jego
melodyjność, bo ani na moment
muzycy zespołu nie zapomnieli o
swoich progresywnych korzeniach.
(5)
\m/\m/
Raven Black Night - Run With
The Raven
2020 SAOL
Ten australijski zespół działa według
własnych zasad, za nic mając
reguły obowiązujące w muzycznym
biznesie. Pewnie dlatego jego
przygoda z wytwórnią Metal
Blade skończyła się po jednej,
udanej płycie "Barbarian Winter",
bo jednak ciężko cokolwiek planować,
szczególnie w sensie promocji,
jeśli zespół wydaje albumy co 7-9
lat, po czym zapada długa cisza. W
sensie muzycznym Jim Petkoff i
Rino Amor również są tradycjonalistami,
wciąż grając surowy doom/
heavy metal o epickim rozmachu,
niczym z przełomu lat 70. i 80.
Skojarzenia z Black Sabbath nasuwają
się od razu, nie tylko dlatego,
że "Water Well", "Castle Walls
(Tears Of Leonidas)" czy "Angel
Eyes" brzmią niczym dzieła mistrza
riffu Tony'ego Iommi'ego, bo całość
podejścia obu liderów zespołu
do komponowania jest po prostu
totalnie oldschoolowa. Zdają się
też lubić Manilla Road ("Visions"),
nie unikają nawiązań do
klasycznego hard rocka z końca lat
60. ("Searching Your Love") czy
nurtu NWOBHM ("Her Sword Of
Tears"), chwilami brzmiąc dość podobnie
do Pagan Altar i Angel
Witch. Ciekawym patentem jest
też wykorzystywanie dwóch odmiennie
brzmiących głosów, a
dłuższe kompozycje fajnie dopełniają
instrumentalne miniatury,
jak kojarząca się z Hendrixem
"Sheeba - Slight Return" i "Ancient
Call" z partią gitary klasycznej
oraz mający w sobie coś z ducha
poetyckiej twórczości Jima Morrisona,
psychodeliczny "Ancient
Rivers". "Run With The Raven"
jest więc całkiem niezłą płytą,
szkoda tylko, że dopiero trzecią w
dyskografii zespołu. (4,5)
Wojciech Chamryk
Rebel Priest - R'lyeh Heavy
2019 Self-Released
Rebel Priest pochodzi z Kanady i
działa hmmm... no właśnie od kiedy?
Na pewno w 2015 roku pojawił
się ich debiutancki album "Rebel
Priest", dwa lata później wypuścili
EPkę "Enabler", a w zeszłym
roku - 2019 - omawiany krążek
"R'lyeh Heavy". Rozpoczyna
się on nietypowo, bo instrumentalem
"The Summonig", który przypomina
Iron Maiden z początków
ich kariery. Niestety jest to zmyłka,
bo reszta kompozycji z tego
wydawnictwa utrzymana jest w zasadzie
w energetycznej mieszance
hard rocka i glam metalu. Są w nim
też pewne elementy punka a nawet
heavy metalu. Kojarzy mi się to
czasami z L.A. Guns, z tymże Kanadyjczycy
mają więcej energii i
mocy. Większość kawałków jest
konkretna z czego najbardziej podoba
mi się dość szybki i najbardziej
metalowy "Elm St". Oczywiście
parę urozmaiceń zespół wprowadził.
Taki "Emperror" to w pierwszej
fazie mieszanka ballady z jej
dynamicznym alter ego aby w końcu
przejść do motorycznego hard
rockowego pędu. Natomiast w
"Lighten the Load" na początku mamy
do czynienia z dynamiczną
mieszanką funky, soulu i hard
rocka, aby skończyć się niezłym
heavy metalowym czadem. Natomiast
"Dead End World" to takie
post punkowe granie zmieszane
wręcz z pop-rockowym soundem.
No i chyba jest to najsłabszy moment
na tej płycie. Album zamyka
ukryty bonusowy kawałek "Blade
Runner", który wraca do dynamicznej
odsłony muzycznego wyrazu
Rebel Priest. Bardzo fajne jest
brzmienie zespołu, takie brudne,
szorstkie i mocno undergroundowe,
co bardzo pasuje do ich muzyki.
Zresztą "R'lyeh Heavy"
przedstawia Rebel Priest w bardzo
dobrym świetle. Z drugiej strony
nie jest to, co aktualnie powala na
kolana słuchacza. Po prostu niezłe
hard rockowe granie. Jak chcecie
238
RECENZJE
możecie dać im szanse. (3,5)
\m/\m/
Reternity - A Test Of Shadows
2020 Black Sunset/MDD
Nie minęło półtora roku od wydania
debiutanckiego "Facing The
Demon" i Reternity wracają z drugim
albumem. Wydawca wspomina
w prasowej notce o sukcesie
pierwszej płyty - może w Niemczech
faktycznie tak było, ale w
skali reszty Europy i świata melodyjny
heavy z elementami thrashu
nie jest niczym nadzwyczajnym.
Jeszcze pół biedy gdy jest to utrzymane
w klasycznej stylistyce, tak
jak w siarczystym "My Crush", balladowym
"A Grave Called Home"
czy w ostrym, singlowym "(We
Were) The Gods", ale Reternity
marzą się też sukcesy. Stąd pewnie
obecność, dopełnionych nowoczesną
elektroniką, numerów w rodzaju
"Sniper's Death", "This Is The
End" czy "A Test Of Shadows",
którego popowy refren wręcz rozbraja.
Dobrze, że są tu jeszcze takie
utwory jak "No Deeper Hole" z
perkusyjną, wręcz blastową, nawałnicą
czy ballada - tylko głos i fortepian
- jazzowego ponoć pianisty
Aljoschy Crema, ale jako całość
"A Test Of Shadows" jest co najwyżej
przeciętna. (3)
Wojciech Chamryk
Return To Void - Infinite Silence
2020 Inverse
Return To Void to formacja z Finlandi,
która działa od 2015 roku w
miejscowości Karhula. Na swoim
koncie ma trzy pełne albumy "Return
to Void" (2017), "Memory
Shift: The Day After" (2018) oraz
"Infinite Silence" (2020). Ten
ostatni zawieram muzykę, która
określamy jako progresywny metal
i może kojarzyć się z dokonaniami
Vanden Plas, Threshold, Redemption
itd. Finowie w podobny sposób
co wymienione kapele operują
wszystkimi składowymi tego stylu,
czyli starają się zaskoczyć słuchacza
mnogością pomysłów muzycznych,
ich wielobarwnością oraz
różnorodnością. Z łatwością potrafią
również zderzyć ze sobą ich
dynamikę, emocje czy też niesiony
przez nie klimat. Także operowanie
kontrastami mają opanowane
na przyzwoitym poziomie. Bardzo
ważne są też melodie, ciekawe,
wciągające, acz przyjemne dla
ucha. Spełniają też wymóg skupienia
słuchacza nie tylko na pojedynczych
kompozycjach ale przede
wszystkim na całym albumie. Nie
można zapomnieć od wykonaniu
produkcji i brzmieniu, te elementy
też są na najwyższym poziomie.
Niestety ostatnio takich płyt i muzyki
jest bardzo dużo, więc mimo
jej wysokiego poziomu trudno będzie
nią zainteresować większe grono
odbiorców. Zdecydowana większość
fanów progresywnego metalu
postawi na znane marki. Z tego samego
powodu "Infinite Silence"
oceni jako coś normalnego, typowego,
nie wyróżniającego się. Nic
tego nie zmieni, bo po prostu scena
jest przesycona bardzo dobrymi i
podobnymi wydawnictwami. Muzycy
Return To Void nic nie
wskórają, nawet swoimi indywidualnymi
umiejętnościami czy też talentem.
Nie sądzę aby coś zmieniły,
znakomicie użyte Hammondy
w "Stone Heart", wyśmienita
melodyka i klimat z "Freed From
Illusion" czy też połączenie talentu,
wyobraźni i techniki w "Departed
And Arrived". Po prostu w muzyczny
świat Return To Void
wejdą ci co maja na to czas, oni też
docenią potencjał i zaangażowanie
Finów. Może znajdziecie się wśród
nich? (4)
Reverber - Sect Of Faceless
2020 Punishment 18
\m/\m/
Włosi nie są zbyt aktywni wydawniczo,
ale co kilka lat regularnie
wydają nową płytę. "Sect Of Faceless"
jest trzecią z kolei i na pewno
najciekawszą w dorobku zespołu,
co potwierdza również znalezienie
wydawcy. Nie ma też jednak co
ukrywać, że ten album nie wnosi
niczego nowego do historii thrashu,
jest wręcz regresywny - słucham
więc co prawda Reverber,
ale brzmiącego niczym Kreator
czy Destruction sprzed wielu, wielu
lat. Również wokalista Marco
Mitraja to najczęściej wypisz, wymaluj,
Mille w pełnym rozkwicie
jego szczekliwej maniery, chociaż
czasem potrafi się od niej uwolnić,
jak w balladowym "Wood Of Suicides"
czy całkiem melodyjnym
"Vlad". Paradoksalnie najciekawszy
na tej płycie wydaje mi się
cover "Angel Witch" klasyków nurtu
NWOBHM Angel Witch: intensywniejszy
od oryginału, z pewnymi
zmianami (bez chórków w
refrenie), ale z zachowanym klimatem
pierwowzoru. Jak jednak oceniać
płytę, gdzie materiał autorski
jest co najwyżej poprawny? (2,5)
Wojciech Chamryk
Rick Miller - Unstuck In Time
2020 Progressive Promotion
Pan Miller to zapracowany i płodny
gość, bowiem w roku 2020
wypuścił aż dwa swoje albumy, a
od początku kariery ma ich na koncie
aż piętnaście. Pan Miller sprawdza
się w bardzo klimatycznej
odmianie melodyjnego rocka progresywnego,
żonglując wszelkimi
odcieniami uczuć, począwszy od
wiary, nadziei, optymizmu, euforii,
kończąc na melancholii, zadumie,
smutku, a nawet mroku. Jest również
bardzo blisko tego do czego
przyzwyczaili nas Pink Floyd,
Alan Parson Project czy Moody
Blues. Oczywiście robi to po swojemu
przez pryzmat swojej wrażliwości.
Mimo wszystko myślę, że
większość fanów progresywnych
dźwięków przyjmie pomysły Ricka
Millera z otwartymi ramionami.
Tym bardziej, że muzyk buduje
swoje kompozycje oraz całość albumu
w taki sposób, że każdy muzyczny
moment jest bardzo ważny
dla danego wydawnictwa. Czyli
moją ulubioną metodą, która egzekwuje
słuchanie płyty w całości.
Podejrzewam, że sporo jest odbiorców,
którzy podobnie do mnie
uwielbiają dać się ponieść muzyce
przez cały album, przez całą opowieść
zaproponowaną przez artystę.
A muzyka na "Unstuck In
Time" jest do tego wręcz idealna.
Bardzo w tym pomaga również
głos Ricka, który kojarzy się z bardzo
rozmarzonym Davidem Gilmourem.
Dlatego nie ma co próbować
wyróżnić jakiś fragment tego
albumu, każda jego składowa
przynosi różne doznania ale za każdym
razem gwarantuje ich wysoką
jakość. Ricka trzeba też pochwalić
za produkcje albumu, bardzo
fajnie skompilował brzmienia
instrumentów do tej ciepłej i nastrojowej
muzyki. Jedyny problem,
który widzę w wypadku pomysłów
Millera jest taki, że czasami jest
zbyt blisko inspiracji innych artystów
a swoich idoli. Pewnie trafią
się tacy dla których ten dylemat
będzie nie do przejścia. Mnie to
zupełnie nie przeszkadza i z wielka
przyjemnością oddaję się swojej
wyobraźni symulowanej przez zawartość
"Unstuck In Time". (4,5)
\m/\m/
Rising Steel - Fight Them All
2020 Frontiers
Miecze w dłoń i na smoki! Ale
spokojnie, Francuzi z Rising Steel
grają zdecydowanie ostrzej, nie lubią
mdłego power metalu. Chętnie
czerpią za to z surowego, klasycznego
heavy lat 80. (najciekawiej
w "Mystic Voices", "Steel Hammer"
i "Malefice"), łącząc siłę uderzenia
z patetycznymi refrenami. Jeszcze
ciekawiej robi się w numerach
speedmetalowych ("Savage", "Metal
Nation"), a bywa i tak, że robi
się wręcz thrashowo, tak jak w
finałowym "Master Control". Mamy
tu również podniosłą balladę
"Gloomy World", a na przeciwnym
bigunie ostry, ale też całkiem melodyjny
"Led By Judas", czyli koniec
końców ponad 50 minut ostrego,
metalowego grania na wysokim
poziomie. Rising Steel mają też
dobrego wokalistę - Emmanuelson
potwierdza nie raz, że w tej
stylistyce czuje się doskonale ("Fight
Them All", "Pussy"). Konkret,
więc: (5).
Wojciech Chamryk
RisingFall - Arise From The
Ashes
2020 Golden Core
"Arise From The Ashes" to nagraniowy
urobek Japończyków z
lat 2016-19, pochodzący z singli,
EP i niskonakładowych kaset. Pytanie
czy zespół o raptem kilkuletnim
stażu i bez znaczącego, płytowego
dorobku powinien wypuszczać
kolejną kompilację, ale OK,
to zweryfikuje popyt i podaż. Na
szczęście RisingFall grają tradycyjny
heavy metal na tyle dobrze, że
godzina z okładem przy ich muzyce
jakoś mi się nie dłużyła. Więcej,
sporo tu naprawdę udanych utworów,
jeśli ktoś lubi klasyczne granie
z lat 80., dynamiczne, melodyjne i
niezbyt mocne. Szczególnie zyskują
utwory zakorzenione w dokonaniach
Purpurowej rodziny, takie
jak "Livin' On The Edge", ale i te już
bardziej metalowe z początku kolejnej
dekady, jak choćby "Evil
King", też są niczego sobie. Kilka
utworów powtarza się tu w różnych
wersjach, co można było sobie
darować, trzy ostatnie utwory
koncertowe też niczym nie zach-
RECENZJE 239
wycają, a wokalista live wypada
zdecydowanie słabiej. Generalnie
brakuje w tym wszystkim większej
dozy wyobraźni i czegoś własnego -
efekt to sprawne granie, ale nic
ponad to. (2,5)
Wojciech Chamryk
Roadwolf - Unchain the Wolf
2020 Metalizer
Roadwolf to taki hard'n'heavy w
pigułce. Jeśli lubicie Mötley Crüe,
Judas Priest, Accept i Iron Maiden,
a nie macie czasu na słuchanie
wszystkich, z czystym sumieniem
możecie odpalić debiut
Austriaków. Tak, to uosobienie
heavymetalowego rock'n'rolla pochodzi
z kraju, z którego pewnie
nie znajcie wielu tego typu kapel.
To wspomniane "czyste sumienie"
zaspokoi zapewne Wasz głód przebojowego,
energetycznego grania
opartego na klasycznych riffach,
ale raczej nie spełni oczekiwań
"świetnej płyty", którymi obdarzyłaby
Was "lektura" najbardziej
przebojowych kawałków Accept
czy Judas Priest. Być może, gdyby
"Unchain the Wolf" wyszło w drugiej
połowie lat 80., miałoby dziś
status podobny do sztampowych,
choć lubianych wydawnictw Sinnera
czy Heaven's Gate. Wyszło
jednak prawie 40 lat później i
wszystko, co się na niej znajduje,
już po stokroć było. Paradoks jest
taki, że "Unchain the Wolf" brzmi,
jak brzmi, bo przed nimi były
dziesiątki podobnych, a z drugiej
strony, gdyby ich nie było, to taka
płyta, jak "Unchain the Wolf" w
ogóle by nie powstała, bo nie byłoby
się na kim wzorować. Plusem
krążka jest fakt, że choć jest szalenie
podręcznikowy, nie sposób odmówić
mu energii, zapału muzyków
i oddania klasycznym odmianom
metalu. Z przyjemnością pobawiłabym
się na koncercie Roadwolf!
(4)
Royal Hell - Higher Court
2019 Pharmdown
Strati
Royal Hell to amerykański zespół,
który działa od roku 2016. "Higher
Court" to ich pierwsza płyta,
która zawiera dość dziwną mieszankę.
Przede wszystkim stwarza
ona wrażenie kolażu dość szybkiego
retro rocka i proto metalu,
opartego na bluesowo/doomowych
riffach (coś a la Sabbs z lat 70.) z
pewną domieszką melodyki punka,
co w sumie dało dość oryginalną
miksturę. Większość takich utworów
właśnie wypełnia repertuar tej
płyty ("Screwdriver", "High Court",
"Captor"). Niemniej pojawiają się
również naleciałości thrash metalu,
taki "All Right" fragmentami mocno
kojarzy się z Metallicą z okresu
"Kill'em All". Natomiast w "Future"
odnajdziemy bardzo klimatyczną
aurę przypominająca grunge.
Za to w "Captor" bardzo wyraźnie
usłyszymy inspiracje stoner rockiem.
W tym kawałku znajdziemy
też coś, co przypomina klimat z
dokonań Danzig. Także przez siedem
kompozycji przewija się sporo
ciekawego, także trudno zespołowi
odebrać różnorodności czy wielobarwności.
Dobrym uzupełnieniem
jest też wokal Matthew Peppe,
który ma głos czysty, mocny i donośny.
Brzmienie niby współczesne
ale niesie również oldschoolową
aurę. Generalnie Royal Hell
kieruje swoja muzykę do zwolenników
wczesnych ciężkich rockowych
dźwięków i właśnie oni powinni
skusić się na płytę "Higher
Court". (3,5)
Royal Hunt - Dystopia
2020 NorthPoint
\m/\m/
Royal Hunt istnieje od 1989 roku
i cały czas prowadzony jest przez
Andre Andersena. W zasadzie od
początku Andre uformował styl
zespołu, który oparty jest na miłości
do Deep Purple i całej rodziny
kapel związanych z "głęboką purpurą".
Do tego szkieletu wtłoczone
zostały specyficzne formy progresywnego
rocka/metalu, symfoniki
oraz neoklasyki, co podkreśliło
oryginalność muzyki tego zespołu.
Ten klimat od razu jest odczuwalny
w dwóch pierwszych kompozycjach
"Burn" i "The Art of Dying".
Z pewnością nie są to krótkie i proste
formy muzyczne. No i ta typowa
aura połączona z różnorodnością
budowy utworów, delicje! Do
tego głos DC Coopera... bez niego
Royal Hunt nie byłby tym zespołem.
Całe szczęście, że wrócił do
kapeli w 2011 roku. A "Dystopia"
to nie tylko te dwa wymienione
utwory. Reszta kompozycji jest równie
fascynująca, a mowa o "The
Eye of Oblivion", "Hound of the
Damned", "Black Butterflies" i
"Snake Eyes". Oczywiście Andre
nie byłby sobą aby nie postarał się
urozmaicić swojej propozycji. Pierwsze
w uszy rzucają się krótkie instrumentalne
formy muzyczne, intro
"Inception F451" oraz przerywniki
"The Missing Page (Intermission
I)" i "Midway (Intermission
II)". Wszystkie utrzymane w formie
podniosłej symfoniki, która
wręcz zahacza o muzykę filmową.
Natomiast w "Hound of the Damned"
wtłoczono króciutkie ale rzucające
się w uszy syntezatorowe
sample. DC Cooper to wokalny
prze kozak nie potrzebuje jakiegoś
sztucznego wsparcia. Niemniej na
"Dystopia" wspomagają go Mats
Leven, Mark Boals, Henrik
Brockmann, Kenny Lubcke oraz
Alexandra Andersen. Co z pewnością
podnosi rangę samej płyty.
Niestety promo nie ma informacji,
kiedy i w którym miejscu
wspomniani artyści wspomagają
Coopera. Niemniej pewne rzeczy
dało się wyśledzić w internecie.
Royal Hunt do omawianej płyty
wypuściło teledysk do utworu "The
Art of Dying", stąd wiem, że w tym
wypadku DC wspomagał Mats Leven.
Inna sprawa to w "I Used to
Walk Alone" główny wokal należy
do kobiety, więc to musi być Alexandra
Andersen. Wspomaga ją
jeszcze męski głos ale na pewno nie
jest to DC Cooper. Poza tym jest
to kompozycja, która mocna odstaje
od reszty muzyki z "Dystopia".
Utrzymana jest w konwencji, którą
preferują zespoły z wokalistkami
za mikrofonem czyli Within Temptation,
Nighwish, Epica, Amaranthe
itd. I powiem szczerze, że
nie bardzo mi ona pasuje. Oprócz
świetnej, perfekcyjnej i przemyślanej
muzyki Royal Hunt zawsze
charakteryzuje się przemyślanymi
tekstami. Z pewnością tym razem
jest tak samo. Do tego nienaganne
brzmienie oraz produkcja i mamy
typową propozycję tej formacji.
Dodam jeszcze, że "Dystopia" to
album, który zyskuje z każdym kolejnym
przesłuchaniem. Jednak
wpisuje się on też w schemat, w
jaki sposób odbieram ostatnio wydawane
tytuły przez Royal Hunt.
Przeżywam kilkudniową ekscytację
ich muzyką poczym dość szybko o
niej zapominam, wracając do zespołu
dopiero przy okazji wydania
ich następnej pozycji. Prawdopodobnie
mam pewien przesyt tym
zespołem. Niemniej więżę, że
przyjdzie taki dzień, że cała jego
muzyka wejdzie na moja tzw. tapetę.
(4,5)
Runemaster - Wanderer
2020 Rafchild
\m/\m/
Ten szkocki kwartet miał więcej
przerw i upadków niż wzlotów, ale
tak pechowy dla muzyki rok 2020
okazał się w jego przypadku całkiem
udany, skoro zaowocował
premierą debiutanckiego albumu.
Można bowiem wydawać kolejne
EP-ki czy kompilacje, ale to studyjny
materiał długogrający jest
wciąż, mimo spadku znaczenia albumu
jako całości, celem większości
zespołów. Runemaster czekali
na "Wanderer" kilkanaście lat, ale
było warto, a efekt końcowy to blisko
godzina surowego, mrocznego
heavy metalu, muzycznie zakorzenionego
w latach 80. i czerpiącego
w warstwie tekstowej z nordyckiej
mitologii. Szkoci są kwalifikowani
jako jeden z zespołów rosnącego w
siłę z każdym miesiącem nurtu
New Wave Of Traditional Heavy
Metal, ale to jednak zbytnie uproszczenie,
bo słychać w tych długich
kompozycjach echa zarówno wczesnego
NWOBHM z lat 70./80., jak
też epickiego etapu Bathory, a do
tego mocne, blackowe akcenty,
zwłaszcza w "Ascendant Lunar Runes".
Rezultaty są bardziej niż udane,
szczególnie w patetycznym
"Helm Of Awe" i posępnym "Hagalaz",
ale "Wanderer" to płyta, która
broni się przede wszystkim jako całość
i tak też powinna być odbierana.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Sainted Sinners - Unlocked &
Reloaded
2020 El Puerto
Ten doświadczony, złożony z samych
wyjadaczy, zespół, zżyna na
swym trzecim albumie przede
wszystkim z Led Zeppelin, a nowy
w składzie wokalista Iacopo "Jack"
Meille (od kilkunastu lat śpiewa
też w Tygers Of Pan Tang, legendzie
nurtu NWOBHM), z Roberta
Planta. Taki patent na karierę
nie jest niczym nowym, co potwierdza
się od ponad 30 lat (Kingdom
Come, etc.), ale są jednak
pewne granice. Tymczasem słucham
takiego "The Hammer Of The
Gods", "Farewell To Kings" czy "I
Can't Wait", drapię się po resztkach
czupryny i myślę: Zeppelini
czy Sainted Sinners? I wychodzi,
że chyba jednak Page, Plant i spółka...
Mamy tu też nawiązania do
dokonań Uriah Heep ("Standing
On Top") czy w kilku innych
utworach innych gigantów hard
rocka, pojawia się przebojowość
AOR lat 80. ("Call It Love"), echa
bluesa ("40 Years") czy zadziorność
klasycznego rock 'n' rolla ("Wall Of
240
RECENZJE
Sound"), ale cały czas mam wrażenie,
że słucham zupełnie innego
zespołu niż bohaterowie niniejszej
recenzji. Chyba najbliżej osiągnięcia
własnego brzmienia Sainted
Sinners są w siarczystym openerze
"Same Ol' Song" i w "Stone Cold
Sober" (świetne partie organów i
fortepianowe solo) ale cała reszta,
pomimo świetnego wykonania, pasuje
jednak pod określenie cover/
tribute band. (3)
Wojciech Chamryk
Sanity Control - War Of Life
2020 Seeing Red Records/Selfmadegod
Niby debiutanci, bo wydali niedawno
pierwszą płytę, ale Sanity
Control tworzą doświadczeni muzycy,
znani choćby z Sunrise,
Czerni czy So Slow. Tu grają jednak
zupełnie inaczej, łojąc surowy
thrash/crossover, a żaden z ośmiu
utworów nie przekracza trzech
minut. Od razu nasuwają się skojarzenia
z S.O.D. czy Cryptic Slaughter,
a do tego Sanity Control
chętnie sięgają też do rozwiązań
typowych dla punka czy hardcore,
inspiracji choćby Broken Bones
czy Crumbsuckers. Jest więc ostro
i bardzo szybko, ale w starym stylu,
bez nawiązań do metalu ekstremalnego,
a całość, chociaż nad wyraz
intensywna, jest też na swój
sposób melodyjna, mimo wrzaskliwej
maniery wokalisty. Słychać
też, że aranżacyjny minimalizm
nie jest w żadnym razie koniecznością,
wynikającą z braku umiejętności
- panowie grają ostro i prosto,
bo tak chcą, co potwierdzają bardziej
zaawansowane "Swarm" czy
"Enough". Akurat ja pozostanę przy
So Slow, nie wątpię jednak, że
"War Of Life" znajdzie zwolenników,
którzy chętnie włączą do
swych zbiorów CD lub LP, ten
ostatni wydany w dwóch wersjach
kolorystycznych. (4)
Wojciech Chamryk
Sankt Velten - The Discreet
Charm Of Evil
2019 Scare
Gitarzysta Darkness Arnd Klink
ma od kilku lat solowy projekt
Sankt Velten, który w ubiegłym
roku doczekał się debiutanckiego
albumu. "The Discreet Charm Of
Evil" na pewno ucieszy fanów
ostrego heavy z elemenatami thrashu
i z posmakiem horroru - nie
bez powodu niektóre utwory, jak
choćby "I Won't Die Again" czy
"Gods For Sale", mogą kojarzyć się
z najlepszymi płytami Alice'a
Coopera. Killerów zresztą tu nie
brakuje: niepokojący opener "Dancing
In Purgatory" zaczyna stawkę,
zaraz po nim uderza zaś singlowy
"Sex In A Microwave" z równie wyrazistym
i nośnym refrenem. Dobrym
pomysłem było też zaangażowanie
dodatkowej wokalistki, bo
Catharina Demonica nie ogranicza
się tylko do chórków, śpiewając
razem z Sankt Veltenem w duecie
("The Discreet Charm Of Evil") i
ubarwiając swym czystym głosem
refreny ("Warporn"). Demoniczny
głos lidera, odpowiedzialnego również
za partie gitar i basu (tylko
bębny nagrał ktoś inny, świetny
nawiasem mówiąc drummer, Eldar
Ibrahimović) sam broni się jednak
równie dobrze (na poły balladowy
"Back Into The Fire", siarczysty
"Postcards From Hell"), a całość
"The Discreet Charm Of Evil"
mogę bez wahania polecić zwolennikom
konkretnego grania. (5)
Schizophrenia - Voices
2020 Self-Released
Wojciech Chamryk
W latach 2010 - 2016 działał w
Belgii thrash metalowy Hämmerhead.
Zostawili po sobie dwie EPki
"Faster Than Lightning" (2013)
oraz "The Doom That Came to
Sarnath" (2014). W roku 2016
część muzyków byłego już Hämmerhead
zakłada kolejna formację
nazwaną Schizophrenia a ich
pierwszym wydawnictwem jest
EPka "Voices". Na tej płytce możemy
usłyszeć bardzo wściekłą
wersję thrash metalu i to z pewnymi
naleciałościami death metalu.
Może to w jakiś sposób kojarzyć
się z Kreatorem, Protectorem,
Demolition Hammer czy Massacre.
W każdym razie w wykonaniu
Belgów jest to wręcz wyśmienite.
Wszystkie nagrania w obroty bierze
rozpędzona i rozwścieczona
perkusja - w roli głównej pałker
znany z Bütcher, Lorenzo Vissol
- a wspomagają ją cięte i potężne
gitary w wykonaniu Romeo Promos
Promopoulosa i Marty Van
Kerckhovena. Jednak w tym chaosie
wyraźnie słyszalny jest również
bas. Natomiast całego klimatu
nadaje wrzaskliwy i skrzekliwy głos
wokalisty a zarazem basisty, Ricky
Mandozzi. Jest też w nim coś z
lekkiego growlu, albo to tylko moje
wrażenie. Wszystkie kawałki są
świetnie wymyślone i zagrane. Mimo
pozoru chaosu są perfekcyjnie
zaplanowane. Nastawione na bezpośredniość
ale poukładane z sensem.
Z tym podejściem zgrywają
się partie popisów solowych. Są
sporadyczne i krótkie, a w sztandarowym
"Schizophrenia" solówka
ma wręcz wirtuozerski posmak.
Niemniej rządzą tu siarczyste i
ogniste riffy. Myślę, że fani thrashu
bardzo szybko odnajdą się w
propozycji Belgów. Po prostu trzeba
mieć ich na oku. (4,7)
Shaark - Deathonation
2020 Slovak Metal Army
\m/\m/
Czesi ocknęli się z długiego uśpienia,
wydając po blisko 14 latach
milczenia piąty album. "Deathonation"
ucieszy na pewno nabywców
tych 500 wytłoczonych kompaktów,
może drugie tyle zwolenników
streamingu/muzyki dostępnej
w sieci, ale tak na dobrą sprawę
to płyta jakich ukazały się wcześniej
tysiące, jeśli nie lepiej. Shaark
grają bowiem thrash ani gorzej,
ani lepiej od wielu innych zespołów,
co zważywszy na staż zespołu,
sięgający jeszcze początku lat 90.,
od razu brzmi niczym wyrok. Poprawność
w roku 2021 nie jest
przecież niczym nadzwyczajnym, a
na "Deathonation" natężenie
kompozytorskich i aranżacyjnych
schematów przybrało już takie
rozmiary, że z każdym kolejnym
utworem odczuwam tylko coraz
większe znużenie i znudzenie.
Owszem, łoją jak trzeba, perkusista
jest hiperszybki, wokalista opanował
ultraniski growling, ale to
wszystko już było, w dodatku na
płytach wielu innych zespołów.
Bonusowy cover "Speed King"
Deep Purple też niczego tu nie
wnosi, chociaż muszę przyznać, że
bije na głowę seryjne przeróbki klasyki
w wykonaniu Six Feet Under.
(2)
Wojciech Chamryk
Shadow Tribe - Reality Unveiled
2020 Pride & Joy Music
Shadow Tribe to kapela założona
przez Finów, Marko Pukkila, basistę
znanego z kapel Altaria i
Stargazery oraz Kimmo Perämäki,
wokalistę takich kapel jak Celesty,
Spiritus Mortis i Masquerade.
Muzyka, która znalazła się
na ich debiucie, "Reality Unveiled",
to oczywiście melodyjny power
metal porównywalny do dokonań
Stratovarius, Thunderstone,
Altaria czy Celesti. Niemniej
nie ma w niej niczego co by od razu
porywało czy też wzbudzało
ekscytację. Bardziej propozycja
Marko i Kimmo jawi się jako dawka
bardzo solidnego melodyjnego
grania. Kompozycje są konkretne,
zgrabne, melodyjne acz z mocą, z
typową dawką gitar oraz klawiszowym
tłem, które jednak potrafi zachować
proporcje i nie jest upierdliwe
jak to czasami bywa w tej
muzyce. Fani melodyjnego - aczkolwiek
nie przesłodzonego - power
metalu odnajdą się na "Reality
Unveiled" bez większych problemów.
Ba, nawet znajdą bardziej
intrygujące momenty, jak chwytliwy
z ciekawym klimatem, "Instant
Heaven" oraz mocno wpadający w
ucho acz z charakterem, "Many
Tears To Go". Choć z pewnością
znajdą się tacy, na których ta muzyka
nie zrobi wrażenia. Ten rynek
już dawno przekroczył swoje apogeum.
Nie pomaga świetna gra muzyków,
wyśmienita produkcja czy
perfekcyjne brzmienia, ponieważ
to też od dawna jest standardem.
Przed laty nastąpił przesyt takim
graniem. W tejże muzyce trzeba
pewnego błysku czy też boskiej
ingerencji aby wzbudziła większą
uwagę. Niemniej nie można niedoceniać
umiejętności, talentu, potencjału
czy tez profesjonalizmu
muzyków Shadow Tribe, którzy
przygotowali dobry album, choć
jak wspomniałem teraz to tylko
bardzo solidna dawka melodyjnego
power metalu. (3,5)
\m/\m/
Shadow Warrior - I Am The
Thunder
2020 Ossuary
Debiutancki album "Cyberblade"
formacji Shadow Warrior promuje
singiel "I Am The Thunder". I nie
jest to jakiś cyfrowy plik, dostępny
wyłącznie w serwisach streamingowych,
ale winylowa, najprawdziwsza
płyta w siedmiocalowym formacie.
Wydanie jest bardzo staranne:
efektowna koperta z grubszego
kartonu, dwustronna, barwna
wkładka, a krążek umieszczono w
czarnej kopercie wewnętrznej. To
ostatnie nie jest, wbrew pozorom
RECENZJE 241
normą, bo w singlu Kasabian, który
ostatnio nabyłem, już jej zabrakło,
zresztą w latach 80. wiele singli
i nawet 12"EP też było pozbawionych
tej dodatkowej ochrony
płyty. "I Am The Thunder" dostępna
jest w kilku kolorach, mnie
trafił się clear. Ale to w sumie, chociaż
miłe, to jedank tylko dodatki -
ważna jest jakość muzyczna tego
materiału, a jak już pisałem wcześniej
Shadow Warrior nad wyraz
sprawie gra tradycyjny heavy metal,
taki w brytyjskim, inspirowanym
nurtem NWOBHM, wydaniu.
Singlowy numer autorski "I
Am The Thunder" jest nie tylko surowy
i dynamiczny, ale ma też kilka
haczyków, choćby w postaci basowych
pochodów czy nawet partii
solowych tego instrumentu, granych
na przemian z gitar; nośny
refren też jest sporym atutem. Cover
"Flight Of Iron Pegasus" Metalucifer
ze strony B to nie tylko ciekawostka,
zarejstrowana latem tego
roku podczas pandemicznej
akcji #RockOutSessions: aż po
iluś latach niesłuchania włączyłem
LP "Heavy Metal Chainsaw" Japończyków,
by utwierdzić się w
przekonaniu, że wersja lubelskiej
grupy jest ciekawsza, bardziej
zwarta i nie tak bałaganiarska jak
oryginał. Myślę jednak, że nie tylko
z powodu nagrania utworu tamtejszej
grupy akcje Shadow Warrior
w Japonii stoją tak wysoko;
może więc doczekamy się ogólnoświatowego
sukcesu polskiego zespołu,
grającego również klasyczny
metal? (4,5)
Wojciech Chamryk
Shardana - Milli Annos
2020 Rafchild
Jak na zespół istniejący od kilkunastu
lat Shardana mają zaskakująco
mało do zaoferowania. Black/
thrash/folk/epicki metal w ich wykonaniu
jest tak nudny i przewidywalny,
że czasem łapię się na tym,
że to prostu niemożliwe, żeby muzycy
ze sporym doświadczeniem i
potrafiący przecież grać, firmowali
takiego gniota. Ale jednak, dlatego
na ich drugim albumie przeważają
jałowe, puste dźwięki, z których
absolutnie nic nie wynika - może
poza wnioskiem, że "Milli Annos"
równie dobrze mogłaby nie powstać.
W sumie najciekawiej brzmią
tu utwory jednorodne stylistycznie,
jak blackowy "Echoes" czy folkowy
"Inghitzu", ale próby łączenia
ich w jednej kompozycji rażą już
nieporadnością. Sporo tu również
poronionych pomysłów aranżacyjnych:
na przykład w "Bastard
Blood" melodyjna solówka zostaje
"przykryta" obłędnym rykiem
Aarona Tolu, a rachityczne chórki
w "Bellum Sardum" mogą co najwyżej
rozbawić. Dziękuję, poproszę o
coś ciekawszego. (1)
Wojciech Chamryk
Significant Point - Into the Storm
2021 Dying Victims
Jeżeli również uważacie, że Judas
Priest "Unleashed in the East"
jest najlepszą płytą nagraną w XX
wieku w Japonii, to zachodzi spore
prawdopodobieństwo, że Significant
Point "Into the Storm" będzie
pełnić taką rolę dla obecnego
stulecia. Tutaj również mamy do
czynienia z pierwotną energią
ostrego heavy/speed metalu okraszoną
podwójnymi atakami gitarowymi
oraz przenikliwym, wysokim
śpiewem. Jako podobieństwo można
również wskazać, że zarówno
na "Into The Storm", jak i na
"Unleashed in the East" złożyło
się 10 lat metalowej innowacji -
gra-nie tradycyjnego heavy metalu
jest w pewnym sensie innowacyjne
dla współczesnej Japonii, dlatego
że mało kto tam to robi. Significant
Point zdołało już wypracować
własną, spójną tożsamość muzyczną.
Początkowo pomyślałem,
że kluczem do jej uchwycenia jest
bunt przeciw otaczającej muzyków
kawaii, czyli przesłodzonej kiczowatej
estetyki w japońskiej kulturze,
rozrywce, ubiorze, sposobie
bycia. Spójrzcie choćby na utrzymaną
w ponurych barwach okładkę,
posłuchajcie jak agresywnie
grają, zauważcie że nazwa "significant
point" oznacza w dosłownym
tłumaczeniu "znaczący punkt"
(kontrast wobec kiczu). Sam gatunek
heavy metal powstał przecież
jako bunt wobec otaczającego
mainstreamu. Ku mojemu zaskoczeniu,
ze słów gitarzysty Gou
wywnioskowałem jednak, że jego
kapela niekoniecznie chce się przeciw
czemukolwiek buntować. Zamysł
na nazwę Significant Point
odnosił się do oficjalnie akceptowanej
nauki, natomiast przeciwwagą
do ich muzycznej agresji jest
melodyjność a wręcz w jednym
utworze zaczerpnięto z japońskiego
pop (chodzi o gatunek Enka i
śpiew Kobushi). Nie zapominajmy
też, że do japońskiego mainstreamu
należy kultura jakości - bez
wnikania teraz w szczegóły, wystarczy
wspomnieć jakiego mają
tam bzika na punkcie keizen (nieustanne
doskonalenie metod pracy).
Konsekwentnie, Gou powiedział
mi, że Significant Point z nikim
się nie ściga, lecz stara się być
każdego dnia lepszym zespołem
niż był wczoraj. Pierwotna iskra
energii jest impulsem do takiego
heavy metalowego grania, ale poszczególne
kompozycje i motywy
są osadzone w dobrze znanych,
akceptowanych i szczerze cenionych
strukturach. Niesamowite solo
w tytułowym numerze? Muzyka
klasyczna. Speed metal? No tak,
ale inspirowany zespołami sprzed
czterech dekad. Rzadko spotykany
sposób ekspresji w całym studwudziestu
- milionowym kraju? Przecież
tak się gra w Ameryce i w Europie
a Japonia nie od tygodnia jest
otwarta na świat. W niniejszej recenzji
nie biorę pod lupę poszczególnych
utworów, ale każdy z nich
jest odrębnym dziełem, "Into the
Storm" z założenia nie miał być i
nie jest albumem koncepcyjnym.
Jest tam wiele wspaniałych i różnorodnych
warstw do odkrywania
przez uważnych słuchaczy. Mankamentem
jest brak stałego wokalisty.
Na płycie zaśpiewał gość. Dobrze
wywiązał się ze swojego zadania,
ale jednak stawia to potencjał
debiutu pod dużym znakiem zapytania.
Co przyniesie przyszłość?
Czy Significant Point znajdzie
odpowiednią osobę, aby w ogóle
kontynuować obrany kurs? Wydawanie
debiutanckiej płyty po dziesięciu
latach bez stałego śpiewaka
na pokładzie, może budzić obawę,
czy nowi fani nie zawiodą się po
pierwszym wzbudzeniu sympatii,
stąd końcowa uwaga: słuchajcie na
własną odpowiedzialność. Mam
nadzieję postawić piątkę z czystym
sumieniem następcy "Into the
Storm". (4,5)
Sam O'Black
Silius - Worsphip To Extinction
2020 ROAR! Rock of Angels
Austriacy z Silius proponują na
swym drugim albumie poprawny
groove/thrash metal. Wydawca
podkreśla, że grali na Wacken, ale
nie sądzę, by byli tam gwiazdą i
pewnie upłyną jeszcze lata, jeśli
coś takiego mogłoby stać się czymś
realnym. Problem z "Worsphip To
Extinction" mam taki, że z jednej
strony nie ma się tu do czego za
bardzo przyczepić, ale też nie ma
żadnych powodów do zachwytu.
Jest więc średnio, jak już wspomniałem
poprawnie. Weźmy opener
"Worship": szybki, dynamiczny numer
z intensywnymi bębnami i solidnym
riffowaniem, ostro wywrzeszczany;
niby więc wszystko się
zgadza, ale nic nie zapada w pamięci,
nie zaskakuje. Ten schemat
przeważa niestety na tej płycie,
chociaż dostrzegam próby urozmaiceń,
bo "Abominate" jest bardziej
melodyjny, "Venom Baptism"
stopniowo się rozwija, a "Drowning"
to ballada, nawet niezła. Jednak
jako całość "Worsphip To
Extinction" w żadnym razie nie jest
"demolishing machine", przynajmniej
nie na tym etapie. (2,5)
Wojciech Chamryk
Sirenia - Riddles, Ruins & Revelations
2021 Napalm
Sirenia to kapela jedna z wielu.
Takie Epica, Amaranthe, Tristania,
Temperance, Visions of
Atlantis, Amberian Dawn, nie
mówiąc o Nightwish czy Within
Temptation to jedynie czubek olbrzymiej
góry lodowej, zwanej melodyjnym
symfonicznym power
metanalem z dzierlatką za mikrofonem.
Ten nurt dawno zlał mi się
w całość, jedynie z rzadka jakaś
płyta leciutko wychyli się nad przeciętność.
Najgorsza w tym jest
świadomość, że te wszystkie formacje
przygotowują muzykę pod
każdym względem na najwyższy,
profesjonalny poziomie, więc ciężko
mi jest je bezwzględnie krytykować.
Tym bardziej, że i tak we
wszystkim szukam jakiegoś pozytywu.
Poza tym, nurt ten ma naprawdę
olbrzymią grupę zwolenników.
Im taka muzyka podoba się i
słuchają płyt tych formacji - w każdych
ilościach - z zapartym tchem,
tak jak ja progresywnego metalu
czy tradycyjnego heavy metalu.
Pod względem kompozycji Sirenia
na "Riddles, Ruins & Revelations"
prezentuje się całkiem ciekawie.
Większość utworów jest
złożona, z wieloma motywami,
dość emocjonalna, choć również z
pomysłem aby zbudować wrażenie
bezpośredniości. Sporo w tej muzyce
nowoczesnych motywów,
szczególnie w partiach gitary oraz
klawiszach, które często wykorzystują
nieznośne sample. Dość często
do pięknego wokalu Emmanuelle
Zoldan mamy również dodany
growl Mortena Velanda. Pomysł
na tę chwilę dość wyświechtany i
jak dla mnie coraz mniej atrakcyjny.
No ale cóż, jak jest się liderem
to można wszystko, nie tylko growlować
czy też męczyć słuchacza
samplami, ale także budować elektroniczne
tło uniwersum. Irytujące
jest też to, że te kapele ostatnio
dość często spoufalają się z disco.
Sirenia dla przykładu sięgnęła po
hiciorek "Wchłaniasz, wchła-niasz"...
yyy... "Voyage, voyage" niejakiej
242
RECENZJE
grupy Desireless. Za to gitarzysta
Nils Courbaron choć riffuje i brzmi
dość nowocześnie to świetnie
potrafi zagrać solówki, które faktycznie
są ozdobą większości kawałków.
Do pozytywów zaliczyłbym
również dość mocarne brzmienie
perkusji oraz grę pałkera Michaela
Brusha. Fani nurtu będą ogólnie
zadowoleni zawartością "Riddles,
Ruins & Revelations" i postawią
jej dość wysoką ocenę. Może jakaś
tam część przyczepi się do jakiś
szczegółów, ale z pewnością nie
wpłynie to na ogólną krytykę. Niestety
dla mnie, jak na początku
wspomniałem płyta jest jedną z
wielu i nic więcej. (3).
Skeleton Pit - Lust To Lynch
2020 Black Sunset/MDD
\m/\m/
"Lust To Lynch" potwierdza, że
thrash w Niemczech wciąż trzyma
się nieźle, by nie powiedzieć bardzo
dobrze. Zresztą od Skeleton Pit
można w sumie wymagać więcej
niż od statystycznego debiutanta,
bo istnieją od dobrych 15 lat,
wcześniej jako Pissdolls, a pod
obecną nazwą wydają już drugi
album. Przebili na nim poziom debiutanckiego
"Chaos At The
Mosh-Reactor", co też nie dziwi,
skoro pracowali nad tym materiałem
kilka lat, proponując urozmaicony,
energetyczny thrash metal
starej szkoły. Czasem wręcz ekstremalny,
tak jak w szaleńczym
"Thrashorcism", w którym Lizzard
Chandler rozpędza się tak, jakby
grał w blackowym zespole, ale w
większości pozostałych numerów
już jednak typowy dla lat 80. Mamy
tu więc sporo łupanki na najwyższych
obrotach ("Skullsolitting
Attack" rządzi!), ale też bardziej
melodyjne partie i skandowane
chóralnie refreny, dzięki którym
histeryczna maniera Patricka Bauera
staje się bardziej znośna. Dobrymi
przykładami takiego podejścia
są stylowe utwory "Plague Of
Violence" i najdłuższy na tej płycie,
blisko siedmiominutowy, zróżnicowany
"The Evil Horde", ukazujące,
że chociaż Skeleton Pit wciąż
uwielbiają przyłoić na 150% mocy,
tak jak choćby w "Last Blood", to
mają też sprecyzowaną wizję rozwoju.
(4)
Wojciech Chamryk
Snowy White And The White
Flames - Something On Me
2020 Snowy White
Ten wybitny gitarzysta wydał w
roku ubiegłym udany album "The
Situation", a najpewniej lockdown
sprawił, że szybko przygotował kolejny,
równie ciekawy. Od razu
uprzedzę, że nie ma na tej płycie
drugiego "Bird Of Paradise", jednak
jej zawartość na pewno przypadnie
do gustu nie tylko fanom
bluesa i blues rocka, ale też Dire
Straits czy Pink Floyd. Dawny
współpracownik tej grupy, jak też
uczestnik solowych projektów jej
muzyków, gra bowiem na "Something
On Me" nad wyraz stylowo,
kompozycje są oszczędne, ale robią
wrażenie, a już gitarowe solówki to
po prostu mistrzostwo świata. Zresztą
White już na okładce pokazuje
co jest dla niego najważniejsze,
demonstrując przy tym sporą
skromność. Jest też przekorny, co
objawia się w tytule instrumentalnej
kompozycji "Commercial Suicide"
- na pewno powrót do muzyki z
czasów pierwszej połowy lat 80. i
albumu "White Flames" byłby dla
niego bardziej opłacalny finansowo.
Gitarzysta od lat preferuje jednak
bluesa, którego gitarowe brzmienie
wzbogacają czasem, jak we
wspomnianym wyżej utworze lub
w "One More Traveller", organy
oraz fortepian ("I Wish I Could").
To jednak gitara White'a nadaje
tym kompozycjom niepowtarzalności,
a nawet ponadczasowości,
szczególnie w "Another Blue
Night", "Ain't Gonna Lean On You"
z długą solówką czy w klimatycznym
"It's Only The Blues".
Słychać, że czas miał wpływ na jego
głos (artysta ma już 72 lata), ale
na gitarze wciąż gra tak, że czapki
z głów! (5)
Sodom - Genesis XIX
2020 Steamhammer/SPV
Wojciech Chamryk
Kiedy w 2018 Tom Angelripper
postanowił pozbyć się wszystkich
muzyków z Sodom, nie wiedziałem,
co będzie dalej z tym zespołem.
Zresztą jakoś mnie to też nie
interesowało za bardzo. Moje serduszko
zabiło szybciej dopiero kiedy
oznajmiono, że do składu wraca
Frank Blackfire. Do tego w zespole
pojawiła się druga gitara i założony
perkusista znany chociażby z
Asphyx. Skład cudo i tak w przeciągu
dwóch lat wydali kilka udanych
EP-ek. Niestety skład, z przyczyn
osobistych, opuścił perkusista.
Na szczęście szybko znalazło
się zastępstwo. I tak w 2020 pod
koniec listopada dostajemy pierwszy
długograj tego nowego składu.
"Genesis XIX", to porządna
dawka brutalnego thrash metalu.
Mamy tutaj intro używane przez
zespół wiele lat temu, jako otwieracz
koncertów. Przechodzi one w
wściekły "Sodom & Gomorrah".
Utwór ten od razu rzuca skojarzenie
na "Sodomy and Lust" znany z
pierwszego wydawnictwa na jakim
pojawił się Frank, takie mrugnięcie
do fanów. Zresztą Pan Czarnypłomień
robi tutaj wyśmienitą robotę.
Gitary brzmią potężnie, agresywnie
i jadowicie. Praktycznie
przez cały album tną równo. Yorck
Segatz, mimo młodego wieku udowadnia,
że jest już sprawnym kompozytorem
i ma swój styl. Właśnie
ta mieszanka stylów obu panów
jest interesująca. Z łatwością możemy
wychwycić, który riff kto napisał.
Nie mam mowy tutaj o braniu
jeńców. Perkusja chyba od dawna
na albumach Sodom nie była
tak zróżnicowana i mocarna. A
sam Tom drze mordę jak za najlepszych
lat i udowadnia, że mimo
upływu lat dalej w tym, co robi jest
najlepszy na tym kontynencie.
Muzycznie mamy tutaj pełnooktanowy,
jadowity thrash. Momentami
mamy skręty w stronę rock-
'n'rolla, lecz dalej nie traci to na
swojej brutalności. Nawet kiedy
bliżej tutaj do heavy niż thrashu
jest gęsto i brutalnie. Lirycznie
Tom dalej zafascynowany jest wojną
i tematykami biblijnymi. Pojawia
się tutaj też tekst o eutanazji i
wolności. Zespół wprost mówi, że
każdy z nas powinien decydować
sam za siebie. Nie czekałem na ten
album a pozytywnie się zaskoczyłem.
Nie wiem czy w thrash metalu
w tym roku wyszło albo wyjdzie
coś co może być lepsze niż niemiecka
maszyna do zabijania zwana
Sodom. Polecam. (4,5)
Kacper Hawryluk
Sorceress Of Sin - Mirrored Revenge
2020 - Self-Released
Sorceress Of Sin to świeżynka
prosto z Anglii. Powstali w 2020
roku i w tym samym roku wypuścili
swój debiut "Mirrored Revenge".
Muzycznie to przede wszystkim
powszechnie lubiany melodyjny
metal z panią za mikrofonem w
lekko nowoczesnej oprawie. Niemniej
znajdziemy w niej mieszankę
wspomnianego melodyjnego
metalu z jego elementami symfonicznymi,
jak i progresywnymi, a
także z bardziej konwencjonalnym
heavy czy też power metalem. W
sumie daje to ciekawy kolaż, z którym
można spędzić parę miłych
chwil. Kompozycje dobre, sensownie
ułożone, czy to przy tych bardziej
złożonych czy też bezpośrednich
formach. Muzycy bardzo
dobrze sprawdzają się w podniosłych
i melancholijnych a la symfonicznych
utworach typu "Echoes
Of Existence", a także w tych bardziej
bezpośrednich heavy/power
metalowych fragmentach jak "Empiyre
of Stones". Jednak w słuchaniu
"Mirrored Revenge" trochę
przeszkadza to rozstrzelenie stylistycznie,
bowiem w ten sposób trudno
złapać klimat tego albumu.
Myślę, że muzycy z następnym albumem
powinni zdecydowanie
określić, którą ze stylistyk wybierają.
Być może już wybrali i będzie
to takie granie jak na rozpoczynającym
"Vixen of Virtue", bardzo dynamicznym,
nowocześnie brzmiącym
melodyjnym metalu z mocnym
i intensywnym wokalem Lisy
Skinner. Czego z resztą jest najwięcej
na tym krążku. Na płycie
świetnie prezentują się muzycy, ich
robota jest wręcz znakomita. Na
uwagę zasługuje również producent
i inżynier dźwięku Tom Mac
Lean - były muzyk Haken - który
wspomógł kapele swoją grą na
basie a także aranżując fragmenty
z orkiestracjami. Wypada też rozszerzyć
wypowiedź o Lisie, która
lubi śpiewać mocno i melodyjnie
ale z łatwością potrafi zaśpiewać
bardziej melancholijnie czy nawet
operowo. "Mirrored Revenge" to
dobry początek, prezentujący potencjał
formacji i tylko od nich zależy,
co z tym dalej zrobią. Oby
dobrze wybrali i dołożyli do tego
jeszcze więcej talentu i pasji. (3,5)
\m/\m/
SpeedKiller -Midnight Vampire
2020 Hellprod/Edged Circle
Jest ich czterech, mają 17-19 lat, są
z Brazylii, grają siarczysty black/
thrash metal, a "Midnight Vampire"
jest ich debiutancką EP-ką. Co
prawda to aż siedem utworów,
więc określenie MLP byłoby bardziej
adekwatne, ale nie ma o co
kruszyć kopii, bo chłopaki radzą
sobie naprawdę nieźle. Słychać, że
są totalnie zafiksowani na punkcie
zespołów z lat 80., od Sarcófago
do Destruction, a i bardziej
współczesny black też musiał być
w kręgu ich zainteresowań. Efekt
RECENZJE 243
to bardzo intensywny i dynamiczny
materiał, w którym ekstremalne
zrywy płynnie przechodzą w
bardziej melodyjne ("Valley Of
Death") lub tradycyjnie metalowe
partie ("Suicide Hell"). Mocnym
punktem jest też szaleńczy, speedmetalowy
numer tytułowy z zaskakującym,
doomowym zwolnieniem
oraz mroczny, szybki, ale też melodyjny
"Circles of Blood" - wygląda
na to, że SpeedKiller powinni w
miarę szybko brać się za nagranie
pierwszego albumu, bo są już do
tego gotowi. (5)
Wojciech Chamryk
Stallion - Christmatized
2020 Glory Stables
Stallion "Christmatized" to specjalne
wydawnictwo świąteczne,
zawierające obok płyty winylowej
wiele pozamuzycznych dodatków:
bożonarodzeniowy sweter, dwie
lampki na choinkę, naszywkę, kilka
świątecznych ciasteczek w
kształcie konia oraz kartkę z autografem.
Osoby zainteresowane
sprawdzeniem, jak to wygląda, zachęcam
do zajrzenia na profil Facebook
Stallion, ponieważ umieścili
tam mnóstwo zdjęć (nadesłanych
przez fanów) z owymi dodatkami.
Na zawartość muzyczną składa się
jeden autorski utwór Stallion
"Santa (Can You Hear Me)" oraz
interpretacje kilku utworów innych
kompozytorów - "No Presents For
Christmas" (King Diamond), "All I
want for Christmas is You" (Mariah
Carey), "Happy Xmas - War is
Over" (John Lennon), "Wonderful
Christmas Time" (Paul McCartney)
i "Let it Snow! Let it Snow! Let
it Snow!" (Sammy Cahn and Jule
Styne). Heavy metalowe aranżacje
zostały przyozdobione nastrojowymi
dodatkami, które nie pozwalają
zapomnieć, że nie mamy do czynienia
z typowym albumem Stallion
(np. dzwonki, śmiech Świętego
Mikołaja). Dziwnie słucha się
tego w pozaświątecznym okresie.
Intencją zespołu było ewidentnie
wzbogacenie fanom doświadczenia
Bożego Narodzenia 2020, aby wyrwać
ich z marazmu wywołanego
przez restrykcje. Jest to jednak ulga
pozorna i tymczasowa, a po sylwestrze
niewiele z tego wydawnictwa
pozostaje. Heavy metal to muzyka
ponadczasowa, ale nie w
przypadku "Christmatized", bo
tutaj jest na odwrót - bardzo sezonowo.
Piosenka "Santa (Can You
Hear Me)" jest dla mnie osobiście
irytująca, chociaż przyznam, że nie
brakuje jej energii i entuzjazmu, a
kiedy pokazałem to znajomemu
metalowcowi (na początku kwietnia
2021), odparł, że solidnie zbudziło
go to po ciężkiej nocy i dobrze
było posłuchać z rana. Główna
melodia pasuje do festynowej
(bo przecież nie religijnej) konwencji.
Nie brakło też ostrej solówki,
solidnie tłuczącej perkusji i
gitarowej ściany dźwięku. Zagrali i
zabrzmieli rzetelnie. Przeróbka
"No Presents For Christmas" wiadomo
kogo wypadła solidnie, zwłaszcza
pod względem dynamiki oraz
wokalnie. Odnośnie pozostałych
coverów, Stallion przemyślał sprawę
i postarał się je zrobić na metalowo,
także podejrzewam, że niektórzy
metalowcy wolą takie wersje
od oryginałów. Z drugiej strony,
taka melodyka może być przez kogoś
odebrana jako tandetna i naiwnie
słodka, czyli Stallion miał jaja
i odwagę, żeby taką niestandardową
EPkę wstawić do swojej dyskografii.
Tak to czuli, sami tak
chcieli; ze względu na mocno limitowaną
liczbę dostępnych egzemplarzy
(250) na pewno nie kierowali
się portfelem; raczej zainwestowali
czas i włożyli wysiłek z jasnymi
intencjami aby osiągnąć to,
co w głębi duszy uważali za warte
zachodu. Wierzę, że niektórym
osobom przyjemnie będzie sięgnąć
po "Christmatized" np. w drugiej
połowie grudnia 2021, i jeżeli Wy
też tak macie, to nie oglądajcie się
na opinie innych, tylko korzystajcie
(jest jeszcze dostępna wersja cyfrowa
EP, m.in. na Bandcamp'ie
Stallion). Z mojej strony subiektywne
(2.5)
Sam O'Black
Star Insight - Across The Galaxy
2020 Inverse
Star Insight to Fiński zespół, który
istnieje od 2005 roku, a "Across
The Galaxy" to ich drugi pełny album
z 2020 roku. Formacja do tej
pory w szerszej przestrzeni funkcjonuje
jako kapela grająca melodyjny,
symfoniczny death metal,
zaś sami muzycy określają swoja
muzykę jako space black metal.
Obrazuje to, jak bardzo cienka linia
jest między stylami, a także
między wyobrażeniami, jak te style
powinny brzmieć. Tym bardziej, że
ja słuchając krążek "Across The
Galaxy", ich muzykę określiłbym
jako melodyjny symfoniczny power
metal z panią na wokalu, gdzie
męski skrzek egzystuje na równych
warunkach z jej śpiewem. Samą
płytę bardziej porównywałbym do
dokonań Nightwish, Epiki niż
Cradle of Filth czy Dimmu Borgir.
Pewnym wyjściem byłoby porównanie
Star Insight do Therion,
jednak ogólny ich przekaz jak
dla mnie leży w pierwszej grupie
kapel, które wymieniłem. Generalnie
reszta elementów typu kompozycje,
wykonanie, brzmienie i produkcja
najbardziej pasują mi do
symfonicznego power metalu.
Trzymają one wszystkie dobre
standardy znane właśnie z tego
stylu, a że wokale też skrzeczą, to
w tej estetyce przecież nic nowego.
Dość często wykorzystywano ten
zabieg do jeszcze większej ekspresji
tego nurtu. Niestety w wypadku
"Across The Galaxy" jest to przekleństwem,
bo takiej muzy na tej
scenie jest na pęczki, a wspomniany
męski skrzek nie jest żadną tam
atrakcją, czy czynnikiem, który
mocno podnosi walory propozycji
Star Insight. Po prostu jest to kolejny
dobry album, acz niewiele
różniący się od całego zalewu podobnych
wydawnictw z tej sceny.
Jeżeli ktoś go wybierze to, zagrają
tu bardzo indywidualnie czynniki
poczucia estetyki. Wątpię aby ten
album i Star Insight zaistnieli w
szerszym wymiarze ale nie czuję do
końca tej estetyki, więc mogę się
mylić. Na wszelki wypadek sprawdźcie
"Across The Galaxy" a ja mu
teraz daję (3)
\m/\m/
Starbynary - Divina Commedia:
Paradiso
2020 Art Gates
Starbynary to przedstawiciel włoskiego
progresywnego power metalu,
który istnieje od 2013 roku.
"Divina Commedia: Paradiso" to
ich czwarty studyjny album, który
jest ostatnią częścią trylogii "Divina
Commedia" opartej na poemacie
Dantego Alighieri "Boska komedia".
Włosi jak to w takiej muzyce
posługują się kolarzem wielu
stylów nadając muzyce całe mnóstwo
kolorów i odcieni, a także
emocji i klimatów. Wszystko jest
dopracowane, przemyślane, znakomicie
zaaranżowane i generalnie
dopieszczone. Fan takiego grania
znajdzie wiele elementów i szczegółów,
które go zachwycą, zaintrygują
i ogólnie wciągną w muzyczny
świat Starbynary. Dodatkowym
elemencikiem, którego nie maja inne
zespoły, a przemawiającym za
Włochami to fragmenty po włosku,
z pewnością sięgające po oryginalne
cytaty z poematu Dantego.
Coraz trudniej opisywać mi takie
płyty i taką muzykę. Bezpośrednio
dotyka ona tego czego oczekuję
oraz na co reaguję jeśli chodzi o
estetykę. Ta trudność powiększa
się również z powodu, że zdecydowana
większość tych formacji tworzy
i wykonuje swoją muzykę na
wysokim poziomie. Nie inaczej jest
ze Starbynary, na ich "Divina
Commedia: Paradiso" jest wszystko
co lubię, także trudno mi do
czegokolwiek doczepić się. Jedyna
kwestia jest taka, że ostatnio to kolejny
z wielu podobnej jakości albumów,
przez co większość wydaje
się normalna i zwyczajna. A przecież
tak nie jest. Fani progresywnego
power metalu i progresywnego
metalu spokojnie mogą sięgnąć po
"Divina Commedia: Paradiso".
Nie zawiodą się, jedynie zwiększy
się ich ból głowy od nadmiaru dobrej
muzyki. (4)
\m/\m/
Stryper - Even The Devil Believes
2020 Frontiers
Fani metalu lat 80. pamiętają
doskonale takie LP's Stryper jak
"Soldiers Under Command" czy
"To Hell With The Devil", bo
było to granie na wysokim poziomie.
Od momentu reaktywacji w
roku 2003 ci zwolennicy chrześcijańskiego
heavy nie spuścili z tonu,
w czym niewątpliwie pomaga fakt,
że zachowali aż 3/4 oryginalnego
składu (zabrakło tylko basisty
Timothy'ego Gainesa, Michael
Sweet, Oz Fox i Robert Sweet
dzielnie trwają na posterunku),
wciąż nie brakuje im dobrych
pomysłów na nowe kompozyce, a
do tego frontman ciągle jest przy
głosie. Wydany dwa lata temu
"God Damn Evil" bardzo mi się
podobał, a jego następca "Even
The Devil Believes" jako całość
jest nawet jeszcze bardziej udany.
Powiem więcej: to jedna z najlepszych
płyt Stryper, w niczym nie
ustępująca klasycznym płytom
grupy. Jest w tych utworach moc i
ciężar (rozpędzony "Blood From
Above", mocarny "Make Love
Great Again"), do tego nie brakuje
stylowych nawiązań do 80's ("Let
Him In", "For God & Rock 'N'
Roll"), a i te lżejsze, bardziej przebojowe
utwory, jak "How To Fly"
czy "Do Unto Others" też mogą się
podobać - o ile oczywiście nie spędza
się dni i nocy na słuchaniu tylko
black/thrash metalu. Świetny
jest przyspieszający w końcówce
numer tytułowy, popis nie tylko
gitarzysty Foxa, ale też wokalisty
Michaela Sweeta - wciąż ma parę
w płucach, w wyższych rejestrach
również. A mamy tu przecież jeszcze
wymarzony na koncerty "Divider"
z chóralnym refrenem, czerpiący
z bluesa, akustyczny "This I
Pray" czy dynamiczny finał w po-
244
RECENZJE
staci "Middle Finger Messiah" -
wyszła im ta płyta, tak więc: (5).
Stud - War Of Power
2020 Inverse
Wojciech Chamryk
W roku 1986 wydali singla, trochę
jeszcze pograli i odeszli w niebyt.
Reaktywowali się w roku 2013, ale
już na serio, wydając od tamtego
czasu aż cztery albumy. Najnowszy
"War Of Power" to urozmaicony
heavy rock, czerpiący zarówno
z lat 70., jak i 80. Słucham więc
tej płyty już po raz kolejny z rzędu
i z ogromną przyjemnością, bowiem
tych trzech panów w słusznym
już wieku (tylko basista jest
młodszy stażem i nie gra od początku
istnienia zespołu) wie doskonale
jak grać rasowy hard/
heavy. Czasem jest on ostrzejszy,
bardziej dynamiczny (świetny, tytułowy
opener, miarowy "Addiction"
z patetycznym refrenem, pełen
mocy i werwy "Demon's Gate"),
ale jednocześnie nie zapominają
też o melodii. Stąd obecność
"Tired", za sprawą klawiszowych
partii kojarzącego się z Van Halen
w najbardziej przebojowej formie,
równie nośnego "Movin' On" czy
ładnych, klimatycznych ballad.
Słucham tych lżejszych numerów z
równie dużą satysfakcją, ale jednak
bardziej podobają mi się te mocniejsze
dokonania Finów, z których
"Soulmate" jest absolutnym
majstersztykiem, żywcem przeniesionym
z lat 80., czasów świetności
klasycznego metalu. (5)
Wojciech Chamryk
Suicide Of Society - War Investment
2020 Black Sunset/ MDD
Jeśli kto myśli, że teutoński thrash
to już melodia przeszłości, jest w
dużym błędzie. Jasne, giganci z lat
80. wyznaczyli pewne standardy, a
do tego Kreator, Destruction czy
Sodom wciąż działają i mają się
dobrze, a niekiedy nawet znacznie
lepiej niż kiedyś. Wciąż powstają
jednak kolejne młode zespoły,
łupiące staromodny, oldschoolowy
thrash i Suicide Of Society jest jednym
z nich. Oczywiście trzeba tu
zachować odpowiednie proporcje,
bo do poziomu gwiazd gatunku
jeszcze im daleko, ale one we wczesnych
latach 80. też od razu nie
powalały, a czasem wręcz raczkowały,
by często dopiero na drugim
albumie uderzyć z pełną mocą.
Tych pięciu młodziaków ma jednak
spory potencjał, do tego nie
uczą się dopiero grać, więc technicznie
"War Investment" również
trzyma poziom. Fakt, momentami
jest co najwyżej poprawnie
("Dream Of The Plague") i bez
odpowiedniej mocy ("Heterotopia"),
ale z każdym kolejnym
utworem jest już coraz lepiej.
"Industrial Scavengers" i "Mass Of
Violence" wyrywają z butów, z kolei
"Planet Babylon" czy kompozycja
tytułowa to inne oblicze Suicide
Of Society, utwory dłusze i bardziej
zaawansowane technicznie.
Warto ich obserwować, bo mogą w
przyszłości naprawdę zaskoczyć.
(4)
Wojciech Chamryk
Sun Of The Endless Night -
Symbols Of Hate And Deceitful
Faith
2019 Punishment 18
Thrash w Wielkiej Brytanii jakoś
nigdy nie stał się czymś tak wielkim
jak tradycyjny heavy, ale w latach
80. nie brakowało tam również
świetnych zespołów, z Xentrix,
Onslaught czy Slammer na czele.
Do tych dni dawnej chwały thrashu
made in UK nawiązują na debiutanckim
albumie Sun Of The
Endless Night. Zespół tworzą muzycy
zdobywający wcześniej doświadczenie
w różnych, podziemnych
formacjach, a niedawno zebrali
się, by pograć w pięciu oldschoolowy
thrash. I chociaż nie jest
to nic oryginalnego, to trudno nie
docenić zaangażowania i werwy Si
Cobba oraz instrumentalistów, potwierdzających,
że thrash, chociaż
dość już przecież wiekowy, wcale
nie jest jakimś przebrzmiałym stylem
i wciąż można z niego wiele
wycisnąć. Chłopaki mają więc
ogromną frajdę z wyważania drzwi,
które Slayer, Metallica czy Exodus
otworzyli już wiele lat temu i
bawią się przy tym doskonale, zapewniając
do tego sporo frajdy
również słuchaczom. Najciekawiej
wypada to w siarczystych "When
Hell Exhales" i "Are We The Dead"
czy zróżnicowanym "Where Is
Your God", ale reszta materiału też
trzyma wysoki poziom. (4,5)
Wojciech Chamryk
Sylent Storm - The Fire Never
Dies
2020 Stormspell
Amerykanie z Sylent Storm zwrócili
moją uwagę swoją debiutancką
EPką z 2018 roku. Znalazł się na
niej całkiem niezły dynamiczny i
tradycyjny heavy metal inspirowany
nurtem NWOBHM ale także
US metalem (tak troszkę). Myślę,
że spodobał się on na tyle fanom,
że grupa poszła za ciosem i przygotowała
swój duży debiut, "The Fire
Never Dies". A w zasadzie zrobił
to lider kapeli Jym Harris, który
dokooptował zupełnie nowych
muzyków. Przede wszystkim sam
pozostał tylko przy śpiewaniu, za
to za perkusję usadowił Raya Kilmona.
Za bas chwycił Mike Pugh,
natomiast na gitarze zaczął grać
Michael Ian Brisbane. W tym
właśnie składzie został nagrany
wspomniany album. Od razu w
uszy rzuca się jego lepsze brzmienie,
bardziej przestrzenne, za to
ciągle mocne i bardzo dobrze oddające
oldschoolowy klimat. Na
płycie wykorzystano cztery kompozycje
znane z EPki, ale nagrane
na nowo, w dodatku przez nowych
muzyków, otrzymały nowe, lepsze
życie. Poza tym pokazały, że są
szalenie udane, bowiem stanowią
bardzo ważne elementy pełnego
krążka, z wyjątkowym "Witches'
Blood" na czele. Nowe kompozycje
są równie udane, w dodatku nie
wnoszą odczucia, że materiał powstawał
w różnych okresach czasu.
Już tytułowy, dynamiczny oraz
wciągający "The Fire Never Dies"
uświadamia nam, że będziemy
mieli do czynienia z naprawdę bardzo
dobra płytą. Moim zdaniem
nowe utwory ciągle są napędzane
tymi samymi inspiracjami czyli
kapelami pokroju Angelwitch,
Iron Maiden czy Tokyo Blade.
Wystarczy posłuchać "Wrath of
the Blade", "Shadow in the Dark"
czy "March Forth". Za to w takim
"Beware the BloodMoon" odczuwalne
są dodatkowo fascynacje Black
Sabbath z epoki z Ronnie J. Dio.
Co ważne zespół starał się urozmaicić
całość płyty, dołączając do
jej repertuaru akustyczny, melancholijny
przerywnik "Morpheus",
atmosferyczny instrumental "Lunar
Eclipse" oraz akustyczna balladę
"Sleeping in the Rain". Niemniej
całość albumu oparta jest na
dynamicznych kompozycjach
utrzymanych w średnich tempach,
które charakteryzują się świetnymi
riffami oraz chwytliwymi melodiami.
Jednak gitary to nie tylko cięte
riffy ale także porywające solówki.
Niby sekcja w takim graniu zapewnia
jedynie solidne podstawy, ale
tym razem daje ciut więcej, nawet
pozwala pohulać takiemu basowi,
chociażby w "Shadow in the Dark".
Natomiast głos i śpiew Jyma Harrisa
nie zmienił się ale ciągle stanowi
mocny punkt propozycji Sylent
Storm. Moim zdaniem ich album
"The Fire Never Dies" spokojnie
można stawiać obok płyt
Haunt, Night Demon czy Cauldron.
(4,5)
\m/\m/
Terravore - Vortex Of Punishment
2020 Punishment 18
Obrodziło coś ostatnio thrashowymi
płytami. Terravore to czterech
młodych Bułgarów, a "Vortex Of
Punishment" jest ich drugim albumem.
Grają thrash starej szkoły lat
80., ale słychać, że przefiltrowany
nieco przez intenywność typową
dla death metalu. Przeważa jednak
stary, dobry germański thrash,
zresztą i w warstwie wokalnej Kalin
Buchvarov często brzmi niczym
Mille z lat 80., to ta sama,
szczekliwa maniera. Akurat mnie
bardziej podobają się te dłuższe,
bardziej rozbudowane kompozycje,
jak "Poltergeist" czy "Fatal Desire",
chociaż nie wszystkie, bo jednak
"Carnal Beast" jest już zagrany
na jedno kopyto, co przy czasie
przekraczającym sześć minut jest
pewną przesadą, by nie powiedzieć
nonszalancją, co jeszcze bardziej
uwidacznia się w finałowym "Journey
To The End Of Time" - tu też
trochę za bardzo ich poniosło,
osiem i pół minuty. Zespół ma jednak
potencjał i wygląda na to, że
jeśli poświęcą trochę czasu na próby,
to coś z tego będzie. (3,5)
Wojciech Chamryk
The Dead Daisies - Holy Ground
2021 SPV
The Dead Daisies to jedna z licznych
obecnie supergrup o zmieniającym
się składzie. Jej liderem jest
mniej znany gitarzysta David Lowy,
ale na najnowszej płycie wspierają
go basista i wokalista Glenn
Hughes (Deep Purple, Black Sabbath,
Black Country Communion),
gitarzysta Doug Aldrich (Lion,
RECENZJE 245
Whitesnake, Dio) oraz perkusista
Deen Castronovo (Cacophony,
Bad English, Journey). Zespół proponuje
konkretnego hard rocka -
wydaje mi się, że to niedawne dojście
do składu niezniszczalnego
Hughesa dodało The Dead Daisies
takiego animuszu, bo wcześniejsze
płyty nie były aż tak energetyczne,
brzmiały jak jakaś stylizacja,
mimo niezłego przecież poziomu.
Tu od początku uderza singlowy
"Holy Ground (Shake The
Memory)", po czym napięcie nie
spada aż do końca płyty. Czasem
jest mocniej, w stylu najlepszych
dokonań Black Sabbath ("Saving
Grace") czy hard'n'heavy z przełomu
lat 70. i 80. ("Chosen And
Justified"), ale przeważają nośne,
dynamiczne numery, od razu kojarzące
się ze złotą erą hard rocka,
nie tylko z racji udziału Glenna
Hughesa. Świetny jest choćby
"Like No Other (Bassline)" z
pięknymi pochodami basu, siarczysty
"Come Alive" czy równie ostry,
chociaż też melodyjny, "Righteous
Days", zresztą na tej płycie nie
uświadczymy tak zwanych wypełniaczy.
Finałowa ballada "Far
Away" pokazuje z kolei zespół w
bardziej klimatycznej odsłonie - jeśli
Gene Simmons z Kiss posłucha
"Holy Ground", to może
przestanie wygadywać głupoty, że
rock jest martwy. (6)
Wojciech Chamryk
Theragon - Where The Stories
Begin
2020 Art Gates
Nie spodziewałem się usłyszeć takiego
grania w dzisiejszych czasach.
Dzięki Theragon i ich debiutanckiej
płycie "Where The Stories
Begin" wróciłem na początek
lat dwutysięcznych, w pejzaże włoskie,
gdzie królował melodyjny power
metal w oprawie rozmytych
klawiszowych pasaży. Charakteryzował
się on również słabiutkimi
brzmieniami i produkcją. Tak jest
właśnie z propozycja Theragon.
Proste, galopujące i mega melodyjne
kawałki w dodatku w oprawie
licznych za to mdłych klawiszy
to domena "Where The Stories
Begin". Strasznie mi szkoda wysiłku
Hiszpanów, bo w swoja muzykę
naprawdę włożyli trochę pracy.
Poza tym jestem pewien, że gdyby
przyjęli estetykę z takiego Manowar,
Running Wild czy Helloween
ich album byłby zupełnie
inaczej odebrany. Niemniej może
zagrała fascynacja tamtym okresem,
jakby nie było, od tamtej pory
minęło dwadzieścia lat i te wszystkie
brzmienia i muza to teraz oldschool.
Co by nie pisać to po prostu
zły wybór i zła fascynacja. Im
szybciej ta prawda do Hiszpanów
trafi tym dla nich i ich muzyki będzie
lepiej. Chyba, że chcą dotrzeć
do disco metalowców, fanów kapel
typu Beast in Black czy Battle
Beast, to są na dobrej drodze. Zresztą
świadczy o tym bonus w postaci
coveru Ricka Astleya "Never
Gonna Give You Up". Może to naiwne
z mojej strony ale myślę, że
Hiszpanom chodziło o coś innego,
także następny album będzie rozstrzygający.
Na tę chwilę nikomu
nie polecam dokonań Theragon.
Po ich debiut "Where The Stories
Begin" sięgną tylko niepoprawni
fani melodyjnego, wręcz słodziutkiego,
power metal z początku wieku.
(2)
Therion - Leviathan
2021 Nuclear Blast
\m/\m/
Zmęczeni poprzednim album
Christofera Johnssona, mogą
odetchnąć z ulgą. "Leviathan" nie
będzie testował waszej cierpliwości,
jak czyniła to rozbudowana
struktura "Beloved Antichrist",
poprzedniego wydawnictwa grupy.
Jest to bodaj najbardziej przystępne
a jednocześnie, niesamowicie
wręcz przebojowe dokonanie Theriona.
Postaram się zatem zastanowić
czy "Leviathan", a właściwie
pierwszy z planowanej serii trzech
albumów pod tym tytułem, to
udana pozycja w dyskografii zespołu.
Odpowiedź na to pytanie
bynajmniej nie jest oczywista. W
historii grupy, każdy jej kolejny album
stanowił krok w rozwoju.
Czasem był to krok szokujący, jak
"Theli". Czasem przenosił zespół w
świat produkcji z wielkim rozmachem,
jak "Deggial" czy "Secret of
the Runes". Niejednokrotnie droga
wiodła Szwedów w bardziej progresywne
rejony, vide "Gothic
Kabbalah". Innym razem kończyła
się na deskach francuskiego
kabaretu, a jeszcze innym - opery.
W jaką stronę zespół zmierza na
"Leviathan"? Ten kierunek to
przeszłość. Po raz pierwszy w tak
wyraźnym stopniu, Therion popijając
lampkę wina, spogląda na
wystawkę ze swoich dokonań, starannie
selekcjonując składniki dawnych
mikstur. Tu nie ma wyważania
otwartych drzwi czy rozpychania
spektrum brzmienia zespołu.
Czy jednak ten krok wstecz
zasługuje na krytykę? Wydaje mi
się, że nie, albowiem, te czterdzieści
kilka minut to kawał porywającej
muzyki. Jest to alchemiczna
formuła skondensowanych przebojów,
którym, w najlepszych momentach,
blisko w nastroju do najmocniejszych
fragmentów "Vovin"
czy "Sirius B / Lemuria". Muzyka
płynie tu z lekkością i urokiem.
Jestem przekonany, że pod względem
różnorodności i jakości partii
wokalnych, to absolutnie najlepsze
dzieło zespołu. Choć głównym
męskim głosem od kilku lat jest
Thomas Vikström (wspomagany
przez nieodżałowaną Lori Lewis),
pojawiało się mnóstwo gości, takich
jak Mats Levén, Marko Hietala,
występująca od kilku lat z zespołem
na żywo Chiara Malvestiti
czy znakomite Rosalia Sairem i
Taida Nazraić. Wystąpił również
Snowy Show, chociaż wyłącznie w
roli perkusisty. Zdecydowanie, melodyka
i wokale to najjaśniejsze
zalety tej płyty. Wielka szkoda, że
nie możemy teraz posłuchać tej
muzyki na żywo - wydaje się wspaniale
sprawdzić w takim otoczeniu.
Było o zaletach, a jaka jest największa
wada? Możliwe, że zaważył
na tym sposób sposób tworzenia
albumu - zespół przygotował bardzo
dużo utworów, które zostały podzielone
stylistycznie na trzy zbiory.
Pierwszy mamy w rękach, kolejne
dwa albumy powinny pojawić
się odpowiednio w latach 2022 -
2023. Będą różnić się stylistycznie.
Tutaj unaocznia się pewnie problem.
"Leviathan", choć jest zbiorem
świetnych utworów, nie sprawia
wrażenia zwartej i spójnej całości.
Brakuje tu pewnej struktury,
w ramach której ta muzyczna opowieść
by się rozwijała. Czegoś, co
byłoby sprecyzowanym lejtmotywem
całości. Po przesłuchaniach
odnoszę wrażenie, że płyta jest z
tego powodu nieco surowa (nie
mam w tym miejscu na myśli kwestii
realizacyjnych i technicznych),
trochę niedokończona. Wydaje się
być bardziej składanką typu "best
of", tyle, że nie wydanych wcześniej
utworów, niż albumem na
pełnych prawach. Ale czy to jest
wada, która powinna zniechęcać
do sięgnięcia po tę muzykę? Zdecydowanie
nie. (4,7)
Time Rift - Eternal Rock
2020 Dying Victims
Igor Waniurski
Młode pokolenie coraz częściej dochodzi
do głosu, dając nadzieję na
to, że po śmierci kolejnych wielkich
rocka lat 60.-80. nie pozostanie
niezapełnialna luka, że
wciąż będziemy mieli kogo słuchać,
bez konieczności wracania
wyłącznie do płyt sprzed lat. Amerykański
Time Rift jest jednym z
gwarantów powodzenia tej misji,
proponując na debiutanckim albumie
"Eternal Rock" porywające
połączenie hard rocka i oldschoolowego
metalu z przełomu lat 70. i
80. To kolejna płyta z długiej już
serii, że gdybym nie znał daty jej
powstania, obstawiałbym, że została
nagrana jakieś 40 lat temu, bo to
dokładnie ten sam klimat, a i brzmienie
nie atakuje bezduszną cyfrą:
jest surowe, ale zarazem też
ciepłe i organiczne. Materiał jest
krótki, bo tych osiem utworów
trwa raptem 35 minut, ale konkretny.
Czasem jest mocniej, na modłę
wczesnej fali NWOBHM ("Magic
Bullet", "Hooks In You", "Another
Name"), ale nie brakuje też nośnych,
lżej brzmiących, nawet przebojowych
numerów ("Eternal
Rock", "Fight For Your Love").
Obie te szkoły łączą z kolei "Better
Than Life", "Fire In Her Eyes" i
przede wszystkim "Starcrossed",
brzmiący tak, jakby Status Quo w
roku 1979 postanowili pójść w kierunku
mocnego hard'n'heavy, a nie
bardziej komercyjnego grania. I
chociaż nie jest to debiut roku, to
na pewno "Eternal Rock" jest mocnym
otwarciem albumowej dyskografii
Time Rift. (5)
Wojciech Chamryk
Torment - The War They Feed
2020 Punishment 18
To włoskie trio gra thrash, jaki
lubię: ostry, ale niepozbawiony też
melodii, zaawansowany technicznie,
ale bez zbędnych popisów.
Pewnie ma to związek z faktem, że
zespół tworzą muzycy w okolicach
50-tki, grają więc to, co pokochali
za szczenięcych lat, a do tego istnieje
on od roku 2002, niezbyt
często, ale regularnie wydając kolejne
płyty. "The War They Feed"
jest trzecią z kolei i na pewno zainteresuje
fanów oldschoolowego
thrashu, ceniących takie podziemne,
szczere granie. O fajerwerkach
nie ma tu oczywiście mowy, ale
panowie łoją z serduchem, czerpiąc
zarówno z dokonań zespołów europejskich,
jak i amerykańskich, a
śpiewający gitarzysta Fabri brzmi
nawet momentami jak Tom Araya.
Na początek proponuję odpalić
"Power Abuse" i "Greed", a nic niczego
nie wnoszący instrumental
"Alienation" pominąć i będzie git.
(4)
Wojciech Chamryk
246
RECENZJE
Tuatha De Danann - The Tribes
Of Witching Souls
2020 Trollzorn
Brazylijski Tuatha De Danann
działa od 1995 roku i od początku
opiera się o melodyjną mieszankę
power metalu i folku. Oczywiście
nie są to czyste inspiracje bowiem
w muzyce Brazylijczyków jest pełno
odniesień do rocka, hard rocka
heavy metalu, a także różnych odcieni
folku, szant czy innej muzyki
biesiadnej. Pedanci z pewnością
znajdą jeszcze inne odniesienia.
Poza tym muzycy nie tylko korzystają
z rockowego instrumentarium
ale także z oryginalnych akustycznych
instrumentów ludowych
(klasycznych też), co w sumie daje
ich muzyce skrzącego się kolorytu.
Zresztą na początku lat dwutysięcznych
w naszym magazynie poświęciliśmy
tej formacji swoja uwagę.
Niestety od tamtej pory było
nam nie po drodze, aż do teraz,
gdy to wytwórnia Trollzorn wydała
w Europie EPkę, która miała swoją
premierę w 2019 roku. Muzyka na
"The Tribes Of Witching Souls"
to ciągle folk w powermetalowej
oprawie tym razem wyraźnie nawiązujący
do irlandzkiej czy też
celtyckiej kultury. Muzycy preferują
dynamiczne i pełne werwy granie,
czasami przeplatane bardziej
refleksyjnymi i akustycznymi momentami.
Dzięki folkowym wtrąceniom
utwory są bardzo skoczne
ale to świetne melodie nadają
wyraz muzyce Tuatha De Danann.
I niema to nic wspólnego ze
słodzeniem, a raczej chodzi o godną
rozrywkę, w dodatku wyśmienicie
wymyśloną, zagraną oraz
podszytą pewną artystyczna ambicją.
Każdy z kawałków jest inny,
ma swój specyficzny charakter i
niemniej każdy z nich porywa. Na
singiel Brazylijczycy wybrali kompozycję
"Turn" ale praktycznie
wszystkie kawałki mogą "robić" za
przebój. Nawet ostatni, najwolniejszy
oraz refleksyjny "Tan Pinga Ra
Tan" i zaśpiewany przez panie Fernandę
Lirę oraz Nite Rodrigues
(a to nie jedyne wokalistki, które
udzielały się w czasie tej sesji). Ciekawostką
tej płytki jest udział samego
Martina Walkyiera w utworze
"Your WallShall Fall". Do muzyki
z EPki bardzo pasują teksty,
które ocierają się o klimaty fantasy
i towarzyszą kapeli od samego początku.
Bardzo dobra jest produkcja
tego wydawnictwa oraz brzmienia
instrumentów, czasami bardziej
przypomina mi to produkcję
formacji progresywnej, niż melodyjnego
power metalu. Generalnie
"The Tribes Of Witching Souls"
godna jest polecenia fanom dobrego
melodyjnego power metalu i
ciężkich odmian folkloru. A, i jeszcze
jedno. W Europie ukazała się
EPka a w Brazylii kolejny pełny
album "In Nomine Éireann".
Miejmy nadzieję, że Trollzorn
pójdzie za ciosem i wyda także ten
krążek. (4,5)
Ultimatium - Virtuality
2020 Rockshots
\m/\m/
Ultimatium to zespół z Finlandii,
który działa od roku 2001. Na
swoim koncie mają cztery albumy
z tego ostatnim jest omawiany
"Virtuality". Finowie swój repertuar
opierają o melodyjny power metal,
który jest osadzony gdzieś między
Stratovarius, Helloween, Sonata
Arctica a Freedom Call.
Najbardziej podoba mi się gdy muzycy
bardziej skręcają w mocniejsze
rejony tak, jak w utworach "Remorse"
czy "Ghost Of Yesterday" ale
generalnie przeważa bardziej melodyjna
odmiana tego stylu. I nie jest
to czysta stylistyka, bowiem, co jakiś
czas możemy natknąć się na
odniesienia do ambitnego melodyjnego
power metalu, progresywnego
metalu, neoklasyki, symfoniki, melodyjnego
blackmetalu itd. Najbardziej
słyszalne są zapożyczenia z
symfonicznego metalu, wręcz są
pojedyncze utwory tego typu, jak
"Run Like The Wind" czy "(Don't)
Fear The Silence". Wtedy też formacja
zanurza się w estetykę takich
kapel jak Nightwish. Także,
mimo, że muzycznie jest bardziej
bezpośrednio to jednak dzieje się
tam, co niemiara i to wielowymiarowo,
jakby to jednak była kapela
bardziej progresywna. W symfonicznych
momentach do głosu dochodzi
śpiewająca a la operowym
głosem pani, jest nią Emily Leone
z Lost In Grey. Na polu głosów
jest też spore zamieszanie, jest coś
a la growl, wielogłosowe chórki,
itd. Jednak najlepsze dzieje się jeśli
chodzi o normalne męskie głosy.
Wszystkie znakomite i w swoim
rodzaju, a należą do Petera Jamesa
Goodmana (Conquest, ex-Virtuocity),
Jukka Nummi (ex-
Myon), Matti Auerkallio (Katra,
Manzana, SoulFallen) i oczywiście
Tomi Viiltola (ex-Dreamtale, Perpetual
Rage, Viilto) głównego głosu
Ultimatium. Kompozycje starają
się utrzymać fason przejrzystych
ale z powodu różnych odskoczni
wypadają znacznie ciekawiej.
Tym bardziej, że kompozytorzy
starają się naznaczyć je ciekawą
melodią, intrygującą aranżacją czy
też wyróżniającym się i chwytliwym
muzycznym patentem. Instrumentaliści
też dają całkiem niezły
popis, gitary i sekcja są konkretne,
za to solówki wręcz wykwintne.
Oczywiście w zestawie
instrumentów Ultimatium są też
klawisze ale bardziej w formie, którą
znamy w progresywnym metalu.
Brzmienia typowe ale z tych bardziej
wytwornych. Także muzycy
na "Virtuality" bardzo, a to bardzo
starają się zaskoczyć, zabłysnąć
czymś oryginalnym ale też trafić
bezpośrednio do słuchacz, przez co
zbliżają się do wymiaru przeciętnych
propozycji z melodyjnego power
metalu. Panowie chcieliby
mieć ciastko ale i je zjeść, a tu trzeba
na coś się zdecydować. Mimo
wszystko fani melodyjnego power
metalu i progresywnego metalu
zerknijcie na ten tytuł. (3,5)
Validor - In Blood In Battle
2020 Symmetric
\m/\m/
Zamiast pomyśleć o następcy "Hail
To Fire" Odi Thunderer zajął się
nową wersją debiutu Validor. OK,
może i był to potrzebny zabieg, ale
czy konieczny, nawet jeśli brzmienie
półprofesjonalnego wydania z
roku 2011 pozostawiało coś do życzenia?
Nie było z nim chyba zresztą
aż tak źle, skoro pozostawiono
oryginalne partie wokalne lidera
oraz solówki Boba Katsionisa, rejestrując
za to na nowo pozostałe
partie, czyli klawiszy, gitar rytmicznych,
basu i perkusji. Osobiście
nie przepadam za takim poprawianiem,
ale skoro Odi ma czuć się
dzięki temu lepiej, uczczęśliwiając
przy tym garstkę fanów Validor,
to czemu nie. Mamy tu na tapecie
power/epic metal - ani jakiś szczególnie
zachwycający, ani też fatalny
- generalnie średni i poprawny.
Czasem robi się jednak ciekawiej,
tak jak w siarczystym "Sword Of
Vengeance" (świetne wokale!), równie
dynamicznym "The Dark Tower"
czy bardziej melodyjnym
"Stormbringer". Nie da się też jednak
nie zauważyć, że "Stealer Of
Souls" jest niedopracowany aranżacyjnie
i za bardzo oparty na dokonaniach
Dio, w "Through The
Storm" jakoś dziwnie nienaturalnie
pojawia się przejście z części dynamicznej
do akustycznej, a i bardziej
ekstremalne tempa perkusji
we "Wrath Of Steel" i kompozycji
tytułowej też niezbyt pasują, bo to
przecież żaden thrash czy black.
Można więc tej nowej wersji "In
Blood In Battle" posłuchać, ale
niekoniecznie. (3)
Wojciech Chamryk
Vanden Plas - The Ghost Xperiment
- Illumination
2020 Frontiers
Szybko muzycy Vanden Plas zdecydowali
się wypuścić kolejny odcinek
"The Ghost Xperiment"
tym razem dodając podtytuł "Illumination".
Być może za szybko,
bo dość długo nie mogłem przekonać
się do tej części. Niemniej z
czasem i kolejnymi nowymi odsłuchami
zawartość albumu podobała
mi się coraz bardziej. Nawet
wydaje mi się, że "Illumination"
podoba mi się bardziej od "Awakening",
a przecież wtedy uważałem
ją za porywającą. Więc cóż
zaważyło, że nowa odsłona "The
Ghost Xperiment" podoba mi się
jeszcze bardziej? Prawdopodobnie
mały szczególik. Na nowym albumie
wydaje się być więcej gitar
Stephana Lilla. Tak jakby jego
riffy były bardziej wyraźne a jego
solówki jeszcze bardziej płomienne
i interesujące. Ale może to tylko
moje odczucie. Poza tym ich muzyka
nie zmieniła się. Ciągle jest to
progresywny metal, na niezmiennie
wysokim poziomie, wypełniony
niezwykłą i przemyślaną muzyką,
mieniąca się wszelkimi barwami
emocji oraz kontrastami nastrojów.
Jeżeli mogę się zacytować z
poprzedniej recenzji. Niemniej w
muzykach Vanden Plas jest tyle
potencjału twórczego oraz talentu,
że nieustannie potrafią zaproponować
muzykę, która brzmi ciągle
świeżo, żywo i intrygująco. Niemniej
bez melodii nie byłoby Vanden
Plasa którego znamy, to one
są jasnym punktem tego zespołu. A
na "The Ghost Xperiment - Illumination"
dzięki wspomnianej
metalowej mocy są one wręcz namacalne,
dzięki czemu wszelkie
nastrojowe i melancholijne momenty
wybrzmiewają równie wyraziście.
Muzycy nie rezygnują również
z symfonicznych aranżacji,
choć podobnie jak na poprzedniczce,
jest ich zdecydowanie mniej.
Posłuchajcie "Black Waltz Death"
znajdziecie w nim wszystko o czym
właśnie wspomniałem, przepiękne
melodie, niesamowity klimat i
uwodzące orkiestracje. Równie zapadający
w pamięć jest otwierający
"When World Is Falling Down",
choć ta kompozycja w swojej formie
jest zdecydowanie bardziej
progmetalowa. Za to "Under The
Horizon" może już pretendować do
prog metalowego hymnu. Zresztą
pozostałym kompozycjom też nic
nie brakuje, bowiem każda z nich
to niesamowity zestaw "vandenplasowego"
progresywnego metalu,
którego kulminacja następuje w
RECENZJE 247
najdłuższym i najbardziej rozbudowanym
"The Ouroboros". Także
"The Ghost Xperiment - Illumination"
to krążek do słuchania w
całości z muzyką utrzymującą nas
cały czas w napięciu. Ułatwia to
także fakt, że wszyscy muzycy formacji
są w niebywałej formie i odgrywają
swoje partie jak natchnieni.
Brzmienie i produkcja albumu
to też klasa sama w sobie. Oczywiście
z muzyką współgra również
opowieść. Na "Illumination" jest
kontynuacja tego, co zaczęło się na
"Awakening", czyli historia oparta
na udokumentowanym eksperymencie
paranormalnym, gdzie bohater
stacza potyczki z tworzeniami
ciemności i choć batalie są udane
sam coraz bardziej stacza się w
otchłań piekieł. W ten oto sposób
"The Ghost Xperiment - Illumination"
to kolejna porcja solidnego
i soczystego progresywnego metalu
w wykonaniu Vanden Plas. (5)
Vanish - Altered Insanity
2020 FastBall
\m/\m/
Vanish to przedstawiciel niemieckiego
melodyjnego power metalu w
przestrzennej, syntezatorowej scenerii,
przypominającej wręcz uniwersum.
Kapela również chętnie
wykorzystuje wycieczki w stronę
nowocześniejszych odmian metalu.
Robią to bez przesady i z dużym
wyczuciem, co daje dość przyjemny
efekt. Takie też kompozycje
znalazły się na omawianej płytce.
Zresztą znane z poprzednich wydawnictw.
Bowiem "Altered Insanity"
to jedynie antrakt, czyli
EPka, gdzie wyeksponowane są
utwory, w których udzielali się goście.
W "The Pale King" możemy
usłyszeć świetny głos Alicji Mroczka.
W kolejnym "We Become
What We Are" muzycznego obieżyświata
Tima "Rippera" Owensa.
Z kolei w "Disbelief" usłyszymy
Bena Galstera, aby w "The Grand
Design" cieszyć się z obecności Ralfa
Scheepersa. Płytkę domyka ciekawe
wykonanie utworu Black
Sabbath "Heaven And Hell", który
został nagrany na płytę będącą
tributem dla Ronnie J. Dio. Mimo,
że krążek to ciekawostka, uzupełnienie
do dyskografii Vanish,
to zainteresowanie nim jest warte
gry, bowiem nie dość, że zawiera
niezłą muzykę to, wykonana jest w
ciekawych interpretacjach.
\m/\m/
Vectis - No Mercy For The Weak
2020 Helldprod
Czterech młodzieńców z Portugalii,
z których jeden udziela się
też internacjonalnie w brazylijskim
SpeedKiller (recenzja w numerze)
łoi sobie w najlepsze black/thrash.
"No Mercy For The Weak" to ich
debiutancka EP-ka, materiał zwarty,
konkretny i bez przegadania,
ale jednak taki surowy i hałaśliwy
metal grały już przed nimi setki zespołów,
w dodatku o niebo (piekło)
lepiej. Tu punktem wyjścia
stały się utwory Venom i Hellhammer,
drobiazgowo przeanalizowane,
rozebrane na czynniki
pierwsze i zagrane: nawet nieźle,
ale osobiście wolę słuchać takiego
grania w oryginale. Mamy tu bowiem
surowy, łomotliwy oldschool
w najczystszej postaci, perkusyjną
łupaninę, obowiązkowe ugh! w
każdym utworze i co tam jeszcze z
arsenału podstawowych dla tej
stylistyki środków, ale najzwyczajniej
w świecie nie słyszę w tych
utworach Vectis. Potencjał jednak
jest, może więc z czasem chłopaki
dojdą do czegoś własnego, bo na
razie są niestety na etapie kopiowania
i groźnych pseudonimów...
(2)
Wojciech Chamryk
Veil Of Secrets - Dead Poetry
2020 Crime
Kilka lat temu Vibeke Stene (ex
Tristania) i znany z licznych zespołów,
choćby Borknagar, Sarke,
Ihsahn czy Testament multiinstrumentalista,
chociaż zasadniczo
perkusista, Asgeir Mickelson,
spotkali się w projekcie God Of
Atheists. Współpracowało im się
tak dobrze, że już wtedy myśleli o
własnym zespole, a pandemiczny
czas umożliwił w końcu jego założenie.
Dwójkę liderów wsparli w
studio równie doświadczeni muzycy,
skrzypaczka Sareeta i gitarzysta,
odpowiadający również za growle,
Erling Malm, a efektem ich
współpracy jest debiutancki album
"Dead Poetry". I proszę, od razu
zaskoczenie: znając przeszłość jego
członków spodziewałem się czegoś
bardziej ekstremalnego lub przeciwnie,
przystępnego, tak w gotycko/
symfonicznym stylu, a Veil Of
Secrets grają doom metal. W dodatku
taki w postaci najbardziej
klasycznej z możliwych, surowy,
posępny i majestatyczny, niczym z
lat 80. Czasem bardziej mroczny
("The Last Attempt") czy z odniesieniami
do tradycyjnego metalu
"Entirety"), ale niekiedy też bardziej
klimatyczny ("Meson") czy
wręcz przebojowy ("Remorseful
Heart"). Drugi w kolejności "Sear
The Fallen" nie do końca mnie
przekonuje, bo sopran Vibeke jakoś
nie do końca współbrzmi w
nim z warstwą instrumentalną, tak
jakby pochodził z innego utworu,
ale to jedyny, mniej udany utwór
na tej płycie. Akurat jako całość
bardziej podbają mi się te numery
bez growlingu ("The Lie Of Her
Properity"), ale czasem, tak jak
choćby w "Bryd", ryk Malma ciekawie
kontrastuje z anielskim sopranem
Stene. No i skrzypce: patent
niby ograny i znany od lat,
choćby z płyt My Dying Bride, ale
na "Dead Poetry" sprawdza się doskonale,
zwłaszcza w "The Last Attempt"
i "Meson". Udany debiut.
(5)
Wojciech Chamryk
Vhäldemar - Straight to Hell
2020 Fighter
Hiszpanie z Vhäldemar są rozpoznawalnym
zespołem, trudno pomylić
z kimkolwiek bardzo charakterystyczny
wokal Carlosa Escudero,
zwłaszcza w połączeniu z
charakterystycznymi liniami wokalnymi.
Nieźle, jak na zespół, który
20 lat temu polecali sobie fani
X-Wild jako coś w rodzaju speedowej
wersji niemieckiej ekipy z dodatkiem
neoklasycznych gitar.
Dziś Hiszpanie mają na koncie
sześć krążków, utrzymują charakterystyczny
styl, ale zdecydowanie
go rozszerzają. Gdy słucham
"Straight to Hell" mam wrażenie,
że słucham zupełnie typowego
Vhäldemar. Kiedy jednak zestawię
go z z pierwszą płytą i posłucham
obu krążków jeden po drugim,
od razu w uszy rzuca mi się
wrażenie: "ale oni się rozwinęli!".
Są na "Straight to Hell" kawałki
dla Hiszpanów typowe do szpiku,
takie jak "Afterlife", "My Spirit" czy
oczywiście "Old Kings Visions",
który pojawił się już w szóstej odsłonie.
Są jednak też zupełnie nievhäldemarowe,
acz dobre kawałki,
takie jak choćby "Fear", który bardziej
przypomina mi Messiah's
Kiss czy późny Primal Fear, niż
"speedowy X-Wild z neoklasyką".
Płyta świetnie, potężnie brzmi,
Carlos śpiewa różnorodnie (od
swojej "skrzeczącej" maniery po
pełny, mocarny wokal), dużo się
na niej dzieje. Jak na zespół, który
powstał poza kręgiem kuźni heavymetalowych
zespołów z Niemiec
czy Szwecji, Vhäldemar wyrósł na
zespół rozpoznawalny, wydający
solidne płyty, dobrze brzmiące i
porządnie wyprodukowane. (4,2)
Strati
Vincent - Space
W porównaniu z albumem "Infinity"
z roku 2016 w Vincent doszło
do prawdziwej rewolucji kadrowej:
z poprzedniego składu
ostał się tylko wokalista i współzałożyciel
formacji w roku 1986
Piotr Sonnenberg, a obecnie towarzyszą
mu gitarzysta i współtwórca
całego materiału Jarek
"Jafo" Michalski, basista Edward
"Edi" Juszczyk i perkusista Piotr
Zaborski. Tego drugiego fani powinni
pamiętać z Magnusa, bo
grał w nim w latach 1987-90, między
innymi na kasecie "Scarlet
Slaughterer" wydanej przez MiL.
Teraz mamy jednak zupełnie inne
czasy, a Vincent wrócił do gry z
piątym, udanym albumem, nie bacząc
na przeciwności losu czy inne
pandemie. Grupa zrealizowała materiał
samodzielnie we własnym
studio, proponując urozmaicony
hard'n'heavy, zakorzeniony w latach
80. minionego wieku. Potwierdza
to już świetny opener "De
Best" czy równie udane "Niewinne
dzieci", a są tu też i niespodzianki.
Pierwsza to pierwszy singel "Szepty",
do którego zrealizowno również
efektowny teledysk: długi,
mroczny i mocno brzmiący utwór
o nieco symfonicznym - klawisze -
klimacie czy też dość drapieżny,
zamykający płytę "Aż po blady
świt". Kolejna to równie mroczny,
ale nowocześniejszy w warstwie
aranżacyjnej - elektronika robi
swoje - "Wbij szpony", jakby nowe
spojrzenie na stylistykę wrocławskiej
grupy, co zresztą praktykowała
już na "Infinity". Nie brakuje
również ciekawych ballad z
"Oceanem łez" na czele, kojarzącą
mi się z Whitesnake z czasów LP
"1987" czy bardziej popową "Karmą".
W bardziej przebojowym wydaniu
Vincent prezentuje się w
drugim singlu "Nie bój się", do którego
również powstał teledysk czy
w "Uciekaj stąd", ale akurat ten
utwór za bardzo według mnie
przypomina dokonania Iry czy solowe
Artura Gadowskiego, w dodatku
te nie najciekawsze. Nie
zmienia to jednak faktu, że jako
całość "Space" trzyma wyrównany
248
RECENZJE
poziom i na pewno ucieszy fanów
klasycznego, ciężkiego rocka w polskim
wydaniu. (5)
Wojciech Chamryk
Voivod - Lost Machine - Live
2020 Century Media
Voivod od lat gra już we własnej
lidze. I chociaż Kanadyjczycy nie
są już tak popularni jak w latach
80. i 90., to wciąż nagrywają kolejne
płyty, wynosząc progresywny
techno thrash w rejony niedosięgłe
dla większości innych muzyków,
co potwierdzają również na "The
Wake" sprzed dwóch lat. Były to
jeszcze czasy przedpandemiczne,
tak więc grupa promowała ten materiał
na koncertach, w tym na festiwalu
w Quebec, czyli u siebie w
domu, latem ubiegłego roku. Teraz
zapis tego koncertu ukazał się na
płycie, bo poprzedni album live
Voivod wydali przecież ładnych
kilka lat temu, jeszcze za czasów
promowania "Infini". Na "Lost
Machine - Live" mamy więc solidną
reprezentację "The Wake",
bo aż cztery utwory, a do tego
przekrój przez obszerną dyskografię
grupy. Voivod musieli być
jedną z gwiazd tego festiwalu, bo
grali niemal 75 minut, ale sądząc z
natężenia okrzyków publiczności
raczej tylko dla swych największych
fanów, w dodatku dość niemrawych.
Nie przeszkodziło to
muzykom w świetnych wykonaniach
takich klasyków jak: "Psychic
Vacuum" z LP "Dimension Hatröss",
"Overreaction" z "Killing Technology"
i na finał kultowego
"Voivod" z debiutanckiego "War
And Pain", gdzie publika wreszcie
się trochę uaktywniła. Poprzedził
go ponadczasowy "Astronomy Domine",
nagrany przez Kanadyjczyków
w roku 1989 na "Nothingface"
- to dzięki tej wersji wielu fanów
metalu usłyszało o Pink
Floyd. Cieszy też sięgnięcie po
mniej popularne utwory, jak tytułowy
EP sprzed czterech lat "Post
Society" czy "Fall" z tego samego
wydawnictwa; zresztą Voivod ma
tak bogaty dorobek, że utworów
wartych koncertowych rejestracji
zebrałoby się bez problemu i drugie
tyle. Co prawda "Lost Machine
- Live" nie jest jakimś objawieniem,
ale to solidny, koncertowy
materiał świetnego zespołu, a do
tego przypomnienie niedawnych
jeszcze czasów, kiedy koncerty
były codziennością i można było w
nich przebierać bez opamiętania -
teraz pozostałynam tylko płyty
live, bo jednak metalowe gigi w
sieci nie są dobrym rozwiązaniem.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Vomit Division - Hell In A
Bottle
2020 Metal On Metal
Vomit Division to jednoosobowy
projekt z Niemiec. Już jego nazwa
sugeruje, że Desmotes nie spełnia
się w jakiejś wysublimowanej czy
progresywnej odmianie metalu, łoi
black/thrash starej szkoły. Strefę
wpływów bez większego trudu
można tu rozciągnąć od Hellhammer/Venom
do Desaster, tak więc
wszystko jest jasne. Gdyby ktoś
miałby jakieś wątpliwości, to lider
nie tylko nader akuratnie kopiuje
co lepsze riffy z podręcznego arsenału
wyżej wymienionych, ale też
nie pozbawia się przyjemności
chwackiego wykrzykiwania ugh! w
praktycznie każdym utworze. Nie
wszystkie są tak samo udane:
otwierający płytę i podszyty Motörhead
"Panzerabwehr Rock'n'
Roll" to siła złego na jednego, bo
skondensowany do 3:30 zabijałby,
a trwając prawie drugie tyle po
prostu zaczyna nudzić. Ale już z
"Slaves Of The Cock", "Cunts &
Cocaine" i dwuminutowym "Hunger
Of Ghouls" jest zdecydowanie
lepiej, bo to siarczyste, bardzo intensywne
numery. "Sex, drugs and
metal, that's my game" deklaruje w
drugim z nich Desmotes - oby tylko
nie przesadził, bo balladowy
"Homunculus" (kłania się Bathory,
a co), szaleńczy "Black Metal Bastards"
i niemal epicki "Goat Vytch
King" z mrocznymi partiami syntezatorów,
potwierdzają, że powinien
jeszcze trochę pożyć oraz to i
owo nagrać. (4,5)
Wojciech Chamryk
Waroath - Infernal Tortures Blades
2020 Putrid Cult
Waroath poznałem kilka lat temu
dzięki kasetowemu demo "Conjuration
Of The Wargods". W kolejnych
latach dyskografia projektu
Weneda, znanego choćby z Venedae,
Darkstorm czy Gontyna
Kry, powiększyła się o następne
demo oraz split, teraz zaś ukazał
się debiutancki album. "Infernal
Tortures Blades" to 38 minut
dźwięków odwołujących się do
najgłębszych tradycji metalowego
podziemia, black/speed/thrash podany
w formie tak prymitywnej,
jak to tylko możliwe. Zapomnijcie
o wypolerowanym brzmieniu czy
ładnych melodiach dla hipsterów,
"lubiących" awangardowy metal -
to totalny old school, muzyka niczym
z najgłębszych, piekielnych
czeluści, której w żadnym razie nie
można zaklasyfikować, że powstała
w roku 1993, 2008 czy może
2020. Mamy tu siedem bezkompromisowych,
mrocznych hymnów,
w tym dwa z angielskimi tekstami,
organiczny metal odarty z
wszelkich ozdobników, wręcz jego
kwintesencję w najbardziej surowej
odsłonie. Triumfuje więc programowa
prostota, nie ma mowy o jakichś
skomplikowanych przejściach
czy technicznych patentach,
Waroath hołduje metalowi ekstremalnie
uproszczonemu. Idealnie
wpisują się weń partie wokalne
Adriana z Empheris, którego
skrzek jest nieco odmienny niż w
macierzystym zespole, a do tego
często korzysta też z melodeklamacji.
Po takim wulkanicznym ataku
huraganu w wydaniu Waroath
nic już nie będzie takie samo,
korowód cieni śmierci poprzedzi
triumfujące hordy Księżyca, a opętańcza
wizja przeznaczenia wyniesie
na tron rasę wieczystego
mroku, to więcej niż pewne. Tak
jak to, że "Infernal Tortures Blades"
to płyta nie dla każdego, ale
warta uwagi. (5)
Wojciech Chamryk
Warpath - Innocence Lost (30
Years of Warpath)
2020 Massacre
Niewinność utracona po 30 latach
aktywności na scenie teutońskiego
thrash metalu? Skądże. Warpath
jest niewinny tak samo jak brzdąc,
który dopiero co nauczył się chodzić
i mówić. Ich reprezentant
ochrzcił zuchwale swoją kapelę jako
"Bóg Thrash Metalu" - w wywiadzie
opublikowanym w 71 numerze
"Heavy Metal Pages" pojawia
się wypowiedź basisty Sörena
Meyer'a: "Wszyscy więc byliśmy
dumni, że możemy dołączyć do legendarnych
bogów thrashu, Warpath".
Według mojego rozeznania, najważniejszymi
przedstawicielami niemieckiego
thrashu są: Destruction,
Kreator, Sodom i Tankard
(kolejność przypadkowa). Można
dyskutować, czy ktoś jeszcze, ale
akurat Warpath nie wlicza się do
czołówki gatunku w swoim kraju,
dziwnym byłoby ich zaklasyfikowanie
do pierwszej ligi w skali całego
świata, a nazywając siebie
Bogami zyskują raczej domniemanie
metalowej niewinności. Rzekoma
30 rocznica też jest mocno na
wyrost. Wprawdzie powstali w
1991 roku, ale połowę tego okresu
w ogóle nie istnieli. Naprawdę legendarne
zespoły z takim stażem
często skarżą się, jak ciężko jest im
ułożyć koncertową setlistę na dwugodzinny
występ, więc podsumowanie
całego dorobku na jednej
tylko płycie CD byłoby niezwykle
trudne. Tymczasem Warpath nie
tylko wydało składankę najlepszych
utworów na jednym dysku
CD, ale trwa ona tyle, że prawdopodobnie
zmieściłaby się również
na winylu (42 minuty 32 sekundy).
Cała dyskografia Warpath
sprowadza się do 6 dużych longplay'ów,
które zostały tutaj podsumowane
9 utworami w zremasrerowanej
wersji. Słuchając ich
jakoś nie przychodzi mi ochota na
sprawdzenie oryginałów, może
dlatego, że nie wywarły one na
mnie specjalnego wrażenia. Ot,
mocno przeciętny thrash. Da się to
lubić, można posłuchać, ale scena
jest gorąca i tłoczna, więc świadomy
słuchacz ma podstawę do
stawiania wyższych oczekiwań.
Biorąc pod uwagę, że pomiędzy
przedostatnim wydawnictwem
"Filthy Bastard Culture" a omawianą
składanką upłynęły 2 lata
oraz 1 miesiąc, jeden całkowicie
nowy kawałek to skromna propozycja,
jednak fajnie, że przynajmniej
postarali się o to. Drugą niespodzianką
jest cover Venom
"Black Metal". Przyznam, że brzmi
on całkiem spoko, a dodatkowej
atrakcji dodaje mu gościnny udział
samego Cronosa (Venom), a także
Sabiny Classen (Holy Moses). To
udany i nieoczekiwany punkt programu.
Wstawienie go w drugiej
kolejności na albumie może jednak
świadczyć o próbie odwrócenia
uwagi słuchacza od głównego tematu,
jakim zgodnie z tytułem miało
być świętowanie trzydziestolecia
Niemców. Niestety, nie zagospodarowali
dostępnej im na krążku
przestrzeni - taki jubileuszowy album
spokojnie mógłby być aż o
pół godziny dłuższy. Jaki to problem
wziąć kilka najlepszych utworów,
które już są w obiegu, oraz
nad którymi zespół ewidentnie ma
pełną kontrolę prawną, i je po prostu
dodać? A może Warpath nie
posiada więcej własnych numerów
o odpowiedniej jakości? Cóż, sensownym
zastosowaniem "Innocence
Lost (30 Years Of Warpath)"
byłoby powołanie się na ten materiał
w ogłoszeniu prasowym, że
muzycy Warpath poszukują możliwości
dołączenia do innego, już
istniejącego zespołu thrashowego
w Niemczech, w celu uzupełnienia
czyjegoś składu. Umieją trzymać
instrumenty, mogliby więc do kogoś
dołączyć. Pewnie tak, gdyby
tylko zeszli na ziemię i schowali
ego do kieszeni. Thrash metal nie
RECENZJE 249
potrzebuje samozwańczych Bogów,
ale całkiem możliwe, że potrzebuje
sprawnego instrumentalisty
na zastępstwo? (2)
Sam O'Black
White Magician - Dealers Of
Divinity
2020 Cruz Del Sur Music
White Magician, The Great
Kaiser's White Magician - można
pogubić się w różnych wcieleniach
tego amerykańskiego zespołu, tym
bardziej, że jego lider Derek Di
Bella, rzeczony The Great Kaiser,
udziela się też w innych formacjach,
choćby w znanym czytelnikom
HMP Demon Bitch. "Dealers
Of Divinity" jest długogrającym
debiutem White Magician,
swoistym podsumowaniem 10 lat
istnienia zespołu. Wydawca zachwala,
że to klimaty Blue Öyster
Cult i Mercyful Fate, ale jakoś nie
słyszę na owej płycie wpływów
tych zasłużonych formacji - jeśli
już, to mamy tu elementy NW
OBHM z końca lat 70., połączone
z odniesieniami do innych reprezentantów
amerykańskiego hard
rocka tamtego okresu. I brzmi to
wszystko naprawdę nieźle: stylowo
i totalnie oldschoolowo, niczym z
jakiejś zapomnianej płyty sprzed
45 lat. Z siedmiu utworów aż sześć
trwa od pięciu do blisko dziewięciu
minut, ale dzieje się w nich tyle, że
nie ma mowy o nudzie, bo chłopaki
kombinują, na przykład fajnie
zmieniąc tempo i płynnie przechodząc
od dynamicznego heavy
rocka do akustycznego niemal flamenco
("Fading Into The Obscurity
Of Ages"). Do tego czasem
zagrają wręcz przebojowo ("Power
Of The Stone"), ale też i mocniej,
tak jak w galopującym "Spectre Of
A Dying Flame", utworze niczym z
jakiegoś zapomnianego singla Nowej
Fali Brytyjskiego Metalu z
roku 1979. W aranżacjach, obok
dwugitarowego ataku, mamy też
sporo brzmień gitary klasycznej,
do solówki włącznie ("Magia Nostra"),
co ubarwia całość i jest
ciekawym urozmaiceniem tej udanej
płyty. "Dealers Of Divinity"
trafi więc w pierwszej kolejności do
tych najbardziej konserwatywnych
fanów metalu, dla których ciężka
muzyka stworzona po roku 1985
nie była już interesująca, ale pozostałych
również zachęcam do jej wysłuchania,
bo ekipa z Detroit ma
papiery na granie. (5)
Wojciech Chamryk
Witchtrap - Evil Strikes Again
2020 Hells Headbangers
Witchtrap od dobrych 30 lat grają
thrash/black metal, wywodzący się
w prostej linii z pierwszych płyt
Slayer, Destruction, Sodom czy
Kreator. Do tego Kolumbijczycy
są zespołem typowo podziemnym:
albumy wydają nie za często ("Evil
Strikes Again" jest dopiero piątym
w ich dyskografii), zdecydowanie
preferują za to krótsze materiały,
przede wszystkim splity (mają tu
na koncie również współpracę z
naszymi zespołami, jak Warfist).
Na najnowszym długograju B. A.
Ripper, Enforcer i Witchhammer
łoją więc klasycznie i totalnie bezkompromisowo,
ale nie pędzą przy
tym na oślep, co to, to nie.
"Midnight Rites", "Evil Strikes
Again" czy "Born To Kill" są bowiem,
przy całej dawce zawartej w
nich agresji, dopracowane aranżacyjnie
i dość zróżnicowane, dopełniając
się z tymi prostszymi, uderzającymi
od początku do końca,
jak: "Dealing With Satan" i "The
Devil's On The Loose". Dopełniają
to wszystko "Death To False Metal",
z klasycznie metalowymi
akcentami oraz mroczny instrumental
"Rhyme Of The Insane",
potwierdzający, że mimo bezgranicznej
miłości do thrashu, muzycy
Witchtrap znają i cenią również
dokonania Black Sabbath.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Witchwood - Before The Winter
2020 Jolly Roger
Debiutancki album Włochów
"Litanies From The Woods" podobał
mi się, podobnie jak jego
następca "Handful Of Stars".
Minęły cztery lata, zespół jednak
ich nie zmarnował, przedstawiając
na najnowszej płycie "Before The
Winter" muzykę jeszcze ciekawszą
i bardziej urozmaiconą aranżacyjnie.
To niby retro rock, ale tak naprawdę
hard rock z elementami
folku, psychodelii i grania progresywnego
z wczesnych lat 70, a do
tego w bardzo dobrym wykonaniu.
Muzycy sięgają tu do dawnych tradycji,
że każdy z instrumentów ma
równie ważne znaczenie, bez faworyzowania
na przykład gitarzysty
solowego. Dlatego większość utworów
bardzo zyskuje dzięki świetnej
współpracy gitar, organów, syntezatorów
i fletu, pojawiają się też
wejścia choćby mandoliny czy harmonijki
ustnej: partie poszczególnych
instrumentów płynnie przechodzą
więc jedna w drugą, a
solowe pojedynki ekscytują, tak jak
w na przykład w utworze tytułowym,
do którego nakręcono teledysk,
albo w "Hesperus". Czasem
słychać więc wpływy Jethro Tull,
gdzie indziej Deep Purple czy
nawet Black Sabbath w połączeniu
z bluesem, co wcale nie jest zaskakujące,
jeśli zna się historię brytyjskiej
formacji ("Crazy Little Lover").
Z kolei w "Feelin'" zespół od
symfonicznego/progresywnego
rocka płynnie przechodzi do klimatów
fusion, a klawiszowe solo
Stefano Olivi byłoby ozdobą płyt
Return To Forever czy Weather
Report z połowy lat 70. - jak widać
Riccardo Dal Pane dba o to, żeby
Witchwood nie skostnieli w schematach.
Potwierdza to również bonus
track z LP, cover "Child Star"
Marca Bolana, bo to nie któryś z
glamowych hitów T. Rex z lat 70.,
lecz utwór Tyrannosaurus Rex z
pierwszej płyty, wydanej w 1968
roku, folkowo-psychodeliczny: w
pierwszej części odrealniona, psychodeliczna
piosenka niczym w
oryginale, w drugiej zaś już bardziej
odjechana, "Witchwood'owa".
(5)
Wojciech Chamryk
Wizard - Metal in my Head
2021 Massacre
Nihil novi u Wizard. Zespół gra
dokładnie taki sam heavy metal,
jaki grał na "Bound by Metal" czy
"Odin" (wybrałam dwie losowe
płyty z ich dyskografii, możecie w
ich miejsce wstawić prawie każdą).
Jako że jedyną płytą, która odbiegała
nieco od reszty, choć raczej
klimatem niż stylistyką była "Trail
of Death", to tę jedną możecie wyrzucić
z katalogu porównań. Na
"Metal in my Head" znajdziecie
wszystko, co przez lata wypracowała
sobie niemiecka ekipa. Tytułowy,
całkiem surowy, kawałek
mógłby spokojnie znaleźć się na
"Battle of Metal" a "We Fight" -
przez wzgląd nie tylko na brzmienie,
ale też na tekst - na płycie
"Thor" albo "Odin". Co ciekawe, te
powroty do tematyki metalu czy
mitów nordyckich nie są jakimś celowym
węzłem, który ma związać
obecny Wizard z tym sprzed 20
lat. Chłopaki po prostu tak grają.
Nie kombinują, nie rozmyślają.
Czują się tacy sami jak 20 czy 30
lat temu (odsyłam do wywiadu).
Niewątpliwie jest to o tyle zaletą,
że po pierwsze nie słychać u nich
przejawów "skapcanienia" pokazujących
się co rusz u wielu klasycznych
zespołów, a po drugie nie
wpadają w "oktoberfestmetalową"
nutę starych, niemieckich zespołów.
Płyta brzmi energicznie, mocno,
a perkusja - co zespół chętnie
podkreśla - została nagrana na prawdziwym
instrumencie. Sama chęć
uwypuklenia tego może nam, zwykłym
odbiorcom muzyki, dawać
wiele do myślenia, jeśli chodzi o
sposób, w jaki powstają płyty,
których słuchamy. Sven jak zawsze
jest w świetnej formie. Muszę
przyznać, że w tym starym dobrym,
wizardowym kontekście słucha
mi się go zawsze bardzo dobrze.
(4)
Wreck-Defy - Powers That Be
2020 Punishment 18
Strati
Liderem Wreck-Defy jest gitarzysta
Matt Hanchuck, autor wszystkich
kompozycji i części tekstów,
ale jego zespół fani kojarzą przede
wszystkim z racji udzielania się w
nim tak znanych muzyków jak wokalista
Aaron Randall, dawny
frontman Annihilator i basista
Greg Christian, kojarzony przede
wszystkim z Testament. Wreck-
Defy na swym trzecim albumie
łoją więc oczywiście thrash i czynia
to naprawdę porywająco. Gdyby
nie drobne wpadki, jak wokalne
nawiązania do grunge w balladowym
"Scum Lord", można by bez
problemu określić "Powers That
Be" mianem materiału kompletnego,
w którym thrashowe uderzenie
idzie w parze z techniką, a
aranżacje są dopełniane niesamowitym
wręcz feelingiem. Gościnny
udział kilku gitarzystów, w tym
Geoffa Thorpe'a z Vicious Rumors,
tym bardziej to uwypukla, a
takie killery jak "Beyond H8",
"Skin" czy "Fredomless Speech"
powinny trafić na playlisty wszystkich
thrashers. Szczególnie fanów
wspomnianych na początku zespołów,
ale też Megadeth czy Exodus
- Matt Hanchuck przez lata komponował
do szuflady, aż w końcu
zdecydował się ujawnić i założyć
zespół. Jak widać, z dobrym skutkiem.
(5)
Wojciech Chamryk
250
RECENZJE
cost" to nie tylko fajna porcja melodyjnego
heavy, ale jeśli ktoś jest
religijny, może te utwory spokojnie
wykorzystać jako piosenki oazowe.
Chłopaki się na pewno o to nie
obrażą. (5)
Bartek Kuczak
Wytch Hazel - III: Pentecost
2020 Bad Omen
Powszechnie panujące w społeczeństwie
stereotypy mówią, że
heavy metal i Bozia raczej nie idą
w jednej parze. Tymczasem pochodząca
z Lancaster ekipa o nazwie
Wytch Hazel zdaje sobie nic z
owych przekonań nie robić, gdyż w
ich lirykach pełno nawiązań do
chrześcijaństwa, co dla sporej części
metalowego środowiska może
być odsiewaczem nie do przejścia.
Teksty tekstami, ideologie ideologiami
ale dla wielu równie ważna,
albo nawet ważniejsza jest muzyka.
Jak ona jest? Cóż, nie odkryję
przysłowiowej Ameryki jeśli napiszę,
że Wytch Hazel nigdy w
swej twórczości nie stawiał agresji
na pierwszym miejscu. Nie oznacza
to jednak, że ich muzyka
zatracała przez to metalowy charakter.
Wręcz przeciwnie. Jest ona
pełna gitarowych harmonii i ciekawych
melodii oraz charakteryzuje
się dość przestrzenną produkcją.
Album rozpoczyna się dość wesołym
kawałkiem zatytułowanym
"He Is The Fight" mający w sobie
coś z ducha AOR. Dość ciekawie i
trochę nietypowo jak na ten gatunek
rozpoczyna się "Spirit And
Fire". Refren jednakże już nie pozostawia
absolutnie żadnych złudzeń,
że mamy do czynienia z kapelą
nurtu hard'n' heavy. Jeżeli
ktoś chce więcej klimatów bliższych
rasowemu heavy, to nie ma
sprawy. Zapraszam do posłuchania
trzeciego na tym albumie "I Am
Redeemed". Początkowy riff przywodzi
na myśl najlepsze wzorce
NWOBHM. Podobnie jest w przypadku
"Dry Bones". Riff wiodący
na pewno zachwyci fanów Iron
Maiden, a ten chóralny refren to
po prostu prawdziwy miód dla
uszu. Mimo tego wszystkiego, co
napisałem powyżej "III: Pentecost"
nie jest typowym albumem
heavy metalowym. Sporo tu nie
typowych zwolnień, dość połamanych
struktur, a perkusja obsługiwana
przez Jacka Spencera bardziej
kojarzy się ze stylem gry świętej
pamięci Johna Bonhama, niż
jakiegoś rasowego metalowego bębniarza.
Czy próbują być retro? Być
może. Sugerować to poniekąd może
nawet okładka, która spokojnie
mogłaby zdobić krążek jakiejś proto-metalowej
kapeli z przełomu lat
sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Jednak u nich to wszystko
jest naprawdę naturalne, a nie robione
na siłę jak to ma miejsce w
przypadku wielu młodych kapel.
To nie jest próba wstrzelenia się na
siłę w jakąś konwencję. "III: Pente-
Xenos - Filthgrinder
2020 Club Inferno
Slayer ponoć zakończył karierę.
Jakoś trudno mi w to uwierzyć, ale
to nie oznacza, że od razu pojawi
się zapotrzebowanie na klony tego
zespołu. Tymczasem Włosi z Xenos
najwidoczniej zamarzyli sobie,
że zostaną drugim Slayerem. Marzenia
piękna sprawa, tylko po co
komu takie kopiowanie, kiedy klasyczne
płyty amerykańskiego
kwartetu są wciąż dostępne, nawet
w sieci sklepów Biedronka? Co
gorsza nie ubzdurali sobie tego
nawiedzeni nastolatkowie, a doświadczeni
muzycy, znani już z
innych zespołów. Dlatego debiutancki
album Xenos mogę polecić
tylko najbardziej zagorzałym fanom
Slayer, zainteresowanym detyktywistyczną
zabawą pod tytułem
"z czego Włosi zerżnęli ten
konkretny fragment". Ignazio Nicastro
nie ułatwi w niej nikomu
zadania, bo ryczy niczym Tom
Araya, do tego jest również basistą.
Ciekawostką jest fakt, że
chłopaki nie nagrali na ten album
coveru swych mistrzów, tylko
"Peace Sells" Megadeth, ale spokojnie,
nic straconego, bo "Raining
Blood" jest dostępny w ich wykonaniu
jako tzw. digital single. Pewnym
magnesem może być tu gościnny
udział znanego z Venom
gitarzysty Jeffa "Mantasa" Dunna
w "Birth Of A Tyrant" oraz wokalisty
Anihilated Si Cobba w
"Of Magma And War", ale nie
czarujmy się, w dzisiejszych czasach
nie jest to już nic nadzwyczajnego,
to tylko kwestia honorarium.
(2)
Wojciech Chamryk
Black Sabbath - Vol. 4 Super
Deluxe Edition
2021 BMG
Nie ukrywam, że po kapitalnym
wydawnictwie rocznicowym "Paranoid"
czekałem z lekkim dreszczykiem
emocji na kolejne tego typu
wznowienia katalogu Black Sabbath.
Kolejnym bliskim pięćdziesięciu
lat jest album "Vol. 4". Co
prawda w 2021 roku obchodzi "zaledwie"
49 urodziny, ale i tak postanowiono
wypuścić na rynek
czteropłytowy boks związany z
tym tytułem. Dla porządku tylko
napiszę, że wydawcą jest Warner
Bros. Records a nowy mix powierzono
Stevenowi Wilsonowi, który
jak zwykle w takich przypadkach
odwalił kawał dobrej roboty.
No i niestety na tym pozytywy się
kończą. Muszę z bólem to napisać,
ale w żadnym wypadku "Vol. 4"
Super Deluxe Edition nie dorasta
do pięt "Paranoid" w takiej wersji.
Co z tego, że dodano suplementy
w postaci plakatu i książeczki bogatej
w zdjęcia i wypowiedzi muzyków
z epoki, jak warstwa muzyczna
jest uboga. I to strasznie. Tak
dobry album został potraktowany
po macoszemu. Można odnieść
wrażenie, że na odwal. Ja wiem, że
zaraz podniosą się głosy, że to wypasione
wydanie i że co ja tam
wiem, że to Black Sabbath i kult i
w ogóle… No w porządku, tylko jaki
procent fanów na świecie obchodzą
wszystkie te podejścia studyjne,
jakieś odrzuty i reszta pierdów,
które przez lata leżały w archiwum?
W jakimś celu siedziały sobie
na dnie szafy przez prawie pięćdziesiąt
lat i teraz kompletnym
bezsensem jest dorabiać do tego
jakąś ideologię i naciągać ludzi oddanych
kapeli. Tak, naciągać, bo
"Vol. 4" Super Deluxe Edition
jest niczym innym, jak tylko nieudolną
próbą wyciągnięcia jeszcze
trochę kasy od maniaków, którzy,
kurde, i tak kupią coś takiego! Na
czterech dyskach mamy więc
wznowienie właściwego albumu -
"Vol. 4" - plus dwa kompakty wypchane
całą maścią odrzutów ze
studia i na doczepkę, tak po linii
najmniejszego oporu, zlepek koncertowy
z trasy po UK (dokładnie
marzec '73 z Manchesteru i Londynu).
Nie byłoby w tym nic dziwnego,
jednakże jest to w sumie ten
sam materiał co wydany w 1980
roku "Live At Last". Ten sam set.
Nic, kurczę, nic nie udało się wyciągnąć
ciekawszego? Poświęcić na
takie archiwalne występy więcej
miejsca? Jak widać - nie. Żeby nie
było - słucha się tego bardzo dobrze.
W końcu to Black Sabbath
w rozkwicie. Na etapie świetnych
pomysłów i największych odlotów
kompozytorskich. Non-stop na fali
wznoszącej. Wydający ikoniczne
płyty, takie jak "Vol. 4" właśnie
czy później "Sabotage" i "Sabbath
Bloody Sabbath". Pod tym względem
dyskusja na temat najnowszej,
wypasionej reedycji zespołu z wytwórni
Warner Bros. jest bezzasadna.
Wkurzony jestem tylko niemiłosiernie,
że raptem w zeszłym
roku udało się wypuścić czteropłytowy
zestaw, który oprócz kwadrofonicznego
miksu miał dodane
aż dwa świetne koncerty z dna
archiwum, niepublikowane i znane
może tylko maniakom wagi ciężkiej.
Pokazali, że się da. Może ktoś
myślał, że album "Vol. 4" jest
mniej medialny to nie ma sensu się
starać? No to był w błędzie. Mam
tylko wielką nadzieję, że w przypadku
następnych wycieczek do
starych płyt, wyborem dodatków
zajmą się osoby bardziej kompetentne
i chętniejsze do poszukiwań.
Okej, jeśli ktoś musi to kupić,
to niech kupi. Żałować nie będzie,
bo mamy do czynienia z czymś ładnym
ale wydaje mi się, że szkoda
wydawać ponad trzy stówy na to
co ma się już od dawna w domu?
Krótko mówiąc to nie jest rzecz dla
fanów a raczej dla fanatyków z dużym
portfelem.
Adam Widełka
RECENZJE 251
Black Knight - Tales From The
Darkside
2020 Pure Steel
Dopiero w 1998 roku formacji
Black Knight udało się zrealizować
debiut fonograficzny. Niesamowite,
że od wydania pierwszego
demo minęło wtedy aż dwanaście
lat. Jak mocno zmieniła się muzyka
holenderskiej ekipy - tego nie
wiem, ale zdążyłem się przekonać,
że na "Tales From The Darkside"
brzmią zadowalająco dla każdego
fana klasycznego heavy metalu.
Mimo, że z zamierzchłych czasów
w składzie ostał się tylko perkusista
Rudo Plooy, nie ma to żadnego
wpływu na odbiór materiału.
W sumie ciężko dywagować i
porównywać do czegokolwiek, skoro
grupa tak naprawdę popełniła
jedno duże demo w 1992 roku. Co
prawda część kawałków została na
"Tales From The Darkside" zarejestrowana
ponownie, ale zdobycie
oryginalnej taśmy graniczy z cudem,
więc lepiej oddać się tej płycie
bez jakichś oczekiwań. Myślę,
że nie zawiedzie tych, którzy cenią
sobie klasyczne, heavy metalowe
granie. Słychać, że te numery były
pisane jeszcze na początku lat 90.
albo nawet wcześniej. Ciekawe
riffy, dobre melodie i piejący, ale
czysty wokal. Momentami można
dać się zwieść wrażeniu, że to jakiś
niepublikowany album amerykańskiego
Riot czy jakieś bardzo dalekie
echa Judas Priest. Jednak o kopii
nie może być mowy bowiem
materiał ma swój charakter, a w
podanych wyżej odnajdziemy zaledwie
inspirację. Black Knight "Tales
From The Darkside" to bardzo
solidna pozycja. Zawiera sporo
dobrze zagranego heavy metalu,
bez zbytniego patosu i z zaangażowaniem.
Duży plus za echo lat 80./
90. i brak napięcia. To naprawdę
udany powrót części z ponad dziesięcioletniego
materiału z dodatkiem
kilku premierowych strzałów.
Reedycja z 2020 roku wydana
przez Pure Steel Records oprócz
standardowych dziewięciu kompozycji
podrzuciło garść bonusów -
koncertowe wersje z lat 2016/
2017. Myślę, że to powinno zachęcić
do spoglądnięcia w kierunku
Black Knight łaskawym okiem.
Chociaż kolana mam całe to nie
żałuję. Prawda też, że nie każda
płyta musi na nie rzucać aby okazać
się rzetelnym punktem gatunku.
Adam Widełka
Chinawhite - Run For Cover
2020 Skol
Chinawhite to jeden z tych reprezentantów
nurtu NWOBHM, o
których wiadomo niewiele. Początki
działalności sięgają roku 1981,
kiedy to w Sheffield powstał zespół.
Od wielu lat jest w zawieszeniu,
więc tak naprawdę nie da się
ustalić, co dzieje się z muzykami.
Tak czy siak, Chinawhite pozostawiło
po sobie trwały ślad w postaci
długogrającej płyty "Run For
Cover", którą w tym roku postanowiło
wznowić Skol Records. Album
ukazał się w 1984 roku przyozdobiony
dość kiczowatą okładką.
Wartość artystyczną obrazka
przemilczę, ale parę słów skrobnę
w związku z dźwiękami, z jakimi
na "Run For Cover" mamy do czynienia.
Chinawhite hołdowali melodiom.
Od początku płyty uwagę
naszych uszu przykuwają maksymalnie
chwytliwe refreny i harmonie.
Czym dłużej krążek kręci się w
odtwarzaczu, tym chętniej atakują
nas zagrywki, które szczerze, z
heavy metalem mało mają wspólnego.
Ten album to ta słodsza strona
NWOBHM. Coś momentami
jak debiut Praying Mantis, tyle,
że tam bywało więcej ostrzejszych
fragmentów. Nie ma utworu, który
nie próbowałby nas zachęcić do
rytmicznego poruszania biodrami i
tupania nóżką. Co refren to, można
być pewnym, mniej lub bardziej
udana melodia. Trzeba oddać
Chinawhite, że nie brzmi to źle.
Ukuli z tego jakąś zaletę "Run For
Cover". Przez to płyta jest dość
spójna. Nie silą się tutaj Gary
North (bas), Kevin Oxley (perkusja),
Al Thompson i Ian Von
Coolburger (gitary) na specjalnie
szybkie czy zadziorne kompozycje.
Pojawia się od czasu do czasu jakiś,
jakby rzec, ostrzejszy riff, ale za
moment jest pacyfikowany przez
chwytliwe harmonie. Wtedy zespół
brzmi jak, na przykład, rockowy
Gary Moore czy ten Saxon
ze swojego przebojowego, amerykańskiego
okresu. Bez wstydu, ale
jednak wychodzi nie do końca to,
czego chcielibyśmy słuchać. Co nie
znaczy, że wokal Briana Glavesa
ma się nie podobać - wręcz przeciwnie,
tym, którzy mają słabość do
takiego grania może przypaść do
gustu wręcz od samego początku.
Album "Run For Cover" to jedyna
spuścizna Chinawhite. Wstydu po
latach nie przynosi, ale jasno trzeba
powiedzieć, że nie jest to muzyka
dla każdego fana heavy metalu.
Nurt NWOBHM był o tyle specyficzny,
że łapały się do niego też
takie grupy, proponujące bardzo
melodyjny sposób wyrazu dźwięków.
Jeśli liczysz na motorykę sekcji
rytmicznej, szybkie riffy i wymyślne
solówki - włącz sobie coś z
Iron Maiden, Jaguar czy Tank.
Natomiast jak Twoja noga rusza
się przy środkowym Def Leppard
czy kręci Cię Heavy Pettin' to
czym szybciej zdobądź to nagranie.
Adam Wideka
Circus Of Power - Circus Of
Power/Vices/Live At Ritz/Magic
& Madness
2020 BGO
Circus Of Power to kapela, która
powstała w 1986 roku w Stanach i
istniała tylko do 1995 roku, no bo
w erze grunge nie miała szans przetrwać.
Kapela reprezentowała amerykańską
odmianę hard rocka
skumplowaną z glam i hair metalem,
a ich granie mocno kojarzyło
się z The Cult z okresu albumu
"Electric" a także z Aerosmith,
Guns'N'Roses czy L.A.Guns. Niekiedy
na ich drugiej płycie "Vices"
(1990) miałem wrażenie, że słyszę
coś z Ramones. Niemniej kapela
ma parę fajnych kawałków, które
przy odpowiedniej ilości czasu
puszczania w radio mogłyby stać
się przebojami. Szczególnie sporo
takich utworów jest na debiucie
"Circus Of Power" (1988) z
"Heart Attack" na czele. Niestety
formacja wystartowała zbyt późno
aby przebić się przez całą masę podobnych
zespołów, gdzie niektóre
z nich od paru ładnych lat mocno
skupiały na sobie uwagę. Natomiast
ich trzeci album "Magic &
Madness" (1993), ciągle utrzymuje
obraną stylistykę ale jego brzmienie
staje się mocniejsze i surowsze,
co z pewnością jest reakcją na
ówczesny wybuch popularności
grunge. I jakbyśmy chcieli się
uprzeć moglibyśmy te nagrania porównywać
chociażby do takiego
Alice In Chains. Sądząc po rychłym
rozpadzie Circus Of Power
nie przyniosło to oczekiwanych
efektów. Nie zmienia to faktu, że
"Magic & Madness" to zbiór bardzo
dobrych hard rockowych kompozycji.
Oprócz wymienionych
trzech studyjnych krążków, band
ma na koncie dwie koncertowe
EPki "Still Alive" (1989) i "Live at
the Ritz" (1991). Ta ostatnia dołączona
jest do omawianego zestawu.
Prezentuje ona kapelę w bardzo
dobrej formie a ich kawałki
brzmią zdecydowanie surowiej niż
te ze studia. Nie wiem jak zagorzali
fani amerykańskiego hard'n'
heavy z lat 80. ale mnie w tamtych
czasach nazwa Circus Of Power
tylko przemknęła przed oczami,
dlatego teraz z wielką przyjemnością
odsłuchałem całość tego zbioru
przygotowanego przez BGO Records.
Co więcej, te dwie godziny i
czterdzieści pięć minut w ogóle mi
się nie dłużyło. Zdecydowanie wolę
taki "mainstream" od tego, co w
późniejszych latach koncerny i
młodsze pokolenia chciały nam
wcisnąć. Na koniec dodam jeszcze,
że zespół reaktywował się w 2014
roku i do tej pory wydał studyjny
album "Four" (2017) i kolejną
koncertową EPkę "The Process Of
Illumination" (2020). Jest to już
inna historia ale prawdopodobnie
warta poznania, bo jak pisałem nowe
wydawnictwo BGO Records
firmujące dokonania Circus Of
Power na to zasługuje.
\m/\m/
Destroyers - Noc królowej żądzy
2020 MMP
Niedawno Destroyers wywołali
niemałą burzę swoim powrotem i
nagraniem nowego materiału. Wiadomo,
że mają swoich zagorzałych
fanów jak i tych, którym ich muzyka
w ogóle nie leży. Do tego całego
zamieszania Metal Mind Productions
dokłada cegiełkę w postaci
świeżych wznowień dwóch starszych
płyt zespołu. Kolejnych reedycji
po długim czasie doczekały
się "Noc królowej żądzy" (1989)
oraz "The Miseries Of Virtue" rocznik
1991. Jako, że nigdy tak na-
252
RECENZJE
prawdę solidnie nie słuchałem
twórczości tego śląskiego thrash
metalowego monstrum (inne priorytety),
to nawet ucieszyłem się,
kiedy okazało się, że mam na ich
temat skrobnąć parę zdań. Słuchałem,
słuchałem i w sumie doszedłem
do wniosku, że chyba jestem
za młody, żeby zabierać się za ocenianie,
recenzowanie takich albumów.
Zdaję sobie sprawę, że takie
krążki to, kurczę, po prostu znak
czasów. Świadectwo pewnych zdarzeń
i potęgi, przynajmniej chwilowej,
wytwórni Metal Mind Productions.
Obok Dragon, Stos czy
Open Fire to właśnie Destroyers
również budowali fundament stajni
Tomasza Dziubińskiego. No
ale ja akurat nie mam żadnego sentymentu
do tej muzyki, z uwagi na
to, że w momencie ukazania się
"Nocy…" miałem… dwa latka. I
jestem trochę w kropce. Pomijając
sentymenty to "Noc królowej żądzy"
to wlatujący jednym, a wylatujący
drugim uchem thrash metal.
Z drażniącym, momentami szalenie
piejącym wokalem i oklepanymi
schematami. W sumie tak nie
do końca jest to stuprocentowy
thrash, bo w pewnych momentach,
a jest ich trochę, Destroyers brzmi
jak, hm, zmutowane Iron Maiden.
Jakby do końca nie wiedzieli, w
którą stronę chcą podążać. Całość
dość toporna, ale być może dla kogoś
może mieć to smaczek. Słuchając
tego albumu od razu poniektórym
przypomną się czasy pierwszych
Metalmanii. Natomiast
dla ludzi młodych, w miarę osłuchanych,
to oprócz jakiejś historii
i, powiedzmy, legendy, zespół Destroyers
nie wniesie nic co mogłoby
wyprzeć z ich świadomości masę
innych, lepszych kapel. Chociażby
nawet w bratobójczej walce na
thrashowe miecze Turbo z okresu
1989/1990 wypada o wiele lepiej,
mimo, że nie proponowało zbyt
oryginalnej muzyki. Jeśli mówimy
o pozytywach to na pewno jest to
solidna dawka energii. Chwilami
osiągane są zawrotne prędkości i
fakt, noga może ruszyć się w rytm.
Teksty - śpiewane po polsku, co po
latach jest zarówno plusem jak i
czymś, co powoduje uśmiech zażenowania.
Są naprawdę kosmiczne.
Nie sposób odmówić im oryginalności,
więc kiedy nasze uszy przyzwyczają
się do wystrzeliwanych
słów, można w miarę spokojnie
odbierać warstwę instrumentalną.
Krążek "Noc królowej żądzy",
żeby w jakiś sposób zyskać sympatię,
potrzebuje trochę czasu. Nie
jest to w żaden sposób wybitne granie,
ale być może dla niektórych
więcej do szczęścia nie potrzeba.
Jeśli tak - to nie musicie szukać dalej.
To album dla Was. Natomiast
ci, którzy od muzyki metalowej
wymagają czegoś więcej to jeśli już
chcą, mogą traktować te niecałe
czterdzieści minut jako swego rodzaju,
w miarę dobrze zachowany
artefakt.
Adam Widełka
Destroyers - The Miseries Of
Virtue
2020 MMP
Druga płyta Destroyers ukazała
się oryginalnie w 1991 roku i została
całkowicie zaśpiewana w języku
angielskim. W reedycji z roku
2009 wydanej przez Metal Mind
Productions zawarto natomiast
zarówno wersję zagraniczną jak i
polską. Najnowsze wznowienie tego
materiału pochodzące z roku
2020 oferuje już tylko śpiew w
języku polskim, ale za to tytuły na
okładce są po angielsku. Pomieszanie
z poplątaniem, ale chyba
dlatego, żeby z jakiegoś powodu
było wesoło. Bo muzycznie jest
przyzwoicie, ale kompletnie bez
szału. W sumie dużo "The Miseries
Of Virtue" nie różni się od
debiutu. Wydawnictwa dzieliły
dwa lata, jednak stylistycznie nadal
Destroyers próbowali swoich
sił w szeroko rozumianym thrash
metalu. Sporo tutaj szybkich i
zwartych utworów, ozdobionych
niezapomnianymi i jedynymi w
swoim rodzaju tekstami, które
współcześnie mogą wywołać niemałą
konsternację. Po prostu są
czasem zabawne, ale w sumie jak
się bliżej przyjrzeć światowym albumom
to też nie wszystko było
wysokich lotów. Nie specjalnie też
grupa zaznacza przed słuchaczem
jakiś progres w twórczości. Można
odnieść wrażenie, że to swoista
kontynuacja "Nocy królowej żądzy".
Nie czyniłbym z tego jakiejś
wielkiej wady - wszakże spójność
jest ważna i pokazuje, że Destroyers
trzymali się jasno wytyczonego
kursu. Z drugiej jednak strony
to wciąż było granie mało wyszukane
i na dłuższą metę, być
może, nużące. Tak jak w przypadku
debiutu, dla mnie "The Miseries
Of Virtue" to album, który
nosi w sobie znak czasów, w jakich
powstał i żyje tylko dzięki sentymentom.
Jeśli sięgnie po tą muzykę
ktoś młody to niestety zbyt długo
nad Destroyers się nie pochyli.
Chyba, że od czasu do czasu na
zasadzie ciekawostki lub czegoś do
poprawy humoru. No, wtedy to
może zdać egzamin. W każdym
innym zestawieniu krążek ten
musi uznać wyższość konkurencji.
Rzecz dla mało wymagających albo
bazujących na emocjach ze starych
czasów. Nie ma tutaj nic, co mogłoby
konkretnie uderzyć i zostać
na długo w głowie.
Adam Widełka
Deus Vult - Look Upon Your
Master: The Demo Anthology
2020 Divebomb
Divebomb Records stoi znów na
straży dobrych, thrashowych
dźwięków. W wakacje ubiegłego
roku ujrzało światło dzienne wydawnictwo
o długim i wiele mówiącym
tytule "Look Upon Your Master:
The Demo Anthology" grupy
Deus Vult. Formacja ta reprezentująca
power/thrash metal, pochodząca
z Ohio, dorobiła się podczas
swojej działalności tylko EP w
roku 1990. Reszta materiału, jaki
można było dostać, znajdowała się
tylko na taśmach demo. Dwupłytowy
zestaw utworów Deus Vult
zawiera wszystko co najciekawsze.
Cały pierwszy dysk poświęcony został
"Group Effort Studios Sessions"
demo '89 (nagrane jednak w
listopadzie '88). Drugi natomiast
posiada wspomnianą małą płytkę
"Soul Assault" i "UltraSuede Studios
Session" datowane na przełom
1990 i 1991 roku. Muzyka jaką
znajdziemy na "Look Upon…"
to mocny thrash metal. Surowy,
szorstki i rozbujany do odpowiedniej
prędkości. Na pozór niczym
nie zaskakuje, ale Deus Vult nie
zamierza się łatwo poddać. Słychać,
że ci faceci umieli grać i nie
szli na skróty. Mimo, że thrash to
gatunek dość hermetyczny, pokazywali
się czasem z lirycznej strony.
Przynajmniej czasem. Cóż, oddech
też ważna rzecz. Nagraniom
nie brakuje więc pomysłów i mocy.
Głównie na krążkach dominuje
szybkość i pokombinowane partie
instrumentalne. Przesłuchanie całości
antologii za jednym zamachem
może być trudne. To jednak
sporo muzyki. Nie oszukujmy się -
muzyki mogącej zlać się w jedną
masę dźwięku. Warto więc dawkować
sobie to wydawnictwo. Szkoda
byłoby zbyt szybko skreślić amerykańską
grupę. To, podliczając
wszelkie za i przeciw, interesująca
twórczość.
Adam Wideka
Dissident Aggressor - Death Beyond
Darkness
2020 Divebomb
Krążkiem zatytułowanym "Death
Beyond Darkness" firma Divebomb
Records przypomina szerszej
publiczności o taśmach demo
amerykańskiej formacji Dissident
Aggressor. Zespół ten pochodzący
z Sacramento (Kalifornia), zawdięczający
swoją nazwę od, najpewniej,
utworu Judas Priest,
działał w latach 1987-1993 oraz
2016-2018. W tym pierwszym
okresie powstały ów dwie taśmy
demo, które są przedmiotem naszego
zainteresowania. Łącznie
materiał liczy sobie trochę ponad
godzinę. Jako mały bonus dołączony
został, na końcu, utwór w wersji
live. Natomiast pozostałe piętnaście
kompozycji to, ułożone
chronologicznie numery z wspomnianych
demówek. Możemy sprawdzić
więc jak przedstawiała się
forma muzyków i czy czymś w
ogóle różnią się te dwie taśmy. W
epoce wydane zostały z dwuletnią
przerwą, więc czasu było sporo na
to, by pewne rzeczy zmienić czy
wyeliminować słabości. Wszystko
zostało zrealizowane przez jeden
skład. Daje to gwarancje zgrania
zespołu i to w sumie słychać. Już
nawet Demo 1990 brzmi nieźle i w
pełni profesjonalnie. Przypomina
którąś tam z kolei kopię Metalliki,
ale chłopaki się starali. Można posłuchać,
ale w niczym to specjalnie
nie zaskakuje. Solidny, szybki,
szorstki thrash metal, jakiego parę
lat wcześniej powstawało wiele.
Demo drugie, pochodzące z 1992
roku jest w sumie kontynuacją pewnych
założeń, mających swoje
korzenie dwa lata wcześniej. Co do
brzmienia nie ma się co czepiać -
ponownie sesje zostały przygotowane
i zagrane od A do Z na wysokim
poziomie. Możliwe, że poddane
kawałki zostały jakiemuś remasteringowi,
bo w sumie dźwięk jest
selektywny i czysty, jak na jakimś
długograju a nie taśmach demo.
Chociaż to też nie było regułą, że
demo musi brzmieć jak nagrane
kalkulatorem w ciemnej piwnicy
przez pijanych małolatów. Kompozycje
dalej przypominają trochę
Metallikę, Testament i ogólnie
utrzymują się w konwencji thrashu
Made In USA. Dlatego też mało w
tym wściekłości, raczej poukładane
dźwięki. Zdaję sobie sprawę, że
jest wielu, którym takie granie będzie
się podobać. Dissident Aggressor
przygotowywał swoje kawałki
według sprawdzonej już kilkanaście
lat wcześniej receptury.
Nie można im odmówić energii i
sprawności instrumentalnej, ale
jeśli chodzi o odkrywczość tej muzyki,
to niestety zbyt mocno słychać
w niej inspiracje. Jednak spokojnie
- to całkowicie nie skreśla
tego zespołu i warto sięgnąć po
"Death Beyond Darkness", chociaż
słuchając tego materiału pewnie
poniektórzy na drugi odsłuch
nie będą już mieli ochoty.
Adam Widełka
RECENZJE 253
Down Factor - Murder The
World
2005 Self Released
Zdaje się, że ktoś zdecydował się
wznowić drugi album Down Factor,
oryginalnie wydany jakieś 15
lat temu. Ów "ktoś" przesłał nam
jednak same pliki, licząc zapewne,
że całą resztę roboty wykonamy
sami. Przeliczył się jednak, zresztą
"Murder The World" to naprawdę
nic aż tak szczególnego, żeby przeszukiwać
internet wzdłuż i wszerz
w poszukiwaniu informacji o jej
autorach. Poprawny death/thrash
w amerykańskim wydaniu, porykujący,
agresywny wokalista, surowe
brzmienie i tyle - jakoś wcale nie
dziwi mnie fakt, że po 10 latach
grania i braku jakichkolwiek sukcesów
zespół dał sobie na wstrzymanie.
Owszem, są tu dowody na
pewne poszukiwania (dwie części
"Blood Of The Patriots", "A Song
About Insanity"), ale w istnej
powodzi nowych, znacznie ciekawszych
zespołów to zdecydowanie
zbyt mało. Do tego w "Eye Consume"
słychać zbyt wiele wpływów
Accept, a w "The Root of All Evil"
Metalliki, by traktować ich poważnie
- to co najwyżej środek stawki
II ligi, solidność ożeniona z poprawnością.
Wojciech Chamryk
Dragonslayer - Dragon Drums
2020 High Roller
Mówisz High Roller Records.
Myślisz - kolejna świetna reedycja
starodawnego materiału. No i
bach! Wypisz, wymaluj tak jest.
Końcówka roku 2020 i na rynek
wchodzi, ubrana w biel, kompilacja
(już nie wiem której) lekko zapomnianej
szerzej kapeli Dragonslayer.
Rzecz arcyciekawa chociażby
z tego powodu, że część materiału
to nagrania z okresu, kiedy muzycy
działali pod nazwą Slayer. Pochodzący
z angielskiego Rochdale
zespół zaliczany jest do nurtu
NWOBHM. Działał od 1980 roku,
przez trzy lata, nosząc logo
kojarzone się współcześnie raczej
tylko z przedstawicielem amerykańskiego
thrash metalu. Nazwa
uległa zmianie w 1983 roku i jako
Dragonslayer próbowali swych sił
aż do 1987 roku, a rok przed zakończeniem
działalności nagrali
taśmę demo. Znajdujemy ją w
kompilacji "Dragon Drums" jak i
demo oraz EP "I Want Your Life"
- czyli podsumowanie żywota, muzycznie,
jednej z ciekawszych kapel.
Na krążek składa się 18 utworów
plus dwudziestostronicowa
książeczka. Jak zwykle zresztą, pod
tym względem wydawnictwa HRR
to miód. Jeśli chodzi o muzykę to
kompozycje ułożone są chronologicznie,
co też pozwala wsłuchać się
w rozwój grupy. Początkowe demo
Slayer to solidne granie osadzone
głęboko w klasyce brytyjskiego
hard'n'heavy. To jeszcze nie stricte
heavy metal, jaki znamy od Iron
Maiden, Raven czy Saxon, ale
jest blisko. Słychać w tym brzmienia
UFO czy Wishbone Ash. Bardzo
sprawnie podane dźwięki z interesującym
wokalem. Kolejne trzy
numery to wspomniana EPka, na
którą składają się: nowy kawałek "I
Want Your Life", brzmiący podobnie
do wcześniejszych i dwa powtarzające
się "Satan Is Free" i "Broken
Hearts". Materiał był tak naprawdę
jedynym "większym" wydawnictwem
grupy na początku działalności.
Zaraz po nim, po przemianowaniu
się na Dragonslayer nastąpiła
dłuższa przerwa. Zwieńczeniem
przygody z tą brytyjską muzyką
jest Demo z 1986 roku. Zaczyna
się ostro. Nie ma się co dziwić,
wszakże minęło trochę czasu a
Dragonslayer okrzepł i nie próżnował.
Pewnie poświęcali każdą
wolną chwilę na szlifowanie nowego
materiału. Można przyklasnąć,
bo słucha się tego nieźle. Nawet po
kilkunastu latach od rejestracji.
Szkoda, że nie ukazała się żadna
długogrająca pozycja zespołu, bo
po tych kilku utworach oczekiwania
zostały rozbudzone. Tak myślę,
staram się rozgryźć, jakie wrażenia
robiła ta muzyka w epoce.
Dziś, wiadomo, że brzmi dobrze i
może ująć ale kiedyś? Powodem
zniknięcia Dragonslayer, obstawiam,
był brak oryginalności na
tamte lata. Ta taśma wyszła w
1986 roku, kiedy takie granie - trochę
pod Judas Priest - niekoniecznie
musiało roztrzaskiwać
czaszki. Gdyby tak parę lat wcześniej…?
Jak dla mnie "Dragon
Drums" to bardzo dobry materiał
pokazujący potencjał tej ekipy. Nie
byli jedyni - z NWOBHM spokojnie
można by było ułożyć sporą
encyklopedię samych takich
"kwiatków" - ale w trakcie obcowania
z płytą samoistnie zwraca się
uwagę na brak banalności i chęć
parcia do przodu. Materiał nie nuży
a Dragonslayer daje jasną informację,
że gra kawałki szarpiące
jak pazur. Zwłaszcza w ostatnim
zestawie z 86 roku jawi się jako
twardy gracz z zacięciem heavy
metalowym.
Adam Widełka
Driveshaft - Heartbreaker The
Anthology
2020 Obscure Nwobhm
Obscure Nwobhm Releases
ostatnimi czasy wydało kilkanaście
ciekawych płyt z annałów gatunku.
Jak szeroki jest zbiór pod nazwą
Nowa Fala Brytyjskiego Heavy
Metalu to chyba każdy interesujący
się tematem wie. Jeśli ktoś nie
spotkał się jeszcze z pojęciem, to
śpieszę wyjaśnić, że z Anglii nie pochodzi
tylko blues, hard rock czy
psychodelia, ale też heavy metal i
to nie wyłącznie reprezentowany
przez znane grupy jak Iron Maiden,
Saxon, Raven czy Diamond
Head. Śledząc historię możemy
trafić na wiele mało mówiących
dziś nazw, jak na przykład Driveshaft.
Właśnie odsłuchiwałem krążek
o znamiennym tytule "Heartbreaker:
The Anthology". Ta irlandzka
grupa zaczęła karierę we
wczesnych latach 80. Niedługo po
rozkręceniu się przeniosła majdan
do Londynu i właśnie część materiału
"London Demos" oraz single
można znaleźć po raz pierwszy na
tej kompilacji. To bardzo łagodna
odsłona NWOBHM. Większość
utworów to słodkie brzmieniowo
kawałki, które w pierwszym skojarzeniu
przywołują klimaty Toto albo
przebojowego Journey bądź,
nawet!, Kiss. Nawet nazwa -
"Heartbreaker: The Anthology" -
wydaje się być idealna do zestawu
piosenek. Faktycznie mogą tworzyć
ścieżkę dźwiękową do płomiennego
romansu czy muzykę tła do
modnego klubu dla soft rockersów.
Niestety nie każda grupa z brytyjskiego
nurtu stawiała na szorstkość,
szybkość i zakrzywiony pazur.
Bywały też jak widać i słychać
próby zjednania sobie specyficznej
publiczności. Grać przebojowo to
nie grzech. Jeśli robi się to dobrze i
przekonująco na pewno znajdą się
fani. Myślę, że tę część czytelników
HMP, która ceni sobie jakieś
lżejsze klimaty, Driveshaft powinien
chociażby na chwilę zatrzymać.
Bo to nawet nie jest takie
typowe NWOBHM. Słychać sporo
naleciałości amerykańskiej szkoły
grania, wiele kompozycji opartych
jest na brzmieniu klawiszy. Dla
mnie - szczerze - to muzyka dobra
na imprezę, jeszcze taką, gdzie tak
naprawdę nie do końca obchodzi
nas co leci z głośników. Niestety z
Driveshaft jest tak, że sporo z
wszystkiego jest bardzo ulotne, a
swoje robi jeszcze to złagodzone
do granic brzmienie. Nie jest może
drażniące, ale ilość cukru w szesnastu
utworach zebranych na
"Heartbreaker: The Anthology"
zbliża się do granicy dzielącej nas
od mdłości. W sumie płytkę adresowałbym
dla sympatyków lekkiego
i mało zobowiązującego, rockowego
grania.
Adam Widełka
Faithful Breath - Gold'n'Glory
2020/1984 High Roller
High Roller Records nie próżnuje
i kolejny raz raczy nas wznowieniem
pozycji do bólu klasycznej.
Album "Gold'n'Glory" grupy
Faithful Breath to absolutny niszczyciel
obiektów jeśli chodzi o konwencję
heavy metalu. Począwszy
od okładki, na której znajdziemy
piękną scenkę, typową dla klimatu
barbarzyńców, lśniących mieczy,
antycznych bohaterów i całej tej
reszty, a na muzyce skończywszy.
Współcześnie ten krążek będzie
rozumiany tylko przez tych, kogo
serce pompuje w krwioobiegu
heavy metal. Półgodziny materiału.
Dla niewdzięczników i ludzi
odpornych na aurę takich wydawnictw
będzie to najbardziej
sztampowe, najbardziej komiczne i
wieśniackie granie, jakie może
słyszeli w swoim parszywym życiu.
Dla maniaków gatunku i konwencji,
o której wspomniałem
wcześniej, album Faithful Breath
będzie czysty jak złoto. Z dużym
dystansem nagrane osiem numerów.
Każdy z nich to soczyste,
heavy metalowe strzały. Co z tego,
że może nie do końca oryginalne?
Że trochę karykaturalne? Nic.
Kompletnie nic. Bo od takich płyt
nie wymaga się zmieniania świata.
Najważniejsze, że czuć od "Gold'n'
Glory" potężną dawkę energii i
pozytywnych fluidów. Bez problemu
wywołają uśmiech zadowolenia
na twarzy każdego, kto dużą aprobatą
wspiera granie spod znaku
hard/heavy. Sporo dobrych melodii
czai się na "Gold 'n' Glory".
Wbrew pozorom i mówiąc całkiem
serio, ten album ma w sobie naprawdę
przemyślane kawałki. Naturalnie,
że nikt tutaj nie zamierzał
pisać niewiadomo jakich rzeczy i
taki rodzaj muzyki adresowany jest
raczej do określonej grupy odbiorców,
ale też nie można tego krążka
oceniać tylko i wyłącznie po okładce.
Może ona wydawać się lekko
komiczna, ale moim zdaniem dobrze
pasuje do muzyki. Jest to po
prostu, tylko, a może i aż, bardzo
sprawnie zagrany heavy metal. Bez
krzty ściemy i bez wstydu. Stworzony
według sprawdzonej receptury,
z obowiązkowymi motywami,
takimi jak chóralne zaśpiewy,
chwytliwe solówki czy precyzyjnie
254
RECENZJE
odmierzająca czas sekcja rytmiczna.
Nad wszystkim unosi się lekko
chropowaty wokal, wyraźny i bez
drażniącej maniery. Wtórują mu
nośne i rozpędzone riffy. Czuć, że
ta muzyka oddycha, że pędzi do
przodu jak wściekły zwierz. To
płyta z gatunku tych, które nie
próbują wywracać naszego życia do
góry nogami. Ten album to po prostu
kolejny zbiór kilku numerów,
które w żadnym wypadku nie
pchają się po nagrody przemysłu
muzycznego. Mimo tego siła
"Gold'n'Glory" uderza poprzez
szczerość i solidnie zagrane motywy.
I naprawdę nieźle brzmi to po
latach. Kciuk w górę!
Faithful Breath - Skol
2020/1985 High Roller
Adam Widełka
Krążek "Skol" to już późny Faithful
Breath. To ostatni album grupy
przed zmianą nazwy na Risk.
Właśnie na początku 2021 roku
ukazało się jego ładne wznowienie.
Odpowiedzialna za to jest, łatwo
zgadnąć, wytwórnia High Roller
Records. Bez jakiegokolwiek kombinowania
z zawartością. Dostajemy
więc tylko i wyłącznie oryginalny,
dziewięciootworowy materiał,
przyozdobiony właściwą okładką.
Muzycznie to poczciwy hard rock,
gdzieniegdzie przenikający się z
heavy metalem. Nośny, dość zaczepny,
osadzony mocno w przeszłości.
Nie ma tutaj miejsca na
napinanie muskułów. Całość brzmi
bardzo naturalnie, przez co prawie
od razu zyskuje sympatię słuchacza.
Mimo, że przez trzydzieści
cztery minuty na "Skol" nie dzieje
się nic, co mogłoby współcześnie
fana hard rocka zaskoczyć, to jakoś
samoistnie ten album chce się wysłuchać
do końca. Faithful Breath
brzmią ni to trochę jak klasyka
rocka - czasem wokale mogą przypomnieć
Rogera Watersa z Pink
Floyd, ale też ni to trochę jak imprezowa
kapela rockowa w klimatach
wczesnego Kiss. Generalnie
"Skol" to krążek dla wszystkich,
którzy od tego rodzaju muzyki nie
oczekują chłodnych analiz i przesadnego
intelektualizmu, a raczej
stadionowego patosu, szarpiących
riffów i sympatycznej dla ucha
motoryki. Można więc zaryzykować
stwierdzenie, że grupa nagrała
luźną płytę, pełną humoru i
chwytliwych motywów. Tak jak
pisałem wcześniej - "Skol" brzmi
naturalnie i rozrywkowo, ale też
nie jest, mimo połowy lat 80. poddany
zanurzeniu w dźwiękowym
brokacie. W końcu rodowód
Faithful Breath zobowiązuje. Bliżej
pod kątem realizacji jest tu do
Accept czy wczesnego Grave Digger
niż amerykańskiego Poison
albo innego Ratt.
Flight 19 - Anthology
2020 Obscure Nwobhm
Adam Widełka
Flight 19 to kolejna lekko zapomniana
załoga z Wielkiej Brytanii.
Próbuje o niej przypomnieć
Obscure Nwobhm Releases,
dzięki swojej "Anthology" wydanej
na początku 2020 roku. Warto
pamiętać, że nakład jest mały i w
sumie adresowany do największych
maniaków nurtu. Na zawartość
płyty składa się dwanaście
utworów. Część z nich to wyrwane
zapisy live z różnych miejsc, dość
dobrej jakości. Czuć klimat występu,
słychać nawet wyraźnie gadających
ludzi. Czuć, że były to
jakieś bardzo kameralne kluby.
Sam materiał to granie mocno
osadzone w brytyjskiej stylistyce.
Klasyczne nuty NWOBHM, więc
jeśli ktoś nie przepada za wyspiarskim
hard/heavy metalem to
Flight 19 "Anthology" na pewno
nie jest adresowane do niego. Grupa
nie boi się pokombinować trochę
i w pewnym momencie słyszymy
nawet… bluesa. Także nie jest
to taki czysty i zdeklarowany
heavy metal. Raczej to taka domena
większości kapel początku lat
80. z Anglii, że starali się łączyć, a
też z niektórych gatunków muzycznych
bezpośrednio się wywodzili.
Mnie to nie przeszkadza.
Fajnie, że jest zróżnicowanie materiału.
Takie granie przywołujące na
myśl Erica Claptona czy nawet
Rory Gallaghera, naturalnie z bardziej
wyrazistym wokalem. Brytyjski,
specyficzny blues. Pojawia się
też dość łagodne granie gdzieś w
środku zestawu. Utwór brzmiący
podobnie do jakichś kompozycji
The Beatles, bardzo swobodny i
wesoły kawałek. Pokazuje to też
jak szerokie zapatrywania Flight
19 miało na tworzenie muzyki.
Być może też po to, żeby nie zamykać
sobie furtek by dotrzeć do szerszej
publiczności. Wyraźnie łagodnieje
lista kompozycji czym bliżej
do końca płyty. Nie wiem czy ułożone
są one chronologicznie, ale
mimo wszystko słucha się tego nieźle.
Sporo takiego melodyjnego,
brytyjskiego grania, nawet spod
nurtu NWOBHM. Ostatnie numery
znów przynoszą małą zmianę
klimatu, bo brzmią już trochę
ostrzej. Zarejestrowane podczas
jednego z występów grupy, więc
też odbiór muzyki inny. Muszę
przyznać, że w wersji live Flight
19 jawią się jako ciekawszy zespół.
Słychać, że energii trochę mieli, na
pewno ich koncerty nie należały do
nudnych. Flight 19 "Anthology"
to pozycja dla prawdziwych fanatyków
angielskiego grania. Granie
bardzo zróżnicowane, zahaczające
nawet o jakąś balladę. Są jakieś
ostrzejsze riffy, ruch w sekcji rytmicznej,
jednak dominuje czysty
wokal o przyjemnej barwie i zachowane
chwytliwe melodie. Muzyka
tej grupy nie jest specjalnie odkrywcza
ani w jakiś sposób szalenie
porażająca układ nerwowy. To bardzo
poprawne granie i nic ponadto.
Jeśli wpadnie w ręce to warto posłuchać,
natomiast zabijać się o ten
materiał nie ma zwyczajnie żadnego
sensu.
Adam Widełka
Forte - Stranger Than Fiction
2020 Divebomb
Jeśli ktoś szuka interesującego
power/thrash metalu to warto,
żeby jego ręce a potem uszy zetknęły
się z dyskografią amerykańskiego
zespołu Forte. Najlepiej, żeby
poznawanie grupy zacząć od
początku działalności. Skorzystać
można z wydawnictwa Divebomb
Records jakie ukazało się w zeszłym
roku. Debiut ma tylko dwa
dodatkowe nagrania i niczym nie
zszarganą szatę graficzną. Album
to rocznik 1992 i nawet prawie
trzydzieści lat od wydania brzmi
nieźle. Słychać selektywność instrumentów
a zarówno w wysokich,
jak i niskich tonach niczego
nie brakuje. Dobre, przestrzenne
brzmienie, z wyeksponowanymi
ładnie partiami poszczególnych
muzyków. Ciekawie. Muzyka
Forte to dość wymagająca mieszanka
power/thrash metalu. Choć
w wydaniu amerykańskim, z czasem
bardzo wysokim wokalem Jamesa
Randela, to w żadnym wypadku
nie można mówić o jakiejś
wiosce. Szaleńcze tempo wystukuje
sekcja Rev Ghames (bas) i Greg
Scott (perkusja) a wtórują jej
wściekłe riffy Jeffa Scotta. Facet
radzi sobie miodnie jeśli chodzi o
rytmikę i solówki. Czasem można
złapać się za głowę, bo popisuje się
lekką ekwilibrystyką, ale szybko
dojdzie się do wniosku, że wszystko
w tych kompozycjach "siedzi"
jak należy. Jest szybko lecz nie monotonnie.
Krążek "Stranger Than
Fiction" to dziesięć rozpędzonych,
ale trzymających kurs kawałków.
Momentami brzmią trochę jak
Riot na najlepszej kokainie. Materiał
jest spójny i bije z niego świeżość.
Chce się słuchać do końca.
Muzycy naprawdę chyba dobrze
bawili się nagrywając swoje partie,
dając całości niesamowity luz i
przestrzeń. Absolutnie nie odniesiemy
wrażenia, że goście są swoją
robotą, sorry, zesrani. To solidne i
pełne pasji granie. Fajnie poznawać
takie albumy jak "Stranger Than
Fiction".
Adam Widełka
Fraternity - Seasons Of Change:
The Complete Recordings 1970-
1974
2020 Lemon/Cherry Red
Fani Bona Scotta pewnie od dawna
mają obsłuchane piosenki kapel
Valentines i Fraternity na kanale
Youtube. Niewiele ich, raptem
parę sztuk ale z pewnością rozbawiły
ich do łez. Albowiem, czyż nie
zabawnie słuchać i widzieć ugrzecznionego,
ulizanego i wystrojonego
Bona w dodatku w pop rockowym
repertuarze Valentines. Nie
inaczej jest z Fraternity choć wizualnie
to inna kategoria (bardziej
hipisowska?), a pod względem muzycznym
jest również ciekawiej.
Fraternity to zespół, który swoją
działalność rozpoczął w roku 1970
w Sydney i działał około trzech lat,
poczym się rozpadł. Pozostawił po
sobie dwa albumy "Livestock"
(1971) i "Flaming Galah" (1972).
Pewne próby dalszej działalności
zostały podjęte na początku roku
1974 ale bez większego powodzenia.
O Fraternity kilka razy przypominano.
W roku 1996 ukazała
się kompilacja "Complete Sessions
1971-72", natomiast w roku
2003 kolejna kompilacja "Seasons
of Change". W roku 2020 wytwórnia
Lemon wypuszcza również
zbiór nagrań Fraternity pod tytułem
"Seasons of Change" ale
rozszerza go jeszcze o "The Complete
Recordings 1970-1974". W
ten sposób zebrano większość nagrań,
które firmowało Fraternity.
W zbiorze znalazły się obie płyty,
single, taśmy demo, które miały
stanowić kolejny album kapeli oraz
kilka nagrań "live". Najciekawiej
prezentuje się debiutancki album
"Livestock", który zawiera progresywnego
rocka w typowym klimacie
lat 70. z wyraźnymi elementami
psychodelii oraz folku. Słyszalne
są również elementy rocka, soft
rocka, awangardy, bluesa, rock'n'
rolla, a także country. W rezultacie
daje to ciekawą i naprawdę smakowitą
muzykę, która może przypaść
do gustu fanom Procol Harum,
Rare Bird czy Jethro Tull, oczywiście
z początku lat 70. Bardzo
RECENZJE 255
ważna jest w nich odłam rockowy,
bowiem single i inne bonusy wskazują,
że taki wizerunek kapeli również
im bardzo pasował. "Flaming
Galah" przynosi zmiany, na plan
pierwszy wyziera wspominana bardziej
rockowa natura. I tak, płytę
rozpoczynają, rockowy kawałek z
posmakiem boogie "Welfare
Boogie" oraz z rock'n'rollowym
sznytem "Annabelle". Niemniej o
progresywnych wpływach muzycy
nie zapominają, bowiem trzeci
utwór, "Seasons Of Change" utrzymany
jest właśnie w takiej konwencji.
Ma też wyraźne wpływy folku i
po prostu jest ich największym
przebojem. Tych kompozycji jest
ledwie parę, z wyróżniającą się
"Canyon Suite" na czele, reszta to
już konwencjonalny rock w klimacie
lat 70. gdzie boogie, blues i
rock'n'roll śmiało rozdają karty.
Niestety te innowacje oraz przebój
nie przyniosły spodziewanego rezultatu.
Kapela w zasadzie przestała
istnieć. Trzeci dysk wydawnictwa
Lemon zawiera w większości
nie publikowane nagrania, które z
większą swobodą oraz z pewna
oryginalnością osadzone są w rockowej
rzeczywistości. Łączą się tu
wszystkie doświadczenia zebrane
na poprzednich płytach, a także
słyszalne są zmiany w brzmieniu,
które nastąpiły na początku lat 70.
Po prostu ta dekada też zdobywała
swoją niepowtarzalną świadomość,
a w tym procesie uczestniczyło także
Fraternity. Ba, nawet w takim
"Chest Fever" pojawiają się pewne
novum, ciężkie Hammondy niczym
u hardrockowych tuzów
Deep Purple czy Uriah Heep.
Także pod względem muzyczny to
bardzo ciekawe doznanie. Fani
końca lat 60. i początku lat 70.
myślę, że zatracą się na parę ładnych
godzin. Tym bardziej, że
nad samymi nagraniami popracowano,
przygotowując ich remastery,
i co bardziej wartościowe, przeważnie
robiono to z tzw. "taśm matek".
A co można powiedzieć o
Scott'cie? Miał niezłą szkołę zanim
trafił do AC/DC ale bywały
już momenty gdzie śpiewał w sposób
za jaki go pokochaliśmy.
\m/\m/
Georgia Satellites - Ultimate
Georgia Satellites
2021 Lemon/Cherry Red
Moja wędrówka śladami kapel
southern rockowych ciąg dalszy i
to dzięki Lemon Records, która
sięgnęła po nagrania amerykańskiego
zespołu Georgia Satellites.
Przyznam się, że trochę o tej kapeli
zapomniałem, z tym większą radością
rzuciłem się w przypomnienie
sobie zawartości ich albumów.
A na "Ultimate Georgia Satellites"
znajdziemy ich pierwsze trzy
albumy wzbogacone o sporą ilość
bonusów. W ten sposób mamy pod
ręką "Georgia Satellites" (1986),
"Open All Night" (1988) i "In The
Land Of Salvation and Sin"
(1989). Świetna sprawa bo muzyka
Amerykanów to bardziej rock-
'n'rollowa odsłona southern rocka,
choć oprócz rock'n'rolla spokojnie
odnajdziemy elementy boogie,
bluesa, country, folk, hard rocka
itd. Do tego te specyficzne ostre
riffowanie, które zawsze kojarzy
mi się z innym amerykańskim artystą
a mianowicie George Thorogoodem.
Niemniej gdyby starać
się Georgia Satellites gdzieś konkretnie
umiejscowić to trzeba byłoby
ich wpasować między Rolling
Stones, wczesnym Aerosmith a
Molly Hatchet. W sumie całkiem
godne miejsce. Ogólnie ich kawałki
są proste, bezpośrednie, czadowe i
z mega energią. Każdy z nich to w
zasadzie przebój, także słuchamy
hit za hitem i chyba dzięki temu te
trzy i pół godziny w ogóle się nie
nudzi. A jak komuś pasuje takie
amerykańskie czadowe granie - jak
mnie - to raczej długo nie przestanie
zmieniać w odtwarzaczu tych
trzech krążków. Niestety takich
prawdziwych przebojów Amerykanie
mieli niewiele, choć ich
"Keep Your Hands To Yourself"
podszyty bluesem i country nawet
wylądował na drugim miejscu na
liście Billboardu, Hot 100. Był to
jednak wyjątek. Ten fakt albo szybkie
wkroczenie Dana Bairda na
ścieżkę solowej kariery spowodowały,
że historia Georgia Satellites
dość szybko zatrzymała się.
Co ciekawe formacja nadal egzystuje
i prowadzi ją drugi gitarzysta
Rick Richards ale ogranicza się do
grania koncertów pod tym szyldem,
a muzykę tworzy w innych
projektach, głównie w zespole gitarzysty
Izzy Stradlina, z którym
nagrał już kilkanaście albumów.
Także śladów Georgia Satellites
jest gdzie szukać, choć ich albumy
z końca lat 80. robią niesamowite
wrażenie nawet teraz, dlatego warto
je mięć u siebie na półce, w
czym bardzo pomocnym będzie
omawiany box, "Ultimate Georgia
Satellites".
\m/\m/
Iced Earth - Iced Earth 30th
Anniversary
2020 Century Media
Nigdy nie byłem i nie uważam się
za fana Iced Earth. Naturalnie w
swoim życiu coś z repertuaru tej
grupy słyszałem, ale było to dość
dawno i w sumie nie daje mi to
żadnego poparcia, by wypowiadać
się w tej kwestii jako ekspert. Z
czystą głową zasiadłem więc do
odsłuchu najnowszej reedycji debiutu
tej amerykańskiej formacji.
Okazja jest nie byle jaka, bowiem
w 2020 roku przypada trzydziestolecie
wydania tejże płyty. Wydania
podjęło się Century Media.
Brawo za to, że zawartość muzyczna
nie została w żaden sposób
wzbogacona, ani też odchudzona.
Żadnych dogrywek ani tuzina
bonusów - na krążku tylko osiem
oryginalnie zarejestrowanych numerów
z 1990 roku. Natomiast co
do okładki… Motyw został ten
sam, ale różni się od oryginału.
Został trochę, ekhm, ubarwiony.
Nie wiem, czy wyszło to lepiej, czy
gorzej, ale takie zmiany nigdy nie
niosą za sobą dobrych efektów.
Szkoda, ale w tej kwestii nerwy są
daremne. Ja po prostu takiej płyty
bym nie kupił, chyba, że byłbym
maniakalnym fanem Iced Earth.
Ale nie jestem… Raczej też nie zostanę.
Album "Iced Earth" to solidne,
ale niczym tak naprawdę nie
wyróżniające się granie w stylu power/thrash.
Podane w sposób amerykański,
więc w sumie mamy więcej
"power". Wiadomo, w 1990
roku dało to jakiś start tej grupie,
która z różnym skutkiem próbowała
swoich sił, ale po latach brzmi to
zaledwie przyzwoicie. Nie można
jednak przypiąć tej płycie jakąś
krzywdzącą łatkę. Są ciekawe momenty
i słychać, że Iced Earth
chcą grać przekonywująco. Nie
skreślam tego materiału, być może
wrócę do niego za jakiś czas, bowiem
na pewno smakuje on lepiej
niż część ich współczesnych
nagrań. Ocenę całości bardzo ratuje
końcówka. Krótka wstawka
instrumentalna i następujące po
niej dwa utwory. Dość pokombinowany,
prawie w całości bez wokalu
"Funeral" (zawiera tylko krótką recytację)
sprawia bardzo pozytywne
wrażenie. Po trochę nijakiej poprzedniej
części albumu ten numer
to prawdziwe orzeźwienie. Poziom
trzyma również wieńczący debiut
"When The Night Falls". Zaczyna
się niepokojącym intro by za chwilę
przyłożyć żwawym tempem i
rwanymi gitarami. Przez blisko
dziesięć minut mamy do czynienia
z graniem bez krzty nudy, nie
ubarwionym na siłę i brzmiącym
bardzo klimatycznie. Dużo się w
tym kawałku dzieje i zostawił on
mnie z uczuciem niedosytu, bo
przez pół krążka nie następowało
nic, co mogłoby mnie "kupić" a
rzutem na taśmę Iced Earth pokazało,
że było grupą z dużym potencjałem.
Adam Widełka
Jameson Raid - Raiderstronomy
2021 High Roller
Kolejna przygoda z starożytnym
brytyjskim graniem. Tym razem w
moje ręce wpadła kompilacja grupy,
która oddychała tym samym
przemysłowym powietrzem co
Black Sabbath - Jameson Raid.
Pochodząca z Birmingham załoga
działa do dziś, oczywiście w znaczenie
zmienionym składzie. Natomiast
krążek, który wydało (a jakże!)
High Roller Records zawiera
najwcześniejsze nagrania. Działalność
rozpoczęli w 1975 roku, ale
tak naprawdę pierwsze rejestracje
oficjalnego materiału nastąpiły
cztery i pięć lat później, kiedy jedna
po drugiej światło dzienne
ujrzały małe albumy. Właśnie ten
materiał postanowiło wskrzesić
HRR. Najpierw trzy kawałki z
"Seven Days Of Splendour" a potem
z "End Of Part One" przedzielone
numerem z składanki
"Metal For Muthas Vol. II". Jako
bonus dostajemy pierwszą z EPek z
nowym remiksem z 2020 roku.
Granie Jameson Raid to typowe,
wczesne NWOBHM. Mało w tym
skrystalizowanego heavy metalu a
dużo po prostu prostego, nierzadko
melodyjnego rocka. Jak ktoś
lubi posmak brytyjskiej flegmy i
rytmiczne tematy to będzie zadowolony.
Gdzieniegdzie przenika
jakiś taki klimat, który trochę później
będzie na płytach Angel
Witch czy też Satan. Naturalnie
Jameson Raid nie grali tak agresywnie.
Stawiali na chwytliwość. Dobrze
brzmiący, klasycznie wyraźny
wokal plus przemyślane riffy z
mocno cementującą kompozycje
sekcją. Zdecydowanie obie małe
płytki różnią się od siebie. Słychać,
że to ten sam zespół, ale który dość
wyraźnie zaznaczył progres. Numery
z "End Of Part One" są trochę
bardziej zadziorne. Poprawiono
brzmienie i słucha się odrobinę
lepiej. Grupa poczyniła w przeciągu
roku spory krok do przodu w
kierunku stania się klasyczną maszyną
hard'n'heavy. Osiągnęli, albo
lepiej, poprawili pewne niedostatki
i zyskali dodatkowo ten charakterystyczny
sznyt, który dominował
u zespołów takich jak Diamond
Head, Demon czy Praying Mantis.
Jameson Raid to taki typ grania,
gdzie duży nacisk położono na
melodie i zaraźliwe motywy. Te tematy
w żadnym wypadku jednak
nie rażą - ba, powiem raczej, że robią
dobrą robotę. Kompilacja "Raiderstronomy"
to pozycja obowiązkowa
dla wszystkich kochających
stare, brytyjskie granie. Może też
zaskoczyć i przyciągnąć na dłużej
256
RECENZJE
te osoby, dla których w muzyce liczą
się nośne numery osadzone na
fundamentach hard rocka.
Necronomicon - Invictus
2020 Total Metal
Adam Widełka
Nie przypominam sobie abym z
niemieckim Necronomiconem
zbyt często się spotykał. Zaryzykowałbym
nawet stwierdzenie, że
dotychczas nie zaznajomiłem się z
twórczością tego, pochodzącego z
Lorrach, zespołu. Rozdziewiczyłem
swoje uszy za pomocą i
przy okazji najnowszej reedycji jednej
ze współczesnych płyt - "Invictus"
wydanej oryginalnie w
2012 roku. Dzięki Total Metal
Records krążek ten zyskał nawet
specjalne wydanie w boksie zawierające
naszywki, kompakt i kasetę.
Niestety jeśli chodzi o szatę graficzną
album poddano restauracji.
Wydaną oryginalnie okładkę
przedstawiającą twarz w grymasie
zastąpił stwór podobny do smoka.
Co ciekawe, kasetę, którą wydano
z tym materiałem po raz pierwszy
przyozdobiono mimo wszystko
pierwotnym projektem. Dziwne,
ale cóż… Ja nie lubię takich zmian
i już tutaj muszę zapisać mały minus.
W warstwie muzycznej natomiast
Necronomicon to grupa ciekawa.
Proponują niezły thrash metal.
Słychać, że brzmią dobrze i
starają się nie grać po najmniejszej
linii oporu. Album też pod względem
czasu jest zgrabny. Odliczając
dwa dodatkowe numery możemy
powiedzieć, że te 40 minut materiału
jest akurat. Ani nas to nie
zmęczy, ani też nie poczujemy niedosytu.
Dla mnie "Invictus" to
strawna muzyka, chociaż paść na
kolana mi się nie udało. Może przy
wczesnych pozycjach? Jeśli będą
przynajmniej tak dobre, jak to, jest
na to duża szansa. Necronomicon
tworzy klasycznie. Dwie gitary,
bębny, bas. Wokale należą do
Freddiego, który jest jedynym z
oryginalnego składu i grał na każdej
płycie niemieckiej załogi. Gra
on również na sześciu strunach, a
obecni towarzysze broni są z nim
od niedawna. Basista Marco od
2013, perkusista Rik Charron i
drugi wioślarz Glen Shannon od
2019 roku. Natomiast na "Invictus"
wykazywali się zupełnie inni
goście - Andy Gern (gitara), Andi
Nagel (bas) i Klaus Enderlin (perkusja).
Warto sięgnąć po "Invictus"
kiedy akurat najdzie ochota
na w miarę egzotyczną nazwę z
poletka thrash metalu. Coś mało
znanego, ale też nie pochodzącego
z poza Europy. Ten thrash na tym
krążku brzmi też trochę jak heavy
metal, a jeśli ktoś oczekuje grania
jak z wczesnego Sodom czy Assassin
to może się zawieść. Bliżej temu
do thrashu z USA, lecz też nie
można wyciągać pochopnych
wniosków, bo aż tak wygładzona
muzyka to nie jest. Solidny materiał,
który przyjemnie się słucha.
Co prawda bez okrzyku na wiwat,
ale też gębę nie rozdziera ziewanie.
Adam Widełka
Neptune - Land Of Northern
2018 Cult Metal Classics
Grupa Neptune ze Szwecji, lubująca
się w tematach bitew, swoją
pierwszą płytę wydała dopiero… w
zeszłym roku! Trudno uwierzyć,
ale działająca z przerwami od 1980
roku kapela wcześniej wydała tylko
kilka taśm demo i singli. Część starego
materiału odnajdziemy w
kompilacji Cult Metal Classics
Records, gdzie upchano nagrania z
lat 1985-1988 i kilka dodatkowych,
których daty powstania trudno
namierzyć. Kompilacja trwa
blisko godzinę. Muzyka jaką nagrywało
Neptune na przestrzeni
lat to przyzwoity heavy metal z
mocnym i wyraźnym wokalem.
Nie znam ich z poszczególnych
taśm ani z współczesnych nagrań,
ale ten zbiór mnie do tej grupy nie
zniechęcił. Momentami jest melodyjnie,
ale idzie przeżyć. W końcu
to Szwedzi, oni melodie chyba
mają we krwi. Na szczęście daleko
tym kawałkom do słodkich przebojów
kolegów z Europe. Bez uszczerbku
na zdrowiu psychicznym
można "Land Of Northern" od
czasu do czasu posłuchać. Czasem
pojawia się podniosły klimat, jak w
numerze, który dał tytuł wydawnictwu.
Głównie jednak dominuje
granie w stylu, powiedzmy, późnego
Whitesnake. Takie skojarzenie
na szybko. Pod koniec płyty
natomiast pojawia się garść kawałków
bliższych klasycznej odmianie
heavy metalu. To właśnie są te nieznane
kompozycje, o których
wspomniałem wcześniej. Jak dla
mnie, są chyba najciekawsze z całości.
Portretują grupę w naprawdę
energetycznej formie i z drapieżnym
nastawieniem. Krótko podsumowując
to te 13 numerów słucha
się dobrze. Ich dobór stawia w
korzystnym świetle Neptune i pozwala
pozytywnie spoglądać w kierunku
pozostałej twórczości grupy.
Adam Widełka
Quo Vadis - Quo Vadis
2020 Old Temple
W grudniu roku 1990 Quo Vadis zarejestrowali
w studio A.R.P. materiał
na debiutancki album. Pamiętam, że
po świetnym przyjęciu obu demówek
oczekiwania co do tej płyty były spore,
ale zespół nie zawiódł, nagrywając
nie tylko kilka starszych, ale też udane,
premierowe kompozycje, w dodatku
nie tylko po polsku, ale też w wersjach
anglojęzycznych. Czasy były wtedy
nad wyraz dziwne, tak zwane przejściowe
pomiędzy socjalizmem a kapitalizmem,
tak więc Quo Vadis sami
wydali ten materiał: w polskiej wersji
na LP, zamawiając w tłoczni Arstonu
nakład 1500 egzemplarzy, zaś w angielskiej
na kasecie. Rok 1991 był już
schyłkiem winylowego nośnika, ale w
żadnym razie nie żałuję, że kupiłem
wtedy tę płytę, bo to teraz kolekcjonerski
rarytas, do niedawna w tej postaci
nie wznawiany, to jest do momentu
ubiegłorocznej edycji Underground
Front Records, udana okładka,
jakby ich wersja "Somewhere In
Time", też robi największe wrażenie
właśnie w tym formacie. W latach
1992 i 1994 firma Baron wydała obie
wersje na taśmach, w 2002 Dywizja
Kot pokusiła się też o pierwszą edycję
tej polskiej na CD, a teraz obie
wznowiła na złotym CD Old Temple.
I bardzo dobrze, bo "Quo Vadis" to
już niezaprzeczalna klasyka naszego
thrashu, materiał ponadczasowy i
wciąż robiący wrażenie. Zespół był
wtedy w uderzeniu, co zaowocowało
świetnym, zwartym i pod każdym
względem dopracowanym materiałem.
Otwierający "NKWD" radziecki
hymn śmieszył co poniektórych, ale
tekst traktuje o ofiarach stalinowskiego
systemu, zresztą "Czerwone prawo"
również dotyczy tej niewesołej tematyki.
"MONofobia", utwór popularny
do dziś, też dotyczy sporego wtedy
problemu, to jest obowiązkowej służby
wojskowej w Ludowym Wojsku
Polskim, ale jego zakończenie jest już
żartobliwe w 100 %, bowiem chłopaki
zapodają tam słynną pieśń rezerwistów.
Poczucie humoru pokazują też
w wstępie "Trzech szósteczek", kiedy to
po mrocznym, przetworzonym "666"
pojawia się telefoniczny komunikat
"nie ma takiego numeru". Z kolei "Ból istnienia"
niejako symbolizuje płacz
dziecka, który stopniowo przechodzi
w jakiś demoniczny ryk, ale ten tekst
też się wciąż broni, podobnie jak
utworu tytułowego czy "Albo nie być".
A wszystko to w oprawie siarczystego,
dynamicznego thrashu, z wyrazistą sekcją
oraz mocarnymi riffami i meldyjnymi,
zwykle krótkimi, solówkami.
Mamy też cover, króciutką, koncertową
wersję "Kocham cię kochanie moje"
Maanamu, ale maksymalnie zbrutalizowaną.
W wersji angielskiej zabrakło
tego numeru, ale i tak tę nową
edycję "Quo Vadis" mogę bez wahania
polecić zarówno tym, którzy kiedyś
katowali kasety szczecinian, jak i
młodszym fanom metalu, bo wstyd
nie znać rodzimej klasyki gatunku. A
jak klasyk, to maksymalna nota!
Quo Vadis - Quo Vadis
2020 Huangquan
Wojciech Chamryk
Niedawno za sprawą chińskiej wytwórni
Huangquan Records pojawiła
się reedycja legendarnego debiutu
szczecińskiego Quo Vadis. Materiał
liczy sobie prawie trzydzieści lat a
wciąż porusza. Dla jednych to kapitalne
granie, drudzy nie wahają się
wylewać na album kubła pomyj. Na
szczęście, z racji wieku, mogę zająć
obiektywne stanowisko. Rocznik
1991, polski death/thrash metal - kto
nie chciał wtedy być jak Slayer,
Death czy Morbid Angel? Ci, którzy
płynęli z prądem szybko poszli na
dno. Natomiast te zespoły, które
umiały zbudować swoją tożsamość na
inspiracji z zachodu, przetrwały. Trzeba
jasno powiedzieć, że Quo Vadis
próbował być "jakiś". Przede wszystkim
śpiewali po polsku. W ojczystym
języku Tomasz "Skaya" Skuza poruszał
kontrowersyjne i mocne tematy.
Mimo, że te teksty dziś mogą brzmieć
trochę grafomańsko i śmiesznie, wtedy
na pewno nikomu do śmiechu nie
było. Zwłaszcza, że otwarta krytyka
służby wojskowej ("Monofobia"), rządzących
("Czerwone prawo") czy niedawno
po obaleniu komunizmu zajmowanie
stanowiska w kwestii Katynia
("NKWD") mogło być odbierane
różnie. Muzycznie "Quo Vadis" to
dość przyzwoicie zagrany death/
thrash. Wiadomo - w momencie ukazania
się brzmiało to na pewno inaczej.
Teraz, przy całej gamie kolorowych
kapel młócących riffy w zaciszu
domowym i publikujących nagrania w
sieci, szczecińska formacja z tamtego
okresu może wyglądać jak ubogi krewny.
Co też nie znaczy, że nie mający
nic do powiedzenia. Twórczość Quo
Vadis może się podobać przez swoją
surowość i, nawet urokliwą, kwadratowość.
Myślę, że ważny był (i w sumie
jest nadal) przekaz tej płyty i stanowisko
młody wtedy muzyków wobec
różnych spraw. Możliwe, że gdyby
zagrać ten materiał inaczej, wyglądałby
lepiej, ale czy nie straciłby czegoś
ze swojej autentyczności? Mnie, jako
młodemu człowiekowi, dorastającemu
już w czasach "bezpiecznych" i poznającego
muzykę metalową w dużej
mierze od starszych kolegów i Internetu
ciężko trochę w stu procentach
wejść w ten album. Dla mnie to jedna
z wielu płyt z gatunku. Szybka, bezpośrednia
i mocno inspirowana graniem
w stylu Slayera, Sepultury podlanym
death metalowym sosem. Bardzo
garażowa, szorstka, bez zbędnych
ruchów. No, może cover Maanamu
pasuje tutaj trochę jak pięść do nosa,
ale na szczęście zagrany we własnym
stylu i to w jakiś sposób go ratuje.
Warto spojrzeć na ten album z perspektywy
czasu. Współcześnie nie ma
już takiego wydźwięku i nie w każdym
fragmencie się broni. Może też wywoływać
uśmiech na twarzy. Na przykład
kiedy zaczyna się utwór "Trzy
szósteczki". Telefon do piekła… No ale
taki urok. Ja w każdym razie nie skreślam
"Quo Vadis". Rzecz specyficzna,
ale z charakterem.
Adam Widełka
RECENZJE 257
Prosector - Terrible Ceremonic/
Total Shit
2020 Thrashing Madness
Niecałe cztery lata istnienia, sporo
zmian składu, skutkiem których
był nawet krótki etap funkcjonowania
dwóch zespołów o tej
samej nazwie i tylko dwie kasety
demo - bez dwóch zdań, szczeciński
Prosector miał pod górkę. To
jednak ten zespół zarejestrował
jedną z lepszych demówek rodzimego
thrashu lat 80., a i dziś "Terrible
Ceremonic" robi wrażenie
swą bezkompromisową stylowością.
Dlatego dobrze się stało, że
ukazało się na CD nakładem
Thrashing Madness, dopełnione
pierwszym demo "Total Shit", bo
w żadnym razie nie jest to tylko
jakaś archiwalna ciekawostka
sprzed lat. Thrash (albo, jak kto
woli, ultraspeed/black/hardcore) w
wydaniu Prosectora jest bowiem
wciąż żywy, agresywny i cudownie
surowy, co w czasach tak samo brzmiących
i pozbawionych mocy cyfrowych
rejestracji jest kolejnym,
ogromnym atutem tego materiału.
Tu nikt nie bawi się w półśrodki:
chłopaki łoją niczym wczesne Kreator,
Sodom, Destruction czy
Minotaur, echa dokonań Slayera
też są słyszalne. "Terrible Ceremonic"
(1988) zostało nagrane w
studio ARP, brzmi więc lepiej i
pewnie dlatego otwiera płytę. Intro
od razu sygnalizuje, że lekko nie
będzie i faktycznie "Prosector" uderza
z taką bezkompromisowością,
że klękajcie narody: gitarzysta Jacek
Gnieciecki, basista Marcin
Gniba i łączący obowiązki perkusisty
i wokalisty Mariusz Gacka
odwalili tu kawał świetnej roboty i
gdyby mieli wtedy szansę wydania
oficjalnego materiału, to ich LP
byłby bez dwóch zdań jednym z
kultowych wydawnictw polskiego
metalu lat 80./90. Jeśli ktoś zachwyca
się takim "Obsessed By
Cruelty" lub "Pleasure To Kill"
może być nielicho zaskoczony słuchając
"Terrible Ceremonic", bo
to materiał równie szalony i przy
tym całkiem dopracowany, gdzie
szaleńcze przyspieszenia płynnie
przechodzą w mocarne zwolnienia,
co dopełniają posępne, apokaliptyczne
wręcz teksty. Ciekawe jest to,
że debiutanckie demo "Total Shit"
(1987), chociaż brzmi nieco słabiej,
to pod względem muzycznym
jest równie ciekawe. Tu skład był
znacznie liczniejszy i poza Marcinem
Gnibą i Jackiem Gniecieckim
zupełnie odmienny od tego z
drugiego demo (Grzegorz "Grechuta"
Zdebski - śpiew, Robert
"Nasty" Kuraj - gitara i Paweł "Tormentor"
Gozdecki - perkusja), a
muzyka jeszcze bardziej surowa,
hałaśliwa i ekstremalna. Nawet
kolędę, bodaj "Przybieżeli do Betlejem",
zagrali z taką werwą, że trudno
ją rozpoznać. Z utworami
bonusowymi jest łatwiej: "Kalinka
& Oczi cziornyje" to medley znanych
rosyjskich utworów, a "Modern
Talking" parodia szlagieru
"Cheri Cheri Lady" niemieckiego
duetu, brzmiąca niczym w wykonaniu
zespołu weselnego - szczecińskie
zespołu lubowały się wtedy
w takich przeróbkach, choćby Quo
Vadis nagrał na drugim demo
"MONofobia" cover "Kocham cię
kochanie moje" Maanamu. A Prosector?
W roku 1989 po grupie
pozostało już tylko wspomnienie.
Jego muzycy nie przestali grać, ale
poza Jackiem Gniecieckim, który
przez kilkanaście lat był gitarzystą
Quo Vadis, niczego szczególnego
nie osiągnęli - tym lepiej, że możemy
posłuchać ich najwcześniejszych
dokonań w odświeżonej
brzmieniowo wersji i zapoznać się
z historią Prosector z obszernej
książeczki. Klasyka!
Wojciech Chamryk
Raider - Darker Than Night
2020 Obscure Nwobhm
Ostatnia z płyt jakie miałem
możliwość przesłuchiwać pochodząca
za wydawnictwa Obscure
Nwobhm Releases zrekompensowała
w pełni wady tych poprzednich.
W końcu, za sprawą Raider
"Darker Than Night", otrzymałem
soczysty heavy metal. Zrealizowany
według sprawdzonej formuły,
ale częstujący dużą dawką
energii. Mimo, że jest to też kompilacja
(za którymi nie przepadam)
to słucha się tego materiału bardzo
dobrze. Jakościowo nie jest wybitnie,
chociaż warto zauważyć, że
"Darker Than Night" to połączone
dema zespołu, oryginalnie wydawane
w 1984 i 1985 roku. Na
dokładkę mamy garść numerów zarejestrowanych
na żywo. Wracając
do demówek to jest to klasycznie
angielski heavy metal, z charakternym
wokalem, dużą dawką melodii
zawartą w riffach i, naturalnie, motoryką.
Brzmienie jest gęste i z pazurem.
Utwory nasycone są solidną
porcją szorstkości i zachęcają
do machania głową. Może się wydawać,
że niczym nas ta muzyka
nie zaskoczy, ale coś gna wciąż do
przodu i zdajemy sobie sprawę, że
nie taka jej rola. Raczej Raider na
"Darker Than Night" sprawdza
się jako nadający żwawe tempa niż
jako zespół chcący wgryźć się w
umysł za pomocą skomplikowanych
rozwiązań aranżacyjnych czy
kompozycyjnych. W nagraniach
live słychać wielką energię jaką
dysponował zespół w okresie swojej
kariery. Choć trwała ona tylko
dwa lata, to myślę, że mało kto żałował
swojego kontaktu z Raider.
Mimo dość garażowej jakości dodatki
na "Darker Than Night"
dają mocne świadectwo i można
traktować je nie tylko jako typową
wartość historyczną. Te kilka kawałków
spokojnie może dać nam
sporo radości, bo na te kilkanaście
chwil być może damy się porwać
do przeszłości. I to w towarzystwie
naprawdę nieźle grającego zespołu
z fajnym potencjałem.
Adam Widełka
Renegade / Red - Last Warrior
2021 High Roller
Prezent dla kolekcjonerów winyli
od High Roller Records na początku
2021 roku. Dla ucha zamiłowanego
w brzmieniach NWO
BHM ładne i limitowane wydanie
splitu dwóch bardzo przykrytych
kurzem tworów nurtu. Grupy -
Renegade i Red na placku pod
tytułem "Last Warrior". Obie kapele
nie wydały nic śladową ilością
swojej muzyki. Renegade, pochodzący
skład z Kent, w 1980 roku
dał z siebie tylko singiel "Lonely
Road / Last Thought" a Red nagrał
demo w 1982 roku, zmienił
nazwę na ME262 i w 1983 roku
nagrał kolejne i… wpadł jak kamień
w wodę. Sama muzyka zawarta
na "Last Warrior" to dość
reprezentatywna dawka NWOB
HM. Bardzo przyzwoita, chociaż
nic ponadto. Sześć utworów, po
trzy na zespół. Niecałe pół godziny
grania na poziomie, którego można
uświadczyć od wielu mniej znanych
grup słynnego, angielskiego
nurtu. Kawałki są zadziorne, nośne
i osadzone w typowym dla wyspiarzy
stylu. Wyraźne wokale,
chwytliwe gitarowe zagrywki i trzymająca
w ryzach sekcja. Fajna
rzecz dla poszukiwaczy zapomnianych
zespołów. Nie jest to coś
wyjątkowego, ale te parę minut
muzyki zawartej na tym Splicie daje
pogląd ile załóg z NWOBHM
skończyło swoją karierę w przedbiegach.
Być może jeszcze cała masa
czeka na odkrycie… Jeśli w takiej
starannej, kolekcjonerskiej formie,
to niechaj wyskakują jak grzyby
po deszczu. Przyzwoitego, angielskiego
grania nigdy za dużo.
Adam Widełka
Riot - Archives Volume 5: 1992-
2005
2020 High Roller
Trochę naczekaliśmy się na ostatnią
część "Archives" dotycząca
ikony amerykańskiego heavy/power/speed
metalu, Riot. Tym razem
ten segment dotyczy lat 1992-
2005, który zawiera rzadkie nagrania
z sesji do albumów "Nightbreaker",
"Brethren Of The Long
House", "Inishmore", "Sons Of
Society" i "Through The Storm".
I chociaż to są wczesne miksy i
wersje demo czy też nagrania "live"
to są one naprawdę bardzo dobrej
jakości. Na pierwszym dysku w
głównej roli jest Mike Dimeo ale
mamy jedno nagranie z Rhettem
Forresterem "Warrior" (Live
1982) oraz z Guy'em Speranza
"Rock City" (Live 1980). Trafiła się
także nie lada gratka, bo w utworze
"Killer", wersja demo z 1989 roku,
usłyszymy głos Joe Lynn Turnera.
Natomiast drugi dysk wypełniony
jest sesją ze studia Marka Reale i
Guy'a Speranzy, niestety tylko jeden
utwór jest wokalno-instrumentalny,
pozostałe cztery nagrania to
w różnej fazie kompozycje w wersji
instrumentalnej. Jednak najfajniejszy
jest dodatek w formie dysku
DVD, na którym znalazł sie koncert
z Japonii z roku 1996. Żadne
tam techniczne fajerwerki czy też
ekwilibrystyka montażu, zwykły
VHS kręcony z reki i dobrej jakości
dźwięk. Wtedy promowali "The
Brethren of the Long House"
także sporą część tego potężnego
materiału zajmują utwory właśnie
z tego albumu. A że panowie są w
naprawdę doskonałej formie to
koncert ogląda się, a przede wszystkim
słucha naprawdę doskonale.
Nie ma co Was zachęcać, bo ci co
poznali tę serię, wszystkie jej części
dawno mają już na półce. Fajne
jest też uzupełnienie w postaci tekstu
w książeczce. Znalazły się tam
dwa wywiady z Gilesem Lavery i
członkiem ekipy zespołu Mikiem
Aratą. Najciekawsze wydają się
wypowiedzi Gilsa, który odpowiadał
za dobór i redakcję tego co
znaleźliśmy w "Archives". Opowiada
jak uzyskał pozwolenie na przejrzenie
i zarchiwizowanie wszystkich
nagrań z prywatnego archiwum
Marka Reale, jak wybierał
nagrania i ile mu to czasu zajęło.
Niemniej w pewnym momencie
padły słowa, że są nagrania, nad
którymi wahał się, poza tym wspominał
o nagraniach, których nie
znalazł, a zadeklarował się, że będzie
szukał ich nadal. Także nadzieja
dla "Riotmaniaków" jeszcze
nie zagasła, że kiedyś coś z takich
258
RECENZJE
archiwaliów jeszcze się ukaże. Oby
jak najszybciej. A teraz po prostu
odpalcie po kolei wszystkie pięć
części tego niezmiernie udanego
wydawnictwa.
Stos - Stos
2020 MMP
\m/\m/
Jeden z ciekawszych debiutów polskiej
sceny heavy metalowej właśnie
doczekał się kolejnej na przestrzeni
lat reedycji. Przygotowała
ją, tak samo jak poprzednią w
2008 roku, wytwórnia Metal
Mind Productions. W nowym
wydaniu zamieścili ponownie trzy
te same utwory bonusowe: "Ostatni
dreszcz", "Nocne mary" i "Za
horyzont". Dodatki niestety uboższe
są o wersje koncertowe, które
zdecydowano, że tym razem nie
będą konieczne. Tak czy siak
MMP ma w garści bardzo ciekawą
płytę i dobrze, że ktoś zdecydował
się po paru latach znów podrzucić
na sklepowe półki. Stos zaczął
swoją karierę w 1981 roku, ale tak
naprawdę popularność zyskał pod
koniec lat osiemdziesiątych. Dwa
splity w 1987 roku dały fundament
pod długogrający debiut,
którego można było posłuchać dwa
lata później. Album "Stos" ukazał
się nakładem Pronit w 1990 roku i
był również do nabycia na kasecie
(1990 Polmark). Skład, który
wszedł do studia poddany został
drobnej korekcie na pozycji gitary,
ale trzon pozostał twardy. Na pewno
wyjątkowym składnikiem
heavy metalowej mieszanki Stosu
była wokalistka Irena Bol, brzmiąca
rasowo i naprawdę dźwigająca
udanie swoją rolę. Przynosi dzięki
temu muzyka polskiego zespołu
wrażenie podobieństwa do niemieckiego
Warlock, ale nie jest to
ujma. Stos ma swój charakter, a
wtedy ekipa Doro była jedną z ciekawszych
załóg na morzu tego
gatunku. Płyta to, razem z dodatkami,
czterdzieści osiem minut.
Słucha się tego bardzo dobrze. Po
latach, w sumie już będzie około
trzydziestu, materiał się broni. Nie
przynosi wstydu, nie jest kwadratowy
czy też nudny. Można powiedzieć,
że nadal przyspiesza puls i
przy niektórych kawałkach niewiadomo
kiedy nasza głowa kręci
młynek. Jest moc. W żadnym wypadku
nie przeszkadzają polskie
teksty, które mimo wszystko potęgują
wrażenie własnej tożsamości i
być może to też klucz do tego, że
Stos współcześnie nie stracił nic ze
swojego pierwotnego wyrazu. Duża
zasługa też dobrych, heavy metalowych
kompozycji. Dobrze radzi
sobie duet gitarzystów - Jan Kardas
(zmarły niestety w 2006 roku)
i Waldemar Harwig tną riffy jak
sprawna maszyna, kiedy trzeba
umieją też wejść w zgrabny pojedynek
czy klimatycznie zwolnić.
Sekcja, jak to sekcja, ale perkusista
Jan Bol i basista Waldemar Rosiak
nie mieli zamiaru być tylko
tłem dla popisów reszty zespołu.
Grają typowo metalowo jednak bez
strachu o to, że pogubią się rozwijając
szybkość. Solidny kręgosłup
to podstawa. Nad wszystkim unosi
się głos, już wspomnianej, Ireny.
Zadziorny, szorstki, ale też wyraźny
i bez jakichś przesadnych wygibasów.
Rzadko wracałem do tej
płyty. Teraz już wiem, że stanowczo
za rzadko. Ten album dowodzi,
że można było grać w Polsce
rasowy heavy metal z damskim wokalem
i w żadnym wypadku nie
okazało się to klapą. Wiadomo,
ciężko było przewidzieć to w momencie
wydania, ale czas jest najlepszym
recenzentem muzyki.
Współcześnie dalej muzyka grupy
Stos powoduje mimowolne stukanie
nogą. Kurczę, to po prostu kawał
solidnego heavy metalu!
Adam Widełka
Traitor's Gate - Haunted By The
Past
2020 Obscure Nwobhm
Bardzo klimatyczna okładka skrywa
dość typową dla nurtu NWOB
HM muzykę. Zespół Traitor's Gate
należy do zbioru tych, o których
dziś głośno się nie mówi. Szkoda
jednak, bo "Haunted By The
Past" zawiera sporo dobrych
dźwięków - z powodzeniem mogących
obronić się także współcześnie.
Materiał wydała firma
Obscure Nwobhm Releases. Nakład
limitowany do 600 sztuk, a
jakikolwiek dodruk nie był planowany.
Czy więc rarytas? Na pierwszy
rzut oka - a jakże! Natomiast
na drugi rzut, tym razem ucha, w
blokach powinni stanąć zagorzali
fani nurtu NWOBHM. Słuchając
tych dwunastu utworów dosłownie
pławimy się w gęstym sosie angielskiego
grania z przełomu lat 70 i
80. Taki kolaż hard rocka z raczkującym
heavy metalem. Gdzieś
już brzmiały pewne patenty…
Oceńcie sami. Traitor's Gate to na
pewno nie jest zespół bardzo odkrywczy.
Krążek "Haunted By
The Past" oparty jest na solidnym
fundamencie, bez jakichkolwiek
niekontrolowanych odchyłów. Jest
to muzyka ciekawa, z drugiej jednak
strony było sporo, możliwe, że
lepszych i, na pewno, z większą siłą
przebicia grup w tamtym okresie.
Nie każdemu zespołowi pisana była
duża kariera. Jeśli w ręce wpadnie
za rozsądne pieniądze "Haunted
By The Past" to grzechem byłoby
pominąć to wydawnictwo. Tym
bardziej kiedy lubujemy się w wyciąganiu
zakurzonych dźwięków z
piwnicy angielskiego hard/heavy
metalu, to ten album spełni pokładane
w nim nadzieje. Co nie znaczy,
że dla kogoś z innego bieguna
muzyka Traitor's Gate ma okazać
się bezwartościowa - może jednak
ta osoba nie dostrzec jej unikalnej
wartości. W tym przypadku jest
bardzo ważne, czy te dźwięki dostatecznie
się czuje. Inaczej, niestety,
cała przyjemność pryśnie jak
bańka.
Trouble - Psalm 9
2020 Hammerheart
Adam Widełka
Amerykańskie Trouble to jedna z
tych kapel, których twórczość zaskakuje.
Pozornie jednoznaczna,
zawiera w sobie jednak sporo różnych
ciekawych rozwiązań, stawiając
zespół wyżej niż tylko odtwórców
pewnych założonych
schematów. To ważne, bowiem
Trouble obraca się na polu doom i
stoner metalu, gdzie bardzo łatwo
można wpaść w sidła gatunku.
Stworzyli oni kilka, jak nie kilkanaście,
konkretnych albumów.
Dziś są, głośno można mówić, klasyką
i mogą spokojnie inspirować
kolejne pokolenia. Debiut - "Trouble"
a potem tytułowany też jako
"Psalm 9" - wydany w 1984 roku
jest właśnie jednym z tych bezpardonowych
ciosów. Trouble polewa
nasze uszy gęstą masą dźwięków
już od początku płyty. Wolne, ssące
tłoki napędzają muzykę, wychodzącą
w prostej linii od Black
Sabbath i przekazującą z tamtych
czasów wszystko to, co najlepsze.
Są więc mocarne riffy, monstrualna
sekcja rytmiczna, ale amerykański
zespół nie idzie na skróty.
Tam, gdzie mogli zostawić fundamenty,
lekko tylko osadzone w
ziemi, dokładają wiele od siebie.
Pojawiają się przyspieszenia i, nawet,
bardzo przebojowe fragmenty.
Na pochwałę zasługuje charakterystyczny
wokal, który w żadnym
wypadku nie sili się na kopiowanie
stylu Ozzy'ego. Słychać w tej muzyce
wiele przestrzeni i eksploracji
wielu płaszczyzn. Jak wcześniej
wspomniałem, kiedy obcujemy z
"Psalm 9" pobieżnie, być może
uda się nam ulec pokusie nazwania
Trouble kopistami ekipy z Birmingham.
Czym więcej, czym częściej
będziemy jednak sięgać po ten album
zauważymy, że chicagowska
załoga na wielkich wzorcach osadziła
swoją wizję. Będzie jej się
trzymać i rozbudowywać w kolejnych
podejściach, kolejnych naprawdę
ciekawych albumach. Można
stwierdzić, że fonograficzny debiut
formacji był czymś w rodzaju zasiania
ziarna w żyznej glebie. Jeśli
ktoś jeszcze nie miał okazji zaopatrzyć
się w CD bądź winyl, okazja
teraz nadarza się bardzo dobra. W
maju 2020 roku wyszła kolejna reedycja,
tym razem przez Hammerheart
Records. Można znaleźć
nawet limitowaną edycję kasety.
Pomijając jednak już jakieś dywagacje
- Trouble "Psalm 9" to świetna
dawka precyzyjnie podanego
doom metalu, polanego sosem ze
stoner i psychodelii. Na pewno jest
to pewnego rodzaju wzornik, jak
nie spieprzyć inspiracji Black Sabbath
i jak można grać interesującą
i porywającą muzykę opartą na
czymś, co z założenia nie mogło
dać przestrzeni do szerszych
zmian.
Adam Widełka
Trouble - Manic Frustration
2020 Hammerheart
Album "Manic Frustration" to
piąty pełny materiał od grupy
Trouble. Nagrany w prawie tym
samym składzie co debiut i tak
samo jak tamta w lata 80. tak ta
wprowadzała grupę w lata 90. Wydana
niedawno w 2020 roku reedycja
Hammerheart Records
być może pozwoli przypomnieć sobie
co wniósł do muzyki amerykanów.
Po takich krążkach jak
"The Skull" czy "Trouble" (z
1990) ciężko było nagrać coś
strasznie zmieniającego styl grupy.
Wypracowali sobie pewną markę
po świetnym debiucie. Nie zmarnowali
spuścizny po Black Sabbath,
wykorzystali wybornie fundament
dany pod doom czy stoner
przez ekipę z Birmingham. Mimo
wszystko na "Manic Frustration"
można zatrzymać słuch na dłużej.
Jeśli ktoś nie zna poprzednich, to
na pewno może tenże brzmieć zaskakująco.
Sporo tutaj stonera,
mniej jakichś masywnych, lejących
się powoli dźwięków. Pojawia się
dużo psychodelii. Wystarczy posłuchać
ślicznej, lekko zabarwionej
kwasem ballady "Rain". Nie powstydziliby
się tego ani Cream, ani
Rolling Stones, czy The Beatles,
a jak wiadomo tamci nie marnowali
towaru. Można też mieć wrażenie,
że ogólnie Trouble gdzieś
zgubiło ciężar, a postawiło na hard
RECENZJE 259
rockową szkołę. Jednak nie stracili
na tym, a nawet zyskali, bo znów
wyrwali się pewnym schematom.
Pomimo dość sporej różnicy stylistycznej
grupy, słucha się "Manic
Frustration" dobrze. Wciąż w tych
dźwiękach snuje się stare Trouble,
tyle tylko, że podane lżej. Z drugiej
strony kiedyś po tak konkretnych
płytach jak wspomniane "The
Skull" czy "Trouble", musiały pojawić
się zmiany. Trudno z uporem
maniaka eksplorować wciąż tę samą
krainę. Być może muzycy wyszli
z założenia, że pewna formuła
ich grania się wyczerpała. Zmiana
przyszła, ale też w najlepszym momencie.
Nie będę tutaj nikomu
wmawiać, że "Manic Frustration"
to jedna z najlepszych płyt Trouble.
Tak na pewno nie jest. Natomiast,
że to jedna z bardziej zaskakujących?
Tak, owszem. Jedna z
łagodniejszych? Też. Jedna z ciekawszych?
Myślę, że ten materiał
może zaintrygować. Warto więc
zanurzyć się w te dźwięki. Najlepiej
bez jakichś konkretnych założeń
a wtedy uśmiech nie raz pojawi
się na naszej twarzy.
Turbo - Epidemie
2020 Metal Mind
Adam Widełka
Istniejąca od 1980 roku poznańska
grupa Turbo to, obok Acid Drinkers,
można powiedzieć elementarz
większości metalowców pochodzący
z miasta trykających się
koziołków. Zespół dowodzony dziś
przez Wojciecha Hoffmanna i
Bogusza Rutkiewicza w całej
swojej historii przeszedł wiele
zmian składu oraz poszukiwań
stylistycznych. Złośliwi mówią, że
Turbo grało to, co akurat na
świecie było modne. Patrząc przez
pryzmat ich dokonań ciężko nie
przyznać racji, jednak z drugiej
strony po latach ta muzyka trzyma
się nadzwyczaj dobrze. Na rynku
pojawiły się właśnie kolejne repressy
wznowień katalogu Turbo.
Szczerze to chyba za mocno niczym
nie różnią się od poprzednich,
które Metal Mind Pro-ductions
wypuszczał kilka lat temu.
W każdym bądź razie "Epidemie"
znów dostępne są z dodanym materiałem
w języku angielskim. Chyba
większość zespołów z Polski
próbowało zwojować tak zwany zachód
w tamtym czasie. Granice
stały otworem, nastała odwilż, ale
niestety w końcówce lat 80. muzyka
proponowana przez rodzime
zespoły nie była dla świata czymś,
dla czego mogliby porzucić dotychczas
im znane. No i to jest największa
bolączka chociażby albumu
"Epidemie". Niecałe czterdzieści
minut solidnego heavy/
thrash metalu stojącego na niezłym
poziomie. Kompozytorsko
umiejętnie ujęto światowe wpływy.
Pozytyw taki, że śpiewane było
oryginalnie po Polsku, więc jest
smaczek i liryki brzmią może groteskowo,
ale wtedy były typowo
"metalowe" i spasowane z muzyką.
Na gitarach Robert Friedrich
(znany z Acid Drinkers) oraz Wojciech
Hoffmann, na basie
Andrzej Łysów, na bębnach
Tomasz Goehs a wokalnie popisywał
się Grzegorz Kupczyk. Osoba
gitarzysty (Litza) oraz Tomka
Goehsa zdradzała kierunek w jakim
chciał podążać zespół. Wyewoluowali
z heavy metalu ("Smak
ciszy"), zahaczyli o speed ("Kawaleria
Szatana") a później padło na
modny thrash. Płyta "Epidemie"
to całkiem udana pozycja. Nie jest
ona ani jakoś wybitnie krusząca
kości, ani też wybitnie oryginalna
w wyrazie, jednak ma w sobie kilka
momentów, które mogą się podobać.
Tak jak wspomniałem - to jest
granie oparte na thrash metalu, jaki
na świecie miał dość mocną pozycję.
Gdyby taki materiał nagrał
Kreator czy Sepultura myślę, że
zyskał by większą aprobatę. Niestety,
wykonywał tę muzykę zespół
z zacofanej, cały czas, Polski i
przez brak świeżości oraz oryginalności
zniknął pod zwałami podobnych
do siebie nagrań.
Turbo - Dead End
2020 Metal Mind
Adam Widełka
Mimo, że "Dead End" zostało wydane
przez Under One Flag, szału
na zachodzie nie zrobiło. W sumie
nie należy się dziwić - po co ktoś
miałby zachwycać się grupą z egzotycznej
Polski, która chce w 1990
roku brzmieć tak samo jak Sepultura
czy Kreator? Nie oszukujmy
się, ale "Dead End" jest bardzo, ale
to bardzo inspirowane dokonaniami
wyżej wymienionych zespołów.
Zawsze jak wracam do tego albumu
po kilku minutach mam wrażenie,
że słucham "polskiej Sepultury".
Nawet jeśli muzycy po latach
mogą się odżegnywać, to uszu
się nie wykiwa. Turbo w zmienionym
i bardzo metalowym składzie
popełniło najbardziej ostry i bezkompromisowy
album. Stricte
thrash metalowy, z okładką i stylem
nawiązujący do światowych
pozycji. Na "Dead End" towarzyszyli
Wojciechowi Hoffmannowi
prawdziwi adepci łojenia. Znani
już z szeregów Turbo Robert Friedrich
i Tomasz Goehs oraz basista
Tomasz Olszewski. Wszystkie
wokale przypadły Friedrichowi,
który oprócz tego grał niezmiennie
na gitarze. Wykonane zostały
z manierą przypominającą Maxa
Cavalerę. Przepraszam, że ja
tak ciągle o tym brazylijskim zespole,
ale kurczę, naprawdę ma się
wrażenie, jakby z głośników leciała
istna thrashowa samba. Są też plusy
albumu. Ja lubię jego energię.
Słychać, że pomimo braku jakiejś
oryginalności kompozytorskiej i
zamknięcia w sztywnych ramach
gatunku, to Turbo mknie na złamanie
karku i brzmi mocno. Te
trzydzieści pięć minut spędzamy
pochłonięci naprawdę dobrze wykonanym
thrash metalem. Nie jest
też ten album nużący. Jest całkiem
niezły i potrafi sprawić przyjemność.
Pech Turbo polegał na tym,
niestety, że byli trochę jak chorągiewka
szukając w sumie bardzo
często "swojej drogi". Jak pisałem -
to, że robili to dobrze, nie było
wyznacznikiem. Na świecie takich
zespołów była cała masa więc przebicie
się graniczyło z cudem. Tak
czy siak miło odpalić po latach
"Dead End" i pomachać głową
przy solidnie wykonanym thrash
me-talu. Czasem wystarczy tyle i
aż tyle.
Turbo - Greatest Hits
2020 MMP
Adam Widełka
Turbo świętuje 40-lecie. Czasy
mamy jakie mamy, nie ma więc
mowy o jubileuszowej trasie czy
jakimś hucznym, rocznicowym
koncercie, wydanie więc z tej
okazji podwójnej kompilacji wydaje
się dobrym rozwiązaniem. Takich
wydawnictw zespół ma już w
dyskografii sporo, począwszy od
LP "1980-1990", ale "Greatest
Hits" jest albumem wyjątkowym o
tyle, że tych 27 utworów wybrali
sami fani, nie jest to typowa kompilacja
typu najważniejsze utwory
czy z materiałem archiwalnym. Od
razu można więc przejść do porządku
dziennego nad głosami typu
"czemu nie ma tego utworu,
albo tego?", bo skoro było głosowanie,
to na płycie mamy jego efekty.
Może co prawda dziwić brak
większej reprezentacji płyt "Ostatni
wojownik" czy "Tożsamość",
zastanawia też pominięcie tych
mocniejszych albumów z przełomu
lat 80. i 90. oraz "Awatara", bo
instrumentalny "Lęk" z tej płyty to
chyba jednak zbyt mało, ale najwidoczniej
fani nie zagłębiali się w
temat, postawili na pewniaki. Stąd
obecność aż czterech utworów z
debiutanckich "Dorosłych dzieci",
a do tego aż sześć ze "Smaku ciszy"
i pięć z "Kawalerii Szatana",
czyli to esencja stylu wczesnego
Turbo. Mamy też sporo kompozycji
ze "Strażnika światła" (2009),
w tym promujący tę kompilację,
singlowy "Na progu życia" i najnowszego
jak dotąd w dyskografii
grupy "Piątego żywiołu" (2013),
co zdaje się ponownie potwierdzać,
że fani zaakceptowali obecne wcielenie
Turbo z Tomaszem Struszczykiem.
Ciekawostką są aż trzy
utwory instrumentalne, poza "Lękiem"
jeszcze "W sobie" i "Bramy
galaktyk". Z rzadszych utworów są
tylko dwa: Hołdysowska "Fabryka
keksów" i "Coraz mniej", ale tego typu
materiał w dużym wyborze mamy
przecież na "Anthology 1980-
2008". Dla fanów Turbo
"Greatest Hits" to tak zwana jazda
obowiązkowa, a jeśli ktoś lubiący
metal - chociaż trudno mi w to
uwierzyć - nie ma żadnej płyty
poznańskiej formacji, to lepszej
okazji do nadrobienia zaległości
nie będzie.
Wojciech Chamryk
Tygers Of Pan Tang - Ambush
2020 Mighty Music
Muszę przyznać, że współczesnych
płyt Tygers Of Pan Tang nie
znam. Zresztą ten zespół dla mnie
skończył się bardzo szybko, bo po
dwóch pierwszych, doskonałych
albumach. Zaraz po nich zaczął
niebezpiecznie skłaniać się ku
banalnej muzyce, aż w końcu zapikował
w dół kompletnie już tracąc
rezon. Gdzieś umknęła mi
reaktywacja grupy z 1999 roku a
przeglądając oceny krążków nagranych
w latach 2001 do 2008 nie
byłem jakoś przekonany, czy warto
poświęcać im więcej czasu. No ale
z obowiązku kronikarskiego dostałem
do recenzji najnowszą reedycję
przygotowaną przez Mighty Music
albumu "Ambush" z 2012
roku. I bardzo, ale to bardzo pozytywnie
mnie zaskoczył. Słuchając
"Ambush" czułem się jakbym
znalazł brakujące ogniwo z lat 80.
Ten krążek spokojnie mógłby
zostać wydany po "Spellbound"
(1981) w jakimś 1982, 1983 lub
1984 roku i narobił by sporego
zamieszania. Nie ma tutaj w składzie
nikogo ze starej ekipy oprócz
gitarzysty Robba Weira. On zresztą
opuścił tonący okręt już w
1983 roku, by powrócić i zaopiekować
się tygrysami w 1999 roku i
próbować pisać nową, lepszą historię.
Zebrał nowych muzyków,
którymi okazali się Brian West
grający na basie, wokalista Tony
Liddell, perkusista Craig Ellis i
gitarzysta Dean Robertson. Album
"Ambush" powstał w lekko
zmienionym składzie, bo nowym
basistą został Gavin Gray. Z kolei
najbardziej ruchliwą pozycją był
wokal i teksty wyśpiewał Jacopo
260
RECENZJE
Meille. Muszę przyznać, że brzmi
ten koleżka jak John Deverill. No,
przynajmniej momentami. Album
jest złożony z jedenastu utworów
skomponowanych na dobrym, solidnym
hard rockowym fundamencie.
Płyta brzmi zadziornie, świeżo
i naprawdę zachęca by dotrwać do
ostatnich sekund. Czuć, że na
"Ambush" grupa trochę odżyła.
Może w końcu wyciągnęli wnioski
z przeszłości i postawili na soczyste,
rockowe granie? Piszę te słowa
mając punkt odniesienia do tego,
co znam z lat 80. Tak jak wspomniałem,
tych po 1999 roku za mocno
nie zgłębiałem, ale ten krążek
dał mi podstawy do tego, żeby jednak
sięgnąć po poprzednie. Od
momentu włączenia "Ambush"
atakuje i pokazuje pazury. Mamy
do czynienia z w pełni zdrowym,
dumnym Tygrysem. To płyta zarówno
dla tych, którzy od lat niezmiennie
zakochani są w brytyjskim,
hard rockowym brzmieniu,
jak i dla tych, którzy po prostu
chcieliby posłuchać mocnego, zadziornego,
dobrze brzmiącego materiału
bez współczesnych naleciałości.
Muszę przyznać, że trochę
Tygers Of Pan Tang przypominają
tutaj współczesne Diamond
Head, które też nagrało parę rzetelnych
krążków, którymi udowodniło
swoją formę. Na takich płytach
jak "Ambush" prochu się nie
wymyśla. Tygers Of Pan Tang
brzmią tu jak rasowy, rockowy
band, bez czajenia się gdzieś po
krzakach. To album osadzony głęboko
na dobrze znanych fundamentach,
jednocześnie bardzo
świeży i nie trącący banałem. Żałuję,
że wcześniej nie zwróciłem na
niego uwagi, ale cóż… Tak czasem
jest. Ważne, żeby umieć przyznać
się do błędu i szybko go naprawić.
Pewnie więc sięgnę po reedycję
Mighty Music, bo oprócz właściwego
materiału dodali ciekawe
kawałki nagrane na żywo.
Viper - Theatre Of Fate
2019 No Remorse
Adam Widełka
Niesiony gorącymi promieniami
brazylijskiego słońca Viper ostatnie
dni ogrzewał mój pokój. Czasem
przychodzi pora na egzotyczny
metal i takie wynalazki goszczą
w moim odtwarzaczu. Tym
razem piszę to bez cienia złośliwości,
bo tenże zespół reprezentował
w pierwszym okresie kariery
bardzo porządny power/speed metal.
Założony w Sao Paulo, roku
pańskiego 1985, zaczynał granie
metalu zapatrzony w dokonania
chociażby Helloween. Celowo
bądź nie, wpływom niemieckiego
power/speed metalu brazylijczycy
nie unikali. Brzmi to jednak nieźle
i nie przynosi wstydu. Viper na
"Theatre Of Fate" (drugi studyjny,
1989) jawi się mało egzotycznie.
Raczej mamy do czynienia z szybkim,
zdecydowanym graniem podsyconym
zgrabnymi melodiami.
Muzyka spod znaku Kobry może
się podobać. Czuć, że podane jest
to serio i bez chwili zawahania. Panowie
Pit Passarell szarpiący bas,
gitarzyści Felipe Machado i Yves
Passarell oraz wokalista Andre
Matos (jednocześnie obsługujący
klawisze) starają się narzucić jakiś
swój charakter. Sesyjny perkusista
Sergio Facci dopełnia skład i jego
gra pasuje do całości. Mimo, że
cały czas przemyka w tym materiale
maniera Helloween z okresu
Andy Derisa, to słucha się tego
całkiem nieźle. Viper "Theatre Of
Fate" to być może mało znany krążek.
Teraz, kiedy wyszły w krótkim
odstępie czasu dwie reedycje (No
Remorse Records 2019 i Encore
2020), warto pomyśleć o uzupełnieniu
półki. Tym bardziej, że to
naprawdę ciekawa płyta. Zabarwiona
melodiami ale i fajnymi riffami
i aranżacyjnymi kombinacjami.
Egzotyczna, ale całkiem europejska.
Wykonawczo nie ma zastrzeżeń
- zespół gra sprawnie. Nie
oszczędza się i numery pulsują
energią. Sporą krzywdą byłoby dostrzeganie
tylko wpływów. Viper to
naprawdę intrygujący twór,
zwłaszcza, że po obiecującym początku
kariery poszli w… punk
/pop. Zachęcam do spojrzenia na
ten tytuł, chociażby w ramach ciekawostki.
Adam Widełka
Wuthering Heights - Far From
The Madding Crowd
2020 Nagelfest Music
Wuthering Heights to zespół,
którego początki sięgają roku1989
ale tak na prawdę jego kariera zaczęła
się w roku 1997, kiedy to po
raz pierwszy pojawiła się jego nazwa.
Zespół działał do roku 2011.
W tym czasie nagrał pięć albumów,
"Within" (1999), "To Travel
For Evermore" (2002), "Far
From The Madding Crowd"
(2003), "The Shadow Cabinet"
(2006) i "Salt" (2010). Gdzieś
około 2016 roku muzycy ponownie
nawiązali współpracę i miejmy
nadzieję zaowocuje to kolejnymi
udanymi albumami. Niemniej od
samego początku lider zespołu, gitarzysta,
kompozytor, Erik Ravn
dążył do ponownych wydań wszystkich
albumów. Nie wiem czy ten
plan zrealizuje do końca ale niedawno
jako pierwsza wyszła reedycja
trzeciego albumu Wuthering
Heights - "Far From The Madding
Crowd". Także każdy kto
cenił progresywno-power metalowy
świat tego zespołu na nowo
będzie miał szanse nabyć ich płyty.
A Wuthering Heights w czasach
jej działalności była bardzo uznana
przez to środowisko. Wspomniany
album zawierał wszystko za co fani
go polubili. Jest więc w nim wiele
skocznego melodyjnego power
metalu, a także wysublimowanych
progresywnych wariacji. Poza tym
mocno słyszalne są nawiązania do
folk rocka/metalu. Mamy także
elementy neoklasyczne, symfoniczne,
filmowe oraz epickie, ale w
formie spotykanej w melodyjnym
power metalu. Oczywiście w repertuarze
są od dynamicznych po bardziej
nastrojowe elementy, w ten
sposób muzycy umiejętnie gospodarują
niemałymi emocjami. Także
ten cały kolaż buduje naprawdę
zajmująca muzykę, choć nie wyobrażam
sobie zatwardziałego
thrashera lub innego ekstremistę
zasłuchującego się i doceniającego
muzyczny świat Wuthering
Heights. Także płyta skierowana
jest tylko do konkretnego odbiorcy,
którego nie przerażają pełne
melodie, czy też ciekawe klawiszowe
pasaże czy inne zagrywki. Ogólnie
muzyka od momentu jej wydania
nie strąciła na atrakcyjności.
Sam Erik wspomina, że starano się
niewiele majstrować przy remasterze,
bowiem album od samego początku
brzmiał bardzo dobrze.
Muzycznie jest rewelacyjnie, bowiem
tematy śmigają jak w kalejdoskopie,
co chwila skupiając słuchacza
na czymś innym, tym samym
"Far From The Madding
Crowd" słucha się jako całość, jednym
ciurkiem. Co jest sporym sukcesem
zespołu, bo nie jest łatwo
przykuć uwagę słuchacza przez
cała godzinę. Każdy element płyty,
czy to dłuższa, bardziej rozbudowana
kompozycja czy też krótszy,
ekwilibrystyczny, instrumentalny
utwór, ma swoje konkretne miejsce
i rolę do spełnienia. Dużą pomocą
służy tu również główny wokalista,
którym jest ceniony przez wielu
Nils Patrik Johansson. Moim
zdaniem bezbłędnie przeprowadza
on słuchacza po muzycznych zawiłościach
"Far From The Madding
Crowd". Także jak ktoś nie
miał na półce tej płyty ma ponownie
szansę na jej zakup. Poza tym
na drugim dysku znalazły się bonusy,
w tym trzy wersje demo kawałków
z omawianej płyty, oraz
utwory znane tylko z wersji japońskiej
i amerykańskiej. Tak czy inaczej
warto to wydanie również
mieć.
\m/\m/
Uriah Heep - 50 Years in Rock
2020 BMG
Rok 2020 to dla Uriah Heep bardzo
ważny rok, bowiem w tym czasie
wypadła ich pięćdziesiąta rocznica
działalności artystycznej.
Legendy brytyjskiego hard rocka
stawianej zaraz obok Led Zeppelin,
Deep Purple i Black Sabbath.
Z tej okazji zespół i BMG
Records przygotowali olbrzymi
box z wszystkimi albumami studyjnymi
formacji oraz jedną koncertówką.
W sumie dwadzieścia pięć
płyt. Wydawnictwo zostało przygotowane
przy współpracy oryginalnych
muzyków tj. z Micki Box'
em, Kenem Hensley'em, Paulem
Newtonem i Lee Kerslake. Każdy
z panów napisał krótką notkę/
wspomnienia oraz przygotował
swój zestaw utworów, które umieszczono
dodatkowo na czterech
dyskach. Niestety tak huczne obchody
najpierw zakłóciła śmierć
Lee Kerslake (wrzesień 2020), a
następnie Kena Hensley'a (listopad
2020). Śmierć Lee przyjąłem z
pewnym zrozumieniem, wiadomo
było, że od dłuższego czasu ciężko
choruje. Natomiast śmierć Kena
była zupełnie niespodziewana. Facet
cały czas aktywnie działał, miał
plany, a ja sam czekałem na jego
kolejną płytę pod szyldem Ken
Hensley & Live Fire, w której ponownie
zaczął grać świetnego hard
rocka.
Uriah Heep szczególnie ważny
był dla mnie w latach siedemdziesiątych,
ich pierwszych pięć albumów
"...Very'Eavy ...Very' Umble"
(1970), "Salisbury" (1971),
"Look At Yourself" (1971), "Demons
And Wizards" (1972), "The
Magicians Birthday" (1972) oraz
"Live" (1973), to do tej pory niezapomniane
wydarzenia. Szczególnie
nie zapomnę pierwszych dźwięków
utworu "Gypsy" z debiutu, gdzie
Hammondy brzmią tak potężnie
niczym gitarowe riffy. Jednak takie
były pojedyncze utwory reszta muzyki
Uriah była bardziej stonowana,
choć również mocna, hard
rockowa. "...Very'Eavy ...Very'
Umble" była jeszcze nie okrzesana,
mocno było czuć bluesowy podkład.
Na "Salisbury" hard rock był
już zdecydowanie bardziej dopracowany.
Jednak na obydwu krążkach
w ich muzyce, oprócz wyczuwalnych
nut bluesa, wyraźne były
też inspiracje dźwiękami psychodelicznymi
oraz rockiem progresywnym.
Dlatego muzyka Brytyjczyków
była bardzo urozmaicona i
intrygująca. Na nich też muzycy
zaznaczyli swoje charakterystyczne
cechy, wspomniane organy Hammonda,
gitara slide, wielogłosowe
chórki, no i patetyczny śpiew Davida
Byrona, z jego tendencjami
do zaśpiewów falsetem. Niemniej
szczególnym albumem okazał się
"Look At Yourself", który zawierał
więcej uproszczonych, ciężkich
hard rockowych form, podszytych
wręcz elementami heavy. Najmocniejsza
płyta Uriah Heep jak na
RECENZJE 261
tamte czasy, więc nie dziwcie się,
że był to ich najbardziej "zjechany"
przeze mnie krążek. Raczej kaseta,
bowiem wtedy nie było mnie stać
na płyty winylowe. Kolejne płyty
"Demons And Wizards" oraz
"The Magician's Birthday" to zdecydowany
krok w kierunku progresywnym,
oczywiście z zachowaniem
wszystkich innych cech tego
zespołu. Obie płyty robią wrażenie
nawet teraz. Niemniej na wszystkich
tych pięciu płytach znalazły
się moim zdaniem największe ich
przeboje, wspomniane już "Gypsy"
oraz "Lady In Black", "Look At
Yourself", "July Morning" i "Easy
Livin'". Ten najważniejszy dla mnie
okres podsumowuje koncertówka
"Live", ogólnie jedna z ważniejszych
takich płyt w tamtym czasie.
Kaseta z jej zawartością równie
często gościła w moim magnetofonie,
co "Look At Yourself".
Kolejny pięć studyjnych krążków
"Sweet Freedom" (1973), "Wonderworld"
(1974), "Return To
Fantasy" (1975), "High And Might"
(1976) oraz "Firefly" (1977),
to też okres dość udany dla kapeli.
Słowem, każda z tych płyt była
niezła ale nie dorównywała ich poprzedniczkom.
Czuć było lekki
zjazd w dół. Poza tym muzycy dopracowali
się specyficznego miksu
swojego stylu, z większą ilością
syntezatorów i bardziej wysuniętymi
gitarami, który powielali na każdej
następnej płycie, choć ciągle
utrzymywali swoją dość znacząca
kreatywność. Nawet ich ówczesny
największy przebój "Stealin'" nie
potrafił mnie wkręcić jak jego wielcy
poprzednicy. Formację od początku
nie omijały problemy personalne.
Najwięcej zawirowań było
w sekcji rytmicznej. Na początku z
perkusistami, dopóki za garami nie
usiadł Lee Kerslake (od krążka
"Demons And Wizards") oraz z basistami
ale dopiero po opuszczeniu
prze band Paula Newtona (po wydaniu
"Look At Yourself"). Niemniej
największą stratę Uriah
Heep zanotowała w roku 1976,
bowiem po wydaniu "High And
Might" kapelę opuszcza David
Byron. A raczej z tego co wiem,
został wyrzucony, bowiem wtedy
w ogóle nie radził sobie z nałogiem.
Ogólnie z powodu nałogów
w kapeli nie działo się najlepiej. Z
tych, że przyczyn w tamtym okresie
z komponowania wycofali się
Mick Box oraz David Byron. W
ten sposób przygotowanie materiałów
na krążki "Return To Fantasy",
"High And Might" oraz "Firefly"
spadło na barki Kena Hensley'a.
Z tych albumów największy
sukces osiągnął "Return To Fantasy".
"High And Might" i "Firefly"
nie miały tyle szczęścia, a to ze
względu, że nie przyłożono się do
promocji obu płyt oraz na rynku
zaczęły zmieniać się główne trendy.
Poza tym wspomniane albumy
lekko dopuściły bardziej prostsze
formy muzyczne i rozwiązania znane
z nurtu AOR.
Wraz z "Innocent Victim"
(1977), "Fallen Angel" (1978),
"Conquest" (1980), "Aboming"
(1982), "Head First" (1983),
"Equator" (1985) Uriah Heep
szuka swojego miejsca w nowej rzeczywistości,
po prostu próbuje
przetrwać. Pewnie dla tego kieruje
się w rejony melodyjnego AORu, a
nawet dalej, co gwarantowało bezpieczne
miejsce w show bussinesie.
Całe szczęście muzycy nie zarzucili
cech charakterystycznych dla kapeli,
dzięki czemu ten okres da sie
jakoś zdzierżyć. Niemniej, nie jest
to najlepszy czas dla kapeli jeśli
chodzi o jakość muzyki. Ta epoka
wiąże się też z bardzo dużymi zawirowaniami
personalnymi. Od
"Firefly" na wokalu mamy Johna
Lawtona, następnie Johna Slomana
i w końcu Petera Goalby. W
sumie całkiem nieźli śpiewacy.
Ważnym wydarzeniem jest też pojawienie
się basisty Trevora Boldera,
który z biegiem czasu wyrósł
na bardzo ważna postać w Uriah
Heep. Po wydaniu "Conquest"
szeregi kapeli ostatecznie opuszcza
Ken Hensley. Zastępują go kolejno
John Sinclair i Phil Lanzon,
który jest w Uriah do tej pory. Po
nagraniu "Equator" ostatecznie odchodzi
również Lee Kerslake.
Ogólnie trochę na tym poletku się
dzieje, a jak ktoś jest spragniony
szczegółów to niech postara się
sam wszystko prześledzić. "Innocent
Victim" jest dla mnie pozycją
szczególną, ale to ze względu, że
był to mój pierwszy osobisty winyl
Uriah Heep w kolekcji, było to
wydanie wschodnioniemieckiej wytwórni
Amiga. Niestety wraz z tą
płytą zaczął się okres dość miałkiego
grania wraz z niesławetnym
popowo-rockowym przebojem
"Free Me". W tym okresie były jednak
momenty, które budziły pewna
nadzieję. Dla przykładu na
"Conquest" znalazł się materiał,
który mocno przypomina to, co
aktualnie dzieje się w Uriah Heep.
Szkopuł tkwił w tym, że płyta była
bardzo mocno przepuszczona
przez estetykę AORu. Pewną nadzieję
niósł też krążek "Aboming".
Po współpracy przy dwóch pierwszych
solowych albumach Ozzy'
go do Uriah powraca perkusista
Lee Kerslake, co niosło wtedy nadzieję,
że formacji wróci do ciężkiego
grania. Niestety skończyło
się tylko na nadziejach, choć jakaś
poprawa nastąpiła. Przynajmniej
krążek zbierał dobre opinie. W
tym miejscu przypomnę, że Kerslake
opuścił Ozzy'ego będąc z
nim w konflikcie. Prowadził z nim
długie batalie prawnicze do praw
autorskich. Niestety Ozzy miał lepszych
prawników. Dopiero przed
samą śmiercią Lee w ramach pojednania
Ozzy przysłał mu dokument,
w którym potwierdza, że
Kerslake brał udział w powstawaniu
albumów "Blizzard of Ozz" i
"Diary of a Madman". Wracając
do sedna, jest to najmniej udany
czas Uriah Heep, niemniej formacja
przetrwała go i działa do dzisiaj.
A ja po ponownym przypomnieniu
sobie tego bloku ostatecznie
stwierdzam, że nie było tak tragicznie,
w dodatku miniony czas dodał
sporo sentymentu, więc nawet
jakoś daje się tego słuchać.
Pod koniec 1986 roku do Uriah
Heep trafia wokalista Bernie
Shaw, tym samym zaczyna się najdłuższy
i chyba ostateczny rozdział
tej kapeli. W dodatku bardzo
dobry, który można zestawić z
pierwszym okresem działalności
Uriah Heep. Jeszcze dwa pierwsze
albumy z Bernie, "Raging Silence"
(1989) oraz "Different World"
(1991) niosą klimat AORu ale już
w pierwszym rzędzie stoi klasyczny,
dumny hard rock. Wraz z
"Sea Of Light" (1995) grupa
wkracza z powrotem na ścieżkę
dynamicznego wręcz mocarnego
hard rocka. Oczywiście wpływy
progresywne i inne charakterystyczne
dla Uriah również pozostają.
Wszystkie kolejne płyty "Sonic
Origami" (1998), "Wake The
Sleeper" (2008), "Into The Wild"
(2011), "Outsider" (2014) i "Living
The Dream" (2018) to niezwykle
udane pozycje. W szczególności
"Sea Of Light", "Outsider" i
"Living The Dream", które posiadają
- przynajmniej dla mnie - niesamowita
zawartość. A za jakość
tej muzyki i ogólnie za formę kapeli
odpowiadają głównie Trevor
Bolder, Mick Box i Phil Lanzon,
bowiem to oni są jej autorami. Niestety
od 2013 roku pozostał nam
ten ostatni kompozytorski duet
Box i Lanzon, jednak mam nadzieję,
że panowie jeszcze nie raz
obdarują nas swoją wspaniałą muzyką.
Niemniej dopóki nie nadejdzie
nowy album Uriah Heep cieszmy
się tym niesamowitym boxem,
choć...
No właśnie... Nie wszystko w
tym wydaniu odpowiada mi. Samo
wydawnictwo jest świetnie zrobione.
W jego wyposażeniu znajdziemy
dwie alternatywne okładki krążków
"Demons And Wizards"
oraz "The Magician's Birthday",
spory album z różnymi rzadkimi
zdjęciami i innymi ciekawostkami,
oraz winylowy krążek albumu
"The Magician's Birthday" w formie
gatefold. Muzyka na ten longplay
została specjalnie zremasterowana
przez Andy'ego Peasrcea,
znanego ze współpracy z m.in. Lou
Reedem i Black Sabbath. Natomiast
sama obwoluta poprawiona
przez samego Rogera Deana. Niestety
kompakty, które znalazły się
w boxie, choć zremasterowane, są
w papierowych okładkach czyli w
tzw. replikach LP. Nie jest to najlepsze
dla mnie rozwiązanie ale rozumiem,
że jakby płyty były w
case'ach to box musiał by być jeszcze
większy, dużo większy. Natomiast
nie rozumiem w ogóle dlaczego
niektóre płyty zostały ze sobą
połączone i o zgrozo, ich okładki
zostały zmiksowane ze sobą. Po
prostu obrazy są na siebie nałożone
i jeden przez drugi przebija. Coś
koszmarnego. Już bardziej zrozumiałe
dla mnie jest to, że po jednej
stronie opakowania jest jedna
okładka, a po drugiej druga obwoluta.
Natomiast w środku jest
wkładka z opisem zawartości płyt.
Tak jak zrobiono w wypadku płyt
"Demons And Wizards" i "The
Magician's Birthday". Szkoda, że
tego nie dopracowano. Poza tym,
jak zdecydowano się na repliki
longplayów, to czemu nie dołączono
reszty albumów "live"? Wiem
jest ich całkiem sporo ale objętościowo
nie zajęłyby strasznie dużo
miejsca. No cóż, mleko się rozlało...
Niemniej nie zmienia to faktu, że
ten box "50 Years in Rock" i tak
jest imponującym upamiętnieniem
pięćdziesięcioletniej działalności
Uriah Heep.
\m/\m/
262
RECENZJE