20.03.2023 Views

HMP 78_Turbo

New Issue (No. 78) of Heavy Metal Pages online magazine. 90 interviews and more than 230 reviews. 264 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Turbo, Kat & Roman Kostrzewski, Accept, Helstar, Agent Steel, Armored Saint, Crystal Viper, Axe Crazy, Necronomicon, Sodom, Darkness, Nervosa, Accuser, Angelus Apatrida, Voiviod, Quo Vadis, Ragehammer, Monastery, Okrutnik, Evangelist, Rascal, Spirit Adrift, Haunt, Wytch Hazel, Diamond Head, Iron Savior, Wizard, Niviane, Holy Mother, Vhaldemar, Konquest, Sylent Storm, Communic, Harlott, Eternal Champion, Megaton Sword, Coronary, Possessed Steel, Ashes Of Ares, Significant Point, Midnight Spell, Neuronspoiler, Byfist, Chalice, Pounder, Stallion, Chainbreaker, Michael Schenker Group, Fates Warning, Pyramaze, Wuthering Heights, Lords Of Black, Vincent and many, many more. Enjoy!

New Issue (No. 78) of Heavy Metal Pages online magazine. 90 interviews and more than 230 reviews. 264 pages that will certainly satisfy any metalhead who loves heavy metal and its classic subgenres. Inside you will find many interesting facts and news in interviews with: Turbo, Kat & Roman Kostrzewski, Accept, Helstar, Agent Steel, Armored Saint, Crystal Viper, Axe Crazy, Necronomicon, Sodom, Darkness, Nervosa, Accuser, Angelus Apatrida, Voiviod, Quo Vadis, Ragehammer, Monastery, Okrutnik, Evangelist, Rascal, Spirit Adrift, Haunt, Wytch Hazel, Diamond Head, Iron Savior, Wizard, Niviane, Holy Mother, Vhaldemar, Konquest, Sylent Storm, Communic, Harlott, Eternal Champion, Megaton Sword, Coronary, Possessed Steel, Ashes Of Ares, Significant Point, Midnight Spell, Neuronspoiler, Byfist, Chalice, Pounder, Stallion, Chainbreaker, Michael Schenker Group, Fates Warning, Pyramaze, Wuthering Heights, Lords Of Black, Vincent and many, many more. Enjoy!

SHOW MORE
SHOW LESS
  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.



2020 to rok kilku jubileuszy, w tym 40-lecie

działalności poznańskiego Turbo. Z tej okazji kapela

wypuściła kompilację zatytułowaną "Greatest

Hits", która na dwóch dyskach przypomniała

blisko dwie i pół godziny muzyki z całej historii

swojej działalności. Z tego też powodu na rozmowę

zaprosiliśmy lidera Turbo, Wojciecha Hoffmana,

a że nasz periodyk to kwartalnik, to rezultaty

tej konwersacji możecie przeczytać dopiero

teraz. Ta sama rocznica dotyczy również naszego

kolejnego weterana, katowickiego Kata. Obchodzona

była ona wydawnictwem "The Last Convoy".

Niemniej ta uroczystość nie dotyczy samego

Piotra Luczyka, ale także innych muzyków, którzy

współtworzyli tę legendę polskiego metalu. A

że formacja Kat & Roman Kostrzewski pod

koniec 2020 roku wypuściła swój oficjalny bootleg

"Live 2019", nie omieszkaliśmy porozmawiać z

samym Romanem. Tym oto sposobem moi drodzy

czytelnicy macie na samym początku niesamowite

i bardzo obszerne artykuły z udziałem

dwóch polskich legend.

Tak jak wspominałem, W bieżącym numerze

napotkacie na kilku zeszłorocznych jubilatów.

Chociażby kolejną polską formację, Quo Vadis,

która hucznie obchodzi 30-lecie swojego debiutu,

bowiem o jego reedycje zadbało chińskie Huangquan

Records oraz polska wytwórnia Old Temple

Records. Wspomniane wydania ukazały się

na nośnikach CD, natomiast o wytłoczenie winyli

zadbała kolejna firma, Underground Front

Records. Także pytań dla Tomka "Skayi" Skuzy

też nam nie brakowało.

Jak jesteśmy przy egzotycznym kierunku promocji

naszej polskiej sceny z lat 90., to warto

wspomnieć, że wymieniona przed chwilą wytwórnia

Huangquan wydala również płytę z naszego

thrasowego podziemia, a mianowicie "Świętą Inkwizycję",

Monastery. Oczywiście był to kolejny

impuls, aby przypomnieć wam tę raczej zapomnianą

formację.

Niemniej ostatnimi czasy nie zajmowaliśmy się

tylko wspomnieniami, tym bardziej, że bieżące

wydawnictwa - mimo pandemii - są nadzwyczaj

ekscytujące. Zaraz za głównymi "daniami" tego

numeru natkniecie się na wywiady z Accept, Helstar,

Agent Steel, czy Armorend Saint. Myślę,

że albumy "Too Mean to Die" (w zasadzie już

klasyk), "Clad in Black" (kompilacja, ale rozbudzająca

wyobraźnię i chęć na kolejne nowe produkcje

Helstar), "No Other Godz Before Me"

Intro

Spis tresci

(powrót Johna Cyriisa) i "Punching the Sky"

(album z końca października 2020 roku wart naszej

pamięci) do tej pory kręcą się w waszych odtwarzaczach

jak oszalałe.

Jak zawsze warte uwagi są również nowości z

thrashowego podwórka, a tych ostatnio nie brakowało.

Myślę, że nikt nie odpuści sobie rozmów

z przedstawicielami Necronomicon, Sodom,

Darkness, Accuser, a także Voivod, Angelus

Apatrida, Nervosa, MindWars, Harlott, Warpath,

Macbeth itd. A przecież to dopiero wstęp

do tego, co znalazło się w bieżącym numerze.

Numer 78. zaczyna się od polskich wiarusów

Turbo oraz Kat & Roman Kostrzewski ale to

nie jedyne nazwy z Polski, które przewijają się w

zebranych w nim wywiadach. W sumie jest ich

sporo, a zarazem prezentują bardzo różne odcienie

heavy metalowej sceny. I tak, mamy heavy/power

metalowy Crystal Viper, który promuje udany

nowy krążek "The Cult", black/thrash metalowy

Ragehammer z kolejną niesamowitą płytą "Into

Certain Death", epic/doom metalowe Evangelist

przypominające się wyśmienitą EPką "Ad Mortem

Festinamus", a także debiutujące heavy/

speed/black metalowe Okrütnik oraz power/

speed metalowe Rascal. Jest także heavy metalowy

Axe Crazy, który ostatnio na nowo wydał

wszystkie swoje płyty, tym razem pod szyldem

brazylijskiej wytworni Classic Metal Records.

Mało tego, ich ostatni album "Hexbreaker" dzięki

Metal Warrior Records opublikowany został również

na wielokolorowych "plackach", co ucieszy

tych najbardziej zakręconych kolekcjonerów. A na

zakończenie możecie poczytać sobie rozmowę z

kapelą Vincent, która dopiero co wydała krążek

"Space" ze znakomitym hard rockiem. Także nasza

rodzima scena tradycyjnego heavy metalu

ostatnio nnie pozwala się nudzić.

To jednak ciągle preludium do tego, co znajdziecie

w aktualnym numerze. Ilość kapel, ich różnorodność,

doświadczenie, potencjał, pochodzenie,

oddają wyjątkowy koloryt globalnej i aktualnej

sceny tradycyjnego heavy metalu. Każda z tych

grup może kogoś zachwycić i wręcz odwrotnie,

bardzo zniesmaczyć. Po prostu kwestia gustu, preferencji

i chwili poddania się emocjom. Także dość

trudno zachwalać jakiś konkretny zespół czy namawiać

po sięgnięcie po ich niedawno wydana płytę.

Dla jednych ekscytującym będzie sięgnięcie po

weteranów takich jak Diamond Head, Byfist czy

Velvet Viper, innym radość przyniesie wysłuchanie

młodszych, ale mocno już doświadczonych

Iron Savior czy Wizard. Zaś jeszcze inni będą

woleli młode pokolenie sięgające po tradycyjny

heavy metal w wersji oldschoolowej Neuronspoiler,

Hell Freezes Over, Significant Point czy

Sylent Storm, albo w odsłonie retro Freeways,

Dead Lord czy Wytch Hazel, ewentualnie w barwach

epickich; Eternal Champion, Megaton

Sword czy Possessed Steel, tudzież bardziej

doomowych Old Mother Hell, Legionem czy

Spirit Adrift. Niemniej ciągle będzie to wierzchołek

tego, co proponujemy w najnowszym numerze

naszego czasopisma.

Tym razem w magazynie prezentujemy bardzo

wielu przedstawicieli thrash metalu Mamy jeszcze

mało znane, ale ze sporym potencjałem Wreck-

Defy, Denied czy Injector oraz zupełnie nieznane,

o których za chwil parę - prawdopodobnie -

nikt nie będzie pamiętał, jak Typhus, Annexation

czy Devastation Inc.

Za każdym razem oddając nowy numer HMP

staramy się też ubarwić nasze propozycje. Tym

razem odnajdziecie kilka wywiadów przedstawicielami

kapel hard'n'heavy. O naszym rodzimym

Vincent już wspominaliśmy, a oprócz niego znajdziecie

także zapisy rozmów z kapelami takimi jak

Jaded Heart, Lords Of Black, Mean Streak, a

przede wszystkim wywiad z Michaelem Schenkerem

o jego nowym wcieleniu MSG. Nie zabrakło

również reprezentantów szeroko pojętego progresywnego

metalu. Tym razem będziecie mieli do

poczytania przede wszystkim rozmowę z Bobem

Jarzombkiem o Fates Warning i nie tylko, ale

także z Pyramaze, Wuthering Heights czy też

Vanish. Są także kapele bardziej melodyjne niż

inne grupy, chociażby epicki Arrayan Path i progresywny

metalowo/rockowy Dark Quarterer.

Także paleta różnorodności w bieżącym numerze

jest wielce kolorowa.

Jednak jak zawsze proszę o dokładne zapoznanie

się z treścią magazynu, bo we wstępie wymieniona

jest jedynie część formacji, którym poświęciliśmy

swoją uwagę. I jestem pewien, że spora część kapel

niewymienionych może okazać się dla Was drodzy

czytelnicy równie ważna, co te, o których już

wspomniałem. I jak zawszę mam nadzieję, że wraz

z naszymi nowymi materiałami spędzicie parę

miłych chwil w tym raczej nieciekawym czasie.

Michał Mazur

Cover foto: Ilona Matuszewska

3 Intro

4 Turbo

14 Kat & Roman

Kostrzewski

22 Accept

24 Helstar

26 Agent Steel

30 Armored Saint

32 Crystal Viper

36 Axe Crazy

39 Necronomicon

42 Sodom

44 Darkness

46 Nervosa

48 Accuser

50 Angelus Apatrida

52 Quo Vadis

55 Ragehammer

58 Monastery

60 Okrutnik

62 Dread Sovereign

64 Evangelist

67 Legionem

68 Old Mother Hell

70 Spirit Adrift

71 Haunt

72 Wytch Hazel

74 The Riven

76 Dead Lord

78 Freeways

80 Nightstryke

82 Diamond Head

85 Warrior

86 Velvet Viper

88 Iron Mask

90 Iron Savior

92 Wizard

94 Niviane

96 Fireforce

98 Holy Mother

100 Vhaldemar

102 Rascal

104 Konquest

106 Sylent Storm

108 Voiviod

112 Communic

116 MindWars

118 Harlott

120 Warpath

122 Macbeth

124 Eternal Champion

125 Megaton Sword

126 Coronary

128 Possessed Steel

130 Time Rift

132 Significant Point

134 Ashes Of Ares

136 Midnight Spell

139 Road Wolf

140 Neuronspoiler

144 Byfist

146 Wreck-Defy

148 Denied

150 Injector

152 Garagedays

154 Chalice

156 Night Prowler

158 Black & Damned

160 Generation Steel

162 Hell Freezes Over

164 Anthenora

166 Pounder

168 Stallion

169 Bakken

170 Typhus

172 Chainbreaker

174 Annexation

175 Devastation Inc.

176 Reverber

178 Arrayan Path

180 Black Sun

182 Dark Quarterer

184 Pyramaze

186 Wuthering Heights

190 Vanish

192 Fates Warning

194 Jaded Heart

196 Lords Of Black

198 Mean Streak

200 Vincent

202 Michael Schenker

Group

204 SandBreaker

207 Zelazna Klasyka

208 Thrashback Records

210 Decibels` Storm

252 Old, Classic,

Forgotten...

3


40 lat minęło...

Wydaje się, że tak jakoś niedawno

kupowałem pierwszego

singla Turbo, a tu proszę,

poznańska formacja świętuje

jubileusz 40-lecia. W tym

czasie nagrała wiele płyt, w

tym nowatorskich czy kultowych,

nie tylko według rodzimych fanów, ale

też kolekcjonerów metalowych wydawnictw z całego

świata, zagrała też tysiące koncertów. I chociaż nie

zrobiła takiej kariery na Zachodzie jak choćby Vader czy Behemoth,

to już dla kilku pokoleń słuchaczy należy, wraz z TSA i Katem, do

tak zwanej wielkiej trójki polskiego metalu. Jubileusz Turbo uświetniło specjalną

kompilacją, ale lider grupy Wojciech Hoffmann, obszernie odpowiadając na 40 pytań

z okazji 40 lecia, zapowiada już kolejny album studyjny.

HMP: Rok 1980. Masz 25 lat i po kilku latach

grania w Heam zaczynasz przygodę z

kolejnym zespołem. Gdyby ktoś ci wtedy

powiedział, że potrwa ona 40 lat, jak byś

zareagował? Przecież nawet The Rolling

Stones, już wtedy uznawani za dinozaurów

rocka, istnieli raptem od 18 lat, a zespoły ze

stażem przekraczającym dekadę były w

rocku czymś nader rzadkim? (śmiech)

Wojciech Hoffmann: Mając 25 lat nawet

dekada wydaje się jakimś kosmosem. Czas za

młodu ciągnie się dużo wolniej niż teraz.

Chyba nawet nie myślałem o takim wymiarze.

Tak jak podkreśliłem dziesięć lat to cała

era, a co dopiero czterdziestolecie. Z drugiej

strony cieszę się bardzo, że udało mi się doczekać

takiego jubileuszu. I wiesz co... mam

ochotę na następne, może nawet pięćdziesięciolecie.

Wszystko zależy od tego Pana u góry,

który może przecież, nawet bez mojej

wiedzy, zaproponować mi pracę w swojej orkiestrze.

Mam jednak nadzieję, że nie stanie

się to szybko. Chociaż biorąc pod uwagę wydarzenia

z roku 2020 "wszystko się może zdarzyć",

jak śpiewała kiedyś Anita Lipnicka.

Wiara jednak czyni cuda, no to może się uda

(śmiech).

Ponoć dość długo wahałeś się czy dołączyć

do Turbo, początkowo funkcjonującego pod

nazwą Krater, ale jednak dalsza współpraca

z Henrykiem Tomczakiem wydała ci się

bardziej interesująca artystycznie niż ciepła

posadka w orkiestrze Zbigniewa Górnego?

Dokładnie tak. Nie chciałem, a raczej nie byłem

zainteresowany pracą w żadnym zespole.

Heniu po rozpadzie Heam zaproponował mi

współpracę w swoim nowym bandzie, który

miał w planach. A było to dokładnie 2 stycznia

1980 roku. Ja miałem, na zwołanym

przez Marka Bilińskiego zebraniu (jeden z

założycieli i klawiszowiec zespołu Heam), zakomunikować

kolegom, że odchodzę z zespołu.

Nie chciało mi się już czekać na "brak"

kolejnych imprez, na "brak" zapowiedzianej

kolejnej trasy po ZSRR. Zespół spadał na

dno. Wtedy sytuacja takich kapel jak my,

Foto: Ilona Matuszewska

czyli zespołów instrumentalnych i w dodatku

bez menago, nie była wesoła. Wprawdzie latem

roku 1979 odbyliśmy jeszcze trasę z Haliną

Frąckowiak i Staszkiem Wenglorzem,

znanym ze współpracy z zespołem Skaldowie

i z pięknej piosenki "Nie widzę ciebie w

swych marzeniach", ale czułem, że to koniec.

Zespołowi był potrzebny wokalista, a Halina

Frąckowiak, to była osobna sprawa. My potrzebowaliśmy

kogoś na stałe. Niestety wtedy

w Polsce nie było tylu wspaniałych głosów

co teraz i sprawa się skończyła. Pod koniec

roku 1979 nagrałem parę utworów z orkiestrą

Zbyszka Górnego i wymyśliłem sobie,

że dołączę do tej orkiestry. Byłaby to wtedy

ciepła i bardzo intratna posadka, bo orkiestra

święciła wtedy w Polsce swoje największe sukcesy.

Więc kiedy Heniu złożył mi tę propozycję,

nie miałem wcale ochoty jej przyjąć.

Sytuacja zmieniła się w lutym, podczas mojej

drugiej obecności na koncercie Rock Arena.

I wtedy zrozumiałem, że chyba jednak wolę

być jednym z czterech, niż jednym z czterdziestu.

I dołączyłem do Turbo. Tutaj muszę

sprostować, bo nazwę Krater przyjął zespół

Heam po pierwszej trasie po ZSRR. Chodziło

o to, że wyraz Heam kojarzył się towarzyszom

z Kraju Rad z angielską nazwą szynki -

ham, a wiadomo, że wtedy panował kryzys i

u nas, i u nich, i szynki nie było. Na zmianę

naciskał też Pagart, czyli taki pośrednik wysyłający

za haracz zespoły z Polski w świat.

Dostaliśmy nawet ultimatum, albo zmiana

nazwy, albo kopa w du... I zmieniliśmy, ale

kopa dostaliśmy, bo już do ZSRR nie pojechaliśmy.

Pierwszy koncert zagraliście w kwietniu

1980 roku, po kilku tygodniach intensywnych

prób. Mieliście już wtedy w repertuarze

większą liczbę autorskich numerów,

choćby "W środku tej ciszy" i "Byłem z tobą

tyle lat", które wkrótce zarejestrowaliście

we wrocławskim studio Polskiego Radia i

wydaliście na singlu Tonpressu?

Dokładnie nie pamiętam czy mieliśmy już

autorskie utwory przygotowane, ale coś mi

po głowie chodzi. Graliśmy chyba jakieś

utwory Marka Bilińskiego, "W roztańczeniu",

"Fabrykę keksów", "Samotnym żeglarzom".

Na pewno graliśmy pięć utworów zachodnich:

"Red House" Hendrixa, "All Right

Now" zespołu Free, "Suicide" Thin Lizzy i jakiś

utwór Queen. Pod koniec maja chyba, albo

w czerwcu pojechaliśmy do Wrocławia do

studia radiowego zrobić pierwsze nagrania.

Zarejestrowaliśmy pięć utworów, z których

dwa: "Byłem z tobą tyle lat" i "W środku tej

ciszy", wydrukowane z błędem, bo tytuł napisali

"W środku tej nocy", zostały wydane na

singlu przez Tonpress... Nagrania brzmią

ohydnie. Pamiętam, że dostawałem piany,

jak słyszałem ich jakość. Są beznadziejnie suche,

sztuczne, bez polotu, tak jakby kapela

nie umiała zupełnie grać. No koszmar, ale

cóż wtedy było tak, albo nagrywamy, albo na

drzewo. Nie było przecież studiów nagraniowych.

O prywatnych można było tylko pomarzyć,

a państwowe, znajdujące się zazwyczaj

przy rozgłośniach radiowych, zapewniały

słabą jakość techniczną z braku realizatorów

i sprzętu. Władza ludowa nie lubiła

zbytnio pewnej grupy artystów, zwłaszcza

tych co zbyt mocno szarpali struny. Tak więc

i tak mieliśmy szczęście, że załapaliśmy się

na singla, który wyszedł chyba po roku od

nagrania. Przesłuchując ostatnio te utwory

wpadłem na pomysł nagrać te z Sowulą i te

z Krystkiem zupełnie od nowa. Z nowymi

aranżami i zaprosić innych muzyków do nagrań

i innych wokalistów. Zrobić taki Tribute

to Turbo tylko z tymi utworami, bo szkoda

tych piosenek.

To również wtedy zaczęliście grać "Fabrykę

keksów" Zbigniewa Hołdysa, którą miałeś

już okazję wykonywać, gdy Heam towarzyszył

Halinie Frąckowiak podczas trasy w

Związku Radzieckim?

Wszystko wydarzyło się podczas naszych

4

TURBO


prób, czyli Heam w warszawskiej Stodole.

Pracowaliśmy tam nad repertuarem przez

dwa miesiące wakacji. Był to dla mnie cudowny

okres. Miałem wtedy dwadzieścia trzy

lata, grałem w zawodowym zespole i dołączyła

do nas jeszcze taka gwiazda, jaką była

przecież Halina Frąckowiak. Mieliśmy jechać

na trasę do ZSRR. Do kolebki komunizmu.

Trasa zapowiadała się imponująco bo

mieliśmy zagrać aż sześćdziesiąt sześć koncertów,

co potem stało się faktem. Podzieliliśmy

program na dwie części. Pierwsza to

nasz koncert z instrumentalnymi utworami

autorstwa Marka Bilińskiego, a druga to

piosenki z genialnej płyty Haliny i SBB, którą

napisał Józek Skrzek. Płyta nazywa się

"Geira". Cudowne aranże Józka, cudowna

gra SBB i cudowne śpiewanie Haliny. Halina

zawsze chciała śpiewać piosenki zabarwione

czarnymi wykonawcami spod znaku

Tamla Motown. Oczywiście akurat ta płyta

niewiele miała z tym wspólnego, chociażby

ze względu na muzykę, progresywny rock, ale

Halina wprowadzała swoimi umiejętnościami

i żonglowaniem głosem ten element znakomicie.

I chyba była pierwszą polską wokalistką,

która odważyła się śpiewać w ten bardzo

swobodny sposób. Oczywiście piosenki z

tej płyty nie stanowiły całości repertuaru.

Zbyszek Hołdys, przyjaciel Haliny zaproponował

wtedy właśnie piosenkę "Fabryka

keksów", którą Halina zaczęła śpiewać. Jeszcze

w repertuarze była piosenka z filmu

"Casablanca" i "Hotel California" zespołu

The Eagles. Po rozpadzie Heam i powstaniu

Turbo szukaliśmy repertuaru, więc pomyślałem,

że warto wziąć się za "Fabrykę keksów",

co zresztą uczyniłem. Zaaranżowałem

ją inaczej niż Marek. Dodałem rockowego

pazura i graliśmy ją na koncertach. Zespół

dzięki tej piosence stał się mocno popularny.

Utwór ten gościł na Liście Przebojów PR 1

Polskiego Radia i nawet osiągnął pierwszą

pozycję pomimo jego długości, bo trwa około

12 minut. Gramy z powodzeniem ten utwór

do dzisiaj.

W grudniu 1981 dołączył do was Grzegorz

Kupczyk, ale tuż po tym fakcie generał Jaruzelski

spłatał nam wszystkim ogromnego

psikusa, wprowadzając stan wojenny - nie

mogliście grać prób ani koncertów, jedynym

plusem tej sytuacji było chyba to, że miałeś

więcej czasu na komponowanie, już z myślą

o pierwszym albumie Turbo?

Miałem wpaść do klubu Nurt, gdzie odbywały

się próby jeszcze starego składu, dokładnie

13 grudnia 1981. Pojechałem więc rano i

portierka mi mówi, że właśnie Wojtek Anioła

był przed chwilką coś zabrać i powiedział,

że stan wojenny ogłosili. Zaśmiałem się tylko,

bo znałem Wojtka z jego dyskusyjnego

humoru. Jak się później jednak okazało to

była prawda. Dowiedziałem się o tym z komunikatów

radiowych, jadąc do rodzinnego

domu autobusem, bo mój ojciec był chory i

chciałem dodać mu otuchy. Wizyta dziecka

zawsze nastraja optymistycznie. I jadąc tym

Jelczem usłyszałem, że "dziś w nocy ukonstytuowała

się Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego"

w skrócie WRON-a. Wszystko zostało zamknięte.

Nasz klub, w którym mieliśmy rozpocząć

próby w nowym składzie, kina, teatry,

domy kultury. Tak więc mieliśmy przerwę

w próbach. Ja mieszkałem bez zameldowania

w wynajętym mieszkaniu w Poznaniu,

więc bałem się, że mnie pogonią pałami jak

sprawdzą zameldowanie i uciekałem do domu

już przed siedemnastą. Miałem w pokoju

swojego Marshalla i Gibsona SG i tak tworzyłem

zarys pierwszej płyty. Wyobraź sobie,

że mam jeszcze kasety z tymi moimi rybkami

muzycznymi, gdzie wyję wokale jak zarzynany

kojot. To są niebieskie kasety firmy Stilon

Gorzów i one chyba jeszcze działają.

Muszę szybko je zarchiwizować, bo minęło

jednak prawie czterdzieści lat i mogą zaraz

przestać działać.

Zanim doszło do nagrania LP "Dorosłe

dzieci" nastąpiła też zaskakująca zmiana na

stanowisku basisty, bowiem założyciela

Foto: Ilona Matuszewska

Turbo Henryka Tomczaka zastąpił zaledwie

16-letni Piotr Przybylski?

Piotra zobaczyłem na tym samym przeglądzie

w Domu Kultury Stomil, w który to

już na wiosnę mieliśmy pierwsze próby w nowym

składzie. Wystąpił z zespołem Equinox,

a Andrzej Łysow i Grzegorz z zespołem

Kredyt. Uczestnicząc w pracach jury zawsze

jak ktoś mi się podobał, przy nazwisku

dopisywałem np.: basista do Turbo, gitarzysta

do Turbo, itd. I wtedy tak właśnie zrobiłem.

Przy tych trzech nazwiskach zrobiłem

takie notatki. Piotr był wtedy dla mnie genialnym

dzieciakiem, który znakomicie wyglądał

na scenie i świetnie grał. Widziałem w

nim duży potencjał artystyczny. Teraz trzeba

było go w jakiś sposób przejąć od rodziców.

Szesnastoletni chłopak nie miał żadnych

szans na to, żeby zacząć grać zawodowo. Żaden

rozsądny rodzic nigdy by się na to nie

zgodził. Wiadomo muzycy rockowi to przecież

słynne hasło sex, drugs and rock and

roll. Kosztowało to nas wiele spotkań z rodzicami

Piotrka i przekonywanie ich, że Piotr

jest geniuszem gitary basowej i powinien

grać, a nie uczyć się w technikum samochodowym.

I to nam się udało. Obiecaliśmy rodzicom,

że będziemy uważać na morale Piotrka.

Dlatego spał ze mną w pokoju i ja roztaczałem

pieczę nad nim jak ojciec nad synem.

Na koncertach dziewczyny szalały na

jego widok, a na dodatek był zwierzęciem

scenicznym, więc histeria była ogromna. Niestety

po roku współpracy, system psychiczny

Piotrka mocno się rozchwiał i zmuszeni byliśmy

się z nim rozstać. Było nam bardzo

szkoda, ale pojawił się Bogusz, który był dokładnie

w tym samym wieku, czyli wtedy

miał siedemnaście lat. Bogusz również miał

branie ze względu na jego piękne, kręcone

blond włosy (śmiech).

W dobie internetu, Spotify i czego tam jeszcze

młodsi czytelnicy pewnie nie będą

mogli uwierzyć, że to dzięki nowemu basiście

dowiedzieliście się o istnieniu takiego

zespołu jak Iron Maiden. Kiedy już jednak

do tego doszło szybko okazało się, że nie

jesteście gorsi od Brytyjczyków, czego potwierdzeniem

jest choćby twój kapitalny

utwór "Szalony Ikar"?

Rzeczywiście trudno w to uwierzyć, ale tak

było. Przecież wtedy w Polsce niczego nie było,

chociaż to była już inna Polska niż chociażby

dziesięć, albo piętnaście lat wstecz. Jednak

dostęp do płyt, kaset był bardzo trudny.

Polskie wytwórnie wydawały przeważnie

polskich artystów i chwała im za to. Czasami

coś wypuścili z drugiej ligi światowego rocka.

Pozostawały nam komisy, ale ceny za płyty i

kasety, przekraczały nasze możliwości finansowe.

Były również pirackie firmy, które za

drobną opłatą przegrywały płyty i wtedy można

było poczuć się gościem. Do chwili kiedy

zobaczyłem Piotra i z nim porozmawiałem,

nie wiedziałem o istnieniu Iron Maiden. Kupiłem

pierwsze dwie kasety i oszalałem. To

było to co chciałem, żeby Turbo grało. Szaleńczy

metal z genialnym wokalem Paula Di'

Anno, a potem z Bruce Dickinsonem. Znakomite

melodie i rewelacyjne solówki Adriana

Smitha i Dave Murray'a, to wszystko

wywarło na mnie ogromny wpływ i inspirację.

Cała płyta "Dorosłe dzieci" to suma fascynacji

tym genialnym zespołem. Gdyby była

nagrana w Anglii to brzmiałaby pewnie rewelacyjnie

i lepiej by się jej słuchało. Ale Piotrek

Madziar - realizator płyty, robił co mógł

podczas nagrań. Wiadomo warunki techniczne

polskich studiów były powiedzmy sobie

bardzo średnie. Ta fascynacja Maidena-

TURBO 5


mi w zasadzie trwa do dzisiaj, ale już ostatnie

dokonania Maiden nie zachwycają mnie

tak, jak płyty z lat 80.

To jednak inny numer z "Dorosłych dzieci",

tytułowa ballada, stał się waszym najpopularniejszym

utworem - masz satysfakcję, że

skomponowałeś jeden z najbardziej rozpoznawalnych

utworów w historii polskiego

rocka, evergreen kojarzony przez praktycznie

wszystkich, nawet jeśli nie są fanami

Turbo czy metalu?

Ten utwór to takie troszkę nasze przekleństwo.

Ale jednak bardzo wspaniałe przekleństwo.

Tak sobie nieraz myślę, że wielu słuchaczy

zna nas tylko z tego utworu i to jest

bardzo przykre, bo wydaliśmy już około szesnastu

płyt, a ciągle puszczają tylko "Dorosłe

dzieci". Ja ten utwór bardzo lubię. I zawsze

jak gramy go na koncertach to włosy mi dęba

stają. Gramy go w zasadzie identycznie jak

na płycie, poza tym, że jest inny wokalista i

trzecią zwrotkę gramy mocniej. Publiczność

zawsze się domaga "Dorosłych dzieci". Nawet

jak graliśmy trasę z "Ostatnim wojownikiem",

to też musieliśmy grać "Dorosłe dzieci".

Ten utwór należy do najważniejszych

utworów lat osiemdziesiątych. Były jeszcze

cudowna "Autobiografia" Perfectu i "Przeżyj

to sam" Lombardu. Mam wielką satysfakcję

artystyczną, że to właśnie ja, do wspaniałego

tekstu Andrzeja Sobczaka, napisałem tę

piosenkę. Niestety satysfakcja artystyczna

nie idzie w parze z finansową, ale to Polska

właśnie. (śmiech)

Byliście wtedy wyjątkowo niepokorni: słynna

jest choćby ta historia ze zdjęciem Antoniego

Zdebiaka wykorzystanym na okładce

pierwszej płyty, gdzie można dopatrzyć się

symbolicznych wtedy liter V, w ułożeniu

perkusyjnych pałeczek czy twoich rąk, ale

cenzor jakoś niczego nie dostrzegł? (śmiech)

Niestety nigdy tak do końca nie byliśmy niepokorni

i dlatego dostaliśmy nieźle w dupę.

Trzeba było walczyć o swoją wizję zespołu, a

nie poddawać się jakimś wyimaginowanym

sukcesom. Jeśli chodzi o okładkę "Dorosłych

dzieci", to cały pomysł był autorstwa Antoniego

Zdebiaka, który podobno już nie żyje.

On opisał nam cały pomysł, jak to widzi i tak

zrobił. Nam się to bardzo spodobało. I to

Zdebiak był niepokorny, bo wymyślił sobie

samobójczą okładkę. Przecież musiał sobie

zdawać z tego sprawę, że to nie przejdzie. Te

litery V, które oznaczały Victorię. W latach

komuny w Polsce ten znak to symbol buntu

młodzieży i nie tylko młodzieży przeciwko

socjalizmowi... Na każdym koncercie był to

znak rozpoznawczy właśnie buntu przeciwko

komunie. Jakimś cudem ta okładka przeszła

i nie wiem do dziś dlaczego to przepuścili.

Przecież nie mieliśmy pseudonimów Bolek i

Lolek, albo inny Srolek, nie podpisywaliśmy

żadnych lojalek, ani zobowiązań w SB. A tak

na marginesie ktoś pod recenzją płyty "Piąty

żywioł" napisał, że wie dlaczego mogliśmy

grać metal, bo Hoffmann był pierdolonym

esbekiem i są na to papiery. Uśmiałem się

okrutnie. Nawet pomyślałem o procesie, ale

potem machnąłem na to ręką. Najgorzej wejść

w jakieś gówno, a potem wszystko śmierdzi,

a ja jestem estetą i nie lubię smrodu.

Foto: Ilona Matuszewska

Wracając do okładki: mówiłem wielokrotnie,

że mieliśmy za cenzorów albo debili, albo

ludzi mądrych i błyskotliwych. I jestem pewien,

obserwując ówczesny rynek muzyczny,

w którym zostały przepuszczone ewidentne

treści antysocjalistyczne, że jednak byli to

mądrzy ludzie. Takim dobrym przykładem

jest też okładka płyty zespołu Perfect

"UNU". Przecież to są litery rejestracji wojskowych

samochodów.

Nie da się jednak nie zauważyć, że również

mieliście swój okres błędów i wypaczeń,

dlatego w latach 80. i wczesnych 90. niemal

każda wasza płyta była utrzymana w innej

stylistyce - szukaliście swojego brzmienia i

stylu, chcąc przy tym być na bieżąco; czasem

pod wpływem złych doradców, widzących

w Turbo po pierwszej płycie materiał

na drugi Azyl P. czy Oddział Zamknięty?

Wynikało to z tego, że nasz ówczesny menago

Janusz Maślak przyjeżdżał z Warszawy i

mówił nam, że nikt nie jest zainteresowany

naszymi innymi utworami, tylko takimi jak

"Dorosłe dzieci". I takich utworów rozgłośnie

i redaktorzy od nas oczekiwali. Każdy ostrzejszy

kawałek z pierwszej płyty przepadał

z kretesem. Nie mogliśmy tego zrozumieć, bo

np. TSA rządziło niepodzielnie na Liście

Przebojów Trójki i każda inna kapela z

ostrzejszym graniem tak samo. Turbo nie!!!

Być może, że to osobowość naszego menago,

która była bardzo narzucająca swoje zdanie,

a zbyt mało układowa, spowodowała taki

obrót sprawy. Niewykluczone też jest, że nasza

muzyka była zbyt nowoczesna i szybka,

jak na rozgłośnie radiowe. Niestety ta sytuacja

trwa do dzisiaj. Nie uświadczysz naszych

nagrań z nowych płyt, czy chociażby z kultowej

"Kawalerii Szatana" w rozgłośniach

nazywanych rockowymi. I to jest dla nas bardzo

przykre i chyba niesprawiedliwe. Biorąc

pod uwagę nasze czterdziestolecie, ono też

nie wzbudziło właściwie żadnego zainteresowania

w publikatorach. I te ówczesne problemy

spowodowały, że odjechaliśmy w rejony,

do których nigdy nie powinniśmy zaglądać.

Staliśmy się zespołem prawie komercyjnym,

bo myśleliśmy, że teraz wszystkie rozgłośnie

rzucą się na nasze nowe piosenki np. "Kręci

się nasz film", "Nowe zero", "Titanic nr dwa",

"Zły pan; zły pies", "Jeszcze jeden papieros" i

kilkanaście innych piosenek. Ścięliśmy włosy,

ubraliśmy się w kolorowe szmatki i naiwni

myśleliśmy, że będziemy tak popularni

jak Lady Pank, czy OZ. No debile. Jak można

było coś takiego uczynić. Z całym szacunkiem

do wymienionych kapel, bo je

uwielbiam, ale my byliśmy przecież zespołem

metalowym, a zaczęliśmy kombinować,

(śmiech), ale skojarzenie. Tylko, że my chcieliśmy

grać bardzo koncerty, chcieliśmy zarabiać

pieniądze bo w końcu był to nasz zawód.

A z jednym utworem na liście nie było

szans na dużą ilość koncertów i kasy. I to była

główna przyczyna naszych błędów. Bo

praca musi mieć przecież jakiś sens, a wtedy

straciliśmy go z oczu.

Odrzucenie przez Polton materiału na drugi

album mogło być końcem Turbo, ale wróciliście

w nowym składzie i z płytą "Smak ciszy",

dedykowaną Iron Maiden, a do tego

przekornie utwór tytułowy, spory przecież

przebój, zamieściliście tylko fragmentarycznie

w charakterze intro - chcieliście pokazać,

że zrywacie z tymi, jak to mówiłeś

wcześniej, "strasznymi rzeczami"?

Nie przepadam za tym utworem w kontekście

Turbo. Natomiast uważam ten kawałek

za bardzo przebojowy, również z bardzo dobrym

tekstem, ale gdyby ten utwór zagrał np.

zespół Lombard to byłby murowany przebój,

chociaż widuję go bardzo często na kanale

Kino Polska Muzyka i nie można powiedzieć,

że nie jest on w naszym wykonaniu

przebojem. Gramy go często na imprezach,

gdzie trzeba przygotować troszkę lżejszy repertuar.

My nazywamy to program B. Po płycie

"Dorosłe dzieci" naturalną rzeczą było

powstanie drugiej płyty. Materiał początkowo

miał się składać z tych pierdół, które graliśmy

w międzyczasie. Ale, któregoś dnia, coś

we mnie pękło i pomyślałem, że odchodzę od

kapeli. Ta myśl jednak nie była tak silna, bo

postanowiłem zmienić skład. Zrobiłem zebranie,

to chyba było w Płocku i podziękowałem

pierwszy raz Andrzejowi i Grzegorzowi.

Na perkusji w zastępstwie za Aniołę,

bo ten wyjechał w celach zarobkowych do

6

TURBO


Finlandii grał Przemek Pahl, z którym grałem

również w Heam. Przemek był za miękkim

perkusistą i jemu też podziękowałem.

Bogusz ponieważ miał lat osiemnaście, to

gwarantował rozwój muzyczny i został. Wróciliśmy

do Poznania i zacząłem szukać nowych

muzyków. Z Krakowa pojawił się znakomity

perkusista o dziwnym nazwisku i

imieniu Alan Sors. Wszyscy myśleli, że to

Węgier albo Francuz, a to był kolo z Krakowa.

Grzegorz jednak nachodził mnie, że on

chce dalej śpiewać, więc się zgodziłem i wtedy

całe szczęście. Na gitarze pojawił się również

znakomity Krzysiek Szmigiero. Doskonały

technicznie gitarzysta. Jeździł wtedy

ciągle na koncerty ze swoją żoną, która stała

na scenie za nim, a on ciągle się odwracał,

grając bez przerwy solówki i wyznawał jej

miłość. Nie mogłem na to patrzeć, bo myślę

sobie, co to kurwa jest, zespół muzyczny czy

Urząd Stanu Cywilnego? I wkrótce nasze

drogi się rozeszły. Krzysiek zdążył jeszcze

nagrać z nami wersje radiowe "Jaki był ten

dzień", "Już nie z tobą", "Wariacki taniec" i

chyba coś jeszcze, ale nie pamiętam. Na

szczęście Andrzej nie miał do mnie żalu i

wrócił do zespołu. Zaczęliśmy od nowa robić

wymienione utwory i zaczęliśmy ostro pracować

w pomieszczeniach poznańskich ZPRów.

Materiał był gotowy i bardzo byłem zadowolony,

bo był mocno rockowy, bardziej

niż na pierwszej płycie. I od tego krążka postanowiłem

trzymać linię zespołu. Wiedziałem,

że następna płyta będzie miażdżąca.

Ostatnim instrumentalnym utworem "Narodziny

demona" zapowiedzieliśmy nadejście

"Kawalerii Szatana". Niestety nasza pierwsza

wytwórnia Polton, ani żadna inna nie

była zainteresowana naszą muzyką. Miałem

rzeczywiście dość i byłem bliski załamania.

Na szczęście bardzo nam przyjazny redaktor

Krzysztof Domaszczyński postanowił wydać

tę płytę w swoim Klubie Płytowym Razem

w niewielkim, pięciotysięcznym nakładzie.

Materiał wyszedł jeszcze na kasecie wydanej

przez firmę z Poznania Merimpex z

koszmarną okładką i powoli zaczęliśmy odzyskiwać

utraconą tożsamość.

Daliście też zdecydowany odpór adwersarzom

na trzecim albumie "Kawaleria Szatana",

zresztą już w 1985 roku chcieliście grać

zdecydowanie mocniej, co potwierdza

wspomniana kompozycja "Narodziny demona",

instrumentalny finał "Smaku ciszy"?

Trzecia płyta była naszym "być, albo nie być"

Słuchałem godzinami wszystkiego co wtedy

na świecie było dostępne w metalu. Wtedy

rządziła Metallica, Slayer, Kreator, Sodom

i inne, i ja tego wszystkiego słuchałem z wypiekami

na twarzy. To była inspiracja do

tworzenia "Kawalerii...". Pamiętam, siedziałem

wtedy z gitarą na krawędziach fotela w

swoim mieszkaniu na 15 piętrze i grałem cały

czas na gitarze, nagrywając fragmenty na

magnetofon kasetowy Grunding. Mój dwuletni

wówczas syn Bartek bawił się w piaskownicy,

a ja napierdalałem. Czułem, że tworzę

coś wielkiego. Roznosiła mnie energia i chęć

udowodnienia, że Turbo, że ja potrafię zrobić

taki materiał, że będzie ogień. Cała praca

nad materiałem na próbach z zespołem to

było istne szaleństwo, zabawa i wielka radość,

że udało się nam stworzyć chyba znakomity

materiał na płytę. Jeszcze wtedy nie

wiedzieliśmy, że ta stanie się za X lat jedną z

najważniejszych płyt metalowych w Polsce, a

być może w całych demoludach (kraje tzw.

obozu socjalistycznego).

Tak ognistego i zaawansowanego technicznie

thrashu nikt się wtedy po was nie spodziewał,

szczególnie tzw. branża, ale fani

przekonali się do was błyskawicznie, choćby

podczas pierwszych edycji festiwalu

Metalmania?

No i właśnie o to nam chodziło, żeby zaskoczyć,

zszokować wszystkich, że pomimo tego

syfu, który graliśmy przez chwilkę, czyli w

Foto: Piotr Mielcarek

okresie błędów i wypaczeń, że potrafimy zagrać

to co najbardziej kochaliśmy, czyli niczym

nieskrępowanego rocka, a raczej metal.

Zagraliśmy chyba Sylwestrowe Przeboje

Dwójki 1985 w Spodku w Katowicach i

wtedy poznaliśmy Tomka Dziubińskiego,

który opowiadał nam o festiwalu metalowym,

który chce zorganizować z Jackiem

Adamczykiem w następnym roku czyli w

1986, właśnie w Spodku i chciałby nas zaprosić

do wzięcia w nim udziału. Byliśmy

przeszczęśliwi, bo zdawaliśmy sobie sprawę,

że taki koncert dla tak wielkiej publiczności

pomoże nam w odzyskaniu pozycji zespołu

metalowego, albo nawet coś więcej. I to nam

się udało. Ja tego nie widziałem, ale jak weszliśmy

na scenę i zaczęliśmy odgrywać materiał

z "Kawalerii..." i częściowo najostrzejsze

utwory ze "Smaku ciszy", to ktoś wpadł

do kawiarenki Olimpijska w Spodku i krzyknął:

"chodźcie wszyscy na salę, bo tam się dzieją

rzeczy niebywałe, gra Turbo". A początek całej

sytuacji był taki, że jak zapowiedziano Turbo,

to prawie wszyscy redaktorzy wyszli do

knajpki, bo pomyśleli, a... Turbo, nie to

przecież jest słabiutkie. Ale tym koncertem

pokazaliśmy, że jesteśmy znakomitym bandem,

który będzie się mocno liczyć, oprócz

TSA i Kata. I tak się stało. Należymy do

tzw. trójcy metalu w Polsce.

Stąd pomysł wydania koncertowego albumu

"Alive", a do tego, dzięki dostrzeżeniu

waszej muzyki na Zachodzie, podpisaliście

też kontrakt z Noise Records, która wypuściła

wasz kolejny album studyjny "Last

Warrior"?

Bardzo dużo pomysłów miał Tomek Dziubiński.

To był chyba jedyny wtedy w Polsce

prawdziwy pasjonat metalu. To był szaleniec.

Na Zachodzie byłby milionerem, bo

miał wizje i znakomicie realizował swoje managerskie

zapędy. Wszystko miał poukładane.

Ponieważ miał paszport i znał dobrze

język angielski, to ja cały czas mu mówiłem,

żeby wziął ten paszport i jechał w Europę. I

Tomek tak robił, i stąd te kontrakty: najpierw

dla Kata, a później dla nas. Niestety

oprócz zalet miał też dość istotną wadę. Nie

chcę pisać o nim źle, bo prywatnie to był

człowiek urokliwy, zabawny i bardzo rodzinny.

Biznesowo już tak to nie wyglądało, ale

zrobił dla nas bardzo dużo i w jedną i w drugą

stronę i tą dobrą, i tą złą. Nagraliśmy płytę

"Alive" po wydaniu "Ostatniego wojownika".

To był zapis chyba następnej Metalmanii.

Koncert ten był publikowany prze

niemiecką stację RTL. Wszystko układało

się wręcz światowo. Mieliśmy kontrakt z

Noise, podpisany na aż pięć płyt. Nikt wtedy

nie miał takiego w Polsce. Określany był

jako kontrakt stulecia. Były gigantyczne plany,

koncertów po Europie z największymi

metalu. Niestety wszystko, któregoś dnia runęło.

Do dzisiaj nie wiemy co się stało. Tajemnicę

zerwania kontraktu zabrał ze sobą

do grobu Tomek.

Płyta sprzedała się nieźle, ale przebojem nie

była, a do tego wiodło wam się coraz gorzej

z racji fatalnej sytuacji w kraju, bo przecież

"Ostatni wojownik" początkowo ukazał się

tylko na kasecie, a na płycie dopiero w 1989

roku, z koncertami też było nie najlepiej?

Tutaj mnie zaskoczyłeś bo nie pamiętam, czy

TURBO 7


kaseta była pierwsza i kiedy wyszła płyta

winylowa. Być może tak było. Niestety koncertów

rzeczywiście było coraz mniej. I tutaj

wrócę do wątku, który już poruszałem. Zespołu

nie było nigdzie w mediach, bo byliśmy

zbyt agresywni. Tak więc ludzie mniej nas

rozpoznawali. Przyszło już następne pokolenie

i sytuacja w zespole była zła. Popyt na

metal został jakoś uśpiony. Koncerty przestały

się sprzedawać. Być może też płyta

"Ostatni wojownik" troszkę popsuła kawaleryjski

wizerunek zespołu mocnego, ostrego,

ale bardzo melodyjnego. "Wojownik..." to

troszkę inna bajka. Źle dobrany wokal. Byłem

niestety sprawcą takiego obrotu sprawy,

bo zaproponowałem Grześkowi, żeby w ten

sposób interpretował "Wojownika...". Teraz

myślę, że był to błąd. Myślę, że "Wojownik..."

byłby bardziej strawny, pomimo

swojego szaleńczego tempa, gdyby Grzesiek

śpiewał tutaj jak na "Kawalerii...". No cóż,

teraz to sobie mogę gdybać. Może wtedy

trzeba było o tym pomyśleć. Na szczęście

"Wojownik..." też po latach dobrze się broni

i grając całą jubileuszową trasę "Last Warriora"

stwierdziłem, że to dobra płyta. I na

całej trasie ludzie bardzo dobrze ją przyjmowali.

Byliście świadkami przemian politycznych i

ekonomicznych w Polsce oraz ciągłych

zmian na scenie muzycznej - to w sumie

ciekawe, że tyle sezonowych gwiazdek

odeszło po roku czy dwóch, a Turbo jednak

przetrwało, mimo kolejnych roszad personalnych?

To miłość do tego co się robi, do zespołu, do

koncertowania dla ludzi, to wszystko uskrzydla.

A najważniejsza chyba jest tutaj pasja. Ja

ją mam od dziecka i może dlatego walczyłem

o Turbo przez te lata. Nie zawsze się to udawało,

bo było dużo niepowodzeń, przeciwności

losu i czasami ogromnego pecha. My nie

kalkulowaliśmy, chociaż wielu nam to zarzuca.

My chcieliśmy iść ciągle do przodu. Ja

osobiście nie chciałem, żeby zespół stał w

miejscu i nagrywał identyczne płyty. Przyznam

po latach, że to był błąd, ale nie w tych

samych płytach, tylko w chęci zbytniego

unowocześniania muzyki. Po latach doszło

to do mnie, że gdyby np. Iron Maiden nagrali

taka płytę jak Metallica albo Slayer, to

ludzie by się od nich odwrócili i odwrotnie.

Ale byłem zbyt młody i zachłanny na wielkość

zespołu, którą daje właśnie rozwój poprzez

pokazanie się z każdej innej strony. Na

szczęście ten etap życia mam już za sobą i

teraz staram się być w miarę konsekwentny i

tworzyć piosenki w stylu Turbowym.

To, że wasz kolejny album "Epidemic" wydała

w roku 1990 włoska firma Metalmaster

był wtedy dla was szansą na odbicie się,

szersze zaistnienie poza rodzimym, kurczącym

się rynkiem?

Myślę, że nie. Metalmaster to chyba była jakaś

popierdółka, a nie konkretna wytwórnia.

Ogromną szansą było podpisanie przez nas

kontraktu z Noise Records. Kontrakt był

grubości około 1,5 cm i miał kilkadziesiąt

stron. Zapewne był pisany przez wytrawnych,

niemieckich prawników. Nigdy nie

zobaczyliśmy go od środka. Ja po kłótni z

Dziubą zobaczyłem jedynie stronę, na której

były podane kwoty za każdą wydaną płytę a

kontrakt mieliśmy podpisany na pięć płyt. I

były to rzeczywiście jak na tamte lata niebagatelne

sumy. Ale jak zwykle życie pisze swoje

scenariusze. Z "Ostatniego Wojownika"

dostałem z niemieckiego ZAiKSu czyli GE-

Foto: Dawid Stube

MY tylko 100 dolarów i wydałem na prezenty

po nagraniu płyty jakieś trzysta marek,

które pożyczył mi Dziuba. Nigdy więcej nie

zobaczyliśmy nawet jednej złotówki z kontraktu.

Kontrakt został rozwiązany, a całe

odszkodowanie wziął i tutaj możemy się tylko

domyślać kto, nazwisko i adres znane redakcji

(śmiech). I tak cała nasza domniemana

kariera pomimo wszystkich planów, trasy

z Kreatorem, koncertu, który mieliśmy zagrać

ze Slayerem w Hamburgu, legła w gruzach.

Mieliśmy bardzo dobre recenzje w zachodnich

czasopismach metalowych. Nawet

dostaliśmy gdzieś dziewięć na dziesięć możliwych

punktów. Porównywano nas wtedy

do startującej właśnie Sepultury i gdzie jest

teraz Sepa, jaką ma pozycję, a gdzie jesteśmy

my!? Być może sytuacja geopolityczna też

zaważyła na zerwaniu kontraktu przez firmę.

Przecież żadna firma nie wyłoży kasy na coś,

co nie jest dyspozycyjne, a w przypadku Turbo

nie byliśmy. Bo koncertu w Hamburgu

nie zagraliśmy ponieważ nie dostaliśmy wiz

niemieckich. Tak, wyobraźcie sobie młodzieży,

że kiedyś, żeby pojechać do Niemiec, jeszcze

Zachodnich, trzeba było mieć paszport

i wizę, a u nas szalała cały czas komuna i

dupa blada. Kariera poszła się...

Polska wersja tego albumu, wydana jako

"Epidemie", zebrała fatalne recenzje, sam

chyba też nie przepadasz za tym materiałem?

"Epidemie" to dość dziwaczna płyta. Techniczny,

a raczej progresywny metal. W sumie

to nawet nie wiem jak to nazwać. Bardzo nie

lubię tej płyty. Dobrze nagrana i zagrana.

Kompozycje ciekawe i niełatwe w odbiorze.

Zawsze powtarzałem, że "Epidemie" powinien

nagrać zespół Wilczy Pająk, a nie my.

Niestety odpuściłem troszkę po przyjściu

Litzy do kapeli. Zobaczyłem w nim giganta,

niezwykłego muzyka, takiego faceta wtedy

szukałem. Myślałem, że ten młody człowiek

da nam, a zwłaszcza mi, kopa i zaczniemy z

nową energią rozszarpywać zachodni rynek.

Nie udało się z "Wojownikiem...", to może

uda się teraz. Tak pomyślałem. Popełniłem

jednak błąd ustępując roli pisarza utworów

Robertowi. Robert był bardzo młody, ale

nie był tradycyjnym, tzw. metalem. Chciał

pokazać wszystko co umie i tak też się stało.

Utwory na "Epidemii" są poszarpane melodycznie

i rytmicznie. Brakuje riffów takich

jak mieliśmy na "Kawalerii..." i "Wojowniku...".

Do tego Grzesiek zaczął śpiewać prawie

kantyleną i to nie spodobało się krytykom

i naszej publiczności. Pamiętam Metalmanię

1989, jak poleciały na scenę pomidory

i jakieś napoje. Porażka. Czułem się załamany.

Wyglądało to wręcz groteskowo. To

był bardzo zły i chyba nieprzemyślany przeze

mnie ruch z oddaniem pałeczki Robertowi.

Doszliśmy do kolejnego muru, za którym

nic już nie było. Narastała frustracja po

kolejnych niepowodzeniach kontraktowych i

musiało coś się wydarzyć. Metalmaster nie

dał nam nic. Nie zapewnił żadnej trasy. Na

szczęście kontrakt był tylko na jedną płytę,

więc teraz odszkodowania nie było...

Co więc powiesz o waszym kolejnym albumie

"Dead End", wydanym przez Under

One Flag oraz o jego następcy "One Way",

nagranym już w zupełnie innym składzie?

Nie powinny ukazać się pod inną nazwą, bo

to jednak bardzo brutalne granie, bliskie

death metalowi?

Rzeczywiście po albumie "Epidemie" trzeba

było zawiesić działalność Turbo na jakiś

czas, żeby przemyśleć sprawy i wszystko poukładać,

nabrać dystansu do siebie i przygotować

nowy, klasyczny repertuar. Nie wiem

dlaczego tak się nie stało. Być może, ugruntowana

bądź co bądź, pozycja Turbo na rynku

kazała mi kontynuować dalszą działalność

kapeli już w zupełnie innym składzie. I

trwałem dalej w tym układzie, przygotowując

z Litzą nowy, zupełnie inny materiał, jak zauważyłeś

prawie deathmetalowy. Ja słuchałem

wtedy właśnie takiej rzeźnickiej muzyki,

która strasznie mi się podobała. I tutaj kolejny

młodzieńczy błąd, chociaż miałem wtedy

8

TURBO


już 35 lat. Sam heavy metal tracił na ważności

i nowe nurty i odmiany tej muzy

wchodziły na rynek muzyczny. Byłem tym

wszystkim zafascynowany i chciałem mieć

ten ostry, agresywny walec pod sobą. Uwielbiałem

taki sposób wyżycia się na scenie. Płyta

nam wyszła. Uważam ten materiał za bardzo

dobry. Wydaliśmy go w angielskiej dużej

wytwórni Under One Flag. Z tym, że Dziuba

już się wtedy tak wycwanił, że to on podpisał

właściwy kontrakt z wytwórnią, a my

podpisaliśmy zwykłe umowy, ale z nim. Mieliśmy

wydać trzy płyty. I tutaj znów roztoczone

były nad nami wielkie perspektywy i

wielkie nadzieje. Dostaliśmy znakomite recenzje

i mieliśmy wywiady w zachodnich czasopismach.

Mieliśmy również wyruszyć w

trasę po Europie na 46 koncertów we wszystkich

wielkich miastach. Trasa miała odbyć

się z amerykańskimi kapelami, chyba Metal

Church i bodajże Testament. I liczyliśmy

już kasę, zapożyczając się i znów dupa blada.

Na trasę nie pojechaliśmy, pomimo tego, że

widziałem cały spis i umowy. Miałem dość.

Popadliśmy w długi. Mnie się urodziła córka

i musiałem się zbuntować. Powiedziałem

wtedy Dziubie, że chcę więcej kasy, żebym

bez koncertów mógł przeżyć rok i przygotować

nowy materiał. Dziuba wtedy zbuntował

resztę chłopaków i powiedział, że następną

płytę nagrają już beze mnie. Nie miałem innego

wyjścia jak rozwiązać Turbo, które zagrało

jeszcze beze mnie trzy koncerty z Sepulturą.

Zablokowałem nazwę i skontaktowałem

się z wytwórnią. Przyjęli do wiadomości,

że Dziuba już nie reprezentuje interesów

Turbo i przystąpiłem do nagrania ostatniego

materiału "One Way". Zrobiłem całą muzykę.

Teksty napisał Radek Kaczmarek, który

miał grać na basie. Na perkusji połowę płyty

zagrał Tomek Goehs i drugą Sławek Bryłka.

Musiałem na płycie napisać, że na perkusji

zagrał XXX, bo chłopaki bali się, że Dziuba

się dowie i będzie siara. Żeby nagrać tę

płytę musiałem sprzedać samochód. Niestety

Dziuba miał dłuższe ręce i spowodował, że

wytwórnia nie przyjęła mojego nowego materiału.

Wydał ją Mariusz Kmiołek, który

pracował już wtedy z Vaderem.

Rozpad Turbo w roku 1992 był więc czymś

nieuniknionym, zresztą już wiosną poprzedniego

roku de facto odszedłeś z zespołu,

mając dość współpracy z ówczesnym wydawcą?

Wiesz, to jest tak. Masz jakieś plany, marzenia,

były przecież konkrety w postaci podpisanych

kontraktów. Ktoś roztacza przed

tobą wizje kariery na Zachodzie, a wtedy dla

nas to było coś takiego jakbyś Pana Boga za

nogi chwycił. Ciężko pracujesz, zaczynasz

liczyć jeszcze niezarobione pieniądze i nagle

wszystko to się rozpierdala. Lata ciężkiej pracy

idą w cholerę, a ty zostajesz z niesmakiem,

z obietnicami i w zasadzie z niczym. Nie da

się wtedy normalnie pracować. Po nagraniu

"Dead End" przeliczyłem swoje straty, bo w

końcu miałem już rodzinę i musiałem na nią

zarabiać. Zażądałem od Dziuby podwyższenia

honorarium za drugą płytę tak, żebym

mógł bez koncertów, które miały być w Europie,

przeżyć rok 1991. Chciałem średnią krajową

miesięczną pensję, ale przecież nie za

darmo, tylko za nagranie drugiej kontraktowej

płyty. Miałbym wtedy parę miesięcy na

przygotowanie nowego materiału. Oczywiście

Dziuba się wypiął i tutaj powstał konflikt,

o którym już wcześniej wspomniałem. I

tak zakończyła się moja współpraca z MMP.

Mieliście wzloty i upadki, borykaliście się z

różnymi problemami, ale zespół zanotował

przez tyle lat tylko jedną, krótką przerwę -

były to czasy tak niesprzyjające dla metalu,

że nie było innej opcji?

Trudno mi dziś tak jednoznacznie to określić,

z perspektywy czasu, w którym zespół

właściwie nie istniał. Nie mogliśmy się więc

zmierzyć z tamtą rzeczywistością lat dziewięćdziesiątych.

Jedno wiem, wtedy do Polski

weszły zachodnie korporacje muzyczne i

Foto: Romana Makówka

zaczęły dyktować warunki. Bardzo duże znaczenie

miał wtedy Andrzej Puczyński, który

założył bardzo prężnie działającą firmę Izabelin

Studio, gdzie zespoły nagrywały w

komfortowych warunkach i w znakomitej jakości

swoje płyty. Andrzej stał się takim drugim

MMP, tylko że pod jego skrzydłami

znajdowały się zespoły pop rockowe i tacy

wykonawcy solowi. Wtedy powstało bardzo

dużo nowych kapel. Powstał Hey, Mafia,

IRA, Golden Life i wiele innych świetnych

kapel. Tam pokazały się znakomite wokalistki,

Kasia Kowalska, Edyta Bartosiewicz i

inne. Działali znakomicie, bardzo profesjonalnie

i okazało się że jest ogromne zapotrzebowanie

na takie właśnie kapele i solistów.

Metal rzeczywiście był w odwrocie. My byliśmy

skłóceni z MMP, a nowa wytwórnia Mariusza

Kmiołka Carnage Records nie była

nami zainteresowana. Wprawdzie Mariusz

wydał nam "One Way", ale zajmował się już

wtedy Vaderem i myślę, że nie chciał konkurencji,

albo wyszedł z założenia, że najlepiej

skupić się na jednym zespole i doprowadzić

go do sukcesu, co też uczynił i Vader zaczął

liczyć się na światowych rynkach. Nam pozostało

wspominać stare czasy i ewentualnie

wznowienie działalności. Niestety nadal bez

menago. A bez takiego kogoś nie osiągnie się

niczego wielkiego. Mieliśmy zawsze pecha do

managerów, których w zasadzie nigdy nie

mieliśmy. Nasze zawieszenie było chyba dobrym

posunięciem, bo ludzie zaczęli być głodni

Turbo, co też potwierdziło się na Metalmanii

1999 roku. Okazało się, że ludzie nas

pamiętają i nas chcą. Śpiewano nam wtedy

sto lat i byliśmy szczęśliwi, że jednak jesteśmy

potrzebni fanom.

Już we wrześniu 1995 roku zagraliście powrotny

koncert i od tego czasu Turbo, mimo

licznych zmian składu, działa nieprzerwanie,

regularnie wydając kolejne płyty - to dla

ciebie coś więcej niż tylko kolejny zespół?

To nie jest mój kolejny zespół. Mogę powiedzieć,

że jest to najważniejszy dla mnie zespół

i chyba troszkę mój. Tutaj zrobiłem najwięcej,

nagrałem mnóstwo płyt, zagrałem

wiele koncertów. To takie moje Dorosłe

dziecko. Po tej, w sumie krótkiej, przerwie

spotkaliśmy się za sprawą naszego perkusisty

Tomka Goehsa na jakimś zebraniu w starym

składzie i zaczęliśmy sympatyczne rozmowy.

Wspominaliśmy dobre czasy i stwierdziliśmy,

że może jednak warto wrócić na

scenę, może nic nie jest stracone. W zasadzie

dogadaliśmy się co do powrotu Turbo, już

prawie zaczęliśmy się spotykać, ale Andrzej

Łysów postawił pewne warunki, których nie

mogliśmy spełnić. Ja tłumaczyłem kolegom,

że są inne czasy, że właściwie to nawet jest

już całkiem inna epoka. Były to lata odnowy

i wejścia kapitalizmu do Polski. Wszystko się

zmieniło. Niestety w dalszym ciągu w mediach

i wśród muzycznych decydentów nie

mieliśmy dobrej opinii, więc nie mogliśmy

żądać niczego. Musieliśmy odbudować naszą

pozycję od początku, a to nie było łatwe. Z

tych powodów Andrzej wycofał się z zespołu

i na jego miejsce przyszedł Marcin Białożyk,

z którym nagrałem już "One Way". Jeździłem

do Warszawy z materiałami, żeby

ktokolwiek wydał nam na CD nasze stare

płyty. Nikt nie był niestety zainteresowany.

Postanowiliśmy przygotować nowy materiał

na płytę. Nagraliśmy demo i ruszyłem na

podbój wytwórni. Pamiętam umówiłem się w

Pomatonie z pewnym gościem. Przyjechałem

na spotkanie i przywitał mnie jakiś małolat

i goguś w garniturze i wali do mnie takie

słowa: ma pan 30 sekund, żeby mnie przekonać,

że to właśnie ten materiał powinniśmy

TURBO 9


kupić. I dalej wali te kretynizmy. Bo wie pan,

my nie chcemy tutaj żadnych starych artystów.

My potrzebujemy zupełnie nowych twarzy,

żeby uformować artystę od początku. Ja

sobie wtedy pomyślałem: i orżnąć każdego

młodego, który będzie się cieszyć, że stoi na

scenie i zarabia kasę. Nie kontynuowałem

już rozmowy z tym kretynem, nawet nie dostał

kasety demo. I na odchodne pomyślałem:

"ch... ci w d..." i wyszedłem.

Prowadzisz statystyki koncertów zagranych

przez Turbo, potrafisz powiedzieć,

choćby w przybliżeniu, ile było ich przez te

wszystkie lata? Są wśród nich takie, które

chętnie wymazałbyś z pamięci, z różnych

względów?

Myślę, ze było ich około dwóch tysięcy. Na

początku, przez pierwsze dziesięć lat, zapisywałem

każdy koncert. Niestety potem przestałem

to robić i bardzo żałuję, ale chyba tych

koncertów było tyle, a może o pięćset mniej.

Niestety nie jestem w stanie teraz do tego

dojść. Oczywiście były koncerty dobre, bardzo

dobre, wręcz znakomite, ale były też koncerty

kiepskie z różnych powodów. Dzisiaj

nie pamięta się już tych złych, być może dlatego,

że było ich bardzo mało. Po tylu latach,

chociażby z sentymentu pamięta się te fantastyczne.

A za takie uważam wszystkie wielkie

koncerty na Metalmanii, Jarociny, trasa po

Czechach z zespołem Citron i trasa z Kreatorem.

W Czechach, a były to lata jeszcze

komuny i u nas i u nich, traktowano nas jak

gwiazdy z Zachodu. Znakomite hotele, hale,

w których graliśmy, stadiony. Świetne jedzenie,

znakomite piwo i alkohol. Tego w Polsce

nie mieliśmy. Tam były już autostrady, a u

nas gówniane drogi. No i dziewczyny, jędrne

z dużymi biustami i całkiem chętne do balang

i innych zadań (śmiech). Żyć, nie umierać.

Graliśmy na dużych scenach, ze światłami,

których w Polsce jeszcze nie było i z

nagłośnieniem na poziomie światowym. Tak

samo było z trasą z Kreatorem. Wspaniałe

przeżycia. Ale wracając do koncertów, które

chciałbym wymazać z pamięci to występ na

Metalmanii chyba 1989, kiedy graliśmy z

Litzą materiał z "Epidemii". Wspomniałem

już wcześniej, że warzywami nas obrzucano i

chyba nawet się nie dziwię (śmiech), a reszty

grzechów nie pamiętam.

Foto: Andrzej Szozda

Przeważały jednak bardzo udane, nierzadko

wspominane przez fanów do dziś, jak choćby

ten na Metalmanii w 1986 roku czy na

festiwalu w Jarocinie w roku następnym czy

na Metalmanii 1999 - któryś z nich uważasz

za szczególnie przełomowy, niezwykle

ważny dla zespołu?

Z tych wszystkich trzech wymienionych,

koncert na Metalmanii w 1986 roku był dla

nas przełomowy, bo wróciliśmy do panteonu

zespołów heavymetalowych w Polsce i to od

razu na szczyty. Po tej sztuce wszystko się

zmieniło. Zainteresował się nami sam szef

MMP, czyli Dziubiński. Weszliśmy do stajni

MMP, a wtedy to był dla nas zaszczyt, a

dla wielu kapel rzecz nie do osiągnięcia. Ten

koncert to możliwość późniejszego podpisania

kontraktu z Noise. Dalsze wypadki z rozwiązaniem

kontraktu w tym kontekście się

nie liczą. Najważniejszy był ten koncert. Następny

wspomniany w Jarocinie w 1987 był

wspaniały o tyle, że występujący przed nami

Czesław Niemen bardzo ładnie nas zapowiedział.

Weszliśmy na scenę w dymach, odpowiednio

ubrani, jak Judas Priest. Pióra

długie natapirowane, taka była moda i przypierdoliliśmy.

Nie braliśmy wtedy jeńców.

Koncert był zajebisty. Bisowaliśmy chyba siedem

razy. Ludzie skandowali Turbo, Turbo.

Szczęście niebywałe. Na takie koncerty warto

czekać, ale też warto się urodzić (śmiech).

Koncert już po powrocie w 1999 też był niewiarygodny

i stał się dla nas początkiem całkiem

nowej ery.

Wydaliście 11 albumów, chociaż kilka z nich

ukazało się w dwóch wersjach, więc w sumie

jest tych płyt więcej - czy jest wśród

nich taka, którą po latach uważasz za słabszą,

odstającą poziomem od innych wydawnictw

Turbo?

I tu się zdziwisz, bo w sumie takiej płyty nie

ma, jeśli chodzi o takie podejście do sprawy.

Ponieważ Turbo, w zasadzie każdą płytę nagrywało

różną od poprzedniej to nawet trudno

je do siebie porównywać i oceniać. Wydaje

mi się, że płyta "Epidemie" jest płytą,

która w przypadku Turbo nie powinna nigdy

powstać. Tak jak już wspomniałem to jest

materiał, który pasuje bardziej do zespołu

Wilczy Pająk niż do Turbo, to jest znakomicie

nagrany materiał, ale nie nasz. I teraz,

w mojej ocenie na podstawie drogi jaką przeszliśmy,

czyli od "Dorosłych dzieci" aż do

"One Way" wszystko ładnie się układa. Widać

rozwój artystyczny grupy, tak więc ja

bym to ustawił w literę V gdzie na dole są

właśnie "Dorosłe dzieci", a u góry "One

Way". Oczywiście płyta "Kawaleria Szatana"

to nasz krok milowy i najpopularniejsza,

a zarazem jedna z najważniejszych płyt lat

osiemdziesiątych, a może nawet dziewięćdziesiątych,

bo w tamtych latach chyba żadna

kapela metalowa nie wydała swojego

znaczącego albumu. Tak więc zdecydowanie

"Kawaleria..." wiedzie tutaj prym. Drugą

bardzo ważna płytą i moim zdaniem najlepszą,

jest "Strażnik światła". Może nie ma tej

młodzieńczej świeżości co "Kawaleria...", ale

jest bardzo spójna muzycznie i tekstowo.

Uwielbiam grać te kawałki na koncertach.

Płyta ukazuje zespół w znakomitej formie z

nowym wokalistą Tomkiem Struszczykiem.

Ostatnia jak dotąd płyta "Piąty żywioł", niestety

nie należy do moich ulubionych. Jest tu

parę światowych kawałków np. "This War

Machine" i teraz zadam ci pytanie, czy słyszałeś

kiedykolwiek ten kawałek w jakiejkolwiek

rozgłośni? A jest to bardzo melodyjny

utwór, nadający się do każdej rockowej stacji.

Jest jeszcze parę innych bardzo dobrych

utworów, ale nie ze wszystkich jestem zadowolony.

Uwielbiam też ostatnią płytę z

Grzegorzem. "Tożsamość" to również znakomita

i równa płyta. Będziemy częściej wracać

do tych utworów. Uważam też płytę

"Awatar" za kawał świetnej dobrze zagranej i

nagranej nowoczesnej formy metalu. Ludzie

często chcą na koncertach słyszeć utwory z

tej płyty. Ale najlepsza płyta oczywiście jest

przed nami (śmiech).

"Kawaleria..." to więc twój ulubiony album

Turbo, taki, który uważasz za wasze największe

osiągnięcie, do tego bardzo doceniony

przez fanów?

Chyba każdy twórca zakłada, ze najlepsze jego

dzieła powstaną w przyszłości. I tak coś

czuję, że w moim przypadku też tak jest. Ponieważ

znam w całości nowy, jeszcze nie nagrany

materiał właśnie tak to czuję, że ten

najlepszy album dopiero nagramy. Z drugiej

strony to każdy człowiek ma swoje kryteria

oceny i to co mnie się podoba, niekoniecznie

musi innemu. Tak to już jest. Ale nie możemy

spełniać do końca oczekiwań każdego bo

to przecież niemożliwe. Najważniejsze jest

to, żeby artysta był wiarygodny bez względu

na to, jaki rodzaj sztuki wykonuje. Dlatego

jak już wielokrotnie mówiłem, ja muszę być

tym pierwszym cenzorem i być może najważniejszym,

bo ja muszę być zadowolony.

Wtedy ten przekaz jest wiarygodny bo mnie

się to podoba, bo wzbudza we mnie emocje,

10

TURBO


które natychmiast przejmuje widz. I to jest

najważniejsze, wzajemne emocje widz, artysta.

Może jest tutaj troszkę filozofii, ale tak

to, przynajmniej dla mnie powinno wyglądać.

I jak już poprzednio wspomniałem to te

trzy wymienione płyty są dla mnie najważniejsze.

Ale jeszcze pokusiłbym się o inną

ocenę. Mianowicie: zawsze pierwsza płyta

dla zespołu jest najważniejsza, bo jest pierwsza.

Druga jest też bardzo ważna, albo jeszcze

ważniejsza, bo jeśli pierwsza osiągnie

sukces, to druga nie może być gorsza. A nie

jest to takie łatwe. Często zespoły nagrywają

znakomite płyty pierwsze, a druga jest średnia

i to nie wróży dobrze. Nam się udało, bo

"Smak ciszy" to bardzo dobra płyta, dla

mnie lepsza od debiutu. Płyta trzecia idzie

już z rozpędu i następne również. I jeśli zespół

ma cały czas coś do powiedzenia, to nie

spadają poniżej osiągniętego poziomu. Najlepszym

rozwiązaniem jest progres, żeby płyty

były z każdą lepsze i lepsze. Jeśli zespół

istnieje, tak jak my czterdzieści lat i potrafi

wydać taką płytę jak "Strażnik światła" albo

"Piąty żywioł" i wszyscy są zachwyceni, to

znakomita sprawa, bo to znaczy, że pomysły

się nie skończyły. I pytanie, czy po tylu świetnych

płytach można wydać jeszcze lepszą...

odpowiedź jest, że tak i my taką wydamy.

Na razie uczciliście 40-lecie wydaniem podwójnej

kompilacji "Greatest Hits". Turbo

ma już w dyskografii kilka tego typu wydawnictw,

począwszy od LP "1980-1990" aż

do boxu "Anthology 1980-2008", gdzie mamy

wiele rzadkich utworów, ale to wydawnictwo

nietypowe o tyle, że za dobór

utworów na nim odpowiadają fani zespołu?

W ten właśnie sposób chcieliśmy podziękować

naszym fanom. Chcieliśmy, żeby poczuli

się ważni w naszej historii bo przecież bez

nich zespół nie mógłby istnieć na dłuższą

metę, a zwłaszcza zespół zawodowy, jakim

oczywiście jesteśmy. Ogłosiliśmy konkurs na

Facebooku i dostaliśmy bardzo dużo propozycji.

Przed koncertem w Bydgoszczy, siedząc

w hotelu zrobiliśmy zebranie, policzyliśmy

wszystkie głosy i ułożyliśmy cały zestaw

utworów na obydwa krążki. To, że płyty będą

dwie wiedzieliśmy od początku. Zresztą

taka była nasza wola, bo przy takiej ilości

piosenek nie weszłyby na jedno CD. Założenie

było też takie, że jedna będzie bardziej

radiowa, z myślą i naiwnością trochę, że będą

te utwory prezentowane, a druga płyta miała

być z założenia mocna i bardzo rockowa. I na

ten krążek weszły utwory mocne, ostre i szybkie.

Pewnie cieszy cię fakt, że wśród tych 27

utworów nie przeważają wyłącznie te najstarsze

kompozycje, bo mamy tu przecież

solidny wybór ze "Strażnika światła", bo aż

pięć utworów, czy z "Piątego żywiołu"?

Myślę, że ten wybór pokazał nam kto głosował.

I chyba w większości byli to młodsi

fani. Na koncertach tych starych naszych fanów

jest coraz mniej. I to chyba zrozumiałe.

Jak ktoś ma już ponad pięćdziesiąt, albo

sześćdziesiąt lat, to często nie chce się już ruszyć

z domu, mając internet, Youtuba i wszystkie

te podręczne, nowe publikatory. Oczywiście

zdarzają się też wizyty starszych pań i

panów i to dla nas jest wzruszające bo często

opowiadają historie związane z poszczególnymi

utworami, np. że się akurat przy tym

całowali itp. "Strażnik światła" i "Piąty

żywioł" to już bardzo współczesne pokolenie

odbiorców i właśnie oni głosowali na te utwory.

Ale jest też sporo z "Kawalerii Szatana".

To przecież nasza kultowa i chyba najpopularniejsza

płyta.

W żadnym razie nie powinno być więc tak,

że zespół utożsamiany jest wyłącznie z wokalistą,

co widzimy choćby na przykładzie

Iron Maiden, mającego różne ery, od

Di'Anno do ponownego pojawienia się w

zespole Dickinsona, ale to wciąż jest ta sama

grupa?

Tutaj zapewne chcesz zahaczyć o sprawę

odejścia Grześka. Dla nas chwila jego abdykacji

była trudną sytuacją. Przyznam się

Foto: Turbo/MMP

szczerze, ze postanowiłem na zawsze zamknąć

temat nazwy Turbo. Nie miałem

ochoty tego ciągnąć. To, że dalej działamy

zawdzięczać możemy tylko Boguszowi, który

namawiał mnie do tego, żeby spróbować

znaleźć nowego wokalistę. Wtedy nie wyobrażałem

sobie innego gościa za sitkiem jak

Grzegorza. Zadawałem sobie pytanie jakby

wyglądało TSA bez Piekarczyka, albo Kat

bez Romka. To przecież absurd. Długo się

upierałem, bo tłumaczyłem Boguszowi, że

teraz młodzież ma w dupie takie zramolałe

zespoły jak my. Oni mają swoje spojrzenie na

muzykę i zapewne zupełnie inne niż my, stare

dziady. Byłem przekonany, że to się nie

uda. Ale któregoś dnia przemyślałem raz jeszcze

wszystko i postanowiłem się ugiąć.

Ogłosiliśmy konkurs na śpiewaka i wyobraź

sobie, że dostaliśmy aż piętnaście zgłoszeń,

co było dla mnie szokiem. Nawet do dzisiaj

mam próbki MP3 w kompie. Struszczyk był

ostatni jako zgłoszony. A polecił Tomka

Konrad Jeremus, świetny łódzki gitarzysta.

Tomek był jako pierwszy przesłuchiwany i

po pierwszej próbie, na którą Tomek przygotował

cały dwugodzinny repertuar, wiedzieliśmy

już, że trafiliśmy wspaniale. Chcieliśmy

tylko sprawdzić jak Tomka przyjmie publiczność.

Pojechaliśmy do Bielska-Białej i tam

wszystko się okazało. Publiczność nie zauważyła

zmiany wokalisty. To było wspaniałe,

bo publika szalała jak w latach osiemdziesiątych

i po tym koncercie przywitaliśmy Tomka

w zespole. Wymiana twarzy zespołu, którą

był bez wątpienia Grzesiek, to bardzo trudna

sprawa. Zazwyczaj zespoły rozpadają się

w takich przypadkach, bo publiczność jednak

przyzwyczaja się do wokalistów i pewnych

składów. Nam się to udało i gramy

dalej. Tomek jest już z nami 14 lat. Musimy

też pamiętać, że w Turbo było jeszcze dwóch

wokalistów. Pierwszy to Wojtek Sowula, a

drugi to nieżyjący Piotr Krystek. Tak więc

Tomek jest czwartym śpiewakiem i nie zamierzamy

nic już zmieniać w tej materii.|

Analiza listy utworów z "Greatest Hits"

skłania jednak do ciekawych wniosków:

cztery utwory z debiutu, aż sześć ze "Smaku

ciszy", pięć z trzeciej płyty zdają się bowiem

potwierdzać, że również wasi najmłodsi

fani najbardziej cenią ten klasyczny okres

Turbo?

Dla nas to kapitalna sprawa. Tzn, że nasza

muzyka jest wielopokoleniowa. Taka sytuacja

ciągnie się już od lat. Teraz już nie jesteśmy

zaskoczeni obecnością dzieciaków na

naszych koncertach. Bo przecież osiemnastolatkowie,

albo młodzież do trzydziestki, to

przecież dla nas dzieciaki. Na spotkaniach po

koncertach pytaliśmy się skąd znają Turbo

bo przecież urodzili się niejednokrotnie w

XXI wieku. Odpowiedź zawsze była taka, bo

rodzice mieli płyty i kasety, i my słuchaliśmy

tego, i nam się ta muzyka, i ten zespół bardzo

spodobał. Czyż nie jest to budujące, że na

takie stare kapele przychodzą tacy młodzi ludzie?

To znaczy, że klasyczna muzyka metalowa

żyje i ma się dobrze, i że jest na nią cały

czas popyt wśród młodych słuchaczy. A nam

dodaje to sił i ochoty, żeby grać dla nich coraz

lepszą muzykę. Wspaniale. (śmiech)

Zaskoczyło mnie za to, że z "Ostatniego

wojownika" mamy tu tylko kompozycję tytułową

- a gdzie strona B: "Seans z wampirem",

"Bogini chaosu" czy instrumental

"Koń trojański", albo "Miecz Beruda" czy

"Anioł zła"? A już z tych późniejszych

thrashowych, deathowych czy eksperymen-

TURBO 11


talnych albumów mamy albo nic, albo pojedyncze

utwory, w dodatku te mniej oczywiste,

bo choćby z "Awatara" tylko instrumentalny

"Lęk" - wygląda na to, że w ocenie

słuchaczy przełom lat 80. i 90. oraz początek

kolejnego wieku był to mniej istotny

okres w działalności Turbo?

Muszę sprostować, bo "Lęk" nie jest utworem

instrumentalnym. (fakt, coś mi się pomyliło,

chyba za długo nie słuchałem "Awatara", a

układając pytania nie miałem jeszcze "Greatest

Hits" - przyp. red.) Niestety Turbo wśród

nowych słuchaczy, nie jest kojarzone z takimi

utworami jak "Ostatni wojownik", "Miecz

Beruda" czy "Bogini chaosu". Oni w większości

znają debiut i "Kawalerię...". "Wojownik..."

to ciężki kaliber i wielbicieli tego

bardzo ciężkiego okresu dla Turbo jest chyba

mniej, niż tego balladowo-kawaleryjskiego.

"Kawaleria..." to jednak rozrywkowa płyta

(śmiech). I dlatego jest dużo z niej utworów.

Oczywiście wśród propozycji, te które wymieniłeś,

też się pojawiły, ale w głosach i ich

ilości przegrały z tymi utworami, które miały

najwięcej punktów. A założenie było takie,

że to nie my wybieramy, tylko fani. Jak ja

bym wybierał, to byłaby to najcięższa płyta

w historii Turbo, ale konkurs jest konkursem

i musi być gra fair. Dlatego nie ma tych piosenek.

Są tu utwory, których nie spodziewałeś się,

których wybór w jakimś stopniu cię zaskoczył,

ale też i ucieszył, na zasadzie: fajnie,

że ludzie wciąż cenią tę kompozycję?

Nie, nie byłem zaskoczony. Obserwuję reakcje

na koncertach. Widzę, jak fani reagują na

poszczególne piosenki i mniej więcej spodziewaliśmy

się takiego wyboru. Celuje w tym

Bogusz, który jest bardziej balladowo-hardrockowy,

a ja z kolei lubię przypierdol, taki

na maksa. I często się spieramy o repertuar,

ale nie ma krwi tylko jest zawsze kompromis.

Czasem mniejszy, czasem większy. Na płycie

"Piąty żywioł" był chyba z mojej strony troszkę

za duży, bo płyta moim zdaniem nie do

końca jest spójna. Ale przecież to już historia

zamknięta i nie ma co do tego wracać. Najważniejsze,

że słuchacze cenią sobie ten krążek,

na którym jest przecież też sporo znakomitych

utworów.

Aż dwa utwory instrumentalne na składance

tego typu to też ciekawostka, potwierdzająca

zarazem, że w Turbo zawsze grali

muzycy o dobrym warsztacie, więc takie

utwory też broniły się i do tego przetrwały

próbę czasu?

Mieliśmy taką "świecką" tradycję nagrywania

na każdej z płyt utworu instrumentalnego. I

tak sobie nawet pomyślałem, żeby przy okazji

nagrania nowego albumu, zebrać te wszystkie

utwory instrumentalne i wydać je jako

płytę bonusową, albo jako zupełnie odrębne

wydawnictwo. Przesłuchiwałem kiedyś te

wszystkie utwory i stwierdzam, że są znakomite.

Wszystkie bez wyjątku. I powinny być

udostępnione w osobnym zbiorze, bo warto

posłuchać. Niektóre są bardzo progresywne

no i jest przepiękna ballada "W sobie". Musimy

koniecznie to zrobić.

Celowo ułożyliście utwory po części tak,

bez pełnej chronologii, żeby stworzyć z nich

nieco inną całość, żeby było zaskoczenie,

możliwość spojrzenia na daną kompozycję z

innej perspektywy?

Z tego co widzę na okładce to zachowaliśmy

chronologię. Płyta tzw. radiowa zaczyna się

"Fabryką keksów", czyli utworem z drugiego

składu jeszcze z Piotrem Krystkiem. Utwór

Foto: Turbo

który nigdy nie ukazał się na oryginalnej płycie.

Pierwsza płyta kończy się "Epilogiem",

czyli utworem ze "Strażnika...", a po drodze

w kolejności są: "Dorosłe dzieci", "Pozorne

życie", "W sobie", to z płyty "Dorosłe dzieci",

"Coraz mniej" (czyli "Tylu nas") też nie

wyszło na regularnej płycie, potem "Smak

ciszy", "Cały czas uczą nas", "Jaki był ten

dzień" (wersje radiowe), "Wszystko będzie

OK", "Słowa pełne słów" z płyty "Smak ciszy",

"Lęk" z "Awatara", "Człowiek i Bóg" z

"Tożsamości" i dwa utwory ze "Strażnika...",

"Na skrzydłach nut" i wspomniany na

początku "Epilog". Tak więc jest pełna chronologia.

Tak samo jest z drugim krążkiem,

który zaczyna się "Szalonym Ikarem", a kończy

utworem z płyty "Piąty żywioł", czyli

"Może tylko płynie czas".

Paradoksalnie nigdy nie byliście zespołem

singlowym, bo pod tym względem wasza

dyskografia jest więcej niż skromna, ale wygląda

na to, że stawiając na albumy też można

dorobić się radiowych hitów i ponadczasowych

utworów?

To nie my decydowaliśmy o tym czy wydamy

singla, czy nie. To wytwórnia nie była zainteresowana

takim wydawnictwem. Czasami

działania MMP były dla nas niezrozumiałe.

Teraz też powtórzyła się sytuacja z tym wydawnictwem

taka, że po wyczerpaniu nakładu,

a ten szybko się rozszedł, płyty nigdzie

nie można było kupić. I to akurat kiedy był

okres przedświąteczny i kiedy można było

sprzedać dużo więcej płyt. Pisali do nas fani,

że nigdzie nie mogą kupić płyty. Trudno odgadnąć

politykę własnej firmy, której chyba

powinno zależeć na jak największej sprzedaży

swoich produktów. My nawet nie wiemy

ile rzeczywiście płyt zostało wytłoczonych.

Brak słów. Tak więc rozgłośnie jeśli już coś

puszczały, to z całych płyt. I być może tutaj

jest klucz dlaczego Turbo nie ma w mediach.

"Greatest Hits" pilotuje singiel "Na progu

życia", utwór oryginalnie wydany na płycie

"Strażnik światła" - tu też nie postawiliście

na sprawdzone rozwiązanie, to jest ponowne

sięgnięcie po "Dorosłe dzieci", to byłoby

zbyt oczywiste?

Podobno tak, chociaż ja tego singla jeszcze

nie widziałem. Mieliśmy nadzieję, że będą

puszczać ten utwór, z tej, bądź co bądź dla

nas i będę nieskromny, dla polskiej muzyki

rockowej, ważnej okazji . Niestety jak to w

Polsce, cisza totalna. Nawet rozgłośnie, które

nazywają się rockowymi, nie zaintonowały

tego singla, nie mówiąc o tym, że wyszła takowa

płyta. Słucham dzień w dzień pewnego

radia w Polsce i co... i nic. Nie jesteśmy zespołem

medialnym. Jeśli puszczają utwory

Turbo to tylko "Dorosłe dzieci", albo "Smak

ciszy". Nigdy nie słyszałem, żeby ktoś puścił

"Jaki był ten dzień", albo "Tylu nas". Nie

wspomnę już o dwóch ostatnich płytach, które

mimo swojej rockowej mocy są bardzo melodyjne

i nadają się do radiowej prezentacji.

Nie mogę ciągle pojąć z jakiego klucza to

wszystko się dzieje. A wiadomo, zespołu,

którego nie ma w mediach to i nie ma na

koncertach, tzn. ludzie go nie znają i pozostaje

walka poprzez internet i kanał na You

Tube. Nie jest dla mnie zrozumiałe to, że np.

Republika lata po kilkanaście razy dziennie,

Lady Pank i inne również, a niektóre zespoły,

które nadal istnieją nie są prezentowane.

Czy słyszałeś kiedyś Behemotha, Kat, Vadera

czy Decapitated? To są światowe, topowe

polskie kapele, zupełnie pomijane w

polskich mediach, a te przecież powinny

szczycić się nimi, bo to wielka wartość polskiej

muzyki. Niestety od zawsze artysta zachodni,

nawet gdyby był z trzeciej ligi, ma

większe fory w naszych mediach, niż polski

artysta. To skandaliczne, jak się dba o naszych

twórców, a raczej jak się nie dba...

Jest to dla ciebie jako kompozytora nieco

frustrujące, że masz w dorobku setki najróżniejszych

utworów, nagranych nie tylko

z Turbo, a na radiową emisję mogą liczyć

raptem dwa-trzy ograne od wielu, wielu lat,

12

TURBO


tak jakby dla wielu osób, odpowiedzialnych

za ten stan rzeczy, zespół Turbo skończył

się w 1985 roku?

To kuriozalna sytuacja. W latach osiemdziesiątych

redaktorzy radiowi czekali na każde

polskie nagrania, na każdego wykonawcę. I z

dumą puszczali i chwalili się właśnie polskimi

artystami. Pamiętam, że Lista Przebojów

Programu Trzeciego, tego wspaniałego programu,

który został rozpieprzony przez dzisiejszą

władzę, była zdominowana polskimi

wykonawcami. Na tej liście również zadebiutowały

z powodzeniem "Dorosłe dzieci". To

był czas, kiedy polski artysta był doceniany

w mediach i przez publiczność, i to było

wspaniałe. Niestety, gdy do Polski weszły

wielkie koncerny płytowe wszystko zostało

rozwalone. Sprawa wygląda dość prosto. Wytwórnie

kupują czas antenowy i wypełniają

ten czas utworami swoich artystów, ale nie

polskich oczywiście bo dla nich ważniejsi są

ich artyści, czyli zachodni, bo to są koncerny

zachodnie. To są mechanizmy kampanii reklamowych,

gdzie na miesiąc wykupuje się

czas w najlepszej porze słuchalności. I taki

utwór, który został wpuszczony do tzw. playlisty,

chodzi co godzinę i staje się przebojem.

A jak jest przebojem, to wiadomo za tym idą

pieniądze z firm chroniących prawa autorskie,

a potem część tych pieniędzy wraca do

wytwórni i tak się to kręci. Dzisiaj niezależni

artyści nie mają żadnych szans, a polscy tym

bardziej. Powstało setki znakomitych polskich

zespołów, które przestały istnieć bo

nikt nie był zainteresowany ich promowaniem.

Takim przykładem jest zespół moich

dzieciaków Deleted, który nagrał genialną

płytę z kategorii rocka progresywnego i

przestał istnieć bo np. organizatorzy koncertów

nie chcieli nie tylko płacić za sam występ,

ale nawet nie chcieli pokrywać kosztów

transportu. Ja rozesłałem do kilku ważnych

rozgłośni tę płytę, że polecam, że świetna i co

i nic, dupa blada. Dzisiaj liczą się te pieprzone

programy, "Jak oni tańczą", "Jak oni srają",

itd. Jak nie trafisz do pewnego układu, możesz

zmienić natychmiast zawód, będziesz

mniej rozczarowany.

Taka sytuacja trwa niestety od lat, trudno

więc chyba mówić o jakimś przypadku czy

marginalnym niedopatrzeniu?

To jest sytuacja ogólnoświatowa, ale tamci

wykonawcy czerpią honoraria z całego świata,

bo te wytwórnie są obecne w każdym kraju

na naszym globie. Nasze polskie zespoły

istnieją tylko w Polsce. Koncerny nie puszczają

naszej muzyki na świecie, nawet

wtedy kiedy jakiś zespół ma kontrakt płytowy

z takim gigantem. Oni drążą nasz rynek

i zabierają nam kasę, a my zarabiamy jakieś

drobiazgi tylko w Polsce. To jakaś paranoja i

nie widzę rozwiązania tej sytuacji.

Foto: Turbo

Dobrze więc, że chociaż częściowo skończył

się ten dyktat medialnych monopolistów, a

dzięki internetowi słuchacze mają szansę

poznać bardzo różną muzykę - wydanie

przez Turbo takiej kompilacji może być dla

kogoś początkiem przygody z waszą muzyką,

zachętą do sięgnięcia po studyjne albumy?

Ja oczywiście bardzo się cieszę z wydania tej

płyty i z tego, że wszystko można zobaczyć w

Internecie. Rzeczywiście dla takiej niemedialnej

kapeli jak my to duża szansa dotarcia do

nowej publiczności i to jest wspaniałe, bo nie

musimy się prosić o prezentacje naszej twórczości

w publikatorach. Niestety Internet też

zabija muzykę, bo przez to, że ludożerka ma

wszystko w telefonie, to powoduje rozleniwienie

i brak chęci uczestnictwa w kontakcie

z żywym artystą. Oczywiście to nie jest regułą,

bo na zachodnie gigi walą tłumy. Natomiast

sprzedaż płyt jest porażająco niska.

Kiedyś czekaliśmy na wydanie każdej płyty z

wypiekami na twarzy. Chcieliśmy je mieć,

dotykać, a nawet wąchać. To był dla nas ołtarzyk.

Dzisiaj nie ma już takiego celebrowania

wydawania płyt. Dzisiaj są firmy streamingowe,

które za bezcen proponują ludziom np.

trzy miesiące słuchania za darmo, albo ostatnio

Tidal oferuje cztery miesiące muzyki za 4

zł. Większego skurwysyństwa nie widziałem.

To znaczy, że możesz za złotówkę słuchać do

woli muzyki, czyli tysięcy wykonawców, za

jedną złotówkę miesięcznie. To ja się pytam,

gdzie mają artyści zarabiać? Przecież to jest

złodziejstwo, ale nikt się nad tym nie zastanawia.

Żeby wydać płytę, trzeba często

rok, albo więcej nad materiałem ciężko pracować,

a potem wyceniają twoją pracę na setne

groszy. Tak samo jest teraz w pandemii.

Nikt nam nie płaci żadnych pieniędzy. Firmy

streamingowe nas okradają, żadnej tarczy od

państwa dla nas nie ma i niech sobie artyści

zdychają. Nie myślałem, że dożyję tak

kurewskich czasów. Moje "Dorosłe dzieci"

ktoś wystawił kiedyś na YouTube. Utwór

miał około 20 milionów odtworzeń. Ja nie

dostałem z tego złotówki, a ktoś, kto mi

ukradł utwór zarobił na tym sporą kasę.

Napisałem do YouTube, to mi odpisali, że

muszą sprawdzić, bo mają tysiące takich

informacji i cisza już przeszło dwa lata. A

sprawa jest prosta, powinni się zapytać czy

wystawca ma prawa autorskie do tego żeby

wystawić jakiś utwór. Natomiast jak w wakacje

wystawiałem swoje filmiki, to mi je po

blokowali, bo prawa autorskie, a to przecież

były moje prawa, bo grałem przykłady z moich

płyt. Coś tu nie gra i ktoś powinien z tym

zrobić porządek.

Jubileusz jubileuszem, kompilacja cieszy,

ale nie ma co ukrywać, że ostatnią płytę

studyjną "Piąty żywioł" wydaliście jesienią

2013 roku. Później była co prawda jej wersja

anglojęzyczna oraz wydawnictwo live "In

The Court of The Lizard", ale może szykujecie

dla fanów nowy album?

Nowy album oczywiście mamy już od dwóch

lat przygotowany. Tzn. jest on w moim komputerze.

Właściwie nie wiem dlaczego ta płyta

jeszcze nie wyszła. Może dlatego, że każdego

roku mieliśmy trasę z jakiegoś powodu.

A to z okazji wydania "Kawalerii...", potem

rocznica "Wojownika...", trasa trzydziestopięciolecia

i nie znalazł się termin, w którym

mogliśmy promować nowy materiał. Powinniśmy

nową płytę wydać w 2022 roku patrząc

na sytuację, w której świat się znalazł.

Bo przecież nasze czterdziestolecie musieliśmy

przenieść na rok 2021 i to jak to cholerstwo

się skończy i czy się skończy? Ale chyba

nie będziemy już czekać i w styczniu zaczynamy

pracę nad ograniem materiału i na

wiosnę wejdziemy do studia, a jesienią wydamy

nasz nowy i najlepszy album w historii

Turbo, czego w Nowym 2021 Rocku życzę

tobie, fanom i oczywiście sobie. Mam nadzieję

na szybkie spotkanie na koncertach. Już

się nie mogę doczekać.

Wojciech Chamryk

TURBO

13


Czysty przypadek

Kat to nazwa budząca spore emocje i

kontrowersje. Ostatnio nie tylko

wśród fanów naszej rodzimej sceny

metalowej, czy rozmaitych bigotów

ale także wśród muzyków, którzy

przed rozłamem wspólnie tworzyli

ten zespół. Jest to temat, którego w

rozmowie z Romanem Kostrzewskim,

twórcą większości tekstów Kata oraz

całej charakterystycznej otoczki tego

zespołu nie sposób uniknąć. Na

szczęście w rozmowie nie skupiliśmy

się tylko na tym, co było, gdyż obecnie

w obozie kapeli występującej pod

nazwą Kat & Roman Kostrzewski mimo pandemii, która spowodowała pewien

zastój naprawdę sporo się dzieje. Roman i koledzy wypuścili niedawno na światło

dzienne koncertowy krążek "Live 2019", którego kulisy powstania były dość nietypowe.

Więcej szczegółów dowiecie się z naszej rozmowy.

HMP: Witaj Roman. Cóż, przyszło nam

wszystkim funkcjonować w niezbyt przyjemnych

czasach. Powiedz mi proszę, jak ta

cała zwariowana sytuacja, która mamy

obecnie w kraju i na świecie wpłynęła na

morale Twoje i całego zespołu?

Roman Kostrzewski: Sytuacja faktycznie

jest bardzo trudna dlatego, że praktycznie

wszyscy przezywają różnego rodzaju niedogodności.

Muzycy są jedną z tych grup, która

została pozbawiona możliwości wykonywania

swej pracy w pełnym wymiarze, a konkretnie

mam tu na myśli granie koncertów. Te występy

właśnie często były podstawą naszego

bytu, który w tym momencie stał się zagrożony.

Generalnie odczuwamy te same problemy,

które odczuwają inne grupy zawodowe,

które zostały dotknięte obostrzeniami. Ostatnio

w mediach różnej maści pojawiły się budzące

sporo emocji w społeczeństwie wiadomości,

które tak naprawdę są wprowadzającymi

zamęt dezinformacjami. Mówi się o

tym, że rzekomo do kieszeni artystów popłynęły

potężne dotacje. Owszem, te dotacje były,

ale dla firm związanych z jakimś aspektem

działalności artystycznej. Głównie chodzi o

tych, którzy organizują różnego rodzaju eventy,

dbają o oświetlenie sceny, nagłośnienie

itp. Sami artyści w najlepszym przypadku

otrzymali kwoty wynoszące 2000 złotych z

groszami. I to ci, którzy nie osiągnęli w tym

roku tych najniższych dochodów. Ci zaś, którzy

osiągnęli dochód powyżej 2300 na żadną

pomoc od państwa nie mają szans. Są zatem

skazani na środki, które sami sobie wypracują.

Jak już mówiliśmy koncerty są zakazane,

więc zostają jedynie wpływy z praw autorskich,

ze sprzedaży płyt itp. A z tym bywa

naprawdę różnie. Są co prawda artyści, którzy

z tego tytułu osiągają naprawdę całkiem spore

dochody, jednakże jest to mniejszość. Mam

Foto: Bonzo

tu na myśli wykonawców, którzy stale goszczą

w radiu i w telewizji, jednak w przypadku

Kata nic takiego się nie dzieje. Skład naszego

zespołu jest stosunkowo młody, co w

tym wypadku może rodzić pewien problem,

gdyż moi przyjaciele z zespołu takich artystycznych

zdobyczy jeszcze nie osiągnęli.

Koncerty były bardzo mocną stroną Twojego

zespołu. Na pewno czujesz, że zabrano

Ci coś naprawdę istotnego.

Owszem. To duża strata nie tylko z ekonomicznego

punktu widzenia. Trudność w tym

wypadku dotyczy także innych kwestii. Otóż

każda osoba żyjąca na tym świecie ma prawo

dokonywać wyboru, co chce w życiu robić.

Czasami jednak nasze życie nie jest zbyt łaskawe

i okoliczności zmuszają nas często do

robienia nie tego, co rzeczywiście byśmy

chcieli, ale tego do czego różne czynniki zewnętrzne

nas zmuszają. Musisz wiedzieć, że

postawiliśmy wszystko na muzykę. Ja mam w

tej chwili 60 lat, ponad 40 lat pracy na scenie

oraz pracy w domu nad utworami, która to na

dobrą sprawę na chwilę obecną mi pozostała.

Jestem na etapie kończenia płyty solowej.

Pierwszy utwór z tego albumu będzie dostępny

już w pierwszych dniach stycznia. Płyta

powinna się ukazać w okolicach kwietnia. Na

kolejny album Kat & Roman Kostrzewski

trzeba będzie jeszcze trochę poczekać. Pomysły

kompozycji co prawda się pojawiają,

natomiast nie jestem w stanie w tej chwili

podjąć odpowiednich działań, które pchnęły

by ten proces dalej. Najwcześniejsza realna

data premiery płyty zespołowej to koniec roku

2021. Obecna sytuacja jest jaka jest jednak

nie łamiemy się bo rozumiemy, co się

dzieje dookoła jedna z wieloma sprawami się

nie zgadzamy. Nie jest nam na pewno po drodze

ze wszystkimi krokami rządu, z sianiem

dezinformacji, z dyskryminowaniem niektórych

branż. Warto tutaj zaznaczyć, że sensowność

niektórych obostrzeń jest kompletnie

niezrozumiała dla zwykłego człowieka.

My jako muzycy jesteśmy poniekąd zmuszeni

zrezygnować z części aspektów naszej pracy,

o których już zresztą wspomniałem.

Wspomniałeś o solowej płycie. Jakiej muzyki

możemy na niej oczekiwać?

Będzie to muzyka zdecydowanie odmienna

od tej, którą prezentujemy jako zespół. W

mojej solowej twórczości stykają się ze sobą

bardzo różne światy muzyczne. Sam nie jestem

w stanie jednoznacznie tego zaszufladkować

gatunkowo, gdyż znajdziemy tam na

przykład elementy folku, będą też elementy

typowo ambientowe, odnośników do metalu

też tam nie zabraknie. Będzie to świat muzyczny,

który dla wielu słuchaczy może być czymś

zupełnie nowym. W dzisiejszym świecie

mamy bardzo dużą ilość klonów. Płyty są do

siebie szalenie podobne. Gwarantuje zatem,

że ta płyta będzie czymś odmiennym od tego,

co fani Kata mogli dotychczas usłyszeć, ale

oczywiście nie będzie to muzyka, która będzie

odkrywała jakieś nieznane obszary muzyczne.

Piękno muzyki jako sztuki polega jednak

na tym, że tych dźwięków jest niewiele a

można z nich stworzyć naprawdę cuda i starać

się wytworzyć nową jakość. Nowe gatunki

tak na dobrą sprawę nie powstają. Wszystko

to, co dociera do naszych uszu to różnego rodzaju

syntezy. Z drugiej strony sam metal jest

bardzo szeroko definiowanym gatunkiem. Od

spraw czysto doomowych, gdzie niegdzie metal

spotyka się także z ambientem a kończąc

na brutalnym death metalu czy innej ekstremie.

Jest też taki nazwijmy to środek, który

ogólnie określamy heavy metalem. Niektórzy

też pewnie wliczą do tego środka thrash.

Niedawno światło dzienne ujrzała Wasza

płyta koncertowa "Live 2019". Jest to zapis

Waszego występu, który miał miejsce w

ramach trasy "Legendy Metalu", gdzie graliście

w towarzystwie zespołów Vader oraz

Acid Drinkers. Jak ogólnie wspominasz

tamtą trasę?

Były to naprawdę wspaniałe koncerty. Ta

inicjatywa była fantastyczna z wielu powodów.

Po pierwsze muzycy udzielający się w

różnych zespołach nie mają częstej możliwoś-

14

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI


ci spotkań i zamienienia ze sobą chociażby

paru słów. Członkowie wszystkich kapel, które

grały na wspomnianej trasie od lat pozostają

ze sobą w dobrych relacjach. W przeszłości

spędziliśmy razem wiele niezapomnianych

chwil związanych z działalnością muzyczną,

ale nie tylko. Zaliczyliśmy mnóstwo fajnych

spotkań zarówno z Acidami, jak i z

Vaderem czy Quo Vadis. To, że artyści się

razem fajnie bawią to jest jeden aspekt całej

sprawy. Drugi, to wytworzenie fajnego klimatu

między wykonawcą a słuchaczem, danie

ludziom jakiejś radości. Ze sceny schodziły

takie emocje jak energia, przyjaźń, radość.

Publiczności się to naprawdę podobało. Ludzie

na te koncerty zjeżdżali się z różnych

miejsc kraju, jednak nie dało się odczuć żadnych

zgrzytów czy też animozji. Wszystko

się odbywało w bardzo przyjacielskiej atmosferze.

Oczywiście publiczność była skumulowana.

Wiesz, jak Acid Drinkers, Kat czy też

Vader gra swój osobny koncert, to nie jest w

stanie zgromadzić takiej liczby ludzi jak te

trzy zespoły grające razem. Jeżeli natomiast

mówimy o albumie "Live 2019", to jego nagrania

było dziełem czystego przypadku. W

zasadzie była to rejestracja robocza naszego

akustyka, który był jednocześnie organizatorem

całej tej imprezy i nosił się z zamiarem

zarejestrowania przy okazji następnej puli

koncertów pod tym szyldem jednego z naszych

występów. Planował rejestracje zarówno

obrazu, jak i dźwięku. Z wrocławskiego

koncertu uczynił sobie coś na kształt poligonu

doświadczalnego. Nie dokonał zatem

tych nagrań do końca w taki sposób, jak należało

to zrobić. Zazwyczaj jest to tak, że jeżeli

planuje się profesjonalne nagranie występu,

to na potrzeby rejestracji dźwięku wybiera

się miejsce, które jest w pełni odseparowane

od publiczności. Tam się ustawia stół

mikserski, który jest ustawiony specjalnie pod

dźwięk rejestrowany. Natomiast za dźwięk,

który leci ze sceny dla publiczności odpowiada

stół mikserski, który wszyscy widzą bo z

reguły jest on ustawiony naprzeciwko sceny.

Zatem są dwa zupełnie inne rodzaje przekazu

dźwiękowego. Rejestracja, która miała wówczas

miejsce ma charakter czysto bootlegowy.

Ta płyta jest właśnie poniekąd bootlegowa.

Można na niej usłyszeć wiele mankamentów i

zniekształceń. Z niektórymi trzeba było się

później zmagać, by w miarę wyczyścić pewne

ślady. Mówię "w miarę" bo całkowite wyczyszczenie

ich było niemożliwe. Udało nam się

jednak podjąć pewne realizatorskie działania

na tyle, by ostateczny efekt nadawał się do

słuchania. Można temu albumowi wiele zarzucić,

ale czuć tam energię grania koncertowego.

Płyty studyjne mają swoją wartość. Są

one nagrywane w specjalnych pomieszczeniach,

gdzie separuje się dźwięk itp. Tworzenie

takich płyt daje muzykom ogromną radość,

jednak sam proces nagrywania trwa co najmniej

kilka miesięcy. Produkcja koncertowa jest

natomiast czymś szczególnym. Wystarczy dobrze

zarejestrować występ, zgrać go i sprawa

załatwiona.

Dobrze, że dokładnie wyjaśniłeś okoliczności

powstania tej płyty. Jak zapewne wiesz w

sieci pojawiło się już kilka recenzji "Live

2019". Często pada tam określenie "bootleg"

jednakże ma ono charakter zarzutu.

Rozumiem te zarzuty. Być może ludzie oczekiwali

dobrze wyprodukowanej płyty koncertowej,

ale tak, jak już wspomniałem, dźwięk

Foto: Bonzo

na tej płycie jest efektem przypadku, a nie

działań obliczonych na prawidłową rejestrację.

Jednak z uwagi na to, że nie byliśmy w

stanie grać koncertów uznałem, że pomimo

poważnych dolegliwości, z którymi przyszło

mi zmagać dam radę jakoś to zlepić do kupy.

Ale tak jak wspomniałem wcześniej, nie wszystkie

wady takiej rejestracji dało się ukryć.

Żeby płyta fajnie zabrzmiała musi zostać

spełniony szereg istotnych kryteriów. Najważniejszym

z nich jest sposób położenia śladów.

Nie wystarcza samo to, że muzyk dobrze

zagra. Musi też być określona jakość wydobywania

dźwięków. Nie będę ukrywał, że

istotny tu jest także talent realizatorski. Osobiście

jestem pasjonatem realizacji dźwięku.

Brzmienie tej płyty mogę częściowo wziąć na

karb mojej niedojrzałości w tym temacie.

Wspomniałeś o swoim stanie zdrowia.

Część koncertów trasy "Legendy Metalu"

musiała zostać odwołana właśnie ze względu

na komplikacje z Twoim zdrowiem. Jak

się czujesz na dzień dzisiejszy?

Mój stan jest w miarę stabilny choć nie korzystam

z dobrodziejstw medycyny. W moim

przypadku oznaczałoby to, że już jestem w

zasadzie kaleką, gdyż wycięto by mi solidny

kawałek mojego ciała. Musiałbym się poddać

chemioterapii, więc w tych czasach epidemii

koronawirusa byłoby to tym bardziej ryzykowne.

Poszedłem trochę w inny deseń. Po

wycięciu guza postanowiłem zrobić wszystko,

by ponaprawiać swój organizm na tyle, na ile

jest to jeszcze możliwe. W związku z tym staram

się jeść rzeczy, które są mniej skażone

różnego rodzaju chemicznymi świństwami.

Staram się też nie przejmować wieloma aspektami

życia. Staram się też brać odpowiednią

dawkę suplementów, których zażywanie

odniosło skutek w niejednym przypadku.

Zresztą wszystkie suplementy, które biorę zostały

mi zaproponowane przez osoby, na które

zadziałały one bardzo pozytywnie. Zawierają

one określony zestaw minerałów, których

wielu ludzi nie dostarcza sobie w codziennej

diecie. Są tam też różne elementy odpowiedzialne

za odtruwanie całego organizmu. Suplementy

oraz zmiana sposobu żywienia to

takie technikalia do ogólnego polepszenia stanu

własnego organizmu. Musiałem jednak to

zrobić jak najszybciej i w jak najbardziej radykalny

sposób. W efekcie tego dzisiejszy Romek

Kostrzewski to człowiek bez brzucha

(śmiech). To obciążenie tego bebechu było

dość solidne. Natomiast mój obecny wygląd

fajnie spuentował akustyk jednej z metalowych

kapel oraz szef metalowego klubu w

Bielsku-Białej. Jak mnie zobaczył to powiedział

do mnie: "Wiesz co? Ta choroba Ci służy".

Serio? (śmiech)

Tak. Zatem jak widzisz sam dostrzegam pozytywne

zmiany. Żałuję tylko, że jedna z

podstawowych mądrości życiowych została

przeze mnie zaniedbana czego efektem jest

stan, w jakim znalazł się mój organizm. Staram

się jednak odwrócić te szkody na tyle, na

ile się jeszcze da.

Jeszcze przed chorobą miałem okazję kilka

razy widzieć Cię na żywo na scenie i za

każdym razem sprawiałeś wrażenie wulkanu

energii. Ciężko mi uwierzyć, że nie

dbałeś wtedy o formę.

Niestety, tak nie było. W moim przypadku

jest to wypadkowa kilku czynników. Już jako

dziecko byłem bardzo ruchliwy. W młodości

sporo biegałem. Nie wyczynowo, ale tak po

prostu z pasji. Ale przede wszystkim nie małą

rolę odgrywa tu stan ducha, który pozwala

być kimś w rodzaju szamana. Jeśli sięgniesz

do książek o życiu starożytnych szamanów,

to przeczytasz, że bardzo wiekowi ludzie byli

w stanie skakać przez ogromne płomienie. Na

co dzień sprawiali wrażenie, że chylą się ku

ziemi, natomiast wystarczył jeden moment

ekscytacji, pewnego stanu ducha, w którym

byli w stanie wykrzesać z siebie niesamowitą

ilość energii. Raczej to był ten stan, który

towarzyszył mi na scenie. Po prostu fajny

stan ducha, w którym człowiek jest w stanie

naprawdę celebrować daną chwilę. Poza tym

oczywiście doświadczenie sceniczne. Nie pomijałbym

tu faktu, że człowiek po latach na

scenie zdobywa jakieś arkana, które pozwalają

mu na koncercie nie wkładać aż tak wiele

wysiłku, a jednocześnie osiągać właściwe

skutki.

Pozostańmy jeszcze w tematyce koncertów.

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI 15


Masz do dyspozycji repertuar, który nagrałeś

jeszcze ze starym składem Kata, masz

również do dyspozycji utwory z dwóch albumów

studyjnych, które nagrałeś pod szyldem

Kat & Roman Kostrzewski, więc jest

tego całkiem sporo. W jaki sposób tworzycie

koncertowy set?

Nie mamy żadnego konkretnego klucza.

Wręcz przeciwnie. Osobiście kocham wszystkie

utwory, które nagrałem, zatem dla mnie

to jest bez znaczenia, które z nich pojawią się

na koncercie. Może to za to być istotne dla

muzyków. Chociażby wytrzymałość fizyczna

perkusisty odgrywa tu istotną rolę. To może

mieć przeogromny wpływ na jego grę. Takie

czynniki jak najbardziej muszą być uwzględniane.

Na pewno uwzględniamy to, czy graliśmy

dane utwory w poprzednim sezonie.

Staramy się mieć kilka żelaznych punktów

naszego repertuaru, jak chyba każdy zespół,

który jest na scenie trochę dłużej. Czasami

zdarzało się nam słyszeć pytania w stylu "czemu

nie zagraliście tego albo tamtego". Powiem

szczerze, że pewien problem z tym mamy.

Tego problemu by nie było, gdybyśmy

mieli tylko dwie płyty. Wybieramy wtedy najlepsze

utwory i po prostu gramy. Natomiast

w naszej sytuacji musimy w tym względzie

dokonywać pewnych wyborów i iść na pewne

kompromisy. Problem się pojawia gdy na

światło dzienne wychodzi nowa płyta. Trzeba

wtedy zaprezentować kilka nowych numerów

a w związku z tym część tych starych musi z

repertuaru koncertowego wylecieć. Często są

to utwory, które publiczność zdążyła pokochać.

Staraliśmy się co roku nieco modyfikować

nasz set. Robiliśmy to po to, by dostarczać

każdego roku innych wrażeń.

Koncert, który trafił na płytę "Live 2019" był

częścią trasy promującej album "Popiór". Jednak

są tam tylko trzy kawałki z tego albumu.

Zdarzało nam się grać więcej utworów z

"Popióra". Wszystko zależy od tego, czy dany

koncert jest tylko nasz czy dzielimy scenę

z innymi kapelami. Jeżeli jesteśmy główną

gwiazdą, to wówczas gramy całe dwie godziny.

Jeżeli zaś gramy trasę typu "Legendy Metalu",

to czas występu każdego z zespołów

jest okrojony mniej więcej do godziny. Zatem

chcąc nie chcąc musimy wykreślić coś zarówno

z tej dawnej muzyki Kata, jak i nowych

utworów. Na trasie "Legendy Metalu",

na której "Live 2019" został zarejestrowany

graliśmy okrojoną wersję naszego setu.

Skoro już poruszyliśmy temat albumu "Popiór",

to od wydania tamtego krążka upłynęło

już mniej więcej półtora roku. Jak go

postrzegasz po tym okresie czasu? Jesteś z

niego zadowolony tak samo, jak miało to

miejsce zaraz po wydaniu, czy może dostrzegasz

pewne aspekty, które Twoim zdaniem

wymagałyby poprawy.

Artyści już tak mają, że patrząc na swoje dzieła

z perspektywy czasu zawsze znajdą coś, co

ich zdaniem wymagałoby poprawki. Natomiast

jestem tu daleki od wybrzydzania. Od

poprawiania mankamentów są następne produkcje.

Mając bogaty dorobek artystyczny

dostrzegam, że każdy z moich utworów oddawał

taki stan ducha, jaki miałem w momencie

jego tworzenia. Jeżeli artysta chce tworzyć,

to niekoniecznie musi oddać wszystko w

jednym utworze. Nawet lepiej jest nie skupiać

się na tym, by wszystko zostało zagrane

naraz, ale spróbować uczynić utwór charakterystycznym

i podejść do niego w nieco inny

sposób, niż do pozostałych utworów. Wówczas

pozbywamy się wrażenia, że było tam

coś niedoskonałego. Dany kawałek wymaga

odpowiedniego podejścia, w innym zaś można

zbudować całkowicie odmienny klimat i

odnaleźć się w nim na nowo.

Foto: Ilona Matuszewska

Album "Live 2019" podobnie jak "Popiór" wydaliście

własnym sumptem. Uważasz, że

taka formuła wydawnicza lepiej się sprawdza

w Waszym wypadku niż współpraca z

jakąkolwiek wytwórnią?

Powiem Ci, że w zasadzie w naszym wypadku

to była konieczność. Przez odbiorców muzyki

cały rynek muzyczny jest postrzegany nieco

inaczej niż ja go postrzegam. Dla typowego

fana najbardziej optymalnym rozwiązaniem

byłoby słuchanie najwspanialszej muzyki za

jak najmniejszą cenę, a często nawet za darmo.

Skoro pliki MP3 z danym albumem krążą

po sieci czasem nawet przed oficjalną premierą,

to ludzie nawet nie chcą płacić za płyty,

bo sobie wolą to ściągnąć. Natomiast

artysta, jeżeli chce oczywiście w pełni wykorzystać

swe możliwości to musi się stale zajmować

muzyką. A żeby się tym zajmować

stale, to musi z czegoś żyć. Jeżeli poza muzyką

będzie się zajmował czymś innym, to

nigdy nie wykorzysta pełni swoich możliwości.

W tym miejscu pojawia się ogromna rozbieżność

między tym, co oczekuje publiczność

a oczekiwaniami wykonawcy. Rynek

muzyczny z punktu widzenia wydawców nie

jest po to, żeby robić dobrze muzykom tylko

właśnie ma robić dobrze publiczności. A to

nie idzie w parze z interesem artystów. W naszym

kraju niestety wytworzyła się taka sytuacja,

że przy zmniejszonej ilości sprzedawanych

egzemplarzy funkcjonowanie dużych

wytwórni płytowych jest właściwie szkodliwe

dla artystów. Szczególnie dla takich artystów

jak ja. W tym momencie rynek określa cenę

płyty, a wytwórnie nie chcą przeskakiwać tej

nazwijmy to uśrednionej ceny. Dla artystów

zostaje raptem 5 złotych do podziału od każdego

sprzedanego egzemplarza. Jeżeli mielibyśmy

taką sytuację, w której publiczność nie

piraciłaby tylko rzeczywiście kupowała płyty

to wówczas przy takiej sprzedaży jaką mieliśmy

kiedyś, w czasach kiedy jeszcze nie było

zwyczaju piracenia czyli ok. 40-80 tysięcy w

ciągu roku, byłoby ok. Przy takiej ilości to 5

złotych dla zespołu było czymś absolutnie

wystarczającym. Ale nie w dzisiejszych czasach.

Uznaliśmy, że jeżeli będziemy wydawać

nasze albumy przez własną firmę, to możemy

wyznaczyć ich cenę biorąc pod uwagę koszty

prowadzenia działalności oraz fakt, że co

prawda egzemplarzy sprzeda się mniej, ale my

i tak zarobimy więcej oraz będziemy mieli

środki na promocję. I dokładnie tak to działa.

Po wydaniu "Popióra" była możliwość nagrania

dwóch teledysków. Co ciekawe, nie było

na to absolutnie żadnych szans, gdy byliśmy

w Mysticu czy innych firmach fonograficznych.

To był problem. Nagle się okazuje,

że się da. Płyta ma wyższą cenę, to fakt, ale

należy pamiętać, że przy okazji daliśmy słuchaczom

dodatkowe elementy w postaci

wspomnianych klipów. Więc do tej wartości

dodaliśmy coś. Sam zespół też trochę więcej

zarobił. Nie są to co prawda jakieś kosmiczne

sumy pieniędzy, ale zawsze to jest więcej.

Gdyby obecnie były możliwe koncerty, to pewnie

nasza firma wypuściłaby więcej tytułów.

Pojawiłaby się wówczas możliwość zejścia z

ceny poszczególnych płyt ze względu na obniżenie

kosztów. Tym sposobem doszlibyśmy

do pożądanego pułapu, czyli cena byłaby w

kwocie do przyjęcia przez publiczność, a i my

jako twórcy byśmy na tym zarabiali. Będąc w

wytwórni jest to niemożliwe. Dziś mamy czasy,

że złotą płytę dostaje się za chyba 10 tysięcy

sprzedanych egzemplarzy. W przypadku

muzyki poważnej jest to chyba jeszcze

mniej. Kiedyś złota płyta oznaczała miliony

sprzedanych egzemplarzy. Jak zatem widzisz

zmiany są ogromne, natomiast większość firm

fonograficznych kompletnie się do nich nie

dostosowała. Im się rachunek ciągle zgadza.

Ale artystom niestety nie.

Wspomniałeś o ściąganiu plików. Wiesz nawet

to już na tą chwilę odchodzi do lamusa,

gdyż mamy serwisy typu Spotify, gdzie można

słuchać pełnych albumów praktycznie

za darmo.

16 KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI


Spotify nie jest do końca za darmo, jednak

zarabia się tam grosze. Dlatego nas tam nie

ma. Jaki jest sens publikowania własnej muzyki,

gdy na dobrą sprawę nic się z tego nie

ma. Co innego, jeśli mówimy o pojedynczych

utworach promocyjnych. Wówczas zgoda.

Nawet jest to wskazane. Artysta chce wypromować

swoją muzykę, czy konkretny album

zatem wybiera jeden utwór i puszcza go za

darmo do sieci, ewentualnie zrobi do niego

jakiś klip, którego celem jest dotrzeć do jak

największej ilości osób. To ma jak najbardziej

sens, gdyż tego typu działanie ma przekonać

słuchacza do zakupu płyty. Kiedyś tą rolę

pełniły single. Optymalna sytuacja była taka,

że nawet one były sprzedawane i artyści na

nich zarabiali. To dopiero siła mediów spowodowała,

że artyści są coraz bardziej zubożali i

zmuszeni zarabiać w inny sposób. Wykonawcy

z jak ja to nazywam pierwszego obiegu,

to znaczy ci lansowani w mediach, a nawet

bardziej wytwórnie, które za nimi stoją mają

nawet konkretne życzenia. Często jest tak, że

to oni dyktują rozgłośni radiowej, co ta ma

puszczać. Jeszcze tak ponad 20 lat temu w

takiej rozgłośni jak RMF można było trafić

na kawałki metalowe. Dzisiaj tam nie ma nic,

co by było bliskie tej muzyce.

Jeszcze pociągnę temat kupowania płyt.

Mam paru znajomych, którzy słuchają sporo

muzyki, jednak nie kupują oni płyt z prozaicznego

powodu. Po prostu nie mają ich na

czym odtworzyć. Odchodzenie od fizycznych

nośników poniekąd jest wymuszone

przez postęp technologiczny. Nie jestem na

100% pewien, ale chyba już nie da się kupić

nowego laptopa z wejściem na CD. Co więcej

na rynku jest masa wież grających, które

mają bluetooth, wejście USB, slot na kartę

SD itp. Jednym słowem wszystko poza

płytą. I nie mam tu na myśli tylko chińszczyzny

z supermarketu.

Do osób, które z jakichś powodów odwróciły

się od fizycznych nośników też wyciągamy

rękę. Na naszym Bandcampie można zakupić

pliki w bardzo dobrej jakości dźwięku. Każdy

może je zakupić w cenie 12 dolarów.

Zapytam z czystej ciekawości. Jak te pliki

się sprzedają?

Szczerze mówiąc na razie słabo. Sprzedają się

głównie płyty CD. Ale do zmian, o których

wspomniałeś rynek na pewno też się w jakiś

Foto: Ilona Matuszewska

Foto: Kat & Roman Kostrzewski

sposób będzie coraz bardziej dostosowywał.

Jednak słuchacze nie pozbywają się nośników

fizycznych. Podobnie jak wiele osób nie pozbyło

się winyli i gramofonów w momencie

gdy pojawiły się kompakty. Myślę jednak, że

pomimo tego postępu technologicznego płyta

CD jeszcze długo pozostanie podstawowym

nośnikiem muzyki. Z drugiej strony jednak

ten postęp, o którym mówimy powoduje bardzo

niedobre zjawisko. Spójrzmy na przykład

na firmę Apple - producenta komputerów i

telefonów komórkowych. Mają oni także swój

serwis dystrybuujący muzykę. Po co zatem

mają oni mają zamieszczać port CD w swoich

komputerach? Niech artyści się starają, by ich

muzyka była sprzedawana przez platformę

Apple. Z ich punktu widzenia jest to rozwiązanie

optymalne. Z punktu widzenia wykonawcy

niekoniecznie.

Jakiś czas temu Wasz zespół opuścił długoletni

perkusista Kata Irek Loth. W jednym z

wywiadów stwierdziłeś, że jeżeli Wasza

działalność polegałaby tylko na graniu starych

numerów Kata na koncertach, to Irek

mógłby zostać, ale nie w przypadku, gdy

chcecie się skupić na tworzeniu nowych numerów.

Skąd takie w ogóle takie wnioski?

Tu wchodzi cały zespół zagadnień. Z jednej

strony z Irkiem był faktycznie problem jeśli

chodzi o tworzenie nowego materiału. Pozostali

muzycy często się skarżyli na jego podejście

do sprawy. Mówiąc krótko nie było z jego

strony oczekiwanych efektów. Gdybyśmy

chcieli grać tylko stary materiał, to nie byłoby

tu większego problemu. Przynajmniej jeśli

chodzi o kwestie muzyczne, bo Irek stwarzał

też pewne problemy w sferze pozamuzycznej.

Chodzi mi o kwestie związane z rolą menedżerską,

którą pełnił. Ktoś może powiedzieć

ok., przestał pełnić tą rolę ale grać może dalej.

Wtedy jednak nie moglibyśmy liczyć na nowości.

Ja jako artysta mam jednak przeogromną

potrzebę tworzenia nowych rzeczy. Naprawdę

daje mi to nieopisaną wewnętrzną radość.

Cieszy mnie też fakt, że istnieje spora

grupa ludzi, której się to podoba. To tak naprawdę

nadaje sens mojemu życiu. Jeżeli nie

miałbym tego, to musiałbym się cały czas

koncentrować na satysfakcji, którą już kiedyś

osiągnąłem. Ale nie tylko ja w zespole mam

takie podejście. Jacek Hiro jest naprawdę

ambitnym twórcą, który również nie chce stać

w miejscu. Żeby jednak się spełniać musimy

mieć do tego określonych partnerów. Jeżeli

jednak spotykamy się z ostracyzmem albo jawną

niechęcią, to psuje cały zapał. Taki przypadek

miał właśnie miejsce w naszym zespole.

Irek nie ułatwiał nam zadania pewnymi

swoimi działaniami pozamuzycznymi, które

były przez nas nie do przyjęcia. Daliśmy mu

pewną ofertę dalszej współpracy, ale przy założeniu

pewnych kryteriów jeśli chodzi o pracę

nad nowymi płytami. Tu jednak szale przeważyły

kwestie pozamuzyczne. Są to jednak

sprawy wewnętrzne zespołu, których na tą

chwilę nie chce wywlekać. Nie widzę mimo

wszystko powodu, dla którego miałbym dyskredytować

Irka. Myślę, że on też nie ma

powodu dyskredytowania zespołu. Chcieliśmy

jednak tworzyć dalej. Oczywiście są kapele,

której takiej potrzeby nie mają i przez

dekady jadą na starym materiale. Rozumiem,

że taka formuła też ma swoich odbiorców.

Natomiast patrząc na Kata, zespół, który w

swej historii przezwyciężył wiele trudów,

przeszedł masę rozłamów, stwierdziłem, że

musimy iść naprzód. Podjęliśmy próby naprawy

sytuacji z Irkiem, ale one nie przyniosły

rezultatów. Rozstanie zatem było koniecznością.

A propos dyskredytowania, zapewne znany

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI 17


Ci jest facebookowy profil "Kat Historia".

Wbrew temu, co sugeruje nazwa o historii

Kata za wiele tam nie poczytamy, za to na

każdym kroku dyskredytuje się tam Twoją

osobę oraz rolę, jaką przez lata w tym zespole

odgrywałeś.

Ja na temat przeszłości Kata, zwłaszcza tego

trudnego momentu, w którym doszło do rozłamu

już napisałem na swojej stronie. Ja nie

mogę cały czas o tym trąbić. To jest już przeszłość.

Główny spór dotyczył tego, że Piotr

Luczyk wystąpił z propozycją, bym opuścił

ten zespół, a wcześniej wykluczył z niego

Irka. Dzisiaj nikt ze starego składu z nim nie

gra. Przyczyny takiego stanu rzeczy to jego

własne ambicje. Jeżeli jego celem było doprowadzenie

do sytuacji, że tylko on jako jedyny

będzie stanowił o Kacie, to swój cel osiągnął.

Powinien w tym momencie zająć się sobą a

nie zajmować się mną.

Nie mniej jednak Piotr cały czas wałkuje te

tematy. Nie było z jego strony woli rozstania

się w zgodzie? Po prostu niech każdy

robi swoje nie wchodząc sobie w drogę.

No, tak właśnie powinno być. Pamiętam jak

do mnie do domu przyszedł nasz ówczesny

manager z wieściami, że Piotrek chce pracować

z jakimś innym wokalistą. Zaproponowałem

wówczas wszystkim, żeby się rozstać w

zgodzie i z tej okazji zagrać parę pożegnalnych

koncertów. Taki miły gest, żeby się godnie

pożegnać zarówno ze sobą, jak i z publicznością.

Tak wyglądała moja propozycja. Reszta

zespołu jednak na te koncerty nie wyraziła

zgody. W związku z tym wraz z Irkiem

wpadłem na pomysł, żeby w to przedsięwzięcie

zaangażować młodych muzyków. To miały

być ostatnie koncerty, na których powiem

publiczności, że co prawda znikam, ale nie na

zawsze bo będę próbował robić coś solowo

itd. Po trzech czy czterech koncertach publiczność

zaczęła skandować "Nie ma Kata bez

Romana!". Po tym wszystkim wziąłem cały

nasz skład na rozmowę, czy są w stanie razem

ze mną pociągnąć tą historię dalej. Pociągnąć

ją z nazwą, która będzie się kojarzyła z Katem,

ale jednocześnie będzie pozwalała uniknąć

jakichś tam problemów prawnych.

Wszyscy przyjęli tą propozycje entuzjastycznie.

Tak właśnie wyglądał początek zespołu

Kat & Roman Kostrzewski. W zasadzie w

tym miejscu powinno się powiedzieć koniec

kropka. Piotr Luczyk powinien rozwijać

swoją działalność muzyczną, nawet pod nazwą

Kat i na niej się skupić. Co prawda mieliśmy

pewne roszczenia w kwestii nazwy zespołu,

ponieważ zarówno ja, jak i Irek mieliśmy

swój wkład w tę historię. Natomiast

wkład Piotrka w ostatnie albumy nagrane w

starym składzie był bardzo mały. Myśmy do

tego stopnia byli dla niego łaskawi, że w czasach,

mówię tu o drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych,

w których on bardzo dużo

nadużywał alkoholu i nie pracował, postanowiliśmy

go zgłosić do ZAIKSu jako współautora

wszystkich numerów na płytach "Róże

miłości najchętniej przyjmują się na grobach"

oraz "Szydercze zwierciadło". Dopisaliśmy

go do utworów, z napisaniem których

nie miał nic wspólnego. A dzisiaj on dyskredytuje

moją pracę i pracę pozostałych muzyków

tamtego składu, twierdząc, że to są jego

kawałki. Prawda jest taka, że na płytę "Róże

miłości…" skomponował tylko jeden utwór i

dwa kawałki na "Szydercze zwierciadło". To

wszystko. Myśmy się wobec niego zachowali

Foto: Bonzo

po koleżeńsku, natomiast jego wdzięczność

jest żenująca. Ta historia będzie się za nim

ciągnąć. Chyba, że schorzenie, z którym prawdopodobnie

się zmaga jest już tak głębokie,

że nie jest on w stanie realnie ocenić rzeczywistości.

Z całym szacunkiem dla Piotra, ale czytając

jego niektóre jego wypowiedzi, faktycznie

można odnieść wrażenie, że żyje on w jakimś

świecie równoległym…

Rzeczywistość jest taka, jak opisałem powyżej.

Tak to wygląda i nie wygląda to dobrze.

Publiczność też to dostrzega. Rolą artysty nie

jest wykłócanie się o to, co tam kiedyś było w

zespole tylko tworzenie. My jesteśmy rozliczani

z twórczości. Stworzyliśmy kawał pięknej

historii. Natomiast postawa Piotra jest

nie do przyjęcia dla wielu fanów starego Kata.

On sam siebie zdyskredytował.

Słyszałeś ostatnie dokonania zespołu Piotra,

który używa nazwy Kat?

Całych płyt nie, natomiast utwory promocyjne,

które pojawiły się na Youtube jak najbardziej

słyszałem.

Jak je oceniasz jako osoba, która współtworzyła

przez lata zespół Kat? Chodzi mi o

perspektywę czysto muzyczną bez brania

pod uwagę jakichkolwiek osobistych animozji.

(chwila ciszy)

Halo, jesteś?

Tak, jestem. Po prostu myślę jakich dobrać tu

słów, żeby były adekwatne (śmiech). Te ostatnie

jego utwory absolutnie w żaden sposób

nie nawiązują do całej muzycznej historii tej

kapeli. Stylistycznie nijak się to ma do muzyki

dawnego Kata. Nie dziwię się zatem słuchaczom,

że mogą się poczuć lekko skonfundowani,

że zespół o tej nazwie gra coś, czego

oni zupełnie się nie spodziewali. Kat zawsze

był kojarzony z konkretną estetyką. Piotr poprzez

swoją obecną twórczość próbuje redefiniować

ten zespół. Nie wiem, czy to ma

jakikolwiek sens. Nie wiem też jaki on widzi

w tym cel, gdyż jakościowo znacznie odbiega

to od chociażby takich albumów, jak "Róże

Miłości…", "Bastard" czy "Oddech Wymarłych

Światów". Pamiętam wywiad, który

udzielił telewizji Rzeczpospolita, w którym

bardzo deprecjonował dawne rzeczy. Stwierdził

tam, że teraz wreszcie gra taką muzykę,

jaką zawsze chciał grać. A ja się pytam, co mu

stało na drodze, by tworzyć taki materiał

wcześniej?

W sumie nawet jeżeli w Kacie by dawniej to

nie przeszło, to zawsze mógł sobie założyć

drugi zespół na boku i grać dokładnie taką

muzykę.

No właśnie. Właściwie mówiąc takie rzeczy

sam pokazuje jaki był jego realny wkład w

muzykę tego zespołu i jakie jego osoba miała

w nim znaczenie. Bo skoro przez lata grał nie

to, co chciał, ale jednak było to tworzone, to

sam definiuje swą rolę w procesie twórczym.

W przypadku "Róż…" czy "Szyderczego

zwierciadła", jego udział jak już wspomniałem

był naprawdę niewielki. Czyli można

tu wysnuć wniosek, że nie bardzo lubi starego

Kata, bo nie mógł się tam uzewnętrznić. Ale

chwila moment. Przecież te utwory, w których

miał spory twórczy udział jak np. "Słodki

krem" czy "Legenda wyśniona" naprawdę nijak

się mają do tego, co gra teraz. W tym miejscu

dajmy się wypowiedzieć fanom. Zauważyłem,

że większość z nich nie traktuje "Biało-Czarnej"

czy "Popióra" jako bezpośredniej kontynuacji

dyskografii Kata, natomiast widzą

tam masę wspólnych mianowników, słyszą

tam klimat starych płyt. Z drugiej strony nie

ma to aż tak wielkiego znaczenia. Ważne, że

ta muzyka się po prostu im podoba.

Na początku historii Kat miał pewne ambicje

podbicia zachodu. Mam tu na myśli

anglojęzyczny album "Metal & Hell", jednak

jak wszyscy dobrze wiemy niewiele z

tego wyszło. Czy porzucenie tej drogi było

Waszą decyzją, czy może zostaliście do tego

zmuszeni przez zewnętrzne okoliczności?

To była kwestia rozwoju. Otóż album "666"

czy jego anglojęzyczna wersja "Metal & Hell"

jedną nogą tkwiła jeszcze w starym metalu, a

drugą była już w nowym. To, co łączyło takie

zespoły, jak Metallica, Slayer, Kat i wiele

innych z tamtych czasów z muzyką lat siedemdziesiątych

i wczesnych osiemdziesiątych

18 KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI


były przesterowane gitary, odpowiednia dawka

poweru itp. Natomiast w dekadzie lat

siedemdziesiątych było za dużo ornamentyki,

sporo niepotrzebnych niuansów, które później

zaniknęły z powodu wpływów muzyki

punkowej. To właśnie te wpływy stały się dla

wielu ówczesnych kapel drogowskazem jak

można uczynić z tej muzyki większy konkret.

Część artystów oczywiście dalej zdecydowała

się naśladować granie w stylu Rainbow.

Wiesz o czym mówię, te solóweczki i inne

harmoniczne cudeńka itp. Wielu to pasowało,

natomiast ówczesna metalowa młodzież

rozwijała się przyswajając sobie zupełnie inne

elementy muzyki. W przypadku Kata jednym

z pierwszych utworów zawierających tą

nową składnie była "Wyrocznia", był to też

poniekąd utwór "Metal i Piekło", można też

tu jeszcze wspomnieć "Mordercę". Z drugiej

strony mamy na przykład "Diabelski Dom cz

III", który ma strukturę metalu lat siedemdziesiątych,

czyli nawiązujący do Judas

Priest czy Iron Maiden. W początkowym

etapie naszej twórczości opieraliśmy się na

takich kapelach jak Rainbow, Deep Purple,

Black Sabbath czy Led Zeppelin. Kto z metali

nie ceni tych kapel? To była wspaniała

muzyka, jednak w pewnym momencie wymagała

impregnacji innymi prądami. Nowy metal

powstał w wyniku pewnego dodatku. Co

takiego ten punk dodał metalowi? Na pewno

większy konkret, który spowodował odrzucenie

zbędnej ornamentyki. Zaznaczam tutaj,

że zbędną, bo nie każda ornamentyka jest

zła. Ale musi ona czemuś służyć, a nie być

celem samym w sobie. Jeżeli utwór jej wymaga,

to ok. Pamiętasz pierwsze nagrania Metalliki?

Jasne!

Album "Kill'em All" był prosty i konkretny.

Potem w ich muzyce pojawiła się znów ornamentyka.

Wystarczy posłuchać "Master Of

Puppets".

Wystarczy porównać "Kill'em All" nawet z

wydanym rok później "Ride The Lightning".

Te płyty brzmią jak nagrane przez dwie

różne kapele.

Dokładnie. Widzisz, oni się rozwijali. Zresztą

Metallica później jeszcze podjęła kilka takich

prób, aż w końcu zdali sobie sprawę, że nie

ma się co ścigać. Ta ciągła potrzeba rozwoju

często bywa zmorą artystów. Są jednak

Foto: Ilona Matuszewska

Foto: Ilona Matuszewska

wykonawcy, którzy już znaleźli swoją formułę

i nie czynią wielkich zmian w swojej muzyce.

Mam tu na myśli na przykład AC/DC czy

Ozzy'ego. I to też jest ok. Są jednak zespoły,

które stale podlegały zmianom. Jednym z

nich jest Kat.

Ten rozwój widać było bardzo wyraźnie.

Wiele osób za najlepszą płytę Kata uważa

"Oddech Wymarłych Światów". Był to album

dość bezkompromisowy zarówno od

strony muzycznej, jak i lirycznej. Jednak następny

krążek "Bastard" jest już dużo bardziej

zachowawczy. Była to przemyślana

zmiana czy po prostu wyszło to samo z siebie?

Po prostu szliśmy z duchem progresji. Na

przykład Krzysztof Oset, który grał wówczas

na basie był wielkim fanem takiego progresywnego

podejścia do metalu. Lubił bardziej

złożone formy rytmiczne. Uwielbiał na przykład

twórczość Voivod. Był bardzo niechętny

graniu w prosty sposób, próbował za to szukać

różnych, niekiedy dziwnych rozwiązań.

Miał zresztą w tej materii dobrego partnera,

bo pamiętam, że Irek wówczas też siedział w

tych klimatach. To naprawdę bardzo zdolny

perkusista, choć zdarzało mu się często osiadać

na laurach. Podczas pracy nad "Bastardem"

czy "Różami…" zespół współpracował

ze sobą niemalże na co dzień. Udało się nam

stworzyć zwarte i konkretne materiały. Na

"Bastardzie" trochę zaszwankowała realizacja

studyjna, więc brzmieniowo nie jest ona do

końca wyraźna. Na "Różach…" jest ona dużo

bardziej klarowna. Patrząc na wszystkie

wspomniane albumy zdecydowanie widać

progresję, która była syntezą gustów i

wpływów pięciu różnych osób. Ale nie byłoby

tego, gdyby nie głód wytwarzania nowej

jakości melodycznej i klimatycznej. Domeną

Kata nie była tylko zwykła napierdalanka, ale

także próba przemycenia różnych zmiennych

klimatycznych. Dawało to muzyce odpowiedni

charakter.

Producentem albumu "Róże miłości najchętniej

przyjmują się na grobach" był Jarek Pruszkowski.

Jest on osobą związaną głęboko

ze środowiskiem chrześcijańskim. Jak udało

Wam się przekonać go do współpracy?

To dość ciężka historia. W zasadzie Jarek był

metalowcem. Zanim zajął się naszą płytą pochwalił

nam się produkcją swojej własnej muzyki.

Był to materiał dość ciekawy, chociaż

może niezbyt innowacyjny. Z punktu brzmieniowego

było to jednak poprawne, zatem

uznaliśmy, że będzie to odpowiednia osoba.

Z początku wszystko szło gładko. Rodziła się

fajna muzyka o naprawdę fantastycznym brzmieniu.

Nadszedł w końcu moment, gdy zaczęliśmy

rejestrować moje wokale. Byliśmy

tylko we dwóch wtedy w studio. Chłopaki jeszcze

spali, bo były to poranne godziny, a oni

w dodatku poprzedniego wieczoru oblewali

zakończenie swojej pracy przy tym albumie.

Ja śpiewałem, czekałem na jakąkolwiek reakcję

Pruszkowskiego, a tu cisza. W końcu

po jakichś piętnastu minutach pytam "Jarek, co

tam się dzieje u Ciebie?". Patrzę zza szyby, a on

skulony. Wyszedłem rozeznać, o co właściwie

chodzi. On powiedział mi, że nie może dalej

nad tą płytą pracować. W tym momencie zaczął

rozwijać swój temat miłości do Boga, Jezusa,

Maryi itd. Przegadałem z nim chyba

dobre trzy godziny. Próbowałem skłonić go,

by dokończył to z nami. Było to bardzo trudne,

ale się udało. Jednak na drugi dzień już

nam się skarżył, że mu szklanki w kredensie

zaczęły dzwonić.

Pewnie tąpnięcia były (śmiech).

(śmiech) Też potem trochę żartowaliśmy z

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI

19


jego zachowania ale sukcesem jest, że mimo

różnych przeszkód udało nam się tą płytę zrealizować.

W muzyce jest tak, że często to jak

myślimy, co czujemy ma istotne znaczenie

dla elementu twórczego. Nie powinniśmy być

cenzorami. Podobny problem narodził się

przy współpracy z Józefem Skrzekiem, który

jest praktykującym katolikiem. Tutaj również

pojawił się ten aspekt różnicy światopoglądowej,

ale ostatecznie argument o cenzorach

był na tyle przekonujący, że załatwił sprawę.

Dałem mu wzór występując na jego

wspaniałym evencie ku czci ludzi poległych w

czasach wojny. Był to między innymi hołd

dla jego wujka, który zginął z rąk nazistów.

Grałem tam rolę esesmana. Dał tą rolę mnie

wiedząc, że ja ludźmi o takich poglądach gardzę.

Wiedział jednak również, że to akurat

mnie granie tej roli wyjdzie najlepiej.

Czasami można było usłyszeć pogłoski, że

pozostali członkowie zespołu też nie do

końca akceptowali Twój przekaz tekstowy.

Bez przesady. Żaden z nich nie był świętoszkiem.

Pamiętam tylko jedną rozmowę na

ten temat, w której był rzeczywiście wyrażony

żal z tego powodu. Było to już po nagraniu

"Róż miłości…". Wracamy samochodem

z Warszawy do domu. Na zewnątrz nieprzyjemna

deszczowa pogoda. Wewnątrz jakaś taka

dziwna cisza. W końcu przerwał ją nieżyjący

już Jacek Regulski mówiąc "Wiesz co,

Romek. Spierdoliłeś nam płytę!". Później się okazało,

że nic nie zostało spierdolone, a płyta

została doceniona taka, jaka była. I to pomimo

ogromnej niechęci mediów. Pamiętam, że

Wojciech Mann puścił w swojej audycji tylko

dwa numery z tego albumu. Chciał oszczędzić

słuchaczom tej ostrej formuły tekstowej.

A szkoda. Ja już wtedy pisałem w tekstach o

zagrożeniach wynikających z wpływu zorganizowanej

religii na społeczeństwo. Czyli o

czymś, co dzisiaj każdy świadomy człowiek

dostrzega.

Wspomniałeś tutaj Jacka Regulskiego. Po

jego tragicznej śmierci na pewien moment

Kat właściwie zaprzestał działalności.

Tak. To był taki dość niemiły epizod. Pamiętam,

że po kilku dniach od złożenia Jacka do

grobu spotkaliśmy się wszyscy żeby ustalić, co

właściwie robimy dalej. Wówczas ja, Krzysiek

Oset i ówczesny manager Sławek Dziewulski

wychodziliśmy z założenia, że dalej

jest możliwość poprowadzenia tego zespołu.

Piotr zrezygnował. Stwierdził, że on nie chce

tego kontynuować. Powiedział, że jest w stanie

odstąpić nam swoje prawa za kwotę 100

000 złotych. W związku z tym zgodnie

stwierdziliśmy, że sobie odpuszczamy, że na

ten moment jedynym sensownym rozwiązaniem

będzie zawieszenie działalności. Może

za jakiś czas zmądrzejemy i wrócimy do tej

rozmowy. Daliśmy sobie rok, żeby ewentualnie

zweryfikować swoje stanowiska. Na tamtą

chwilę wraz z Krzyśkiem założyłem grupę

Alkatraz. Nazwa wzięła się od studia należącego

do Jacka. W ciągu roku płyta była gotowa.

Na jednym z koncertów na perkusji zagrał

z nami Irek i to było takie zarzewie

ewentualnej reaktywacji Kata. Nie do końca

taki obrót spraw wówczas do mnie przemawiał,

bo czułem, że ta formuła Alkatraz jest

naprawdę fajna. Potem stwierdziłem, że można

by prowadzić te dwa projekty równolegle.

Foto: Bonzo

Ale tak się nie stało. Valdi Moder, który

współtworzył Alkatraz wspomagał potem

Kata na koncertach. Tuż przed koncertem,

który mieliśmy grać przed Iron Maiden w

2003 roku, Piotr Luczyk zażądał usunięcia

Valdiego z koncertowego składu Kata.

Stwierdził, że nie będzie grał go z drugim gitarzystą.

Uznałem to za zubożenie brzmienia

zespołu. A już na pewno takich spraw nie

powinno się załatwiać w ten sposób. Wtedy

już dało się wyczuć, że Piotr ma swoją, odmienną

od reszty wizję zespołu i nasza współpraca

układała się coraz gorzej.

A parę lat wcześniej chciał Wam od tak

sprzedać prawa do nazwy.

Tak. Jego zachowanie już wtedy było bardzo

chimeryczne, chaotyczne i niespójne. Ja

ostrzegałem ówczesnego managera, że będą z

nim problemy. W Alkatraz nie było żadnych

jazd, wszystko szło tam w miarę gładko. Z

reaktywowanym Katem zawsze coś było nie

tak po drodze. Ta sytuacja zachęciła mnie do

pracy nad swą solową płytą. I tak powstała

"Woda".

W kilku wywiadach twierdziłeś, że Alkatraz

to już historia, która nie wróci. Miałeś

na myśli śmierć Valdiego Modera?

Tak. Muzyka na "Error", jedynym albumie,

który Alkatraz wydał powstała w ścisłej

współpracy miedzy mną, a Valdim. Pozostali

członkowie zrobili jedynie aranżacje. Płyta ta

jakiejś wielkiej furory na rynku nie zrobiła,

nie mniej jednak jej odbiór był w miarę przychylny.

Nasz manager zasugerował nam, by

odpuścić Alkatraz, a skupić się na działalności

Kata. Skończyło się tak, że Kat też się

ostatecznie rozłożył na łopatki.

Zarówno Kat, jak i Twoje nazwisko to marki,

które dawno wyszły poza metalowe środowisko.

Zdarza Ci się czasem udzielać

wywiadów mediom, które nie tylko nie są

związane z metalem, ale czasem nie są nawet

związane bezpośrednio z muzyką. Czy

do tego typu wywiadów podchodzisz inaczej,

niż do tych udzielanych mediom typowo

metalowym?

Podchodząc do jakiejkolwiek rozmowy medialnej

mam świadomość, że część słuchaczy

lub też czytelników może kompletnie nie

znać ani mnie, ani muzyki Kata. Mam też

świadomość, że dziennikarze pracujący w poza

metalowych mediach mogą zupełnie tej

muzyki nie rozumieć. Mogą czasem zadawać

pytania, na które odpowiedzi są oczywiste dla

każdego metalowca, natomiast nie są oczywiste

dla osób spoza środowiska. Nie stanowi to

dla mnie problemu. Artysta jest artystą, ale

przede wszystkim jest człowiekiem. Staram

się podchodzić do dziennikarzy w sposób

otwarty. Nie szufladkuje mediów. To raczej

media szufladkują mnie i z tej pozycji prowadzą

rozmowę. Chętnie rozmawiam o sprawach

nie związanych z muzyką. Każdy z nas

ma jakiś pogląd na to, co się wokół dzieje,

którym lubi się dzielić z innymi. Czasem

można też opuścić swoje ego i spojrzeć na

świat z pozycji ogółu. Myślę, że mógłbym się

odnaleźć w mediach poświęconych różnej tematyce.

Może poza czasopismami technicznymi,

bo na tym się akurat średnio znam

(śmiech). Najpiękniejszym aspektem w muzyce

metalowej są jej fani i odbiór tej muzyki

przez nich. Klimat panujący na koncertach to

coś pięknego. Tutaj zwolennicy tej kultury

przez wielkie "K" mogliby się oburzyć i zacząć

krzyczeć "jakie wy tam gracie koncerty?! To co

najwyżej są występy". Ale przecież każdy z nas

miał szansę bywać w teatrze, operze, filharmonii

czy innej tego typu placówce i wie, że

tam odbiór sztuki jest zupełnie inny. Tam

chodzi o zupełnie inne emocje. Każda forma

kultury ma swoją specyfikę. Ja się cieszę, że

jestem tam, gdzie jestem.

Bywasz czasem rozpoznawany na ulicach

czy częściej udaje Ci się anonimowo przemknąć

przez miasto?

Nawet w masce (śmiech). Chyba te charakterystyczne

włosy mnie zdradzają. Co prawda

jak już wspominałem z wagi dość poważnie

zszedłem, więc dla wielu to może być pewne

utrudnienie identyfikacyjne. Zdarza mi się, że

fani mówią mi, że gdzieś tam mnie na mieście

widzieli ale nie zaczepiali mnie na ulicy, żeby

zachować moje status quo i uszanować moją

prywatność.

Bartek Kuczak

20

KAT & ROMAN KOSTRZEWSKI



Ostatni dinozaur

To już ponad czterdzieści lat… Ciekawe, czy grupka młodych chłopaków

z niemieckiego miasteczka Solingen zakładając zespół wiedział, że na stałe zapisze

się w historii heavy metalu. Pewnie nie. Jednak historia potoczyła się tak, że

w 2021 roku ta sama kapela (mimo, że w mocno zmienionym składzie) wydaje

swój szesnasty album studyjny. Właśnie o "Too Mean to Die" opowiedział nam jedyny

oryginalny członek grupy gitarzysta Wolf Hoffmann.

HMP: Cześć Wolf. Po pierwsze gratuluje

naprawdę dobrego albumu.

Wolf Hoffmann: Bardzo dziękuję i naprawdę

się cieszę, że Ci się spodobał. Wiesz, lubię

słyszeć takie opinie na temat swej twórczości.

Jak w ogóle wyglądał proces tworzenia

"Too Mean To Die"?

Właściwie bardzo standardowo. Jak zazwyczaj

zacząłem tworzyć szkielety poszczególnych

utworów a potem ubierać je w odpowiednie

melodie. Zajmuje mi to zazwyczaj parę

tygodni lub miesięcy. No dobra, częściej parę

miesięcy (śmiech). Za ten materiał zabrałem

się jeszcze w roku 2019. Z Andym Sneapem,

naszym producentem spotkałem się na

Zresztą z powodu różnych obostrzeń mało

kto miał taką możliwość. Bardzo nam to

utrudniło pracę z Andym. Wiele rzeczy musieliśmy

robić online.

Warto zaznaczyć, że "Too Mean To Die"

to pierwszy album Accept nagrany z trzema

gitarzystami w składzie. Mógłbyś zdradzić

skąd ten pomysł?

Pomysł grania z trzema gitarzystami zrodził

się nie tyle z potrzeby nagrania albumu, co

na potrzeby występów na żywo. Decyzja o

dołożeniu trzeciej gitary była poniekąd spontaniczna,

ponieważ odkryliśmy świetnego

muzyka, który idealnie pasował do Accept.

Mam tu oczywiście na myśli Philipa Shouse.

Gdy graliśmy razem trasę w roku 2019.

Martin to świetny basista. Cieszę się ponadto,

że jest Niemcem, bo musimy pamiętać, że

Accept to ciągle jednak niemiecki band.

Przystąpił on do zespołu, gdy nasz wieloletni

basista Peter Baltes opuścił grupę jakieś dwa

lata temu. Przyznam Ci się szczerze, że ten

fakt lekko mnie załamał, ale cóż. Trzeba iść

do przodu. Uważam, że Martin to odpowiedni

następca Petera. Co by jeszcze o nim

nie mówić, jest to wspaniały człowiek, wspaniały

przyjaciel i wspaniały muzyk z ciekawą

przeszłością oraz doświadczeniem. Ponadto

komponuje naprawdę dobre utwory. Nad

tym albumem pracowaliśmy wszyscy solidarnie,

a Martin miał w tym swoją rolę. Wiesz,

nie chciałem być gościem, który tworzy cały

materiał od "a" do "z". Zwłaszcza w momencie,

gdy nie gra już z nami Peter. Martin dostarczył

nam sporo naprawdę dobrych pomysłów.

Od szkieletów, po bardziej dopracowane

struktury. Brał też udział w pisaniu tekstów.

Sam stwierdziłeś, że nie chcesz być jedynym,

który w zespole odpowiada za tworzenie

utworów. Nie mniej jednak na obecną

chwilę jesteś jedynym członkiem Accept

który gra w nim praktycznie od początku.

Czy sprawia to, że to właśnie do Ciebie

należy decydujące słowo?

Tak, to prawda, że po odejściu Petera jestem

jedynym oryginalnym członkiem Accept. Co

prawda, nie był to mój wybór ani też nigdy

nie było to jakimś moim celem, do którego

dążyłem. Po prostu tak jakoś wyszło

(śmiech). Jestem takim ostatnim dinozaurem

w tym zespole (śmiech). Sprawia to, że niemal

z automatu wszyscy postrzegają mnie jako

lidera. Faktem jest, że tworzę sporą część

utworów. To, że jestem uważany za lidera nie

sprawia oczywiście, że w jakikolwiek nadużywam

tej pozycji (śmiech). Słucham zdania

innych i nie narzucam swojego. Rozumiem,

że poza mną w Accept jest jeszcze pięciu innych

gości, którzy mogą mieć swoje własne

wizje, swoje własne gusta i swoje własne

przekonania. Jak podkreślam po raz kolejny,

chcę by każdy miał swój wkład w naszą muzykę.

Tym razem odpuściłem i jak już mówiłem

wcześniej jest to bardziej album Philipa

niż mój.

początku roku 2020, by przedstawić mu cały

nasz materiał. Mieliśmy wówczas gotowych

chyba sześć lub siedem numerów. Nie przejmowaliśmy

się ty jednak zbytnio. Zaczęliśmy

pracę z tym co mamy i nie martwiliśmy się o

resztę. Jak to się mówi, reszta wyjdzie w praniu.

Wszystko szło swoim rytmem, a my zaczęliśmy

myśleć o letnich festiwalach. Powiem

szczerze, że byłem naprawdę podekscytowany

myślą, że będziemy mogli zaprezentować

na żywo jeden lub dwa nowe utwory

jeszcze przed premierą albumu. Z wiadomych

przyczyn jednak do tego nie doszło.

Dobrą stroną całej sytuacji było to, że zyskaliśmy

trochę nieplanowanego wcześniej czasu

i mogliśmy w spokoju skupić się na dokończeniu

albumu. Nie mogliśmy podróżować.

Foto: Accept

Szybko i perfekcyjnie opanował cały klasyczny

materiał Accept. Brał udział także w

koncercie, który zagraliśmy razem z orkiestrą

symfoniczną. Jest świetnym muzykiem i fantastycznym

kumplem. Chcieliśmy go koniecznie

w swoim zespole. Wiesz, trzecia gitara

stworzyła nam możliwości, których dotychczas

nie mieliśmy. Czemu zatem nie wykorzystać

tego na płycie? Oceniam tą zmianę

bardzo pozytywnie. Warto zauważyć jednak,

że ten krok nie zrobił w zespole jakieś wielkiej

rewolucji, był jednak dobrym zabiegiem

kosmetycznym.

Philip nie jest jedynym nowym członkiem

grupy. W Waszych szeregach pojawił się

również nowy basista Martin Motnik.

Zdecydowaliście się zatytułować płytę

"Too Mean to Die". Taki zresztą tytuł nosi

też drugi utwór na albumie. "Too Mean to

Die" jest określeniem mogącym być interpretowanym

na wiele rozmaitych sposobów.

Mógłbyś zdradzić, co tak właściwie

mieliście na myśli?

Jak zauważyłeś, to faktycznie jeden z utworów

nosi taki tytuł. Uznaliśmy, że to zdanie

brzmi na tyle świetnie oraz zapadająco w pamięć,

że spokojnie może posłużyć za tytuł

całego albumu. Ponadto można go odnieść

do tej całej sytuacji panującej obecnie na

świecie. Bo jakby nie patrzeć, nikt nie może

być pewny czy przetrwa tą pandemię cały i

zdrowy. Nikt nawet nie może być pewien czy

wyjdzie z tego żywy. Ale generalnie zdecydowało

to, że ten tytuł po prostu fajnie brzmi.

Nie należy go oczywiście traktować zbyt serio.

Album "Too Mean to Die" otwiera kawałek

zatytułowany "Zombie Apocalypse". Jak

się domyślam, ten utwór jest poniekąd opi-

22

ACCEPT


sem współczesnego społeczeństwa. A

zwłaszcza jego młodszej części.

Oj tak, trafiłeś w punkt. Ten tytuł podsunął

mi Mark. On też napisał do tego tekst. Bardzo

mi się podoba brzmienie tego kawałka.

Początkowo pojawiły się pomysły, by napisać

utwór o prawdziwych zombie. Wiesz, żywe

trupy i podobne sprawy (śmiech). Jednak nie

jest to tematyka, która tak do końca by pasowała

do Accept. W przeszłości żeśmy tych

tematów nie poruszali. Ale nie z drugiej strony

nie miałem nic przeciwko, aby użyć określenia

"zombie" w stosunku jako opisu ludzi

uzależnionych od telefonów komórkowych.

Ostatnio niestety to jest jakaś plaga. Sam

zapewne wielokrotnie idąc ulicą widziałeś ludzi

wgapionych w smartfony, którzy wyglądają

niczym zombie albo jakieś roboty zniewolone

przez nowoczesną technologię.

Interesującym utworem jest moim zdaniem

znany już z singla "The Undertaker". Również

może być on odczytany jako komentarz

do obecnej sytuacji panującej na świecie.

Taka interpretacja jest oczywiście możliwa.

Właściwie każdy sobie może do każdego tekstu

dorabiać taką interpretację, jaka mu akurat

pasuje. Tekst napisał Mark. Opowiada on

o ponurym gościu, który zajmuje się pogrzebami

i ma zawsze ręce pełne roboty. Żyje on

w mroku, nie ma żadnych przyjaciół ani bliskich

osób. Mimo, iż ta historia jest lekko przerażająca,

moim zdaniem wciąga (śmiech).

W przypadku tego utworu najpierw powstał

tekst, więc poniekąd był on wyznacznikiem

dla muzyki. Myślę, że jest ona idealnie dopasowana

i dokładnie oddaje ten przerażający

nastrój. Wspólnie z wydawcą zdecydowaliśmy,

że właśnie ten kawałek będzie pierwszym

singlem. Decydujący wpływ na to

miał fakt, że można do tej historii nagrać dobry

teledysk.

Już podczas pierwszego odsłuchu albumu

zwróciłem uwagę na kawałek "Overnight

Sensation". Słuchając go mam takie dziwne

wrażenie, że bardzo chcieliście wrócić do lat

osiemdziesiątych.

Wiesz, na dobrą sprawę nigdy żeśmy się od

tamtych czasów nie odcięli i ciągle w nich siedzimy.

Accept ma brzmieć jak Accept. Skoro

pierwsze albumy nagrywaliśmy na przełomie

lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych,

to elementy charakterystyczne dla ciężkiego

grania tamtego okresu zawsze w naszej twórczości

będą już obecne. W moim odczuciu

dobry nowy utwór Accept to taki, który z jednej

strony kojarzy się bezpośrednio z tamtym

okresem, z drugiej zaś słychać, że był nagrywany

współcześnie. Po prostu od razu słyszysz,

że nie mógł on być nagrany trzydzieści,

dwadzieścia, ani nawet dziesięć lat temu.

Album kończy się instrumentalnym numerem

"Samson and Dalila". Skąd w ogóle taki

pomysł?

Warto zaznaczyć, że jest to nasza interpretacja

pewnej klasycznej melodii. Wielokrotnie

wcześniej wplatałem fragmenty klasycznych

kompozycji w metalowe utwory i grałem

je używając całkowicie metalowych instrumentów.

Na początku zagrałem ten kawałek

na kilka różnych sposobów, a ostateczne

nagranie oparłem na wersji, która mi się

najbardziej podobała. Uznałem, że idealnie

pasuje na zakończenie "Too Mean To Die".

Właściwie mogłoby to

tez się znaleźć na moim

solowym albumie.

Pasowało by tam równie

dobrze. Ale z drugiej

strony takie outro

po dziesięciu hałaśliwych

metalowych kawałkach

też moim zdaniem

robi naprawdę

dobrą robotę.

Od dłuższego czasu

mieszkasz w USA.

Jak najpotężniejsze

mocarstwo świata radzi

sobie z covidem?

Wiesz, to zależy od

stanu. Prawdziwy

lockdown był chyba w

Nowym Jorku. Tam,

gdzie mieszkam niespecjalnie

to odczułem.

Myślę, że jest tu

pod tym względem lżej

niż w Europie. Pewnie

wynika to trochę z

różnic między Europejczykami

i Amerykanami.

W Niemczech

jak kazali ludziom pozostać

w domu, to zostawali.

Tutaj nomen

omen pod tym względem

była wolna Amerykanka

(śmiech).

Wszystko wskazuje

na to, że będziemy Foto: Accept

mieli kolejne lato bez

wielkich festiwali.

Tak. To bardzo smutne. Chociaż w tej kwestii

nic nie jest jeszcze na 100% pewne. Mam

jeszcze w sobie cień nadziei, że chociaż kilka

z nich się odbędzie. Cóż, nadzieja umiera

ostatnia.

Lemmy Killmister w pewnym momencie

znienawidził swój największy hit "Ace Of

Spades". Między innymi z tego powodu, że

chcąc nie chcąc musiał grać go na każdym

koncercie Motorhead. A jak to wygląda u

Ciebie? Powiedz mi proszę czy są jakieś

kawałki Accept, które Ci się przejadły, a

które niestety musisz ciągle grać na żywo?

Nie. Kocham wszystkie utwory Accept. Cieszę

się, że możemy je grać na żywo i cieszę

się, że ludzie ciągle je lubią i chcą ich słuchać

na naszych koncertach. Wiesz, na przykład

taki kawałek, jak "Princess Of The Dawn" nie

jest utworem technicznie trudnym, skomplikowanym

ani jakoś bardzo wymagającym, ale

zawsze mamy mnóstwo zabawy gdy go gramy.

Czy to na próbach, czy na koncertach.

Właściwie to często jest najlepsza część

show.

Jako zespół z bogatą dyskografią zapewne

przed każdą trasą zastanawiacie się, jak

ułożyć odpowiedni set koncertowy.

Mamy już w tym doświadczenie. Doskonale

wiemy, które kawałki dobrze działają na publiczność.

Mamy swoją nazwijmy to żelazną

część setu, jednak zawsze zostawiamy sobie

pole by go trochę odświeżyć. Oczywiście nie

zawsze zadowolisz każdego. Często ktoś ma

pretensje, że nie gramy już danego kawałka.

Ale cóż, nawet jako headliner mamy ograniczony

czas na scenie. "Too Mean To Die" to

piąty album nagrany z Markiem na wokalu,

więc na najbliższej trasie na pewno zagramy

sporo utworów z ostatnich pięciu płyt.

Jesteś miłośnikiem muzyki klasycznej. Jak

zachęciłbyś typowego metalowca do wejścia

w świat klasycznych kompozycji?

Szczerze, jeśli jakiś metalowiec sam nie czuje

potrzeby słuchania takiej muzyki, to ja nie

widzę też potrzeby ani powodu bym miał go

do niej zachęcać. Nie widzę swojej roli w pouczaniu

kogoś jakiej muzyki ma słuchać. To

trzeba poczuć samemu. Mnie przede wszystkim

przekonały piękne harmonie instrumentów.

Ale to moje odczucie i zdaję sobie sprawę,

że nie każdy musi je podzielać.

Bartek Kuczak

ACCEPT 23


HMP: Hej James.

James Rivera: Witaj! Jak się masz?

Powiem Ci, że całkiem dobrze. Cieszę się

przede wszystkim, że w końcu udało nam

się porozmawiać (James bardzo luźno podchodził

do umówionych godzin i przez to

wywiad był kilkukrotnie przekładany -

przyp. red). Powiedz mi proszę jak w ogóle

sobie radzisz z tym całym szaleństwem,

które ogarnęło nasz piękny świat?

Najogólniej mówiąc nie jest zbyt fajnie i chyba

każdy się ze mną zgodzi (śmiech). Jestem

trochę wkurzony, bo chciałem bardzo lecieć

do Europy, a tu dupa. Generalnie bardzo nie

Biznes to biznes

James Rivera z Helstar sprawia wrażenie gościa dość zakręconego. Bardzo

ciężko było się umówić na ten wywiad. W pewnym momencie nawet straciłem

nadzieje, że on się odbędzie, bo odniosłem wrażenie, że facet mnie po prostu zbywa.

Ale mniejsza z tym. Ekscentrykom nie takie rzeczy się wybacza. Skoro czytacie

teraz ten tekst, to znaczy, że do wywiadu w końcu doszło. Dowiecie się z niego

miedzy innymi jaki jest cel tak nietypowego wydawnictwa ja "Cald In Black" oraz

jak się układała współpraca ekipy Jamesa z Davide Ellefsonem.

"Cald In Black". Jest to wydawnictwo

powiedzmy sobie szczerze dość nietypowe.

Składa się ono z dwóch płyt. Pomówmy

najpierw o pierwszej z nich. Zawiera ona

trzy nowe utwory i trzy covery. Jaki był

ogólnie zamysł tego wydawnictwa?

(śmiech) Wiesz co? Chyba sobie nagram odpowiedź

na to pytanie i zacznę ją po prostu

odtwarzać bo dosłownie każdy je zadaje. Ale

ok. Cała ta historia przedstawia się następująco.

Otóż opublikowaliśmy singiel "Black

Wings Of Solitude". Zrobiliśmy de facto

coś, czego nie mamy w zwyczaju robić. Miało

to w pewnym sensie związek z naszym powrotem

pod skrzydła niemieckiej wytwórni

AFM. Po prostu mają taką, a nie inną politykę

wydawniczą i chcąc nie chcąc musieliśmy

się do niej dostosować. Patrząc na całą

tą sytuację i biorąc pod uwagę wszystkie

zaistniałe okoliczności, mieliśmy pełną świadomość,

że nowy pełny album z premierowym

materiałem ukaże się dopiero w przyszłym

roku. Na tą chwilę nie bardzo był sens

wydawania pełnego albumu chociażby z racji

braku możliwości zorganizowania promującej

go trasy. Wiesz, tak naprawdę to właśnie

te trasy są dziś kwintesencją muzykowania.

W tym wypadku przejęcie strategii, którą zaproponowała

nam wytwórnia było bardzo

adekwatne do okoliczności. Zatem wydaliśmy

wspomniany już wcześniej singiel. Mieliśmy

jednak pewien niedosyt, więc zrobiliśmy

EPkę. Nasz wspólny plan wyglądał następująco.

Wypuszczamy naprawdę świetny

singiel z kawałkiem, który naprawdę zwróci

uwagę. Uważam, że "Black Wings Of Solitude"

swoją rolę spełniło. Drugą stroną był

zaś cover Black Sabbath "After All (The

Dead)". Mieliśmy jeszcze w zanadrzu dwa

nowe kawałki, więc postanowiliśmy również

zaprezentować je naszym słuchaczom. Dołożyliśmy

jeszcze dwa rovery i w ten sposób

mieliśmy sześcioutworową EPkę. Na premierowy

materiał trzeba będzie poczekać prawdopodobnie

do września. Jednym z głównych

powodów, dla których wydaliśmy "Cald In

Black" było podtrzymanie zainteresowania

oraz danie jasnego sygnału, że Helstar ciągle

żyje. Nasz wydawca zaś przyczynił się do tego,

żeby uczynić ten album gratką dla kolekcjonerów

wydając go jako całkiem fajnie

wyglądający digipack oraz winyl.

lubie siedzieć bezczynnie w domu, a teraz

wyszło tak, że niestety musiałem. Bardzo

wiele naszych koncertów musiało być odwołanych.

To są takie standardowe problemy, z

którymi chyba wszystkie kapele muszą się

obecnie zmierzyć. Dobrze, że zaczął się już

rok 2021. Mam gorącą nadzieję, że sytuacja

trochę się unormuje. Mam nadzieję, że będą

w końcu duże festiwale typu Open Air

powrócą latem, choć wiele wskazuje, że nie

będzie to takie proste, jak jeszcze niedawno

mogłoby się wydawać. Zresztą co tu gdybać.

Przekonamy się, gdy przyjdzie czas.

Nagraliście nowy album zatytułowany

Foto: Max Petac

Wspomniałeś o coverze Black Sabbath. Na

EP natomiast trafił jeszcze utwór "Sinner" z

repertuaru Judas Priest oraz "Restless And

Wild" Accept. Nie będę pytał dlaczego wybraliście

akurat te kapele, gdyż to śledząc

Wasze poczynania wydaje mi się w miarę

oczywiste. Ale dlaczego z bogatego repertuaru

tych zespołów wybraliście akurat te kawałki?

Wiesz, faktycznie te zespoły od samego początku

wywarły wielki wpływ na twórczość

Helstar. Graliśmy ich utwory już wiele lat

temu. Jak zapewne wiesz, poza Helstar występuje

także w cover bandzie o nazwie

Sabbath Judas Sabbath. Właściwie poza

mną jego trzon stanowią członkowie obecnego

składu Helstar. Gramy covery tych kapel

na co dzień i mamy przy tym kupę zabawy.

Dlaczego akurat te kawałki postanowiliśmy

zamieścić na tym albumie? Sam nie wiem.

Tak jakoś wyszło (śmiech).

Kiedyś nagraliście także swoją wersję "Beyond

The Realms Of Death" Judas Priest.

Chyba jesteś entuzjastą ich twórczości z

lat siedemdziesiątych.

Owszem. Dla mnie Judas Priest to przede

wszystkim lata siedemdziesiąte.

Jednak znaczna większość preferuje ich albumy

z okresu lat osiemdziesiątych.

Ja akurat się do tej większości nie zaliczam

(śmiech). Właściwie to po "Screaming for

Vengeance" przestałem ich słuchać. Wróciłem

do tej kapeli dopiero, gdy ukazał się

"Painkiller". Zatem dla mnie okres lat osiem-

24

HELSTAR


dziesiątych w ich twórczości jest zupełnie

obcy.

A który ich album lubisz najbardziej?

Oczywiście "Sad Wings Of The Destiny".

Arcydzieło!

Zgadzam się. Wiele kapel decyduje się na

wydanie pełnych albumów wypełnionych

tylko coverami kapel, które ich inspirowały.

Rozważałeś coś takiego kiedyś w przypadku

Helstar?

Raczej nie zdecyduje się na cos takiego. Natomiast

nie mam nic przeciwko zamieszczaniu

na regularnych albumach pojedynczych

coverów. Na przykład na albumie "The Distant

Thunder" nagraliśmy własną wersję

"He's a Woman, She's a Man" Scorpionsów.

A teraz odwróćmy nieco sytuację. W wielu

kręgach Helstar jest postrzegany jako klasyczny

zespół. Słyszałeś jakieś covery Helstar

grane przez inne kapele?

W San Antonio mamy swój tribute band

(śmiech). Czy coś jeszcze… Nie potrafię sobie

za bardzo przypomnieć (śmiech).

Drugą płytę w zestawie "Cald In Black"

stanowi album "Vampiro" pierwotnie wydany

w 2016 przez należącą do Davida Ellefsona

wytwórni EMP Label Group. Dlaczego

właściwie zakończyliście Waszą współpracę?

David Ellefson z Megadeth to naprawdę

wielkie nazwisko w muzycznym świecie. Jednak

to, że jest on niewątpliwie świetnym

muzykiem niekoniecznie przekłada się na

dobre zarządzanie wytwórnią płytową. Właściwie

to delikatnie rzecz ujmując średnio się

tą wytwórnią interesował. Nie przeznaczał

też na nią jakiegoś wielkiego budżetu. Efekt

jest taki, że mimo potencjału jakie ma jego

nazwisko, dalej jest to bardzo mała firma. W

pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że

kontynuując tą współpracę zbyt wiele nie

osiągniemy. Po rozstaniu się z tą firmą przestałem

śledzić jej dalsze losy.

Foto: Max Petac

Czy mimo nieporozumień dalej utrzymujesz

kontakt z Davidem?

Jasne! To, że nam nie wyszła współpraca, nie

znaczy, że mamy się obrazić na śmierć i życie.

Biznes to biznes, a przyjaźń to przyjaźń.

Trzeba te dwie rzeczy zdecydowanie rozdzielić.

Cieszysz się, że trafiliście do Massacre Records,

która w tej chwili jest powiązana z

AFM?

Jasne! Oni wiedzą co robią. Mają konkretne

strategie promocyjne, które mieli już okazje

sprawdzić na przestrzeni lat. To jest właściwa

wytwórnia dla kapeli takiej jak Helstar.

Właściwie dlaczego zdecydowaliście się dodać

"Vampiro" jako drugą płytę w zestawie

"Cald In Black"?

Zrobiliśmy to dlatego, iż uważam "Vampiro"

za jeden z najlepszych albumów, jakie Helstar

kiedykolwiek nagrał. Niestety, jak już

wspomniałem z racji tego, że wytwórnia Davida

działała jak działała, album ten miał fatalną

promocję oraz dystrybucję. Wielu naszych

fanów w ogóle nie wiedziało o jego istnieniu.

Wyobrażasz to sobie? Chciałem zatem,

by każdy miał okazje tego posłuchać w

jakości CD.

Wiele osób dostrzega pewien związek

między "Vampiro" a Waszym czwartym

albumem, "Nosferatu", wydanym w 1989

roku. Nie chodzi mi tylko o to, że i jeden i

drugi to concept albumy. Czy chciałeś na

nowo rozpalić ducha i klimat "Nosferatu"

na "Vampiro" i przywrócić niektóre elementy,

które sprawiły, że "Nosferatu" stał się

tak ważnym punktem w dyskografii Helstar?

Zatytułowaliśmy album "Vampiro", wracając

do mojego ulubionego tematu wszechczasów.

To ja powiedziałem Larry'emu, że chcę stworzyć

kolejny concept album o Draculi i wampirów.

Spójrz, na dobrą sprawę my żeśmy

rozpoczęli ten trend w heavy metalu. Mam

nieodparte wrażenie, że nasze zasługi w tym

temacie są całkowicie pomijane. Mamy

czasy, gdy wampiryzm za sprawą takich tworów,

jak "Zmierzch" wszedł w mainstream.

Po prostu zrobiliśmy to z dużym wyprzedzeniem

i wtedy nawet chciałem nosić sztuczne

kły i być wnoszonym na scenę w trumnie, co

pozostali członkowie uważali za zbędną błazenadę.

W takim razie spójrz, co stało się

dziesięć lat później. Zespół Cradle of Filth

przejął całą otoczkę wampiryzmu. Inne kapele

zaczęły nagrywać concept albumy. Czytałem

wywiad z muzykiem pewnego zespołu,

który nagrał album o Draculi. Twierdził, że

zrobili to, ponieważ nikt inny nigdy tego

wcześniej nie zrobił. Ja na to: "Stary, robiliśmy

to, zanim się urodziłeś, więc nieważne". Zdecydowaliśmy,

że chcemy powrócić do tej tematyki,

aby wykorzystać jeden z naszych ulubionych

tematów, który w dodatku nie sprawia

nam problemu. Oczywiście muzycznie tak,

to musiało mieć duży sens. Musiał wrócić do

stylu Nosferatu, bardzo harmonijnego, mollowego,

mrocznego, gotyckiego brzmienia.

Tylko wtedy to miało sens.

Dzięki bardzo za wywiad

Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej

stronie.

Bartek Kuczak

Foto: Helstar

HELSTAR 25


HMP: Rok temu obchodziliśmy 35-tą rocznicę

wydania Waszego debiutanckiego

albumu "Sceptics Apocalypse". Czy myślałeś

o wydaniu specjalnym tego albumu?

Johnny Cyriis: To zależy od wytwórni

Cherry Red. Ponadto chciałbym tu i teraz

stwierdzić, że jeśli Cherry Red zdecyduje się

wznowić "Skeptics Apocalypse", ufam, że

zapłacą mi należne z tego tytułu honorarium.

W przeciwieństwie do wszystkich wytwórni

płytowych, które przez ponad trzydzieści

trzy lata tłukły wznowienia tego albumu

nie płacąc mi ani centa.

Jak postrzegasz ten album po tych wszystkich

latach? Czy Twój odbiór dalej jest pozytywny?

Johnny Cyriis: Absolutnie nie. Zasmuca

mnie, że producenci albumu otumanili mnie

do tego stopnia, że pozwoliłem, by finalne

nagrania masterów zostały przesłane do

Combat Records z w zasadzie "suchymi"

ścieżkami wokalnymi tj. z niewielkimi lub zerowymi

efektami. Jedynym wydawnictwem

Agent Steel z bardziej suchym wokalem jest

(jak na ironię) EP-ka "Mad Locust Rising".

Rejs statkiem poetów

John Cyriis w poniższym wywiadzie sobie trochę pomarudził, trochę pofilozofował,

wyjaśnił czym się różni fejkowy Agent Steel od tego prawilnego oraz…

ogłosił się Bogiem. Nie polecam czytać na trzeźwo.

Kiedy założyłeś zespół myślałeś, że 37 lat

później niektórzy ludzie będą uważać Cię

za metalową legendę?

Johnny Cyriis: Czuję, że jedyną rzeczą, nad

którą bardzo ciężko pracuję, jest kontynuowanie

mojego kierunku artystycznego. "Legenda"

Hmmm? Naprawdę nie mogę pojąć,

co to może oznaczać. Zwłaszcza biorąc pod

uwagę fakt, że tak wielu muzyków i innych

osób z tej branży mnie zaskoczyło tak bardzo,

iż jestem przekonany, że drogę, którą

przebyłem można uznać za bogaty rejs statkiem

poetów i rzeźbiarzy podróżujących po

pełnym piratów morzu. Jeśli chodzi o moje

osobiste spostrzeżenia, była to również trochę

frustrująca podróż, ponieważ dopiero po

nagraniu albumu "No Other Godz Before

Me" mogłem w końcu "naprawdę" wdrożyć

swą prawdziwą wizję tego zespołu. Pomimo

tego, że na chwilę obecną jestem trochę zaawansowany

wiekowo, w czasach szkolnych i

ogólnie w odniesieniu do mojego miejsca w

Foto: Agent Steel

społeczeństwie, zawsze byłem facetem, który

starał się być jak najmniej zauważany. Nieważne,

czy to zajęcia na siłowni, czy fajna

impreza. Każda z tych sytuacji było poligonem

doświadczeń i miejscem, w którym mogłem

wchłonąć i zrozumieć motywy innych,

a później dzielić się tym z tymi, którzy kroczyli

obok mnie - doświadczeniem życia i

przyjemnością, która przychodzi ze zrozumieniem

motywacji innych. A potem zastosować

mądrość w dogadywaniu się z towarzyszami

dając innym przestrzeń i prawo.

Jednak pomimo pragnienia "bycia harmonijnym

uczestnikiem zgromadzenia" zawsze

czułem, że mam do powiedzenia coś innego

niż to, co wypluwa popularny tłum. Rzeczy,

które były w tamtym czasie i być może nadal

są tematami tabu, są właśnie tym, co mnie

szczególnie interesowało (od strony filozoficznej).

Kwestie odnoszące się do pytań, nad

którymi niewielu się zastanawia, szczególnie

tych dotyczących powodu, dla którego tu jesteśmy

na tym świecie, dlaczego tu jesteśmy

i jak długo? Takie trudne pytania są podstawą

lirycznej treści, którą wplotłem w

otwierający album "No Other Godz Before

Me" utwór zatytułowany "Crypts of Galactic

Damnation". Moja społeczna postawa i modus

operandi zawsze były nastawione kolektywnie,

co jest jednym z głównych powodów,

dla których wybrałem muzykę metalową jako

ścieżkę prowadzącą do wejścia na platformę,

dzięki której mógłbym zacząć (dosłownie)

wykrzykiwać mój polemiczny dyskurs. A teraz,

odpowiadając na Twoje pytanie… Nie jestem

zainteresowany byciem tzw. legendą ani

osiągnięciem jakiegokolwiek "legendarnego

statusu", który wiązałby się z moim osobistymi

lub muzycznymi dokonaniami. Wolałbym

być nazywany skurwielem, który dmucha

w gwizdek na wszystkie pozory życia na

Ziemi jako rzekomego "raju" według definicji

narzuconej przez ludzi odpowiedzialnych za

kłamstwa i niewolnictwo otaczające ich

uprzywilejowane przekonania, że pewna doktryna

religijna zmyliła tłumy żyjące na naszej

planecie. Gdybym mógł wykonać kilka

dodatkowych ruchów, chętnie bym przeszkodził

chciwym i aroganckich dupkom,

którzy obecnie dzierżą większą część bogactwa

tego świata i rozporządzają nim według

swojego "widzi mi się". Jak bym to zrobił?

Przez prowokowanie do manifestacji, sabatu

wolnomyślicieli, którzy zaczynają dostrzegać

marketingowe oszustwa i wykorzystywanie

słabych. Chcę pobudzić ludzi do zadawania

sobie pytań: "Czego naprawdę potrzebuję, w

przeciwieństwie do akceptacji korporacyjnej

propagandy, która często polega na zainwestowaniu

w to lub tamto… mimo, że tak naprawdę

tego nie potrzebuję?" Jeśli mogę sprowokować

myślenie i ruch u innych do postawienia

takich pytań, jak: "Dlaczego jestem

zmuszony wierzyć w to lub tamto, jako absolutną

prawdę objawioną? I dlaczego korporacja

i społeczeństwo tak bardzo starają się

wmówić mi, że inni będą mnie bardziej szanować

za to, czy tamto!". Jeśli ten i którykolwiek

z albumów Agent Steel sprowokuje ludzi

do zadawania takich pytań, spełnię swój

cel. Kontynuowanie mojego polemicznego i

niepoprawnego politycznie przesłania - poprzez

rzucanie go na platformy i sceny XXI

wieku poprzez nową erę mojego zespołu

Agent Steel - rozpoczęło się w wielkim stylu!

Nasiono zostało zasiane, sadzonka wykiełkowała,

a jej kwitnące żniwa wkrótce zostaną

rzucone na twarze społeczeństwa i planety

zwanej Ziemią! Pierwszy dyskurs jest kontynuowany

przez ten pierwszy album Agent

Steel w nowej epoce. "No Other Godz Before

Me".

Sporo tekstów Agent Steel mówi o teoriach

spiskowych. Powiedz mi, proszę, czy traktujesz

ten temat poważnie, czy może jest to

część Twojej koncepcji?

Johnny Cyriis: Miłośnikiem teorii spiskowych

był przede wszystkim Bruce Hall, który

śpiewał na trzech albumach fejkowego

26

AGENT STEEL


Agent Steel. Jedynym powodem, dla którego

nazywam te albumy "fałszywymi" albumami

Agenta Steel, jest po prostu fakt, że ten zespół

i trzy stworzone przez niego albumy w

rzeczywistości nie były prawdziwym i poprawnym

Agent Steel. Prawdziwy i poprawny

Agent Steel może się objawić tylko poprzez

włączenie moich muzycznych, konceptualnych

i lirycznych dzieł! Jednakże, pozwólcie,

że wyrażę się jasno rozwiewając w tym miejscu

pewne wątpliwości. Pomimo trzech fałszywych

albumów Agent Steel, które nie posiadają

prawdziwego i certyfikowanego oficjalnego

statusu Agent Steel zawierają kilka

świetnych utworów muzycznych z dużą ilością

oryginalności i wachlarzem świetnych wykonań

muzyków w tym kilka naprawdę fajnych

wokali w wykonaniu Halla. Dlatego,

moim najszczerszym zdaniem, gdyby skład,

który stworzył i wystąpił na trzech albumach

użył innej nazwy, jestem pewien, że trzy albumy,

które stworzyli, byłyby znacznie bardziej

docenione i uznane za płyty kultowe.

Ale znowu powtarzam, nie jako albumy

Agent Steel. Wróćmy do głównego tematu.

To on, Bruce Hall, człowiek-legenda na swój

własny sposób kontynuował Agent Steel poruszając

w swych tekstach wszelkiego rodzaju

"teorie" (prawdziwe lub fałszywe), które

zostały stworzone przez bardzo popularnego

w tym środowisku człowieka o nazwisku David

Ike. Jak powszechnie wiadomo, jest to

główny gracz w całym tym uniwersum teorii

spiskowych. Jednak zainteresowania mojej

osoby oscylują bardziej wokół faktów i hipotez

związanych ze sferą duchową i kosmiczną.

Nie jestem, by tak rzec entuzjastą różnych

teorii spiskowych. Jestem bardziej obserwatorem

faktów i to z nich głównie czerpię

inspiracje. Kiedy śpiewam o "mgle zacierającej

naszą podróż przez Czarny Las na

tym świecie, na którym nas położono, w naszej

podróży przez wszechświat". (fragment

utworu " Crypts of Galactic Damnation"). Pewne

kulty uprzedzają przebudzenie ziemskiej

obecnej "okaleczonej" kondycji ludzkiej,

przez wiarę w antropomorficznych Bogów i

Boginie. Jest to niestety kompletna bzdura,

która nawet jeśli jest rozumiana jako paradygmat,

może być tylko traktowana jako obraza

inteligencji tych, "którzy wiedzą lepiej!".

Paradygmat, który przedłuża antropomorfizm,

ma na celu promowanie i normalizację

Foto: Agent Steel

Foto: Agent Steel

służalczości. Gdy wszyscy kroczymy ścieżką

po czarnym lesie, gdy razem podróżujemy

przez ten świat, na której obecnie przebywamy,

planecie zwanej Ziemią, z pewnością

poruszamy się z prędkością żółwia. Moje liryczne

koncepcje nakreślają różne hipotezy i

przezabawne zjawisko opisujące wykazaną

głupotę przez przedstawicieli naszej rasy

ludzkiej, którzy rozwijają się na hollywoodzkim

"ghulizmie". Decydując się zaakceptować

kłamstwo, które implikuje, że istnieje

prawdziwa i faktyczna rzeczywistość, laboratoryjna

lub inna, albo jakakolwiek wiedza

wyjaśniająca dokładnie tajemnicę istnienia.

"Dokąd dokładnie idziemy, kiedy przechodzimy

z tej fizycznej postaci ludzkiej?". Ci, którzy

oddychają i żyją tu i teraz, są w gruncie

rzeczy więźniami tego, co rzekomo jest po

śmierci. Rzeczywistość tu na ziemi oparta

jest na faktach, a nie kłamstwach. Nikt nie

może teoretyzować, mówić, a co dopiero wiedzieć

z całą pewnością, czy udowodnić, że w

ogóle coś tam jest. Nie spotkałem jeszcze nikogo,

a mam na myśli każdego człowieka

spotkanego na swej drodze, kto może mi

udowodnić metodami sprawdzonymi laboratoryjnie

lub dowolnymi metodami "gdzie pójdziemy

w chwili, gdy nasze serca przestaną

bić w ciele fizycznym, które teraz posiadamy".

Jeśli ktoś miałby przyjąć, że jest jakaś

prawda w hipotezie tych, którzy twierdzą, że

mieli kontakt z istotami z wielowymiarowych

królestw egzystencji, należy zatem z

perspektywy czasu słusznie założyć, że nasze

doświadczenia są przedłużone przez tych,

którzy chodzą pośród nas. a którzy również

pochodzą z innego wymiaru. Oni również

mogą postrzegać nas jako istoty pozaziemskie,

a w rzeczywistości bardzo obce ich pojmowaniu

życia w takiej formie, w jakiej je

znają.

Pozostańmy jednak w tematyce tych teorii.

Czy uważasz, że to dobrze, iż coraz więcej

osób interesuje się tą tematyką. Czasem

niektórym z tego powodu nieźle odwala.

Wystarczy zajrzeć do Internetu.

Johnny Cyriis: Cóż, tak. Rodzaj ludzki w

końcu wznosi się na wyżyny i zaczyna lepiej

rozumieć, co dzieje się wokół nich. O ile

oczywiście ma wystarczająco siły, by kwestionować

ich autorytety oraz wiedzieć i troszczyć

się na tyle, by zgłębiać kto tak naprawdę

tym wszystkim kręci. Wydaje się oczywiste,

że żyjemy w czasach, w których mieszkańcy

tej planety zaczęli bardziej niż kiedykolwiek

stawiać zasadnicze pytanie: "Kto

na tym korzysta?". Oczywiście, w obliczu

przeludnienia nie ma już czasu na spokój i

zaufanie do własnych umiejętności oraz

chęci zajęcia pozytywnego stanowiska na

rzecz systemu, który po prostu nie gwarantuje

zapłaty za wykonane usługi. Tak więc, mówiąc

to, inspiracja została przekazana i zainspirowałem

się do wypowiedzenia tego słowa

na kosmicznym kongresie Metal Arts skierowanym

do tych, którzy czują, że może czegoś

brakować w zastanym porządku. Wystarczy,

by wzbudzić zainteresowanie i szacunek dla

prostych ludzi. Szacunek, którego sterujący

tym cyrkiem często nie mają. Dla mnie muzyka

metalowa jest przedłużeniem mojego

protestu. Ma na celu otworzyć oczy wszystkim,

którzy chcą jej słuchać i protestują przeciwko

tym, którzy przywłaszczyli bogactwo

świata w swoje ręce dzięki posiadanej wła-

AGENT STEEL

27


dzy. Osobiście sprzeciwiam się używaniu

mitologii i religii jako kampanii reklamowej

dla mojego protestu opartego na muzyce metalowej,

ponieważ uważam, że te quasi-artystyczne

elementy powinny być ściśle przekazywane

jako pochodzące z "ludzkiego

punktu widzenia" nie zaś z perspektywy metafizycznej.

To nie jest styl mój ani Agent

Steel.

Dwa lata temu Agent Steel wrócił do życia

po ośmiu latach przerwy. Powiedz mi proszę,

czy było dla ciebie coś zaskakującego

po powrocie?

Johnny Cyriis: Tak, jasne. Po kolei

1. Wiele młodych zespołów, które pojawiły

się na nowej scenie metalowej są tworzone

przez aroganckich dupków, zachowujących

się tak, jakby byli doświadczonymi weteranami,

którzy są na scenie od ponad czterdziestu

lat;

2. Większość przedstawicieli młodszej generacji

jest uzależniona od gier;

3. Cena gazu wzrosła prawie czterokrotnie;

4. Większość ludzi myśli, że są guru i wiedzą

wszystko, zwłaszcza ci związani z ruchem

New Age! Prawdę mówiąc, wszystkim im się

w dupach poprzewracało.

5. Większość kobiet nie jest już arogancka.

Zamiast tego są niedotykalskie i czują się elitarne.

6. Och - zapomniałem dodać jeszcze jednej

rzeczy: satanizm stał się głównym nurtem religijnym

i politycznym, a nie ideologią gromadzącą

wolnomyślicieli, jak pierwotnie zamierzano.

John, jak to jest ponownie być członkiem

Agent Steel?

Johnny Cyriis: (śmiech) Cóż, pozwól mi tylko

wyjaśnić. W lipcu 1983r. pojechałem do

centrum Los Angeles i wszedłem do tamtejszego

urzędu patentowego, aby dokonać

pierwszej rejestracji nazwy "Agent Steel" jako

fikcyjne nazwisko i nazwę podmiotu gospodarczego,

reprezentując w ten sposób mój

własny podmiot muzyczny. To ja byłem twarzą

tej formacji. O ile ktoś nie cofnął się w

czasie rok przed pierwszą rejestracją stworzonej

przeze mnie fikcyjnej nazwy i legalnie nie

zarejestrował jej w ten sam sposób, uprzejmie

proszę prasę na całym świecie o zaprzestanie

nazywania mnie jedynie "członkiem Agent

Steel". Czy Billa Gatesa też nazwiesz pracownikiem

firmy Microsoft?

Masz też nowe twarze w składzie. Jak ich

zwerbowałeś?

Johnny Cyriis: W tym momencie wszyscy są

winni, dopóki ich niewinność nie zostanie

udowodniona (śmiech). Będziemy musieli

sprawdzić, czy pojawili się oni jako efekt jakiejś

klątwy, czy jako efekt błogosławieństwa.

Tak czy inaczej, mam naładowany pistolet

i w każdej chwili mogę go użyć (śmiech).

Czuję się bardzo rozgrzeszony z przekazywanej

energii, ponieważ on i ja jesteśmy głównymi

autorami utworów, którzy opracowali

ten album. Muszę jednak dodać, że zewnętrzny

scenarzysta był również głównym uczestnikiem

procesu tworzenia utworów na ten

album. Muszę tu jeszcze wspomnieć o Galinie

(Maestro) Ivanovie. To absolutnie oszałamiający,

wszechstronnie utalentowany muzyk/inżynier

i koproducent tego albumu!

Kiedy zaczęliście tworzyć muzykę, którą

możemy usłyszeć na najnowszym albumie?

Kto odegrał główną rolę w tym procesie?

Johnny Cyriis: Po raz pierwszy skomponowałem

intro i outro w 1993 roku. Zainspirowałem

się do napisania tego utworu

Foto: Agent Steel

wkrótce po tym, jak spotkałem bardzo utalentowane

medium, któremu duża część tego

albumu jest poświęcona (mimo, że w koncepcje

liryczne zostały wplecione elementy

polityczne). Resztę może odpowiedzieć gitarzysta

Nikolay Atanasov…

Nikolay Atanasov: Świetne pytanie! Więc

to ja sam napisałem mniej więcej połowę

utworów z albumu. John jak sam powiedział

jest autorem intro i outro. Joe McGuigan z

Gama Bomb dostarczył dwa kawałki, ponieważ

był wówczas jeszcze basistą Agent Steel.

Te dwie kompozycje zostały nieco zmienione

przez nas, aby zrobić trochę miejsca dla naszego

innego gitarzysty Vina, aby mógł tam

wpleść swoje własne solówki. Jest też "Sonata

Cósmica" napisana w latach 80. przez Johna

i Richarda Batemanów. Oto główni autorzy

poszczególnych utworów. Muszę również

wspomnieć naszego byłego gitarzystę i przyjaciela,

Billa Simmonsa, który wraz z Joe

przyniósł pierwszą wersję demo utworu "The

Devil's Greatest Trick", a potem dodałem do

niej kilka rzeczy i stała się ona ostatecznie

tym, czym jest na płycie. Poza tym nasz

wspaniały przyjaciel i producent Galin Ivanov,

jest producentem ale także genialnym

gitarzystą i przyczynił się do powstania albumu,

a konkretnie kawałka "Veterans of Disaster",

a także zapewnił gitarzystom prowadzącym

kilka niesamowitych solówek oraz

był gościnnym basistą. Chcę podziękować

wszystkim tym świetnym gościom… John,

Galin, Joe, Vin i Bill, dzięki za możliwość

bycia razem z wami w tej podróży! Spoczywaj

w pokoju, Richard Bateman. Nigdy się

nie spotkaliśmy, ale z tego, co słyszałem, był

niesamowitym muzykiem i człowiekiem.

Wróćmy do pytania. Myślę, że najlepiej byłoby

odpowiedzieć na to na swój sposób.

Myśleliśmy, że po prostu stworzyliśmy świetną

płytę Agent Steel i ogólnie świetny album

metalowy. Ale nie mógł to być byle jaki

metal. Musiał to być Agent Steel. Innym ważnym

czynnikiem było to, że moim zdaniem

byliśmy odpowiednimi osobami, aby to zrobić.

Dla mnie osobiście muzyka, którą napisałem,

po prostu wylała się ze mnie i zadziałała.

Oczywiście musiało to brzmieć jak

Agent Steel, bo zespół ma swój styl, jednak

nie myślałem o skopiowaniu dwóch pierwszych

albumów i EPki. Dlatego nowy album

brzmi wyjątkowo i wyróżnia się sam w

sobie, a jednocześnie to ten sam styl, co dawniej.

Moim zdaniem tak właśnie robią mistrzowie

metalu, więc wyszło świetnie! Szczerze

mówiąc, myślę, że trochę trudno jest to

wyjaśnić dalej i mam nadzieję, że odpowiedziałem

na Twoje pytanie. Mogę tylko powiedzieć,

że jestem pewien, że spodoba się to

wszystkim starym fanom, a także przyciągnie

wielu nowych…

"No Other Godz Before Me" to poniekąd

cytat z Biblii. Dlaczego zdecydowałeś się

go użyć?

Johnny Cyriis: (śmiech) Nie, to cytat mojego

autorstwa. Wymyśliłem ten cytat na

długo przed tym, jak zrobili to wszyscy kumple

z reklamy, którzy napisali tę historię!

Głównym powodem, dla którego wybrałem

tą kwestię jako tytuł albumu jest to, że

doskonale oddaje mój powrót. W rzeczywistości

jest to - jeśli chodzi o Agent Steel -

oświadczenie stwierdzające, że wszystkie in-

28

AGENT STEEL


ne albumy pod nazwą i logiem

"Agent Steel" były zwykłymi

fejkami i głupimi próbami

zepsucia koncepcji (i

ostatecznie mojego dziedzictwa),

które wcześniej udało

mi się przekazać. Tytuł nowego

albumu jest prostym

przypomnieniem, że nie ma,

nie było i nie będzie "innych

Bogów przede mną" oraz, że

oryginalne koncepcje, które

filozoficznie poruszyły wiele

umysłów (na trzech klasycznych

wydawnictwach), zostały

wymyślone przeze

mnie! Podsumowując, tytuł

jest stwierdzeniem, które

można odnieść do nietradycyjnej

perspektywy nabytej

Foto: Agent Steel

świadomości. Stwierdzeniem,

które stawia jednostkę

na miejscu kierowcy i gdzie

nagle manewrowanie różnymi

drogami w celu osiągnięcia

osobistej wszechmocy

staje się środkiem do celu, a

nie jego odwrotnością. Im

bardziej indywidualna świadomość

przoduje w retrospekcji

do świadomości zbiorowej,

tym szybciej można

zobaczyć światło na końcu

tunelu, który jest platformą

startową oddaloną od ścieżki,

która, jak można by sądzić,

była przyjemna na

wcześniejszym etapie podróży.

Wtedy, gdy dana jednostka była po

prostu częścią stada. Innymi słowy, wszystko

we wszechświecie jest magiczne, więc najsilniejszy,

najbardziej zdeterminowany, najszczęśliwszy

mag wygrywa. Jest odpowiedź,

dlaczego wybrałem tytuł tego albumu, który

moim zdaniem jest bardzo adekwatny.

Mimo wszystko niektóre Wasze wcześniejsze

tytuły również w pewien sposób nawiązywały

do "Biblii". Pierwsze demo Agent

Steel nosiło tytuł "144000 Gone".

Johnny Cyriis: Niewiele wiem o Biblii. Nigdy

nie przeczytałem jej w całości. Wydaje

mi się, że wiele książek filozoficznych - zwłaszcza

w dawnych czasach - pisanych było w

formie polemiki, podczas gdy Biblia była napisana

odrobinę bardziej kolorowo niż inne

tego typu twory.

Okładka albumu jest bardzo minimalistyczna.

Johnny Cyriis: Okładka "No Other Godz

Before Me" to zdjęcie wykonane przez nieznanego

fotografa, który uchwycił szczególny

moment. Więcej na ten temat powiem w

przyszłości, być może w kolejnym wywiadzie

pozwolę sobie na pełne wyjaśnienie. Mogę

powiedzieć, że światła, które pojawiają się na

okładce albumu "No Other Godz Before

Me" nie są sztucznymi światłami, ani też nie

są zdjęciem zrobionym z nieba jak rzekome

światła UFO.

Johnny Cyriis: Ze względu na nowy szczep

Covid-19 podejrzewam, że letnie festiwale

niestety nie będą miały miejsca.

Czy Agent Steel miał okazję zagrać na żywo

w obecnym składzie?

Johnny Cyriis: Niestety, jeszcze nie, ale nie

możemy się doczekać, aby pokazać światu,

na czym polega nowa era Agent Steel. Jesteśmy

gotowi rozerwać pieprzony świat na

strzępy w 21, 22, 23 i 24... a poza tym tak

daleko w przyszłość, dopóki będziemy uważać,

że jest to nasz sprawiedliwy i odpowiedni

metal…!

Gdy będą dozwolone koncerty, zagracie na

żywo kilka piosenek z okresu jak to określasz

"fejkowego".

Johnny Cyriis: ak już wspomniałem ten

okres nie był prawdziwą erą Agent Steel. W

związku z tym, oczywiście, nie będzie absolutnie

żadnego (!) materiału z jakichkolwiek

albumów, na których użyto nazwy mojego

zespołu bez mojego autoryzowanego udziału.

Bartek Kuczak

All interview answers COPYRIGHT © by Johnny Cyriis 2021. All rights reserved.

Mieliście zagrać na Hellfest 26 czerwca

2021 jednak pewnie impreza się nie odbędzie.

AGENT STEEL 29


HMP: Witaj, właśnie wydaliście swój

ósmy studyjny album. Powiedz mi proszę,

jak go postrzegasz. Czy to po prostu ósmy

punkt w Waszej dyskografii, czy może wyjątkowe

wydawnictwo?

Joey Vera: Tak, jest dokładnie jak mówisz.

"Punching The Sky" to dokładnie ósmy album

w dyskografii Armored Saint. Moment

jego tworzenia przypadł na czas, gdy byliśmy

bardzo produktywni. Właściwie patrząc na

naszą twórczość od samego początku zapewne

dostrzeżesz, że z każdym albumem staraliśmy

się być lepszymi muzykami, staraliśmy

się też pisać coraz lepsze kawałki. Nie

staliśmy w miejscu. Jesteśmy bardzo zadowoleni

ze swojej drogi, która doprowadziła nas

do miejsca, w którym jesteśmy tu i teraz. Co

do drugiej części pytania, to myślę, że dla

mnie każdy jeden album, w którego powstaniu

brałem udział jest czymś wyjątkowym.

W każdy wkładaliśmy masę energii, czasu

oraz konkretnego działania. "Punching The

Sky" nie stanowi w tym przypadku kompletnie

żadnego wyjątku. Fajnie jest wrócić z nową

płytą po pięciu latach przerwy w nagrywaniu.

Powiedz proszę, jak wyglądał proces tworzenia.

Jakie były Twoje główne cele podczas

pisania utworów oraz główna wizja

tego materiału jako całości?

W sumie było to bardzo proste. Chcieliśmy

nagrać album, który brzmi świetnie oraz zawiera

ciekawe teksty. Nie dorabialiśmy temu

jakichś wielkich ideologii. Nie mamy w zwyczaju

tracenia cennego czasu na rozkminianiu

jakichś mało istotnych detali. Nie robimy

jakichś burz mózgów, na temat tego, co teraz

Bez zbędnych rozkmin

W momencie, gdy czytacie te słowa, od premiery nowego dziecka

Armored Saint już pewnie trochę minęło, nie mniej jednak z racji tego, zespół ten

w pewnych kręgach ma uznaną markę wielu chętnie przeczyta, co Joey Vera ma do

powiedzenia na temat albumu "Punching The Sky". Zresztą nie tylko jego.

zrobić, jaki krok będzie najbardziej optymalny

dla nas, czy iść w tym czy może w innym

kierunku. To kompletnie nie jest nasz styl

pracy. Naszą jedyną recepturą na dobrą muzykę

jest fakt, że musi ona wypływać prosto

z naszych serc. Innej drogi nie ma. Zamiast

dyskutować o muzyce wolimy ją po prostu

grać. Zamiast zastanawiać się, jaka będzie następna

płyta, wolimy tworzyć nowe utwory.

Oczywiście w tym wszystkim staramy się nie

popaść w pułapkę, do której takie podejście

może prowadzić. Mianowicie nie chcemy

stać w miejscu i czasem odświeżamy nasz

styl. Naszym głównym celem jest jednak

tworzenie dobrej muzyki.

Jednak mam wrażenie, że tym razem skupiliście

się bardziej na chwytliwych refrenach.

Możliwe, jednak nie wiem czy można powiedzieć,

że było to coś intencjonalnego. Jak już

powiedziałem, nie zmuszamy się do niczego.

Nawet do tego, by refreny były bardziej

Foto: Travis Shinn

chwytliwe niż poprzednio (śmiech). Zresztą

takie refreny zawsze były obecne w naszej

twórczości. Ten album pod tym względem w

moim odczuciu nie jest jakimś szczególnym

wyjątkiem.

Co to za dziwne dźwięki na początku

"Bubble" i "Do Wrong to None"?

(śmiech) Początek "Bubble" to specyficzna

kombinacja dźwięków, które sam zebrałem

do kupy. Sporo jest tam moich sztuczek,

których używam grając na gitarze, ale też

sporo programowania. Zaś początek utworu

"Do Wrong to None" to dźwięki, które nagrałem

moim Iphonem ładnych kilka lat temu.

Graliśmy na mniejszym festiwalu we Włoszech.

Odbywał się on na pustym polu zlokalizowanym

na całkowitym odludziu. Małe

nudne miasteczko typu jedna główna ulica,

parę domów, jeden sklep itp. Widok z mojego

pokoju hotelowego padał na las. W pewnym

momencie wyjrzałem przez okno i

usłyszałem te odgłosy. Do dziś nie mam pojęcia,

co za zwierze je wydaje, ale nigdy wcześniej

ani później czegoś takiego nie słyszałem.

Musiałem to nagrać. Przymierzałem się,

by użyć tego roboczo jako intro w trzech lub

czterech różnych utworach, ale ostatecznie

padło na "Do Wrong to None".

"Do Wrong To None" wydaje się być najbardziej

thrashowym utworem na tym albumie.

W dostajemy bardzo intrygujące zwolnienie.

To w dużej mierze pomysł naszego perkusisty

Gonza. Przynajmniej jeśli masz na myśli

ten charakterystyczny rytm. Wiesz, on jest

wielkim fanem Pantery. Tą partię będącą

zwolnieniem napisałem gdzieś jakieś dziesięć

lat temu, jednak jak dotąd nie została ona

wykorzystana w żadnym innym numerze. Na

pewien czas zapomniałem nawet o jej istnieniu.

Uważam, że do tego utworu ta przerwa

idealnie posuje i dodaje mu takiej fajnej wyrazistości.

Zrobiliśmy coś podobnego brdzo

dawno temu w utworze "Stricken By Fate" z

naszego pierwszego albumu "March of the

Saint"

W waszych materiałach promocyjnych dołączonych

do płyty pada dość intrygujące

zdanie. Otóż twierdzicie, że teraz jako zespół

macie wreszcie pełną swobodę tworzenia

takiej muzyki, jaką chcielibyście grać.

Czy to znaczy, że nie mieliście tej swobody

w przeszłości?

(śmiech) Może nie dosłownie. Cały sens tej

wypowiedzi odnosi się do tego, że na wcześniejszym

etapie naszej kariery, szczególnie

w latach osiemdziesiątych w okresie tworzenia

pierwszych trzech albumów byliśmy mocno

zainspirowane zespołami z nurtu NWO

BHM, czy hardrockiem w stylu wczesnego

Judas Priest albo wczesnego Scorpions.

Heavy metal był czymś świeżym w Ameryce.

Mówię tu o początku lat osiemdziesiątych.

Potem on u nas wyewoluował z jednej strony

w thrash, z drugiej w te wszystkie hair metalowe

bandy. W pewnym momencie pojawiło

się u nas uczucie, że my do tego wszystkiego

nie pasujemy. Ani do jednych, ani też do

drugich. Wiesz, jakieś tam elementy thrashu

w naszej twórczości obecne były, to na pewno

nie ulega wątpliwości, nie mniej jednak

był też tam obecny klimat amerykańskiego

hardrocka. Po prostu czuliśmy się nieco inni,

niż typowi przedstawiciele amerykańskiej

sceny metalowej. Próbowaliśmy się w tym

wszystkim odnaleźć, co czasem bywało powodem

małych kryzysów. W pewnym momencie

zdaliśmy sobie sprawę, że tak naprawdę

nie do końca robimy to, co byśmy rzeczywiście

chcieli. Gdzieś tak w 2009 roku,

gdy pracowaliśmy nad albumem "La Raza",

dopiero poczułem, że znaleźliśmy własne

miejsce, w którym czujemy się komfortowo i

nie musimy się martwić brakiem wolności.

Ten stan trwa do dziś! Oczywiście nie chcemy

tym samym umniejszać naszym dokonaniom

z przeszłości. Cały czas je cenimy i są

dla nas niezmiernie ważne.

30

ARMORED SAINRT


"Punching The Sky ". Czy ten tytuł ma jakieś

szczególne znaczenie?

Tytuł albumu jest sentencją, która pada w

utworze "Standing On The Shoulders Of

Giants". Po prostu uznaliśmy, że faktycznie

ten wers, czy raczej jego fragment mocno zapada

w pamięć i zwraca uwagę. To piosenka

o zwycięstwie i pokonywaniu własnych słabości.

Ona też pokazuje, że jesteśmy naprawdę

zadowoleni z miejsca, w którym jesteśmy

teraz oraz tego, że czujemy się naprawdę

wolni jako muzycy.

A co z liryczną stroną. Czy teksty mają jakieś

konkretne przesłanie?

Na pewno w przypadku "Punching The

Sky" nie można mówić o concept albumie.

W tym kierunku nigdy żeśmy nie szli. To nie

w naszym stylu. Raczej o tekstach więcej do

powiedzenia miałby John, gdyż to on jest ich

autorem i z tego co wiem czerpie inspiracje

ze swoich doświadczeń oraz codziennego życia.

Jest on zainteresowany polityką oraz bieżącymi

wydarzeniami. Śledzi wszelkie newsy.

Oczywiście nie jesteśmy zespołem politycznym,

ale czasem nawiązania do tej tematyki

się u nas pojawiają.

Granie koncertów jest teraz niemożliwe.

Masz jakieś alternatywne pomysły na promocję

albumu?

Tak. Robię to chociażby teraz udzielając tego

wywiadu (śmiech). Planujemy także grać

koncerty na streamie. Przypuszczamy, że

zniesienie ograniczeń w ciągu najbliższych

dwunastu miesięcy jest mało prawdopodobne,

więc trzeba sobie radzić mając w zanadrzu

dostępny wachlarz środków. Zatem

trzeba się teraz bardziej skupić na robieniu

teledysków, kontakcie z fanami i aktywności

w mediach społecznościowych.

Większość obecnych członków gra w zespole

od początku. Powiedz mi, proszę, co sprawia,

że ten skład jest tak silny?

Myślę, że można tu wspomnieć o kilku powodach.

Jednym z nich jest to, że dobrze się

znamy od dłuższego czasu i wiemy czego po

sobie możemy się spodziewać oraz czego od

siebie wzajemnie możemy oczekiwać. Razem

przeszliśmy długą drogę i ciągle jesteśmy

przyjaciółmi. Czujemy się jak rodzina. I tak

Foto: Travis Shinn

jak w rodzinie, czasem jest sielankowo, a czasem

pojawiają się ostre spory, ale ostatecznie

i tak wszyscy trzymają się razem. Tak też jest

z nami. Chociaż nie wiem czy to porównanie

jest najwłaściwsze… bo jednak prowadzić biznes

razem z członkiem Twojej rodziny, to

chyba najgorsza rzecz jaką możesz zrobić

(śmiech). Natomiast nie ulega wątpliwości,

że znaleźliśmy jakąś nić porozumienia między

sobą.

W całej swojej karierze grałeś z wieloma

różnymi zespołami. Powiedz mi proszę, czy

widzisz wiele różnic w stylu pracy w kapelach,

w których grasz lub w których grałeś

wcześniej.

Te różnice na pewno są. Każdy zespół robi

pewne rzeczy na swój indywidualny sposób i

uważam, że jeśli w konkretnym danym przypadku

to się sprawdza, to nie ma większego

sensu na siłę tego zmieniać i wprowadzać nowych

metod. Każdy przypadek jest tu unikatowy.

Jeżeli chodzi o Armored Saint to uważam,

że znaleźliśmy swoją drogę. Oczywiście

ewoluowała ona wraz z biegiem czasu.

Czy odczuwasz od czasu do czasu coś, co

można nazwać wypaleniem lub kryzysem

artystycznym? Jak sobie z tym radzisz?

Odpowiem dość przewrotnie. I tak i nie. Są

dni, w których autentycznie się zastanawiam

po jaką cholerę dalej się męczę i to robię. Ale

z drugiej strony bardzo kocham granie i

tworzenie muzyki, więc ciężko mi sobie bez

tego wyobrazić życie. Nawet jeżeli faktyczni

czasem wydaje się to ciężkie oraz pozbawione

większego sensu. Kocham tworzyć, grać,

występować na żywo oraz pracować w studio.

To jak część mojego DNA. Myślę, że jak ktoś

już raz w to wejdzie, to będzie to robił do

końca życia. Nie potrafię sobie wyobrazić

momentu, w którym sprzedaję wszystkie

swoje instrumenty i muzykowanie całkowicie

znika z mojego życia.

Dlaczego jako swój instrument wybrałeś

akurat bas?

Właściwie to zaczynałem od gry na gitarze.

Na tym instrumencie grałem w szkolnych zespołach,

gdy byłem nastolatkiem. W sumie

trwało to parę lat. Kiedy byłem w średniej

szkole, dowiedziałem się, że dwóch moich

kumpli postanowiło założyć zespół. Ci kumple

to John Bush i Gonzo Sandoval

(śmiech). Pomyślałem w sumie, czemu by ich

w tym nie wspomóc. W końcu trochę się znamy.

Mieli taki problem, że nie mieli basisty.

John był wokalistą, Gonzo grał na garach,

Phil Sandoval grał natomiast na gitarze, a

jego umiejętności w tej materii były znacznie

wyższe niż moje. Okazało się jednak, że

John posiada w domu gitarę basową wraz ze

wzmacniaczem, która jest gotowa do użycia.

Myślał o tym, by być jednocześnie basistą i

wokalistą, jak na przykład Geddy Lee, ale

nauka gry na instrumencie mu nie szła i w

pewnym momencie ją porzucił. Pewnego

dnia zaproponował mi, że skoro gram na gitarze,

to może łatwiej mi się będzie nauczyć

grać na basie. Pomyślałem, że czemu by nie

spróbować. Tak się zaczęło. Szybko pokochałem

ten instrument! Jednocześnie ciągle

potrafię grać na gitarze. Wszystkie swoje

utwory tworzę na niej i nigdy nie używam do

tego basu.

Dziękuję bardzo za wywiad!

Ja również! Trzymaj się!

Bartek Kuczak

Foto: Travis Shinn

ARMORED SAINT 31


Kreatywność i energia nas po prostu rozsadzają

Crystal Viper budził zawsze dosyć sprzeczne opinie. Z jednej strony to jeden

z pierwszych i chyba najważniejszy przedstawiciel nurtu Nowej Fali Tradycyjnego

Heavy Metalu w kraju nad Wisłą. Tak naprawdę to jedyni nasi rodacy

którzy mogą pochwalić się występami na deskach legendarnego Keep it True, czy

współpracą z takimi tuzami jak Harry Conklin, Stefan Kaufmann czy Mantas. Z

drugiej strony często płyną w ich stronę zarzuty o koniunkturalizm, czy - o zgrozo!

- "pozerstwo". Z czego to wynika? Cóż, stara biblijna mądrość, że nikt nie jest

prorokiem we własnym kraju zdaje się mieć tu swoje potwierdzenie. Malkontentom

polecam jednak sięgnąć po ostatnią płytę Żmijki. Jeśli nie słyszycie w niej

szczerości i radości z grania to chyba nie mamy o czym rozmawiać. Za to zdecydowanie

było o czym rozmawiać z Martą Gabriel. Wokalistka opowiedziała mi o

pracach nad "The Cult", fascynacji Kingiem Diamondem i kilku projektach pobocznych

które realizowała w minionym czasie. Między wierszami wyczytacie też z

pewnością, że zespół ma w zanadrzu jeszcze sporo do odkrycia…

HMP: Zacznijmy od jednego z najtrudniejszych

pytań dla metalowca - King Diamond

solowo czy z Mercyful Fate?

Marta Gabriel: Uwielbiam Mercyful Fate,

szczególnie dwie pierwsze płyty, ale jeśli muszę

dokonać takiego wyboru, to jednak King

Diamond solowo. Po prostu słucham go częściej,

również między innymi z tego względu,

że po prostu wydał więcej płyt. No i jednak

Pozostając jeszcze w klimacie Króla - muszę

Ci Marto pogratulować niesamowitej

ekwilibrystyki wokalnej! To wykonanie

miażdży, w dużej mierze dzięki Twojemu

głosowi. To chyba spore wyzwanie mierzyć

się z taką legendą?

Bardzo dziękuję za komplement. Tak, nagranie

tego utworu było sporym wyzwaniem.

Zazwyczaj nagranie coveru ogranicza się do

powtórzenia czyjejś linii wokalnej, gdzie nie

ma zbyt dużo miejsca na dodawanie czegoś

więcej od siebie. W przypadku "Welcome

Home" linia wokalna to jedno, ale przede

wszystkim musiałam się odpowiednio wpasować

w klimat utworu i w tekst. To było

prawie jak odegranie roli. Oryginalna wersja

jest bardzo teatralna, jest w niej bardzo dużo

emocji.

Jak wyglądała współpraca z Andym La

Rocque?

Przyjaźnimy się z Andy'm (zresztą miksował

jeden z naszych wczesnych albumów), i cały

czas jesteśmy w kontakcie. Kiedy już zdecydowaliśmy

się na "Welcome Home", stwierdziliśmy

że fajnie by było go zaprosić, bo

generalnie, no dlaczego nie? Wysłaliśmy

smsa z zapytaniem, i zgodził się praktycznie

od razu. Logistycznie nie było to jakoś specjalnie

trudne, oprócz bycia gitarzystą Kinga

Diamonda, Andy jest świetnym realizatorem,

i właścicielem Sonic Train Studios.

Wysłaliśmy mu wszystkie ślady, i jakiś czas

później odesłał ślad ze swoim solo.

32

jako osoba, jako wokalista, autor i kompozytor,

miał większy wpływ na to co robię z Crystal

Viper. Nasza pierwsza płyta, potem

"Crimen Excepta", "Possession" i "Queen

Of The Witches" - to albumy koncepcyjne,

które stylistycznie ocierają się momentami o

horror, więc tutaj też raczej można się dopatrywać

mniej lub bardziej świadomych inspiracji

Kingiem.

Wbrew pozorom nie pytam o to bez przyczyny.

Być może pamiętasz ankietę na oficjalnej

grupie fanów Crystal Viper gdzie

spytaliście ich o propozycję kolejnego coveru.

"Satan's Fall" Mercyfula zajął w niej

całkiem wysokie miejsce. "Welcome Home"

CRYSTAL VIPER

Foto: Crystal Viper

nie było tam wcale, a na "Trial by Fire" nie

zagłosował nikt. Czym się sugerujecie w

doborze coverów na kolejne płyty?

Jako takiej ankiety nie pamiętam, na pewno

nie miała więc żadnego oficjalnego charakteru,

ale często prosimy fanów o różne sugestie

czy o pomysły, i zawsze je bierzemy pod

uwagę. Przy wyborze coverów sugerujemy się

kilkoma rzeczami, przede wszystkim jak bardzo

lubimy dany zespół i dany utwór, czy

naszym zdaniem zabrzmi dobrze w naszym

wykonaniu, i czy pasuje do danego albumu

czy też singla. Wiesz, przede wszystkim nie

każdy heavymetalowy utwór zabrzmi dobrze

z kobiecym wokalem, do tego czasem konieczna

jest zmiana tonacji, a to też nie każdemu

utworowi wychodzi na dobre.

Spodobało mu się Wasze wykonanie "Welcome

Home"? A może dotarło ono i do

samego Kinga?

Chyba tak. Oczywiście można pomyśleć, że

to tylko kurtuazja z jego strony, ale bardzo

chwalił brzmienie i aranż, więc chyba mu się

naprawdę spodobało. Poza tym wydaje mi

się, że i dla niego mogło to być coś ciekawego.

Gra ten utwór od ponad 30 lat, i nagle

doszło do sytuacji gdzie zagrał w tym utworze

z innymi ludźmi, i mógł nagrać inne solo

niż to, które jest już znane. Nie pytałam czy

puszczał utwór Kingowi, ale biorąc pod uwagę,

że pracują obecnie nad nowym albumem,

to bardzo możliwe.

Skąd decyzja o osobnym bonusie na wersję

winylową?

Robimy tak od lat, od czasów trzeciej płyty.

Raczej nikt nie kupuje naszych płyt specjalnie

z myślą o tym jednym bonusie, ale wiemy,

że sporo osób kupuje i winyl i wersję CD.

Stwierdziliśmy kiedyś, że fajnie by było dać

im coś ekstra, i od tego czasu regularnie mamy

inny bonus track na winylu, i inny na

CD.

Jeśli idzie o strukturę nowego albumu jest

dosyć tradycyjnie - instrumentalne intro,

gościnny udział kultowego muzyka, cover

metalowego szlagieru… ale zabrakło mi


jednej charakterystycznej dla Was rzeczy,

tj. ballady. To chyba pierwsza taka płyta od

czasów "Crimen Excepta".

To w sumie ciekawe stwierdzenie, nie powiedziałabym,

że nagrywanie ballad to coś dla

nas charakterystycznego, ale może coś w tym

jest. Brak ballady na "The Cult" chyba potwierdza,

że tak naprawdę nie mamy żadnego

schematu jeśli chodzi o nagrywanie albumów,

idziemy na żywioł, robimy to co

uważamy za słuszne i to co naszym zdaniem

pasuje. Więc jak widzisz nie było tak, że

siedliśmy i powiedzieliśmy "no dobra, na płytach

Crystal Viper była zawsze ballada, to teraz

piszemy balladę".

"The Cult" to też pierwsza płyta Crystal

Viper na trzy gitary. Szczerze mówiąc

obawiałem się co z tym fantem zrobicie, bo

historia pokazuje że takie "wzmocnienie"

często wpływa na popadanie w egzaltacje i

kombinowanie na siłę. Na szczęście nie

ulegliście tej pokusie i wszystko brzmi bardzo

konkretnie, bez przerostu formy nad treścią.

Jak więc ta "drobna roszada" wpłynęła

na proces komponowania i pracę w studiu?

Nie było mowy o kombinowaniu, wiedzieliśmy

co chcemy zrobić i jaki efekt osiągnąć

jeśli chodzi o tą płytę. Stawialiśmy na emocje,

na żywioł, na szczerość przekazu, nie na

pokazywanie naszych umiejętności czy możliwości.

Powiedziałabym nawet, że w paru

momentach nagraliśmy jakieś partie gitary,

po czym stwierdzaliśmy - ok, za dużo, usuwamy

to. Fakt, że płytę oficjalnie nagrywało

trzech gitarzystów (a mniej oficjalnie czterech,

bo nasz perkusista Cederick też nagrał

kilka partii gitar) nie wpłynął jakoś specjalnie

na ten album, aczkolwiek dość istotny jest

tutaj udział Cedericka, który napisał cztery

utwory na ten album. Do tej pory prawie zawsze

sama pisałam cały materiał.

Swoją drogą - nie mogłaś długo wytrzymać

bez gitary prawda? (śmiech)

No nie mogłam, i nie mam zamiaru dłużej

tego ukrywać (śmiech). Fakt, że przestałam

grać na gitarze, był chyba moją najgorszą

decyzją jeśli chodzi o Crystal Viper. Osoby

z naszej poprzedniej wytwórni mocno sugerowały,

że powinnam przestać grać na

gitarze - żeby wyglądać na scenie bardziej

kobieco, żeby mieć lepszy kontakt z fanami,

żeby wyszły ładniejsze zdjęcia z koncertów i

tak dalej. W pewnym momencie zgodziłam

się na to, aczkolwiek po każdym koncercie

bez gitary miałam to dziwne uczucie, że coś

jest nie tak. Czułam się niekompletna, jakbym

nie dała z siebie wszystkiego. Wiesz, ja

jestem muzykiem heavymetalowym, rockowym,

chcę czuć tą energię i emocje na scenie,

dać z siebie wszystko, a nie tylko ładnie

wyglądać. Wiem, że wielu osobom bardziej

podobał się taki skład zespołu, ale ja nie

czułam się szczera w tym co robię. Dlatego

też znowu gram na gitarze, i nie mam zamiaru

przestawać! Z drugiej strony, cała sytuacja

ma jeden ogromny plus. Kiedy podjęliśmy

już decyzję o poszerzeniu składu, dołączył

do nas Eric. Trzy lata temu nasz Andy w

ostatniej chwili musiał odwołać swój udział

w trasie koncertowej po Hiszpanii i Portugalii,

ze względu na sytuację rodzinną, na dosłownie

jeden dzień przed wylotem. Zamiast

odwołać koncerty lub grać na jedną gitarę, po

prostu spakowaliśmy moje wiosło, i koncerty

odbyły się w miarę normalnie.

Tak sobie myślę, że musiało Wam się

naprawdę fajnie pracować nad tym albumem,

bo po pierwsze słychać w nim radość

z grania, a po drugie w ostatnim czasie

upubliczniliście sporo pobocznych ciekawostek

powstałych w tym czasie. Mam na

myśli 8-bitową wersję "The Last Axeman" i

sporo poważniejszą rzecz, czyli całą drugą

płytę z instrumentalnymi aranżacjami.

Opowiesz o pracach

zakulisowych nad

"The Cult" i pobocznych

owocach pracy?

Praca nad tą płytą

przebiegała trochę

inaczej, niż prace

przy poprzednich

płytach. Przede

wszystkim, został

trochę odświeżony

skład zespołu. Po

drugie, zrobiliśmy

płytę dokładnie

taką, jaką chcieliśmy.

Z poprzednim

alb

u m e m ,

"Tales Of Fire

And Ice", wygasł

nasz kontrakt

z AFM

Records.

Postanowiliśmy

więc nagrać nowy

album, dopiąć

wszystkie szczegóły

łącznie z

okładką, i dopiero

potem myśleć co

dalej. Tak więc

przez ten czas kiedy

pracowaliśmy nad

"The Cult", byliśmy

zespołem bez wytwórni,

totalnie

niezależnym. I

myślę, że to miało

spory wpływ

na to jak brzmi.

Zapowiedzieliśmy,

że wracamy

do korzeni

- chodziło

również o te

emocje które towarzyszyły

nam kiedy

Foto: Crystal Viper

pracowaliśmy nad pierwszym albumem,

kiedy wszystko było w jakiś sposób spontaniczne

i żywiołowe. A jeśli chodzi o poboczne

ciekawostki… Dopiero zaczynamy chwalić

się tym wszystkim co powstało przez ostatni

rok (śmiech). Tak, zrobiliśmy nowy album,

zrobiliśmy jego instrumentalną wersję, powstała

8-bitowa wersja "The Last Axeman",

ale to dopiero początek. Kreatywność i energia

nas po prostu rozsadzają, a fakt, że nie

możemy grać koncertów jeszcze bardziej nas

nakręca.

Nagraliście chyba jeden z najmocniejszych

albumów

w Waszej dyskografii.

Jakby w kontraście

do lżejszego

i melodyjniejszego

CRYSTAL VIPER 33


"Tales of Fire and Ice" jest tu sporo agresji i

praktycznie brak zwalniania tempa. Produkcja

też jest surowsza. Potrzebowaliście

czegoś cięższego czy tak po prostu wyszło?

I to i to. Nie zrozum mnie źle, uważam że

"Tales Of Fire And Ice" to dobry album i

absolutnie się go nie wstydzimy, ale faktycznie,

trochę ugięliśmy się pod sugestiami, że

może by tak zagrać trochę łagodniej i nowocześniej.

Styl Crystal Viper zawsze poruszał

się gdzieś w granicach klasycznego

heavy i power metalu, i można powiedzieć,

że "Tales Of Fire And Ice" był najbliżej tej

"melodyjnej" granicy. Poza tym wiedzieliśmy,

że to nasza ostatnia płyta dla AFM Records,

więc stwierdziliśmy, że zaryzykujemy, że zobaczymy

co się wydarzy. Co dość istotne,

większość utworów z "Tales..." powstała jako

materiał projektu Born Again (zespołu który

założyłam z członkami Stormwitch i Majesty),

czyli jakieś 10 lat temu, w okolicach

naszej płyty "Legends". Więc to absolutnie

nie są nowe utwory i próba wpisania się w

nowe trendy. Przy "The Cult" nastawienie

było zupełnie inne: robimy płytę taką jaką

chcemy nagrać, nie musimy nikogo słuchać

ani brać pod uwagę żadnych sugestii ze

strony wytwórni. Jesteśmy znowu niezależnym

zespołem heavymetalowym, i taką

płytę chcemy nagrać. Dopiero kiedy płyta

była całkowicie skończona, postanowiliśmy

rozpatrzyć oferty jakie złożyły nam wytwórnie.

Lovecraft to bardzo wdzięczny temat w

heavy metalu. Założeniem był album koncepcyjny

czy raczej luźny zbiór opowieści

wysnutych na jego literaturze, jak zrobiła to

Manilla Road na "Out Of The Abyss"?

Oryginalne opowieści Lovecrafta są w większości

dość krótkie, i publikowane w większych

zbiorach, dlatego też chcieliśmy przełożyć

klimat takiego właśnie zbioru opowiadań

na naszą nową płytę. Tak więc nie, nie

było założenia rozwlekania powiedzmy jednego

opowiadania na cały album, od początku

wiedziałam, że nasz nowy album ma

być jak książka z opowiadaniami. Jest ten

wspólny element, wspólny klimat, ale to nie

jest koncept album.

Foto: Crystal Viper

Spotkałem się gdzieś ze stwierdzeniem że

"The Cult" ma być powrotem do korzeni.

Nie mogę się w stu procentach zgodzić. Bo

o ile jest to z pewnością sięgnięcie do

głębokiej klasyki metalu, o tyle nie słyszę tu

powiewu "The Curse of Crystal Viper".

Mam wrażenie że Wasz debiut - dla mnie i

wielu fanów absolutnie kultowy - był pewną

rozbiegówką, a kolejne albumy rozwijają już

mniej surowy styl, zaprezentowany na

"Metal Nation" i "Legends".

Nie chodziło nam o to, że "The Cult" ma być

kopią pierwszego albumu, tylko o powrót do

tych samych emocji i inspiracji jakie towarzyszyły

nam przy pierwszym albumie, a

nawet przed nim. Wspomniałam już o tym,

że towarzyszyła nam ta sama spontaniczność,

czy wręcz niepewność co dalej. Ale

do tego wszystkiego doszły jeszcze te same, i

dużo wcześniejsze inspiracje. Obudziliśmy w

sobie te dzieciaki które z rumieńcami kupowały

płytę Iron Maiden z "potworem" na

okładce, które oglądały filmy z kaset VHS,

które grały w stare gry arcadowe, które czytały

tanie horrory Mastertona, czy klasyczne

komiksy pod kołdrą. Te dzieciaki cały

czas gdzieś w nas były, wiesz, nadal mamy

radochę z każdej kolejnej części Star Wars,

uwielbiamy Stranger Things i Cobra Kai,

gramy w stare gry na konsolach i czytamy

komiksy, ale nie oszukujmy się, szara rzeczywistość

mocno nas przytłoczyła. Przy "The

Cult" stwierdziliśmy: pieprzyć to, mamy

dość. Zróbmy coś fajnego. Zresztą z tego

samego powodu chcieliśmy żeby nowy album

ukazał się na kasecie magnetofonowej.

Po tych 13 latach jaki jest Twój obecny stosunek

do Waszej pierwszej płyty?

Nadal bardzo ją lubię i mam do niej spory

sentyment - w końcu to nasz pierwszy album.

Wszystko było zupełnie inne, dziwne i nieznane.

Z zespołu który nikogo nie interesuje,

czy wręcz irytuje "no bo jak to, grają klasyczny

niemodny już heavy metal?!", nagle staliśmy

się zespołem który jednak ktoś chce

wydać, i ktoś chce zaprosić na swój festiwal.

Gdybyś miała wskazać swój ulubiony

album Crystal Viper, który by to był?

Zdecydowanie "The Cult", wszystko jest

świeże, nowe, cały czas żyjemy tym co się

dzieje wokół niego. No i same utwory - nie

mogę się już doczekać, kiedy będziemy je

grać na żywo. Wiem, prawie każdy muzyk

wymieni najnowszy album jako swój ulubiony,

ale po prostu mamy do tego bardzo

emocjonalne podejście. Może za kilka lat

wybiorę inny album, dzisiaj będzie to na

pewno "The Cult".

W poprzedniej rozmowie z HMP powiedziałaś

że pomiędzy wydaniem "Queen of

the Witches" a "Tales of Fire and Ice"

wydarzyło się chyba więcej, niż w przeciągu

ostatnich 10 lat. Ciekaw jestem czy miniony

rok przebił ten okres?

Zdecydowanie. Co prawda zagraliśmy tylko

cztery koncerty - kiedy wróciliśmy w lutym

(2020) z naszej krótkiej trasy po Niemczech,

dosłownie kilka dni później rozpętało się

piekło, lockdown, zamknięte granice i to

wszystko. Zamiast siedzieć bezczynnie,

postanowiliśmy zrobić nowy album, który

powstał bardzo szybko. Z rozpędu zrobiliśmy

jeszcze kilka innych rzeczy, i nadal

dopinamy pewne szczegóły, no ale będziemy

się nimi chwalić za jakiś czas.

Chciałbym spytać o odejście Golema.

Wraz z Tobą i Andy'm tworzył on trzon

Crystal Viper od pierwszej płyty. Czy

możesz jakoś skomentować jego odejście

albo wyjawić powody? Pozostajecie w kontakcie

ze sobą?

O tym, że Golem odejdzie z Crystal Viper,

obie strony wiedziały już od dłuższego czasu,

i temat jakoś mniej lub bardziej delikatnie

pojawiał się od dość dawna. Nie było jakichś

spięć czy dramatów, czasem po prostu widać

i czuć, że coś jest nie tak jak powinno. Nie

chcę używać słowa "wypalenie", ale wydaje

mi się, że Golemowi już jakiś czas temu gra

w Crystal Viper przestała sprawiać radość.

W pewnym momencie doszło do rozmowy,

że chyba nie ma sensu dalej tego kontynuować,

i Golem poszedł swoją drogą, a my

swoją. Nagraliśmy razem siedem płyt i graliśmy

razem w piętnastu krajach, więc już zawsze

będzie częścią historii zespołu. Wiem,

że gra w zespole, który obraca się w zupełnie

innych rejonach muzycznych niż Crystal

Viper, i mam nadzieję, że sprawia mu to

radość.

Zmiana perkusisty nie wyszła Wam jednak

na złe. Cederick Forsberg jest nie mniej

utalentowany od poprzednika i sekcja rytmiczna

na "The Cult" wypada naprawdę

świetnie. Opowiedz o jego dołączeniu do

zespołu i o tym, jak układa się Wasza

współpraca.

To w sumie dość zabawna historia, bo znamy

się z Cederickiem od lat, swego czasu wystąpiłam

nawet gościnnie na albumie jego

zespołu Breitenhold. Kiedy już było wiadomo,

że Golem za moment odejdzie z Crystal

Viper, spytałam Karla z Follow The Cipher,

czy nie byłby zainteresowany dołączeniem

do nas - poznaliśmy się na europejskiej

trasie z Bloodbound, więc znaliśmy jego styl

gry, i wiedzieliśmy, że będzie do nas pasował

mentalnie. Jakoś w tym czasie urodziło mu

34

CRYSTAL VIPER


się dziecko i nie mógł do nas dołączyć, ale

spytał czemu nie pogadamy z jego kolegą,

Cederickiem, tym bardziej, że się znamy.

Przez te wszystkie lata nie wiedzieliśmy, że

Ced gra na perkusji! Gdybyśmy wiedzieli,

grałby pewnie w Crystal Viper dużo wcześniej.

Dosłownie 15 minut po rozmowie z

Karlem rozmawialiśmy przez telefon z

Cedem, i bookowaliśmy mu bilet na samolot.

Przyleciał, przegrał z nami materiał, i

zaraz potem pojechał z nami w trasę. Współpraca

z nim układa się doskonale, Ced jest

świetnym perkusistą i gitarzystą, i przede

wszystkim pisze świetne numery. Poza tym,

po drodze okazało się, że jest także realizatorem

dźwięku. Zrobił z Bartem (naszym

producentem) w ubiegłym roku dwa albumy

innych zespołów, i od słowa do słowa, w

końcu miksował i nasz nowy album, "The

Cult".

Co z przedsięwzięciem "Rock Out Sessions"?

Jak wspominasz sesje, które już się

odbyły?

Cały pomysł z #RockOutSessions jest tak

naprawdę wynikiem pandemii. Zadzwonił do

mnie Rafał Kossakowski, właściciel Kosa

Buena Studio - wiedział, że musieliśmy odwołać

z Crystal Viper wszystkie koncerty,

więc zaproponował, żebyśmy może zagrali u

niego w studio, i że zrobimy z tego materiał

video. W obecnej sytuacji nie do zrobienia:

muzycy Crystal Viper mieszkają w trzech

różnych krajach, i nie dość, że prawie nie ma

lotów, to jeszcze istnieje spore ryzyko, że po

przekroczeniu granicy będzie trzeba siedzieć

na kwarantannie… Zresztą z tego samego

powodu nie mamy póki co normalnego

teledysku do nowej płyty, ani nowych zdjęć.

Nie mogliśmy skorzystać z tej oferty, ale

stwierdziłam, że możemy tą ofertę przerzucić

Foto: Crystal Viper

na inne zespoły, które

przecież są w takiej

samej sytuacji jak my.

To dość ciekawe doświadczenie,

bo na

chwilę zapominam, że

sama jestem muzykiem

- stoję z drugiej

strony obiektywu i potem

montuję materiał

video.

Jesteś zadowolona z

efektów? Pomysł i

realizacja były godne

podziwu, jednak rozgłosu

troszkę zabrakło

- mimo całkiem

ciepłego przyjęcia ze

strony fanów. Czy

mieliście jakieś większe

oczekiwania?

Nie mieliśmy jako

takich oczekiwań, to

było dość spontaniczne

i szczere działanie

w myśl zasady

"zróbmy coś fajnego,

pomóżmy innym zespołom".

Czasy są jakie

są, ale siedzenie i

narzekanie nic nie

zmieni. Poza tym, cały

temat jest rozciągnięty

w czasie, wydanie tego

materiału jako sesji Foto: Crystal Viper

video to jedno, ale zespoły

od razu dostały od nas wszelkie prawa

do materiału, wszystkie mastery i tak dalej.

Mogą z nimi zrobić co chcą, np. wydać jako

mini album, lub jako bonusy do kolejnej

płyty. Wiem, że zespół

Shadow Warrior udostępnił

materiał audio na swoim

bandcampie, a Horrorscope

poprosili nas o "wycięcie" jednego

utworu z sesji, i

funkcjonuje on teraz jako

osobny teledysk do ich nowej

płyty. Poza tym, pomysłu

gratulowało nam sporo osób

z branży, no i bardzo pozytywnie

zaskoczył nas patronat

Stowarzyszenia ZAIKS.

To bardzo pomaga, wiesz, że

to co robisz ma sens.

Planujecie kolejne odcinki?

Zdradzisz kogo macie w

planach?

Tak, planujemy kolejne odcinki.

Po tym kiedy nagraliśmy

Shadow Warrior, Horrorscope

i Chainsaw, udało

nam się póki co zrealizować

jeszcze jeden odcinek z kolejnym

zespołem, obecnie

montujemy ten materiał. Nie

było łatwo, bo kolejne coraz

to nowsze i dziwniejsze obostrzenia

związane z pandemią

mocno komplikują nam

logistykę, ale daliśmy póki co

radę, nie łamiąc przy tym

prawa (śmiech). Myślę, że

sporo osób będzie bardzo pozytywnie zaskoczonych

jeśli chodzi o czwartą odsłonę

#RockOutSessions.

A jak wygląda sytuacja w obozie Moon

Chamber? Czy projekt zakładał w ogóle

koncertowanie i szerszą działalność czy ma

pozostać w charakterze "side projectu"?

Obawiam się, że Moon Chamber na zawsze

pozostanie jednorazowym projektem. Bardzo

miło wspominam nagranie "Lore Of The

Land", i wiem, że płyta cieszyła się dość sporą

popularnością, ale Rob praktycznie wykluczył

możliwość koncertowania. A biorąc

pod uwagę, że to on napisał cały ten materiał,

koncerty bez niego nie mają większego

sensu. Na ten moment cała moja uwaga skupia

się na Crystal Viper, i... no właśnie, już

za moment ogłosimy kilka fajnych rzeczy.

Ostatnie słowa do czytelników HMP?

Bardzo dziękuję za wsparcie, mam nadzieję,

że płyta "The Cult" sprawi Wam chociaż

odrobinę tej radości, którą nam sprawiło nagranie

jej!

Piotr Jakóbczyk

CRYSTAL VIPER 35


z byłych członków Axe Crazy się przyjaźnimy

i utrzymujemy kontakt, więc chyba aż

tak źle z nami nie jest (śmiech).

...Koncerty to podstawa...

Rok 2020 dla Axe Crazy miał być czasem promocji albumu "Hexbreaker".

Pandemia zdecydowanie popsuła te plany. Niemniej lędzińscy

muzycy nie przespali tego roku. Z dodatkowymi nagraniami Classic Metal

Records ponownie wydała ich wszystkie albumy, natomiast Metal Warrior

Records na wielokolorowych plackach wypuściła "Hexbreaker". Także

się działo. Poza tym kapela ma gotowy materiał na następną płytę, trzeba

ją jedynie dopieścić i nagrać. Jednak Axe Crazy nie zamierza czynić

pochopnych ruchów, czeka aż rynek wróci do pewnej normalności, bo jak

sami podkreślają koncerty to podstawa...

HMP: Istniejecie od 2010 roku, i jak wieść

gminna niesie na początku nie umieliście w

ogóle grać. Jednak coś mi się nie zgadza, bo

ponoć Axe Crazy to Wasz drugi zespół,

więc zakładając go musieliście mieć opanowaną

grę na instrumentach. Co to za kapela,

w której stawialiście swoje pierwsze

kroki?

Adik: Cześć!Tak, oczywiście chodzi o naszą

pierwszą kapelę Beast, którą założyliśmy

około roku 2002 i wtedy faktycznie dopiero,

(śmiech). Były to utwory raczej prymitywne

z racji tego, że ograniczały nas nasze umiejętności

ale z drugiej strony można by powiedzieć,

że graliśmy dosyć progresywny heavy,

z tym, że nie do końca świadomie (śmiech).

Od początku jesteście razem, na co niewątpliwie

ma wpływ Wasza braterska

więź. Niestety w zespole pozostałe stanowiska

dotykają rotacje. Czy to znak czasów,

gdzie granie w kapeli to drogie hobby i

W roku powstania nagraliście swoje demo.

Na początku Waszej popularności nie

chcieliście o nim mówić, wręcz wstydziliście

sie go. A tu bach! Na niedawnej reedycji

"Angry Machiners" odnajdziemy trzy

nagrania z tego demo. No to teraz wyjawcie

wszystkie sekrety o tym demo...

Adik: Co tu dużo mówić, wszystko słychać

(śmiech). Była to nasza pierwsza sesja nagraniowa,

która nie wyszła najlepiej, więc postanowiliśmy

nie wychodzić z tym do ludzi ale

potraktować to jako lekcję aby następnym

razem wszystko było jak trzeba. Teraz, gdy

mamy już kilka wydawnictw na koncie

stwierdziliśmy, że można te utwory dodać

jako bonusy - ciekawostki, tym bardziej, że

śpiewa tam nasz pierwszy wokalista Jacek i

są to jedyne nagrania, jakie z nim zarejestrowaliśmy

w profesjonalnym studiu.

Wychowaliście się w domu gdzie słuchało

się tradycyjny heavy metal, więc wybór, co

grać w kapeli był niejako naturalny. Jakie

płyty najbardziej wpłynęły na Wasze gusta

oraz na styl heavy metalu, który gracie w

Axe Crazy?

Adik: Tak, to rodzice poniekąd nakierowali

nas na rockowa muzykę, zwłaszcza tata, który

słuchał min. AC/DC, Kiss, Scorpions,

Slade, UFO czy TSA i opowiedział nam o

innych kapelach, których kasety i płyty kupowaliśmy

już później sami. Był to oczywiście

efekt śnieżnej kuli, która nadal zwiększa

swoją objętość. Jeśli chodzi o nasze gusta i

styl gry Axe Crazy to wydaje mi się, że musielibyśmy

wymienić naprawdę wiele albumów

i nie wiem czy taka długa lista ma tu i

teraz sens. Wiadomo - 80's heavy metal.

co uczyliśmy się grać na instrumentach, ale

chęć grania i tworzenia była tak duża, że mimo

marnych umiejętności graliśmy koncerty.

Robson: Patrząc na to z perspektywy czasu

nie był to dobry pomysł (śmiech) ale wtedy

wydawało nam się, że wszystko jest git.

Nie szła Wam gra na instrumentach, a jak

było z komponowaniem? Pamiętacie swoje

pierwsze kompozycje?

Adik: Oczywiście, że pamiętamy, z komponowaniem

było tak samo jak z graniem

36 AXE CRAZY

Foto: Axe Crazy

na dłuższą metę nie wszystkich na nie stać,

czy po prostu jesteście skurczybykami i nie

da się z Wami wytrzymać?

Robson: Pewnie i jedno i drugie (śmiech). A

tak na poważnie to proza życia doprowadziła

do pewnych zmian na przestrzeni lat. Czasami

ciężko połączyć obowiązki rodzinne,

prace i granie w zespole, tym bardziej jeżeli

nie ma z tego kasy.

Adik: Wiesz, wszystko jest fajne i proste gdy

jesteś sam, z chwilą gdy pojawia się rodzina

to kapela schodzi na dalszy plan. Z każdym

Wiele mówi się o Waszej fascynacji Stormwitch

ale zdecydowanie mniej o Waszym

uwielbieniu dla Kiss i muzyków związanych

z tym zespołem. Opowiedzcie o swojej

"kissmanii"...

Robson: No więc tak, jeżeli chodzi o mnie to

Kiss był jednym z kilku pierwszych zespołów

jakie poznałem i jest moim numerem jeden

od jakichś 20 lat, więc tak już pewnie

pozostanie. Spełnieniem marzeń byłoby wystąpić

jako support przed nimi w Łodzi lub

mieć jako gościa na płycie któregoś z muzyków

tej kapeli, ale obie te rzeczy są chyba

niestety nierealne.

O współpracy z Stefanem Kauffmanem, gitarzystą

Stormwitch, już wszyscy wiedzą.

Czy ta kooperacja ma jakąś kontynuację,

zostaliście przyjaciółmi czy też po nagraniu

gitar przez Stefana wymieniliście się tylko

kurtuazją i kontakt się urwał...

Robson: Kontakt się oczywiście nie urwał i

zostaliśmy przyjaciółmi, Stefan to bardzo

miły gość i mamy nadzieję, że jak już wszystko

wróci do normy to uda się nam kiedyś

wspólnie coś zagrać na jakimś koncercie.

Czy przy okazji nagrywania następnych albumów

będziecie zapraszać kolejnych ciekawych

gości? Można w ten sposób

wprowadzicie swoją "świecką tradycję"

zapraszania do nagrań znanych i utalen-


towanych muzyków...

Adik: Mamy taki plan żeby na kolejnej

płycie też pojawił się jakiś gość specjalny, są

już nawet jakieś wstępne pomysły, gdyby się

udało to byłoby wspaniale.

Do udanego posunięcia można zaliczyć

wystawienie "Hexbreaker" na kanale

NWOTHM Full Albums. Wydaje się, że

teraz większość kapel próbuje tak robić,

starając się w ten sposób podsycić zainteresowanie

kapelą i w następstwie wypuścić

samemu album albo zainteresować swoja

muzyka jakąś wytwórnie...

Adik: Czy nam się to podoba czy nie mamy

takie czasy, że internet rządzi światem i pozostaje

się tylko z tym pogodzić. Kanał

NWOTHM Full Albums naszego przyjaciela

Andersona Tiago robi niesamowitą

robotę! I faktycznie wrzucenie tam albumu w

pierwszej kolejności wydaje się być najlepszą

rzeczą, jaką kapela może zrobić na start z

nowym materiałem.

Z płyty na płytę jesteście coraz lepsi. Z

czego to wynika? Bardziej to kwestia podwyższania

indywidualnych umiejętności

czy lepszego zgrania całej formacji? Chyba

ważne jest też, że ciągle nagrywacie w tym

samym miejscu i z tymi samymi ludźmi.

Chyba jednak nie lubicie zbytnio niepotrzebnych

zmian?

Robson: Dzięki za miłe słowa! Pewnie jest to

wynikiem tego, że z płyty na płytę zwiększa

się nasz bagaż doświadczeń ale także i umiejętności

jak już wspomniałeś, nadal przecież

ćwiczymy, uczymy się nowych rzeczy itd.

Adik: Jak słusznie zauważyłeś wszystkie

nasze dotychczasowe albumy nagrywaliśmy

w częstochowskim MP Studio u Mariusza

Piętki, z którym zdążyliśmy się już dobrze

poznać i fajnie nam się razem współpracuje.

Foto: Axe Crazy

Foto: Axe Crazy

Mimo szumu wokół Axe Crazy oraz coraz

lepszych albumów nie macie stałego wsparcia

w postaci wytworni płytowej. Lepiej w

dzisiejszych czasach być samotnym strzelcem?

Adik: Z tymi wytwórniami to jest tak, że pod

dużą ciężko się dostać, a te mniejsze to wiadomo,

że nie zagwarantują większego i w

miarę stałego wsparcia. Samotni strzelcy mają

czysty zysk ze sprzedaży, a w razie czego

pretensje mają też sami do siebie (śmiech).

Bardzo ważnym elementem promocji kapeli

są koncerty. Jest to chyba temat jeszcze

trudniejszy niż wydawanie płyt?

Adik: Tak, koncerty są bardzo ważnym elementem

promocji, bez nich jest po prostu

lipa, jak wszyscy zdążyliśmy zauważyć w

ostatnim czasie. Ale tak jak mówisz jest to

ciężki temat. Koncerty klubowe mają małą

frekwencję, chyba, że gra się jako support

jakiejś dobrze znanej kapeli, a na fajny festiwal

za granicą trudno się wkręcić. Mamy jednak

nadzieję, że z czasem będzie coraz lepiej,

może po tej całej aferze z wirusem ludzie zaczną

bardziej doceniać prawdziwe koncerty...

Przez te wszystkie lata udało się Wam

zagrać kilka takich fajnych koncertów.

Chociażby w 2017 roku w Stodole z Manilla

Road. Wtedy wydawało się, że Manilla

zacznie odwiedzać Polskę regularnie...

Robson: Tak, to był super koncert mimo

problemów technicznych podczas naszego

występu wspominamy ten wieczór rewelacyjnie.

Możliwość poznania osobiście Marka

Sheltona i reszty Manilla Road było nie lada

zaszczytem! Później spotkaliśmy się ponownie

w Gliwicach i to był niestety ostatni

raz...

W 2018 roku zagraliście na niemieckim festiwalu

Trveheim. Jak oceniacie tę imprezę?

Zagrać na jednej scenie z Satan, Q5 czy

Witchfynde to też nie lada zaszczyt!

Robson: Te zagraniczne festiwale są po prostu

wspaniałe! A Trveheim jest jednym z najlepszych,

choć stosunkowo młodym festiwalem.

Trzeba przyznać, że Lennart Hammer

i ekipa odwalają kawał dobrej roboty.

Adik: Tak, dzielenie sceny z takimi legendami

to ogromny zaszczyt, to jak spełnienie

marzeń gdy np. na zapleczu Brian Ross częstuje

cię Jagermeisterem, a później pijesz sobie

piwko z kolesiami z Mindless Sinner, Q5,

Witchfynde czy Praying Mantis - w życiu

byśmy nie pomyśleli! Przecież to są Ci

wszyscy kolesie z tych kultowych płyt, w

które od lat się zasłuchiwaliśmy, a ich

plakaty do dzisiaj wiszą na naszych ścianach

(śmiech).

W listopadzie 2019 roku zagraliście u boku

legendy NWOBHM - Praying Mantis.

Krakowski " Zaścianek" zapełnił się niemal

w stu procentach. Jak wspominacie tamten

koncert?

Adik: Oczywiście wspominamy ten wieczór

wspaniale, była super atmosfera i publika

dopisała. To było nasze drugie spotkanie z

Praying Mantis - bardzo sympatyczni goście.

Poza tym graliśmy jako support razem z

naszymi przyjaciółmi z Roadhog, a z nimi

zawsze jest dobra zabawa!

Które zespoły z jakimi graliście wspólne

koncerty utkwiły w Waszej pamięci najbardziej?

Robson: Myślę, że na pewno Manilla Road

pozostanie w naszej pamięci na zawsze, ale

poza tym na pewno wspomniane już inne

legendy jak Satan, Q5, Witchfynde, Mindless

Sinner, Praying Mantis, Tysondog czy

Jag Panzer.

Adik: Ponadto zespoły z naszego pokolenia

jak Skull Fist, Evil Invaders, Skullwinx,

Striker i oczywiście zaprzyjaźnione kapele z

naszego podwórka czyli Roadhog, Crystal

Viper, Event Urizen, Aquilla, Shadow

Warrior, Divine Weep czy Headbanger.

AXE CRAZY 37


Pandemia uziemiła wszystkie zespoły.

Jakie nowe formy promocji muzyki i zespołów

pojawiły się przez ten czas, zauważyliście

coś szczególnego co zwróciło Waszą

uwagę?

Robson: Całą promocję przejął internet i

koncerty online, ale bądźmy szczerzy, to nie

jest nawet namiastka prawdziwego koncertu

i mamy nadzieję, że jak najszybciej ten chory

czas się skończy i powrócą prawdziwe koncerty

z publicznością.

Niedawno wytwórnia Classic Metal wydała

reedycje wszystkich waszych płyt. W

zasadzie jest to powód naszej rozmowy. Jak

doszło do współpracy z tą wytwórnią?

Robson: Jakiś czas temu pisałem do kilku

wytwórni czy byłyby zainteresowane wydaniem

"Hexbreakera" na winylu i tak doszło

do podpisania kontraktu z Metal Warrior

Records. Przy okazji odezwała się też wytwórnia

Classic Metal Records i okazało

się, że już od jakiegoś czasu chcieli nam

zaoferować wznowienia na CD naszych

wszystkich albumów, więc podpisaliśmy kontrakt

także z nimi.

Płyty są fajnie wydane. Każda z nich ma

bonusy. "Angry Machines" wspomniane

nagrania z demo (2010) oraz kawałki z koncertu

Heavy Metal Night (2015). "Hexbreaker"

ma teledyski do "Heavy Metal

Power Force" i "Ritual Of Steel/Fuel For

Life". Natomiast "Ride On The Night" ma

"babola"... Na okładce widnieje, że będziemy

się cieszyć z video z kawałkami nagranymi

na koncertach, festiwalu Trvenheim

i Muzyczna Meta, a za to mamy te

nagrania w wersji audio oraz teledysk do

"Halloween". Kto nie dopilnował?

Adik: No tak, jest błąd w wydaniu "Ride...",

niestety w tym przypadku nie wysłano nam

grafik do zatwierdzenia przed wydaniem płyt

i wyszło jak wyszło (śmiech). Ale ogólnie jesteśmy

bardzo zadowoleni z tych wydań.

Foto: Axe Crazy

Na wspomnianych płytach jest wiele

bonusów ale nie znalazłem na nich utworu

"Wheeled Warriors", przeróbkę głównego

tematu z kreskówki "Jayce And The Wheeled

Warriors", który nagraliście przy okazji

bodajże "Ride On The Night". Jest szansa,

ze kiedyś ten utwór wydacie oficjalnie?

Adik: Początkowo ten kawałek miał pojawić

się jako bonus na brazylijskim wznowieniu

"Ride..." ale ostatecznie do tego nie doszło,

bo wytwórnia obawiała się o prawa autorskie

i "Wheeled Warriors" pozostaje nadal naszym

nigdzie nie wydanym utworem. Sami

do końca nie wiemy jak to wygląda od strony

prawnej gdy chce się zamieścić cover na swojej

płycie, ale skoro cała masa zespołów mniej

lub bardziej znanych umieszcza covery na

swoich płytach, to chyba nie jest to taka

strasznie trudna sprawa.

Robson: Może sami coś w przyszłości wymyślimy,

np. jakąś składankę z okazji 10-lecia

kapeli i w końcu "Wheeled Warriors"

ukaże się na płycie (śmiech).

Macie jeszcze takie nagrania, które z jakichś

powodów nie ujrzały oficjalnie światła

dziennego?

Adik: Niestety nie mamy już niczego takiego,

jedynie jakieś nagrania live z koncertów,

ale ich jakość jest niestety słaba ponieważ nie

były zarejestrowane profesjonalnie.

Może te reedycje z Classic Metal wywołały

u was refleksje dotyczące Waszej

działalności. Który moment w karierze Axe

Crazy uważacie za najtrudniejszy?

Robson: Kilka takich momentów było.

Najtrudniejsze są oczywiście te dotyczące rotacji

w składzie i szukania nowych muzyków,

bo zawsze to duża zmiana w zespole. Najtrudniejszy

moment to chyba ostatnia zmiana

składu, czyli odejście Andrzeja i Michała.

Nie dość, że wspólnie graliśmy kilka lat, a

z Andrzejem od początku istnienia Axe Crazy,

a nawet wcześniej, to na dodatek znalezienie

wokalisty i perkusisty należą do najtrudniejszych.

Tylko gitarzystów jest pełno, z

resztą nie ma już tak łatwo (śmiech). Na

szczęście się udało!

Ostatnio wydaliście też "Hexbreaker" na

winylu dzięki wytwórni Metal Warrior. O

czym już wspomnieliście. Co ciekawe płyty,

które mieliście na Polskę szybko się rozeszły.

Czyżby zainteresowanie winylami

w Polsce znacznie wzrosło?

Adik: Tak, winyle rozeszły się praktycznie

od strzału, co nas bardzo cieszy i wydaje nam

się, że w ostatnich latach zainteresowanie

nimi na pewno wzrosło, ale winyl nigdy nie

będzie tak uniwersalny jak płyta CD, którą

odtworzyć można praktycznie wszędzie. Do

słuchania winyli trzeba już mieć odpowiedni

sprzęt, no i można słuchać tylko w domu,

więc podstawowym nośnikiem pozostanie

raczej CD.

Ogólnie bardzo dbacie o aby każdy wasz

album wyszedł na winylu. To jest tzw.

Wasze "oczko w głowie"?

Robson: Zgadza się, sami kolekcjonujemy

także winyle i jest to takie nasze zboczenie

żeby mieć też nasze płyty w tym formacie.

Na szczęście jakoś się to udaje ogarnąć

(śmiech). Co tu dużo mówić, winyl to winyl

i te wszystkie genialne okładki metalowych

klasyków prezentują się dużo lepiej w wielkim

formacie, a samo słuchanie winyla to też

inna bajka niż CD.

Cała afera z pandemią ma pewną zaletę.

Muzycy sie nudzą i piszą nowy materiał.

Na ile płyt już macie muzyki i kiedy Wasza

nowa płyta?

Adik: Tak, to niestety prawda. Mamy gotowy

materiał no nową płytę i ogrywamy go

obecnie na próbach. Co do nagrywania to

sami nie wiemy, może pod koniec roku lub

na początku kolejnego. Wydaje nam się, że

mija się z celem wydanie kolejnej płyty bez

możliwości promowania jej na koncertach.

Robson: Po wydaniu "Hexbreaker" zagraliśmy

może ze trzy koncerty i tyle, płyta się

ukazała i praktycznie przepadła. Brak koncertów,

to brak promocji i mniejsza sprzedaż

płyty. Wiadomo, że jest jakaś tam promocja

w internecie, ale to nie to samo, koncerty to

podstawa. Tak to niestety obecnie wygląda,

więc nie spieszymy się póki co z wydaniem

kolejnej.

Michał Mazur, Łukasz Sobala

38

AXE CRAZY


Chcemy tez dać coś fanom, od których czujemy cały czas wsparcie

Pierwotnie pytania miały dotyczyć głównie reedycji albumu "Invictus".

Jednak dość niedawno padła informacja z obozu niemieckiej grupy, że na 2021

rok przewidują premierę nowego krążka. Szybko musiałem zmienić treść pytań,

ale myślę, że mimo presji czasu, wywiad wypadł nieźle. Funkcję rzecznika wziął

na siebie szef Freddy i cierpliwie omówił najważniejsze kwestie ostatnich miesięcy.

Jego grupa ma w Polsce swoich fanów i pewnie znajdą oni tutaj wiele interesujących

odpowiedzi. Możliwe też, że zyska nowych, bowiem mimo upływu lat i

dość przykrych przeżyć lidera Necronomicon nadal potrafi pokazać pazury.

HMP: Witam serdecznie z ramienia Heavy

Metal Pages! Miło, że zechciałeś odpowiedzieć

na parę pytań, które przygotowałem

dla Necronomicon. Na początku chciałbym

zapytać, jak się czujesz w obecnej sytuacji

na świecie?

Volker "Freddy" Fredrich: Cześć! Chciałbym

najpierw podziękować za zainteresowanie

nowym albumem. Natomiast odpowiadając

na twoje pytanie… To był najgorszy rok

w moim życiu. W przeciągu dwóch dni moi

rodzice zmarli na Covid. Ja też się tym zaraziłem.

To paraliżuje cię na jakiś czas, poza

tym martwiłem się o nowy album. Na całe

szczęście nagraliśmy perkusję w grudniu

2019r. i po przetrawieniu tego co się stało i

przejściu szoku, który prawdopodobnie w

pełni nigdy nie odejdzie, w sierpniu mogliśmy

kontynuować nasze prace. Chcieliśmy

mieć ten album gotowy na kwiecień 2020r.,

jeszcze przed rozpoczęciem trasy po Europie.

Ale pandemia dotknęła nas tak samo, jak

innych. Chyba nie mieliśmy czegoś takiego

od czasów grypy hiszpanki. Przemysł muzyczny

i rozrywkowy kompletnie nie działa.

Walczymy o przetrwanie. Jest naprawdę ciężko.

Chciałbym jeszcze raz wydać "Screams". Jak

powszechnie wiadomo, wytwórnia wtedy nas

oszukała. Właściciel nagle zniknął za granicą

z całą kasą za pierwszą kwartę sprzedaży, a

my nie dostaliśmy nic. Nigdy więcej już o

nim nie usłyszałem. Album stał się pewnym

obiektem kultu, zwłaszcza w USA i często

jestem o niego pytany.

Słuchałem niedawno debiutu Necronomicon

a parę dni temu brałem na warsztat do

recenzji właśnie "Invictus". Muszę przyznać,

że przez tyle lat styl grupy nie zmienił

się znacząco. Czy masz jakiś specjalny

klucz, kod do długowieczności (śmiech)?

Pomimo, że to jest najprawdopodobniej mój

najlepszy album, z perspektywy pisania

utworów, chociaż zdaję sobie sprawę, że

każdy tak mówi kiedy wydaje płytę, to jego

sygnatura jest nie do pomylenia. I chciałbym,

żeby tak zostało. Mam nadzieję, że kiedyś

osiągnę pewien pułap w muzyce i w jej pisaniu,

w którym razem z fanami będzie sprawiał

nam czystą przyjemność. Dlatego powinno

się tworzyć muzykę z pasją i zaangażowaniem

i oczywiście z pewnym przekonaniem,

by nie wyjść na aroganta. Przemysł

muzyczny już sam w sobie jest brutalny i

bezlitosny. Więc jeszcze przyjemniej jest,

gdy ludziom się to podoba, to również honorowane.

Zawsze musieliśmy trochę walczyć

z "prorokami we własnym kraju". Nadal uważamy

się za niemiecki zespół thrashmetalowy,

choć z międzynarodowym składem. I

tak, w innych miejscach postrzegają nas

inaczej niż w naszym kraju. Dlaczego tak się

dzieje, po 35 latach wciąż pozostaje dla mnie

małą tajemnicą. Ale pogodziłem się z tym i

mogę z tym całkiem dobrze żyć. Zresztą

mam trochę nadziei dla młodzieży i pokolenia,

które właśnie teraz odkrywa dla siebie

metal.

Nie ma koncertów, kontaktu z fanami, więc

jest też trochę czasu na przeszukiwanie zespołowego

archiwum. Od kogo wyszedł pomysł

na wydanie reedycji "Invictus"?

Na ten pomysł wpadł Anatolij z Metal

Scrap Records i Total Metal Booking. Zapytał

mnie, czy mógłby wydać ten album

jeszcze raz. Byłem podekscytowany i to zrobiliśmy.

Zresztą, to jest jeden z najlepszych

albumów jakie kiedykolwiek napisałem. Kocham

"Invictus"!

Jeśli chodzi o wersję CD ukazała się ona ze

zmienioną okładką. Muszę przyznać, że od

razu zwracam uwagę na takie kwestie. Czy

był jakiś poważny kłopot w związku z czym

pierwotny projekt nie mógł ozdobić reedycji

"Invictus"?

W tamtym czasie mieliśmy kontrakt z Massacre

Records i mieli prawa do obwoluty.

Musieliśmy więc zaprojektować nową. W

tym samym czasie otworzyliśmy stronę internetową

i wtedy wpadliśmy na pomysł, żeby

użyć startową grafikę jako okładkę do "Invictus".

Muszę przyznać, że lubię ją bardziej

niż tą oryginalną…

Czy w perspektywie czasu można mieć

nadzieję na wznowienia dalszego katalogu

zespołu? Są już jakieś wstępne pomysły,

które tytuły mogłyby zostać temu poddane?

Foto: Necronomicon

Niedługo, bo w marcu 2021r., ma ukazać się

Wasz najnowszy album. Czyżby tytuł

"Final Chapter" miałby zwiastować, że

będzie on ostatnim w karierze Necronomicon

(śmiech)?

Szczerze mówiąc, w zeszłym roku myślałem

o rzuceniu tego wszystkiego. Jeszcze jedna

płyta i koniec… Po prostu nie mogłem już

dłużej się motywować. Zobaczymy, co przyniesie

nowy album. Mam nadzieję na bardzo

mocne poparcie wytwórni. Odwołana europejska

trasa zostanie nadrobiona, gdy tylko

sytuacja się poprawi, a wtedy się okaże. I tak

nie będę mógł całkowicie przestać, traktuję

się dość poważnie jako muzyk i za bardzo kocham

ten rodzaj muzyki. Niepewne, co przyniesie

nam 2021 rok. Dlatego nasze teksty

na nowym albumie są mroczniejsze niż zwykle.

Ponieważ często używam metafor w tekstach

i tym razem temat "śmierci" jest bardzo

mocno uwypuklony. To z pewnością także

pewna analiza wydarzeń ubiegłego roku.

Jestem po wstępnych odsłuchach materiału.

Dziękuję za udostępnienie! Muszę powiedzieć,

że brzmi on bardzo dobrze. Necronomicon

trzyma na nim swój styl, ale też słychać,

że numery dostały trochę przestrzeni.

Rzekłbym, że to godna reprezentacja niemieckiego

thrash metalu! Ciężko było napisać

nowe numery, żeby nie wpaść w

pułapkę stagnacji i ram gatunku?

Pisanie utworów w stu procentach zależy ode

mnie. Tworzę ramy dla poszczególnych kompozycji,

że tak powiem i każda ma wystarczająco

dużo swobody i przestrzeni w ramach

jej konstrukcji, więc pomysły w niej zawarte

mogą płynąć wraz z grą instrumentów. Tym

razem bardzo dobrze się stało, a dzięki dwóm

NECRONOMICON

39


gościom, dodatkowo brzmimy bardziej "międzynarodowo",

a także mocniej. Jestem z tego

dumny.

Zdradź albo popraw, czy dobrze rozumuję,

ale materiał opiera się na walce z siłami

nieczystymi? Ten "Final Chapter" czyli

ostatni rozdział, to ma być ostatnie rozprawienie

się z samym rogatym?

Jak wspomniałem wcześniej, lubię używać

metafor. Ten album to coś w rodzaju ponownej

oceny tego, co w zeszłym roku przydarzyło

mi się i co wydarzyło się na całym

świecie. Oczywiście jest też przetwarzany

temat "korony" lub przywódców takich jak

Putin, Trump i innych przestępców, którzy

bezlitośnie wykorzystują swoją władzę, a ludność

pozostawia w chaosie. Zasadniczo piszę

"dziecięce horrory" dla dorosłych i pakuję

je w historie.

To dobry moment, żeby zapytać, jak powstają

kompozycje Necronomicon. Jeśli to

nie tajemnica, może pokrótce powiesz w jaki

sposób wygląda praca nad czymś nowym?

Moje pomysły czerpię z filmów, z muzyki filmowej

albo z hitów lub seriali. Często wystarczy

mała melodia, a pomysł jest już w

mojej głowie. Na przykład kawałek "Selling

Foto: Necronomicon

Nightmares" pochodzi z serii "The Strain".

Byłem całkowicie oczarowany muzyką filmową,

więc absolutnie chciałem zrobić z niej

utwór. Czasami inspirują także kompozytorzy

z dziedziny muzyki klasycznej. Na przykład

Ludovico Einaudi jest jednym z takich

kompozytorów, który absolutnie mnie fascynuje.

Dlatego chcę uniknąć ciągłego porównywania

do innych zespołów i w ten sposób

brzmieć wyjątkowo. A przynajmniej tego

próbowałem (śmiech).

Właśnie też chciałbym zapytać czy czasem

spoglądasz wstecz z chęcią wykorzystania

jakichś patentów, może niewydanych pomysłów?

Pierwszy zespół, który założyłem, nazywał

się Total Rejection. To był zespół punkowy.

Zrobiliśmy wtedy taśmę demo, a następnie

wysłaliśmy ją do różnych komercyjnych wytwórni

punkowych. Co ciekawe, prawie

wszyscy odpowiedzieli nam, że muzyka jest

zbyt heavymetalowa i że powinniśmy poszukać

metalowej wytwórni. Jedna firma zaproponowała

nam zawarcie umowy, ale pod

warunkiem ponownego aranżowania kawałków

na bardziej punkowe, ale nie chciałem

tego... Nadal zastanawiam się, co by się z

nami stało, gdybyśmy wtedy zaakceptowali

tę propozycję.

Rozumiem, że każdy album jest na swój

sposób szczególny. Natomiast jeśli miałbyś

krótko określić, co wpływa na wyjątkowość

"Final Chapter"…?

Muzyczny talent Rika i Glena. Dzięki tym

dwóm facetom brzmimy "bardziej międzynarodowo",

a także mocniej. Rik ma bardzo

specyficzne brzmienie perkusji, a my nigdy

nie mieliśmy tego w Necronomicon. Glen

również się do tego przyczynił, swoim nieco

"zasmarkanym" sposobem gry solówek. Dodatkowo,

Achim Köhler, który po raz kolejny

wykonał miks i mastering, z powodu pandemi

miał sporo czasu na produkcję i to słychać.

Brzmienie jest potężne!

Skoro wirus pokrzyżował szyki większości

populacji na planecie i zmusił nas do siedzenia

w domu, to chciałem zapytać w jaki

sposób radzilłeś sobie, czy też radzisz z tą

nową dla nas wszystkich sytuacją?

Na początku wspomniałem, że to najstraszniejszy

rok, jaki kiedykolwiek przeżyłem.

Ale jakoś to musi iść dalej. Na szczęście miałem

duże wsparcie i mogłem znów w pełni

skupić się na muzyce i dokończyć album. To

było jak terapia i bardzo mi pomogło.

Może też więcej wolnego czasu będzie

sprzyjać, o czym mówiłem wcześniej, przygotowaniom

kolejnych reedycji. A jeśli

jeszcze pojawia się ten temat - byłbyś

skłonny nagrać płytę na nowo, kompletnie

na nowo, z zarejestrowanymi najważniejszymi

utworami dla Necronomicon?

Tak, Marco i ja rozmawialiśmy o tym pomyśle

kilka razy. Zawsze chciałem nagrać ponownie

pierwsze trzy albumy, ale nie w studiu,

a raczej w trakcie jam session lub w

starej stodole, a może garażu, żeby produkcja

była trochę bardziej punkowa i brudna.

Swoją drogą, chciałbym też rozpocząć projekt

punkowy. Z odpowiednimi muzykami

byłoby to pragnieniem od serca, a także sprawiłoby

mi wiele radości.

Kiedy już, miejmy nadzieję skończy się wirus

i wrócimy do normalności, albo przynajmniej

na tyle, żeby móc znów cieszyć się

muzyką na żywo, macie jakieś plany związane

z koncertami w miejscach, do których

jeszcze w karierze nie dotarliście?

W zeszłym roku nasza europejska trasa

została odwołana na trzy dni przed rozpoczęciem…

ale wszyscy promotorzy zapewnili

nasz management, że koncerty i trasa odbędą

się tak szybko, jak to będzie możliwe. Wielu

z nich nadal chce dołączyć do nadchodzącej

europejskiej trasy. Teraz z niecierpliwością

czekamy na szczepionkę i liczymy, że nastąpi

to szybko. Chcę znowu koncertować w Ameryce

Południowej. Argentyna, Brazylia i

Chile są w planach i jeśli wszystko pójdzie

dobrze, moglibyśmy również pojechać do Japonii

by promować tam nowy album.

40

Foto: Necronomicon

NECRONOMICON

Wracając do twórczości. Są jakieś numery,

które najbardziej lubisz i są one żelaznym

punktem każdej set listy?

(śmiech) Oczywiście odkąd napisałem te

wszystkie utwory lubię je bez wyjątku. Naturalnie

też jest jeden lub drugi, najbardziej

ulubiony. Na przykład "Purgatory", "I Am


The Violence", "Justice", "Walls of Pain" i "The

Unnamed" to jedne z moich ulubionych kawałków.

Ale jak wiesz, gusta są różne, więc

mam nadzieję, że każdy znajdzie coś dla siebie.

Powiedziałem już, że jestem bardzo

dumny z tego albumu i pokładam teraz nadzieję

w sukces tej produkcji. Będą też dwa

teledyski do tego albumu, "Me Against You" i

"Walls of Pain". Będą to zarówno wideo, jak

i filmy z tekstem. Nie mieliśmy możliwości

nakręcić wideo z Rikiem i Glenem, więc też

musieliśmy coś tam wymyślić. Wynik będzie

całkiem niezły.

Dla przeciwwagi zapytam - czy powstał

albo powstały jakieś numery, które dziś

budzą w Tobie uczucie, takiego wiesz, twórczego

zażenowania? Że mogłyby być o wiele

lepsze lub też, że można by było wstrzymać

się z ich opublikowaniem?

Tak! Cały drugi album "Apocalyptic Nightmare"!

Zamiast w tamtym czasie pozostać

wiernym naszym ideałom i naszym zdolnościom

muzycznym oraz ponownie podążać

kierunkiem wytyczonym przez pierwszy

album, chcieliśmy za bardzo czegoś innego. I

nie mogliśmy tego zrealizować. Zarówno w

kwestii pisania utworów, jak ich żartobliwości.

Brzmi ostro, ale to wszystko. Dziś byłoby

łatwiej i dlatego pomysł ponownego wydania

pierwszych trzech albumów jest bardzo konkretny.

Sporo z naszych czytelników również,

mniej lub więcej, gra muzykę. Pewnie są

ciekawi odnośnie strony technicznej Necronomicon.

Czy możesz zdradzić jaki sprzęt

spełnia oczekiwania w studio i na żywo?

Brzmienie to kwestia gustu. Wielokrotnie

próbowaliśmy też odnaleźć siebie na nowo.

Osobiście uwielbiam stare, dobre brzmienie

Marshalla i gram tylko na gitarach Gibson.

Bez efektów, czysto i sucho. Na żywo jednak

wracam do Hughes and Kettner. Ten wzmacniacz

pasuje do każdej paczki i rozsadza

wszystko. To najlepsza alternatywa dla mojego

wzmacniacza Steavens, którego używam

do nagrań studyjnych.

Kończąc wywiad zapytam, może trochę

Foto: Necronomicon

schematycznie, jak wyobrażasz sobie Necronomicon

za 5 albo 10 lat?

Jak każdy muzyk, masz oczywiście nadzieję,

że nowy album odniesie prawdziwy sukces.

Jeśli spojrzę w głąb swojego muzycznego serca,

to z pewnością za 10 lat będziemy nadal

występować na scenie. Jesteśmy w najlepszym

wieku (śmiech). Ale rynek muzyczny

idzie szybko do przodu i jest bardzo brutalny.

Nie wiem… Dopóki mamy tak wiernych

fanów, szczególnie w Polsce, nie martwię się

o Necronomicon. Najważniejsze jest zdrowie,

a to jeszcze nigdy nie było tak zauważalne

jak w zeszłym roku. Zawsze patrz

przed siebie, a zobaczysz, że za 10 lat będziemy

nadal zasmarkanymi thrasherami.

Strzeż się bestii!

Proszę o jakieś dobre słowo dla czytelników

Heavy Metal Pages i fanów thrash metalu

w Polsce!

Dziękuję, to była przyjemność. Powiem

krótko i do rzeczy, bądźcie zdrowi i uważajcie

na siebie!

Dzięki serdeczne za odpowiedzi, życzę

wszystkiego dobrego i dużo zdrowia! Mam

nadzieję, do zobaczenia na koncertach!

Adam Widełka

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski,

Sara Ławrynowicz


Chcemy tez dać coś fanom, od których

czujemy cały czas wsparcie

Czasy, kiedy zachwycałem się thrash

metalem mam już za sobą i ocenia

jakoś nie wracam specjalnie do tego

gatunku. W ogóle jakoś metalowe

klimaty mnie zaczęły męczyć na

dłuższą metę, ale nowego wydawnictwa

Sodom nie mogłem pominąć. Do

tego jak pojawia się okazja rozmowy z

Frankiem Blackfirem, to nie można przejść obok tego

obojętnie. Zapraszam do wywiadu z jednym z najciekawszych

niemieckich gitarzystów w metalu.

Frank Blackfire: Hej jak się masz?

HMP: Dobrze, dzięki że pytasz! A Ty jak

tam? Jak cała ta sytuacja pandemiczna wygląda

teraz w Niemczech?

Mam się też dobrze, a co do sytuacji z wirusem

to robi się coraz gorzej. Było chwilę spoko,

ale teraz chcą zamknąć restauracje i bary.

Jedzenie ma być tylko na dowóz. Chujnia

straszna.

Czyli szykuje wam się drugi lockdown, tak

jak przed nagraniem tego albumu?

Niestety chyba tak to wygląda.

To skoro już jesteśmy przy locdownie, to

może zapytam o ten pierwszy. Czy to przez

to, że wprowadzili go podczas nagrywania

albumu, całość brzmi tak agresywnie i pełna

wkurwu?

Dokładnie tak! Na pewno chcieliśmy nagrać

agresywną muzykę. Zawsze próbujemy najlepiej,

jak możemy nagrać najbrutalniejsze

dźwięki. Z tego co wiem jakoś na dniach wyjdzie

drugi singiel "Indoctrination", który chyba

najlepiej opisuje obecną sytuację. Zostanie

wypuszczony tak jak pierwszy w postaci

lyric video.

Zawsze mnie zastanawiało czemu zespoły

obecnie stawiają na lyric video, a nie na normalne

teledyski, takie jak pamiętam z

MTV.

Chcemy wrócić do tych starych czasów i

mieć taki sound jak w latach 80. Nawet jak

na jakiś albumach było bardziej nowoczesne

brzmienie czy jakieś melodie do Sodom dalej

jest brutalnym zespołem z potężnym brzmieniem

lat 80. A co do teledysków to wszystko

zależy od wytwórni.

Z tego co słyszałem ten album nagraliście

właśnie na starych piecach lampowych i to

na analogową taśmę.

Foto: Sodom

Akurat nagraliśmy to w formie cyfrowej nie

analogowej, ale miksowaliśmy to na takim

starym analogowym mikserze w studiu.

Chcemy strasznie cofnąć się w czasie podczas

nagrywania i oddać hołd starym czasom.

A jak oceniasz komponowanie nowych

utworów Sodom, kiedy pojawia się druga

gitara?

A szło nam bardzo łatwo i sprawnie. Każdy

miał jakiś swój materiał przygotowany, spotkaliśmy

się i tak poszło. Mam nadzieje, że

słuchacze, a zwłaszcza fani łatwo się zorientują

kto co wymyślił na tę płytę. Ja i Yorck

mamy swój styl i na tym albumie tworzą one

fajną mieszankę. Wszystko staje się bardziej

interesujące dzięki temu.

No właśnie Yorck jest tylko dwa lata młodszy

niż Sodom. Jak on się odnalazł w tym

zespole?

No tak, mógłby być moim albo Toma synem.

(śmiech) Dorastał słuchając thrashu i

jest bardzo zafascynowany starą szkołą. Do

tego wszystkiego ma ogromną wiedzę o metalu.

Jest strasznie szczęśliwy, że może być

częścią tego zespołu.

Miałem okazje oglądać jakieś nagrania z

waszych koncertów i widać na nich, że

macie z Yorckiem ogromną radochę z grania

na żywo.

Koncerty to zawsze zabawa. Granie na żywo

jest zajebiste i jest to najlepsza część bycia w

zespole. Fajnie jest też być w studiu i nagrywać,

ale dla mnie to właśnie koncerty są najlepsze.

Super jest stać na scenie i patrzeć na

tych wszystkich ludzi, do tego Yorck podziela

moje zdanie i widać, że mu się to podoba.

Wszyscy fajnie się bawią i są szczęśliwi i

chyba o to chodzi.

Po waszym pierwszym singlu Sodom &

Gomorrah, moja pierwsza myśl to było

Sodomy and Lust z pierwszego materiału

Sodom nagranego z Tobą. Jest to jakieś

mrugnięcie okiem do fanów?

Trochę tak. Chcieliśmy pokazać, że jestem z

powrotem. Mam wrażenie, że to słychać od

razu. Mój styl to mój styl i mam nadzieje, że

słychać go od razu. Bez względu czy są to te

pierwsze albumy Sodom nagrane jeszcze w

latach 80, czy Kreator, no i obecna płyta.

Moim celem jest nagranie dobrych, brutalnych

riffów.

No właśnie mówisz o brutalnych riffach, a

przecież jesteś ogromnym fanem klasycznego

rocka i bluesa. Skąd to zamiłowanie w

takim razie do rzeźnickich klimatów?

Wychowałem się na bluesie i rock n rollu.

Tak jak mój ojciec, który wprowadził mnie w

te klimaty. Pokazał mi kim był Little Richard

czy Chuck Berry. Potem zacząłem słuchać

hard rocka jak AC/DC. No i wtedy pojawił

się NWOBHM, no i wszedłem w to.

Wszystko, co było rockiem i metalem mnie

pasjonowało. Kilka lat później, kiedy dołączyłem

do Sodom, chciałem grać po prostu

ciężej i szybciej. Moje korzenie są w rock n

rollu i bluesie.

Teraz jest sporo czasu, bo nie można grac

koncertów. Myślałeś może o nagraniu czegoś

właśnie w takim stylu?

No mam, lubię jamować do takich bluesowych

instrumentalnych kawałków. Ballady,

42 SODOM


melodyjki. Dodatkowo jestem nauczycielem

gitary więc lubię takie style muzyczne. Lubię

praktycznie wszystko co ma w sobie gitarę.

Oczywiście bardziej mi podłodze, ze stylami

gdzie ta gitara jest na prbesetze, ale kocham

też takie zespoły jak Santana. Carlos gra

bardzo dużo instrumentalnej muzyki. Bardzo

lubię taką muzykę i czemu w sumie nie

nagrać czegoś takiego. To jest bardzo dobry

pomysł.

To może wrócimy do Sodom. Jakie to było

uczucie wrócić do zespołu?

No nie było mnie sporo w zespole. Nie ukrywam

było to dla mnie zaskoczenie, kiedy

Tom zadzwonił i zaproponował dołączenie.

Nie będę okłamywać fajnie jest wrócić. Zawsze

kiedy byliśmy na trasie i graliśmy była

między nami super atmosfera. Wszystko

idzie dobrze, więc jestem szczęśliwy ze swojego

powrotu.

upadek muru Berlińskiego? Zwłaszcza, że

miało to symbolizować zakończenie podziałów

i izolowania się dwóch stron, co niestety

teraz znowu jest bardzo obecne.

Pierwsze co pamiętam to ogromna radość i

wielki festiwal, który zagraliśmy w wschodnim

Belinie. To był wspaniały festiwal, gdzie

ludzie z obu stron się mieszali, a dla wielu ze

wschodniej części miasta to była pierwsza

okazja zobaczyć zachodnie zespoły. Było to

ogromne wydarzenie i wszyscy byli szczęśliwi,

że kraj znowu się połączył. To co się dzieje

obecnie w Polsce jest straszne, miałem

okazje słyszeć o tych protestach. To jest niewiarygodne

i przerażające. Straszne jest to co

się teraz dzieje wszędzie, w niektórych jest

W tej samej notce jest mowa o tym, że

"Friendly Fire" to utwór, który ma wyznaczyć

nową drogę Sodom.

Wiesz co nie wiem. Mamy kilka nagrań jeszcze

z tego albumu. I mamy teraz sporo czasu,

przez brak koncertów więc pewnie coś nagramy.

Widujemy się i mamy masę pomysłów i

chcemy coś razem tworzyć. Tom cały czas

pisze, więc zobaczymy co z tego wyjdzie.

Sodom to nie jedyny Twój zespół. Jak to się

stało, że zostałeś częścią Assassin?

Dołączyłem do nich w 2016 po tym jak

Michael "Micha" Hoffmann opuścił zespół.

Skontaktował się ze mną Joachim Kremer i

zapytał czy nie chce dołączyć. Więc czemu

nie. Mamy wiele frajdy kiedy razem gramy.

Nie pracowałem, ze dużo nad tym albumem.

Nagrałem tylko kilka śladów gitary. To reszta

chłopaków go skomponowała. Mój jedyny

A miałeś kontakt z Tomem, kiedy byłeś poza

zespołem? I czy śledziłeś płyty Sodom?

Oczywiście, że zawsze miałem z nim kontakt.

Nawet jak grałem z Kreatorem to widywaliśmy

się czasem na wspólnych koncertach.

Nigdy nie było tak, że zerwaliśmy z sobą

kontakt. Kiedy tworzył DVD, to dołączyłem

na scenie do nich. Zawsze śledziłem

też co tam nagrywa. Może nie słuchałem

wszystkiego bo nagrał tego bardzo dużo, ale

zawsze starałem się wiedzieć co tam u niego

słychać.

A byłbyś mi w stanie powiedzieć co się

zmieniło a co pozostało takie samo w Sodom?

Wiesz kiedy zaczynaliśmy ponownie w 2018

to była jak maszyna czasu do czasu kiedy z

nimi zaczynałem. Zresztą chciałem, wprowadzić

do setlisty właśnie te stare utwory. Do

tego powiem, że nasza obecna sala prób jest

50m od sali prób gdzie zaczynaliśmy. Tak

więc chyba nie za dużo się zmieniło. Mam

wrażenie, że czas się zapętlił. Jedno co się

mogło zmienić to, to że nabraliśmy doświadczenia

i że widzimy rzeczy inaczej bo się postarzeliśmy.

A jak obecnie wyglądają fani Sodom jak

gracie? Są to bardziej starzy metalowcy czy

jednak dużo młodzieży?

Na koncertach, jest mieszanka. Mieszają się

ci co lubią to stare oblicze zespołu z tymi co

wolą to nowsze z ostatniego okresu. Nie ma

jakieś specjalnej przewagi mam wrażenie. Są

pewnie też tacy co wolą Sodom z okresu kiedy

mnie nie było w nim. Każdy ma swój gust.

W każdym razie ludzie wydają się zadowoleni

z naszych koncertów i zawsze jest sporo

ludzi. Szaleją i nam się to podoba.

Wszyscy ciągle mieszkacie w tym samym

mieście? Jak bardzo jest to dla was ważne?

Tak mieszkamy w Essen, to moje rodzinne

miasto. Wszyscy mieszkamy w tym samy

miejscu, no może Tom kilka kilometrów dalej

ale nie jest to jakiś straszny dystans. Jest

dla nas bardzo ważne widywać się, grać i tworzyć

razem personalnie a nie przez internet.

Patrząc na obecną sytuacje na świecie, izolacja,

pandemia, oraz protesty kobiet w moim

kraju. Chciałbym zapytać jak pamiętasz

Foto: Sodom

gorzej. Ciężko zrozumieć co się teraz dzieje.

Zobaczymy co przeniesie przyszłość z tym

wszystkim.

Dziś na waszym profilu na facebooku pojawiła

się notka prawdopodobnie od Toma

odnośnie wszystkich utworów. W "Euthanasia"

mówicie właśnie o wolności decydowania

za siebie.

Oczywiście, że się z tym zgadzamy. To my

powinniśmy mieć swobodny wybór o decyzjach

odnośnie nas samych a nie rząd naszego

kraju. Mamy też prawo protestować przeciwko

tym rządom. Tutaj w Niemczech też są

protesty, a mam wrażenie ze z czasem zabierają

nam nasze prawa coraz bardziej. Mieliśmy

ostatnio wielki protest w Berlinie gdzie

było około 1,3 miliona ludzi, a zostali potraktowani

jak śmieci. Policja była brutalna.

Rząd zachowuje się jak by chciał zniszczyć te

protesty i zabrać ludzi ich prawo do nich.

Zjebane to jest.

W Polsce policja atakowała kobiety gazem

pieprzowym.

Przejebane.

większy wkład to solówki.

A co z karierą solową?

Coś tam sobie pogrywam, ale nie wiem co

dalej z tym. Najważniejszy jest Sodom. Jak

będę mieć czas to coś porobię z tym. Chyba

zrobię tak jak mówiłeś, nagram jakieś bluesowe

instrumentale. Może jednak zrobię coś

innego, zobaczymy.

Macie już plany na 2021 czy chcecie poczekać

na to jak to wszystko się rozwinie z wirusem?

Mamy już jakieś zaplanowane koncerty i festiwale.

Nikt nie wie czy to się odbędzie, bo

nikt nie wie jak ta sytuacja się rozwinie. Jak

coś to będzie przekładane na kolejny rok.

Nam nie pozostaje nic innego jak tylko czekać

cierpliwie i zobaczyć co się stanie. Może

zagramy jakiś koncert online. Jakoś trzeba

zabić ten czas. Chcemy też dać coś fanom, od

których czujemy cały czas wsparcie w tej trudnej

sytuacji.

Dzięki wielkie za rozmowę i mam nadzieje,

że zobaczymy się szybko. Zdrowia!

Dzięki wielkie. Zdrowia.

Kacper Hawryluk

SODOM 43


powinno dać siłę! Nawet jeśli przekleństwo

zmienia się w gniew!

...stosunkowo blisko obecnych wydarzeń.

Wydaje mi się, że jest to jedna z tych bardziej kojarzonych kapel na łamach

Heavy Metal Pages, o której można było przeczytać między innymi w poprzednich

numerach magazynu (62 oraz 70). Polecam do nich wrócić, jeśli jesteście

zainteresowani wcześniejszymi albumami kapeli. W poniższym wywiadzie

miałem przyjemność chwilę porozmawiać z perkusistą Lacky'm oraz wokalistą Lee

na temat najnowszej EPki "Over and Out", oraz o tym, jak im się wiedzie podczas

czasów pandemii.

utworów?

Andreas "Lacky" Lakaw: Na początku planowaliśmy

wspólny singiel wraz z zespołem, z

którym się przyjaźnimy. Niestety, pewne rzeczy

nie przychodzą tak łatwo, jakby można

było tego się spodziewać. Tak więc postanowiliśmy

zrobić EPkę, by wpasować się w przerwę

przed nowym LP i móc skoncentrować się

trochę bardziej na pracy nad DVD z historią

zespołu. To DVD powinno być przed Bożym

Narodzeniem. Utwory były raczej dziełem

przypadku, oczywiście mieliśmy ustalony

Zasadniczo to "The Autocrazy (Autocracy)

Club" wciąż jest aktualny, nie? Czy wciąż

zgadzacie się z tym utworem lub, czy zmieniliście

swoją opinię na temat osoby, o której

wspomnieliście w tekście? Pytam się w momencie,

w którym dzieją się wybory w USA.

Oliver "Lee" Weinberg: Nic się nie zmieniło

jeśli chodzi o nasze deklaracje! Wręcz przeciwnie,

uderzają mocniej niż wcześniej! Zawsze

kiedy zapowiadam "They Need a War" na naszych

koncertach, mówię "ma już 30 lat, ale

wciąż jest aktualny"! Smutne to, aczkolwiek

prawdziwe!

Powiedziałbyś, że "Dawn Of The Dumb"

jest logiczną kontynuacją "The Autocrazy…",

bądź raczej jego logicznym rozszerzeniem?

Andreas "Lacky" Lakaw: Jest to tekst napisany

przeze mnie dawno temu. Temat "Dawn..."

był dość długo na moim warsztacie i

prawdopodobnie zawsze pozostanie na czasie.

Tym razem byłem w stanie użyć go w nowym

utworze.

Czy "Dawn Of The Dumb" został dodatkowo

również zainspirowany przez Covid

19? Jak duży wpływ miała epidemie na wasze

teksty z EPki?

Andreas "Lacky" Lakaw: Nasze tematy są

zawsze stosunkowo blisko obecnych wydarzeń.

Nawet część tekstów z lat 80. jest bardziej

na czasie teraz, niż kiedykolwiek. Jakoś

wszystko w ludzkiej historii się powtarza, jednak

nikt nie potrzebuje tego koronawirusowego

szaleństwa po raz kolejny. Choć nie potrzeba

też innego syfu, o którym piszemy.

HMP: Cześć. Czy mógłbyś opowiedzieć, co

się zmieniło w waszym zespole od czasu kiedy

ostatni raz byliście na łamach naszego

magazynu, a było to w roku 2018 (wydawaliście

wtedy "First Class Violence")?

Andreas "Lacky" Lakaw: To wciąż wygląda,

jakby ten dzień był wczoraj. Ale wiele rzeczy

przez ten czas się wydarzyło, zagraliśmy parę

wspaniałych występów na festiwalach, naprawdę

dobrze wszystko szło... Jednak przyszedł

wirus i udaremnił nasze plany na prawie cały

rok. Na szczęście, wiele występów zostało tylko

przeniesionych. Jeśli tylko pozwolą nam

grać koncerty, to mamy nadzieję na parę następnych

wspaniałych koncertów.

Czy "First Class Violence" spełniło wasze

oczekiwania?

Andreas "Lacky" Lakaw: Jestem bardzo zadowolony

z tego albumu. Połączył on wiele...

jego brzmienie jest nowoczesne, jednak wciąż

jest lekko staro-szkolny oraz ekstremalnie autentyczny.

Nie ma przesadnej produkcji, jednak

wciąż daje kopa. Utwory wciąż są świetne,

a niektóre z nich doszły na stałe do naszej

setlisty.

W roku 2020 wydaliście EPkę pod tytułem

"Over and Out". Zawiera zarówno stare

utwory, jak "Armageddon" i "Faded Picture"

oraz nowe, jak tytułowy i "Every Time You

Curse Me". Zacznijmy od tych drugich: jak

długo zajęło wam napisanie nowych

Foto: Marcus Kösters

deadline, jednak ktokolwiek kto nas zna, wie,

że zwykle to tak nie działa.

Czy mógłbyś opisać proces nagrań i produkcji

na "Over and Out"? Czy Ben miał problem

z przystosowaniem się do waszego procesu

nagraniowego?

Andreas "Lacky" Lakaw: Nie było żadnych

problemów z Benem, znaliśmy się już wcześniej.

Lee już grał z Benem, w jego zespole,

Yuppie Club. I proces nagraniowy był względnie

luźny. Z Cornym jako producentem,

mieliśmy już dobre doświadczenia po "First

Class Violence". Nigdy się nie zmienia dobrze

działającego zespołu, nie?!

Co zainspirowało "Every Time You Curse

Me"?

Oliver "Lee" Weinberg: Ludzie, którzy są inni

lub myślą inaczej, prawie zawsze są głupio

wytykani bądź wręcz przeklinani! Jednak to

Czy "Over and Out" jest zainspirowany

przez konkretne wydarzenie, czy to jest

tylko wasz stosunek wyrażony w stronę

tych gnoi, którzy robią tak okropne rzeczy

jak gwałt?

Andreas "Lacky" Lakaw: Typowy tekst Lee.

Lubi wyrażać frustrację i złość. I nie jest to jakieś

specjalne wydarzenie! To się dzieje codziennie!

Wszędzie!

Czy widzieliście "25 lat niewinności: Sprawa

Tomka Komendy"? Wasz "Over and

Out" przypomniał mi o sprawie, kiedy polska

policja stworzyła fałszywe dowody oraz

torturowała niewinnego człowieka tylko po

to, by zamknąć sprawę gwałtu/morderstwa

w roku 2004. Był traktowany jak gwałciciel

przez skazanych i strażników do około 2018r.

Stąd moje zapytanie jest proste. Czy jest

jakiś sposób, by zadośćuczynić za to, co ludzie

mu zrobili (od obelg, przez bicie po

gwałt na nim)?

Andreas "Lacky" Lakaw: Nie słyszałem o

tym wspomnianym przez ciebie przypadku.

Zawsze istnieją błędy sądowe. Jednak w obecnym

świecie z tymi wszystkimi naukowymi

metodami i procesami śledczymi, wina powinna

być do określenia w sposób dokładny.

I wtedy sprawca czynu powinien zostać ukarany

z odpowiednią ostrością.

Co możemy zrobić, by zmniejszyć ilość

gwałtów oraz usprawnić proces poszukiwania

przestępców? Personalnie widzę trochę

problemów z ustalaniem sprawców owych

44

DARKNESS


czynów i zdrowiem psychicznym w Polsce.

Czy macie podobne problemy w Niemczech?

Andreas "Lacky" Lakaw: Myślę, że ten rodzaj

przestępstwa rozwija się w ten sam sposób

we wszystkich krajach. W pewnych miejscach

szybciej, w innych wolniej. Statystyki

przestępstw w Niemczech stoją na tym samym

poziomie, jednak proporcja przestępstw

z użyciem przemocy się zwiększa.

definiuje?

Andreas "Lacky" Lakaw: Jeśli już robimy ten

miks różnych kawałków jako wydanie, to wydaje

mi się, że można poeksperymentować.

"Faded Pictures" był jedynym utworem, na

który tekst napisał Olli. Ten utwór zawsze

był czymś wyjątkowym i w ten sposób oddaliśmy

hołd naszemu zmarłemu wokaliście. Na

"First Class Violence" zrobiliśmy wersję

Więc… myślę, że za dwa lata!

Co zrobilibyście, gdybyście wiedzieli, że

2020 będzie tak kurewsko zjebany? Czy pamiętacie

jakiś rok, który był do tego podobny

w światowym potoku gówna?

Andreas "Lacky" Lakaw: Nie widzieliśmy nic

takiego przedtem. Rok temu nikt by nie uwierzył,

że coś takiego mogłoby się zdarzyć.

Zgodziłbyś się, że niektóre bajki są całkiem

dziwne i straszne? Na przykład bajka o

Czerwonym Kapturku, gdzie wilk pożera

człowieka... Co o tym sądzisz?

Andreas "Lacky" Lakaw: To dobre pytanie.

Nie jestem tego pewien, jednak sądzę, że ludzie

w swoim rozwoju definitywnie potrzebują

szokujących wydarzeń. Dzieciom dość

wcześnie opowiada się te straszne historie, ale

to wyostrza ich zmysły. Jeśli ich rodzice są

gotowi wytłumaczyć im te historie, to nic nie

stoi na przeszkodzie prawidłowemu rozwoju.

Wszyscy dorośliśmy i jesteśmy przecież normalni

(śmiech).

Czy możesz opisać koncert w Japonii, na

którym został nagrany wasz utwór "Tinkerbell

Must Die"?

Andreas "Lacky" Lakaw: Cała podróż do Japonii

była wspaniałym doświadczeniem. Pojechaliśmy

tam, by zagrać dwa występy, jeden

jako główna atrakcja. To był dla nas zaszczyt.

Tak więc byliśmy w naprawdę dobrym humorze.

Koncerty były świetne i wraz z "Tinkerbell..."

zachowaliśmy to wspaniale wspomnienie.

Kto wie, czy będziemy mieli jakieś konkretne

nagranie "live", jednak teraz przynajmniej

mamy jeden świetny utwór koncertowy.

W połączeniu z "Over And Out" była to dobra

sposobność, aby zapoznać ludzi z tym, jak

prezentujemy się na żywo na scenie.

"Armageddon" jest jak powrót do przeszłości.

Czy on w ogóle był na waszym długograju

- bo z tego co wiem, to chyba nie? Co

sprawiło, że wybraliście ten utwór zamiast

innych, które mieliście na demach z lat 80.?

Andreas "Lacky" Lakaw: Utwór jest z naszej

pierwszej kasety demo i wciąż dobrze sprawdza

się na koncertach. Nawet kiedy gramy

koncert, po drugiej stronie świata, zawsze się

znajdzie fan, który będzie krzyczał "Armageddon"

(śmiech). Był śpiewany przez Olli'ego i

przeze mnie na demówkach, oraz Raya na

"Conclusion & Revival". Uznaliśmy, że dobrym

pomysłem byłoby mieć ten utwór nagrany

także z wokalami Lee. Oryginalni muzycy

czasów "Death Squad" w osobach Pierre

i Bruno pomogli nam w chórkach.

Czy na waszym następnym albumie zamierzacie

nagrać kolejne utwory z demówek z

lat 80.? Uchylisz rąbka tajemnicy, które to

mogą być?

Andreas "Lacky" Lakaw: Nigdy nie mów nigdy.

Już mamy obecnie jeden lub dwa utwory,

które zasługują na ponownie nagranie. Nasza

EPka "XXIX" miała już ponownie nagrany

"Burial At Sea" oraz "Death Squad", co pomogło

ludziom poznać naszego obecnego wokalistę

w starym repertuarze. Wyszło świetnie.

Jak ważnym dla was jest "Faded Picture"?

Czy zgodziłbyś się, że jest to coś, co was

Foto: Marcus Kösters

thrashową z Zeutanem. Jednak czasami trzeba

też usiąść i wziąć głęboki oddech, a ta nowa

wersja "Faded Pictures" jest do tego idealna.

Czy masz kontakt z członkami, którzy byli

w latach 80. w Darkness? Co mówili, kiedy

im powiedziałeś, że chcesz ponownie nagrać

stare kawałki z dyskografii Darkness?

Andreas "Lacky" Lakaw: Szczerze powiedziawszy

to o to, nie pytałem się nikogo

(śmiech). Jednak nie musiałem, Ray i Olli już

odeszli. Wciąż zostajemy w przyjaznym kontakcie

z Bruno, Pierre oraz Timo. Rok temu

świętowaliśmy 35-lecie zespołu z występem,

na który bilety zostały wyprzedane. Wtedy

na scenie wystąpili z nami wszyscy byli członkowie.

Graliśmy wiele starych utworów. Niewiarygodny

wieczór. Po koncercie tylko

szczęśliwe twarze. Wątpię, żeby jakikolwiek

były muzyk miał problem, z tym że nagrywamy

ponownie stare kawałki. Z obecnym

składem wciąż jesteśmy w stanie podtrzymywać

starego ducha.

Czy mógłbyś opisać jak przebiegały prace

nad "Every Time You Curse Me"?

Oliver "Lee" Weinberg: Nagrywanie teledysku

podczas Covid19 nie było łatwe. Problem

z lokacją, ekipami kamerzystów i pierdoloną

kwarantanną! Rezultat nie był stu procentach

tym, czego oczekiwaliśmy, ale czasami coś po

prostu nie działa. Jednak pod koniec, ważne

jest to, co zawsze przynosimy na żywo w teledyskach

takich jak "First Class Violence" oraz

"Tinkerbell Must Die"! I sądzę, że ten teledysk

też ma w sobie tę energię.

Kiedy mamy spodziewać się kolejnego długograja?

Oliver "Lee" Weinberg: Zaczniemy teraz!

Mam nadzieję, że ten będzie niczym splunięcie

i będziemy wkrótce żyć ponownie względnie

normalnie. I żeby kultura przeżyła to

wszystko, szczególnie jeśli chodzi o muzykę.

Życie bez sztuki i muzyki byłoby dla mnie

bezsensowne.

Czy 2021 będzie gorzej czy lepiej waszym

zdaniem?

Andreas "Lacky" Lakaw: Nie mogę się doczekać

na 2021. Wszystko musi dążyć ku lepszemu,

albo będzie nam ciężko żyć.

Oliver "Lee" Weinberg: Gorzej!

Dziękuje za wywiad i powodzenia!

Andreas "Lacky" Lakaw: Przyjemność po naszej

stronie. Zostańcie w zdrowiu i silni w

heavy metalu.

Oliver "Lee" Weinberg: Dziękuje za twoje

wsparcie, bracie. Miejmy nadzieję, że świat

metalu nie zmieni się tak bardzo przez następne

parę lat i wrócimy do tego, na czym skończyliśmy.

Thrash on!

Jacek Woźniak

IRON ANGEL 45


Nowa era

- Oto jesteśmy, gotowe do walki! - deklaruje Diva Satanica, czyli Rocío

Vázquez, nowa wokalistka Nervosy. Thrashowa wizytówka Brazylii przeżyła ostatnio

personalne trzęsienie ziemi. Fanom trudno było wyobrazić sobie zespół bez

wieloletniej frontmanki Fernandy Liry, ale liderka Prika Amaral nie dość, że szybko

skompletowała nowy skład, to do tego nagrał on bardzo udany album. "Perpetual

Chaos" prezentuje Nervosę w jeszcze brutalniejszej i ostrzejszej odsłonie, nie

tylko za sprawą growlingu Divy.

HMP: Niedawno doszło w szeregach Nervosy

do prawdziwego rozłamu - co takiego

się wydarzyło, że po tylu latach rozpadł się

trzon zespołu?

Diva Satanica: Nervosa to zespół, który od

dziesięciu lat koncertuje na całym świecie i

czasami po prostu musisz przezwyciężyć bardzo

złe sytuacje. Bycie w zespole jest jak

związek, czasami okazuje się, że masz inne

priorytety w swoim życiu i musisz iść dalej,

to wszystko.

"Naprawdę nie myślimy o tym, aby mieć

więcej muzyków w zespole" mówiła nam

Fernanda przed kilku laty i w pewnym sensie

miała rację, bo od strony muzycznej

Nervosa to wciąż trio, tyle, że z tobą jako

wokalistką - Prika celowo nie szukała śpiewającej

basistki, żeby uniknąć skojarzeń i

porównań?

Prika powiedziała nam, że szuka ludzi, którzy

byliby zaangażowani w ten projekt tak

samo jak ona, którzy mogliby poświęcić cały

swój czas temu zespołowi, być w nim na pełny

etat. Liczyła się też znajomość angielskiego

oraz dotychczasowego repertuaru Nervosy.

Zgłosiłam się na przesłuchanie i Prika

była zadowolona z mojego podejścia. Wiedziała,

że nie potrafię grać na basie, ale to nie

był dla niej duży problem, ponieważ miała

już na oku Mię.

Która z was pierwsza dołączyła do składu?

Do tego Mia Wallace to znana basistka, w

końcu nie każdy może współpracować z

Tomem Wariorem, ty też jesteś dość znana

w ojczystej Hiszpanii - to przypadek, że poza

perkusistką Eleni Nota skład zasiliły

rozpoznawalne osoby?

Prika wysłała nam wszystkim wiadomość z

pytaniem, czy chciałybyśmy uczestniczyć w

przesłuchaniu do jej zespołu. Wiedziała o

karierze Mii. Eleni odkryła dzięki profilowi

perkusistek na Instagramie. Mnie widziała,

jak gram na żywo z moim zespołem Bloodhunter

rok temu, otwieraliśmy wtedy hiszpańskie

koncerty Nervosy. Chciała znaleźć

muzyków, którzy byliby w stanie grać utwory

Nervosy i razem rozpocząć nową erę

zespołu.

Foto: Nervosa

Wydaje mi się więcej niż pewnym, że z kimś

takim jak wy w składzie Nervosa może

wejść na znacznie wyższy poziom, do tego

znacznie szybciej, niż Prika miałaby przyjąć

kogoś dopiero zaczynającego swą przygodę

z profesjonalnym graniem - to też pewnie

miała gdzieś z tyłu głowy, podejmując akurat

takie decyzje?

Taki zespół jak Nervosa nie daje zbyt wiele

czasu na zaczynanie wszystkiego od zera,

więc posiadanie odrobiny doświadczenia było

czymś, co warto było wziąć pod uwagę, ponieważ

to ułatwiło wiele spraw.

Od czasu debiutanckiego albumu "Victim

Of Yourself" Nervosa była traktowana

przez fanów jako metalowa wizytówka

Brazylii i przy każdej zmianie składu Prika

werbowała doń swoje rodaczki. Teraz mamy

diametralnie odmienną sytuację, bo jesteście

już zespołem międzynarodowym;

nasuwa się więc pytanie gdzie będzie mieścić

się baza zespołu? Napalm to firma europejska,

3/4 składu również mieszka na naszym

kontynencie - Prika przeprowadzi się

teraz do Europy, żeby funkcjonowanie zespołu

było łatwiejsze?

Prika zastanawiała się nad różnymi możliwościami.

W przyszłości byłoby nam łatwiej

podróżować i spotykać się, gdyby przeprowadziła

się do Europy, ale ze względu na okoliczności

musimy poczekać, aby zobaczyć, co

się stanie…

Wszystko musiało odbyć się dość szybko i

sprawnie, skoro już latem zaczęłyście nagrywanie

czwartego albumu?

To był jedyny sposób, aby pokazać fanom

Nervosy, jak brzmi nowy skład. Ponieważ

nie mogłyśmy grać koncertów, więc tak!

Chciałyśmy jak najszybciej nagrać nowy album.

Czy jego tytuł "Perpetual Chaos" można

odnieść nie tylko do tego, co dzieje się obecnie

na świecie, ale też do niedawnych zawirowań

wewnątrz zespołu?

Nie sądzę, jak powiedziałam wcześniej, to

normalna rzecz, która może przytrafić się

wielu innym zespołom, ponieważ nie jest łatwo

żyć razem przez tyle lat. "Perpetual

Chaos" dotyczy szerszej perspektywy, ludzkiego

zachowania i chaosu, który wywołaliśmy

jako istoty ludzkie na tej planecie, na Ziemi.

Mówię tu o wojnach, kapitalizmie, znęcaniu

się nad zwierzętami… oczywiście sama

pandemia również była sporym źródłem inspiracji.

Traktujecie tę płytę jako nowe otwarcie dla

zespołu, kolejny rozdział jego historii i zarazem

jasną deklarację, że wróciłyście jeszcze

silniejsze, a problemy nie mogły wam w tym

przeszkodzić?

Czujemy się silniejsze niż kiedykolwiek, ponieważ

od samego początku doświadczałyśmy

silnej więzi między sobą i to jest bardzo

ważne, aby móc razem pracować.

Ponownie pracowałyście z Martinem Furia,

ale nowością jest to, że również Prika była

producentem tej płyty?

Martin jest niesamowitym producentem i

bardzo dobrze wie, jak powinien brzmieć

46

NERVOSA


nasz zespół. Ma wyjątkowy talent do budowania

świetnej atmosfery oraz by ludzie czuli

się ze sobą komfortowo, więc łatwo z nim

współpracować. Praca z nim jest również interesująca,

ponieważ oprócz ostatecznych

aranżacji napisał nam wiele tekstów. Ma bardzo

fajne pomysły!

"Downfall Of Mankind" stała się tu chyba

dla was punktem wyjścia do kolejnych poszukiwań,

dlatego nowy materiał jest znacznie

brutalniejszy, ale przy tym bardziej

zaawansowany technicznie - z taką sekcją

można pozwolić sobie na więcej?

Wszystkie musiałyśmy wnieść swój wkład w

proces pisania, więc nasze osobiste doświadczenia

miały duży wpływ na ostateczny rezultat

oraz brzmienie płyty i to jest prawdopodobnie

przyczyna tej zmiany.

To w sumie wciąż rzadki obrazek, że metalowy

perkusista gra w studio z nut, a do

tego czynnie uczestniczy w dyskusjach nad

ewentualnymi zmianami swej partii - Eleni

ma za sobą edukację muzyczną, na czym

Nervosa tylko zyskuje?

Posiadanie perkusistki takiej jak Eleni to marzenie

każdego zespołu na świecie. Nie wszystkie

zespoły mają wykształconych muzyków,

ale na pewno jest to duży plus.

Raporty ze studia potwierdzają, że atmosfera

w zespole jest fantastyczna, co pewnie

przełożyło się na efekt końcowy waszej

pracy?

Pewnie! Gdybyśmy od początku nie czuły się

ze sobą dobrze, nie poszłoby tak łatwo. Czujemy

się razem bardzo szczęśliwe.

W "Rebel Soul" poza tobą mamy, zdaje się,

gościnnego wokalistę i duet - kogo zaprosiłyście

do tego utworu?

Jesteśmy szczęśliwe, że w tym utworze wokale

wykonał Erik A. Knutson z Flotsam &

Jetsam, który doskonale oddał buntowniczego

ducha sceny thrashmetalowej i rock'n'

rolla. Jesteśmy zaszczycone, że zgodził się na

tę współpracę!

Foto: Nervosa

Foto: Nervosa

W studio pracowałyście nad 15 utworami,

ale na CD i LP trafiło ostatecznie tylko 13.

Z dwóch pozostałych zrezygnowałyście,

czy trafią jako bonusy na którąś ze specjalnych

edycji "Perpetual Chaos"?

Wkrótce podamy więcej informacji na ten

temat, więc bądźcie czujni!

Trzeba przyznać, że Napalm dba o efektowne

wydania waszych płyt: tu nie dość,

że ukażą się dwie wersje CD, to do tego aż

trzy wydania winylowe, w tym jedno z bonusowym

singlem - w czasach cyfrowej dystrybucji

muzyki to wręcz konieczność, żeby

przyciągać uwagę tych fanów, którzy wciąż

kupują płyty w fizycznej postaci?

Jasne, jeśli zależy ci na zainteresowaniu fanów,

z pewnością przeczuwasz, czego chcą

lub czego oczekują od ciebie i jest to bardzo

ważna rzecz, ponieważ to oni decydują się na

zakup twojego towaru, lub nie.

Będzie też wersja kasetowa, tak jak w przypadku

"Downfall Of Mankind", czy też

akurat ten nośnik traktujecie tylko jako

ciekawostkę, adresowaną do największych

maniaków analogowego dźwięku?

Jesteśmy otwarte na wiele różnych pomysłów,

więc czemu nie?

Teledysk do "Guided By Evil", lyric video

do utworu tytułowego - w czasach koncertowej

posuchy trzeba promować nowe wydawnictwo

jak się da, wykorzystując możliwości

internetu?

Teledyski i filmy z tekstami to tylko niektóre

z niewielu rzeczy, które możemy zrobić w

czasie pandemii, więc wkrótce będziecie mieli

kolejny wideoklip!

Nervosa to zespół świetnie czujący się na

scenie, przy okazji każdej kolejnej płyty

grający bardzo dużo koncertów. "Perpetual

Chaos" jest waszym przełomowym albumem,

materiałem stworzonym do prezentacji

na żywo, a tu zonk, nie da się i nie wiadomo

ile ta sytuacja potrwa - trudno wysiedzieć

w domu, kiedy powinno się już szykować

do trasy?

To druzgocące. A nawet dużo bardziej dla

nowych muzyków zespołu, które nie mogą

się doczekać, aby pokazać starym fanom

Nervosy, na co ich stać na scenie! Ale zdrowie

jest teraz ważniejsze.

Zdążyłyście w ogóle zagrać koncert w tym

nowym składzie, czy też ta przyjemność

czeka was dopiero wtedy, kiedy koncertowe

życie wróci do normy, czyli ponoć latem

przyszłego roku?

Najlepszym scenariuszem dla nas jako

zespołu z nowym składem byłoby zagranie

kilku koncertów, ale niestety to zależy od

tego, ile będziemy musieli czekać, aż wrócimy

do normalnego życia…

Myślisz, że pandemia, paradoksalnie,

wzmocni muzyczny biznes, bo przetrwają

tylko te dobre, zdeterminowane zespoły,

gdy słabeusze szybko odpadną, rezygnując

z grania już przy pierwszych trudnościach?

Muzyczny biznes czasami wydaje się wrzodem

na dupie, ponieważ jako zespół musisz

stawić czoła wielu różnym trudnym sytuacjom.

Ale oto jesteśmy, gotowe do walki!

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

NERVOSA 47


nam śpiewający gitarzysta Frank Thoms.

HMP: Nie jest to jakąś regułą, ale często

zdarza się, że zespoły tytułują debiutancka

płytę swoja nazwą. Wy jednak zrobiliście to

w przypadku dwunastego albumu.

Frank Thoms: Wszystkie utwory na tym albumie

to przekrój historii Accusera. Możesz

znaleźć elementy z lat osiemdziesiątych,

dziewięćdziesiątych oraz dzisiejszych. Powrócił

także nasz dawny członek, René. To

wystarczający powód, żeby album zatytuować

własną nazwą.

Jak sam przyznajesz, tworzenie muzyki dalej

jest dla Ciebie ekscytujacym procesem.

Czy jest to jednak ten sam rodzaj ekscytacji,

który towarzyszył Wam na bardzo

wczesnym etapie działalności?

Frank Thoms: Tak, zdecydowanie! Tworzenie

utworów jest dalej ekscytujące. Jesteś

dumny, gdy widzisz ostateczny rezultat. Tak

było na początku i tak samo postrzegamy to

dzisiaj. Kiedyś nasze kawałki były pisane w

sali prób, dziś mamy możliwość robić to w

domu. To duża różnica, ale od razu umożliwia

usłyszenie rezultatu.

Co jest najbardziej interesującą częścią tego

procesu?

Frank Thoms: Dla mnie bardzo interesujące

jest łączenie partii wszystkich instrumentów.

Jak perkusja współpracuje z gitarami i jak

używasz basu, aby brzmiał dobrze. Ten proces

to za każdym razem przejście od danego

fragmentu konkretnego utworu.

Drobne rzeczy

Accuser powrócił na scenę w

lekko odświeżonym składzie. To

odświeżenie to powrót starego i

zasłużonego kompana tej kapeli.

Mam tu na myśli dawnego gitarzystę

Rene Schutza. Jego powrót

zdecydowanie dodał tym niemieckim

thrasherom kopa. Więcej na

temat nowej płyty zatytułowanej

po prostu "Accuser" opowiedział

Masz jakieś rady dla młodych twórców odnośnie

pisania dobrych metalowych utworów?

Frank Thoms: Moja rada jest poniekąd

związana z moim gustem. Myślę, że ważne

jest, aby ściśle łączyć riff z perkusją. Wtedy

możesz usłyszeć, czy druga gitara gra coś innego,

czy też znajduje się tuż ponad innymi

instrumentami. Możesz wypróbować kilku

harmonii, ale jeśli jeden głos wystarczy, to

powinieneś trzymać się jednego głosu. Przerwy

powinny łączyć poszczególne części, ale

też ciekawie brzmieć. Jeśli utwór działa, ale

wydaje się być zbyt długi bez wokalu, to powinieneś

posłuchać utworu z wokalem. W

Foto: Tom Row

większości przypadków piosenka wydaje się

znacznie krótsza, a długość będzie pasować.

Wspomniałeś juź o powrocie do zespołu

Rene Schultza. Jak do tego doszło?

Frank Thoms: Nasz gitarzysta Dennis nie

był już w zespole, a my wciąż mieliśmy do

zagrania występ na jednym z festiwali. Zapytaliśmy

René, czy zagrałby ten jeden koncert

jako gościnny gitarzysta. Zgodził się.

Koncert był naprawdę dobry i było to wspaniałe

uczucie. Tego wieczoru, postanowiliśmy

kontynuować współpracę

Rene, jak sie czujesz ponownie grając ze

starymi ziomkami? Nie pozapominałeś riffów?

René Schütz: To naprawdę wspaniałe uczucie

znowu być częścią zespołu i tworzyć muzykę

z przyjaciółmi. Szybko wróciłem do starych

kawałków Nie grałem wcześniej nowego

materiału, ale po kilku próbach te opanowałem

też ten materiał.

Powiedz mi proszę, czy w czasie przerwy w

Waszej współpracy utrzymywaliście ze sobą

kontakt?

Frank Thoms: Mieliśmy mniej kontaktu,

ponieważ nasze muzyczne drogi się rozeszły.

Ale nasze rodzinne miasto jest małe, więc siłą

rzeczy wpadaliśmy na siebie tu i tam. René

jest także właścicielem miejscowego sklepu

muzycznego więc siłą rzeczy ciężko było się

od niego odciąć.

Uważacie, ze ten powrót wniósł w Waszą

muzykę jakiś powiew świeżości?

Frank Thoms: René wnosi wiele emocji, a

solówki gitarowe z ostatniego albumu odświeżają

każdy utwór. Dzięki temu album

był bardzo żywy.

Pogadajmy o tekstach. Od samego początku

byliście zespołem politycznie zaangażowanym.

Nie boicie się, że może to odstraszyć

niektóre osoby od Waszej twórczości?

Frank Thoms: Nie! Mamy opinie na wiele

tematów i chcielibyśmy wyrazić. Są ludzie,

którzy się z nami nie zgadzają, ale my zajmujemy

władne stanowisko. Interesujące jest

również podjęcie dyskusji z ludźmi, którzy

inaczej myślą o sprawach tego świata. Współczucie

dla postawy możemy uzyskać z różnych

powodów lub uważamy, że jest to dla

nas kompletny nonsens.

Utwór "Seven Lives" mówi o zasadach

koegzystencji różnych grup w społeczeństwie.

Czy w Waszej opinii wszystko w tej

kwestii jest tak, jak powinno?

Frank Thoms: Staramy się regulować nasze

życie społeczne za pomocą praw, ale nadal

istnieją niesprawiedliwości. Jeśli chodzi o decyzje

prawne, są ludzie, którzy są traktowani

w sposób uprzywilejowany ze względu na ich

wpływy i pieniądze. Jeżeli przestępstwo tego

wymaga, sprawcę należy traktować indywidualnie.

Sprawiedliwość powinna mieć dynamikę,

ale nie po to, by chronić uprzywilejowanych.

Również "Temple Of All" ma bardzo interesujący

tekst. Opowiada o świątyni jednoczącej

wszystkie religie razem. To Waszym

zdaniem realna koncepcja?

Frank Thoms: Jeśli zgromadzimy wszystkie

religie w jednym budynku, od razyu pojawi

się konflikt. Sytuacja ta rodzi pytanie, czy

możemy lepiej żyć bez religii.

Co zazwyczaj powstaje jako pierwsze?

Muzyka czy teksty? Oba te element są dla

Was tak samo ważne?

Frank Thoms: Najpierw piszemy muzykę, w

końcu wszyscy gramy na jakimś instrumencie.

Kiedy piszę zwrotkę lub refren, staram

się zostawić miejsce na wokale. To miejsce

jest wtedy szablonem dla długości tekstu.

Dla nas ważne jest, aby piosenka brzmiała

dobrze. Ale jest również dla nas ważne, aby

dobrze brzmiąca piosenka również miała

swój wyraz.

"Accuser" został wyprodukowany przez

Waszego długoletniego współpracownika

Martina Buchwaltera. Co sprawia, że ta

współpraca tak dobrze się Wam układa?

Frank Thoms: Pracujemy razem od wielu

lat. Martin jest naszym przyjacielem i

dokładnie wie, co jest dla nas dobre. Współ-

48

ACCUSER


praca układa się świetnie i słychać to w końcowych

wynikach. Z niecierpliwością czekamy

za każdym razem w studio i świetnie się

bawimy podczas nagrań. Doceniamy to

wszystko. Przyjaźń, skoncentrowana praca,

miło spędzony czas, dużo zabawy i doskonały

efekt!

Jakieś nadzieje na koncerty w 2021? Macie

jakieś alternatywne pomysły, gdyby wycofanie

obostrzeń nie wypaliło?

Frank Thoms: W tej chwili nie mamy pojęcia,

co będzie, a czego nie będzie w 2021 roku.

Jesteśmy teraz w drugim lockdownie i

usłyszałem dzisiaj w radiu, że prawdopodobnie

będziemy mieć z tym problem do lutego.

Moglibyśmy teraz coś zaplanować, ale musimy

się też spodziewać, że wszystkie plany zostaną

ponownie anulowane. Taką sytuację

mieliśmy już w 2020 roku.

Niewątpliwie ta pandemia dała w dupę

całej scenie. Ale może widzisz jakieś plusy

tego szaleństwa?

Frank Thoms: Ta sytuacja ma tylko wady.

Jedyną korzyścią, jaką teraz widzę, jest to, że

ludzie i fani są bardziej zainteresowani albumem

niż wcześniej. Być może jest to proces

uczenia się, który nie zostanie porzucony

nawet po zakończeniu pandemii. Mam nadzieję,

że w nadchodzącej normalności nadal

będziemy doceniać małe rzeczy.

Foto: Tom Row

Bycie muzykiem to fajna sprawa, ale ma też

mniej przyjemne aspekty. Miałeś kiedyś

ochotę rzucić to w cholerę?

Frank Thoms: Przez kilka lat mieliśmy przerwę

i wiemy, jak to jest żyć bez grania

muzyki. Dlatego nie wyobrażam sobie już życia

bez niej. Mimo że czasy są ciężkie, bardzo

się cieszę, że mogę grać i tworzyć.

Accuser to kapela z dosyć bogatym dorobkiem.

Czy jednak znajdują się w nim jakieś

utwory, z których nie jesteś w pełni zadowolony?

Frank Thoms: Nie zupełnie. Czasem tylko

wychwytuję drobne wady. W studiu jest taki

moment, kiedy decydujesz, czy dokończyć

nagrania, czy nie. Ale w pewnym momencie

musisz podjąć decyzję. Później chcesz coś

zmienić, a znacznie później nie chcesz przecież

zmieniać tych małych rzeczy. Więc w

sumie jest dobrze. Nie potrafię wskazać kawałka,

którego nie lubię.

Dzięki bardzo za wywiad

Frank Thoms: Dzięki za pytania i trzymajcie

się zdrowo!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski


HMP: Ile koncertów zdołaliście zagrać w

ubiegłym roku?

Guillermo Izquierdo: Cóż, przed pandemią

byliśmy w trasie po Europie, myślę, że zagraliśmy

w sumie około 15-20 koncertów, aż zostaliśmy

zmuszeni do jej odwołania i powrotu

do Hiszpanii. Podczas pandemii zagraliśmy w

lecie kilka streamingów, prawdziwy show z

dystansem społecznym w Barcelonie i kolejny

streaming w listopadzie... Najgorszy rok w całej

naszej historii!

Wygląda na to, że nowa płyta "Angelus

Apatrida", póki co, też nie doczeka się szybko

koncertowej promocji, więc nie zdołacie

Najgorszy rok i nowy początek

- To jest gniewna muzyka na nieprzyjazne czasy - deklaruje Guillermo

Izquierdo i trudno mu nie wierzyć, słuchając najnowszego albumu Angelus Apatrida.

Hiszpanie rzeczywiście mogą czuć się wkurzeni, bo pandemia przerwała im

koncertową trasę, a kiedy latem można było trochę pograć, odwoływano bez racjonalnych

powodów festiwale z ich udziałem. Efekt to jeden z najlepszych albumów

w dyskografii zespołu: rzeczywiście gniewny, mocarnie brzmiący i totalnie bezkompromisowy,

po prostu thrash w czystej postaci.

presji, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni!

Eponimiczny tytuł ma podkreślać wyjątkowość

tej sytuacji, bo przecież to już wasz

siódmy album, praktycznie od początku

działacie w tym samym, niezmiennym składzie,

trudno tu więc mówić o jakimś nowym

rozdziale w istnieniu zespołu?

Tak, dokładnie! W ostatnim roku wiele się

wydarzyło, jak sam mówisz, i oczywiście pomyśleliśmy,

że to najlepsza wizytówka, jaką

mogliśmy mieć dla ludzi, którzy jeszcze nie

znają zespołu, lub dla tych, którzy chcieli bardziej

agresywnej i szybszej muzyki. W jakiś

sposób jest to jak punkt kontrolny w naszej

Granie przez lata w jednym składzie jest w

sumie trochę ryzykowne, bo można popaść w

rutynę, ale nie bez znaczenia jest tu również

fakt, że zespół stać na więcej, kiedy tworzący

go muzycy znają się doskonale, są świetnie

zgrani, wiedzą na co ich stać, tak jak jest

to właśnie w waszym przypadku?

Tak to właśnie wygląda. Pomimo popadania

w rutynę, wierzę, że to sprawia, iż za każdym

razem się doskonalimy. Jesteśmy bardzo krytyczni

wobec własnej muzyki i nie kończymy

utworu, dopóki nie uznamy, że jest to najlepsza

kompozycja, jaką kiedykolwiek napisaliśmy.

Nie wiem jak to jest w przypadku innych

zespołów, ale dla mnie to prawdziwy przywilej

dzielić ponad połowę mojego życia z tymi

kolesiami. Nie mógłbym sobie wyobrazić grania

w innym zespole niż Angelus Apatrida.

Tworząc nowy materiał macie wypracowane

jakieś patenty, dzięki którym poszczególne

utwory nie są do siebie zbyt podobne?

Zwracacie na to uwagę już na etapie komponowania,

czy raczej na etapie dopracowywania

i aranżowania poszczególnych kompozycji?

Dzięki temu, że jesteśmy ze sobą dwadzieścia

lat, znamy się bardzo dobrze i to sprawia, że

każdy utwór jest wyzwaniem. Lubimy komponować

sami w domu, a potem razem składać

wszystko w całość. Z każdym nowym albumem

zaskakujemy się nawzajem kompozycjami

i uwielbiamy dopracowywać wszystkie

piosenki tworzyć całość. Rezultat jest zawsze

bardzo zaskakujący.

Co dzieje się z ewentualnymi odrzutami?

Wykorzystujecie je w inny sposób, na przykład

umieszczając na krótszych wydawnictwach,

bo choćby "Martyrs Of Chicago" z

ubiegłorocznego singla nie ma przecież na

albumie?

"Martyrs Of Chicago" był tak naprawdę kawałkiem

z "Cabaret de la Guillotine" z 2018

roku, jednak niewydanym utworem był cover

Slayera "The Antichrist". To jest nasz pierwszy

raz, kiedy mamy odrzucone i niedokończone

utwory; oczywiście dokończymy i poprawimy

te dwa lub trzy kawałki, które nie

weszły na album i zrobimy coś w przyszłości!

Jesteście więc nie tylko muzykami, ale również

fanami, zdajecie sobie sprawę z faktu,

że kolekcjonerzy uwielbiają takie rarytasy i

czasem im je podsuwacie?

Tak, oczywiście. I to jest jeden z głównych

powodów, dla których robimy tego typu rzeczy.

poprawić tej statystyki. To z jednej strony

frustrująca sytuacja, kiedy ma się album

jakby idealnie stworzony do prezentowania

na żywo, ale z drugiej to nie było nic zaskakującego

- wiedzieliście jak wygląda sytuacja

i trzeba było przyjąć to wszystko na

klatę, skupić się na stworzeniu jak najlepszego

materiału?

Wiedzieliśmy, że pandemia nie skończy się

szybko, nawet w pierwszej części 2021 roku,

ale to przecież nasza praca na pełny etat, nie

możemy się zatrzymać i wierzymy, że od lutego

będzie coraz lepiej. Może nie będziemy

w stanie odbywać wielkich tras koncertowych,

ale jestem pewny, że zagramy kilka

koncertów przynajmniej w Hiszpanii w dużych

salach z dystansem społecznym, żeby

promować ten album do czasu, aż sytuacja się

poprawi. Mogliśmy skupić się na stworzeniu

najlepszych utworów i nagrywaniu ich bez

Foto: Fernando Morales

karierze, rodzaj nowego początku. Wiemy

też, że nazwa zespołu jest dość trudna do wymówienia

i zapamiętania dla wielu ludzi, więc

chcieliśmy sprawić, żeby było to podwójnie

trudne! Oczywiście możecie przeczytać międzynarodowy

symbol na okładce, więc będzie

łatwiej!

Nagrywaliście we wrześniu i w październiku,

to jest w momencie, kiedy pandemia

nieco zelżała, były widoki na pewien powrót

do normalności, odbywały się nawet małe

koncerty, ale zanim skończyliście miksy i

mastering było już wiadomo, że w trasę nie

ruszycie?

Niepewnych rzeczy było wiele. Wciąż są.

Wyobraź sobie, że kilka tygodni temu wszystko

wskazywało na to, że wraz z rozpoczęciem

szczepień będzie to początek końca pandemii,

ale nie, w tym tygodniu mamy do czynienia

w Hiszpanii z kolejnym rygorystycznym

lockdownem. Wszystko ma swoje wzloty i

upadki... miejmy nadzieję, że do końca lutego

wszystko będzie prezentowało się w lepszej

perspektywie.

Macie jakieś inne pomysły na skuteczne

promowanie nowej płyty, skoro koncerty,

póki co, odpadają?

Staramy się dotrzeć skuteczniej do naszych

fanów poprzez media społecznościowe, więc

śledźcie nas na Instagramie, Facebooku, Twitterze...

będziemy robić wiele różnych rzeczy,

aby promować nowy album i spędzać razem

wspaniałe chwile!

Wsparcie Century Media będzie tu chyba

50

ANGELUS APATRIDA


nie bez znaczenia, zresztą współpracujecie

już z nimi od ponad 10 lat, co też o czymś

świadczy?

Uwielbiamy rodzinę Century Media i jesteśmy

bardzo szczęśliwi i dumni, że pracujemy

z nimi od tak długiego czasu. A to jest dopiero

początek. Tak, już okazują nam wiele

wsparcia i bardzo pomagają zespołowi, bardzo

miło jest być z nimi.

"Angelus Apatrida" to wyłącznie najnowsze

utwory, stworzone pewnie w czasie lockdownu?

Jest kilka niedokończonych utworów z końca

2019 roku, więc tak, wszystko zostało w większości

skomponowane podczas ścisłego zamknięcia

i ukończone latem.

To prawda, że początkowo myśleliście o EPce,

ale wena wam dopisywała i skończyło się

na albumie?

Chcieliśmy nagrać EP-kę w kwietniu, ponieważ

dużo koncertowaliśmy i mamy mnóstwo

koncertów do odbycia w ciągu całego roku,

ale chcieliśmy wydać coś nowego przy okazji

naszej 20-stej rocznicy. Ale odkąd wszystkie

trasy zostały odwołane, kontynuowaliśmy

komponowanie, aż do momentu, kiedy mieliśmy

materiał na kolejny album.

Brzmicie jeszcze potężniej niż kiedyś - to

kwestia studyjnej produkcji, wykorzystania

nowych instrumentów czy może obniżenia

stroju gitar?

Muzycznie poszliśmy o pół kroku w tył w tuningu,

co sprawia, że wszystko jest trochę

"większe" i brzmi bardziej potężnie. Poza tym

pracowaliśmy z Zeussem (Hatebreed, Rob

Zombie, Overkill...) i jest on niezłym kozakiem,

sprawiającym, że albumy brzmią mocniej.

Również to, że muzyka i teksty były

pisane podczas tej pieprzonej pandemii,

sprawiło, że muzyka jest wyjątkowo mocna,

bardziej potężna, agresywna i brutalna. To

jest gniewna muzyka na nieprzyjazne czasy.

Czyli niejako wróciliście do czasów waszych

pierwszych fascynacji, bo przecież na

pierwszym albumie zamieściliście swoją

wersję "Dominion" Pantery?

Powiedziałbym, że wpływy hardcore i punka,

które zawsze mieliśmy, są teraz bardziej widoczne

niż kiedykolwiek. Oczywiście Pantera

to jeden z naszych ulubionych zespołów z

wielkim wpływem na nas, uwielbiamy ich

brzmienie i ich postawę, to było naturalne, że

ta surowa energia przyszła jednocześnie z tą

wielką mocą.

Zmieniło się również to, że praca w Portugalii

z Danielem Cardoso nie była możliwa,

więc sami wyprodukowaliście ten materiał z

pomocą Juanana Lópeza; dopiero na ostatnich

etapach miksem i masteringiem zajął

się wspomniany Christopher "Zeuss" Harris

- to też swoisty znak pandemii?

Nie, kochamy Zeussa i chcieliśmy zmian.

Daniel jest naszym dobrym przyjacielem i jesteśmy

bardzo wdzięczni za jego pracę i pomoc

przez te wszystkie lata; chcieliśmy jednak

zmiany, skupiając się na bardziej amerykańskim

brzmieniu. Skontaktowaliśmy się

więc z Zeussem i był bardzo szczęśliwy, mogąc

z nami pracować. Zrobilibyśmy to samo

bez pandemii.

Foto: Fernando Morales

Czy to nie ciekawy zbieg okoliczności, że

wasz poprzedni album "Cabaret de la Guillotine"

dotyczył zagłady monarchii francuskiej

w roku 1789, a tu proszę, na naszych

oczach niewyobrażalnym i też epokowym

przemianom podlega cały, współczesny

świat - myślisz, że ludzkość co jakiś czas

musi doświadczać takich przełomowych wydarzeń

jak epidemie, rewolucje czy wojny

światowe, mamy to zakodowane w naszym

genotypie, że w końcu musimy coś spieprzyć?

Tak, całkowicie... To wszystko jest o problemie

kapitalizmu i poszukiwaniu fortuny i

władzy przez elity. Ale my lubimy patrzeć na

to wszystko jak na część historii; nie jesteśmy

tu po to, by toczyć jakąkolwiek wojnę.

Wygląda na to, że pandemia znalazła odbicie

w waszych tekstach, zresztą wcześniej

też komentowaliście w nich różne aspekty

rzeczywistości czy ludzkiego życia?

Tak, nasze teksty są pełne krytyki systemu,

kwestii społecznych, walki o prawa człowieka,

itp. Pandemia ujawniła wiele ekstremizmów

w społeczeństwie, a także bolesnych

sytuacji z powodu infekcji. To wszystko jest

słyszalne w naszej muzyce, nie tylko w tekstach.

Czyli nie ma co szukać natchnienia na siłę,

życie samo podsuwa źródła inspiracji, a teraz

doświadczamy czegoś tak szczególnego,

że aż nie można o tym nie pisać?

W naszym przypadku tak było. Niestety

świat stanął do góry nogami, wszędzie dzieją

się szalone rzeczy, rzeczy, których 15 czy 20

lat temu nie mogliśmy sobie nawet wyobrazić,

bo brzmiałyby jak z hollywoodzkiego filmu,

a jednak się dzieją. To jest dziwnie wciągające,

tak naprawdę. Ale i niebezpieczne.

Myślisz, że pandemia może być tylko początkiem

niewyobrażalnych zmian i pogorszenia

się ogólnej sytuacji na świecie? To

niewesoła perspektywa, ale wszystko na to

wskazuje?

Nie sądzę. W ten czy inny sposób rzeczy wrócą

do "normalności", nie sądzę, żebyśmy przeżyli

wielkie zmiany w społeczeństwie, ale bardzo

ważne jest, żeby nie popaść w ekstremistyczny

populizm i nadal szanować prawa

człowieka; przynajmniej tyle możemy zrobić

dla naszego wzajemnego, dobrego samopoczucia.

Masz wśród tych dziesięciu utworów jakiś

ulubiony, który jest dla ciebie czymś więcej

niż tylko kolejnym numerem Angelus Apatrida?

Może to singlowy "Bleed The Crown",

dość reprezentatywny dla waszego stylu?

"Indoctrinate" jest jedną z moich ulubionych

kompozycji, razem z "The Age Of Disinformation"

czy "Disposable Liberty". "We Stand Alone"

również jest jednym z moich ulubionych,

refren będzie magiczny, kiedy zagramy to na

żywo!

Angelus Apatrida to zespół, który broni się

przede wszystkim bezkompromisową muzyką

i taką samą postawą - raczej trudno wyobrazić

sobie, że staniecie się z dnia na dzień

mainstreamowym zespołem, to byłaby zdrada

ideałów i zaprzeczenie tego, co wypracowaliście

przez lata?

Czym jest mainstream? Nie wydaje mi się, żeby

to mogło się zdarzyć, ponieważ nie gramy

mainstreamowej muzyki metalowej. Nie każdy

lubi thrash metal, chyba, że jesteś jednym

z tych wielkich zespołów. Czy powinniśmy

zmienić naszą muzykę? Już teraz tworzymy

dużo bardziej agresywną i brutalną muzykę,

którą uwielbiam. Naprawdę wątpię, że będziemy

tworzyć muzykę dla szerokiej publiczności.

Również wewnątrz heavy metalu nasza

muzyka jest w mniejszości, jestem po prostu

szczęśliwy z tego, jacy jesteśmy i z tej "sławy"

oraz uznania, które już mamy. Nie chcemy

wypasionych samochodów czy drogich

domów. Mnie wystarcza moja skromna pensja,

za którą opłacam mieszkanie, rachunki,

piwo i jedzenie. I możliwość koncertowania

tak często, jak to tylko możliwe!

Pandemia przyćmiła fakt, że obchodzicie w

tym roku jubileusz 20-lecia istnienia. Pewnie

chcieliście celebrować ten fakt na koncertach,

ale nic z tego - póki co musimy cieszyć

się więc waszą nową płytą i liczyć, że sytuacja

w końcu unormuje się?

Od teraz każdy koncert będzie świętem! Liczby

to tylko liczby, świętujmy życie i heavy

metal!

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

ANGELUS APATRIDA

51


HMP: Cześć Skaya! Dzięki, że zechciałeś

poświęcić swój czas na rozprawienie się z

moimi pytaniami! Słuchaj, jak się miewasz?

Udało Ci się przywyknąć do sytuacji, która

nas otacza, czy raczej jesteś w totalnej

opozycji do tego, co się stało na świecie?

Skaya: Oczywiście przywykłem, bo nie mamy

innego wyjścia, ale pewnie jak wszyscy

Nasza muzyka łączyła

Dla jednych legenda, dla drugich popelina. Szczeciński Quo Vadis wciąż

ma swoich wiernych fanów, jak i przeciwników. Dyskusja rozgorzała na nowo w

momencie najświeższej reedycji debiutanckiego materiału przez chińską wytwórnię

Huangquan Records. Wydaje mi się, że to jednak dobrze - w końcu zespół

wyzwala jakieś emocje, a nie jest tylko chwilowym zachwytem albo, co najgorsze,

popada w całkowite zapomnienie. To ostatnie Quo Vadis nie grozi. W związku z

najnowszymi wydarzeniami szkoda by było nie zapytać Tomka "Skaya" Skuzę o

szczegóły. Naturalnie poruszyłem jeszcze sporo ciekawych kwestii. Warto poświęcić

chwilę, zwłaszcza, że basista i wokalista zespołu to przesympatyczny gawędziarz.

zadziałał u mnie stereotyp, że Chiny to prawie

półtora miliarda ludzi, więc nie wiadomo

jaki będzie nakład, ale potem jak już się dogadaliśmy,

że to grupa pasjonatów to już poszło

gładko. Wspominam taki zabawny epizod,

no bo już mamy podpisywać umowę, ale

ja się zastanowiłem, że pisze z jakimś "człowiekiem

widmo", więc poprosiłem go żeby

zeskanował swój ID (dowód osobisty)… No i

on zeskanował i mi przesłał a tam oczywiście

same "chińskie krzaczki" - no i wtedy pomyślałem

sobie - "no kurwa go sprawdziłem"

(śmiech).

Zadowolony jesteś z formy tego wydawnictwa?

Miałeś wpływ jak to ma wyglądać

czy dostałeś już gotowy projekt?

Tak jestem zadowolony - jedyny warunek

jaki postawiłem to było, że teksty mają być

przetłumaczone na chiński (śmiech).

Nasza rodzima wytwórnia Old Temple

Records również zdecydowała się na ponowne

wydanie debiutu Quo Vadis. Czym

różni się to wydanie od tego chińskiego?

Wersja chińska jest anglojęzyczna, a jako bonus

dołączona jest cała płyta w polskiej wersji,

natomiast w przypadku wydawnictwa

Old Temple jest odwrotnie, płyta jest po

polsku, a jako bonus jest wersja angielska.

A to nie wszystko, na trzydziesto lecie wydania

debiutu wydaliście też ten album ponownie

na winylu dzięki współpracy z Underground

Front Records. Pamiętasz ile zachodu

i kłopotów mieliście przy wydaniu

swojej pierwszej płyty?

Oj tak!!! To były inne czasy… wszystko robiliśmy

wtedy sami, zleciliśmy firmie Arston

tłoczenie płyt. Gdzieś na lewo za flaszkę i

koszty papieru zgodził się nam wydrukować

maszynista z Państwowych Zakładów Graficznych

(na co dzień drukujących gazety codzienne)

- nie było prywatnych drukarni!!!

Potem u Wojtka Słabickiego (nasz perkusista)

kleiliśmy okładki, gdzieś u mamy naszego

przyjaciela Czapli w pracy było ksero,

więc teksty szły na ksero, a potem to wszystko

razem, w plecaki i jeździliśmy po Polsce

do sklepów muzycznych i sprzedawaliśmy

płyty...

nie mogę się doczekać powrotu do normalności,

chce się iść na cokolwiek do kina, teatru,

opierdoliłbym coś na ciepło w restauracji,

wypił browar przy barze (śmiech)

Mimo wszystko, każdy z nas dostał, niejako

w gratisie, sporo wolnego czasu. Jedni

odczuwają to mniej, inni - tak jak między

innymi muzycy - o wiele bardziej. Powiedz,

czy ten okres jest dla Ciebie jakoś twórczy,

czy przez dysponowanie większą ilością

czasu… na przykład napisałeś już nową

płytę Quo Vadis? (śmiech)

Ja na szczęście mam trzy tematy muzyczne,

bo oprócz Quo Vadis, gram jeszcze w akustycznym

projekcie Pan Górski i SPółka i

reaktywujemy taki gotycki zespół Athanor.

Kończymy nagrywać płytę z Panem Górskim,

robimy materiał z Athanor i w zasadzie

mamy w wersji roboczej materiał na nową

płytę Quo Vadis… jak skończymy z płytą

akustyczną to ruszamy mocno z Quo Vadis.

Foto: Quo Vadis

Na pewno wrócimy jeszcze do współczesnego

okresu Twojej grupy, ale pretekstem

do tego wywiadu stała się, naturalnie, reedycja

debiutu. Chińska wytwórnia, Huangquan

Records, postanowiła zabrać się

za ten legendarny skądinąd materiał. Wojtek

z Monastery mówił, że w ich przypadku

dotarli do muzyki przez sieć. A z wami jak

było, w jaki sposób dostaliście się pod

skrzydła Chińczyków?

U nas oczywiście tak samo odezwał się Wu

Yahan i zaproponował wydanie naszej reedycji

pierwszej płyty… wiesz na początku

Muzyka Quo Vadis dziś brzmi dość specyficznie.

Czuć na niej znak czasów, w jakich

powstała. Wtedy, w latach 80. pod koniec w

wielu zespołach słychać było inspirację

tzw. Zachodem. Tomku, pamiętasz co wywarło

na ciebie tak wielki wpływ, że postanowiłeś

zacząć przygodę z muzyką metalową?

Taki pierwszy, pierwszy zespół to był Black

Sabbath i utwór "The Sign Of The Southern

Cross" z płyty "Mob Rules" - ja chodziłem

wtedy do 6 klasy szkoły podstawowej i to był

ten moment… Potem jak już zacząłem grać

to z jednej strony były amerykańskie tuzy jak

Slayer, Overkill, Exodus oraz fala niemieckich

zespołów jak Helloween, Destruction,

Kreator, Sodom.

Słuchając debiutu Quo Vadis siłą rzeczy,

oprócz agresywnej muzyki, pojawiają się

mocne teksty. Czy z perspektywy czasu

jesteś z wszystkich, hm, zadowolony? To

znaczy czy nadal reprezentujesz takie sta-

52

QUO VADIS


nowisko czy jednak po takim czasie spoglądasz

na pewne sprawy inaczej?

Teksty pisał Mariusz "Bączek" Bączkiewicz

czyli założyciel Quo Vadis, on był ode mnie

pięć lat starszy, jak ja miałem 17 lat a on 22

i to była przepaść. Teksty w dużej mierze

miały charakter polityczno-społeczny, a to

zawsze jednak powoduje, że nie są one zupełnie

uniwersalne, tylko są tu i teraz! Czasem

zdarza się napisać coś, co się nie starzeje i

takim ciągle aktualnym tekstem jest na przykład

utwór "Obojętność" z płyty "Politics" o

zabarwieniu wojennym.

Muzycznie Quo Vadis proponowało wtedy,

jeśli można tak zaszufladkować, death/

thrash metal. Ja jestem młody chłopak,

(śmiech) i dla mnie ciężko jej stanowić dla

status kultowej. Natomiast wielu ludzi z

tamtego okresu bardzo ciepło wspomina

właśnie ten materiał. Jak sądzisz, czym mogłeś,

zespół mógł, zaskarbić sobie sympatię

tylu ludzi, że po latach, nadal chętnie sięgają

po reedycję tego materiału?

Ponieważ byli młodzi i to im się kojarzy z

młodością. Ty za 30 lat będziesz ciepło

wspominał te zespoły, których słuchasz teraz

(śmiech), nawet jeżeli nie wszystkie są wybitne

(śmiech). Ja lubię Kreator i bardzo ciepło

wspominam ich płytę "Pleasure To Kill"

pomimo, że nagrali ileś dużo lepszych albumów

to ja z sentymentem słucham tej, bo kojarzy

mi się z młodością (śmiech). Natomiast

to była nasza taka najbardziej skomplikowana

technicznie płyta, nawet teraz po latach

jak bierzemy coś na warsztat z tej płyty

to się sami dziwimy, ależ komplikowaliśmy

wtedy (śmiech).

Czy przypominasz sobie jak przebiegała

tamta sesja? Są może w otchłani pamięci

jakieś "smaczki", którymi mógłbyś się podzielić?

Nagrywaliśmy na 8-śladowy magnetofon…

(ja pierdzielę, dzisiaj 8-sladów to ja na sam

wokal potrzebuję)… Pomijając, że była to

żmudna praca… To kojarzy mi się tekst

Wojtka, który był perfekcjonistą oraz kopalnią

nieoczywistych pomysłów i zagrywek

muzycznych. No i skończyliśmy nagrywać, a

realizator walczy z brzmieniem, jak wiemy,

Foto: Quo Vadis

ciężko było "ukręcić"

jakiś dobry dźwięk, bo

sprzęt był nie najwyższych

lotów zarówno

studyjny, jak i nasze

instrumenty… I realizator,

walczy, walczy…

my ciągle średnio

zadowoleni… i

wreszcie Wojtek mówi

do niego: "Słuchaj teraz

to cały czas jest Teatr

Telewizji a Ty zrób z tego

Film Fabularny" no i pamiętam,

że gość się

wkurwił, wyszedł,

trzasnął drzwiami i poszedł

się przewietrzyć

(śmiech).

Swego czasu Exodus,

na pewno jeszcze Sodom,

Destruction czy

Testament sięgali po

swoje stare numery i

nagrywali je na nowo.

Byłbyś w stanie zrealizować

coś takiego z

Quo Vadis? Jakie

masz podejście do takich

operacji - czy

uważasz, jak ja na

przykład, że nie jest to

w ogóle do niczego potrzebne,

czy wręcz

przeciwnie, darzysz

dużą aprobatą takie

akcje?

Czasami by mnie to

kusiło, ale tylko dlatego,

że posłuchałbym

jak brzmią te utwory

jak są dobrze nagrane

Foto: Quo Vadis

(śmiech), ale żeby je wydawać to chyba nie

jest potrzebne (śmiech).

Wracając na chwilę do warstwy lirycznej

tej płyty. Kilka tekstów, zwłaszcza w roku,

kiedy wyszła płyta, mogło budzić, delikatnie

mówiąc, kontrowersje. Miałeś jakieś poważne

problemy z uwagi na krytykowanie

wojska ("Monofobia"), poruszania zawsze

delikatnej dla władz sprawy Katynia

("NKWD") czy też stanowisko wobec

władz ("Czerwone prawo")?

Tak jak wspomniałem były teksty mocno

upolitycznione, a "MONofobia" (czyli lęk

przed MONem) to był bardzo ważny społecznie

utwór - dla Ciebie pewnie teraz spawa

abstrakcyjna, ale wtedy było tak, że młodzi

mężczyźni musieli odbywać przymusową

służbę wojskową dwa lata, obcinane włosy,

dramaty itp. My z pierwszego składu Quo

Vadis: Bączek, Słaby i Ja to z nas nikt nie

był w wojsku, bo wszyscy "świrowaliśmy", a

ja miałem dwóch starszych od siebie nauczycieli,

więc to jest historia na osobny wywiad

(śmiech). Ale wracając do Twojego pytania to

już wtedy była odwilż i nie spotkały nas jakieś

represje z tego tytułu...

Wśród tych wszystkich kawałków nagle

mamy przerywnik. Pojawia się wasza wersja

przeboju grupy Maanam "Kocham Cię

kochanie moje". Skąd w ogóle taki pomysł,

żeby sięgnąć akurat po twórczość Kory i

Jackowskiego?

To właśnie Wojtek Słabicki wpadł na ten

pomysł, że utwór jest tak fajny, że jakbyśmy

zrobili z niego thrashowy galop to mogłoby

być super… No i tak zrobiliśmy. Utwór się

przyjął i nawet w Rozgłośni Harcerskiej,

Tomasz Ryłko puszczał go codziennie o

6:00 rano jako pobudkę.

QUO VADIS 53


Później też zdarzyło się Wam nagrywać dość

nieoczywiste covery - m.in. Roya Orbisona,

Breakoutu, The Police, Jerzego Petersburskiego

czy Nirvany… Zastanawiam

się czy to było odzwierciedlenie Waszych

gustów czy z szelmowskim uśmiechem wciśnięcie

tego kija w mrowisko? Bo wiesz,

metal i tak dalej a tutaj nagle "Ta ostatnia

niedziela" czy "Pretty Woman"… I to już

nie chodzi o to, jak to jest zagrane, ale o sam

wybór. Mam nadzieję, że wiesz o co chcę

zapytać… (śmiech)

"Pretty Woman" to znowu robota Wojtka

(śmiech), a co do pozostałych to z każdym

coś się wiązało. Najciekawsza historia to ta z

numerem "Wielki ogień" Breakout… Byliśmy

z Bączkiem na koncercie szczecińskiego zespołu

After Blues, gdzie oni gościnnie występowali

z Mirą Kubasińską i wtedy po raz

pierwszy usłyszeliśmy ten numer. Wiesz, pomimo,

że to była bluesowa aranżacja, czysta

nieprzesterowana gitara to numer miał taką

siłę i ciężar, że postanowiliśmy go zrobić i

wtedy jeszcze wpadł pomysł… hmmm… A

jakby zaśpiewała sama Mira Kubasińska?

To byłoby coś! I tak się stało!!! (śmiech).

Tomku a jak z perspektywy czasu oceniasz

kolejne płyty Quo Vadis? Z którego materiału,

a jest ich trochę, jesteś dziś tak naprawdę

zadowolony i nie chciałbyś nic a nic

zmieniać?

(śmiech) Nie ma takich (śmiech) Na tym

polega właśnie tworzenie, że zawsze pozostaje

jakiś niedosyt, że zawsze coś można by poprawić…

Oczywiście to dopiero wychodzi po

jakimś czasie, bo każdy na etapie tworzenia

ma wrażenie, że tworzy absolutnie epokowe

dzieło, najlepsze w dotychczasowej twórczości,

a dopiero po jakimś czasie okazuje się, czy

przetrwa próbę czasu (śmiech)... Dla mnie

takim najbliższym ideałowi jest "Born To

Die". Muzycznie, produkcyjnie oraz brzmieniowo.

Teraz trochę schematycznie, ale co tam

(śmiech) - jakie hobby ma Skaya, kiedy nie

zajmuje się muzyką?

(śmiech) Ostatnio tworzę abstrakcyjne obrazy…

(śmiech) Nie używam słowa maluję, bo

nie używam pędzla tylko w odpowiedni sposób

wylewam farbę (śmiech).

Wiadomo, że brakuje koncertów i spotkań z

fanami. Sytuacja na świecie trwa dość długo

i każdy tęskni już do przeszłości. Wspominasz

sobie czasem jakieś szalone akcje z

tras? Masz w pamięci jakieś szczególne

anegdoty, śmieszne albo, chociażby takie

dość poważne?

Teraz to jestem tak spragniony naszych wyjazdów,

grania, wspólnych imprez, że wszystko

wydaje mi się atrakcyjne z naszej przeszłości

i przyszłości… Dużo mamy takich historyjek…

Teraz tak na szybko, to przypomniało

mi się, jak wracaliśmy z festiwalu w Węgorzewie.

Jechaliśmy dłuuugo i dłuuugo, piękna

pogoda, od czasu do czasu zatrzymywaliśmy

Foto: Quo Vadis

się, żeby dokupić browary… No i zatrzymaliśmy

się w jakiejś mieścinie małej, jeden

sklep a w nim był specyfik do picia (nigdzie

wcześniej ani później nie spotkałem się z

nim). Coś jak wzmocnione wino w półlitrowych

butelkach jak piwo… I kupiliśmy po

kilka… Patrzymy a na etykiecie hasło reklamowe:

"Trzeciego nikt nie dopił..." (śmiech) No

i nie dopiliśmy (śmiech) .

Chciałem zapytać też o skład z pierwszej

płyty. Masz kontakt z chłopakami, którzy

tworzyli z Tobą Quo Vadis przez dobrych

parę paręnaście lat? Sprawdziłem, że rozstania

były co jakiś czas. Najpierw odszedł

perkusista Wojtek, potem gitarzysta Mariusz

a jako ostatni, najpóźniej pożegnał się

z Tobą Jacek Gnieciecki… Różnice muzyczne

czy jakieś inne sprawy decydowały o

tym, że skład ulegał zmianom?

Tak mamy kontakt (śmiech) to bywało różnie,

były rozbieżności muzyczne, rozbieżności

co do kierunku działalności, rozbieżności

interpersonalne jak w życiu, ale najważniejsze,

że po latach kumplujemy się i nie

ma sytuacji, że się z kimś nie lubimy

(śmiech).

Wiem, z opowieści starszych metalowców,

że w latach 80. Szczecin był dość poważnym

bastionem muzycznym i nie tylko.

Ekipa, jaka wtedy jeździła na koncerty była

silna i bezwzględna. Zanim nie zacząłeś

grać, albo nawet później, już w etapie Quo

Vadis, należałeś do tych, którzy pytali o

składy i zabierali cenne fanty (śmiech) czy

raczej starałeś się być z boku?

Ja nie byłem w tym gronie, bo to było sprzeczne

z moim podejściem - dla mnie muzyka

jest wspólnym mianownikiem do właśnie

spotykania nowych ludzi i zawierania nowych

znajomości, a nie szukania różnic, krojenia

biletów i tak dalej. Zresztą ta zła sława

Szczecina też towarzyszyła Quo Vadis, bo

jak gdzieś przyjeżdżaliśmy to na początku

była nieufność… Na szczęście nasza muzyka

łączyła (śmiech).

Cóż taki urok tamtych czasów. Wtedy było

też chyba trochę bardziej jasne, kto do czego

należy i tak dalej… Wiesz, metalowiec to

był metalowiec, punk to punk a depesz to

depesz. Dziś mamy trochę wszystko i nic.

Jak Ty do tego podchodzisz, do tej ewolucji

muzyki, ubioru…?

Sam mam irokeza czyli już na starcie nieco

może się to kłócić z wizerunkiem metalowca

(śmiech) ale ja uważam, że każdy powinien

ubierać się jak lubi, jak mu wygodniej, jak mu

się podoba, słuchać co tylko zechce… Nie

słucham tylko metalu, tylko miewam jakieś

takie fale, że najdzie mnie coś i słucham np.:

melodyjnego punka spod znaku Offspring,

Bad Religion, Die Toten Hosen. Potem

przychodzi faza i słucham black metalu…

Teraz ostatnio odkryłem coś takiego jak epic

music i straciłem głowę… Słucham tylko tego.

Wybacz ale kolejne pytanie będzie również

trochę schematyczne (śmiech). Jak widzisz

siebie czy zespół w przyszłości, za jakieś 5

czy 10 lat?

Tak jak dzisiaj będziemy nagrywać płyty i

grać koncerty (śmiech) .

Pora kończyć. Tomku, dziękuję raz jeszcze

za poświęcony czas i jeśli masz ochotę, zostawiam

Cię z naszymi czytelnikami -

jakieś słowo od Ciebie dla maniacs, dla

fanów, dla kogokolwiek (śmiech).

Dziękuję również, pozdrawiam wszystkich,

życzę zdrowia !!! Jeżeli już ktoś zachoruje na

to gówno to niechaj przechodzi to lekko i do

zobaczenia na naszych koncertach !!!

Dzięki, życzę zdrowia i szybkiego powrotu

na scenę!

Adam Widełka

54

QUO VADIS


HMP: Cześć. Co zasadniczo sprawia, że

muzyka Ragehammer jest, jaka jest? Oczywiście

poza tytułowym wkurwem, sączącym

się z głośników słuchaczy Waszej kapeli.

Heretik Hellstörm: Witaj. Hmmm... Dość

ciekawie zadane pytanie na początek. Wydaje

mi się, że to jest kombinacja czterech różnych

sposobów odbierania muzyki i osobistych,

nierzadko drastycznie różnych preferencji.

Lubimy zarówno jedynkę Helloween,

jak i dyskografię Bestial Warlust, Fields of

the Nephilim, "Transilvanian Hunger"

(Darkthrone - przyp. red.), Agent Steel w

równym stopniu, co Nifelheim, więc wydaje

mi się, że brak lęku przed łączeniem pewnych

wpływów konstytuuje na dzień dzisiejszy

to, co materializuje się jako Ragehammer.

...ilu tylko się da

Najpierw była okładka przedstawiająca krwawiącego niedźwiedzia mierzącego

się z watahą ogarów na czerwono-siarczystym niebie. Następnie były charakterystyczne

marszowe werble, które wraz z sekcją gitarową powoli przechodziły

z melancholijnie brzmiących motywów do black/thrashu: tak się rozpoczyna album

"Into Certain Death", który niedawno został wydany przez Ragehammer za

pośrednictwem Pagan Records. Przy owej okazji pozwoliłem sobie zadać parę pytań

wokaliście zespołu, Heretikowi Hellstörmowi. Między innymi o najnowszy album:

technikalia, liryki, jak i o to, w jaki sposób pojmuje black metal oraz co charakteryzuje

byłą stolicę Polski.

Jeśli jest jakaś, to chyba pewna wyczuwalna

większa dojrzałość kompozycyjna. Numery

są bardziej zwarte, bardziej w punkt i bez

nadmiernych wycieczek w ślepe zaułki. Brzmienie

płyty też jest jakby pełniejsze i bardziej

wyważone względem jedynki. Poza tym

mam wrażenie, że mimo programowej agresji,

ogólny wydźwięk "Into Certain Death"

jest jednak nieco chłodniejszy, więcej w niej

pogardy, niż ślepej furii. Mogę jednak mówić

tylko z perspektywy swojej, jako twórcy.

Ostatnie słowo jeśli idzie o interpretacje i tak

zawsze będzie należeć do słuchacza, a ja nie

lubię narzucać interpretacji naszej muzyki.

Jak przebiegał proces tworzenia i nagrań na

ten album? Gdzie, jak, kiedy oraz z kim?

Cóż, jak zwykle u nas, nie spieszyliśmy się i

komponowaliśmy materiał w spokoju, między

koncertami, dając niektórym kawałkom

dojrzeć, po czym po koncercie na F.O.A.D.

Fest 2018 w Krakowie zawiesiliśmy działalność

koncertową, żeby przez cały 2019r. skupić

się na komponowaniu i dopieszczaniu

Minęły już ponad cztery lata, od kiedy wydaliście

za pośrednictwem Pagan Records

Wasz debiut, "The Hammer Doctrine". Co

możesz powiedzieć o tym albumie z perspektywy

czasu?

Że to chyba nie najgorszy album. Jest parę

mielizn i nie do końca przemyślanych rzeczy,

jednak lubię myśleć, że jak na debiutancki

pełnograj "The Hammer Doctrine" spełniło

swoje zadanie i nie najgorzej broni się do

dzisiaj. Gdybyśmy nagrywali ją teraz, to pewnie

pewne rzeczy zrobiłbym inaczej, jednak

jako migawka z czasów, kiedy ta płyta powstała,

wydaje mi się, że jest taka, jaka być powinna.

Jedna kwestia, która mnie nurtuje od samego

początku. Black metal jest pojęciem tematycznym

odnoszącym się do liryk, a nie

pojęciem aranżacyjnym. Czy tak mam to

rozumieć? Bo tak to odbieram, kiedy słyszę

np. "First Wave Black Metal", tak też interpretuję

liczne pośrednie i bezpośrednie nawiązania

do kapel takich jak Venom, Angel

Witch oraz Running Wild (a także "Scarlet

Slaughterer" Magnus i "Battle Cry" Omen,

choć możliwie niezamierzenie).

Dobrze kombinujesz. Dla mnie black metal

jest bardziej postawą, niż ścisłą szufladką gatunkową.

"First Wave Black Metal" był właśnie

próbą zwrócenia uwagi na nieco zapomnianą

Pierwszą Falę i jej rozpiętość stylistyczną,

gdzie było miejsce zarówno na liryczny

Angel Witch, rubaszno-punkowy Venom,

jak i mroczne Mercyful Fate i dość ekstremalnego,

jak na swoje czasy Kata. Reszta to

Foto: Ragehammer

tylko krytyka degrengolady gatunku, który

coraz bardziej zapędzał się w nijakość i przerost

formy nad treścią, który zaowocował koszmarkami

w typie Carach Angren. Horrendum

straszliwe, jakby rzekł Makłowicz Robert.

Z Omen bym się nie zapędzał, ale miejsce

dla Szkarłatnego Rzeźnika Magnus

owszem znalazło się w tym kawałku.

W ogóle co sądzisz o tym, że Running Wild

poszedł w tematykę historyczno-marynistyczną,

a nie został w tematyce satanistycznej?

Wydaje mi się, że to w sumie nic złego, bo

poskutkowało to kilkoma absolutnie wspaniałymi

albumami. Właściwie do "The Rivalry"

włącznie, uwielbiam ten zespół bardzo

mocno, jednak to dwie pierwsze płyty, gdzie

jeszcze byli Czarnymi Demonami, a nie

Lwami Morza są dla mnie najistotniejsze.

Jednak nie wyobrażam sobie świata bez "Blazon

Stone", czy "Pile of Skulls". Ciekawym

jednak, co by było, gdyby Kapitan Rolf pozostał

wierny Diabłu i czy w dzisiejszych

czasach nie odżegnywałby się od dziedzictwa

black metalu, jak to dumnie głosił w "Prisoners

of Our Time".

Jaka Twoim zdaniem jest cecha, która różni

Wasz debiut od najnowszego "Into Certain

Death"?

materiału. Praca nad komponowaniem to

rzecz diametralnie różna od ogrywania setu

na koncerty, więc woleliśmy się nie wybijać z

rytmu twórczego, tylko upewnić się, że tego,

co zamierzamy nagrać, jesteśmy pewni na

101%. Kiedy uznaliśmy, że to już i wszystkie

kawałki "siedzą" jak powinny, dogadaliśmy

termin z M. i zaszyliśmy się na szereg sesji w

No Solace Studio. Z Mikołajem współpraca

jest nie tylko kawałkiem uczciwej, ciężkiej

roboty, ale i dużą przyjemnością, więc rejestracja

i miksy przebiegały bardzo sprawnie,

bo obie strony wiedziały, jak ma wyglądać

efekt końcowy i po prostu podążały we

wspólnym kierunku. W międzyczasie dogadaliśmy

szczegóły kwestii wydawniczych z

Pagan Records, jednak tutaj plany nieco pokrzyżowała

pandemia Covid-19. Album pierwotnie

miał się ukazać w okolicach kwietnia,

jednak niepewna sytuacja rynku zmusiła nas

wraz z Tomkiem do przemyślenia sprawy i

przesunięcia premiery na wrzesień. Nie żałuję

tej decyzji jednak z obecnej perspektywy,

ponieważ był czas spokojnie przemyśleć

plan promocji i opracować scenariusze na

RAGEHAMMER 55


56

każdą ewentualność. Płyta szczęśliwie ukazała

się 18 września 2020 i mam nadzieję, że

jednak warto było czekać.

"We Are the Hammer" jest w pewnym sensie

także odpowiedzią skierowaną w stronę

niedowiarków, którzy nie uwierzyli w Wasz

sukces?

Raczej próbą określenia, gdzie Ragehammer

jest w roku 2020. Istniejemy już niemal dekadę,

to niewiele, ale dla nas to 1/3 życia,

jakby nie patrzeć. Mamy za sobą dwa nieźle

przyjęte materiały, sporo konkretnych koncertów,

mamy swoich fanów i właśnie wracamy

z drugim pełnym albumem, na którym

konsekwentnie trzymamy się tego, co założyliśmy

sobie na początku grania w tym zespole.

To chyba nie najgorzej, jak na sezonową

ciekawostkę, której los wróżono nam za każdym

razem, kiedy ukazywał się jakiś nasz

materiał, czy kiedy ruszaliśmy w trasę. To

jest też takie nasze fuck off do wszystkich

Wujków Dobra Rada, którzy jak zwykle

świetnie wiedzą co i jak powinniśmy grać.

Nie. To jest nasza muzyka, nasze zasady, jak

Ci się nie podoba marynarzu, tam jest szalupa,

wiesz co robić. I mam wrażenie, że nie

jest to nadal nasze ostatnie słowo...

Jakie państwo, które istnieje w obecnych

czasach, było najbardziej brutalne (wobec

wrogów i swoich obywateli) w historii ludzkości?

Czy mieliście na uwadze też jakieś

inne państwo niż Trzecia Rzesza, do której

pośrednie nawiązania można zauważyć w

części Waszych tekstów?

Ja wiem, czy my tak bardzo do hitlerowskich

Niemiec nawiązujemy? Owszem, pewne aspekty

estetyczne są podane w takiej formie,

w jakiej są, ale to raczej idzie o metaforę totalitaryzmu

jako takiego, w ujęciu XX-wiecznym.

Wracając jednak do pytania, wystarczy

popatrzeć na dzisiejszą Turcję, to jak

traktuje Kurdów i Ormian, w ogóle cały kocioł

na Wschodzie, dzisiejsza Rosja też mimo

wszystko nie jest kwiatem demokratycznych

cnót, w USA podziały społeczne są tak głębokie

w tym momencie, że na włosku wisi

wojna domowa, a dodajmy, że idzie o kraj,

gdzie tradycjami jest baseball, hamburger i

RAGEHAMMER

masakra w szkole. Żyjemy na kupie gówna i

żeby szukać brutalności i niehumanitarnego

podejścia do tzw. obywatela nie trzeba udawać

się w romantyzowaną przeszłość. Przecież

raptem w tym tygodniu policja z podjudzenia

partii rządzącej pałowała i traktowała

gazem protestujące kobiety. Wydaje mi się,

że jeśli tendencja się utrzyma, też możemy

mieć tutaj ciekawie.

Foto: Ragehammer

W sumie, jak duży wpływ na Wasz (przyjmijmy

tutaj aranżacyjną definicję) black

metal miała Druga Wojna Światowa? Czy

przeceniamy ten konflikt w kontekście tej

muzyki?

Druga, pierwsza, zasadniczo każda forma

zorganizowanej militarnej przemocy miała

tutaj jakiś wpływ. Druga jednak historycznie

była najbliżej współczesności i jako taka stanowi

najbardziej dobitny podajnik refleksji

na temat przemocy, jako czynnika kulturowego.

Także odpowiedź na Twoje pytanie

znajduje się gdzieś pośrodku. Natomiast daleki

byłbym od interpretacji naszej muzyki

wyłącznie przez pryzmat tego konfliktu.

Czy zgodziłbyś się ze stwierdzeniem, że jednak

czasy przed XX wiekiem mogły być

bardziej brutalne i ekstremalne niż się przyjmuje,

aczkolwiek być może w mniejszym

stopniu opisane, ze względu na niższy

postęp technologiczny?

Oczywiście, że bym się zgodził. W takim średniowieczu

zwykłe życie codzienne to była

walka z prawdziwego zdarzenia i średnia długość

życia (o ile przeżyłeś własny poród)

rzadko dociągała do czterdziestki. Postęp technologiczny

i cywilizacyjny sprawił, że

dzisiaj żyjemy z wszelkimi wygodami za relatywnie

niedużą cenę. Natomiast XX wiek

miał swoje odcienie ekstremy, nieznane

wcześniej w historii, jak chociażby Holodomor,

czy przemysłowa niemal machina

śmierci w obozach koncentracyjnych. Ludzkość

od swego zarania bardzo dużo uwagi

poświęca rzeczom, o których całe pokolenia

później mówi się ze zgrozą. Ciekawe, czy kiedy

dojdziemy w końcu do ściany w postaci

nuklearnej zagłady, potencjalne niedobitki

będą w stanie to przebić?

Skoro o tym zagadnieniu mowa, to nawiązując

do waszego innego utworu, "616 Terror

Korps". Czy zgadzasz się z teorią, że to

tak naprawdę 616 jest prawdziwą liczbą

szatana? W sensie jak bardzo prawdopodobne

jest, że to tak naprawdę był błąd przy

kopiowaniu?

Wydaje mi się to co najmniej prawdopodobne.

Tradycja zna wiele takich przypadków,

jak np. kwestia tego, czy rajskim drzewem

poznania była jabłoń (malus domestica), czy

szło o rozróżnienie dobra od zła (malum).

Biorąc jednak pod uwagę od jak substancjalnych

błędów tłumaczeniowo-merytorycznych

roi się w znanych przekładach pism

źródłowych, jak również kabalistyczną numerologię,

tutaj ciągle może iść o coś zupełnie

innego, niż po prostu "cyferki do oznaczania

Diabła". Myśmy jednak zdecydowali

się na tradycyjne ujęcie tematu po metalowemu,

zawierzając jednocześnie Papirusowi

115, jako że nawet w biblijnej stylistyce cenimy

oldskul (śmiech).

W tym samym utworze także w tekście

wspomnieliście o roku 1993, mówiąc, że

musicie przywrócić coś, co jest utracone.

Mniemam, że tutaj chodzi m.in. o podział

państwa przez religię, który został zaburzony

konkordatem zawartym w kwietniu,

czy mam tu rację?

Z mojej osobistej perspektywy 1993 to był

ważny rok. Wspomniany konkordat i przekształcenie

Polski w wycieraczkę Watykanu,

śmierć Euronymousa, zleszczenie się death

metalu, w mikroskali Polski posttransformacyjnej

chaos na pełnej i wkroczenie w czas

bylejakości... Jest wiele czynników, przez

które osobiście uważam, że 1993 był rokiem,

po którym już było tylko gorzej. Sam wtedy

byłem szczochem, jednak mam swoje prawo

do refleksji z perspektywy czasu i uważam, że

był to ze wszech miar rok graniczny i chujowy

na dodatek.

Pozwolę sobie jeszcze wejść na grunt stricte

wizualny. Co sądzisz o tym tekstowym

wideo, które sprawiło Wam do tego utworu

Pagan Records?

Sądzę, że wyszło bardzo dobrze, bo odpowiadałem

za zarys konceptualny i dogadywałem

wszystko z Heavision, które odpowiada za

realizację tego obrazka. Uważam, że złapało

zasadniczego ducha kawałka i sprawiło, że

parę osób poczuło się nieswojo.

Czy myśleliście o innym tytule dla "Dragon

City" np. "Krak's City"? W ogóle, co w

ostatnich latach w Krakowie jest najbardziej

charakterystyczną cechą tego miasta

Twoim zdaniem? Maczety, dwu-klubowy

podział piłkarski czy ironiczny smog buchający

z trzewi?

Nie myśleliśmy o innym tytule. Smok jest

symbolem Krakowa tak bardzo, jak precle,

maczety i tani mefedron, więc w wymiarze

symbolicznym jak znalazł. Co do cechy, która

jest najbardziej charakterystyczna dla życia

tutaj w ostatnich czasach, wymieniłbym

na pierwszym miejscu beznadzieję. Kolejne

kluby są zamykane, w centrum już właściwie

nie ma gdzie grać koncertów, jeśli tylko coś

zaczyna kulturalnie być ciekawe, natychmiast

przychodzą cwaniaczki z ratusza, popatrzą,

wycenią i pójdą sprzedać pod deweloperkę.

Życie kulturalne w tym mieście zdycha,


jak dziad na raka odbytu. Nawet kwestia

piłki nożnej nie ma się najlepiej, chociażby

burdel w Wiśle, czy brak spójnej wizji na

siebie Cracovii. Dobrze, że chociaż scena ma

się tutaj zupełnie nieźle ostatnimi czasy, czego

dowodzą ostatnie rzeczy Mgły, Medico

Peste, Terrordome, Rites of Daath, Over

the Voids czy Owls, Woods, Graves.

Jak duży wpływ ma na Was kultura hinduska,

manifestowana, chociażby w tekście

"Omega Red", za pośrednictwem między

innymi pojęć Kali-Yuga i Byk Dharmy?

Powiedziałbym, że raczej żaden, zważywszy,

że odwołałem się do niej w dwóch linijkach

na trzy pozycje w dyskografii, ale nie byłaby

to do końca prawda, bo jednak się tam

pojawiła. Zasadniczo staram się korzystać z

szerokiego spektrum wpływów, od mitologii i

symboliki różnorakiej, przez medycynę i

naukę, historię czy inne teksty kultury. Co

tylko akurat jest w stanie pomóc mi przekazać

w danym momencie myśl.

Najbardziej nieoczywista inspiracja liryczna,

jaką zawarliście na swoich albumach?

Wydaje mi się, że dzisiaj wskazałbym mieszankę

kortyzolu, testosteronu i adrenaliny,

jaka wydziela się w momencie wzmożonej

presji i strachu, która została główną osią tematyczną

"Fear Toxin" z "Into Certain

Death".

Czy planujecie ustanowić stosunkowo

oczywisty trend jednego polskiego utworu

w Waszej dyskografii?

Niczego nie planujemy. Robimy i patrzymy,

co będzie. Chciałbym kiedyś zaśpiewać jakiś

numer po niemiecku, bo lubię brzmienie tego

języka.

Foto: Ragehammer

Zauważyłem, że jednak jesteście na FB. W

sumie coś się zmieniło w Waszym podejściu,

które zostało przedstawione w wywiadzie

dla Metalurgii z 2017r.?

Długo się broniliśmy i do teraz nie jestem do

końca zwolennikiem tego czegoś, jednak obecnie

to jest niestety pewna podstawa w sprawnej

komunikacji na linii zespół-promotorzy

koncertowi, czy wytwórnia. Tak więc chcąc

nie chcąc musieliśmy jednak się zdecydować

na swojego Facebooka. Staramy się prowadzić

go bez tych wszystkich umizgów i wodotrysków

z dupy, odezw do maniax itp. badziewia,

natomiast sporym plusem jest możliwość

własnoręcznego kontrolowania informacji

o zespole pojawiających się gdzieś w

sieci i posiadanie własnego autoryzowanego

kanału komunikacyjnego w sieci. Ot, wymóg

czasów, w których żyjemy...

Jak bardzo syndrom natychmiastowej gratyfikacji

jest widoczne w muzyce black/

thrashowej? Czy uważasz, że jakoś znacząco

to wpływa na Was?

Nie wiem, jakiej odpowiedzi oczekujesz w

tym przypadku. Kwestie syndromu natychmiastowej

gratyfikacji przywoływałem jako

cywilizacyjną bolączkę czasów, w których

żyjemy. Czy ma to przełożenie na scenę

black metal/thrash? Nie wiem, bo coraz

mniej śledzę. Raczej chyba tylko w wymiarze

kolejnych wysypów dzielnych młodzianów w

katanach, którzy idą gromić pozerów, a po

wydaniu pierwszego materiału okazuje się, że

trzeba trochę się postarać i ciężej popracować,

więc stwierdzają "e, to już mi się nie chce"

i idą do piachu. Lepiej se posłuchać jedynki

Tormentora.

Czego nie zrobicie w 2021 roku? A także, co

zrobicie w 2021?

Jak tak dalej pójdzie, to w 2021 r. nie zagramy

żadnego koncertu. Ale poważnie myśląc,

wydaje mi się, że w 2021 nadal się nie rozpadniemy,

nie zmienimy stylu, w którym

gramy, nie będziemy skakać wyżej wała i nie

będziemy próbowali zostać pieszczoszkami

prasy i sceny. Ktoś musi być chujem. Natomiast

co zrobimy? Na pewno jakoś uczcimy

fakt 10. lat egzystencji Ragehammer...

Wasza okładka do najnowszego albumu

wygląda zajebiście. Mógłbyś powiedzieć

kilka słów o niej, o tym jak powstała i kto ją

stworzył?

Okładka jest dziełem mojej przyjaciółki i

znakomitej malarki, Devinez. Zawsze podobały

mi się poważne, malowane okładki w

stylu (wczesnego) Marschalla, czy Elirana

Kantora, podobała mi się surowa powaga

wynikająca z doboru kolorów i medium, a

potrzebowałem jakiejś metafory sytuacji, w

której mimo zdawałoby się z góry przesadzonego

wyniku starcia, skazany na porażkę

nie oddaje skóry bez walki. Idąc na pewną

śmierć, warto mieć pewność, że zabierze się

ze sobą tylu przeciwników, ilu tylko się da.

Stąd pomysł niedźwiedzia, zaszczutego

przez sforę głodnych krwi ogarów. Przekazałem

ten pomysł Devinez i po jakimś roku,

kiedy pokazała mi pierwsze efekty swojej

pracy, wypieprzyło mnie z butów. A trzeba

wiedzieć, że nie jest to osoba, która łatwo

daje się namówić na działania artystyczne,

które są podyktowane jakimikolwiek czynnikami

zewnętrznymi, które nie pokrywałyby

się w stu procentach z jej artystycznymi wizjami.

Uważam ten obraz za absolutnie

wspaniały i jestem dumny z faktu, że ozdabia

on front płyty Ragehammer.

Dzięki za wywiad. Powodzenia! Ostatnie

słowa należą do Ciebie...

Dzięki za pytania. Wspierajcie swoją lokalną

scenę, róbcie ziny, twórzcie muzykę, rysujcie

grafiki, nie oglądajcie się na modę i polityczną

propagandę z jakiejkolwiek strony.

Jacek Woźniak

Foto: Kuba Wierzchowski

RAGEHAMMER

57


Pytam, bo porządkując fakty, działa zespół

od 1987 roku. Dopiero w 1992 roku ukazało

się pierwsze demo, nazwane właśnie "Holy

Inqvisition". Wspominacie sobie czasem

ten okres grupy?

Właściwie w 1987 roku nie było jeszcze

Monastery tylko Zakon (trochę inny skład).

Ale wracając do pytania, to nie bardzo jest

jak wspólnie wspominać, bo członkowie zespołu

z czasów "Holy Inquisition" (oprócz

perkusisty - Małego), praktycznie nie utrzymują

ze sobą kontaktu. Jednak myślę, że każdy

z osobna fajnie wspomina tamte czasy.

Zajebiste klimaty

Kto by przypuszczał, że po długim czasie wyciągnie Monastery z niebytu

chińska wytwórnia. Jak to mówią - lepiej późno niż wcale. Zespół to jeden z tych

niszowych, ale z ciekawą przeszłością. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że

ich nagrania mogą jeszcze zainteresować. Właśnie o tych starych dziejach, ale i

zajęciach w czasie pandemii i o tym, jak udało się trwać z żoną w jednym zespole

opowiedział gitarzysta Wojtek "Poland" Cenajek. Krótko, zwięźle, ale co ważne,

treściwie.

HMP: Witam z ramienia Heavy Metal Pages.

Miło mi, że mogę zadać kilka pytań,

tym bardziej, że mimo zawieszenia, sporo

się ostatnio w Monastery działo. Zatem

nie mogę nie zapytać - jak czujecie się jako

światowy zespół?

Wojtek "Poland" Cenajek: Witam! Czujemy

się zajebiście! Paręset płyt na ponad miliardowy

kraj na pewno czyni z nas jednostkę

kultu! (śmiech)

Naturalnie moje pytanie dotyczyło tego

dość niezapowiedzianego wznowienia płyty

Idąc dalej to rok później pojawia się pierwszy

długogrający materiał - "God Save".

Przyznam, że krążek nie wywarł na mnie

jakiegoś piorunującego wrażenia, ale domyślam

się, że dla Was w tamtym okresie to

było nie lada wydarzenie. Jak oceniacie ten

materiał, sesję, ogólnie ten fragment działalności

z perspektywy ładnych dobrych kilkunastu

lat?

Myślę, że każdy kto gra w jakimś zespole

wkłada całego siebie w zespół, w komponowanie,

pisanie tekstów, nagrywanie itd. Nikt

nie planuje tego czy dana płyta będzie dobra,

lubiana czy zła. Z perspektywy czasu, na pewno

były to zajebiste klimaty.

Chciałbym zapytać o pewien dość specyficzny

utwór… Na pierwszym albumie

znalazła się "Zuzia". Powiem, że dla mnie

trochę niepotrzebny, rozbija jakoś "God

Save", a na "Świętej Inkwizycji" powraca

jak bumerang. Pamiętasz skąd się wzięła ta

laleczka, (śmiech)?

"Zuzia" powstała w trochę "przePORNOlonej"

głowie Kuby (ówczesny basista i wokalista).

Monastery zawsze miało jakiś humorystyczny

kawałek koncertowy "dla ludzi" na

rozluźnienie atmosfery (najpierw "Zuzia", potem

"Chryzantemy Złociste"). Utwory te zawsze

"rządziły" na koncertach i nawet nie słuchający

metalu znali te pastiszowe kawałki.

Acz, rzeczywiście tematycznie "Zuzia" pasuje

do materiału z płyty jak pięść do nosa

(śmiech). Pewnie dlatego nie umieściliśmy

"Chryzantem" na "Thrashing Pictures", ale

często graliśmy je na koncertach.

"Święta Inkwizycja" przez chińską wytwórnię

Huangquan Records. Może przybliżysz

trochę okoliczności, w jakich doszło do takiego

obrotu spraw?

Przypadkiem… Chłopaki z wytwórni Hangquan

Records wydali najpierw płytę innej

polskiej kapeli, tj. Quo Vadis, i "po nitce do

kłębka" natrafili na nasz materiał, znaleźli do

nas kontakt w internecie i napisali.

58 MONASTERY

Foto: Monastery

Zakładałeś kiedykolwiek, że taka sytuacja

może się dla Monastery zdarzyć? Że nie

tylko ta, ale jakaś europejska czy też światowa

wytwórnia w ogóle zainteresuje się

waszą twórczością?

Niestety, chińska reedycja "Świętej Inkwizycji"

nie wzięła się z naszej popularności,

tylko z tego, że Hangquan Records specjalizuje

się akurat w zespołach thrash metalowych

z lat 80-tych i 90-tych z całego świata.

Zaopatrzyli się w kasetę Monastery kupioną

gdzieś na e-Bayu, spodobało im się to co

usłyszeli i tak się zaczęło. Tym sposobem

staliśmy się posiadaczami wydanej w Chinach

płyty CD (nie CD-R). Płyta jest jeszcze

dostępna poprzez kontakt na stronie zespołu

na Facebook. Wcześniej mieliśmy kontakty z

wytwórniami z Europy, nawet niektóre (najczęściej

niemieckie) odpisywały na nasze listy

twierdząc, że nasz materiał jest obiecujący

czy interesujący, jednak jakoś nigdy im

nie pasowało żeby nas wydać. Albo pisali, że

już mają wypełniony plan na dwa lata albo

my mieliśmy przerwę…

W tym momencie chciałbym też poruszyć

temat tekstów Monastery. Nadal są dla

Was ważne, identyfikujecie się z tym, co

zostało zaśpiewane?

Oczywiście. Teksty są ważne i niestety, często

nadal aktualne. To smutne, że w pewnych

kwestiach nic się na lepsze nie zmienia.

W tym samym roku co "God Save" wyszła

też "Święta Inkwizycja". Albumy różne, nie

tylko w kwestii języka, w jakim zostały

zaśpiewane. Mimo, że wciąż był to thrash

metal, to zauważyłem, że materiał na "Inkwizycji"

sprawia lepsze wrażenie. Zgodzisz

się ze mną?

Przypomnij sobie moją odpowiedź na twoje

piąte pytanie (śmiech). Być może, ale ocena

nie należy do nas. To tak, jakbyś miał wybrać

które Twoje dziecko jest lepsze czy ważniejsze.

W 2005 roku w lekko zmienionym składzie

Monastery zrealizowało album "Thrashing

Pictures". Przyznaję, że dla mnie był najlepszy

z Waszych dokonań. Słychać, że to

zupełnie inne podejście do grania. Potrafisz

sobie przypomnieć tamtą sesję?

Bębny do "Thrashing Pictures" nagrywaliśmy

na szemranym zapleczu miejscowej dyskoteki(!).

Gitary, bas i wokale były nagrywane

w naszej sali prób w piwnicy naszego

domu. Z jednej strony komfort, bo u siebie,

ale z drugiej warunki dalekie od idealnych.


Na "Thrashing Pictures" śpiewa Ania

Volantzky. Czy to po ładnych, kobiecych

partiach na "Świętej Inkwizycji" zespół zdecydował

się, że kolejna płyta będzie w całości

wokalnie oddana żeńskiemu głosowi?

Tutaj problem rozwiązał się sam. Odszedł

Kuba i dla kapeli oczywistym rozwiązaniem

było obsadzenie wakatu Anią.

Jednak między "Świętą Inkwizycją" a

"Thrashing Pictures" minęło aż dwanaście

długich lat. Co działo się z Wami, jako muzykami

przez ten czas?

W tym okresie przez Monastery przewinęło

się sporo osób. Skład był niestabilny i siłą

rzeczy nie dało się nagrać płyty. Udało się

tylko zarejestrować materiał demo "The Evil

Has Landed" w 1996 roku oraz poprzedzające

"Thrashing Pictures" demo "Shattered

Faith" w 2003r. W międzyczasie chłopaki i

dziewczyny udzielali się w innych lokalnych

kapelach, a ja nagłaśniałem koncerty i nagrywałem

inne kapele (głównie metalowe) rozwijając

moje studio nagrań "Metal-Sound-

Studio", które działa do dzisiaj.

Po nagraniu ostatniej płyty zespół znów

wszedł w stan zawieszenia. Czy możemy

się spodziewać jakichkolwiek działań Monastery

w najbliższym czasie?

Niestety, raczej nie.

Sytuacja z wirusem nie daje możliwości

aktywnego, koncertowego życia. Każdy radzi

sobie jak może, by przetrwać ten trudny

czas. Jeśli mogę zapytać, jak Wam udało się

czy udaje znaleźć jakiś spokój i zajęcie w

tym okresie?

Ja robię różne rzeczy… Na przykład piekę

chleb, a ostatnio robię noże. Ania śpiewa w

rockowym FSW. Ja też jeszcze niedawno grałem

ale mnie wyjebali (!). Mały też gra w

FSW na garach. Ten zespół ma regularnie

próby i tak jak wiele kapel, z utęsknieniem

czeka na możliwość grania koncertów.

Trochę pół żartem, pół serio - Wojtku, a

może to zawieszenie Monastery spowodowane

jest tym, że ciężko jednak wytrzymać

z żoną w jednym zespole? (śmiech) Albo

Foto: Monastery

może było na odwrót… ?

Nie, raczej nigdy nam to nie przeszkadzało. I

nadal jesteśmy razem. Będąc w zespole, mieliśmy

raczej relacje takie jak ma się w zespole

czy w firmie, a nie w małżeństwie. Czyli każdy

miał swoją działkę do wykonania i starał

się jak najlepiej ją wykonać… Acz pewne

rzeczy się przenikały, sala prób - w domu, sala

ze sprzętem - w domu, nagrywalnia - też w

domu!

Wojtku, Ty z tego co udało mi się sprawdzić,

po "Thrashing Pictures" nie próżnowałeś

jako muzyk sesyjny. Nagrania z Wishmaster,

Bloodthirst czy Deathstorm… Nie

myślałeś wtedy, że jednak fajnie byłoby

reaktywować macierzysty zespół?

"Muzyk sesyjny" to może za dużo powiedziane.

"Chlapnąłem" tu i ówdzie parę solówek,

parę dźwięków… (śmiech). O reanimowaniu

Monastery myślałem często, niestety

sprawa rozbijała się zawsze o brak dobrze

wyszkolonej kadry. Takie czasy… Mało

komu chce się godzinami zasuwać wprawki.

Prościej jest pewnie uprawiać, mający moim

zdaniem, z muzyką niewiele wspólnego, rap

czy inne hip-hopy.

Sądzisz, że zainteresowanie ze strony

chińskiej wytwórni pomoże Monastery

dźwignąć się do aktywnej działalności?

Znaleźlibyście jeszcze trochę entuzjazmu,

żeby napisać nowy materiał i być może,

ruszyć z koncertami?

Ty chyba nie wiesz ile my mamy lat…

(śmiech!). Powtórzę się: nawet gdyby bardzo

się chciało, to nie ma z kim. W naszym pięknym

mieście, oprócz FSW rock band, orkiestry

dętej w domu kultury i prywatnej

szkółki Acoustic dla dzieci, nie słyszałem

żeby ktoś grał (mam na myśli zespoły).

Chciałbym zapytać o Wasze prywatne muzyczne

zapatrywania. Coś w ostatnim czasie

zwróciło Waszą uwagę czy może wciąż

podgrzewacie uczucie do starych albumów?

Słuchamy starych i nowych rzeczy, acz z tendencją

do "klasyki metalu". Jest dużo świetnych

nowych kapel, ale ich mnogość nie

pozwala dogłębnie ogarnąć tematu.

Chciałbym wrócić jeszcze do przeszłości.

W tych pierwszych latach funkcjonował zespół

pod nazwą Zakon. Zmieniliście jednak

na angielsko brzmiącą nazwę Monastery

czyli Klasztor. Nie chcieliście zostać przy

polskiej, która brzmi nieźle?

Szczerze mówiąc, nie wiem. Przyłączyłem się

do kapeli już o nazwie Monastery. To pytanie

bardziej do Kuby i Burzy, którzy byli

założycielami Zakonu.

W związku ze zbliżającym się końcem

wywiadu poproszę o jakieś dobre słowa dla

czytelników Heavy Metal Pages.

W imieniu Monastery, życzę czytelnikom

HMP wyłącznie dobrej muzyki!

Dziękuję za poświęcony czas i życzę wytrwałości

i zdrowia. Pozdrawiam.

Dziękuję również i pozdrawiam thrashowo:

"thrash till death"!

Adam Widełka

Foto: Monastery

MONASTERY 59


HMP: Ze względów zawodowych jestem

dość dobrze zorientowany w różnych doniesieniach

medialnych, ale jakoś nie przypominam

sobie informacji, że w Kotlinie odkryto

ostatnio funkcjonujący wehikuł czasu.

Tymczasem zawartość waszej debiutanckiej

płyty potwierdza, że coś takiego jednak

musiało mieć miejsce, jednak umknęło

uwadze prasy? (śmiech)

Eryk Kula: To prawda. Muzycznie i emocjonalnie

żyjemy w latach 80. i 90. XX wieku.

Postanowiliśmy stworzyć muzykę, która

ukaże nasze wnętrze. Znajdują się tam muzyczne

inspiracje od Japonii, Europy po USA.

Gościnnie zagrał również nasz przyjaciel

Muzyka wnętrza

Okrütnik to młody zespół, hołdujący

tradycyjnemu metalowi w najbardziej

klasycznej postaci. Ich debiutancki

album "Legion antychrysta" to

kawał solidnego, a momentami nawet

porywającego grania, brzmiącego

niczym płyta z 1985 roku. Gitarzysta

Eryk Kula opowiada nam o kulisach powstania

tego materiału, fascynacji różnymi odmianami metalu i latami 80. jako

takimi, wykorzystanym w logo umlaucie oraz dlaczego nie lubi określenia pozer.

Tradycyjnego metalu z ósmej dekady minionego

wieku nikt jeszcze nie określa

mianem nurtu retro, tak jak w przypadku

zespołów inspirujących się muzyką hard czy

progresywną z lat 70. Nie da się jednak nie

zauważyć, że nie są to jakoś bardzo aktualne

dźwięki, niczego nowego nie da się tu

już wymyślić. Mimo to chcieliście grać jak

stary Kat, nie jak Odraza?

Brzmienie obecnego metalu wydaje nam się

bardzo sztuczne, oczywiście z wyjątkami.

Wiąże się to przede wszystkim z tym, jak w

latach 80. afirmowano życie. To było coś

więcej niż muzyka, towarzyszył temu bardzo

oryginalny klimat, styl i wolność. Rock 'n' roll

lat 80. i 90. uderza w ciebie to, jacy ci goście

byli świetni. Była na nas ogromna presja, w

Polsce chłopak z długimi włosami, albo w

ogóle ktoś, kto słucha innej muzyki niż popularna

jest w jakimś stopniu persona non

grata. Ksenofobia naszego społeczeństwa

względem innych subkultur, stylów jest

ogromna. Wobec ogromnej niechęci zostają

tylko najsilniejsi lub wyalienowani. Szkoda,

że ci którzy zostają zajmują się sprzeczaniem

się o to kto jest pozerem, a kto nie, co dodatkowo

odrzuca nowych słuchaczy. My wracamy

do lat 80., wtedy każdy był przede

wszystkim sobą.

Teraz metal też jest na przeciwnym biegunie

od mainstreamowych propozycji, ale kiedyś

chyba było łatwiej się przebić, bo mimo

braku internetu, narzędzia nad wyraz przydatnego

w promocji, zespołów było jednak

zdecydowanie mniej?

Trzeba rozróżnić tu pewne okresy. W Polsce

w latach 80. i 90. było bardzo mało źródeł

informacji na temat zachodniej muzyki,

środków finansowych na sprzęt. Definiowało

to poziom naszej kultury i muzyki. Oczy-wiście

łatwiej było się wtedy przebić, bo zespołów

trzymających jakikolwiek poziom

muzyczny było bardzo mało. W latach 2000

i minionej dekadzie wydaje nam się, że było

dużo trudniej, gdyż społeczeństwo w naszym

kraju było trochę inne, co za tym idzie bardziej

uprzedzone. Obecnie widzimy zmianę

poprzez naszych znajomych, często młodszych

od nas, że powstaje powoli dużo mniejsza,

ale jednak nowa grupa metalowców,

którzy mają w poważaniu uprzedzenia tej

poprzedniej generacji. Z tego powodu jest łatwiej,

jest mniej zawiści, więcej pozytywnych

emocji. Ten fakt bardzo cieszy.

Elias z Chile, więc jest mnogość inspiracji i

wpływów.

Czemu wybraliście akurat połowę lat 80.?

Nigdy nie korciło was, by zacząć grać na

przykład hard rocka jak wczesny Black Sabbath,

wrócić do korzeni gatunku?

Lata 80. są dla nas czymś bardzo ważnym,

głównie ze względu na zespoły, których zaczęliśmy

słuchać jako małe dzieciaki. Wszystkie

z nich, na przykład Megadeth, Turbo,

Iron Maiden (to akurat nie jest dobry przykład,

bo ten zespół powstał w połowie lat 70.

- przyp. red.) zaczęły karierę właśnie wtedy.

Mamy ogromny sentyment do lat 70. - nasz

gitarzysta bardzo lubi Styx, Teda Nugenta i

inne zespoły amerykańskiej sceny. Jesteśmy

też fanami tych brytyjskich, przede wszystkim

Black Sabbath i Led Zeppelin. Natomiast

to właśnie lata 80. były dla nas wzorem

i ten styl bycia najbardziej nam odpowiadał.

Foto: Okrütnik

jest sformułowaniem, które w obecnym czasie

zanika, oczywiście odnosząc się do stylu

życia muzyków z zespołów rockowych i metalowych.

Ludzie są pełni uprzedzeń, strachu,

to jeden z powodów dlaczego nastolatkowie

mają gdzieś tę muzykę, ona często nie oferuje

nic poza tym właśnie muzycznym przeżyciem,

a bardzo ważne było to poczucie przynależności

i po prostu bycie cool. My tym

żyjemy, kochamy to co robili goście pokroju

Mötley Crüe i tak dalej. To było prawdziwe.

Jesteście bardzo młodymi ludźmi - co

urzekło was w tej muzyce sprzed lat? Energia,

szczerość, bezkompromisowość, możliwość

wyrażenia siebie w takiej właśnie

formie?

Na pewno każdy z tych elementów był dla

nas bardzo ważny. Zaczynaliśmy słuchać tej

muzyki będąc w bardzo młodym wieku. Kiedy

oglądasz koncerty zespołów metalowych z

Stąd Okrütnik, nie zwyczajny Okrutnik,

nazwa z tym umlautem jest bardziej metalowa,

dobrze kojarząc się choćby z Motörhead,

Queensr?che czy Mötley Crüe?

W zasadzie to był zabieg czysto wizualny.

Metalowy umlaut faktycznie istnieje i bardzo

cieszy nas fakt bycia kolejnym zespołem z

tym elementem obok przez ciebie wymienionych.

Kiedyś było też prościej o tyle, że na płytowych

składankach pojawiały się również

metalowe numery, podobnie było na listach

przebojów czy tych radiowych, choćby

naszej Trójkowej. Teraz wszystko jest

sprofilowane, podporządkowane jakimś

algorytmom, więc de facto macie szansę

dotrzeć tylko do fanów takich dźwięków.

Uważacie to za plus czy minus, skoro pewnie

i tak gawiedź oddająca się pląsom

przy muzykopodobnych dźwiękach disco

polo uznałaby zawartość waszej debiutanckiej

płyty "Legion antychrysta" za zbyt

mocną, trudną i w dodatku obrazoburczą?

Nasza muzyka raczej nie trafiłaby na listy

przebojów, przynajmniej nie liczylibyśmy na

to. Bardzo pomagają platformy streamingowe,

gdzie faktycznie tworzy się coś swego

rodzaju składanek, w postaci playlist. Jest to

fakt, który bardzo nam pomaga w propagowaniu

naszej muzyki. Masz rację, że dla

wielu osób antychrześcijański mianownik naszej

muzyki budzi pewnego rodzaju negatywne

emocje, ale taki zawsze był metal i rock.

60

OKRUTNIK


Może nie trafiamy na listy przebojów w

mainstreamowym radio, ale większość popularnych

raperów też tam nie trafia. Tworzy

się niestety swoista polaryzacja na ludzi

słuchających topowych stacji radiowych z

reklamami i niezależnych. Każdy wybiera co

chce.

Znowu więc zabrzmię jak zgrzybiały staruszek,

powtarzający z uporem maniaka, że

kiedyś to dopiero było, ale to fakt, bo pamiętam

występ Kata na Krajowym Festiwalu

Piosenki Polskiej w Opolu, co teraz byłoby

nie do pomyślenia?

Znany nam jest ten koncert. Był to na polską

skalę fenomen podobny do gal MTV w USA,

gdzie grały metalowe zespoły. Niestety w

Polsce metal nie jest tak ważną częścią kultury,

jak chociażby w Niemczech. Wydaje

nam się, że w obecnej sytuacji żadna z telewizji

nie chce być na tyle radykalna, żeby

zapraszać na antenę muzyków sceny metalowej.

Doskonale znamy przykłady tego jak

obecnie Telewizja Publiczna traktuje artystów

puszczając hymny pokroju "Dorosłych

dzieci" zespołu Turbo bez ich zgody. Można

sparafrazować słynne powiedzenie: a kto by

jeszcze chciał grać dla TVP.

Od początku założyliście, że waszym głównym

celem będzie długogrający debiut, te

wcześniejsze, krótsze materiały miały poboczny-promocyjny

charakter, były zajawką

tej dużej płyty?

Nagrywanie EP i singla było dla nas naturalne,

chcieliśmy pokazać ludziom, że istniejemy.

Na pewno myśleliśmy o tym, że kiedyś

wydamy album, aczkolwiek przyszło to zdecydowanie

niespodziewanie. Pierwsze wersje

płyty były po prostu zbieraniem utworów,

graliśmy wtedy w innym składzie, który na

szczęście nie przetrwał, więc kawałki które

chcieliśmy nagrać dla naszej pamięci okazały

się naszą pierwszą płytą.

Pojawienie się na scenie u boku Turbo podczas

trasy "The Last Warrior Tour" i reakcje

publiczności utwierdziły was w przekonaniu,

że idziecie w dobrym kierunku?

W zasadzie trafiliśmy na idealny moment.

Trasa "The Last Warrior Tour" była swoistym

metalowym, koncertowym młotem.

Graliśmy u boku metalowego Hellhaim i

Turbo, które grało swój najcięższy materiał,

więc i publika była w stanie nas znosić

(śmiech). Zdecydowanie bez tego wielkiego

przeżycia nie byłoby nas w tym samym punkcie.

Zespołowi, który gra parę koncertów w

roku po okolicy łatwo się rozpaść i nie traktować

swojej muzyki poważnie. To czego

dokonaliśmy dzięki trasie z Turbo wzniosło

nas na kompletnie innym poziom. Z perspektywy

czasu, kiedy patrzymy na inne zespoły,

często powtarzające, że przecież nie da się

nic zrobić, jest dla nich tylko jedna odpowiedź:

trzeba próbować, grać i nie myśleć o

tym jak jest beznadziejnie. Trasa dla takiego

młodego zespołu jest wielkim ryzykiem.

Może to być początkiem końca, ale też początkiem

kariery. Na szczęście byliśmy na

tyle silni, że trwamy dalej i będziemy trwać.

Heavy, speed, wczesny black, do tego kilka

dość długich, nie bazujących wyłącznie na

łojeniu, kompozycji - w żadnym razie nie

Foto: Okrütnik

chcieliście się tu ograniczać, metal nie musi

być tożsamy z ograniczonymi horyzontami?

Bierzemy pod uwagę wiele różnych kierunków.

Obecnie elementem poważnie blokującym

młode zespoły są bardzo wąskie inspiracje.

Doskonale wiemy, jest dostęp do

wszelkich materiałów, można dotrzeć do każdego

zespołu nawet z małego brazylijskiego

miasta. Problemem jest to, że każdy chce

grać jak Metallica, Slayer, Iron Maiden,

wiele tych zespołów można wymienić. Sumując

je wszystkie widzimy jak bardzo

ograniczony jest to zasób stylów. Wszyscy w

naszym zespole są obecni w niszowej muzyce,

nie tylko metalowej. Prawdopodobnie

właśnie ten fakt przyczynia się do tego, że po

prostu podchodzimy do metalu z swego

rodzaju świeżością, ale też bardzo eksperymentalnym

brzmieniem. Ta równowaga jest

bardzo ważna.

Słuchając "Legionu antychrysta" jestem

więcej niż pewny, że zależało wam na surowym,

organicznym brzmieniu, jakże odmiennym

od obecnej, metalowej średniej -

triggery, nadmierna kompresja i inne bajery

bezpłciowego, cyfrowego soundu są dobre

dla pozerów?

Bardzo nie lubimy słowa pozer. Każda muzyka

ma swoich odbiorców, swoje charakterystyki

i styl. Jeżeli niczego nie udajesz, robisz

coś bo kochasz to dlaczego nazywają cię pozerem

(śmiech). Z naszej perspektywy to brzmienie,

które uzyskaliśmy nie jest pozbawione

nowoczesnych rozwiązań. Dobrym

przykładem jest to, że brzmienie gitar jest

nagrane bez użycia analogowych wzmacniaczy.

Nowinki technologiczne są bardzo pomocne,

trzeba tylko wybrać odpowiednią

drogę. W produkcji albumu nie skupialiśmy

się na żadnych poradnikach, to była kwestia

słuchu. Pod pewnym względem, kiedy

idziesz do studia musisz być świadomy charakterystycznego

brzmienia danego inżyniera.

Są trendy, które powodują że wielu artystów

kreuje bardzo powtarzalny dźwięk, czasami

warto zrobić coś samemu. Masz wtedy

gwarancje, że będziesz brzmiał bardzo oryginalnie.

Tadeusz Miciński czy Roman Kostrzewski

mogliby być dumni z waszych mrocznych,

nieoczywistych tekstów. Co ciekawe nie są

one wyłącznie "diabelskie", bo taki "Wrześniowe

popołudnie rzeźnika '52" traktuje o

Józefie Cyppku - temat seryjnych morderców

dla metalowego zespołu jest zawsze

ciekawy, zwłaszcza kiedy nie został wcześniej

wykorzystany?

Tekst do utworu numer 8 płyty to było dla

nas coś bardzo wyjątkowego. Na próbach tak

naprawdę nie zrozumieliśmy nawet jednego

słowa, kiedy nasz wokalista Michał to śpiewał.

Temat tekstów Okrütnika jest bardzo

szeroki, w pewnym sensie na tym opiera się

klimat naszego zespołu. Właśnie ten specyficzny

charakter mrocznych historii naszego

kraju, dziwnych opowieści to nasza tożsamość.

Niestety ze względu na pandemię nie

mieliśmy okazji grać "Wrześniowego popołudnia

rzeźnika '52" w Szczecinie, ale to na

pewno będzie bardzo ciekawe doświadczenie.

Pozdrawiamy wszystkich mieszkańców Niebuszewa.

Wydanie w ubiegłym roku balladowego

utworu "Portret trumienny, a na grobach

kwiaty" na singlu to przypadek, czy celowo

jako pierwszy udostępniliście lżejszy utwór,

żeby nie zrazić od razu wszystkich?

(śmiech)

Z perspektywy czasu postrzegamy to na pewno

jako jeden z błędów, aczkolwiek był to

w naszych oczach jeden z najlepszych

OKRUTNIK 61


utworów. Walczyliśmy wtedy niejako z

formą, którą chcielibyśmy tworzyć i efektem

tego była ta ballada. Z bieżącym doświadczeniem

nagralibyśmy inny kawałek, bardziej

metalowy, ale czasu nie da się cofnąć, a wielu

słuchaczom ballada się podoba. Zdecydowaliśmy

się nagrać ją jeszcze raz na album,

zagrać wolniej i dodać jej trochę więcej

mroku. Nagranie tego utworu utwierdziło

nas, że nie pasujemy do studyjnego brzmienia.

(śmiech)

Mamy rok 2020, znaczenie wytwórni płytowej

w tradycyjnej formie znacznie zmalało,

jednak wasz debiut ukazał się nakładem

Ossuary Records. Czym Mateusz

was skusił, propozycją wydania nie tylko

CD, ale też kasety?

Wytwórnia dała nam bardzo dużo. Przede

wszystkim to miejsce, które skupia wielu

wykonawców, co dodatkowo wpływa na promocję.

Jesteśmy bardzo zadowoleni z naszego

miejsca w Ossuary Records. W planach

na początku było wydanie materiału

samodzielnie, ale nie pociągnęłoby to za sobą

tak dużej promocji i jakości w produkcie,

którym stał się album. Kaseta była naprawdę

fajnym pomysłem, który oczywiście był w

naszych głowach wcześniej, ale raczej nie

zdecydowalibyśmy się na to gdyby nie propozycja

Mateusza. Możliwe, że w niedalekiej

przyszłości pojawi się również winyl. Dla

osób, które nie słuchały naszego materiału na

kasecie mamy informacje, że różni on się

nieco od wersji CD i może wam dać trochę

głębsze wrażenia.

Fizyczne nośniki dźwięku mają jeszcze

jakiekolwiek znaczenie dla młodego pokolenia,

zbieracie płyty winylowe, kompakty i

kasety?

Nie tylko my, ale i ogromne grono naszych

rówieśników zbiera płyty. Dla starszego pokolenia

z jednej strony był to kult, ale nie da

się zniwelować faktu, że była to też jedyna

możliwość przechowywania i odczytywania

dźwięków. Obecnie bardzo popularne są platformy

streamingowe typu Spotify. Co ciekawe

większość osób, które kupują wersje

elektroniczne naszego wydawnictwa to nie są

młodzi ludzie. Oczywiście widzimy, że mimo

posiadania płyt, odsłuchujemy je również na

Spotify. Jest to na pewno bardzo wygodne,

zwłaszcza kiedy masz w zasobie rzadką płytę,

szkoda aby utknęła w komputerze czy w

radio.

Czyli kolekcjonowanie płyt jest to pasja

niezależna od wieku, a zalety streamingu

nie przysłaniają licznych walorów fizycznych

wydawnictw?

Przede wszystkim streaming nie daję tej satysfakcji,

którą daje ci przedmiot. Jest to na

pewno bardzo osobista percepcja, ale kupując

płytę masz coś więcej, booklet, z którego

można dowiedzieć się fajnych ciekawostek.

Tradycyjne nośniki są niejako kultem, ale też

przedmiotem tożsamości. Wielką zaletą

Foto: Okrütnik

streamingów jest możliwość rozszerzania

swoich muzycznych horyzontów, to coś co

uwielbiamy. Każde rozwiązanie ma swoje dobre

i złe strony.

Sytuacja jest jaka jest, o koncertach w najbliższym

czasie nie ma raczej mowy. Jak

zamierzacie więc promować "Legion antychrysta",

żeby usłyszało o tej płycie jak

najwięcej ludzi?

Nasze plany obejmują głównie promocję w

internecie. W tym aspekcie bardzo pomocne

jest wsparcie wytwórni. Mamy nadzieje, że

koncerty ruszą niedługo, ale prawdopodobnie

zanim ten fakt nastanie wydamy nowy

singiel. Czekamy na powrót do normalności,

będzie bardzo fajnie zagrać ten materiał dla

szerszej publiczności, która poznała nas dzięki

naszemu pierwszemu wydawnictwu. Dziękujemy

za wywiad.

Wojciech Chamryk

HMP: Hej, jak się masz? Jak ta cała pandemia

wygląda w Irlandii?

Alan "Nemtheanga" Averill: Cześć. Nie ciekawie,

najprawdopodobniej jesteśmy miastem/krajem

z najdłuższym czasem spędzonym

w najbardziej ekstremalnej formie lockdownu.

W tej chwili żyjemy w otwartym więzieniu,

taka jest prawda, i nie ma oznak żeby

to się szybko skończyło.

Jak spędzasz czas bez koncertów? Czy jesteś

bardziej kreatywny niż zazwyczaj?

Cóż, to nie tylko bez występów na żywo, ale

także agencji, celu, tożsamości, przygody.

Odebrano ci to, co kochasz najbardziej. Tutaj

znajduje się wielu muzyków i kreatywnych

ludzi. Nie, nie jestem tak kreatywny poza

moim podcastem, odmawiam pisania muzyki

online i przeprowadzania prób zdalnie… musimy

walczyć ze strukturami antyhumanistycznymi

na nas nałożonymi.

Tęsknisz za występem na żywo? Widziałem

Cię pod koniec 2019 roku z Primordial w

Polsce. To był wspaniały program i nigdy

nie podejrzewam, że świat o ostatnich koncertach

będzie tak proroczy.

Cóż, oczywiście… To jest krew, która płynie

przez scenę i naszą kreatywność, bez tego jest

to naprawdę skorupa doświadczenia, jeśli o

mnie chodzi. Mówiąc szczerze, nie ma powodu,

aby bez nich produkować więcej metalu.

Czy możemy powiedzieć, że mamy nowego

Dread Sovereign z powodu większej ilości

twojego wolnego czasu?

Nie, wcale, zrobiłem to przed obecną sytuacją,

w której się znajdujemy. Więc nie mają

ze sobą nic wspólnego. Zawsze mam energię

i skupiam się na kilku różnych rzeczach.

Jak tym razem wygląda proces pisania i nagrywania

z Dread Sovereign?

Napisaliśmy to razem w sali prób, old school,

potem razem nagraliśmy… na żywo. Żaden

wielki sekret.

Na tym albumie mówisz, że "Nature Is the

Devil's Church", co to znaczy i jak bardzo

natura cię inspiruje?

Dread Soverign to oczywiście nie fantazja,

ale trzeba zrozumieć, że nie jest to Primordial…

więc nie jest to dzieło mojego życia.

Jest to moja lekkomyślna strona diabła.

Utwory mają oczywiście pewien realizm, ale

celowo zostały napisane w języku okultystycznego

horroru i starego heavy metalu.

Ostatnio współpracujesz również z Nergalem

z Behemoth. Napisałeś utwór do jego

projektu blues/country. Jak wygląda ta

współpraca?

Pewnie. Rozmawialiśmy o tym dawno temu.

Przysłał mi piosenkę, napisałem tekst i zaaranżowałem

swoje partie, nagrałem je tutaj

w Dublinie. Piosenka jest świetna! Więc jestem

bardzo dumny z ostatecznej wersji.

Na ostatnim albumie mieliście cover Venom

tym razem postawiliście na Bathory.

Jakie zespoły chcesz coverować jako następny?

Kto wie. Zależy od tego, co jamujemy w sali

prób, a granie i jamowanie jest zabawne.

Przesłanie kawałka wydawało się również

fajnym sposobem na zakończenie albumu.

62

OKRUTNIK


Musimy walczyć ze skutkami antyhumanistycznymi na nas nałożonymi

Alan Averill to bardzo ciekawa i złożona osoba. Na codzień człowiek stojący

za mikrofonem w Primordial, sporadycznie wydający płyty z swoim projektem

Dread Sovereign. I to właśnie premiera albumu tego projektu była powodem

naszej wymiany maili. Alan w charakterystycznym dla siebie stylu enigmatycznie

opowiada o historii, pandemii oraz cyfryzacji rynku muzycznego.

Widziałem, że zacząłeś być naprawdę aktywny

w mediach społecznościowych, szczególnie

na YouTube.

No cóż, to jest niestety w tej chwili zło konieczne

na jakimś poziomie, lepiej dla mojego

zdrowia byłoby mieszkać w górach, gdzie

sadziłbym drzewa, ale oto jesteśmy.

Również widziałem, jak bierzesz udział w

rekonstrukcji historycznej. Mam rację, że

szczególnie lubisz I Wojnę Światową? W

jakich bitwach bierzesz udział?

Nie, to kadry z filmu Primordial "Exile

Among the Ruins", w którym gram brytyjskiego

żołnierza, który wraca z Pierwszej

Wojny Światowej i zostaje stracony przez

IRA.

Większość ludzi mówi o II Wojnie Światowej,

ale moim zdaniem ta pierwsza była

bardziej interesująca.

Tak, w pewnym sensie się zgadzam... wydaje

się bardziej fascynujące, jak to się zaczęło

i jakie narody/państwa wówczas istniały, których

notabene już nie ma.

Tworzycie kilka różnych kolorów winyli do

nowego albumu, widziałem też, że jesteś

kolekcjonerem winyli. Wolę też wymieniać

muzykę z tego źródła. Ale streaming jest

naprawdę wygodny. Myślisz, że pewnego

dnia będzie to jedyne źródło muzyki, a nie

płyty CD/winyle?

Cóż, wisi tam fizyczna kopia… więc dla tych,

którzy nadal tego chcą, będzie istnieć, ale dla

wielu nowych zespołów style muzyczne są

tylko cyfrowe.

Jaki plan ma Primordial na 2021?

W tej chwili naprawdę nie możemy nic zaplanować.

Nie możemy się spotkać, aby ćwiczyć

lub grać/planować występy na żywo.

Ostatnie pytanie, jak ten cały bałagan po

Brexicie wygląda w Twojej okolicy? Czy

uważasz, że artysta może mieć z tego

powodu problem z odtwarzaniem treści?

Cóż… to skomplikowane. Mamy oczywiście

granicę z Północą Irlandią, więc stwarza to

Foto: Piet Goethals

wiele problemów dla UE. To jest granica,

której nie można pilnować, są już problemy z

zamówieniem towaru z Wielkiej Brytanii.

Teraz martwmy się, czy artyści wrócą do grania,

a potem będę się martwić o tamto.

Dziękuję za poświęcony czas i pozdrawiam

z Polski.

Kacper Hawryluk


HMP: Laudetur Iesus Christus! Po pierwsze

gratuluję nowego albumu. Bardzo solidny

i równy materiał. W moim odtwarzaczu

gości często i na razie nie zanosi się

żeby to się zmieniło. Zastanawia mnie tylko,

dlaczego EP a nie longplay? Materiału

jest wystarczająco dużo i choć powstawał

w sporej rozpiętości czasowej brzmi zaskakująco

spójnie.

Evangelist: In saecula saeculorum. Dziękujemy

za komplementy. Rozważaliśmy różne

koncepcje tego wydawnictwa. Jedną skrajnością

był pomysł wydania wszystkich niealbumowych

piosenek, czyli dwóch niepublikowanych

numerów z sesji "In Partibus Infidelium",

naszej wersji "Freezing Moon" i tych

sześciu, które są ostatecznie w programie płyty.

Mielibyśmy wówczas godzinną kompilację,

podwójny album, ale trochę groch z kapustą.

Drugą skrajnością był pomysł wydania

trzech niepublikowanych numerów z sesji

"Deus Vult", plus nasza wersja "Mystification",

a dwie nowe piosenki jakiś czas później

w formie siedmiocalowej płyty winylowej, a

więc trochę "granie na czas". Spotykaliśmy

się pośrodku i tak naprawdę "Ad Mortem

Festinamus" to podwójna EPka, jedna to

Jesteśmy zwykłymi socjopatami

Polska nie może poszczycić się wieloma nazwami, które w godny sposób

reprezentowałyby nasz kraj w kategorii metalu epickiego, a już szczególnie epickiego

doomu. Z tego względu zawsze będę silnym orędownikiem pielęgnowania

kultu Evangelist. Ekipy po pierwsze świetnej jakościowo, po drugie docenianej na

zagranicznym poletku i po trzecie - niezwykle intrygującej. Panowie dbają o to by

ich wizerunek był spójny, zgodny z ideałami które im przyświecają, a do tego nie

są pozbawieni dystansu do siebie i tego co robią. Byłem więc niezwykle podekscytowany

mogąc odbyć poniższą rozmowę z muzykiem stanowiącym połowę składu

naszej doomowej załogi. Chcąc uszanować jego anonimowość nie ujawniam danych

osobowych (choć imię i tak raz wypłynęło w rozmowie). Przed Wami Evangelist!

numery z okresu "Deus Vult", druga to dwie

świeże piosenki i "Mystification". Dobrze

będzie to słychać na winylu, gdzie każda z

tych sesji będzie miała swoją stronę. Dla nas

album musi mieć jakiś leitmotif, jakąś myśl

przewodnią, koncepcję bazową, na której

opieramy całość i wszystkie piosenki powstają

z tym elementem z tyłu naszych głów.

"Ad Mortem Festinamus" to trochę pokazanie

się z mniej ortodoksyjnej, luźniejszej

strony, poza ramami albumowymi. Zresztą,

nigdy nie umieścilibyśmy coveru na albumie,

nawet jeśli to cover Manilli.

Jak wspomniałeś, trzy utwory na albumie

to nagrania jeszcze z sesji "Deus Vult".

Które z nich? I jakim kluczem zostały wyeliminowane

z płyty długogrającej?

"The Puritan", "Pale Lady of Mercy" i "Towards

the End". Tematycznie nie mieściły się

w koncepcji albumu, więc zostawiliśmy je na

później. Nie są to jakieś odrzuty, które były

za słabe na album, po prostu wykraczały poza

jego ramy. "The Puritan" to pierwszy numer,

z tych które powstały w trakcie pisania

na "Deus Vult", jeszcze z lata 2015, tymczasem

"Towards…" pojawił się jako ostatni.

Czas pandemii odbił się dosyć mocno na

całej branży artystycznej. Zastanawiam

się, w jaki sposób Covid dotyka zespołu,

który na żywo gra bardzo rzadko. Wiemy

oczywiście o potrójnie już odwołanym Helicon

Metal Festiwal na którym mieliście wystąpić.

Czy poza tym posypały się jakieś

plany w Evangelist?

Mieliśmy jeszcze kilka propozycji, ale tak się

złożyło, że w kwietniu urodziła mi się córeczka,

więc i tak większości z nich pewnie byśmy

odmówili. Zresztą, tylko dwie były sensowne

pod względem finansowym, więc nie

jest to jakaś wielka strata. Jedynym twardym

efektem tego wirusowego zamieszania było

opóźnienie w nagraniach nowych piosenek.

Czekaliśmy na właściwy moment, żeby Sadus

nagrał bas w studio, ale wciąż przekładaliśmy

termin i w końcu Kawaler Jacque nagrał

go sam, u siebie w domu. Nie chcieliśmy

już przedłużać, no bo jak można nagrywać i

miksować trzy piosenki przez prawie rok?

Pozostając w temacie pandemii - czy duży

wpływ na treść "Ad mortem festinamus"

miały wydarzenia minionego roku? Zaraza,

kataklizmy, niespokojne sytuacje polityczne,

postępujący zamęt wewnątrz Kościoła

Katolickiego - to wszystko coraz bardziej

przypomina biblijne wizje apokaliptyczne.

"Ad mortem festinamus, peccare desistamus"

to słowa które teraz jeszcze silniej

mrożą krew w żyłach. Pomysł na tytuł albumu

i teksty zrodziły się pod wpływem tego

wszystkiego, czy siedziały w Was już

wcześniej?

Absolutnie nie, te piosenki były napisane w

latach 2015-2019. Przypuszczam jednak, że

na kolejny album nie zabraknie nam tematów

w związku z tym, o czym piszesz. Chyba

wkraczamy w czasy ostatnie (nie ostateczne),

więc przed nami zejście do katakumb.

Więc jeszcze o inspiracjach tekstowych -

"Towards the End" robi niejako za numer

eponimiczny. Czy jest on bezpośrednio inspirowany

dziełem "Ad mortem festinamus",

czy raczej jest swobodną wariacją dotyczącą

tytułu?

Po 30 latach pauzy geopolitycznej świat wpada

w stare, sprawdzone, wojenne koleiny.

"Wojna peloponeska" Tukidydesa, stamtąd

pochodzi złota myśl, podsumowująca

mechanizm napędzający ten ziemski padół:

słuszność i prawo, jak świat światem, dotyczy

tylko równych sobie pod względem władzy i

potęgi, albowiem silni robią co mogą, a słabi

cierpią co muszą. Na naszych oczach mija

miraż świata opartego na wartościach, prawach

człowieka, demokracji i tym podobnych

sloganach dla naiwniaków. Technologia,

siła militarna i gospodarcza, dyplomacja

i inne prawdziwe lewary wracają na salony.

Niedługo zobaczymy wielkich bojowników o

prawa człowieka i demokrację, tłumaczących

gawiedzi z neofickim zapałem, że na przykład

Ci Chińczycy to jednak są super i bardzo

ich potrzebujemy, a Tybet i Ujgurzy, no

to "wicie rozumicie". Mercedesy w Chinach

muszą się sprzedawać!

Ciekawi mnie tekst "Puritan". To opowieść

o XVI-wiecznym, anglikańskim fanatyku,

czy może raczej rodzaj Waszego manifestu

jako "purytan" w potocznym tego słowa

64

EVANGELIST


znaczeniu?

Jest to nasz powrót do twórczości Howarda,

owym anglikańskim fanatykiem jest sam Solomon

Kane. Manifesty i inne gimnazjalne

egzaltacje są nam obce.

I słusznie. (śmiech) Inny liryk, który od razu

wzbudził moje zainteresowanie to "Pale

Lady of Mercy". Gdy zobaczyłem tytuł pomyślałem

"cholera, motywów chrześcijańskich

w metalu już trochę było, ale pieśni

maryjnej to chyba jeszcze nie!". Po przeczytaniu

tekstu staje się jasne że "Blada Pani

Miłosierdzia" to personifikacja śmierci, ale

niektóre wersety pasowałyby nawet pod

Matkę Boską. Intencjonalnie?

Nie pamiętam, ale jest to całkiem możliwe.

Zawsze staram się upchnąć kilka warstw w

tekstach, i nie jesteś pierwszy, który tak to

odczytuje. Królowa jest tylko jedna. Salve

Regina!

Przy "Deus Vult" jako jedną z głównych

inspiracji wymienialiście Manowar. Wg

mnie na "Ad mortem..." jest go zdecydowanie

mniej. Wydaje się jakby znów pierwsze

skrzypce zaczął odgrywać doom w

stylu Candlemass, Scald czy Solitude

Aeturnus. Czego słuchaliście najwięcej w

ostatnim czasie i co miało na Was kluczowy

wpływ?

Tak jak wspomniałem, połowa piosenek z

EPki była napisana w tym samym czasie co

numery z "Deus Vult", więc słuchaliśmy z

pewnością tego samego. Na pewno stary Manowar

to podstawa naszej muzycznej egzystencji,

ale tak poza tym nie słucham na co

dzień zbyt wiele doom metalu. To są celebracje

"od święta", kiedy mam czas dać się wciągnąć

muzyce. Musiałbym zerknąć, jakie płyty

leżą u mnie w samochodzie, bo w domu

nie mam czasu na słuchanie w spokoju ze

względu na dzieci. I tak patrząc: oba albumy

Lunar Shadow (moi ulubieńcy z tej młodej

fali), stary Gatekeeper (EPka i Vigilance

Sessions), chyba z pięć albumów The Cure,

jedynka Reverend Bizarre, dwójka i trójka

Atlantean Kodex, dwójka i trójka Manowar,

wszystkie albumy Sabbs z Dio, trójka

Fields of the Nephilim, dwójka The Sisters

of Mercy, jedyny dotychczas album Painthing,

Chyba tyle.

Mimo oczywistego podążania szlakiem

obranym na "Deus Vult", widzę tu chyba

najwięcej podobieństw do "Doominicanes".

Jest w tej płycie sporo takiego "wielkopostnego",

pokutnego nastroju. Taki był cel?

Nie było to naszą intencją. Osobiście uważam

"Doominicanes" za coś wyjątkowego w

naszej dyskografii. Wszystko niesamowicie

się zazębiło, piosenki, aranże, brzmienie,

sprzęt w studio, sam proces nagrywania, prace

Xaaya, pojawienie się Lukasa z Doomentią.

To był w ogóle wyjątkowo dobry czas

dla doom metalu. Pisali do nas ludzie z Rock

Hard, że wszyscy w redakcji świrują na

punkcie tego albumu, i czy możemy jeszcze

wydłużyć wywiad o dodatkowe pytania.

Kumpel, który od lat mieszka i pracuje w

Niemczech, pisze w SMSie, że właśnie jest w

Media Markt i widzi nasz album na półce.

Dziwne rzeczy się wtedy działy. Wystarczyło

kilka lat wymuszonej przerwy, wracamy z

trójką, a doom metal jest w zupełnie innym

miejscu. Ale to dobrze, to jest potrzebne do

oczyszczenia i pokory. Wszystko marność.

Sic transit gloria mundi.

Chciałbym zapytać jeszcze o cover Manilli

Road. Opowiedzcie o historii jego powstania.

Dlaczego akurat "Mystification"? Skąd

pomysł na akustyczną aranżację?

Szczerze mówiąc po pierwszym odsłuchu

miałem mieszane odczucia - klimat w który

poszliście nie był typowym dla Manilli

majestatem, a jednak udało się w te dźwięki

zakląć pewien nastrój. Pamiętam, że pierwsza

wersja instrumentalna na jedną gitarę,

nagrana na video z laptopa, pojawiła się w

czasie nagrywania "Doominicanes", w 2012

roku. Nie pamiętam z kolei, skąd w ogóle był

pomysł na akustyczną wersję, parę lat

minęło, ale chyba z jakiegoś koncertowego

video Manilli z youtube'a. W każdym razie

"Mystification" to mój ulubiony album, a

tekst, którego bohaterem jest Poe, świetnie

pasował na takie ciche postmortem dla

Sheltona.

Jeszcze o Manilli. Opowiedzcie o swoim

doświadczeniu z tym zespołem. Jaki miała

wpływ na Waszą twórczość? Który ich

okres jest dla Was najważniejszy?

Manillę poznałem gdzieś w okolicach

"Spiral Castle", chyba był to 2003 rok, nigdy

nie widziałem zespołu na żywo, jedynie

w tamtym początkowym czasie wymieniłem

parę maili z Markiem. Przez pewien czas był

to dla mnie zespół numer jeden, bardzo mi

imponowała ta bezwstydna epickość i duch

DIY. No i Randy, rzecz jasna. Najczęściej

wracam do środkowych albumów, pewnie jak

większość. Mam też taką anegdotę, a mianowicie

w 2003, lub 2004, graliśmy razem na

festiwalu z Michałem, drugą połową Evangelist,

każdy z nas ze swoją ówczesną kapelą.

Pamiętam jak dziś, jak stałem pod sceną podczas

koncertu i Michał z kolegami nagle pojechali

speedową wersję "Necropolis". Chyba

nikt nie miał pojęcia, że to obcy numer, i

prawdopodobnie było to pierwsze wykonanie

jakiejkolwiek Manilli na polskiej ziemi.

Każdy z Waszych albumów jest otwierany

"mówionym" intrem. Udało mi się rozszyfrować

pochodzenie tylko tego z "In Patribus

Infidelium", zaczerpniętego z "Conana

Barbarzyńcy". Skąd pochodzą pozostałe?

Nie ma tak łatwo, szukajcie a znajdziecie.

Na pewno poszukam, będzie to z pewnością

ubogacające doświadczenie. Jak zwykle

świetnym dopełnieniem albumu jest grafika.

Kto za nią odpowiada?

Obrazek, podobnie jak w przypadku "Deus

Vult", przygotował Diego Spezzoni. Zostawiliśmy

mu większą swobodę, niż przy poprzedniej

okładce, gdzie prowadziliśmy swego

rodzaju "nadzór ciągły". Daliśmy mu tytuł,

piosenki, i po kilku miesiącach totalnej

ciszy wrócił z gotową pracą. Postąpił trochę

w naszym stylu. Nie podobało nam się takie

podejście (śmiech).

Trafiła kosa na kamień (śmiech). Kolejny

tytuł po łacinie, kolejne otwarcie albumu

mówionym intrem, charakterystyczna oprawa

graficzna. Budujecie wizerunek Evangelist

bardzo skrupulatnie i szczegółowo.

Czy to wszystko zamierzone zabiegi czy

tak po prostu wychodziło? Do kompletu

brakuje maskotki zespołu, która przewijałaby

się na wszystkich okładkach (śmiech).

Tak, te dwa pierwsze elementy raczej pozostaną

stałe, ale nie obiecuję. Co do maskotki,

to nie wiem, czy to jest dobry pomysł, Michał

akurat uważa, że tak. Generalnie, jeśli

idzie o wizerunek, to po prostu mamy kilka

zasad i staramy się ich trzymać, nie jest to

jakaś wielka strategia, knuta w kanciapie o

5:00 rano przy wódzie.

Co jest pierwsze - muzyka czy przesłanie?

Nie deklarujecie się jako zespół stricte

chrześcijański, ale zestawiając Waszą

nazwę i teksty, przekaz jest jasny.

Pierwsza jest muzyka, ale nie wiem, czy przekaz

jest jasny. Przy okazji "Deus Vult" mieliśmy

chyba dwie niemieckojęzyczne recenzje,

gdzie jacyś debile odprawiali egzorcymy nad

Trumpem i rozprawiali o amerykańskiej, plemiennej,

polityce wewnętrznej. I to były całkiem

spore i szanowane periodyki muzyczne.

To taka dygresja w ramach "jasności przekazu".

Wiem, że jako katolik-metalowiec czasem

można się w tym środowisku poczuć trochę

wyobcowanym. Niewielu jest fanów łomotu

podzielających katolicki punkt widzenia,

jeszcze mniej będących wierzącymi, a co

dopiero ortodoksyjnymi tradsami. Wy odnaleźliście

dla siebie i urządziliście pe-ną

niszę, ale przecież nie było tak od razu. Macie

w swoim CV współpracę z kilkoma zespołami,

obracacie się w środowisku fanów.

Jak odnajdujecie się w tym światku?

Nie odnajdujemy się. To, że z kimś tam zagraliśmy

koncerty niczego nie oznacza. W

sumie nie wiem, dlaczego większość ludzkości

myśli, że bycie z kimś na jednym plakacie

i zagranie koncertu na jednej scenie, to coś w

rodzaju intymnej randki. Robimy swoje i nie

próbujemy się wkręcać w jakąś "scenę", czy

"wspólnotę" itd. Jest kilka osób, którym ufamy

i mamy z nimi w miarę regularny kontakt,

ale to wszystko. Jesteśmy zwykłymi socjopatami.

Świetna wizytówka! Z doświadczenia

wiem, że chcąc zachować pewną ortodoksję

religijną, a zarazem poświęcać się swojej

pasji trzeba iść na pewne ustępstwa, żeby

nie powiedzieć kompromisy. Jak to jest w

Waszym przypadku? Za przykład niech posłuży

choćby granie koncertów w czasie

Wielkiego Postu (w którym miał odbyć się

Helicon Metal Festival III), czy wydanie

EVANGELIST

65


spita z antyreligijną Capilla Ardiente. Do

tego z perspektywy fana - poznając klasykę

metalu, czy kupując płyty, obcuje się z estetyką

nierzadko bolesną dla człowieka religijnego.

Jaki macie do tego stosunek? Czy nie

jest to trochę dawanie Panu Bogu świeczki

a diabłu ogarka?

No popatrz, nawet nie zorientowałem się z

tym Heliconem, marny ze mnie grzesznik.

Split z Capillą (nie wiem, czy antyreligijną,

nie zagłębiałem się w teksty) z kolei był pomysłem

Lukasa z Doomentii. Pierwotnie

chcieliśmy dać naszą wersję "Freezing Moon"

jako bonus do wydania dwójki na CD. Lukas

namawiał nas na ten split z takim zaangażowaniem,

że w końcu się zgodziliśmy. Zapytaliśmy

kilku kapel, które byłyby dla nas interesujące,

czy nie mają jakiś zapasów niewydanych

piosenek, żeby się dołączyć, ale nie

było chętnych. Felipe z Procession i Capilli

świrował na punkcie tego kawałka, a że Procession,

w przeciwieństwie do Capilli, nie

miało w tamtym czasie żadnego numeru i

możliwości nagrań, to padło na Capillę. Zresztą

Felipe był z nami w kontakcie od pierwszych

tygodni naszego wyjścia na świat, pamiętam,

że wymieniliśmy się naszymi debiutami

zaraz po premierze. Niezły z niego herbatnik,

swoją drogą. Jeśli kiedykolwiek odrodzi

się Sabbath z Dio, to on pewnie będzie

na wokalu. Co do metalowej estetyki w perspektywie

religijności… Na pewno z wiekiem

człowiek się radykalizuje i pewne rzeczy już

nie uchodzą płazem. Parę lat temu wzruszałem

ramionami, albo nie zwracało to zbytnio

mojej uwagi. W tamtym czasie Procession i

Capilla to były dla mnie po prostu świetne

doom metalowe załogi z fajnymi ludźmi, a

teraz są to świetne doom metalowe załogi z

fajnymi ludźmi, którzy błądzą w istotnych

aspektach życia. Cały ten metalowy diabolizm,

"hajl szmatan", odwrócone krzyże i tego

typu rzeczy... ja wiem, że to trochę "tradycja"

gatunku, ale ja bym się trzymał z daleka. Nawet

King Diamond o tym śpiewał w "Dangerous

Meeting" (śmiech).

Jeszcze co do splitu z Capillą - dobór coverów

był powiedzmy, w miarę neutralny

światopoglądowo jeśli idzie o teksty, ale nie

mieliście nic przeciwko grafikom które

znalazły się na odwrocie koperty? Szata

graficzna zdaje się odgrywać dla Was

istotną rolę, a tutaj jej wydźwięk był jednoznaczny.

Musiałem sobie odświeżyć te obrazki i rozumiem,

że chodzi Ci o ten kolaż elementów

loga Mayhem z tym koziołkiem z płyt Angel

Witch. Całą oprawę graficzną wziął na siebie

Claudio, mózg Capilli, więc nie wtrącaliśmy

się. Dla mnie wydźwięk był dokładnie taki

jak pisałem wcześniej: okładka to kolaż okładek

albumów, z których pochodziły oryginały

coverów, a ten obrazek z tyłu to kolaż

charakterystyczny elementów graficznych

obu oryginalnych kapel. Nie powiem, pamiętam,

że brwi mi się lekko uniosły, ale machnąłem

ręką. Teraz pewnie bym z Claudiem

pogadał o zmianie. Chociaż, może nie, teraz

po prostu wydalibyśmy to sami.

Michał odpowiada za wokale, Paweł za

bębny - to wiemy. Jak dzielicie się pozostałymi

obowiązkami? Gitary, teksty, komponowanie?

No masz, teraz wszyscy będą sobie robili jaja

i mówili do mnie "Paweł"... Generalnie

Michał przynosi zdecydowaną większość

muzyki, a ja większość tekstów, ale to kwestia

płynna, np. "Anubis" to całkowicie numer

Michała. W studio było różnie, w zależności

od sesji. Na "In Partibus…" Michał nagrał

wszystkie wokale i gitary, ja bębny, a taki jeden

kolega z Ziemi Żelaza pomógł nam i nagrał

nam bas. Na "Doominicanes" było tak

samo, jedynie w "Militis…" dograłem trochę

chórków i wokali w tle. Sesja "Deus…" już

była bardziej skomplikowana pod tym względem,

tradycyjnie Michał nagrał gitary i wokale,

ja bębny i chórki, a bas i gitary akustyczne

nagrał nasz gitarzysta koncertowy i nadworny

nagrywacz, Kawaler Jacque, podobnie

jak dwie solówki - do "Pale Lady…" i do

"Eremitus". Ostatnia sesja, czyli te trzy najnowsze

kawałki były nagrywane nieco eksperymentalnie,

a mianowicie Michał skupił się

tylko na wokalach i zagrał solo do "Anubisa",

ja skupiłem się tylko na bębnach, a wszystkie

instrumenty strunowe zostawiliśmy Kawalerowi

(wcześniej pisałem jak było z basem),

byliśmy ciekawi jak taka zmiana wpłynie na

brzmienie. Stylowo jest to bliższe temu, jak

brzmimy na żywo.

Czy Evangelist od początku do końca

zakłada swoje istnienie jako tworu 2-

osobowego, wspieranego na żywo przez

muzyków sesyjnych, czy to kwestia waszej

"wybredności" w doborze współpracowników?

Dopuszczacie możliwość poszerzenia

składu na stałe? Wątpię żeby nie było

chętnych do grania w Evangelist…

He, zdziwiłbyś się. Straciliśmy mniej więcej

rok czasu na samym początku, próbując znaleźć

wokalistę i basistę, ale poszliśmy po rozum

do głowy i jakoś udało mi się namówić

Michała na śpiewanie. Forma duumviratu,

raczej zostanie na stałe, nie jesteśmy aż tak

aktywni, żeby formować stały, pełny skład,

grać regularnie próby itd. Powiem szczerze,

że ostatni raz solidnie pograłem na Dutch

Doom Days, czyli kilkanaście miesięcy temu,

tacy to z nas muzycy. Czy są chętni do grania

z nami teraz? Nie sądzę, ale nie mam

zamiaru się przekonywać i wystawiać ogłoszeń.

Straszni z nas nudziarze, zawiedlibyśmy

wszystkich chętnych.

Czy po uspokojeniu sytuacji z pandemią

macie zamiar rozpocząć regularne koncertowanie,

czy powinniśmy się już przyzwyczaić

do faktu że Evangelist to zespół który

będzie dane zobaczyć najbardziej zagorzałym

wybrańcom, raz na kilka długich lat?

Kto się jeszcze nie przyzwyczaił, temu już

nic nie pomoże. Tak jak wspominałem, nie

gramy "za piwo", za "zobaczy się" i generalnie

poniżej kosztów. Ten etap przerabialiśmy ze

swoimi starymi kapelami kilkanaście lat temu.

Nasz czas jest cenny i nie będziemy go

marnować na takie eskapady, a to, że mieszkamy

teraz w różnych miastach, półtorej

godziny samochodem od siebie, nie ułatwia

sprawy. Piosenki na czwarty album czekają

na ogrywanie i to jest na teraz nasz priorytet.

Dzięki za rozmowę. Ostatnie słowa do czytelników?

Nic mi nie przychodzi do głowy. Nauczcie

się modlić na różańcu.

Piotr Jakóbczyk

Foto: Evangelist

66

EVANGELIST


HMP: Pierwszą płytę "Ipse Venena Bibas"

stworzyliście bardzo szybko, bo ukazała się

raptem rok po założeniu zespołu. Nad "Sator

Omnia Noctem" pracowaliście już znacznie

dłużej, pewnie choćby dlatego, że nie

chcieliście obniżyć lotów po udanym debiucie?

Legionem: Komponowanie utworów, ich

aranżacja i nagrywanie zajęło trochę czasu.

Kiedy nagraliśmy "Sator Omnia Noctem",

postanowiliśmy odłożyć te kompozycje na

kilka miesięcy, by potem znów je przesłuchać

tak obiektywnie, jak tylko mogliśmy.

Na tym etapie pojawia się już presja czy

niekoniecznie, nawet jeśli na horyzoncie pojawia

się już opcja współpracy z wytwórnią

i chciałoby się zaoferować jej jeszcze lepszy

materiał?

Nie, nie mieliśmy żadnej umowy przed skończeniem

tego albumu. Komponujemy i gramy

dla siebie i dla tych, którzy są odpowiednio

wrażliwi, by zrozumieć naszą sztukę.

Znalezienie wytwórni jest priorytetem drugorzędnym.

Dlaczego Metal On Metal Records? Czujecie,

że pasujecie do profilu tej wytwórni, a

pasja właścicieli przekłada się na jej funkcjonowanie?

Metal On Metal jest dobrą wytwórnią i do

niej pasujemy, a relacje międzyludzkie też są

dla nas bardzo ważne.

To był kluczowy moment w krótkiej historii

waszego zespołu?

Krótka czy długa, czas jest relatywną jednostką

miary. Mamy wiele wspomnień, ukrytych

w mroku nocy.

Nowych utworów musieliście mieć więcej

niż potrzeba na płytę, skoro wcześniej wyszedł

split "One In Desolation Four In Malediction"

z trzema waszymi, premierowymi

kompozycjami?

Skomponowaliśmy te utwory specjalnie na

ten split. Skład też jest nieco inny, bo mamy

nowego basistę, Cerberusa. Szukaliśmy odpowiedniego

brzmienia dla tego materiału,

stworzonego w innym czasie z innymi ludźmi,

więc jeśli odsłuchasz i album, i split, zauważysz

to.

Bez idoli i wylewności

"Czas jest relatywną jednostką miary"; "Krótko czy długo, czas to relatywna

jednostka miary" to, zdaje się, ulubione slogany muzyków włoskiego Legionem.

Szkoda, że nie rozwinęli niektórych wątków, bo nieźle grają occult hard

rocka i doom metal, ale w sumie nieco bardziej zainteresowało ich tylko pytanie

o włoski, kultowy zespół PFM...

Hard rock, proto metal, occult/doom - jak

zwał tak zwał, etykietki nie są najważniejsze,

ale jedno jest pewne: nowoczesne

dźwięki was nie interesują, Legionem zdecydowanie

tkwi pod względem muzycznym

w przeszłości, cofając się w poszukiwaniu

źródeł inspiracji nawet do przełomu lat 60. i

70.?

"zdecydowanie tkwi pod względem muzycznym

w przeszłości", niekoniecznie... (akurat

tak się składa, że znam wasze płyty -

przyp. red.) Gramy włoski dark sound, a w

naszej wizji tego brzmienia (pomyśl o pracach

Violet Theater i Antonius Rex) jest mało,

ale za to cennego eksperymentalnego

komponentu, coś pomiędzy awangardą, a ariergardą

oraz naszym mrokiem. Lubimy też

black.

Warto tu zauważyć, że włoska scena progresywna

i hard'n'heavy wydała od końca

lat 60. mnóstwo świetnych zespołów - ich

jedynym problemem było to, że w większości

nie zdołały się przebić; Premiata Forneria

Marconi byli tu jednym z nielicznych wyjątków,

a to i tak dzięki temu, że zdołali

zainteresować swą muzyką członków Emerson,

Lake & Palmer?

Istnieje autobiografia napisana przez Franza

di Cioccio, perkusistę Premiata Forneria

Marconi. W "Due volte nella vita" opisuje

on doświadczenia jego zespołu za granicą i

wyjaśnia sytuację włoskich zespołów. Polecam

tę książkę, jest naprawdę interesująca.

Premiata Forneria Marconi mieli spore

umiejętności, ale też siłę woli, by wyłamać się

ze swoich muzycznych i, co najważniejsze,

terytorialnych granic. Jak już wspomniałeś,

"zwykle nie udawało im się odnieść sukcesu

międzynarodowego", ale prawda jest taka, że

większość z ich w ogóle nie próbowała. Dla

niektórych niszowy rynek muzyczny może

być klaustrofobiczny, ale dla innych może

być wręcz komfortowy. A Włochy mają

wspaniałą architektoniczną niszę. Premiata

Forneria Marconi mieli okazję zagrać przed

zespołami, które odniosły światowy sukces.

Dwukrotnie otwierali koncerty Deep Purple

w 1971 roku w Rzymie i w Bolonii, a swój

melotron kupili od keyboardzisty

Genesis po koncercie

w Szwajcarii we wczesnych

latach 70. Tak jak można tu

zauważyć, kluczem są interakcje

z innymi zespołami i

chęć przekraczania granic.

Jest jakiś zespół, krajowy czy

zagraniczny, któremu chcielibyście

dorównać, którego płyty

są dla was niedoścignionym

wzorem?

Nie. "Występy piosenkarzy i aktorów

sprawiają, że rzygam. Szczam

na twoich bohaterów." (tłum. z włoskiego)

- Nerorgasmo

(Na Black Sabbath, Pagan Altar

czy Death SS też? - przyp.

red.). Druga płyta, drugi tytuł w

języku łacińskim - mają jakieś dodatkowe

znaczenie, czy po prostu chcieliście

być oryginalni, jakoś się wyróżnić?

Jest dokładnie tak, jak powiedziałeś. Nasz

pierwszy album ma tytuł po łacinie i tak jest

z drugim. Jesteśmy Włochami, umiemy używać

łaciny, więc to robimy.

Ale z tym "AEAJATMOAAMVMSG-

STGJEZ" to już zaszaleliście - jakoś trudno

sobie wyobrazić jak mógłby być zapowiadany

na koncertach - a teraz numer o

tytule, którego nawet my nie jesteśmy w

stanie wymówić? (śmiech)

Nie zapowiadamy utworów na naszych koncertach.

Jeśli występujesz na koncercie, jesteś

na scenie, to graj, a nie gadaj.

Jak widać ta zasada obowiązuje u was również

w wywiadach... Teksty są dla was

równie ważne jak muzyka, nie należycie do

zespołów śpiewających o niczym i każda

kompozycja to musi być zwarta całość,

lirycznie i muzycznie?

Każde słowo to pewna historia. Wspólną cechą

jest rozczarowanie teraźniejszością, która

nie należy do nas.

"Sator Omnia Noctem" to wasza kolejna,

krótka płyta, trwająca w granicach 35 minut.

Jak dotąd nie doczekaliście się winylowych

wydań waszych albumów, bo to

pierwsze, co przychodzi w takiej sytuacji na

myśl, ale chyba nie bez powodu przygotowujecie

tak zwarte albumy: mniej często

znaczy więcej, a wypełniaczy nikt nie lubi?

Krótko czy długo, czas to relatywna jednostka

miary.

Co planujecie obecnie? Z koncertów raczej

nic nie będzie, może więc w tak zwanym

międzyczasie sprokurujecie jakiś kolejny,

krótszy materiał albo zaczniecie tworzyć

utwory na trzeci album, żeby nie siedzieć

bezczynnie i stopniowo podsycać zainteresowanie

Legionem?

"Krótszy materiał"? Hmm, to jest bardzo interesujące.

Dzięki za tę nieświadomą sugestię!

Wojciech Chamryk, Szyman Paczkowski,

Sara Ławrynowicz

LEGIONEM 67


Nie było też czasem tak, że mogliście wrócić

do grania klasycznego heavy/hard rocka

dopiero teraz, po nabraniu przez lata odpowiedniego

doświadczenia, dojściu do wniosku,

że w prostocie siła, kiedy za młodu,

niezależnie od stylistyki, chce się zwykle

tworzyć rzeczy jak najbardziej efektowne i

rozbudowane?

Nie mogę tego wykluczać na poziomie podświadomości.

Ale nadal sprowadza się to do

tego, że po prostu kochamy ten styl muzyki i

chcieliśmy tak brzmieć.

HMP: Przez wiele lat graliście różne, mniej

lub bardziej ekstremalne, odmiany metalu -

co sprawiło, że w końcu zwróciliście się do

jego najbardziej klasycznej, wręcz archetypowej,

formy?

Bernd Wener: Wszyscy wywodzimy się z

całkiem różnych zespołów, przed powstaniem

Old Mother Hell przez lata graliśmy

różne odmiany metalu. Wydaje mi się, że

Old Mother Hell jest jego kwintesencją, najbardziej

podstawową formą, którą kocha każdy

z nas. Nie mieliśmy planu, żeby napisać

taką muzykę, po prostu zrobiliśmy to, co

uwielbialiśmy.

Nie znaczy to jednak, że przez te wszystkie

Czysty przypadek

Old Mother Hell z powodzeniem wskrzeszają formułę metalowego tria,

grając przy tym archetypowego heavy rocka/doom metal, dźwięki z przełomu lat

70. i 80. ubiegłego wieku. Ich drugi album "Lord Of Demise" ponownie

potwierdza, że są tradycjonalistami, chociaż wokalista i zarazem gitarzysta Bernd

Wener zastrzega, że jeśli tylko blackmetalowy fragment będzie pasować do ich

utworu, to na pewno zeń skorzystają.

ponownie śpiewać i grać na gitarze, podjęliśmy

taką próbę i byliśmy bardzo zadowoleni z

jej wyniku. Tak narodziła się forma power

trio.

Klasyczne składy sprzed lat, choćby

Cream, były tu dla was przykładem, potwierdzeniem,

że nie musicie grać w pięciu

czy w sześciu, żeby osiągnąć odpowiednie

efekty, nie tylko w studio, ale przede wszystkim

na żywo?

Cóż, oczywiście są rzeczy, których nie można

zrobić tylko w trójkę, przynajmniej na żywo.

Nie możemy robić podwójnych leadów, gitarowych

harmonii, ani złożonych aranżacji

współbrzmiących wielu wokali. Nie robimy

Debiutancka płyta stała się dla was punktem

wyjścia, etapem inicjującym wszystko

w tym sensie, że zyskaliście pierwszych fanów,

pojawiły się recenzje, generalnie pozytywny

odbiór, co dało wam motywację do

kontynuowania tego wszystkiego?

W niektórych momentach wydawało się, że

jest odwrotnie. Podczas pisania nowych

utworów czasami ciężko było nam pominąć

pozytywny odbiór debiutu. Pojawiały się myśli

typu "co pomyślą fani?", co generalnie

utrudniało naszą kreatywność. Chociaż w sumie

nawet gdyby nikogo to nie obchodziło, i

tak byśmy kontynuowali, to tylko kwestia

zna-lezienia jakiegoś kompromisu.

Mieliście jakieś założenia tworząc pierwsze

utwory, od początku świadomie podążaliście

w tym najbardziej tradycyjnym kierunku?

W Old Mother Hell nie ma żadnego planu.

Nigdy nie przypisaliśmy sobie konkretnej

gatunkowej etykiety, ponieważ nie chcemy

ograniczać tego, co robimy. Jeśli powstanie

blackmetalowy fragment, który mógłby pasować

do nowego utworu, z pewnością go dodamy.

Naszym jedynym założeniem jest to,

że każdy z nas musi lubić to, co robimy. Jesteśmy

pod tym względem bardzo demokratycznym

zespołem.

lata zapomnieliście o swoich korzeniach, nie

wracaliście do płyt idoli sprzed lat - potrzebny

był ten impuls, sprzyjający moment?

Moim zdaniem wszystko, co dotyczy Old

Mother Hell, to czysty przypadek. Tak się

złożyło, że napisaliśmy muzykę, którą uwielbiamy,

a fani reagują na nią podobnie jak my.

Formuła power trio była zakładana od początku,

czy wykształciła się metodą prób i

błędów, aż okazało się, że w przypadku Old

Mother Hell sprawdza się doskonale?

Dołączyłem jako główny wokalista w roku

2015, kiedy dopiero zaczynaliśmy jako

czteroosobowy zespół. Po pierwszym koncercie

w 2016 gitarzysta Robert zdecydował się

odejść. Chociaż nie chciałem w tym zespole

Foto: Oliver Stein

tego również w studiu. Chcemy komponować

utwory, które jesteśmy w stanie odtworzyć

na żywo bez pomocy dodatkowego sprzętu.

Ale kreatywność rozwija się z ograniczeń.

Poza tym, o wiele łatwiej jest znaleźć miejsce

na próby i załatwić koncerty, gdy ma się w

kapeli tylko trzy osoby.

Wielu muzyków podkreśla, że tworzą i grają

przede wszystkim dla własnej przyjemności,

ale to chyba zbyt ograniczone, jednostronne

spojrzenie, bowiem dopiero w konfrontacji

z publicznością każda twórczość

nabiera pełnego wymiaru, nawet jeśli jest to

jakiś niszowy gatunek?

Nie mogę mówić w imieniu innych muzyków,

ale ich działanie daje mi wyobrażenie,

że to co robią, wielu traktuje głównie jako

sposób zarabiania pieniędzy. Ale kim jestem,

by to osądzać. Jednak w przypadku Old

Mother Hell, mogę was zapewnić, że nigdy

nie chodziło i nigdy nie będzie chodziło o

pieniądze. Gdybyśmy nie kochali naszej muzyki,

nie bylibyśmy w stanie grać autentycznie

oraz włożyć w zespół serca i duszy.

Myślę, że to właśnie sprawia, że nasze utwory

"współbrzmią" z publicznością. Muzyka to

komunikacja. Fani mogą poczuć, zobaczyć i

usłyszeć to oddanie i przenieść tę energię z

powrotem na scenę, a to jest absolutni niesamowite.

Oczywiście sprzedaż albumów i

koszulek z pewnością jest pomocna w finansowaniu

nowego albumu, ale nie powinna

polegać na dążeniu do wzbogacania się.

Wam udało się o tyle, że "Lord Of Demise"

firmuje Cruz Del Sur Music - uznaliście, że

z promocyjnym wsparciem solidnego wydawcy

macie większe szanse przebicia się, niż

prowadząc interesy zespołu samodzielnie?

Cruz Del Sur to idealne rozwiązanie, bo prezentują

takie samo oddanie do muzycznego

dzieła jak my. Bycie w tej wytwórni to dla

nas wielki zaszczyt i cieszymy się z tej współpracy.

Uwierz mi, mamy jeszcze wiele spraw

do załatwienia nawet bez udziału wytwórni,

ale nie mielibyśmy tego w żaden inny sposób.

68

OLD MOTHER HELL


Nie da się jednak nie zauważyć, że znaczenie

takich firm płytowych w dawnym stylu

od lat regularnie maleje, bo coraz większą

rolę odgrywa cyfrowa dystrybucja muzyki -

sami macie przecież Bandcamp, więc po co

wam wydawca, żeby wytłoczył, w niewielkim

przecież nakładzie, płyty winylowe i

CD, co przecież też moglibyście załatwić

sami?

Wcale nie zgodziłbym się, że Cruz Del Sur

to wytwórnia płytowa w starym stylu. To, co

mówisz, może odnosić się do wielkich wytwórni.

Ale poświęcenie i duch niezależnej

wytwórni, takiej jak Cruz Del Sur, i to, co

robią, wykracza daleko poza sprzedaż i

wysyłkę płyt. Z drugiej strony dystrybucja

cyfrowa nie jest tak ważna w naszym rodzaju

muzyki. Mając tylko przychody cyfrowe, bez

sprzedaży fizycznych płyt, koszulek, etc., w

ogóle nie byłoby nas stać na album taki jak

"Lord Of Demise".

Podoba mi się określenie tego co gracie mianem

metalu hand made, a do tego adresowanego

do ludzi bez określonej kategorii

wiekowej, co oznacza, że może trafić do

słuchczy w każdym wieku, co jest chyba dla

was bardzo ważne?

Myślę, że chcesz powiedzieć o nas, że nie kierujemy

naszej muzyki do konkretnej generacji.

Cóż, nadal nie jestem pewien, czy mamy

tylu młodych fanów. Oczywiście na nasze

koncerty przychodzą młodzi ludzie, ale mam

wrażenie, że nasi najbardziej oddani fani są

mniej więcej w naszym wieku, a my już jesteśmy

dość starymi pierdzielami.

Generalnie zresztą ciężka muzyka ma to do

siebie, że na koncertach można cały czas

obserwować odmładzanie się publiczności,

do starszych słuchaczy ciągle dochodzą

młodsi, co jest dobrym prognostykiem, gdy

w przypadku wielu innych stylów czy wykonawców

publiczność starzeje się wraz ze

swymi idolami?

Jak wspomniałem wcześniej większość naszej

publiczności wydaje się nie być już taka

młoda. Mimo to zawsze cieszymy się, że widzimy

tam również młodszych ludzi. Myślę,

że heavy metal pokona czas. Oczywiście cały

ewoluuje, ale sama podstawa tej muzyki jest

ponadczasowa.

Foto: Marc Braner

Pracowaliście nad nagrywaniem "Lord Of

Demise" w szczytowym momencie ataku

Covid-19, to jest w kwietniu i w maju -

wcześniej założyliście, że drugi album

ukaże się w tym roku i kiedy tylko było to

możliwe dokończyliście sesję, by w październiku

doczekać się premiery?

Nigdy nie obchodził nas Covid-19 i data premiery

albumu. Studio zarezerwowaliśmy pod

koniec 2019 roku, aby wydać album gdzieś w

drugiej połowie 2020 roku. Skończyliśmy

pisać materiał w samą porę aby nagrywać w

kwietniu i maju. Potem przyszedł miks i mastering

co trwało do lipca. Następnie masz

około trzech do czterech miesięcy na przygotowanie

wydania, co wcale nie jest czymś

wyjątkowym (grafika musi zostać sfinalizowana,

płyty CD i winylowe muszą zostać

wytłoczone, trzeba rozpocząć promocję itd.).

Od początku wiedzieliśmy, że byłoby wysoce

nieprawdopodobne, abyśmy zagrali choćby

jeden koncert w 2020 roku. Mimo to chcieliśmy,

aby nasze nowe kompozycje zostały

wydane, a nasi fani poczuli się szczęśliwi, że

przynajmniej mają nowe utwory do posłuchania,

nawet jeśli nie byłoby możliwe granie

ich na żywo.

Ten termin, ustalony pewnie wcześniej

wspólnie z wydawcą, dawał nadzieję, że

najgorsze będzie już za nami, może więc

nawet uda zorganizować się koncerty promujące

płytę, ale to co dzieje się obecnie nie

wygląda zbyt optymistycznie - myślisz, że

czarny scenariusz przeważy i może stać się

tak, że znowu zostanie wprowadzony zakaz

organizowania jakichkolwiek koncertów?

W naszym osobistym harmonogramie na rok

2019 napisaliśmy "premiera gdzieś w drugiej

połowie 2020 roku.". Oczywiście to do dupy,

że nie jesteśmy w stanie zaprezentować albumu

we właściwy sposób na żywo, ale to wcale

nie powstrzymało nas przed wydaniem nowego

materiału. Osobiście uważam, że w

2021 roku też nie zobaczymy żadnych prawdziwych

koncertów. Może niektóre z imprez

typu "ograniczone do 100 osób siedzących

na ławkach, ale...", ale nie takie, w których

stoimy ramię w ramię, krzycząc, pocąc

się i popijając piwo. Po prostu nie spodziewam

się, że to nastąpi w najbliższym czasie,

nawet jeśli szczepionka działa dobrze.

Macie jakiś rezerwowy plan promocyjny na

taką ewentualność? Choćby loncert transmitowany

w sieci, zorganizowany na przykład

w jakiejś zaprzyjaźnionej miejscówce -

klubie, czy nawet w waszej sali prób, jakiś

teledysk czy nawet lyric video do utworu

czy dwóch, czy, póki co, niczego takiego nie

rozważacie, licząc na korzystny rozwój

wydarzeń?

Nie wyobrażam sobie takich koncertów z

udziałem Old Mother Hell. Byłoby po prostu

dziwnie udawać, że jest na nich publiczność.

Nie da się zastąpić potu kapiącego z

sufitu, fanów krzyczących tak, aż pękają im

płuca i energii prawdziwego koncertu na żywo,

ustawiając tylko kamery i streamując

wideo. Gdyby tak było, MTV prawdopodobnie

nadal by żyła i działała. Staramy się więc

skoncentrować na pracy nad nowym materiałem,

i mamy nadzieję, że nasz trzeci album

powstanie już wkrótce.

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

Foto: Old Mother Hell

OLD MOTHER HELL

69


HMP: Już przy okazji rozmowy dotyczącej

płyty "Divided By Darkness" ustaliliśmy,

że jesteś totalnym pracoholikiem, ciągle

pracującym nad kolejnymi utworami. Wygląda

na to, że twój stan w krótkim czasie

uległ znacznemu pogorszeniu, skoro w niecałe

półtora roku zdołałeś wydać nie tylko

"Angel & Abyss Redux EP", ale też kolejny

album? (śmiech)

Nate Garrett: Tak, moim celem w życiu jest

tworzenie muzyki. Więc to jest to, czym się

zajmuję. Mówiąc to, nie wydam albumu w

przyszłym roku, nie obchodzi mnie, co się

stanie. Mam dwanaście naprawdę dobrych

utworów demo, ale Spirit Adrift absolutnie

nie zamierza wydać albumu w 2021 roku.

Istne szaleństwo

Nate Garrett miał, mimo pandemii, bardzo pracowity rok: nie dość, że

wydał najciekawszy w dorobku Spirit Adrift album "Enlightened In Eternity", to

jeszcze zajmował się masą innych spraw, związanych nie tylko z tym zespołem.

Do tego potrafił okiełznać swój pracoholizm, bo już na wstępie naszej rozmowy

podkreśla, że Spirit Adrift nie wyda w przyszłym roku kolejnej dużej płyty. Ale,

ciekawostka: materiał na nią ma już oczywiście gotowy.

W sumie nie jest jeszcze z tobą tak źle,

skoro taki Chris Black potrafił wydać pod

szyldem Professor Black trzy albumy jednego

dnia (śmiech). Przyznasz jednak, że

taka twórcza nadaktywność może też mieć i

złe strony, bo w końcu ludzie, poza tymi

najbardziej oddanymi fanami Spirit Adrift,

mogą poczuć przesyt twoją muzyką, uznać,

że jest jej za dużo?

Chris Black jest rewelacyjny. Dawnbringer

był dla mnie wielką inspiracją we wczesnych

czasach Spirit Adrift. Na początku Chris

pomógł mi uwierzyć, że mógłbym stworzyć

Spirit Adrift sam. Jeśli chodzi o przeciążenie

ludzi, nie obchodzi mnie to. Nie obchodzi

mnie w ogóle, co inni myślą lub mówią o mojej

muzyce. Jeśli uważam, że jest dobra, to

tylko to się liczy. Nie tworzę muzyki, żeby

zadowolić krytyków lub nieznajomych. Tworzę

ją, ponieważ jest ona moim celem w życiu.

Ta płyta przebiła już wszystko, co dotąd

zrobiliśmy, a reakcja na nią była niepodobna

do niczego, czego dotychczas doświadczyliśmy.

Więc najwyraźniej nikt nie jest przesadnie

przeciążony.

I o to chodzi! W momencie premiery "Divided

By Darkness" miałeś już gotowy materiał

demo kolejnej płyty - pracując nad nim

dokonywałeś jeszcze selekcji, pewne utwory

wypadły, zastąpione nowymi, czy też już

nie kombinowałeś, skupiłeś się na dopracowaniu

tych ośmiu już wyselekcjonowanych?

Za każdym razem, gdy tworzę materiał na

album, piszę przynajmniej kilka kawałków,

które wyrzucam. Myślę, że tym razem tylko

jedna, góra dwie piosenki zostały wyrzucone.

Kiedy już wiedziałem, że mam wystarczająco

dużo świetnych kompozycji na album, tylko

je udoskonalałem.

Zdarza się, że wracasz do takich starych

pomysłów, czy też masz tyle nowych, że nie

ma o tym mowy, bo te kolejne są znacznie

ciekawsze?

Świetne pytanie. Nigdy nie próbuję poprawiać

starego utworu. Masz całkowitą rację,

nowe jest zawsze bardziej ekscytujące i interesujące.

Byłem w kilku zespołach, które używały

naprawdę starych pomysłów, a to zły

znak. Rzeczy mają tendencję do pogarszania

się, kiedy za bardzo skupiasz się na przeszłości.

Foto: Dillan Vaughn

Bywa, że odrzucasz jakiś utwór, bo nie jesteś

w stanie stworzyć w studio w 100 %

jego takiej wersji, która pojawiła się w twoich

wstępnych założeniach? Dajesz wtedy

później takiej kompozycji drugą szansę czy

nie ma zmiłuj, trafia do kosza i po sprawie?

Zanim wejdziemy do studia, przygotowuję

demo całego albumu, aby każdy utwór zawsze

był odpowiednio dopracowany. Ilość

preprodukcji, które zrobiliśmy z Marcusem,

to istne szaleństwo.

Nie myślałeś w takiej sytuacji o stworzeniu

banku riffów, z którego - oczywiście za pewną

opłatą - mogliby korzystać ci gitarzyści,

którym wena nie dopisuje tak jak tobie, a

terminy ich gonią? (śmiech)

Zabawne pytanie, a tak właściwie to otrzymywałem

wiele wiadomości od przypadkowych

ludzi o dogranie solówek gitarowych

czy czegokolwiek innego do ich nagrań. Zrobiłem

kilka z nich tylko po to, żeby być dobrym

człowiekiem, ale w końcu musiałem zacząć

mówić ludziom, że to będzie ich kosztowało

trochę pieniędzy. Po prostu nie miałem

czasu. Kiedy zacząłem mówić ludziom,

że to będzie coś kosztować, nagle nikt nie był

już zainteresowany. Więc przypuszczam, że

nie chcieli po tym wszystkim, żebym grał dla

nich na gitarze!

Albo są bardzo oszczędni i lubią dostawać

coś za darmo... Znowu nagrałeś całą płytę

tylko z perkusistą Marcusem Bryantem, nie

zaprosiłeś nawet żadnego gościa, tak jak na

poprzednim albumie - tak jest, mimo wszystko

łatwiej, możesz skoncentrować się w

pełni na tym, co masz po kolei zrobić?

Taaa, to jest po prostu najbardziej efektywny

i skuteczny sposób. To nie jest niespotykane,

żeby tylko jedna osoba grała na gitarze rytmicznej.

Choćby James Hetfield i Dave

Mustaine dublują swoją własną gitarę rytmiczną.

Ja też tak robię, gram też wszystkie

solówki, a także partie gitary basowej. W ten

sposób jest super napięcie i mogę lepiej zrozumieć,

jak wszystkie elementy współbrzmią

ze sobą.

Ale koncertowy skład i tak musi nauczyć

się później tego materiału - udział innego

basisty czy gitarzysty nie wpłynąłby korzystnie

na brzmienie, nie nadałby mu nieco

bardziej uniwersalnego wymiaru?

Skupiam się na jednej rzeczy na raz. Jakiekolwiek

zadanie jest przed nami, chcę je wykonać

z jak najlepszym skutkiem. Próbowaliśmy

w studio różnych rzeczy. Najlepiej brzmimy,

kiedy Marcus gra na perkusji, a ja na

instrumentach strunowych. Na dwóch ostatnich

albumach brat Marcusa, Preston, grał

na syntezatorze i klawiszach, i to nam się

sprawdza.

Doom metal w twoim wydaniu staje się

coraz bardziej nieoczywisty, momentami

wręcz psychodeliczny, tak jak choćby w finałowym

"Reunited In The Void", a do tego

jest to kolejny dowód na to, że nie zamierzasz

rezygnować z długich, rozbudowanych i

epickich kompozycji?

Nie mam żadnych zasad ani oczekiwań co do

muzyki, którą robię. Chcę tylko tworzyć dobrą

muzykę. Podstyle nie mają dla mnie znaczenia.

Jeśli muzyka jest autentyczna, to

70

SPIRIT ADRIFT


tylko to ma znaczenie.

Potwierdzają to też covery, które dobrałeś

na "Angel & Abyss Redux EP" - kiedyś

opowiadałeś nam już o wyborze "Man Of

Constant Sorrow" Dicka Burnetta na split

z Khemmis, teraz sięgnąłeś po utwory

Roky'ego Ericksona i Jimiego Hendrixa -

świat muzyki jest tak bogaty, że nie ma co

ograniczać się do kilku metalowych czy

hardrockowych klasyków, bo było by to po

prostu nudne: i dla ciebie, i dla słuchaczy?

Tak, myślę, że o wiele ciekawiej jest tworzyć

covery, które zaskakują. To powiedziawszy,

nagraliśmy cover "Supernaut" Black Sabbath,

co jest bardzo oczywistym wyborem,

dodaliśmy do tego jednak swój własny

akcent.

Miewasz sygnały, szczególnie od młodszych

słuchaczy: kurczę, posłuchałem oryginału,

dobre to!?

Tak, mam nadzieję, że Spirit Adrift może to

zrobić, edukując młodszych fanów w temacie

świetnej muzyki.

Przy okazji jesteś też więc popularyzatorem

wartościowej muzyki w metalowym środowisku,

co też jest nie do przecenienia. A

propos popularyzacji: "Enlightened In Eternity"

ukazuje się nakładem Century Media,

wygląda więc na to, że kilka lat twojej

ciężkiej pracy przyniosło efekty?

Dziękuję, to naprawdę wiele dla mnie znaczy.

Miło to słyszeć. Tak, za każdym razem,

gdy Spirit Adrift wydaje nową muzykę lub

planuje trasy koncertowe, reakcja jest większa

i lepsza niż wcześniej. Wszystko staje się

coraz lepsze i jesteśmy za to wdzięczni.

Jak skończysz nagrywać album, musisz zagrać

trasę, tak to już działa - mówiłeś nam

ostatnio, ale akurat od marca tego roku już

to tak nie wygląda - komu jak komu, ale

zespołowi takiemu jak Spirit Adrift koncertowa

nieaktywność doskwiera chyba bardziej

niż innym?

Nikt nie może teraz koncertować, więc powiedziałbym,

że jesteśmy bardziej aktywni

niż większość zespołów w tym roku. Mamy

zaplanowane trasy koncertowe na przyszły

rok, ale kto wie, czy to się uda. Byłem bardzo

zajęty w czasie lockdownu, a zespół odnotowuje

w tym roku największe sukcesy w

sprzedaży albumów oraz merchu. Stworzyliśmy

tonę materiałów, takich jak teledyski i tego

typu rzeczy, aby promować album. Tak

więc Spirit Adrift był naprawdę bardzo zajęty

w tym roku, mimo że nie był w trasie koncertowej.

Rozproszenie uwagi

Zespoły preferują różną formułę działania. Jedni wolą pracę zespołową,

gdzie istnieje konkretny podział obowiązków i każdy odpowiada za swój konkretny

zakres. Są jednak typy "Zosi Samosi". Do takich osób należy Trevor Church z

zespołu… właściwie to bardziej solowego projektu, niż zespołu zwanego Haunt.

Sam tworzy, nagrywa wokale oraz wszystkie partie instrumentów i jeszcze w dodatku

sam wydaje swoją muzykę. Wytłumaczył nam, dlaczego akurat taka forma

pracy mu najbardziej odpowiada.

HMP: Haunt to jedna z tych kapel, która z

solowego projektu przekształciła się w regularny

zespół. Jak do tego doszło?

Trevor Church: Haunt nadal pozostaje solowym

projektem, ale działa także jako pełny

zespół podczas koncertów. Kiedy zaczynałem

pracę nad utworami Haunt, miałem inną

aktywną kapelę - Beastmaker, ale otrzymując

wiele zaproszeń na koncerty i festiwale,

potrzebowałem muzyków, dlatego musiałem

uformować pełny skład w celu grania na

żywo. Jednak studio nagrywałem sam wokale

oraz wszystkie instrumenty. Na płycie dopisałem

niektórych muzyków, z którymi gram

na koncertach, ale wolę to wszystko robić

sam. Ciągle tworzę muzykę, a w dodatku jestem

ojcem, dlatego nie mam czasu, by mieć

garażowy zespół.

Co było decydującym czynnikiem, że zdecydowałeś

się grać klasyczny heavy?

Generalnie aspekt gitary prowadzącej. Uwielbiam

solówki gitarowe i to było coś, co w

dużej mierze wymarło w latach dziewięćdziesiątych

ale nie odeszło całkowicie, dlatego

uważam, że klasyczny hard rock i heavy metal

z solówkami gitarowymi to idealna muzyka

dla moich uszu.

W tym roku nagrałeś aż trzy albumy. Ja

utrzymujesz takie tempo?

To nie zupełnie prawda, bo "Mind Freeze"

zostało nagrane w 2019 roku, ale przez pewne

opóźnienia wyszło dopiero w 2020.

"Flashback" jest jedynym nowym albumem

nagranym w 2020 roku oraz dwóch EPek,

które wypuściłem jako nowy album z wieloma

nowymi dogrywkami. Samodzielna praca

nad muzyką jest moją właściwą motywacją.

Stworzyłem także domowe studio, które jest

wystarczająco duże, więc nie mam żadnych

ograniczeń w tworzeniu i nagrywaniu.

W ogóle jak dużo czasu potrzebujesz, by

stworzyć materiał na album?

Czasem niewiele. Zawsze mam wokół siebie

wiele gitarowych riffów, dzięki czemu szybko

zaczynam tworzyć nowe utwory. Piszę kawałek,

następnie po wymyśleniu jego instrumentacji

gram na perkusji akustycznej. To

najdłuższa część tego procesu, zwykle trwa to

około 4-5 dni ślęczenia. Czasami przez cały

dzień. Nagranie gitary i basu zajmuje mi około

jednego dnia. Syntezatory dogrywam w

następnym dniu. Wokale mogą czasem zająć

mi dwa tygodnie, ponieważ w tej fazie często

zdarza mi się modyfikować teksty.

Masz już zaplanowane kolejne wydawnictwa?

Prawie skończyłem mój następny album,

który zostanie wydany dopiero w 2021 roku.

Nazywam to pięknym rozproszeniem uwagi,

bowiem niektóre utwory skomponowałem z

pomocą fanów. W związku z faktem, że zawsze

mam mnóstwo niedokończonego materiału,

pomyślałem, że fajnie byłoby to opublikować

na Facebooku i poprosić fanów o dopisanie

poszczególnych partii, których nie

ukończyłem. Zrobiłem tylko kilka takich

utworów, reszta powstała w sposób dla mnie

standardowy.

Porozmawiajmy o albumie "Flashback".

Sam opisujesz go jako najbardziej rozwi-

Brak koncertów w ostatnim półroczu zrekompensowałeś

sobie pewnie w wiadomy

sposób, masz więc pewnie w zanadrzu zapas

nowiutkich utworów i nie zawahasz się

ich użyć przy pierwszej, możliwej okazji?

(śmiech)

Owszem, mam kilka utworów demo, ale jak

już mówiłem, nie wydamy albumu w 2021

roku. Nie ma, kurwa szansy.

Wojciech Chamryk, Sara Ławrynowicz,

Kacper Hawryluk

Foto: Haunt

HAUNT

71


niętą postać swej twórczości.

Po "Mind Freeze", na którym postanowiłem

wymienić mój koncertowy skład, zdałem sobie

sprawę, że nie zmieni to samego procesu

tworzenia. Trudno mi czekać tak długo z

utworami, które nagrałem w wersji demo w

ich surowych, wstępnych wersjach. Skończyło

się na tym, że nagrałem tak trzy kawałki i

niestety czułem, że praca przedprodukcyjna

była znacznie solidniejsza. Trudno sobie wyobrazić,

jak coś będzie działać, dopóki tego

nie spróbujesz. Więc to był pierwszy raz od

jakiegoś czasu, kiedy oderwałem się od udostępniania

komukolwiek albumu, co nadało

mu bardziej beztroski charakter niż poprzednim

razem. Zwykle jestem bardzo zestresowany,

kiedy pracuję z innymi, ponieważ w

końcu wpadasz do króliczej nory i wszystko

jest zbyt mocno analizowane. Ten album po

prostu się tworzył i został ukończony w sześć

tygodni. Po jego ukończeniu pokazałem jego

ostateczne miksy mojemu przyjacielowi

Marco. Były tam tylko, trzy solówki gitarzysty

Johna Tuckera.

Album otwiera utwór tytułowy. Zaczyna

się dziwnymi dźwiękami. W środku zaś możemy

usłyszeć dość intrygującą partię syntezatora.

Kiedyś pisałem całe utwory na syntezatorach.

To było coś, co działało przez długi

czas ale w przypadku "Mind Freeze" nie eksperymentowałem

z tym zbyt wiele. Byłem

zbyt skoncentrowany na graniu koncertów i

tras po całym świecie. Dopiero co pisałem

nowe kawałki, wydałem EPkę i nagrałem cały

album, zanim skompletowałem skład koncertowy.

To taka refleksja. Ale w końcu podczas

sesji "Mind Freeze", pomyślałem, że

nadszedł czas, aby nad tym popracować. Cieszę

się, że to zrobiłem, ponieważ uwielbiam

łączyć dźwięki syntezatora z resztą.

Sluchając tego albumu słyszę pewne wpływy

AOR.

Myślę, że najbardziej skłaniam się ku muzyce

rockowej, aby uzyskać wiele nowych wpływów,

ponieważ jest ona bardzo uniwersalna i

wykracza poza granice współczesnej muzyki.

Przypuszczam, że dodanie syntezatora do

mojej muzyki jest tym, co naprawdę nadaje

jej ten AORowy klimat, zwłaszcza zbliżony

do Journey.

Jak reagujesz na odbiór swojej muzyki? Czy

negatywne opinie mają dla Ciebie znaczenie?

Uwielbiam pisać i grać na instrumentach, widzieć,

jak ludzie naprawdę cieszą się moją

muzyką. To naprawdę niesamowite uczucie.

Pochodzę z małego miasteczka gdzie kariera

muzyka jest jedynie mrzonką. Od nienawistnych

i negatywnych opinii, co kiedyś przeszkadzało

mi przy Beastmaker, do teraz,

gdy mam prawie 40 lat, zamierzam robić to,

co mam muzycznie do zaoferowania tak czy

inaczej, więc nie zwracam już na to zbytniej

uwagi.

Masz własną wytwórnię Church Recordings.

Powołałeś ją do życia tylko po to, by

wydawać Haunt?

Pierwotnie dla Beastmaker po opuszczeniu

Rise Above Records. Zrobiłem kilka nagrań

i zacząłem wydawać płyty CD, a także kasety

i płyty winylowe. Pracowałem z Shadow

72 HAUNT

Kingdom Records, która była świetną wręcz

kapitalną wytwórnią dla Haunt aż do

"Flashback". Po prostu naprawdę chciałem

przeżyć pełne doświadczenie na zasadzie

"zrób to sam". Bardzo zależało mi na tym,

aby zobaczyć, jak moje projekty kręcą się w

kółko mojego osobistego zarządzania, od pisania,

poprzez nagrywanie, skończywszy na

fizyczny towarze. Chciałem się nauczyć, jak

to wszystko robić, żeby nie polegać na innych.

To naprawdę świetne uczucie.

Jakie zatem jest najtrudniejsze zadanie, z

którym musi się zmierzyć zespół taki, jak

Haunt?

Stworzenie zespołu grającego na żywo jest

dla mnie największym wyzwaniem, nad którym

obecnie pracuję, by mieć nowy, pełny

skład do grania na koncertach. Kiedy jesteś

wokalistą i autorem tekstów, trudno jest odpowiednio

zarządzać muzykami, ponieważ

każdy ma inne rzeczy, które chce robić muzycznie.

Może gdybym był młodszy i nie

miałbym obowiązków rodzinnych, byłoby

łatwiej, ale wtedy nie byłby to już Haunt.

Grałeś w takich kapelach jak Hysteria i

wspomniany Beastmaker. Czy jakieś elementy

ich twórczości znajdziemy w muzyce

Haunt?

Może niektóre z przejść gitarowych, jakie

tworzyłem w Beastmaker. W późniejszych

latach Beastmaker zacząłem używać bardziej

technicznych gitar. W Hysteria jestem

tylko producentem i basistą. Nic dla nich nie

piszę. Jake Nunn pisze całą muzykę i tak naprawdę

to w stu procentach jego zespół, podobnie

jak dla mnie Haunt. Hysteria to Jake,

ale mam studio i jesteśmy świetnymi

przyjaciółmi, więc współpraca układa się bardzo

dobrze.

Haunt wydaje swe albumy jako CD, winyle,

kasety, ale również format cyfrowe. Jesteś

miłośnikiem klasycznych nośnikow,

czy raczej bardziej nowoczesnych form, jak

mp3 czy streaming?

Odkąd opuściłem Shadow Kingdom Records,

Haunt nie używa już komercyjnej

dystrybucji cyfrowej i jest dostępny tylko na

bandcampie. Mógłbym to zmienić, ale zdecydowanie

wolę mieć fizyczne kopie, jak za

dawnych czasów, ale z drugiej strony nie

mam nic przeciwko pobieraniu cyfrowemu, a

ostatnio jestem do tego bardziej skłonny, aby

mieć muzykę na telefonie... Niemniej, nie

używam Spotify i podobnych wynalazków.

Muzyka Haunt wydaje się być idealna do

grania na żywo. Jaki koncert wspominasz

najlepiej?

No cóż, ostatnim koncertem był Hell Over

Hammaburg w Niemczech i mieliśmy niesamowite

przyjęcie ze strony publiki. Zaczęło

się dobrze, a potem przyszedł Covid.

Jak według Ciebie brzmi definicja sukcesu

młodego heavy metalowego zespołu?

Jeśli nagrasz album, wypuść go i graj koncerty,

tak według mnie wygląda sukces. Największe

znaczenie mają drobnee osiągnięcia.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Łukasz Sobala

HMP: Cześć Colin, na początku chciałem

pogratulować Ci świetnego albumu!

Colin Hendra: Dziękuje - naprawdę jestem

szczęśliwy, że w końcu udało się go wydać!

Muszę Ci powiedzieć że jestem zachwycony

tym, że album brzmi tak naturalnie.

Wiesz, czasem niektóre zespoły starają się

zabrzmieć jak w latach 80-tych, ale brzmi to

dość sztucznie, ale Wasz sound to

naprawdę coś! Domyślam się że to nie tylko

sztuczka studyjna, ale też temat sprzętu

którego używacie na codzień?

No tak, co prawda samo granie uważam za

najważniejszy aspekt tego wszystkiego, ale

faktycznie, sprzęt jakiego używasz jest również

szalenie ważny a na pewno ważniejszy

niż cała reszta, jak to ująłeś, sztuczek studyjnych.

Staramy się grać na, jak to nazywam,

klasycznym sprzęcie - czasami wychodzi

że jest to już niezły vintage! Używamy na

przykład oldschoolowego werbla - to Ludwig

Supraphonic LM400 z 1978 roku, ale na

przykład blachy to już Zildjian K, które są

stosunkowo nowe, ale brzmią dość staro i

"ciemno". W studiu w którym nagrywaliśmy,

mieliśmy do dyspozycji pięć dość wiekowych

headów Marshalla i przyznam Ci się, że użyliśmy

większość z nich.

Pierwszy numer z którym zapoznaliście fanów,

był singlowy "Spirit and Fire". Dlaczego

akurat ten kawałek wybraliście jako pilota

całej płyty?

"Spirit and Fire" w zasadzie zawiera wszystkie

najważniejsze elementy które możesz

znaleźć na płycie no i świetnie wprowadza w

temat "Zesłania Ducha Świętego" (angielskie

"Pentecost" - przyp. red.). Ok, niech będzie

że prócz tych powodów, wybraliśmy ten

numer również ze względu bardzo chwytliwego

refrenu i odlotowej solówki gitarowej!

No właśnie - Zesłanie Ducha Świeego…

Czy możemy powiedzieć że nowy album to

w prostej linii tematyczne nawiązanie do

wcześniejszych Waszych płyt?

O tak, to ogólnie po prostu kontynuacja głównego

wątku Wytch Hazel, czyli czegoś na

kształt "wojny duchowej", która towarzyszy

nam w zasadzie od początku, czyli od płyty

"Prelude" i przede wszystkim przy "Sojourn".

"Pentecost" odnosi się do tych samych

tematów, które z poprzednimi płytami spaja

właśnie wspomniany "Spirit and Fire".

Mój ulubiony kawałek z Waszej nowej płyty

to "Archangel". Przyznam Ci, że jestem

zachwycony jak łatwo Wam przychodzi

wplatanie niemal popowych melodii w hardrockowe

riffy. Można powiedzieć że macie

na to pewien "złoty środek"?

Wiesz, w zasadzie kiedy piszę kawałki, niekoniecznie

wybiegam myślami do finałowego

rezultatu. Jeśli chodzi o "Archangel", refren

powstał pierwszy i dał początek całej piosence.

Można powiedzieć, że to podejście trochę

w stylu Ghost, wiesz, popowa melodia która

nabiera szlifu z ostrą gitarą. Ale to wciąż

brzmi jak Wytch Hazel, przynajmniej dla

mnie! Może to kwestia akordów, które w tej

progresji brzmią popowo? Jest tu więcej durowych

chwytów niż zwykle!

Podobne odczucia mam kiedy słucham "I

Will Not", ale tutaj cały ciężar melodyjnoś-


Krajobrazy z Lake District

Angielski Wytch Hazel zawsze jawił mi się

jako zespół ciekawy i dość wyrazisty na scenie

NWOTHM. Ich solidne, bardzo staroświeckie

brzmienie zawsze było czymś, co

od razu przyciągało moją uwagę i nie powiem,

było jednym z czynników, które

wpłynęły na to, że zainteresowałem się tym

zespołem nieco bliżej. Ich najnowszy album

"III: Pentecost" jedynie to zainteresowanie

wzmógł. Nie owijając w bawełnę: dla mnie

to jeden z pretendentów do płyty roku 2020, bo zawiera w sumie wszystko to, co

taki album zawierać powinien: świetne riffy, bardzo dobre brzmienie czy kapitalne

i wpadające w ucho kompozycje. W rozmowie z sympatycznym, acz stonowanym

liderem formacji, Colinem Hendrą, nie szczędziłem pochwał na temat jego nowego

dzieła. Colin z jednej strony okazał się dość powściągliwy w swoich wypowiedziach,

ale z drugiej miałem nieodparte wrażenie, że duże zainteresowanie "Pentecost"

bardzo go raduje. Przeczytajcie, co miał do powiedzenia główny sternik

Wytch Hazel!

ci bierze na siebie chytliwy, rwany riff...

Hmm, a wiesz, że nigdy nie myślałem o "I

Will Not" jako o rzeczy, która jest podobna

do "Archangel"? Ale tak, rozumiem do czego

zmierzasz - oba kawałki to klasyczne samograje,

bardzo łatwo wpadają w ucho. Kiedy

pisałem "I Will Not" dźwięczały mi w głowie

Diamond Head i Angel Witch i dla mnie

ten numer ma bardzo dużo w sobie z NWOB

HM.

Po pierwszych kilku odsłuchach, miałem

niezły dysonans słuchając "Dry Bones".

Prócz bardzo oczywistych hard rockowych

klimatów, pobrzmiewa mi tam dziwnie…

Soundgarden? Pearl Jam? Poszedłem w

swoich dociekaniach za daleko czy faktycznie

coś jest na rzeczy?

Szczerze mówiąc nie jestem w stanie wymienić

chyba ani jednej piosenki Pearl Jam ani

Soundgarden! Może używali podobnych

efektów? Nie wiem, nigdy nie słuchałem tych

zespołów, więc na pewno nie byli oni inspiracją

przy pisaniu "Dry Bones". Efekt którego

użyliśmy na wokalu jest bardziej w stylu Jethro

Tull a partia perkusji przywodzi mi na

myśl pierwszy album The Darkness jeśli

miałbym się nad tym jakoś zastanowić.

Nawet jeśli staram się bardzo mocno nie

porównywać Waszej muzyki do dokonań

zespołów z lat 70-tych czy 80-tych, nie mogę

jakoś pozbyć się wrażenia, że "Pentecost"

ma bardzo mocny klimat legendarnego "Argus"

Wishbone Ash. Ciężko mi nawet

określić dlaczego, ale ułożenie numerów, klimat,

riffy, harmonie i te charakterystyczne,

nieco pompatyczne wokale wciąż przywołują

na myśl tamtą płytę. A kiedy słucham

"The Crown" to jestem niemal pewien, że

kochasz "Argus" tak samo jak ja!

Masz rację - "Argus" to chyba moja najbardziej

ulubiona płyta ever! Faktycznie ma ona

wiele "magicznych" dźwięków. Nigdy nie

mam jej dość, kocham każdą pojedynczą nutę

na tym albumie.

w tych mocniejszych kawałkach. Tak samo

Ashbury - kapitalnie to brzmiało! W studiu

miałem gdzieś z tyłu głowy takie płyty jak

"Night at the Opera" Queen czy niektóre albumy

Black Sabbath, w których Tony Iommi

używał akustycznej gitary. A u nas? To

też niezły folkowy element, który dodaje naszej

muzyce nieco naturalności!

W notce promocyjnej dołączonej do albumu,

można znaleźć kilka ciekawych nazw

które przywołujecie - od bardziej oczywistych,

jak Jethro Tull czy Thin Lizzy, aż po

te mniej oczywiste jak właśnie Fleetwood

Mac. To Wasze ulubione kapele którym oddajecie

cześć, czy może coś w stylu drogowskazów

które wskazują Wam w którym

kierunku podążać?

Uwielbiam Fleetwood Mac - ich produkcja i

sam styl pisania kawałków to coś niesamowitego

i na pewno wywarło to na mnie spory

wpływ. Natura melodii, harmonie wokalne,

zróżnicowane podejście do perkusyjnych partii

- to wszystko jest szalenie inspirujące! Tak

naprawdę lubię wiele gatunków muzycznych

- blues, czasami jazz, więc jestem pewien że

wszystko czego słucham ma swoje odniesienie

w mojej muzyce. Oczywiście nie wszystkie

inspiracje od razu są wychwytywalne w

mojej muzyce, niektóre trzeba wyłapać bo

nie są tak bardzo wprost. Wiadomo że te najbardziej

oczywiste wpływy są od razu słyszalne,

ale jestem pewien że spektrum jest zdecydowanie

szersze niż może się wydawać.

Przez długi czas zastanawiałem się co miało

wpływ na to, że Wasza płyta brzmi tak

prawdziwie, naturalnie, niemalże jak monolit.

Złapałem się na tym, że zamykając oczy

i słuchając "Pentecost", wyobrażałem sobie

piękne angielskie krajobrazy, czyste niebo,

pola pszenicy, starożytne budowle…

Wiesz, jeżdżę przez angielskie wsie praktycznie

przez cały tydzień, albowiem pracuję w

Cumbrii, sercu tzw. Lake District. Jednak

kiedy piszę muzykę, zwykle robię to w nudnej

przestrzeni sali prób, siedząc przy fortepianie

czy czasami sięgając po gitarę albo

próbując jakichś perkusyjnych beatów. To

tam też powstają wszystkie demówki. Mimo

to, skupiam się zwykle na tej duchowej, emocjonalnej

stronie tych wszystkich dźwięków.

Kawałek jest wtedy dobry, kiedy faktycznie

coś do niego czuję, wiesz, wypływają z niego

jakieś emocje. Ale muszę przyznać, że bardzo

mnie cieszy że kawałki które napisałem wywołują

u Ciebie takie emocje i też odbierasz

to na swój sposób duchowo. O to chodziło!

Ok, zejdźmy na ziemię! Rozmawiamy kiedy

świat wciąż jest praktycznie zamknięty

ze względu na epidemię koronawirusa. Bardzo

to Wam komplikuje kwestie promocyjne

nowej płyty?

Wiem, że wiele zespołów wstrzymuje się z

realizacją nowych albumów póki znów nie

będzie opcji odbycia promocyjnego tour. Natomiast

my, paradoksalnie, sprzedajemy teraz

znacznie więcej płyt niż przed epidemią!

Myślę że w jakiś magiczny sposób ludzie

czują więź z tym albumem, co jest absolutnie

wspaniałe! Tego właśnie oczekuję od muzyki

i bycia muzykiem, więc mogę powiedzieć że

jestem naprawdę szczęśliwy z tego, że jednak

wydaliśmy tę płytę akurat w tym konkretnym

czasie.

Wydaje mi się, że po prostu wydaliście zajebisty

album! Colin, dzięki wielkie za Twój

czas i ten wywiad. Życzę Wam dalszych

sukcesów no i mam nadzieję do zobaczenia

wkrótce!

Dzięki za pytania i możliwość pogadania!

Marcin Jakub

To co jeszcze rzuciło mi się w uszy kiedy

słuchałem "Pentecost", to dość mądre użycie

gitary akustycznej. Gracie na pudłach

dość często, nawet w tych mocniejszych numerach,

jak omawiane już "Spirit and Fire".

Tak, sądzę, że nadaje to naszej muzyce

fajnego, jasnego wymiaru. Podobnie robili

Fleetwood Mac, grali na akustykach nawet

Foto: Wytch Hazel

WYTCH HAZEL 73


Klasyczne podejście

Młodzi Szwedzi z The Riven troszeczkę zwolnili

tempo, ale pracują już nad następcą

pierwszego, bardzo udanego album, a na razie

wydali singla z premierowymi utworami.

"Windbreaker" i "Moving On" potwierdzają,

że heavy rock z odniesieniami do bluesa wciąż

może być czymś świeżym i ekscytującym, szczególnie w czasach

dominacji plastikowej, nijakiej muzyki.

czymś bardziej pociągającym dla słuchaczy

niż zwykle pliki, stąd rosnąca popularność

fizycznych nośników dźwięku, dających namacalny

kontakt z muzyką?

Cóż, myślę, że ludzie są przyzwyczajeni do

tego, że w Internecie wszystko jest za darmo,

więc tak naprawdę nie przywiązują wagi do

plików cyfrowych zawierających muzykę. Dla

naszego mózgu bardziej racjonalne jest

wydawanie pieniędzy na płytę, którą możemy

dotykać, powąchać i podziwiać artyzm oprawy

graficznej, niż na plik, który możemy stracić,

jeśli coś stanie się z naszym komputerem.

Aspekt kolekcjonerski też ma znaczenie,

dlatego tak dbacie o szatę graficznych

swych wydawnictw, nawet jeśli chodzi o

małą płytę?

Niezupełnie. Uważamy, że poziom naszej

muzyki powinien iść w parze z artyzmem

obrazu obwoluty, która może pomóc nam zobrazować

historię, którą mamy do opowiedzenia.

Do tej pory przy wszystkich naszych

wydawnictwach współpracowaliśmy z Maartenem

Dondersem, który wykonał świetną

robotę!

Wyobrażałeś sobie jeszcze kilka lat temu, że

płyty winylowe będzie można kupić wszędzie?

W Polsce są na przykład regularnie

dostępne w popularnych sieciach handlowych

- u was jest podobnie?

Tak, tutaj jest tak samo. Nie spodziewaliśmy

się czegoś takiego! Jest całkiem fajnie.

HMP: Wasz debiutancki album "The Riven"

został świetnie przyjęty, również na naszych

łamach doczekał się bardzo ciepłej recenzji.

Mogło więc wydawać się, że pójdziecie

za ciosem, szybko przygotujecie kolejny

materiał długogrający, a tu zaskoczenie,

bo wydajecie tylko singla?

Arnau Diaz: Tak, początkowym pomysłem

było szybkie wydanie kolejnego albumu, ale

niestety nasz poprzedni perkusista Olof zdecydował

się opuścić zespół. Było to już gdy

pracowaliśmy nad nowym materiałem, więc

musieliśmy poświęcić trochę czasu na znalezienie

nowego perkusisty. Kiedy znaleźliśmy

Jussiego Kalla, który przejął perkusję, zdecydowaliśmy

się wydać z nim coś tak na szybko,

najszybciej jak to tylko możliwe, abyśmy mogli

z nim wyruszyć w trasę. Niestety wtedy

wybuchła pandemia, więc nie mogliśmy tego

zrobić! Ale nie martw się, pracujemy teraz

nad drugim albumem i jestem pewien, że ci

się spodoba!

To już reguła w waszym wydawniczym cyklu,

że będziecie przedzielać albumy krótszymi

materiałami EP i SP, czy też pandemia

i wam dała się we znaki, stąd na razie

premiera tylko dwóch piosenek, "Windbreaker"

i "Moving On"?

Już przed pandemią planowaliśmy wydać tylko

dwa utwory na 7-calówce, więc nie miało

to żadnego wpływu na naszą decyzję. Powodem,

dla którego wydaliśmy tylko te dwie

kompozycje, jest to, że czuliśmy, że same w

sobie są wystarczająco mocne, a ponieważ

były już gotowe, nie było sensu wstrzymywać

się z ich wydaniem.

To w sumie też ciekawy prognostyk do tego,

jakim przeobrażeniom uległ muzyczny biznes,

bo jeszcze do początku lat 90. winylowe

single były czymś tak powszechnym, że

mało kto zwracał na nie uwagę, a poważni

kolekcjonerzy rzadko włączali je do swoich

zbiorów, jeśli nie były to jakieś rzadkie wydawnictwa

np. z nurtu NWOBHM, koncentrując

się na LP, MLP i 12"EP. A teraz

proszę, w cyfrowych czasach premiera winylowego

singla to wydarzenie - kto by się tego

spodziewał?

To prawda! Myślę, że to magia odrodzenia

winylu, a także kwestia tego, że wiele singli,

które są wydawane jako 7-calówki, nie jest

zwykle umieszczanych na kolejnych albumach,

więc jeśli chcesz mieć je fizycznie, musisz

kupić ten 7-calowy krążek!

Foto: The Riven

Ciekawe jest również to, że minęło już ponad

10 lat od tego obecnego rozkwitu popularności

retro/vintage rocka i nic nie wygląda

na to, że traci on popularność - czyżby prawdziwa

muzyka znowu stała się ludziom

potrzebna, mimo tego, że czasy mamy cyfrowe

i nikt już nie wyobraża sobie życia bez

smartfonów, komputerów czy streamingu?

Myślę, że wynika to z potrzeby posiadania

czegoś, co wydaje się prawdziwe i organiczne,

w świecie, w którym wszystko jest zdigitalizowane

i nierzeczywiste. Potrzebujemy czegoś,

co przypomni nam, że prawdziwą muzykę

tworzy grupa spoconych kumpli w ciemnej

sali prób.

Myślisz, że towar luksusowy jak płyta, za

który trzeba w dodatku zapłacić znacznie

więcej niż za wersję cyfrową, może być

Nie da się jednak nie zauważyć, że jednocześnie

padają tradycyjne sklepy płytowe,

szczególnie te mniejsze, prowadzone przez

maniaków muzyki - kupowanie płyty w sieci

to jednak nie to samo, prawda, chociaż jest

wygodne i praktyczne?

Oczywiście, ale myślę, że to problem we

wszystkich firmach zajmujących się handlem

detalicznym. Jest coś wyjątkowego we wchodzeniu

do sklepu z płytami, gdzie możesz

porozmawiać z osobą tam pracującą, a ona

poleci coś specjalnego, co pasuje do twojego

gustu, a o czym być może nigdy wcześniej nie

słyszałeś.

"Windbreaker" i "Moving On" to wasze

najnowsze utwory - można traktować je jako

zapowiedź waszego kolejnego albumu?

Zdecydowanie wskazują kierunek, w jakim

pójdą nowe utwory, nad którymi pracujemy,

ale album pójdzie jeszcze o krok dalej.

To kolejna, bardzo naturalnie i organicznie

brzmiąca produkcja The Riven - wciąż staracie

się dążyć do ideału muzyki z dawnych

lat, nie tylko pod względem stylistycznym?

Cóż, po prostu lubimy razem grać, więc to

właśnie robimy, kiedy nagrywamy. Przed wejściem

do studia zwykle mamy dość wyraźną

podstawę utworu, co ułatwia nam granie go

razem i nagrywanie.

Wiele zespołów grających prawdziwego

rocka marzy o nagraniu płyty na setkę - też

macie takie plany, albo bierzecie chociaż pod

uwagę rejestrację materiału live z prawdziwego

zdarzenia?

Niestety nie planujemy w najbliższym czasie

wydać albumu koncertowego jako takiego.

Mamy kilka filmów z sesji na żywo, którą nagrywaliśmy

w Studio Lux w Sztokholmie.

74

THE RIVEN


Materiały te wkrótce zaczną pojawiać się na

YouTube, a w grudniu po przez Facebooka

zrobimy transmisję na żywo, która będzie również

dostępna do obejrzenia po opublikowaniu

jej na naszej stronie FB.

Kiedyś w sumie też nie brakowało płyt koncertowych

z poprawianym brzmieniem czy

licznymi dogrywkami studyjnymi, ale jednak

to wszystko brzmiało bardziej naturalnie

- nie jest czasem tak, że im bardziej zaawansowana

technologia, tym w muzyce

mniej duszy, niezależnie od stylistyki?

Wydaje mi się, że kiedyś gdy ludzie nagrywali

na taśmie, bardziej martwili się, żeby uzyskać

dobrą wersję z feelingiem niż idealne ujęcie

bez błędów, co powoduje, że w dzisiejszych

czasach nagrania tracą duszę, ponieważ muzyka

jest zbytnio dopieszczana.

Jak więc podchodzicie do prac nad nowym

albumem? Szczerość i wiarygodność są na

pierwszym planie, nie jesteście z tych, którzy

będą w nieskończoność cyzelować każdą

nutę, bo czasem jakiś nietrafiony dźwięk

dodaje całości specyficznego klimatu, potwierdza,

że grają ludzie, nie maszyny?

Kiedy nagrywamy, robimy kilka wersji każdego

utworu i wybieramy tę, która ma najlepszy

klimat i wykonanie, a następnie w razie potrzeby

dodajemy resztę dogrywek, ale pod

warunkiem, że zachowujemy klimat oryginalnego

podejścia.

Foto: The Riven

Byłem niedawno na koncercie bluesowym i

doświadczony, już po 60., perkusista pomylił

się we wstępie jednego z utworów. Wybrnęli

jednak z tego z uśmiechami na twarzach,

publiczność też zareagowała z sympatią,

nikt nie krzyczał: drummer na emeryturę!

(śmiech). To chyba jest najfajniejsze w

takim graniu, że nawet błąd może być początkiem

jakiegoś fajnego rozwiązania - też

tak czasem macie, dlatego koncerty tak was

cieszą?

To świetna historia! Tak, to jest część grania

na żywo, chodzi o dobrą zabawę z przyjaciółmi,

pod warunkiem, że publiczność też dobrze

się bawi. Pod koniec wieczoru nikt nie

będzie przejmował się małym błędem w jakimś

kawałku, o ile podczas koncertu ludzie

również dobrze się bawili!

Teraz jest z nimi znacznie gorzej - liczycie,

że kiedy wasz drugi album już się ukaże, będzie

możliwa jego promocja koncertowa z

prawdziwego zdarzenia?

Możemy tylko na to liczyć! Już rezerwujemy

terminy na przyszły rok, więc miejmy nadzieję,

że nie będziemy musieli ich anulować!

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz


HMP: "Surrender" to już czwarty album w

waszym dorobku, a wy wciąż podążacie

ścieżką wytyczoną kiedyś przez Thin Lizzy

i innych gigantów hard rocka - to tak ogromne

źródło inspiracji, że wręcz niewyczerpane,

natchnienia nigdy wam w nim nie zabraknie?

Adam Lindmark: Tak, brachu. Takie kapele

jak AC/DC, Judas Priest, Thin Lizzy i im

podobne nigdy mi się nie znudzą. Gdy puszczam

"Powerage" nadal czuję to samo, co

podczas pierwszego odsłuchu, kiedy miałem

Od muzyka do hydraulika

Wystarczy posłuchać jednego utworu Dead Lord

i wszystko jest jasne: to zespół totalnie zafascynowany

Thin Lizzy, koniec, kropka. Na

najnowszym albumie "Surrender" jest

podobnie, chociaż tym razem Szwedzi

bardziej zapatrzyli się w późniejsze dokonania

ekipy Phila Lynnota, to jest mocniejsze

płyty z lat 80. Słucha się tego

całkiem dobrze, wywiad też można przeczytać,

bo Adam Lindmark ma poczucie

humoru.

No popatrz, a ja słyszę w waszej muzyce

przede wszystkim wpływy Thin Lizzy - do

tego stopnia, że czasem mam wrażenie, że

gra jakiś cover band...

Wydaje mi się, że spodziewałeś się innych

odpowiedzi, więc po prostu pominę zabawne

komentarze w tym aspekcie.

Thin Lizzy to wasza największa inspiracja -

nie obawiacie się jednak , że zostaniecie

zaszufladkowani jako naśladowcy grupy

Phil Lynnot, bo ludziom coraz rzadziej chce

się doszukiwać drugiego dna danego zjawiska,

a często nawet nie mają pojęcia o klasycznych

zespołach sprzed lat, szczególnie jeśli

nie są zagorzałymi fanami danego nurtu?

Tak było w sumie i wcześniej, ale jednak

wydaje mi się, że obecnie to zjawisko przybiera

bardzo niepokojące kształty - paradoksalnie,

kiedy praktycznie całą muzykę niezliczonych

zespołów mamy dostępną od

ręki, dzięki raptem kilku kliknięciom?

To raczej stwierdzenie niż pytanie, ale mogę

się mylić. Jeśli pytasz, czy uważam, że muzyka

za jednym kliknięciem to zła rzecz, to nie.

Myślę, że jest to wspaniałe narzędzie, przez

które muzykę można dziś tak łatwo odkrywać

i rozpowszechnić. Osobiście pomogło mi

to odkryć wiele utworów, których prawdopodobnie

nigdy bym nie znalazł. Wtedy oczywiście,

my konsumenci (mówię my, ponieważ

sam zaliczam się do tego grona), zawsze

możemy lepiej wspierać i płacić za muzykę,

której słuchamy, a korporacje takie jak Spotify

i Apple Music mogłyby lepiej płacić artystom,

a nie tylko ładować pieniędzy na konta

dużych firm. Ale niestety, mówienie kapitalizmowi,

żeby niczego nie wyzyskiwał jest jak

mówienie psu, żeby się nie lizał po... ale on i

tak po prostu to zrobi.

Przy okazji rozmowy dotyczącej poprzedniego

albumu "In Ignorance We Trust" powiedziałeś,

że nie jesteś romantykiem -

przyznasz jednak, że to, co było dobre w

dawnych czasach, choćby w latach 70. czy

80. to podejście do muzyki czy sztuki jako

takiej, bo jednak ludzie zdawali się cenić ją

bardziej, poświęcać płytom, książkom czy

filmom więcej uwagi?

Może jest w tym sens, bo przepełnione media

i kultura oczywiście przepuszczają przez

sieć jakości wiele niespełniających standardów

rzeczy, ale ogólnie myślę, że poważni

artyści i praktycy kultury są tak samo dumni

z pracy jak kiedyś, więc nie ma w tym żadnej

różnicy. Może tylko teraz rozpowszechnianie

bzdur za pomocą konta na Instagramie jest

po prostu szybsze i łatwiejsze niż umieszczanie

ich w lokalnej gazecie, której nikt nie

przeczytał w 1981 roku? Ale to nie jest tak,

że wszystko, co wyszło w latach 70. było niesamowicie

dobre, po prostu dobre rzeczy

przetrwały do naszych czasów i prawdopodobnie

będzie tak samo z materiałami z naszych

czasów. Dobre rzeczy ujrzą światło

przyszłości, przeciętność pozostanie jedynie

w zakamarkach historii.

dwanaście lat. Ale będąc szczerym, to podczas

pisania numerów na "Surrender" prawdopodobnie

czerpaliśmy więcej inspiracji z

tego, co odkryliśmy w ciągu ostatnich kilku

lat i to nie jest muzyka stricte rockowa, więcej

Townesa Van Zandta i tureckiej muzyki

disco z lat 70.

Jakoś tego nie słychać na tej płycie (śmiech).

Pokusiłbyś się więc o stworzenie Top 5

najważniejszych zespołów z nurtu ciężkiego

rocka, mających największy wpływ nie

tylko na ciebie, ale też Dead Lord?

1. Spinal Tap

2. Spinal Tap

3. Spinal Tap

4. Spinal Tap

5. Pat Benatar

Foto: Jennka Ojala

Tak, odkopujemy Thin Lizzy, ale kto tego

nie robi? (ci, którzy grają oryginalniej, to proste

- przyp.red.). To taki zespół rockowy,

który czasami docenia nawet twoja babcia.

(moje obie babcie urodziły się przed I wojną

światową, więc sam rozumiesz, nic z tego:

walce Straussa, Fogg i tego typu klimaty... -

przyp.red.). Mimo to są tak realistyczni, jak

to tylko możliwe i byli mistrzami świata zarówno

w melodii, współbrzmiących partiach

gitar prowadzących oraz bezczelnych tekstach.

Odgrzebujemy też inne zespoły, po

prostu to robimy...

Pewnie często rozmawiacie z waszymi fanami

przed czy po koncertach, wymieniacie

opinie w sieci - odstają od tej średniej, zagubionej

w gąszczu muzyki czy filmów dostępnych

w sieci, szukają świadomie czegoś, co

zaspokoi ich oczekiwania lub gusta, zostanie

z nimi na dłużej?

Jeśli rozmawiam z ludźmi przed lub po koncertach,

nie robię tego po to, aby kontynuować

nasze show, ale po prostu dlatego, że

fajniej jest napić się piwa z różnymi ludźmi,

w różnych miastach i w różnych krajach, niż

siedzieć za kulisami i patrzeć w swój smartfon.

Choć to też robimy, też nam się to zdarza...

To bardzo fajna sprawa mieć takie wsparcie

wśród słuchaczy. Przybywa ich z waszymi

kolejnymi płytami, można powiedzieć, że

baza fanów powiększa się wam regularnie?

Tak, podczas pierwszych kilku tras na naszych

koncertach widzieliśmy tylko mężczyzn

w wieku powyżej czterdziestki, ale po

jakimś czasie zaczęliśmy również przyciągać

"młodych" ludzi. Nie wydaje mi się, żebyśmy

"nie radzili sobie z dzieciakami", ale poza tym

76

DEAD LORD


nasi fani pochodzą z całkiem szerokiego spektrum

wiekowego, środowisk i tak dalej.

Ostatnim razem, gdy byliśmy w Polsce, na

koncercie były też babcie i dziadkowie!

"Surrender" słucha mi się bardzo dobrze, a

ciekawe jest to, że tym razem jest to materiał

ciut bardziej mroczny, mocniejszy - kilka

z tych utworów śmiało mogłoby trafić na

LP "Chinatown" czy późniejsze albumy

Lizzy. Taki mieliście zamysł, czy tak po

prostu wyszło?

No cóż, świat jest dość mrocznym miejscem,

a my nie młodniejemy, więc na pewno jest w

nim jakaś ciemność. Materiał jest mocny,

zgodzę się z tobą co do tego, ale jest to bardziej

odzwierciedlenie tego, że zespół jest teraz

w znacznie lepszym stanie niż w poprzednich

latach. Czuliśmy się zainspirowani i

dobrze się bawiliśmy podczas nagrań, chociaż

oczywiście jak zwykle mieliśmy opóźnienia.

To wydaje się banalne, ale przyszło to

trochę naturalnie, a jedyne, co wcześniej

powiedzieliśmy sobie, to żeby nie zapominać,

że pod koniec każdego dnia jesteśmy zespołem

rockowym, a zatem wniosek jest taki,

że materiał powinien być również rockowy.

Wciąż tworzycie nowe utwory wspólnie,

tak jak czyniły to zespoły sprzed lat - lepszej

metody nie ma i nie będzie, szczególnie

gdy muzycy mieszkają blisko siebie i mają

czas na regularne próby?

No cóż, to Hakim pisze utwory, a następnie

my, jako grupa przekształcamy je w gotowe

kompozycje. Spędzamy więcej czasu w sali

prób niż to konieczne, ale to nic w porównaniu

do tego, co robimy dla przyjemności.

Tym razem był to inny proces, ponieważ napisaliśmy

i nagraliśmy album w trzech częściach,

więc większość nas materiał słyszało

w całości dopiero w studiu, kiedy go nagrywaliśmy.

Dość dziwnie to doświadczenie nie

wiedzieć, jak brzmi utwór przed nagraniem,

ale powiedziałbym, że tym razem udało nam

się to zrobić. Regularne próby są pojęciem

dla nas względnym. Mieszkamy w tym samym

mieście, ale nie nazwałbym ich regularnymi.

Nie bywa czasem tak, że ten grafik prób

Foto: Jennka Ojala

jednak sypie się, bo cudów nie ma, przecież

nie utrzymujecie się z muzyki, a codzienne

życie potrafi czasem dać nieźle do wiwatu?

Nie jesteśmy milionerami. Zastanawiam się,

jak brzmiałby Dead Lord, gdybyśmy nimi

byli. Czy potrafiłbyś zagrać bluesa w klimatyzowanym

pomieszczeniu?

Nie, ale tylko dlatego, że nie potrafię grać

na żadnym instrumencie. Brzmienie "Surrender"

potwierdza, że wciąż jesteście zwolennikami

wspólnego nagrywania w studio

podstawowych partii, żeby płyta brzmiała

jak najdynamiczniej, tak, jakbyście grali na

żywo?

Tym razem byliśmy zmuszeni spróbować

czegoś innego, ponieważ w momencie nagrywania

albumu nie mieliśmy pełnego składu.

Utwory nie są więc nagrywane na żywo, co

to, to nie. Nie używaliśmyjednak metronomu,

autotune, ani żadnej takiej magii studia,

jesteśmy tak prawdziwi, jak tylko prawdziwi

mogą być ludzie. A co, jeśli to my jesteśmy

fałszywi, a wrestling jest prawdziwy?

Nic, tylko strzelić sobie w łen, albo pokusić

się o nagranie płyty koncertowej, bo mając

do dyspozycji materiał z czterech albumów

macie już z czego wybierać? Taki przekrojowy

set, dwie czarne płyty, cztery strony,

łącznie jakieś 75-80 minut muzyki. Nie marzy

wam się własne "Live And Dangerous",

nawet jeśli byłoby to ściśle kolekcjonerskie

wydanie, nie album sprzedany w wielomilionowym

nakładzie, tka jak rzeczona płyta

Thin Lizzy?

Zobaczymy co przyniesie przyszłość. Bycie

na scenie zawsze było naturalną cześcią

Dead Lord!

Liczycie, że uda wam się w miarę szybko

ruszyć w trasę promującą "Surrender", może

już jesienią?

Zaczniemy występować tak szybko, jak tylko

będzie to możliwe. Nikt nie może powiedzieć,

kiedy, póki co możemy tylko czekać i

zobaczyć co będzie.

Sytuacja jest bardzo dynamiczna: co będzie,

jeśli rynek koncertowy dalej będzie zablokowany

na taką skalę, bez festiwali, bez dużych

koncertów? Skoro nawet Live Nation

ma problemy z płynnością finansową, słyszy

się o planach zamykania dużych czy

słynnych sal koncertowych jak Royal Albert

Hall, to co będzie z tymi mniejszymi,

nieznanymi, że już o klubach nie wspomnę -

grozi nam koncertowa zapaść?

Człowieku, ty mi to powiedz! Nie mam zielonego

pojęcia. Staram się o tym nie myśleć,

jest to przygnębiające.

Taki zespół jak Dead Lord zdołałby przetrwać

jako zespół wyłącznie studyjny, grający

tylko od czasu do czasu koncerty transmitowane

w sieci czy jakieś nieduże imprezy?

Nie. Wówczas będziemy kontynuować naszą

karierę jako hydraulicy zamożnych Szwedów.

W tym fachu są dobre pieniądze, nigdy

o tym nie zapominajcie, dzieciaki!

Miejmy więc nadzieję, że jednak do tego nie

dojdzie - dziękuję za rozmowę!

Cheerio!

Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala,

Kacper Hawryluk

Foto: Jennka Ojala

DEAD LORD 77


Opowieści z Kampera

Freeways to jeden z tych niewielu zespołów na których materiał prawdopodobnie

mało kto czekał, a teraz prawie każdy umieszcza w podsumowaniach

roku 2020. Trudno się jednak dziwić, bo Kanadyjczycy w niecałych czterdziestu

minutach debiutanckiego albumu umieścili całą paletę muzycznych barw lat 70-

tych, brzmiąc przy tym prawdziwie i naprawdę solidnie. Jako że "Ture Bearings"

to płyta która kręciła się w moim odtwarzaczu dość często w ubiegłym roku, z

rozkoszą przepytałem lidera zespołu Jacoba Montgomery. Jacob okazał się bardzo

zabawnym gościem, z którym już po kilku chwilach czułem się jak na piwie z

najlepszym kumplem.

HMP: Cześć! Dzięki że znalazłeś czas na

ten wywiad! Na początek to muszę Ci się

do czegoś przyznać. Nie poznałbym Waszej

muzyki gdyby nie ten odjechany obrazek

na okładce. Skąd pomysł żeby na okładkę

albumu dać akurat kampera na śniegu?

Jacob Montgomery: Cholera, tyle razy różni

ludzie już o to pytali, że mam wrażenie że każdy

myśli o tym znacznie więcej niż myśleliśmy

my (śmiech). Wiesz, muzyka zawsze jest

Dzięki za tę historię! Na szczęście pod tą

nietypową okładką kryje się niezwykle interesująca

muzyka. Pierwszy kawałek zalatuje

nieco Judas Priest...

No jasne! Ten kawałek nie tylko zalatuje

Judas Priest, ja po prostu podpierdoliłem

melodię wokalu do "Eternal Light, Eternal

Night" z "Desert Plains" (śmiech). Nie sądziłem,

że ktokolwiek się zorientuje, a tu po

kilku sekundach od ukazania się kawałka, już

że lubimy okazjonalnie coś wykręcić w

kawałku albo ogólnie w trackliście na albumie.

W "Sorrow" nie słyszę żadnego Led

Zeppelin, ale może to być kwestia produkcji

- bardziej zeppelinowy jest dla mnie

"Battered & Bruisde", bridge tego numeru

przypomina mi trochę "No Quarter". Aczkolwiek

musisz wiedzieć, że to co najważniejsze

to to, że jestem fanem muzyki i generalnie

moje inspiracje pochodzą ze znacznie większego

spektrum. Wiesz, wiele zespołów które

inspirują się latami 70-tymi czy 80-tymi

zdaje się czerpać jedynie z tych najcięższych

kawałków. Raczej nie spotyka się kapel

inspirujących się, dajmy na to, Budgie, które

robią kawałek w stylu "Who Do You Want

For Your Love". Nie! To zawsze będzie pierdolony

"Breadfan". Tak samo Thin Lizzy -

jeśli już kogoś inspiruje, to bardziej "Emerald"

niż powiedzmy, "Johnny the Fox", prawda? I

tu jesteśmy my, goście którzy czerpią z nieco

szerszego spektrum. Powiesz "a kto kurwa

nie czerpie z szerszego spektrum"? Nie

zrozum mnie źle, nie uważam, że wynajdujemy

koło na nowo albo, że jesteśmy, kurwa,

najoryginalniejszym zespołem, który kiedykolwiek

stąpał po ziemi. Myślę natomiast, że

to nasze skrupulatne przywiązanie do malutkich

szczególików, robi różnicę i delikatnie

odróżnia nas od masy innych bandów.

najważniejsza a wszystko co poza nią, w tym

też okładka, jest pozostawiane na sam koniec.

Historia tej okładki jest dość długa, ale

żeby Ci naświetlić sytuację, opowiem pokrótce

jak to było. Otóż, początkowo mieliśmy

gotowe dwie okładki. Produkcja pierwszej

jednak wciąż się przedłużała a druga z kolei

nie spotkała się z naszym entuzjazmem -

czuliśmy że ten obrazek nie był wart okładki

albumu. Więc będąc nieco w pośpiechu, zdecydowaliśmy

się namalować kampera z którym

zrobiliśmy sobie kilka zespołowych

zdjęć nieco wcześniej. Wydawało nam się, że

taki obrazek będzie świetnie pasował. Ah, no

dobra, dodatkowo powiem Ci, że moją największą

miłością, prócz muzyki rzecz jasna,

jest właśnie camping, podróżowanie i wypady

na wieś. Więc jak widzisz, nie mogło

być lepszej okładki niż ta!

Foto: Freeways

cały pierdolony internet huczał o tym, że to

Judas Priest (śmiech). "Point of Entry" to

ich najlepsza płyta, serio! Nie bardzo pamiętam

skąd wziąłem główny riff, ale jestem pewien,

że akurat gitary nie brzmią jak Priest.

Ale tak czy siak, porównanie do Judasów

uznaję za duży komplement!

Drugi numer z płyty, czyli "Sorrow", jest

już nieco inny. Dla mnie brzmi czasem jak

zagubiony kawałek Led Zeppelin, choć może

to zbyt proste porównanie. Wygląda na

to, że lubicie nieoczywiste sytuacje, co?

Jako kompozytor, słuchacz ale też generalnie

człowiek, nudzę się dość łatwo. Więc staram

sie spoglądać na swoje kawałki w dwojaki

sposób: 1) czy chciałbym tego słuchać? 2)

czy będę chciał to grać dwa lata po wydaniu?

Więc myślę że uczciwym byłoby powiedzieć,

Nie da się z Tobą nie zgodzić! Ja na przykład

jestem wręcz pod wrażeniem tego, że

w tak krótkim albumie byliście w stanie

zawrzeć tak wiele - przecież tam słychać

nawet jazz. Zastanawiam się więc, jak

udało Wam się to wszystko wyważyć: ile

mieliście swobody przy tworzeniu materiału,

czy była jakaś granica której przekroczenie

było dla Was już niedopuszczalne?

Ten jazz wziął się od Bachman Turner

Overdrive - to jeden z naszych najmocniejszych

wpływów. Gdy słucham ich kawałków,

zawsze rozwalają mnie "Blue Collar" czy

"Lookin Out For #1" - są zawsze jak powiew

świeżego powietrza. Przerywają monotonię.

Takie coś pozwala też zerwać z pewnymi

stereotypami. Wiesz, że hard rockowe i

heavy metalowe bandy muzycznie nigdy nie

zapędzą się w rejonu tego strasznego, śliskiego

gówna, bezdusznego i okropnie chujowego

"prog metalu" (śmiech). To się chyba

powinno nazywać "Fantazją Klasy Robotniczej"

(śmiech). Ten jazzowy fragment na

albumie to taki muzyczny ekwiwalent, wiesz,

coś jak super koszula, którą trzymasz tylko

na specjalne okazje. Generalnie rzecz biorąc

to mieliśmy bardzo dużo swobody przy pisaniu

kawałków. Główna zasada, która obowią-

78

FREEWAYS


zywała brzmiała: "czy to brzmi jak Freeways"?

Więc nie istotne było jak bardzo niekonwencjonalny

był pomysł, jeśli mieścił się

w kontekście zespołu, to znaczy że mógł zostać

użyty. Więc podsumowując: jeśli coś

brzmi dobrze, to znaczy że się nadaje. Aczkolwiek:

nie licz że kiedykolwiek usłyszysz

Freeways w wersji industrialnej czy grające

jakieś inne gówno. Co to to nie (śmiech).

Kiedy komponowaliśmy, zwykle skupialiśmy

się na jednym kawałku. Dopieszczaliśmy numer,

wkładaliśmy w niego całą naszą energię,

tak by brzmiał najlepiej jak się da. I dopiero

potem przechodziliśmy do kolejnego numeru

i kolejnego i kolejnego. Po jakimś czasie

wiedzieliśmy już jaka jest naczelna dyrektywa

i wtedy dopiero zaczynaliśmy myśleć o

tych kawałkach w kontekście tego, jak będą

brzmieć czy jak będą wyglądać obok siebie na

albumie. Czasem pojawiają się różne myśli,

np., że mamy za dużo kawałków w A - ale to

nie sprawia, że przechodzę do innego utworu,

po prostu jammujemy i myślimy czy faktycznie

potrzeba jakiejś zmiany? Może rytm?

A może po prostu zmienić klucz? Nasze podejście

jest takie, żeby utrzymywać umysły

otwarte na różne idee. Ale prawda jest też

taka, że pod koniec dnia, nie da się przeforsować

niektórych rzeczy. Jeśli kawałek jest

słaby i nie czujesz go, to nic na to nie poradzisz,

idzie po prostu do kosza, niezależnie

od tego jak długo nad nim siedziałeś.

Foto: Freeways

Foto: Freeways

Cała płyta "True Bearings", mimo wielu

różnych naleciałości, ma swój specyficzny

klimat. Wiesz, kiedy jej słucham, mam wrażenie

jakbym jechał tym kamperem przez

zaśnieżone Kanadyjskie drogi i słuchał

opowieści, które snuje kierowca...

To chyba dlatego, że teksty są zawsze bardzo

naturalne i na wskroś osobiste. Każdy numer

jest po prostu o życiu. Żadnego science-fiction

czy hipotetycznych sytuacji, prawdziwe

historie o uczuciach, o przyjaźni, o byciu z

przyjaciółmi, o relacjach które ich łączą. Żadnych

bzdur o rzeczach typu ktoś nie wie

kiedy skończyć imprezę czy płacze za straconą

miłością albo o pracy która ssie i której

nienawidzisz a musisz ją wykonywać. Powiedziałbym,

że nasze kawałki to coś w stylu

rozmów, konwersacji. Właśnie tak jak mówisz,

historie które ktoś Ci opowiada o trzeciej

w nocy w busie, kiedy jedziesz gdzieś z

kumplami, jesteś już po 14 piwach, na wpół

śpiący i ostatnią rzeczą jaką chcesz usłyszeć,

to koleś który pierdoli coś kiedy ty ledwo

kontaktujesz (śmiech).

Słuchaj, Wasz zespół brzmi na "True Bearings"

bardzo naturalnie. Mam wrażenie że

w studiu używaliście prawdziwego sprzętu

a nie masy sztuczek technicznych. Opowiesz

mi trochę więcej na temat Waszego

brzmienia i tego jakimi sposobami je osiągnęliście?

Oh, to proste! Jeśli chcesz dobrze zabrzmieć

na nagraniu, błagaj, podpierdol albo po prostu

pożycz czyjś bardzo drogi sprzęt (śmiech).

Główne nagrania plus kilka solówek i dubli

zostało nagranych na Les Paulu z 1974 roku

i Marshallu z 1969 roku naszego producenta

- dzięki Jordan! To, że kawałki brzmią naturalnie

i nie jest to rezultat żadnej studyjnej

sztuczki, to zasługa dwóch rzeczy: a) nie mieliśmy

wystarczająco dużo kasy na studio,

więc musieliśmy spiąć poślady i zrobić wszystko

w dość szybkim tempie, b) nie jestem za

dobrym gitarzystą, więc gitary brzmią gorzej

niż u profesjonalistów (śmiech). Co ciekawe,

nawet jeśli solidnie przygotowaliśmy się do

nagrań, to nie zrobiliśmy niczego na kształt

preprodukcji czy demówek, nie traciliśmy

czasu na dyskusje na temat tego jak powinny

brzmieć gitary czy jak wszystkie te tematy

ustawić zanim wejdziemy do studia. No ale

mieliśmy też ten fart, że nasz gitarzysta prowadzący,

Domenic Innocente, to inżynier

studyjny, więc ma jako takie pojęcie co i jak

poustawiać.

Gdzieś w internecie wyczytałem, że niektóre

melodie z "True Bearings" spokojnie

mogłyby posłużyć jako ścieżka dźwiękowa

do kanadyjskiej przygody Jamesa Bonda. I

wiesz, że kiedy tak się wsłuchałem, np. w

takie "Dead Air", to faktycznie kilka takich

melodii dałoby się znaleźć?

(śmiech) Serio? To chyba pierwszy raz kiedy

słyszę takie porównanie. Szczerze, to nie słyszę

nic takiego, wydaje mi się że nasz album

jest jednak mniej ekscytujący niż przygody

Jamesa Bonda (śmiech). Hmmm, może "New

Drag City" brzmi trochę jak główny motyw

Jamesa Bonda. Wiesz, dorastaliśmy przy

tych filmach, więc podświadomość mogła tu

zagrać rolę. Mam jednak nadzieję że bardziej

oczarowujemy kogoś wizjami zajebistych samochodów

niż jakimś macho-gównem. Wydaje

mi się jednak że nasz band bardziej nadawałby

się do jakiegoś filmu z CBC albo

któregoś odcinka "Corner Gas".

Wasza płyta ukazała się w praktycznie każdym,

możliwym formacie - od streamingu,

poprzez CD i kasetę aż na różnych wersjach

winyla kończąc. Fani chyba docenili to

szerokie spektrum wyboru?

Ukłony należą się szefom naszej wytwórni,

Annickowi i Francois. Mi w zasadzie zależało

jedynie na tym, żeby te nagrania wyszły

na winylu. Byłem jednak nieźle zaskoczony

jak wielu fanów z Europy wciąż kupuje płyty

CD! Generalnie to jestem bardzo zadowolony

z ogólnego odzewu na tę płytę, zwłaszcza,

że nie mieliśmy zbyt wielkich oczekiwań.

Wiesz, zawsze należy oczekiwać najgorszego

i mieć jedynie nadzieję na najlepsze

(śmiech).

W wielu recenzjach pojawia się stwierdzenie,

że jesteście trochę jak Thin Lizzy.

FREEWAYS

79


Foto: Freeways

Jesteście fanami tego zespołu?

No jasne. To chyba największa nasza inspiracja.

Nasz basista, Amar, ma nawet wydziaraną

okładkę "Black Rose" na swoim ramieniu.

Powiem Ci przyjacielu, że kiedy jesteś

małym, chujowym, amatorskim muzykantem,

jest zdecydowanie o wiele więcej beznadziejnych

rzeczy, które możesz usłyszeć

od ludzi, niż to, że brzmisz trochę jak Twoi

bohaterowie. Wiesz, mógłbym powiedzieć,

że nasze kawałki w pewien naturalny sposób

odbiegają coraz dalej od stylu Thin Lizzy,

ale mam też z drugiej strony nadzieję, że nigdy

nie stracimy tego charakterystycznego

elementu naszego brzmienia. Ich swoboda w

tworzeniu i różnorodność, zarówno muzyczna

jak i tekstowa, chyba nigdy nie przestaną

nas inspirować.

Wiesz, nie jestem fanem szufladkowania,

ale z różnych stron da się słyszeć że należycie

do nurtu tzw "retro rocka", obok

Hallas, Night, Tanith czy Wytch Hazel.

Co Ty na to?

Nie jest to najgorsze, ale wydaje mi się, że

kompletnie zbędne. Nazywajmy to lepiej tak

jak to powinno faktycznie się nazywać: hard

rock. Nie uznaję tego jako odświeżanie czegoś

czy swego rodzaju revival. To tradycja,

taka jak folk, blues czy muzyka klasyczna.

Ale prawda jest też taka, że na koniec dnia,

mam to generalnie w dupie jak to nazwiesz,

bo jest to całkowicie poza moją kontrolą i w

zasadzie kompletnie mnie to nie interesuje.

Więc czy czuje się z tym dobrze? No tak,

czuję się z tym dobrze. Ale w sumie gówno

mnie to obchodzi (śmiech). Te bandy, które

wymieniłeś… To dobre towarzystwo, ale też

nie przejmuje się bardzo faktem, żeby do

niego przynależeć. Oni grają swoje i robią to

świetnie, mają swoje brzmienie i o to chodzi.

Jako że wciąż trwa lockdown i o koncertach

raczej możemy póki co jedynie pomarzyć,

sporo bandów zdecydowało się skupić na

nowych utworach i kompozycjach. A wy jak

sobie radzicie w tych ciężkich czasach?

Cóż, nasz pierwszy bębniarz, Sebastian

Alcamo, odszedł z kapeli raptem kilka tygodni

przed covidem, więc rok 2020 upłynął

nam w większej mierze na przyuczaniu nowego

bębniarza, którym został Matt Avensis.

Ograliśmy stare numery i przygotowaliśmy

plus-minus set koncertowy, na wypadek

gdyby jednak dane nam było wrócić do koncertowania

i do Europy. Ale pracujemy też

nad nową "siódemką", na której docelowo

znaleźć mają się dwa nowe kawałki i które

zamierzamy nagrać na przestrzeni najbliższych

tygodni. Jeśli lockdown dalej będzie

trwał, a wszystko na to niestety wskazuje, to

zdecydowanie skupimy się na robieniu materiału

na następny longplay, bo ten jest już w

zasadzie w komplecie napisany.

Ok, to wszystko ode mnie. Dzięki za Twój

czas i trzymam kciuki za Wasz następny

krok. Ostatnie słowo należy do Ciebie.

Dzięki za tę rozmowę, naprawdę doceniam

Waszą robotę! Chciałbym w tym miejscu też

podziękować każdemu kto zdecydował się

kupić nasz album w jakimkolwiek formacie, a

nawet każdemu kto poświęcił swój czas aby

odsłuchać go online. Wiemy że rok 2020 był

do dupy i przyszłość wydaje się być dość niepewna,

więc tym bardziej wspaniale jest to,

że ludzie wciąż poświęcają swój czas i pieniądze

na muzykę. Wpadajcie do nas na social

media, z radością poczytamy co macie

nam do powiedzenia. Do zobaczenia niebawem

w Europie, mam nadzieję!

Marcin Jakub

HMP: Od wielu lat słyszę głosy, że heavy

metal, szczególnie ten w tradycyjnym

wydaniu, to już przeszłość, a kiedy zabraknie

tych wszystkich dawnych zespołów

jak Judas Priest czy Iron Maiden, będzie już

nieodwołalnie po nim. Nie dziwią cię te

opinie, skoro wciąż powstaje tyle młodych

zespołów, nagrywających świetne płyty,

czego jesteście najlepszym przykładem?

Nightstryke: Żadna kapela nigdy nie zastąpi

Iron Maiden, ani innego z weteranów. To

po prostu nowa muzyka, na którą wpływają

te zespoły, ale to zupełnie inna sprawa.

Nigdy nie było "nowych Beatlesów" i nie

będzie "nowego Iron Maiden". Niektóre zespoły

mogą mieć dokładnie takie same linie

melodyczne jak inne, ale nie będą takie same.

Nie jest tu trochę tak, że ludzie, najczęściej

młodzi, wyrażają określone, czasem nawet

bardzo kategoryczne opinie, tak naprawdę

nie mając pojęcia o czym mówią, kierując się

tylko jakimiś stereotypami, bo takie mamy

czasy, że każdy może być samozwańczym

znawcą czy ekspertem, zwłaszcza w sieci?

Na ogół jest tak, że ludzie naprawdę wiedzą,

o czym mówią, ponieważ łatwo można

stwierdzić, kiedy ktoś porusza tylko stereotypy,

a nie rzeczywiste fakty.

Też jesteście młodzi - nie irytują was takie

postawy, bardzo powierzchowne traktowanie

wszystkiego, nie tylko muzyki, czy podchodzicie

do nich na luzie, zakładając, że nie

wszyscy są idiotami?

Nie mamy jakichkolwiek uprzedzeń do żadnego

zespołu, ani samej muzyki. Wyrażamy

tylko opinię na temat brzmienia muzyki, a

nie jak "powinna" ona brzmieć.

Kiedy włączyłem "Storm Of Steel" byłem

zaskoczony tym, z jakim pietyzmem i energią

gracie tradycyjny heavy: nie unikając

oczywiście odniesień do dawnych mistrzów,

ale też starając się odnaleźć własną

ścieżkę, unikać tych najbardziej oklepanych

rozwiązań - to chyba jedyna i najlepsza droga

dla młodego zespołu?

Każdy zespół ma swoje indywidualne inspiracje

i zazwyczaj posiada swoje własne brzmienie.

Jeśli każda kapela heavymetalowa

brzmi identycznie jak Iron Maiden, to nie

ma powodu, aby szukać nowych zespołów.

Właściwie każda kapela ma swoje własne

niuanse i specyfikę, co sprawia, że brzmią odmiennie.

Takie granie pasjonowało was od samego

początku, czy też zaczynaliście od mocniej-

80 FREEWAYS


szych zespołów, by stopniowo dojść do klasyki

lat 70. i 80.?

Najprawdopodobniej wszyscy zaczynaliśmy

słuchanie muzyki od takich klasyków jak

Rainbow, Queen, Metallica, Led Zeppelin,

Hurriganes, Iron Maiden i Bon Jovi. Nasi

rodzice z pewnością mieli duży wpływ na

nasz gust muzyczny, ponieważ często puszczali

w samochodzie swoją ulubioną muzykę.

W końcu, gdy trochę podrośliśmy, zaczęliśmy

sami poszerzać nasze muzyczne horyzonty.

Nie będzie nowego Iron Maiden

- Na razie nie możemy myśleć o występach promujących "Storm Of Steel",

ponieważ nie ma możliwości ich zorganizowania - konstatują z żalem muzycy

Nightstryke. Strata jest tym większa, że materiał z drugiego albumu tych młodych

Finów jest wręcz stworzony do prezentowania na żywo, a do tego muszą oni

nabierać koncertowego doświadczenia - nawet jeśli uważają, że nikt nie zdoła

zastąpić Iron Maiden.

wykonało świetną robotę, jeśli chodzi o promocję

albumu "Storm Of Steel". Cieszymy

się również, że w 2017 roku wytwórnia

Stromspell wydał naszą płytę "Power Shall

Prevail".

To przypadek czy celowe działanie, że

nawiązaliście współpracę z Bartem Gabrielem,

a zarazem kolejny etap wchodzenia

zespołu na coraz wyższy poziom?

To czysty przypadek sprzed dwóch lat, gdy

Master - w waszym przypadku nie będzie

podobnie, skoro "Storm Of Steel"ma ukazać

się we wszystkich formatach, w tym na

kasecie?

SKOL Records wydało album na CD, Lost

Realm Records wyprodukowało winyl, a

taśmy zostały opublikowane przez Postmortem

Apocalypse.

Pandemia stała się prawdziwym koszmarem

muzyków - liczycie, że jesienna premiera

nowego albumu da wam szansę jego

koncertowej promocji?

Oczywiście mamy nadzieję, że będziemy

mieli szansę promować nasz album na scenie,

ale w tej chwili wydaje się to mało prawdopodobne

ze względu na aktualne ograniczenia

Covid w Finlandii. W końcu koncerty

na żywo to dla nas najlepszy sposób na

zdobycie kolejnych fanów i promocję nowego

materiału.

Rozważaliście dalszy rozwój sytuacji, jakby

i w przyszłym roku nadal trwał koncertowy

paraliż, czy póki co nie zaprzątacie

sobie tym głowy, zajmując się promocją

"Storm Of Steel"?

Jak myślisz, co jest tak fascynującego w

tych dźwiękach, że już od tylu lat porywają

kolejne pokolenia młodych słuchaczy na całym

świecie?

Dziś muzyka brzmi zbyt oficjalnie i wytwornie.

Wydaje się, że została stworzona z myślą

o pieniądzach, a nie z miłości do samej muzyki.

Na przykład albumy z lat 70. i 80. nie

były modyfikowane aż w takim stopniu, jak

dzisiaj i dlatego brzmią bardziej organicznie,

da się w nich wyczuć ten ludzki pierwiastek.

Co ciekawe te wszystkie dawne zespoły

zaczynając grać nawet nie myślały o czymś

takim, że z biegiem lat ich muzyka stanie

się ponadczasowa, wręcz klasyczna - u was

pewnie pojawiały się już myśli, że byłoby

fajnie odnieść jakiś sukces, pójść w ślady

waszych idoli, mimo tego, że czasy mamy

już zupełnie inne?

Naszym głównym celem jest bycie dumnym

z Nightstryke i próba zrobienia wrażenia na

jak największej liczbie ludzi. Nikt tak naprawdę

nie wie, co stanie się w przyszłości.

Co jest więc dla was synonimem sukcesu

na obecnym etapie istnienia Nightstryke?

Fakt, że z zespołu na etapie demo przeszliście

na poziom grupy wydającej płyty, gdzie

ta druga jest już znacznie ciekawsza od debiutanckiej?

Na scenie NWOTHM jest dziś bardzo wielu

ludzi, którzy chcą pomóc. Pomoc Barta Gabriela

i Andersona z "NWOTHM full albums"

na kanale YouTube była niezbędna.

To dzięki tym kontaktom dotarliśmy do tak

dużej rzeszy fanów. Udało nam się również

zdobyć kilku zwolenników dzięki występom

na żywo, jeszcze przed wybuchem pandemii.

Najpierw Stormspell Records, teraz SKOL

Records - wciąż szukacie dla siebie odpowiedniego

miejsca, firmy, która da wam

odpowiednie, promocyjne wsparcie?

Stale dążymy z Nightstryke do osiągnięcia

naszych celów i jak dotąd SKOL Records

zaczęliśmy dopiero pracować nad wydanym

wspólnie albumem.

Wydaje mi się, że waszą docelową przystanią

może i powinna być wytwórnia High

Roller Records, firma tak teraz ceniona jak

kiedyś Roadrunner czy Metal Blade, ale to

pewnie kwestia ewentualnej przyszłości?

Tak, zdecydowanie pasowalibyśmy do katalogu

High Roller, ale jesteśmy otwarci na

wszystkie wytwórnie, które mają odpowiednie

kontakty i chciałyby nas wziąć pod swoje

skrzydła.

Wcześniej bywało już tak, że nakładem

SKOL ukazywała się wersja CD, a High

Roller firmowała LP, tak jak choćby w przypadku

debiutanckiego albumu Savage

Cały czas myślimy o koncertach na żywo i

bardzo niepokoi nas tegoroczna sytuacja

związana z koncertami. Na razie nie możemy

myśleć o występach promujących "Storm Of

Steel", ponieważ nie ma możliwości ich zorganizowania.

Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala,

Sara Ławrynowicz

NIGHTSTRYKE 81


T jak Tradycja

Ciekawy gość z tego Briana Tatlera. Nie bardzo pamięta jak to było w latach

80-tych, nie wie nic o scenie NWOTHM, a także nie słucha płyt, które sam

kiedyś nagrał. Zamiast tego odważnie patrzy w przyszłość i wierzy, że złe dni dla

niego i dla Diamond Head to już historia. Tematem naszej rozmowy była przede

wszystkim nowa wersja klasycznego "Ligtning To The Nations", ale zahaczyliśmy

też o nieco mniej oczywiste tematy. Zobaczcie sami, co powiedział mi legendarny,

brytyjski gitarzysta.

HMP: Cześć Brian, jak się masz? Rozmawiamy,

bo dopiero co ukazał się nowy album

od Diamond Head. Celowo powiedziałem

"nowy", bo kiedy słucham odświeżonej

wersji Waszego klasyka, "Lightning

To The Nations", naprawdę mam wrażenie

obcowania z nowymi rzeczami które mają

jedynie ten klasyczny, old-schoolowy, vibe.

Takie było założenie?

Brian Tatler: Takie mogłoby być założenie

Ras'a (Rasmus Bom Anderson, wokalista i

producent zespołu - przyp. red.) - w końcu

on produkował i miksował ten album. Ja

To zabawne, że zespoły z lat 80-tych chcą

brzmieć nowocześnie w dzisiejszych czasach,

natomiast młode zespoły które dopiero

co powstały, chcą brzmieć jak te w latach

80-tych. Możesz mi to wyjaśnić?

Mogę jedynie spróbować. Z Diamond Head

dopiero co zaczęliśmy ogarniać nowe technologie.

Wszyscy teraz używają ProTools.

Oryginalny album został zrealizowany przy

użyciu taśmy analogowej, na długo zanim cyfrowa

obróbka została w ogóle wynaleziona.

Cyfra jest znacznie szybsza i tańsza. Jeśli

chodzi o te nowe zespoły, o których mówisz,

wydaje mi się, że wiele z nich po prostu lubi

klasykę lat 70-tych czy 80-tych i chcą po

prostu brzmieć podobnie, jak swoi idole. Ale

zjawiłem się w Londynie u Rasa w jego domowym

studio, byłem solidnie przygotowany

do nagrań. Generalnie to zależało mi żeby

nowe wersje kawałków były, jak najbardziej

zbliżone do tych wersji, które gramy na żywo.

Wiesz, te kawałki nieco ewoluowały

przez te wszystkie lata, więc chciałem po

prostu nagrać to tak, żeby brzmiały jak najżywiej.

Pamiętasz kiedy w ogóle zaczęliście rozmawiać

na temat ponownego nagrania tych

numerów?

Tak, zdaje się, że pierwszy zasugerował to

Karol jakoś w 2019 roku. Zwrócił uwagę, że

w 2020 roku będzie okrągła, czterdziesta rocznica

wydania "Lightning To The Nations"

i jako ukłon w stronę nowych fanów, powinniśmy

nagrać nową wersję tej płyty. Reszta

zespołu podchwyciła temat i zgodziliśmy się,

że to świetny pomysł. Ja od siebie dodałem,

że świetnie byłoby dodać kilka coverów jako

bonusy, tak by uczynić to wydanie naprawdę

unikalnym. Więc zabraliśmy się do pracy, w

grudniu i styczniu odbywały się próby, w

lutym i marcu nagrywaliśmy perkusję i gitary.

Potem, już kiedy pojawił się lockdown,

chłopaki zarejestrowali bas i wokale.

natomiast chciałem jedynie uchwycić energię

nowego składu w tych klasycznych utworach

z 1980 roku. Wiesz, to kawałki naprawdę

stare, ale nagrane i zmiksowane przy użyciu

nowoczesnych technik. Wszyscy graliśmy te

kawałki na żywo przez wiele lat, ale nagrywanie

ich to zdecydowanie inna para kaloszy.

Zawsze miałem nadzieję, że w ten sposób

uda nam się zyskać nowych fanów, którzy

możliwe, że nie mają ochoty słuchać jakiejś

tam płyty sprzed czterdziestu lat, która

została zmiksowana i nagrana w jeden tydzień

(śmiech).

Foto: Lorenzo Guerrieri

to całe retro jest już kwestia gustu, tak mi się

wydaje. Jeśli ktoś tak chce brzmieć, to ok.

Ok Brian, pogadajmy trochę o "Lightning

To The Nations". Po pierwsze, powiedz mi

jak to jest - znów być w studio i znów pracować

nad tymi utworami?

Grałem te kawałki przez 40 lat, więc znam je

na wylot. Kiedy w grudniu 2019r. i styczniu

2020r. spotkaliśmy się z zespołem, pracowaliśmy

głównie nad czterema coverami oraz

nad tempem i sprawami metronomu. Ja potem

dograłem główną gitarę do metronomu,

a Karl, który wrócił potem do Francji, mógł

spokojnie nagrać do tego bębny w swoim

domowym studiu. Ja natomiast pracowałem

w domu nad coverami, tak, że kiedy w marcu

Nie obawiałeś się, że niektórzy fani zaczną

gadać, że Diamond Head nie ma nowych

pomysłów i nagrywa starocie?

A wiesz, że nie? Jedyne czego się trochę obawiałem,

to - to, że starzy fani nie będą chcieli

słuchać nowej wersji takiego klasyka. Ale na

szczęście reakcje póki co są pozytywne i

bardzo jestem zadowolony z feedbacku jaki

otrzymujemy od ludzi. Aktualnie jestem w

trakcie nagrywania demówek na następny

album Diamond Head, więc kiedy tylko będziemy

mogli znów spotkać się razem, na

pewno ogramy te pomysły. Więc nie martw

się, na pewno niebawem będziesz mógł posłuchać

nowego albumu Diamond Head!

Jeśli chodzi o nowe wersje, bardzo podoba

mi się w tym wydaniu "Helpless" - nawet

jeśli jest to klasyk przez duże K, otrzymał

nieco nowego kolorytu.

Dzięki! Masz rację, jest to bardzo energiczna

wersja, bardzo wprost, bardzo bezwzględna.

Kiedy ten numer powstał w 1979 roku, już

był naprawdę mocny i szybki. Świetnie było

znów się nad tym kawałkiem pochylić i dać

mu trochę nowej mocy.

Zastanawiałem się czy miałeś już okazję

siąść i porównać nową wersję z tą starą?

Nie. Tak naprawdę nie słucham starych

82

DIAMOND HEAD


albumów Diamond Head. Wiesz, spędziłem

nad tymi płytami masę czasu, pisząc je,

nagrywając, miksując i w końcu masterując.

Więc kiedy już są skończone, raczej do nich

nie wracam i skupiam się nad nową kolekcją

kawałków. Dla przykładu, dwa lata spędziłem

nad "Death & Progress" i kolejne dwa

nad "The Coffin Train". Ten proces może

doprowadzić Cię do szaleństwa, słuchasz non

stop tego samego, przez dwa lata, dzień w

dzień. Jestem bardzo krytyczną osobą i wolę

nie słuchać swoich dzieł kiedy są już skończone.

Wolę posłuchać muzyki z płyt innych

kapel, takich, z którymi nie jestem jakoś

związany zbyt emocjonalnie.

Od kiedy Ras dołączył do składu wygląda

na to, że macie naprawdę dużo energii, żeby

przeć do przodu. W ciągu 5 lat wydaliście

trzy albumy studyjne i koncertówkę. To efekt

nowego frontaman czy po prostu drugie

życie Diamond Head?

Tak, Ras bardzo odmienił ten zespół. To

bardzo energiczny wokalista i świetnie czuje

się na scenie. Od kiedy do nas dołączył, wróciłem

do pisania nowych piosenek i do nagrywania.

Tak naprawdę nie napisałem ani nuty

od 2007 roku, kiedy "What's In Your Head"

ujrzał światło dzienne. Ale Ras w 2014r. odmienił

sytuację, znów poczułem się podjarany

możliwościami jakie mamy. Teraz czuję,

że możemy zrobić wszystko i wygrać!

Brian, to żaden sekret, że scena NWOB

HM przeżywa obecnie swój renesans -

młodzi fani heavy metalu odkrywają jego

korzenie i zwracają się ku starym zespołom,

wiele kapel z nurtu NWOTHM jako

główne inspiracje podaje właśnie zespoły z

lat 80-tych. Śledzisz newsy? Czujesz, że

jest jakieś nowe pokolenie fanów starego

heavy metalu?

To zawsze wspaniała rzecz mieć młodych fanów

pod sceną podczas koncertów Diamond

Head - wiesz, Ci ludzie mają dużo energii i

przekazują ją nam, to się czuje. Dużo fanów

zwróciło na nas uwagę dzięki Metallice.

Widziałem mnóstwo kapel, które brzmiały

jak oni, ale były przede wszystkim zainspirowane

latami 70-tymi i 80-tymi. Widziałem

kapele stonerowe, które grały wolniej kawałki

Black Sabbath i tak samo widziałem

Foto: Lorenzo Guerrieri

Fiti: Nic Gaunt

kapele, które były zainspirowane w dużym

stopniu Iron Maiden.

Słuchasz czasem nowych zespołów heavy?

Jesteś zaznajomiony ze sceną NWOT

HM?

Hmmm, nie bardzo. "T" oznacza w tym skrócie

"Tradycyjny"? Wiesz, sporo fajnych

nowych kapel widziałem na festiwalach, na

których grałem. Jest ich kilka, na przykład

The Amazons, Halestorm, Karnivool. Zawsze

staram się słuchać dobrych wokalistów

czy po prostu dobrych kawałków. Wiem, że

jest masa kapel, które piszą kawałki tylko po

to, żeby rozkręcić solidny moshpit pod sceną

i to oczywiście jest ok, ale, no cóż, to nie jest

coś co do mnie trafia.

Wspomniałeś o coverach które znalazły się

jako bonusy na "Ligtning to the Nations

2020". Led Zeppelin, Deep Purple, Judas

Priest i… Metallica. Opowiesz coś więcej

na temat tych wyborów?

Cóż, po prostu poszliśmy zgodnie z tradycją,

która mówi że czasami zespoły nagrywają

cudze kawałki. W sumie to praktycznie każda

kapela na świecie kiedyś przerobiła czyjś

kawałek: The Beatles, Rolling Stones, Led

Zeppelin, Judas Priest, Megadeth, wszyscy

z nich coś takiego zrobili. Więc pomyślałem

sobie, że to byłoby całkiem gdybyśmy też tak

zrobili, jako bonus dla naszych fanów. Wybór

kawałków był w sumie po mojej stronie.

"No Remorse" wybrałem ze względu na to, że

chciałem zrobić koniecznie coś z ich pierwszego

albumu, tak jak oni zawsze przerabiali

kawałki z naszego pierwszego albumu.

Nauczyliśmy się tego numeru, zagraliśmy go

na próbie i zabrzmiało świetnie. Zawsze

lubiłem też "Immigrant Song" i "Sinner", więc

super było pochylić się nad tymi kawałkami i

je nagrać. Wiesz, mamy to szczęście, że mamy

w zespole wokalistę, który potrafi udźwignąć

tak wymagające numery jak Zeppelin

czy Priest. Jeśli chodzi o "Rat Bat Blue", to

chciałem zrobić numer, który nie posiadałby

jakiejś bardzo znaczącej partii granej przez

Jona Lorda. Jak wiesz, Diamond Head to

kapela z dwoma gitarami ale bez klawiszy.

Miałem "Who Do We Think We Are" na

taśmie i jako dzieciak zawsze lubiłem "Rat

Bat Blue", więc wybór okazał się dla mnie

dość prosty. Myślę, że te cztery covery wyszły

naprawdę fajnie i ciekawie dopełniają album.

Jestem naprawdę zadowolony z tego

wy-dawnictwa.

Skoro już jesteśmy przy Metallice… Pamiętasz

kiedy pierwszy raz usłyszałeś, że

DIAMOND HEAD 83


Foto: Diamond Head

jakieś gnojki ze Stanów coverują Diamond

Head?

Tak, pewnie! Spotkałem Larsa w 1981r. kiedy

przyleciał do Anglii, żeby zobaczyć Diamond

Head na żywo. Rok później przysłał

mi kasetę gdzie Metallica grała "It's Electric"

- to było nagranie z koncertu, z jakiegoś przenośnego

odtwarzacza. A potem w 1984 roku

Metallica zamieściła "Am I Evil" jako stronę

B na 12'' singlu "Creeping Death", który

wydał Music For Nations. Gość, który obsługiwał

monitory na koncertach Diamond

Head, Paul Owen, wrócił kiedyś z Los Angeles

i powiedział, że widział jak jakiś thrashowy

band z San Francisco, co nazywa się

Metallica grał przez pół koncertu kawałki

Diamond Head. Podszedł do nich po występie

i zapytał: ej, chłopaki, znacie taką kapelę

jak Diamond Head? Oni nie zapowiadali

tych kawałków jako covery, po prostu je

grali, ale Paul dobrze wiedział co grają. A

potem Paul został specjalistą od monitorów

Metalliki, na prawie 20 lat. Byłem bardzo

przejęty, że jakiś band w USA gra covery

Diamond Head. To było świetne uczucie.

Nie miałem wtedy jeszcze pojęcia, że kapela

Larsa stanie się jednym z największych zespołów

metalowych na świecie.

Brian, w 2019r. miałem możliwość pogadać

trochę z Barrym Purkisem czyli enigmatycznym

Thunderstickiem. Powiedział mi

wtedy, że kiedy ruch NWOBHM powstawał,

była spora rywalizacja między kapelami

z Londynu a tymi z innej części UK.

Pamiętasz te czasy?

Nie pamiętam jak to było dokładnie, ale fakt,

każdy w jakiś sposób rywalizował. Wiesz, nie

było wtedy zbyt wielu wytwórni a każdy

zespół chciał mieć kontrakt. Nawet jeśli jakaś

duża wytwórnia złapała jakiś band z NWOB

HM, to zwykle nie była zainteresowana już

kolejnym. Graliśmy parę razy support przed

Iron Maiden czy Angel Witch i fakt, była

delikatna atmosfera rywalizacji w powietrzu,

czuło się coś takiego.

Kumplujesz się jeszcze z członkami zespołów

z tamtych czasów?

Tak, czasem piszemy sobie z Kim z Girlschool,

Johnem z Raven, Paulem z Saxon

czy Robem z Tygers of Pan Tang. Zdarza

się, że spotykamy się na tych samych festiwalach

czy trasach. Czasami mijamy się też z

chłopakami z Praying Mantis, Venom,

Witchfynde czy Angel Witch. Zawsze fajnie

jest spotkać się i posłuchać jakichś odjechanych

historii z tras. Moimi kumplami są

także Tony Iommi, Dave Mustaine, Andy

Sneap, Phil Cope no i oczywiście chłopaki z

Metalliki.

Swego czasu zapytałem Kevina Heybourne'a

z Angel Witch, czy zastanawiał się co

przesądziło o tym, że takie Iron Maiden czy

Def Leppard odniosły olbrzymi sukces a

innym zespołom to się nie udało. Powiedział,

że nie ma jednej prostej odpowiedzi

na to pytanie. A Ty jak sądzisz?

Wiesz co, nie każdy zespół potrafił pociągnąć

dostatecznie długo. To nie jest proste,

zawsze musisz dawać z siebie sto procent a

nie zawsze każdy jest w stanie to zrobić.

Maiden czy Leppard mieli pewną czystą wizję

swojej kariery, świetny management i

bardzo dużo wiary w siebie. Oczywiście i oni

borykali się z różnymi problemami, ale zawsze

wychodzili z nich obronną ręką. Wiesz,

bardzo ciężko jest utrzymać zespół. Mam

naprawdę wiele szacunku dla kapel, które

wciąż działają nieprzerwanie przez tyle lat.

Diamond Head to się nie udało, rzuciliśmy

ręcznik dwukrotnie, ale zawsze wracaliśmy,

tak jak wróciliśmy teraz i jest wspaniale. Staramy

się aby piłka była wciąż w grze, każdy

z nas wie, że jeśli ona się zatrzyma, cholernie

ciężko będzie znów wprawić ją w ruch.

Diamond Head ma nową płytę, ale wygląda

na to, że nie ma opcji, żeby ją należycie

wypromować, bo globalna pandemia wciąż

trwa i na razie nie bardzo widać szansę na

poprawę. Jak sobie radzicie w tej sytuacji?

No to fakt, niewiele da się w danej chwili zrobić,

zostają w sumie jedynie social media.

Nie mamy jak zrobić koncertu online, bo to

olbrzymie koszty dla nas, no i wiąże się to z

dużym ryzykiem. Karl mieszka we Francji,

Ras w Londynie, cała reszta w środkowej

części kraju. Karl, żeby przyjechać na próbę,

musiałby odbyć czternasto dniową kwarantannę,

co znaczy dla niego dwa tygodnie

extra siedzenia w hotelu, więc chyba średnio

mu się to uśmiecha. Ras musiałby na kilka

dni przyjechać do nas, co też jest dość ryzykowne.

To wszystko nie jest po prostu tego

warte. W łatwy sposób możemy stracić kupę

kasy, której w zasadzie nie mamy. Więc w

naszym przypadku chyba najlepszym rozwiązaniem

jest po prostu to przeczekać do

momentu aż wrócą normalne koncerty. Na

szczęście "Lightning to the Nations 2020"

sprzedaje się całkiem nieźle, już sam preorder

wyszedł świetnie, wydaje mi się, że

ludzie po prostu czekali na ten album i

chcieli go usłyszeć. Tak czy inaczej, nie

martwię się o promocję albumu, był przecież

promowany przez ostatnie czterdzieści lat!

Pamiętasz Wasze ostatnie koncerty w Polsce?

Zewsząd docierały słuchy, że to były

naprawdę świetnie gigi!

Tak było! Wszystkie trzy koncerty, które

zagraliśmy w Polsce w 2018r. były niesamowite.

Świetna, entuzjastyczna publika. Graliśmy

w Krakowie, Warszawie i Poznaniu.

Bardzo bym chciał wrócić z Diamond Head

do Polski. Oby tak się stało kiedy cały ten

covid się skończy. Wydaje mi się, że fani w

Polsce docenili wtedy koncert Diamond

Head i na pewno chcieliby to powtórzyć!

Brian, to był zaszczyt z Tobą pogawędzić.

Mam nadzieję że w niedalekiej przyszłości

spotkamy się w Polsce i wypijemy kolejkę,

albo dwie. Ostatnie słowo od Ciebie zostawiam

dla fanów.

Dzięki! Drodzy fani, bardzo Wam dziękuje

za te wszystkie lata wsparcia. Mam wielką

nadzieję, że spotkamy się znów jak najszybciej

się da!

Marcin Jakub

84

DIAMOND HEAD


HMP: W roku 2017 spełniliście swoje ogromne

marzenie, wypuszczając pierwszy w dyskografii

zespołu album studyjny "Invasion

Imminent". Wygląda na to, że spodobało

wam się się to na tyle, że wydaliście kolejny,

zatytułowany "Boudica"?

Dave Dawson: Warrior nigdy nie wydał albumu,

a zawsze chciałem to zrobić. To była siła

napędowa do wydania "Invasion Imminent"

w 2017 roku, po niesamowitym przyjęciu, jakie

zespół otrzymał na Brofest 2014. Napisałem

większość muzyki na ten album, co było

też inspiracją do kontynuacji i doprowadziło

do powstania kolejnej płyty "Boudica".

W latach 80. mieliście potencjał i kilka krótszych

materiałów na koncie - dlatego wtedy

nie udało się wam nagrać i wydać LP, skoro

"Dead When It Comes To Love" wydała firma

Neat, co było dla was dobrym startem?

W latach 80. po wydaniu dwóch EP-ek "Dead

When It Comes To Love" i "Breakout", oraz

kasecie "Live In A Dive" i minialbumie "For

Europe Only" planowaliśmy nagrać LP, jednak

w 1984 roku ze względu różnych zmian

w składzie zdecydowaliśmy się skończyć z zespołem.

Ciekawostką jest fakt, że jeszcze na ten sam

rok zapowiadaliście premierę LP... "Invasion

Imminent". Mieliście już ten materiał nagrany,

czy też nigdy nie doszło do zarejestrowania

go w całości, poza trzema utworami znanymi

z EP?

Chociaż po EP-ce "Breakout" ogłoszono, że

"Invasion Imminent" będzie naszym pierwszym

LP, żaden materiał nie został wówczas

napisany. Wszystkie utwory na tym albumie

z roku 2017 to nowe kompozycje; jedynie z

nostalgicznych powodów zdecydowałem się

użyć tytułu "Invasion Imminent", ponieważ

miał to być pierwszy LP Warrior.

Stworzyć coś nieco innego

Nurt NWOBHM obfitował w zespoły o nazwie Warrior, bo to wymarzony

szyld dla metalowego zespołu. Ten Warrior powstał w Newcastle, gdzie metalowa scena

była bardzo silna, ale w latach 80. nie zdołał wydać albumu, wypuszczając tylko

kilka krótszych materiałów. Grupa spełniła swe marzenie o dużej płycie dopiero po

reaktywacji w XXI wieku, po czym dość szybko przygotowała kolejny"Boudica".

Brofest utwierdził was w przekonaniu, że

warto zrobić coś więcej, pomyśleć o płycie, bo

jednak studyjny album to coś znacznie więcej

niż EP czy kompilacja?

Po Brofest, High Roller Records zremasterowało

i ponownie wydało sporo naszego starego

materiału pod tytułem "Resurrected". Ponieważ

mieliśmy stary kawałek zatytułowany

"Warrior", chciałem kontynuować ten temat

na "Invasion Imminent". To stało się inspiracją

do powstania utworu "Rise Of The Warriors".

Wydawało się to odpowiednie do zreformowania

zespołu.

Czyli można rzec, że ten wasz wojowniczy

duch znowu dał o sobie znać?

W 2017 roku ówczesny skład zespołu osiągnął

wszystko co mógł i wyglądało to na koniec

Warrior. Jednak potem Sean Taylor poprosił

mnie o współpracę przy kilku nowych

kompozycjach i tak narodziła się "Boudica".

Francuzi mają Joannę d'Arc, my Polacy Emilię

Plater - skoro wasza historia też miała

taką bohaterską kobietę, nie można było tego

przeoczyć, tym bardziej, że w muzyce jakoś

postaci Budyki nie przywoływano, tak jak

choćby w filmie czy w literaturze?

Pomysł na "Boudica Warrior Queen" polegał

na podtrzymaniu motywu wojownika w naszych

utworach. Budyka była ikoną brytyjskiego

wojownika, uosobieniem waleczności,

więc będąc angielskim zespołem postanowiliśmy

napisać o niej kawałek.

Nie jest to jednak album koncepcyjny w klasycznym

tego słowa znaczeniu, odwołujecie

się bowiem na tej płycie również do innych

tematów?

Nie zamierzaliśmy stworzyć albumu koncepcyjnego,

dlatego wszystkie utwory dotyczą

różnych wątków i tematów, które nas interesowały.

Sean i ja wykonaliśmy całą wstępną

robotę, konstruując podstawy kompozycji, pozostali

członkowie zespołu dołączyli po drodze

na różnych etapach powstawania muzyki.

Każdy wniósł do projektu coś specjalnego. To

była najlepsza zabawa przy tworzeniu tego albumu

jakiej nie miałem od dłuższego czasu.

Praca z Seanem i chłopakami była świetną

przygodą, dlatego zaczęliśmy już nagrywać

utwory na następny album.

"Boudica" to nie tylko premierowy materiał

studyjny, ale też wasze cztery klasyki w wersjach

live - uznaliście, że warto przypomnieć

je młodszych słuchaczom, którzy sięgną po

tę płytę, ale wcześniej Warrior nie znali?

Utwory na żywo zostały nagrane podczas występu

Warrior na Brofest 2014. Te nagrania

brzmiały świetnie, a ponieważ był to pierwszy

występ zespołu na żywo od 30 lat, więc dlaczego

nie wykorzystać ich jako bonusowych

utworów?

Najlepszą promocją dla takiego zespołu jak

wasz są koncerty, ale teraz trudno wyrokować

kiedy będą możliwe i na jaką skalę - nie

jesteście gigantami pokroju Maiden, Purple

czy Metalliki, nie żyjecie z grania, ale pewnie

szczególnie żal wam tych spotkań z oddanymi

fanami, koncertowej energii, tej

szczególnej atmosfery, która sprawia, że nawet

koncert w niewielkim klubie jest ogromnym

przeżyciem? Myślisz, że Covid-19 faktycznie

może sprawić, iż koncerty w dotychczasowej

formie zanikną, czy optymistycznie

zakładasz, że za jakiś czas pojawi się

szczepionka i wszystko wróci do normy?

To wspaniale, że "Boudica" ukazała się w

2020 roku, ale również rozczarowujące, że nie

byliśmy w stanie wyjść i zagrać jej na żywo,

ponieważ nic nie przebije koncertu na żywo i

kontaktu z fanami. Covid-19 z pewnością dokonał

spustoszenia w przemyśle muzycznym i

myślę, że minie trochę czasu, zanim wszystko

wróci do normy. Miejmy nadzieję, że nowa

szczepionka będzie skuteczna. Nic nie przebije

muzyki na żywo, czy to na dużej arenie, czy

w małym klubie, więc jestem pewien, że zespoły

i ich fani nie pozwolą temu umrzeć.

Keep on Rockin'!

Wojciech Chamryk & Łukasz Sobala

Wznowiliście działalność sześć lat temu, ale

nie było to tak, że spotkaliście się w pubie

doszliście do wniosku, że 30 lat po rozpadzie

grupy warto spróbować raz jeszcze, to był

długofalowy proces?

Sean Taylor (perkusista Satan), który był

członkiem Warrior i grał na perkusji na "For

Europe Only", skontaktował się ze mną w

2013 roku, w sprawie zreformowania zespołu

na jednorazowy koncert na Brofest 2014. To

on odegrał główną rolę w naszym ponownym

zejściu się. Reakcja publiczności była niesamowita

i w rezultacie tego występu zaoferowano

nam kolejne koncerty. Mimo, że od

ostatniego show Warrior minęło trzydzieści

lat, tak bardzo spodobało mi się ponowne granie

na żywo, że byłem zmotywowany, by zagrać

więcej takich sztuk.

Fakt, że Warrior cieszył się wśród fanów i

kolekcjonerów kultowym statusem, że proponowano

wam koncerty, nie pozostawał bez

wpływu na tę decyzję, a występ na festiwalu

Foto: Warrior

WARRIOR 85


HMP: Witaj Jutta! Cieszę się, że mogę

zadać Tobie kilka pytań z ramienia Heavy

Metal Pages. Zacznę może od razu od dość

intrygującej kwestii. Dużo zamieszania

wywołały, przynajmniej u mnie, najnowsze

wznowienia dwóch pierwszych płyt Zed

Yago. Mogłabyś wyjaśnić sytuację?

Jutta Weinhold: Zed Yago założyłam w

1985 roku. Po krótkim czasie w zespole pojawiły

się problemy, więc chciałam dalej pracować

z innym składem. Mój dylemat polegał

na tym, że nie miałam praw autorskich

do nazwy Zed Yago, więc straciłam możliwość

używania jej w nowym zespole. To była

Byliśmy naprawdę dobrym zespołem

Zamieszanie związane z najnowszymi reedycjami Zed Yago było głównym

powodem rozmowy z grupą Velvet Viper. Sympatyczna wokalistka Jutta Weinhold

i wtrącający ciekawe spostrzeżenia gitarzysta Holger Marx opowiadają jak to właściwie

wszystko wygląda. Sam byłem lekko zdezorientowany tym, jak powstały i

jak finalnie prezentują się te nowe-stare płyty Zed Yago. Dużo sentymentów i sporo

duchów przeszłości, ale i bardzo pozytywne przesłanie na koniec rozmowy. Może

po tym krótkim wywiadzie sytuacja stanie się klarowna…

Viper. Ma to sens, ponieważ wciąż gramy na

naszych koncertach wiele utworów Zed

Yago. Myślę, że muzyka jest ważniejsza niż

oryginalna grafika okładki. Znaleźliśmy statek

ojca Zeda Yago, "Latającego Holendra",

który okazał się być dobrym wyborem.

Zdaję sobie sprawę, że przygotowanie reedycji

to wymagająca praca. Współpracowałaś

z kimś przy tym szczególnie, czy może

wzięłaś temat na swoje barki?

Jutta Weinhold: Pracowałam z Ralfem Bastenem,

który był producentem obu albumów.

Nawiasem mówiąc, jesteśmy razem od

"From Over Yonder" i "Pilgrimage" to może

zechcesz przypomnieć genezę tych postaci i

całej historii? Być może dla kogoś, kto nie

zna Twojej twórczości będzie to swego rodzaju

zaproszenie.

Jutta Weinhold: Chciałam nowych tematów

dla muzyki metalowej. Metal to mocna muzyka

i potrzebuje mocnych motywów z poezji,

literatury, mitologii czy fantasy. Lubię

literaturę klasyczną i oczywiście muzykę

klasyczną, więc wpadłam na pomysł, aby dać

Latającemu Holendrowi córkę. Zed Yago

przybyła na ziemię w poszukiwaniu zagubionej

fantazji, ponieważ bez fantazji ludzie tracą

swoje dusze, a bez dusz ludzkość jest skazana

na śmierć. To mój motyw przewodni całej

koncepcji zespołu i tekstów.

Korzystając z okazji rozmowy chciałem też

zapytać o obecną sytuację Velvet Viper. Są

może jakieś szkice następcy "The Pale Man

Is Holding a Broken Heart"?

Jutta Weinhold: Blady mężczyzna to Latający

Holender i płacze, gdy widzi złamane

serce świata...

Holger Marx: Nasz następny album Velvet

Viper jest już prawie gotowy. Nagraliśmy go

w tym roku z Michem na perkusji i Johannesem

na basie, którzy towarzyszą nam w

ostatnich latach i wykonują świetną robotę.

Stworzyliśmy sporo grając "na żywo" w studiu

i uchwyciliśmy znacznie żywszy dźwięk.

Utwory są szybsze i jeszcze lepiej podkreślają

siłę głosu Jutty niż to było na ostatnim albumie.

Płyta będzie nosił tytuł "Cosmic Healer"

i zostanie wydana przez Massacre Records

w kwietniu 2021 roku.

największa tragedia w moim życiu, niemniej

cieszę się, że przeżyłam tę stratę. Z tego powodu

zaczęłam działalność z Velvet Viper.

Za to nadal mam wszystkie prawa do kompozycji

z obu albumów Zed Yago. Ostatnio

ludzie prosili mnie o ponowne ich wydanie.

Na początku byłam sceptyczna, ale Massacre

Records mnie przekonało. Postanowiliśmy

zrobić remaster wszystkich utworów Zed

Yago.

Wspomniane przeze mnie płyty - "From

Over Yonder" i "Pilgrimage" - pojawiły się

pod szyldem Velvet Viper, ale też mają zupełnie

inną szatę graficzną. Domyślam się,

że związane było to z brakiem praw autorskich

do oryginału. Powiedz, czy ciężko było

znaleźć alternatywne okładki?

Jutta Weinhold: Z powodu utraty praw do

nazwy Zed Yago zostaliśmy zmuszeni do

opublikowania ich pod szyldem Velvet

Foto: Volker Wilke

1974 roku. Alex Krull zajął się remasteringiem.

Wykonał świetną robotę. Ponad trzydzieści

lat temu wszystko było analogowe.

Kiedy pracowałaś przy wznowieniach tych

albumów pewnie wiele sytuacji na nowo

pojawiło się przed oczami. Zatem, chciałem

zapytać, czy warto było ponownie ruszać

śladem tej historii?

Jutta Weinhold: Wszystko wróciło niczym

przy deja vu. Kiedy słuchałam nagrań ze studia

przypomniałam sobie kilka chwil. Sporo

stanęło mi na nowo przed oczami. Pomyślałam,

że byliśmy naprawdę dobrym zespołem.

Bardzo dobrze przygotowanym i zgranym.

W tym czasie od roku 1986 do 1989

robiliśmy próby codziennie od dwunastej do

trzeciej, co było najlepszym, co mógł zrobić

zespół.

Skoro już poruszyłem temat tekstów na

A Twój solowy projekt, Jutta Weinhold?

Chciałabyś wydać coś jeszcze pod tym

szyldem?

Jutta Weinhold: W latach 1991-1992 wydaliśmy

dwa albumy Velvet Viper. W kolejnym

roku powstał ostatni album oparty na

koncepcji Zeda Yago "To Be Or Not". Pracowałam

też z Citron, metalowym zespołem

z Pragi i był to dobry czas. W 1994 roku zaczęłam

pracować w szkole muzycznej. Prowadzę

tam chór gospel-rockowy składający

się z trzydziestu kobiet. Dopiero około 2000

roku wróciłam do rocka z zespołem Jutta

Weinhold i albumem "In Session". W 2004

roku wydałam "Best of Zed Yago". W latach

2006 album Weinhold "From Heaven

Thru The Word To Hell", 2007 Weinhold

"Below the Line", 2008 Weinhold "Best

Icebreaker", 2010 Weinhold "Read Between

the Lines". Od 2012 znów byłam w

trasie z perkusistą Zed Yago, Bubim. Wciąż

pamiętam to uczucie, kiedy po wielu latach

ponownie zaśpiewałem te wszystkie kawałki.

Było to niezapomniane. Wciąż mam silne

emocje do tej muzyki. W 2015 roku poznałam

młodego gitarzystę Holgera Marxa.

Wspólnie postawiliśmy Velvet Viper na nogi.

Pierwszy nowy album Velvet Viper "Respice

Finem" powstal w 2017r. (cokolwiek robisz,

rób to mądrze i nie zapominaj o końcu)

drugi "The Pale Man Is Holding a Broken

Heart" w 2019r. Pozwól mi wspomnieć jeszcze

o czymś, o zmarłym moim przyjacielu,

jedynym Bubi The Schmied. Powinien być

z nową muzyką Velvet Viper, ale zmarł 2

stycznia 2018r. To naprawdę smutne. Zawsze

o nim myślę.

86

VELVET VIPER


Holger Marx: Na pewno będziemy kontynuować

działalność pod szyldem Velvet Viper.

Naprawdę mamy nadzieję, że w przyszłym

roku znowu zagramy. Planujemy też zrobić

kilka koncertów unplugged, które prawdopodobnie

będą się nazywać "Velvet Viper

- Acoustic Pilgrimage".

Wracając do głównego tematu naszej rozmowy

- reedycji Zed Yago - chciałem zapytać

o proces remasteringu. Rozumiem, że

wznowienie zrobione jest z taśm oryginalnych?

Nie kusiło, żeby coś zmienić, dograć,

w jakiś sposób ingerować w ten materiał?

Jutta Weinhold: Jak powiedziałam, nadal

lubię tę muzykę. Zed Yago był moim dzieckiem

i kiedy o tym myślę, jest mi po prostu

smutno, dlatego nie mogliśmy tego dłużej

znieść... ale gówno się zdarza a życie toczy

się dalej.

Muszę przyznać, że oba albumy podczas

pierwszego odsłuchu odebrałem dość chłodno.

Zyskały jednak przy kolejnych a finalnie

bardziej przychylnie spojrzałem na "Pilgrimage".

A który Tobie, po latach, jest

bliższy?

Jutta Weinhold: Oba albumy są moimi ulubionymi.

Oczywiście "Pilgrimage" był bardziej

dopracowany jako drugi w kolejności.

Jako muzyk ciągle się uczysz.

Oba krążki wzbogacone zostały dodatkowymi

nagraniami. Czy mogłabyś powiedzieć

o nich coś szerzej, co zadecydowało,

że akurat te a nie inne archiwalne numery

znalazły się na tych wznowieniach?

Jutta Weinhold: Dodatkowe nagrania zostały

skomponowane z oryginalnym zespołem

Zed Yago. Dlatego pojawiły się na remasterach.

Holger Marx: Utwory na żywo Zed Yago z

1989 roku są fenomenalne, naprawdę surowe

i napompowane dobrą energią. Nie wiedziałem,

że istniały, dopóki nie pojawiły się przy

okazji ponownego wydania "From over Yonder".

Z kolei "The Schmied" to wyjątkowa

kompozycja, którą napisaliśmy na pożegnalny

koncert Bubisa tuż po jego śmierci. Nagraliśmy

ją podczas sesji studyjnej do "The

Pale Man Has A Broken Heart".

Foto: Volker Wilke

Czy masz jakikolwiek kontakt z kimś ze

składu Zed Yago? Myślisz, że w przyszłości

będzie możliwe wydanie tych płyt

tak, jak sobie na to zasługują - z oryginalną

grafiką i logo?

Jutta Weinhold: Nie sądzę, ponieważ nikt

oprócz mnie nie ma praw do wykorzystywania

tych utworów.

Muzycznie z tego co wiem współczesne

wydawnictwa Zed Yago nie zbierały dobrych

recenzji. Czy taki obrót sprawy nieraz

uspokaja Cię, że odchodząc i zakładając

Velvet Viper popełniłaś właściwy krok?

Jutta Weinhold: Zed Yago było oryginalnym

Zed Yago tylko ponad 33 lata temu.

Nigdy nie słyszałam prób zdrajcy i nie zrobię

sobie tego.

Holger Marx: Jutty po prostu nie można było

zastąpić. Była głosem, twarzą i duszą zespołu.

Próba utrzymania Zed Yago przy życiu

bez niej była od samego początku misją

samobójczą.

Spotkałaś się kiedykolwiek z porównywaniem

siebie do Doro Pesch? Jakie emocje

to wzbudza, bądź wzbudzało u Ciebie?

Jutta Weinhold: Znam Doro, to miła dama.

Czasami spotykamy się na festiwalach i

uśmiechamy się do siebie. Wiemy, co obie,

każda na swój sposób, doświadczyłyśmy i

osiągnęłyśmy.

Zbliżając się do końca wywiadu chciałbym

jeszcze krótko zapytać o to, jak sobie radzisz

w ciężkich czasach związanych z wirusem?

Jutta Weinhold: Wykorzystaliśmy ten rok

bez koncertów, aby napisać materiał na nowy

album. Jest teraz całkowicie wyprodukowany

i opanowany. Kwiecień 2021 - uważaj, to ten

termin! Ta pandemia to tragedia dla nas

wszystkich, ale musimy przestrzegać zasad,

aby się z nią uporać. Każdy musi dbać o każdego!

Dziękuję za cierpliwość i jeśli byłem zbyt

dosłowny - nie chciałem urazić:) Życzę Tobie

wszystkiego dobrego i dalszych lat tworzenia

muzyki. Na koniec, jeśli masz ochotę,

możesz powiedzieć coś specjalnie dla

czytelników Heavy Metal Pages w Polsce!

Jutta Weinhold: Do wszystkich przyjaciół i

fanów metalu w Polsce, bądźcie szczerzy i

nigdy nie zapominajcie o korzeniach oraz

metalowych zasadach! Tylko głośna muzyka

może zniszczyć złe duchy, a mówię wam, wokół

jest dużo zła! Zabierz wszystkich swoich

przyjaciół do klubów, w których na żywo

zespoły grają własną, oryginalną muzykę. To

może być podstawa, która podtrzyma rozwój

muzyki rockowej. Miejmy nadzieję, że chociaż

raz będziemy mieli okazję przyjechać do

Polski, aby zobaczyć się z Wami wszystkimi

twarzą w twarz. Do tego czasu pozdrawia

was Jutta i Holger z Velvet Viper!

Adam Widełka

Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz

Foto: Volker Wilke

VELVET VIPER 87


ma o co się martwić!

Wyzwania czasów pandemii

Po zaskakującym rozstaniu z Diego Valdezem Dushan Petrossi w

żadnym razie nie odpuścił, werbując Mike'a Slembroucka, może nie tak

znanego, ale równie dobrego wokalistę. "Master Of Masters" trzyma poziom

wcześniejszych płyt belgijskiego wirtuoza, który na jubileusz 20-

lecia formacji za dwa lata zapowiada już kolejny album.

Trudno jest utrzymać międzynarodowy

skład, szczególnie w obecnej sytuacji, kiedy

nie ma koncertów?

Nie bardzo, zawsze jesteśmy w kontakcie

przez Whatsapa, SMS-y lub rozmowy video,

nie potrzebujemy wielu prób, żeby dobrze

zagrać trasy czy festiwale. Bardzo lubimy być

razem, kiedy w końcu się spotykamy i to jest

nasza prawdziwa rodzina, nasze życie, bo my

żyjemy dla muzyki.

Trasę po ojczystej Argentynie Diego zdołaliście

jednak zagrać - było to pewnie dla

was nie lada doświadczenie, tym większe,

że power metal cieszy się tam sporą popularnością?

Tak, to było niesamowite, byliśmy tam headlinerami!

Mamy mnóstwo fanów w Ameryce

Mike wniósł chyba do zespołu mnóstwo

energii, skoro dość szybko stworzyliście kolejny,

tak udany materiał?

Cóż, cały materiał został już skomponowany

i napisany przed przesłuchaniami, ale jesteśmy

bardzo zadowoleni z Mike'a, to świetny

facet z imponującą techniką, pięknym głosem

i skalą!

Od czego to zależy, że efekt końcowy jest

lepszy bądź gorszy, nawet jeśli dotyczy to

grupy o określonym dorobku - jeśli jest chemia

i dobra atmosfera pracuje się łatwiej i

stać człowieka na więcej?

Oczywiście, tak jak mówiłem wcześniej,

potrzebujemy w zespole prawdziwych uczciwych

i oddanych ludzi, jesteśmy rodziną, a w

biznesie muzycznym nie przetrwasz, jeśli

zawsze będziesz miał w zespole jakieś wewnętrzne

walki. Jesteśmy szczęśliwi, że teraz

wszyscy patrzymy w tym samym kierunku,

jak nigdy dotąd czujemy się kompletni i

gotowi do żeglowania przez sztormy i wysokie

fale!

Ważne było chyba również to, że wszystkie

partie na "Master Of Masters" powstały w

jednym, waszym własnym studio, nie tak

jak przy "Diabolica", nagrywanej w różnych

miejscach Europy i świata?

Na każdy album zawsze nagrywamy wszystko

w moim studio, teraz nawet wokale zostały

tam nagrane. Natomiast perkusja została

nagrana w Niemczech, ponieważ granice

były zamknięte z powodu pandemii.

HMP: To już niejako wasza tradycja: nowa

płyta Iron Mask, nowy wokalista. Co

sprawiło, że jednak rozstaliście się z Diego

Valdezem, skoro po premierze "Diabolica"

zapowiadałeś, że dołączy do was na dłużej?

Dushan Petrossi: Zmieniając wokalistów

zawsze liczymy, że to już ostatni raz, niestety

nigdy nie stapiają się z rdzeniem zespołu,

który stanowię ja, Vassili i Ramy. Czujemy,

że Iron Mask to prawdziwa rodzina i powinniśmy

dzielić się wszystkim po równo.

Uwierzcie mi, niektórzy wokaliści to naprawdę

dziwni faceci, którzy nie potrafią być

szczęśliwi w zespole, ponieważ zawsze myślą,

że gdzie indziej trawa jest bardziej zielona.

My jesteśmy uczciwymi facetami, którzy zawsze

traktowali ich jak rodzinę i nigdy niczego

im nie brakowało. Po tym wszystkim pozwólcie

mi to wyjaśnić. Po przemyśleniu

uważam, że wzięcie Diego było błędem, jako,

że przez większość czasu był poza naszą

trójką. To w sumie nie było złe; po prostu był

inny od nas, a my potrzebowaliśmy kogoś,

kto w pełni dołączy do naszego grona. Moim

drugim błędem było wzięcie gościa, który

naprawdę brzmiał jak Dio. Był dobry, ale w

końcu potrzebowaliśmy kogoś wyjątkowego i

przede wszystkim naprawdę zaangażowanego

jak Mike, który rzeczywiście jest w stu

procentach zintegrowany z zespołem, w dodatku

wierzy w niego. Iron Mask jest dla

niego priorytetem i naprawdę świetnie się dogadujemy.

To powiedziawszy, życzę Diego

wszystkiego najlepszego w jego przyszłych

projektach, nie żywimy do niego urazy i nigdy

nie żywiliśmy.

Foto: Jens Devos

Południowej, jesteśmy naprawdę szczęśliwi i

dumni z tego powodu, oni tam wiedzą, co to

dobra muzyka. (śmiech)

Mike Slembrouck spadł wam chyba jak z

nieba, bo nie dość, że to doświadczony już

wokalista, to jeszcze w dodatku Belg i wasz

fan - lepiej być nie mogło?

Jasne (śmiech). Dla mnie jest najlepszym wokalistą

w Belgii, a my potrzebowaliśmy kogoś

stąd, nie z jakiegoś innego kraju. Będziemy

ze sobą tak długo, dopóki będzie chciał z

nami zostać i będzie naprawdę zaangażowany

w naszą działalność... Oczywiście nie możemy

przewidzieć przyszłości, ale nie mamy

zamiaru się zmieniać. I uwierzcie mi, teraz

dostanie wiele ofert od innych zespołów z

całego świata (śmiech), stanie się sławny, nie

Znowu wsparł was Oliver Hartman - wokalne

harmonie i dwugłosy to jeden ze znaków

rozpoznawczych Iron Mask i nie zamierzacie

z niego rezygnować?

Nie, dlaczego mielibyśmy to robić? Nie zmienia

się zwycięskiego zespołu! Oliver naprawdę

dobrze pasuje do stylu metalu, który gramy.

Jesteś jednym z nielicznych gitarowych wirtuozów

w prawdziwym tego słowa znaczeniu,

ale zawsze podziwiałem jak potrafisz

podporządkować swe umiejętności koncepcji

danej kompozycji, nie przytłaczając

jej, czy wręcz nie psując nadmiarem popisowych

solówek, zagrywek, etc. - to kwestia

wyczucia, smaku czy po prostu odpowiedniej

świadomości, której niektórym

niestety brakuje?

Dziękuję bardzo! Iron Mask zawsze miał

prostsze i bardziej bezpośrednie utwory, czasami

również bardziej komercyjne. Od

początku zawsze skupiałem się na kompozycjach,

nie solówkach i gitarowych popisach.

Jeśli chcesz mieć stadion pełen ludzi, potrzebujesz

prostych kawałków z chwytliwymi i

mocnymi refrenami. Oczywiście granie bardziej

neoklasycznych solówek jest zawsze fajne

i moja muzyka zawsze będzie miała ten

styl, ponieważ kocham tak grać na gitarze.

Niemniej, kiedy utwór potrzebuje prostej i

krótkiej solówki, mogę łatwo poświęcić moje

dwie minuty w świetle reflektorów, służę

kompozycji, nie mojemu ego. Ludzie wiedzą,

że mogę grać bardzo szybko i technicznie.

Nie muszę tego pokazywać ani udowadniać

przez cały czas (śmiech). Z tym, że nadal

88

IRON MASK


mamy wiele progresywnych części i szalonych

neoklasycznych tematów z szybkimi

solówkami. (śmiech)

Chwaliłem poprzednią płytę, ale "Master

Of Masters" jako całość jest jeszcze

bardziej urozmaicona, tak jakby power

metal stał się już dla ciebie na stałe punktem

wyjścia do tworzenia takiej hybrydy z

pogranicza power, epic i tradycyjnego heavy

metalu?

Dziękuję. Zawsze staram się, aby nasz album

był bardzo różnorodny, przecież nie jesz

codziennie tego samego. Zawsze uważałem,

że albumy, które są oparte na tych samych

sztuczkach i formułach są bardzo nudne.

Iron Mask od samego początku ma silny,

melodyjny hardrockowy klimat, wraz z neoklasycznym

metalem i gitarową akrobatyką w

symfonicznych aranżacjach. Całość jest jednak

odpowiednio wyważona, ponieważ każdy

element jest umiejętnie dozowany i nie

dominuje. Muzyka służy tu kompozycji, a

melodie są szkieletem tego złożonego ciała.

Co jest, więc dla ciebie większym wyzwaniem,

komponowanie czy aranżowanie,

kiedy decydujesz, że dany utwór będzie

ostrzejszy, a innemu dodasz symfonicznego

rozmachu?

Po dwunastu albumach wszystko jest zawsze

wyzwaniem. Po pięciu z Magic Kingdom i

siedmiu z Iron Mask, bycie oryginalnym i

nie powtarzanie się jest najtrudniejsze.

Wiem, że w muzyce klasycznej kompozytorzy

tacy jak Mozart, Bach, nawet Beethoven,

i Haendel, którego uważam za mojego

boga, wykorzystali ponownie wiele melodii w

wielu utworach, ale muzyka metalowa przez

cały czas potrzebuje świeżych i energicznych

elementów i to jest wyzwanie.

Takie podejście jest interesujące nie tylko

dla was jako twórców, ale również dla słuchaczy,

a do tego możecie też dotrzeć do

tych ludzi, którzy reagują alergicznie już na

samo określenie power metal? (śmiech)

Dla mnie ci ludzie po prostu nie wiedzą co to

jest prawdziwa muzyka, a metal może mieć

wiele różnych kształtów i barw; jeśli kochasz

muzykę i melodię, nie możesz nienawidzić

power metalu!

Miewałeś sytuacje, że graliście na przykład

na jakimś festiwalu i po po koncercie podchodził

ktoś do ciebie, mówiąc: "stary, nie

cierpię power metalu, ale zagraliście zajebiście

i bardzo mi się podobało!", co tylko

potwierdzało, że nie warto się ograniczać,

zresztą niezależnie od preferowanej stylistyki?

Nie w ten sposób, ale niektórzy przychodzili

czasem i mówili mi: "Hej, nie wiedzieliśmy,

że ten rodzaj muzyki może być tak mocny i

agresywny!". Najważniejsze jest wrażenie,

które ogarnia cię, gdy dźwięk uderza w twoją

twarz, a nie styl muzyki, bo dobra muzyka

zawsze będzie dobrą muzyką, a dobrze

skomponowany materiał sprawi, że poczujesz,

że żyjesz, niezależnie od stylu!

Problem w tym, że teraz o takich sytuacjach

nie ma mowy - nie obawiasz się, że powrót

koncertów na większą skalę latem przyszłego

roku czy nawet jeszcze później może

dobić wiele zespołów, utrzymujących się

przecież przede wszystkim dzięki

występom na festiwalach i trasom?

Nie mamy innego wyboru niż

czekać na lepsze, zaszczepić się jak

najszybciej, aby ten świat mógł

wrócić na właściwe tory! Nasze życie

zawsze było trudne, bo grając

power metal nie zarabiamy milionów

dolarów. Niemniej jesteśmy

wojownikami i dlatego żyjemy. Nie

poddamy się, obiecuję wam to!

Jak wy radzicie sobie w tych trudnych,

pandemicznych realiach? Iron

Mask przetrwa, doczekamy waszego

jubileuszu 20-lecia za dwa lata?

Wszystkie koncerty, które mieliśmy

zaplanowane, zostały przełożone na

przyszły rok, więc teraz skupiamy się

na tym, aby dostarczyć naszym fanom

więcej teledysków i lyrics video. W 2022 roku

zaczniemy nagrywać nasz kolejny album

na dwudziestolecie Iron Mask! Dzięki za

wywiad, zdrówka i trzymajcie się bezpiecznie!

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

IRON MASK 89


Cząstka heavymetalowego uniwersum

Nic na to nie poradzę, że ja lubię stary Iron Savior, a jego twórca, Piet

Sielck - ten nowy. Tak się dziwnie składa, że Piet na przewagę w tym temacie i to

on decyduje o kształcie nowych płyt i setliście koncertów. A dlaczego wyglądają

one tak, a nie inaczej opowiedział nam przy okazji premiery dwunastej płyty Iron

Savior.

HMP: Rozmawialiśmy pięć lat temu, niestety

drogą mailową. Pamiętam, że powiedziałeś

mi wtedy, że zazwyczaj jeździsz

trzy razy w roku na urlop, co pozwala Ci

zachować równowagę. W tym roku - zgaduję

- nie było to możliwe. Odcisnęło to jakieś

piętno na Iron Savior?

Piet Sielck: W zasadzie to na urlopie byłem

dwa razy. W marcu, zanim się wszystko posypało,

a potem, latem, spędziłem trzy tygodnie

we Francji. Mój ulubiony urlop w Hiszpanii

musiałem tym razem odwołać, bo Hiszpania

jesienią się na urlop nie nadawała. Jak

dotąd w tym "koronaroku", że tak to nazwę,

mieliśmy zaplanowane działania związane z

Zawsze mawiasz, że muzyka powinna być

przede wszystkim rozrywką. Jak to działa w

czasie "koronakryzysu"? Może traktujesz

muzykę, jako coś w rodzaju terapii?

(śmiech)

Tak, choć na przykład w marcu i w kwietniu,

kiedy w Niemczech był pierwszy duży lockdown,

w studiu nie robiłem nic, bo nie miałem

dobrego nastroju (śmiech). Czułem się

obciążony całą tą sytuacją, w sumie nie czułem

się ani dobrze, ani szczególnie pogodnie.

Kiedy nie mam w pełni pozytywnego nastawienia,

nie chcę zaczynać pracy nad płytą,

żeby nie wyszła ponura. W moim przypadku

muzyka zawsze jest zwierciadłem duszy, to

jasne. A kiedy dusza jest ponura, to i muzyka

wyjdzie ponura, a tego przecież nie chciałem.

Świadomie założyłem, że lepiej będzie

zacząć, jak tylko będę w lepszym nastroju.

To chyba nie było łatwe. Czytałam, że Jan

Sören Eckert w tym czasie był ciężko chory...

Prawda...

...a kawałek "Ease Your Pain" jest rezultatem

tej choroby.

tym, jak płyta "Kill Or Get Killed" była gotowa.

Tak samo na tytuł wpadłem już zimą,

kiedy miałem już pół płyty, czy raczej pomysł

na pół płyty w głowie. Właśnie dlatego

chciałem rozpocząć pracę nad albumem już

w styczniu lub w lutym, ale wtedy właśnie

pojawiła się cała ta historia z Janem, a w

marcu... korona (śmiech). Na szczęście historia

z Janem to było tylko kilka niewesołych

tygodni, po których przyszła zbawienna wiadomość,

że rak skutecznie poddaje się terapii

i, że na 100% zostanie wyleczony, a w końcu,

że został pokonany. Ta wiadomość była tak

ekstremalnie zbawienna, że dodała mi kopa

energii. Podjąłem decyzję, żeby płytę wydać

w tym samym roku, w którym choroba Jana

została pokonana. To było dla mnie ważne.

Oczywiście potem pojawiła się sprawa z koroną,

ale i tak wydanie płyty jest to zawsze

jakieś światełko na koniec roku. To są przyczyny,

dla których tak szybko ją wydaliśmy,

choć mogliśmy spokojnie poczekać do nowego

roku, ponieważ nie było presji czasu. Dobrze

się stało, bo nadaliśmy pozytywne znaczenie

dacie 2020.

Czytałam, że dla Ciebie nowa płyta jest

najlepszą z wszystkich płyt Iron Savior, ale

zdaję sobie sprawę, że każdy muzyk tak

mówi o najnowszym krążku.

O tak, jasne, to oczywiście prawda. I to się

zazwyczaj zgadza, bo muzyk na pracę nad

płytą poświęca lata czy miesiące, i kiedy

wreszcie prace są skończone, nadchodzi piękny

moment, kiedy wydaje się, że to, co się

stworzyło, jest w zasadzie najlepsze. Ja jednak

tym razem mam nieco inne wyjaśnienie.

Jestem absolutnie przekonany, że to nie

jest dla mnie najlepsza płyta na zasadzie "w

tym momencie najlepsza". To nie tak. Jest to

przynajmniej jedna z trzech najlepszych moich

płyt. Która jest najlepsza, każdy musi

sam określić. Ja to widzę obiektywnie, kiedy

przyglądam się takim czynnikom jak sam

songwriting, w jaki sposób została zrobiona

produkcja, jak poszczególne kawałki ze sobą

grają, jaką ta płyta ma głębię emocjonalną i

energetyczną... tego co prawda po pierwszym

odsłuchu może nie słychać, trzeba wielokrotnie

słuchać tej płyty, żeby to w końcu wychwycić.

Niemniej jednak to sprawia, że jest to

jedna z trzech najlepszych płyt, które w życiu

zrobiłem. Tak to mogę po prostu ująć.

trasami. Udało nam się zagrać kilka koncertów,

a potem musieliśmy przenieść się do

studia, na nagrania. Na szczęście, nas, jako

zespół korona nie dotknęła. Jako zespół, nie

jako prywatne osoby. Nic to, trzeba to przeczekać,

wszystko wróci do normy.

Foto: Iron Savior

Tak, to jest kawałek, który Jan napisał sam i

sam go zaśpiewał. Przede wszystkim, traktuje

osobiście o nim samym, a konkretnie dotyczy

związku, w którym jest obecnie. Kwintesencją

"Easy Your Pain" jest fakt, że jemu

dużo trudniej było znieść widok swojej partnerki,

która widziała jego cierpienie, niż jemu

znieść cierpienie jako takie. Dlatego tytuł

brzmi "Ease YOUR Pain", a nie własny

"pain". Taka jest tego wymowa. I jak mówiłem,

to, że mimo trudności "Skycrest" był

gotowy już w tym roku (rozmawialiśmy pod

koniec 2020 - przyp. red.), wynika z trzech

przyczyn. Powód pierwszy to fakt, że po poprzedniej

płycie "Kill Or Get Killed" miałem

jeszcze nadmiar energii i dlatego kolejna płyta

wyszła relatywnie szybko. Zeszłego roku

latem (2019 - przyp. red.), zaczęliśmy pisanie

kawałków, zaledwie kilka tygodni po

Hmm. Jakie są te pozostałe?

…jeśli nawet nie najlepsza. Naturalnie pierwszy

album, "Iron Savior" ma status kultowego,

to dla mnie ważna płyta. Bardzo ważnym

jest też "Conditon Red", bo to pierwszy

krążek bez Kaia (Hansena - przyp. red.). Już

"The Landing" był dla mnie ekstremalnie

ważnym albumem, jednak "Skycrest" jest nawet

ważniejszy, także prywatnie, przez wzgląd

na historię z Janem i tak dalej. To najlepszy

album, jaki zrobiłem i tu wcale nie

chodzi o promocję (śmiech).

W świecie klasycznego heavy metalu trudno

jest się nie powtarzać, myślę, że dotyczy

to też Iron Savior. Muszę przyznać, że

kiedy słyszę "Welcome To The Brave New

World", mam wrażenie, że tego typu melodii

w refrenie jeszcze w Iron Savior nie było.

Masz jakiś sposób na wymyślanie nowych

motywów?

90

IRON SAVIOR


Jeśli chodzi o heavy metal, Iron Savior nie

wynajdzie koła na nowo, to jasne. Ta muzyka

istnieje już tak długo, że każdy riff został

już zagrany, każda melodia już się pojawiła.

Takich roszczeń więc nie mamy. Mimo to

wciąż staram się, żeby każdy album na swój

sposób brzmiał ciekawie. Próbuję stworzyć

coś nowego z części składowych, które mam

do dyspozycji. Na tym polega Iron Savior,

na tym polega w ogóle heavy metal, czy też,

jeśli wolisz to tak nazwać - power metal. Tak

z grubsza wygląda punkt wyjścia. Jestem super

krytyczny wobec siebie. Jeśli nie jestem

przekonany w stu procentach, że kawałek

jest wartościowy dla Iron Savior, wyrzucam

ten pomysł do kosza. Jeśli zaś jest dobry, odkładam

go, żeby się mu później jeszcze przyjrzeć.

Tym razem miałem w głowie takie, a

nie inne pomysły, na przykład o autokratycznej

władzy, amerykańskich prezydentach.

Miałem jasny obraz w głowie, jak to powinno

wyglądać. Kiedy pisze się tekst, pojawiają

się pewne koncepcje, jakie inne teksty będą

do niego pasować. Kiedy są to tylko luźne

obrazy, muzykę robi się automatycznie, a

wskazówka jest po prostu taka: czy muzyka

pasuje do tematyki? Czasem jest tak, że mam

już muzykę, która jest na wesołą nutę, a koncepcja

na tekst zakłada smutny ton - to po

prostu nie pasuje. Wtedy trzeba pomyśleć albo

nad zmianą muzyki, tak, żeby była bardziej

melancholijna, albo nad wykorzystaniem

tekstu do innego kawałka. Tak właśnie

pracuję. Jestem wobec siebie bardzo, bardzo

krytyczny.

A propos tekstów - kiedy rozmawialiśmy o

"Titancraft" mówiłeś, że potrzebujesz również

nowej tematyki, wychodzącej poza SF.

Teraz znów do niej powracasz.

Nie zgodzę się, bo w zasadzie z tematyką SF

związane są jedynie: tytułowy kawałek "Skycrest",

"Our Time Has Come" i "Hellbreaker".

To są jedyne teksty oparte o SF. Wszystkie

inne nie mają z SF nic wspólnego. Na przykład

taki "Souleater". Każdy zna kogoś, kto

ma poważne problemy, wokół których obracają

się jego myśli - i to jest właśnie ten "souleater",

który utrudnia mu życie i z czego trzeba

się wyzwolić. Idąc dalej mamy "Welcome

To The New World", o którym już odrobinkę

wspomniałem, w którym poruszam tematykę

polityczną. Kolejny numer, a więc "There

Can Be Only One" jest o szkockich góralach.

Nie ma to nic wspólnego z SF, już bliżej mu

do fantasy. Bazuje on na filmie "Highlander",

który na pewno znasz. Dalej jest "Silver

Bullet" o werewolfie, znów nic z SF, "Raise

the Flag" jest po prostu o heavy metalu, też

nie SF (śmiech). W kawałku "To The End Of

The Rainbow" także chodzi o życie. Jest o stawaniu

się nieco starszym, posiadaniu dzieci,

dbaniu o dom, też nic o SF (śmiech). O balladzie

już rozmawialiśmy, a w ostatnim, "Ode

To The Brave" chodzi o fantasy.

Kiedy słucham Twoich pierwszych płyt,

mam wrażenie, że w tamtym okresie koncepcja

i teksty były podstawą, kanwą, wokół

której później pisałeś muzykę.

Nie, nie jest tak. Muzyka zawsze jest w pierwszej

kolejności, dopiero później dochodzą

teksty. Tak było też na początku. Kiedy 20

lat temu, zdecydowałem się na tę tematykę

SF, byłem też 20 lat młodszy. W tamtym

Foto: Iron Savior

czasie nie przeżyłem szczególnie dużo w

swoim życiu (śmiech), na pewno nie tyle, żeby

móc pisać dobre teksty traktujące o zwyczajnym

życiu. Dlatego wymyśliłem wtedy

historię, której treść pozwalała mi czerpać inspiracje

na teksty. Wtedy było to dla mnie

bardzo pomocne i w przypadku pierwszych

trzech, czterech płyt wydaje mi się to dobre.

Na "Condition Red" zrobiłem to ostatni raz

- w końcu jednak uznałem, że ten obszar tekstowy

jest zbyt ciasny. Dlatego wymyśliłem

zakończenie tej opowieści SF o "Iron Saviorze".

Nadal uważam ją za dobrą, ale jestem

naprawdę zadowolony z tego, że miałem odwagę

pożegnać się z nią i pisząc "Battering

Ram" nie tworzyć już albumu koncepcyjnego.

Nadal uważam tę historię za dobrą, wciąż

ją kontynuuję, chętnie znów po nią sięgam,

ale jak mówiłem, w życiu jest wiele innych

rzeczy, które mnie poruszają.

Wielu znanych muzyków jak choćby członkowie

Helloween czy Rolf Kasparek z Running

Wild byli bardzo młodzi, gdy zakładali

swoje kapele. Z biegiem czasu zdobyli nowe

umiejętności muzyczne, nagrali wiele rzeczy.

Mimo to fani wciąż lubią przede wszystkim

to, co ci muzycy zrobili gdy byli żółtodziobami.

Ty miałeś szczęście, bo debiutując

w 1997 roku byłeś młody, ale już nabrałeś

umiejętności.

To się zgadza. Byłem już nieco starszy niż

debiutujący Rolf, Kai i inni. Przez pierwsze

kilka lat działałem w studiu, pracowałem jako

inżynier dźwięku bądź producent. To się

jednak skończyło (śmiech) i zostałem muzykiem

czy, nazwijmy to, artystą. Nie żałuję,

dobrze się stało. Rzecz jasna, zacząłem kilka

lat później. Czy moje rzemiosło było lepsze?

Trudno powiedzieć. I tak i nie, choć z pewnością

te lata spędzone w studiu były dla

mnie rodzajem treningu, dzięki czemu w

swojej pracy nie byłem tak naiwny jak Kai

czy Rolf na początku kariery. Z drugiej strony

z Kaiem przed Helloween robiliśmy muzykę

i mimo tej naiwności bardzo na tym

skorzystałem. Poza tym prawdą jest, że - jak

mówisz - fani często uważają najstarsze rzeczy

za najlepsze. Co ciekawe, w przypadku

Iron Savior pojawił się fenomen, bo okazuje

się, że nie jest to regułą. Naturalnie, ludzie

uznają starsze rzeczy za najlepsze, ale równocześnie

uważają, że nowe też są dobre. Na

przykład gdy występujemy na żywo, gramy

przynajmniej cztery czy pięć kawałków z

"The Landing", a więc ze wcale nie tak starej

płyty, bo ta ma dopiero 10 lat. Dokładamy

do tego trzy, cztery nowsze kawałki, tworząc

całkiem niezły przekrój i ludzie to lubią.

Mieliśmy taki set w zeszłym roku, na koncercie,

na którym zagraliśmy bardzo mało z naprawę

starych płyt i nikt nie narzekał. Ludzie

uważali, że jest fajnie. Szczerze mówiąc, myślę,

że to piękne. Przyznaję, że kocham stare

rzeczy i dlatego wciąż będziemy je grać, ale

też jest fajne to, że tak naprawdę wcale nie

musimy. Nie słyszałem po koncercie "e, nie

graliście tego, tego czy tamtego". Myślę, że to

godne uwagi. (śmiech)

Wiem, że zawsze jesteś optymistą jeśli chodzi

zarówno o muzykę jak i w ogóle życie.

Zastanawiam się, czy to uczucie towarzyszyło

Ci od początku Iron Savior, czy musiałeś

je w sobie wypracować?

Dla mnie to oczywiste, że życie uczy. Zawsze

próbuję widzieć zarówno pozytywne jak i negatywne

strony. Nie jestem też typem marzyciela,

jestem raczej realistą, a sukces Iron Savior

mnie do tego nie doprowadził. To nie

jest tak, że miałem łatwiej, dzięki pracy z Kaiem,

musiałem na ten sukces również pracować

sam. Ale to w porządku. Nie mógłbym

nad tym pracować, gdybym sam w to nie wierzył.

To daje pozytywne nastawienie. Życie

bywa gówniane, ale bywa też dobre. Taka jest

moja dewiza.

Muzycy z Hamburga są zwykle lokalnymi

patriotami. Kai Hansen, Lars z Stormwarrior...

Ty też jesteś z Hamburga.

O tak. Powód jest bardzo jasny. Hamburg to

po prostu super fajne miasto.

Tak!

(śmiech) Nie no, naprawdę jest to przepiękne

miasto o bardzo wysokim standardzie życia.

Nie chodzi tylko o to, że jestem lokalnym pa-

IRON SAVIOR 91


triotą, naprawdę Hamburg to po prostu perła.

Mamy zarówno wiele akwenów, wiele terenów

zielonych, mamy piękną panoramę

miasta, jak i liberalnych mieszkańców, można

więc czuć się tutaj dobrze. Port pomaga

w otwarciu się na świat. Jak się te wszystkie

czynniki razem zbierze, to naprawdę aż chce

się tutaj mieszkać. Pogoda mogłaby być trochę

lepsza, ale to też ok. Dzięki obecności

morza mamy przyjemne lata, nie jest z reguły

za gorąco, zimy nie są za zimne (śmiech).

Dlatego wszyscy wciąż jesteśmy w Hamburgu

zakochani.

Oj tak, rozumiem. Wspomniałeś wcześniej

numer... "Raise the Flag (of Heavy Metal)".

Heavy metal czujesz w duszy raczej jako

fan, czy jako muzyk?

Właściwie jako fan. Dla mnie heavy metal

jest czymś w rodzaju filozofii życia. To nie

jest tylko muzyka, ale też moje ogólne podejście

do życia jest związane z metalem. Metal

towarzyszył mi od najmłodszych lat i nic dziwnego,

że nim nasiąkłem. Oczywiście obok

heavy metalu mam też inne sprawy w życiu,

takie jak rodzina. A moja rodzina nie składa

się z samych fanów metalu. Moim córkom

podoba się to, co robię, ale nie dałoby się ich

określić mianem fanek metalu. Choć mam

część życia, która nie jest zbyt heavymetalowa,

heavy metal to duża, znacząca część

mnie, stanowiąca o mojej osobowości. Widzę

to z perspektywy fana, czuję się cząstką

heavymetalowego uniwersum.

Klip do "Souleater" jest prosty, bez żadnych

dużych efektów. To chyba dobry pomysł,

żeby uniknąć kiczu. Kiedy nie ma się dużego

budżetu lepiej jest zrobić coś prostszego.

Absolutnie. Acz to wideo też nie było jakieś

tanie, kosztowało nas kilka tysięcy euro.

Uważam, że nasze poprzednie klipy z "Kill

Or Get Killed" były ok, ale te z "Titancraft"

były i droższe i gorsze, niż te, które zrobiliśmy

teraz. Kiedy robi się jakiś teledysk, to albo

trzeba mieć pieniądze, żeby zrobić coś

wartościowego artystycznie z odpowiednimi i

przemyślanymi sekwencjami, albo postawić

na prostotę i efektywność, tak jak zrobiliśmy

teraz, choć ten klip to tylko sfilmowany zespół,

który gra. Zdecydowałem, że będzie on

dobrze wyglądać w czarno-białej konwencji.

Znaleźliśmy w Hamburgu lokalizację, która

się do tej konwencji idealnie nadawała i jestem

super zadowolony. Pomijając klipy kręcone

przez nas dla frajdy, bo tych nie mógłbym

porównywać - patrząc z dystansu, ten

teledysk uważam za najlepszy, jaki zrobiliśmy.

Jestem z niego absolutnie "happy". Gramy,

i tyle - tacy po prostu jesteśmy. Nie ma

tu żadnej przesady.

Foto: Iron Savior

Numer "Silver Bullet" brzmi nieco jak Savage

Circus. Domyślam się, że to wynik

Twojego doświadczenia w graniu w tym

zespole?

Tak, zgadza się, to prawda. Kawałek jest progresywnie

muśnięty i myślę, że to fajne. Jest

nieco inny od pozostałych kawałków na płycie.

Z jednej strony mieści się w jej ramach, z

drugiej ten "Savage Circus touch", wpływa na

różnorodność płyty. Coś, co mnie naprawdę

fascynuje to fakt, że zaraz "Silver Bullet" następuje

"Raise the Flag", i oba numery to Iron

Savior, choć od siebie się różnią. Za każdym

razem mnie zaskakuje, jak to dobrze razem

współgra. Kończy się najszybszy numer na

krążku, "Silver Bullet" i pojawia się następny

kawałek. Kiedy zastanawiałem się, co będzie

pasować i ilekroć słyszałem pierwsze takty

"Raise the Flag", wiedziałem, że muszę je

połączyć.

Pamiętam, że ostatnio polecałam Ci pisarza

SF, Petera Wattsa. Udało Ci się może

sprawdzić jego książki?

Nie, mówiąc szczerze, cały ten rok nie sprzyjał

czytaniu. Nawet jak byłem na urlopie.

Myślę, że to wstyd, bo kupiłem sobie nawet

Kindla, którego wypchałem książkami. Ale

byłem tak zmęczony, że jak przeczytałem

kilka stron, zaraz zasypiałem (śmiech). Napisz

mi proszę jeszcze raz na czacie Skype'a,

ja oczywiście pamiętam, że mi go polecałaś,

ale czasem coś wylatuje z głowy. Chętnie rzucę

okiem.

Katarzyna "Strati" Mikosz

HMP: Słucham sobie "Metal in my Head" i

odnoszę wrażenie, że to trochę taki powrót

do korzeni. W ogóle widać, że niektóre zespoły

po eksperymentach - w Waszym

przypadku "Trail of Death" - potrzebują takiego

powrotu.

Snoppi Denn: A dlaczego "Trail of Death"

był eksperymentem? Nie wiem, bo przecież

zawsze robimy muzykę w taki sam sposób -

prosto z trzewi. Nie siadamy sobie i nie mówimy:

"a teraz spróbujemy czegoś zupełnie

innego". Masz jednak rację co do tego, że jest

pewna różnica, która odcisnęła piętno na samych

kawałkach. Nie gra już z nami nasz dawny

gitarzysta, Dano, a to oznacza, że nie

ma już kawałków idących w thrashowym kierunku,

a więc takich, które są zorientowane

na riffy. Obecne kawałki napisał głównie

Sven, nasz wokalista i dlatego są one raczej

zorientowane na melodie. A to z kolei oznacza,

że łatwiej jest drzeć wspólnie mordę na

tych kawałkach. Są też technicznie łatwiejsze

do ogarnięcia. Poza tym wszystkie solówki

musiał zrobić nasz gitarzysta, Maassi. Myślę,

że to naprawdę słychać. Nadał kawałkom

Wizard ten "dawny" rys, bo my naprawdę

mamy swój własny styl, którego zabrakło

nam przez ostatnie 15 lat, a więc do kiedy

był z nami Dano.

Niektóre teksty z "Metal in my Head",

zwłaszcza te o metalu brzmią jak wasze

teksty z pierwszych płyt, "Battle of Metal"

czy "Bound by Metal". Teraz jesteście nieco

starsi. Jak pisało się takie kawałki, jak było

się bardzo młodym gościem i jak pisze się

teraz?

Hmm, jeśli chodzi o podejście do metalu, to

nie zmieniliśmy się wcale. Kręci nas to tak samo,

jak wtedy. Wciąż jesteśmy młodzi duchem,

a metal jest po prostu fajny. Jasne, niektóre

teksty to pewne kalki i pewna przesada,

ale nie uważamy tego, za coś złego. Tak ma

być. Słuchamy tych kawałów głównie podczas

imprez, a teksty pasują do nich idealnie.

Wyobraź sobie, że nazwalibyśmy kawałek

zamiast "Metal in my Head" na przyklad

"Politics in my Head". To dopiero byłoby

gówno (śmiech). Innym kapelom takie rzeczy

wychodzą lepiej.

W ogóle widać, że niektórzy niemieccy muzycy

znów piszą "o metalu". Primal Fear ze

swoją płytą "Metal Commando" czy Iron

Savior ze swoim kawałkiem "Raise the Flag

(of Heavy Metal)". Wiesz, skąd to się bierze?

A nie wiem. Grają w kapelach tak samo długo,

jak i my. A jeśli chodzi o wiek, to są na-

92

IRON SAVIOR


wpleść. Poza tym kruki z okładki, tak jak w

przypadku płyty "Odin", są wzorowane na

Muginie i Huginie.

W głowie metal

Dochodzimy do momentu, w którym zespoły, które wciąż wydają nam się

"nowe", bo debiutowały podczas drugiej fali heavy metalu, mają już po kilkanaście

płyt. Wizard mimo bagażu doświadczenia i dwunastu krążków na koncie,

wciąż czuje to samo, co u progu kariery. O nowym krążku rozmawiałam z jednym

z założycieli kapeli, perkusistą Snoppim Dennem.

wet starsi od nas. Może tak samo, jak my

czują tego dawnego ducha? Nie mam pojęcia.

Ile masz lat? Może młodsi nie mogą sobie tego

wyobrazić. Może młodsi ludzie odbierają

metal inaczej? Pytania rodzą pytania...

Wydaje mi się, że w latach 90. Wasze teksty

o "jedności w metalu" miały mocniejsze

znaczenie. Wizard zadebiutował w czasach

niezbyt korzystnych dla heavy metalu, więc

tego typu teksty były na przekór trendom,

niczym manifest. Dziś klasyczny heavy metal

znów jest popularny. Jak porównałbyś

moc tego typu tekstów wtedy i obecnie?

Dobra, o "mocy" naszych kawałków nie ma

co mówić... (śmiech). To trzeba po prostu na

żywo na koncertach wykrzyczeć! Chcesz poczuć

siłę, dać upust energii, chcesz poczuć jedność

z towarzyszami broni, chcesz (no dobra,

nie każdy chce, wiem) się schlać aż padniesz,

chcesz być innym niż normals i tak

dalej. I tak dalej. Może nie gramy "true" metalu

ale "power" metal, bo czujemy moc naszych

tekstów (śmiech).

A propos dat. Rok 1995 był prawdopodobnie

najgorszym rokiem wszech czasów na

heavymetalowy debiut. A może to po prostu

tylko jakiś mit?

E nie, dlaczego? Nie przypominam sobie, żebym

kiedykolwiek nie usłyszał metalu, albo,

żeby nie wyszły żadne dobre płyty. Byliśmy

młodzi, mieliśmy fajną kapelę, czas był właściwy

i doskonały! Mógłbym to wszystko powtórzyć.

Nie podążamy za trendami, żyjemy

tu i teraz, a robimy to, na co mamy akurat

ochotę.

Macie już.... 12 płyt. Kiedy debiutowaliście,

na przykład taki Iron Maiden miał ich 10.

Podejrzewam, że wtedy dla Was Maiden

był starą, długo istniejącą grupą. Obecnie

to Wy macie 12 płyt i zgaduję, że wcale nie

czujecie, że Wizard to stara kapela.

Maideni mieli już 10 płyt w 1995? Serio?

A te z "Metal in my Head" są jej pełne.

Zgaduję, że większość powstała podczas

epidemii. Skąd czerpaliście tak dobrą energię

w roku 2020? Te pełne mocy słowa idą w

parze z Waszym podejściem do życia?

Większość tekstów napisał Sven. Tylko "Metal

in my Head" napisałem ja, a jeden kumpel

był zaangażowany w pisanie jeszcze innego

kawałka. Sven wykorzystał czas pandemii,

żeby w całości oddać się nowej płycie. Co

można zrobić z czasem? To było absolutnie

rozsądne i oczywiście sprawiło nam radochę

(kiedy wychodziło). Do tego doszedł koronakompleks,

z którym albo się walczy, albo już

się ma. To odbija się w tekstach, ale o szczegółach

musiałby opowiedzieć już Sven.

Tylko jeden tekst może sugerować wcześniejszą

datę powstania (sprzed roku 2020).

W "Metal Feast" Sven śpiewa o koncertowaniu,

tak, jakby to było coś zupełnie codziennego.

To jest nowszy tekst. Traktuje raczej o zwykłej

sytuacji. Narzekanie nic nie da. Można

popaść w depresję, jeśli każdego dnia tylko

się w kółko narzeka. W tym momencie nie

możemy nic zmienić, więc wspominamy dobre

czasy i mamy nadzieję, że wkrótce wrócą.

Czasem trzeba się przemóc, dać na luz, golnąć

sobie, rozeprzeć się wygodnie i świętować.

Foto: Jochen van Eden

Bomba! Byłem kiedyś ich wielkim fanem.

Dopiero od "Somewhere in Time" zmieniłem

zdanie na gorsze, bo od czasów "Wasted

Years" po raz pierwszy pojawiły się klawisze

(śmiech). Tak to było. Zresztą nie zliczam

naszych płyt. Ale zgadza się, że nagle w papierach

lat przybywa, a tak naprawdę myślisz,

że jesteś jeszcze młody. Zaleta jest taka,

że jest więcej kasy na muzę i chlanie. Jednak

jest coś za coś, rzadziej opowiadasz o napalonych

groupies, niż o problemach z sercem

czy bólach stawów.

Na nowej płycie wracają teksty nie tylko o

metalu, ale pojawia się też znów... Thor.

Skąd taki pomysł?

Uuu, niestety na ten temat nie mogę ci nic

powiedzieć. Tematykę nordyckiej mitologii

wprowadził kiedyś Volker, nasz były basista.

A, że pasuje ona nieźle, więc można znów ją

Przeczytałam w informacji, którą dostałam

z wytwórni, że do nagrania perkusji użyłeś

prawdziwych bębnów. To naprawdę taka

rzadkość, że aż trzeba o niej zawiadamiać

prasę?

Zacznę od tego, że od lat sprzedaż płyt CD

gwałtownie spada. Jednocześnie jest coraz

większa łatwość i dostępność do samodzielnego

nagrywania w domu. Zatem jeśli z powodu

braku przychodów wytwórnie zarabiają

mniej pieniędzy, trzeba się zorientować,

jak nagrać płytę tanio. A dziś istnieją naprawdę

dobre biblioteki bębnów, zawierające

prawdziwe dźwięki perkusji. Można z nich

tanio skorzystać, a następnie zaprogramować

albo zagrać na e-perkusji, jak już zresztą robiłem.

Tym razem zainwestowaliśmy jednak

więcej pieniędzy, a ja koniecznie chciałem jeszcze

raz nagrać perkusję taką, jak naprawdę

ona brzmi. Zaletą zaprogramowanych bębnów

jest fakt, że są tanie przy zupełnie spoko

brzmieniu. Wadą jest to, że bardzo wiele

kapel z nich korzysta i dlatego wszystkie zespoły

brzmią podobnie. Rzadko można dziś

rozpoznać perkusistę po jego brzmieniu. To

się naprawdę opłaciło, jestem mega zadowolony.

Martin Buchwalter, nasz stary kumpel

i jednocześnie sam świetny perkusista (obecnie

producent Wizard - przyp. red.), odwalił

kawał świetnej roboty w studio.

Dzięki Ci za wywiad!

Tobie też wielkie dzięki za wywiad. Pozdrowienia

dla prawdziwych metalowców!

Wspierajcie nas na Facebooku, lajkujcie

wszystko, co się dzieje. No i kupujcie naszą

płytę (śmiech). Mam nadzieję, że niedługo

widzimy się na koncertach! Bound by metal!

Katarzyna "Strati" Mikosz

WIZARD 93


jego dbałość o szczegóły i swobodne nastawienie

do pracy, w połączeniu z jakością nagranej

perkusji, wiedzieliśmy, że to jest facet,

który zajmie się całym albumem.

Tradycjonaliści z duszami eksperymentatorów

Norman L. Skinner III to jeden z najlepszych wokalistów obecnej sceny

metalowej w Stanach Zjednoczonych. Imagika, solowy Skinner, Hellscream, kiedyś

Dire Peril, a od niedawna Niviane - ma chłop co robić, ale najwidoczniej muzyka

jest jego największą pasją, co tylko wychodzi na korzyść fanom US metalu.

Najnowszy album Niviane "The Ruthless Divine" to świetny power metal, inspirowany

nie tylko amerykańską, ale i europejską sceną, a Norman już zapowiada

kolejną płytę, bo nowych utworów mają aż za dużo.

HMP: Nie było takiej opcji, że "The Druid

King" pozostanie jedynym albumem Niviane,

musieliście tylko zgrać terminy i znaleźć

czas dla tego zespołu?

Norman L. Skinner III: Jest to dość trudne

z racji wielu projektów, w które jestem zaangażowany.

Niemniej Niviane jest moim głównym

zespołem, więc fani mogą spodziewać

się jego kolejnych wydawnictw.

roku 1994, kiedy scena metalowa w USA

była już w zaniku. Jestem jednak bardzo sentymentalny,

a kiedy słucham wielu z tych zespołów

chciałbym, żeby Stany miały lepszy

gust muzyczny, ale jest jak jest.

Ponoć nad drugą płytą pracuje się trudniej,

ale z tego co słyszę na "The Ruthless Divine"

akurat wy nie mieliście z tym żadnych

problemów, znowu przygotowaliście 11 urozmaiconych

kompozycji?

Jako zespół zawsze coś piszemy, więc kiedy

przyszedł czas na nagranie "The Ruthless

Divine" mieliśmy do wyboru więcej materiału

niż wystarczająco. Na przykład obecnie

kończymy trzeci utwór na nasz trzeci album,

Zaproponował coś nowego, dla was nawet

zaskakującego co znacząco wpłynęło na

brzmienie "The Ruthless Divine" czy nawet

samego zespołu?

Nie chcę niczego ujmować Zachowi. Jest on

fenomenalnym inżynierem. Z tym, że on tylko

zmiksował ten album. Album został wyprodukowany

przez zespół. Zach nie miał

żadnego wpływu na same utwory.

Czyli nie ma się co ograniczać, nawet jeśli

ma się jasno wyznaczony kierunek w ramach

określonej stylistyki, z wiodącą rolą

power i tradycyjnego metalu?

Chociaż identyfikujemy się jako kapela grająca

US power metal, to zdecydowanie nie jesteśmy

zamknięci tylko w tym gatunku.

Uwielbiamy łączyć elementy tradycyjne,

speed, thrash, progresywne, cokolwiek czujemy.

Każdy w zespole ma swój wkład w powstawanie

utworów, a nasze brzmienia ostatecznie

łączą się w całość, czego efektem końcowym

jest to, co słyszą fani.

Chyba nie przypadkiem kultywujecie tradycje

amerykańskiej szkoły power metalu z lat

80., w końcu miejsce pochodzenia do czegoś

zobowiązuje, a do tego od najmłodszych lat

byliście również pod wpływem rodzimych

zespołów, co teraz znajduje odbicie w muzyce

Niviane?

Zespół czerpie wiele inspiracji z amerykańskich

zespołów lat 80. Jesteśmy również pod

dużym wpływem wielu późniejszych europejskich

zespołów metalowych, co moim zdaniem

daje nam bardziej zróżnicowane brzmienie

jako amerykańskiemu zespołowi powermetalowemu.

Nie staramy się kopiować

czyjegoś brzmienia i zamiast tego tworzymy

fantastyczne utwory z naszych własnych pomysłów.

Niviane istnieje raptem od sześciu lat, ale

w tak krótkim czasie udało wam się całkiem

sporo osiągnąć, szczególnie jak na niezależny

zespół metalowy z USA?

Pracujemy niezwykle ciężko i wierzymy, że

mamy to coś, aby być zespołem na najwyższym

poziomie. Właśnie podpisaliśmy kontrakt

z dużo większą firmą menadżerską, która

wprowadzi Niviane w rok 2021. Jesteśmy

bardzo podekscytowani tym, co udało nam

się osiągnąć w tak krótkim czasie i jesteśmy

gotowi na to, co może przynieść nam przyszłość.

Wspominacie niekiedy czasy lat 80., kiedy

metal w waszej ojczyźnie był czymś wielkim

i nie tylko giganci mogli liczyć na dużą

sprzedaż swych płyt i biletów na koncerty,

czy też nie jesteście aż tak sentymentalni,

bardziej liczy się tu i teraz?

Niestety, urodziłem się trochę za późno i

ominęło mnie wiele z lat 80. Dołączyłem do

mojego pierwszego, prawdziwego zespołu w

Foto: Niviane

a ogólnie mamy wystarczająco dużo materiału

na dwie kolejne płyty.

Na producenta wybraliście Zacha Ohrena.

Poznaliście się pewnie kiedy miksował

"Only Dark Hearts Survive" Imagiki i

właśnie wtedy uznałeś, że sprawdzi się idealnie,

chociaż jest znany przede wszystkim

z pracy z takimi zespołami jak Machine

Head, All Shall Perish czy Immolation?

Właściwie to Andy LaRocque, gitarzysta

Kinga Diamonda, był realizatorem tego wydawnictwa

Imagiki. Kiedy nadszedł czas nagrywania

drugiego albumu Niviane, nasz ówczesny

perkusista Noe Luna chciał nagrać

swoje bębny z Zachiem Ohrenem. Spotkaliśmy

się z nim i po tym jak zobaczyliśmy

Poszerzanie ram heavy metalu zostawiacie

więc innym; eksperymenty są fajne, ale wy

jesteście tradycjonalistami i tak już pozostanie?

Nasze podstawowe brzmienie jest zdecydowanie

tradycyjne. Lubimy trochę poeksperymentować,

ale generalnie nie wychodzimy

zbyt daleko poza naszą strefę komfortu.

Jak sądzisz, dlaczego tak wielu fanów innych

odmian metalu uważa power metal,

szczególnie w tej współczesnej wersji, za

coś gorszego, mniej ambitnego?

Myślę, że to jest po prostu ignorancja. Wielu

metalowców, których spotykam, jest jednak

bardziej otwartych na różne gatunki metalu.

Pitch Black Records to była dobra opcja na

początek, ale jednak Pure Steel Records daje

większe możliwości, przede wszystkim w

kontekście promocji i dystrybucji swych

wydawnictw?

Zgadza się. Wraz z sukcesem "The Druid

King" wiedzieliśmy, że Pitch Black Records

nie będzie wytwórnią, która poprowadzi nas

dalej do przodu. To fantastyczna firma na

początek kariery i mam nadzieję, że w przyszłości

będziemy mogli zrobić z nimi coś

94

NIVIANE


jeszcze. Już wcześniej współpracowałem z

Pure Steel Records przy okazji wydania ostatniego

albumu Hellscream "Hate Machine".

Byłem pod wielkim wrażeniem ich komunikatywności

i etyki pracy.

Streaming to broń obosieczna, ale nie da się

nie zauważyć, że cyfrowa dystrybucja muzyki

jest czymś bardzo wygodnym dla słuchaczy.

Jak jest w waszym przypadku, odnotowaliście

wzrost zainteresowania Niviane

po premierze drugiego albumu?

Tak, wraz z wydaniem naszego drugiego albumu

zdecydowanie wzrosła liczba słuchaczy

i streamów. Każdego tygodnia obserwujemy

wzrost liczby odsłuchów, ponieważ nowi

fani ciągle odkrywają Niviane.

Pomógł wam w tym pewnie singlowy "Fires

In The Sky", do którego nakręciliście też teledysk.

Ale to wybór dość nieoczywisty, bo

jednak single trwają zwykle krócej niż siedem

minut, szczególnie teraz, kiedy trudno

przyciągnąć uwagę słuchacza na dłużej?

To była kompozycja, która została napisana

pierwotnie na "The Druid King", ale nie

znalazła się na tej płycie. Wykonywaliśmy ją

często na żywo podczas trasy promującej tę

płytę, a publika bardzo dobrze na nią reagowała,

wiedzieliśmy więc, że będzie to świetny

singiel. Większość naszych utworów trwa od

5,5 do 6 minut, dlatego po prostu akceptujemy

taki sposób pisania i staramy się nie zwracać

uwagi na ich długość.

Promocja płyty w czasach pandemii nie jest

łatwym zadaniem, czy przeciwnie, mimo

braku koncertów ma się szansę dotrzeć do

większej liczy ludzi, bo mają oni więcej czasu

na słuchanie muzyki w sieci?

Tak, są to ciężkie czasy dla muzyków. Wydaliśmy,

naszym zdaniem, fantastyczny album,

ale nie jesteśmy w stanie odbyć trasy koncertowej,

żeby go promować i to jest naprawdę

do bani. Poświęcamy więc czas na pisanie

materiału na następny album i najprawdopodobniej

nakręcimy kolejny teledysk, żeby w

międzyczasie podtrzymać naszych fanów na

duchu.

Foto: Niviane

Nie ma jednak co kryć, że to koncerty były,

są i mam nadzieję, wkrótce wciąż będą, podstawą

prmocji dla metalowych zespołów.

Wkurza was, że nie możecie prezentować

"The Ruthless Divine" na żywo i nikt nie

wie, ile ta sytuacja jeszcze potrwa?

Mam już dość tej pandemii. Nie mogę się

doczekać koncertów i powrotu życia do normalności.

W różnych krajach szczepionki zaczynają

być rozprowadzane, także tutaj w

USA, więc jestem pełen nadziei.

Przynajmniej mamy znacznie wyższy poziom

medycyny, internet, telefony komórkowe,

Netflixa, etc., etc. - sytuacja ludzi

doświadczonych hiszpanką w roku 1918, po

wyniszczającej, nie bez powodu nazywanej

wielką, wojnie była nieporównywalnie gorsza

i w sumie nie mamy co narzekać, bo

zawsze może być gorzej?

Zgadzam się. Mamy o wiele więcej rzeczy,

które zapewnią nam rozrywkę podczas kwarantanny

i o wiele większą wiedzę na temat

walki z chorobą.

Który utwór z nowej płyty ma według was

największy, koncertowy potencjał i już nie

możecie doczekać się jego wykonań na żywo?

Graliśmy na żywo wszystkie utwory oprócz

"Sinking Ships" i te, które wyróżniają się na

żywo to "Fires In The Sky" i "Like Lions".

Myślicie w tej sytuacji o koncercie w sieci,

na przykład z waszej sali prób, jeśli są w

niej rzecz jasna odpowiednie warunki do

realizacji takiego przedsięwzięcia, albo o kolejnym

teledysku, żeby jak najefektywniej

wesprzeć promocję "The Ruthless Divine"?

W sierpniu zagraliśmy jeden koncert internetowy

na festiwalu i nie podobało nam się to,

więc zdecydowaliśmy, że nie będziemy więcej

tego robić. Obecnie planujemy kolejny teledysk

lub dwa.

Nawet mniejsze od was zespoły stawiają w

tej sytuacji na bogatą ofertę fizycznych wydawnictw,

oferując na przykład standardową

wersję CD, limitowaną z gadżetami

czy licencyjną japońską z utworami dodatkowymi,

a do tego edycje kasetowe i winylowe

w różnych kolorach. Może też powinniście

pomyśleć o czymś takim, nawet jeśli

Pure Steel Records to nie High Roller Records

i wypuszczają swoje wydawnictwa

przede wszystkim jako digital i CD?

Myślimy o zrobieniu EP-ki ze specjalnymi

wersjami utworów, itp. Zobaczymy co z tego

wyjdzie.

Jaka więc przyszłość czeka Niviane w tych

niepewnych czasach? Jesteś optymistą czy

przeciwnie, masz obawy jak to się wszystko

potoczy, mogąc też mieć pływ na dalsze

losy zespołu?

Mamy teraz nowego perkusistę Isaiaha AR,

z którym już rozpoczęliśmy pracę nad obecnym

materiałem i piszemy muzykę na nasz

trzeci album. Chcemy wrócić do studia przed

latem, żeby nagrywać. Zrobimy też kolejny

teledysk lub dwie reklamy. Pracujemy również

z naszym nowym managementem nad

kilkoma sprawami na obecny rok, więc jesteśmy

pełni nadziei.

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

Foto: Niviane

NIVIANE 95


Metal na zawsze!

Ekipa Erwina Suetensa stała się niedawno zespołem międzynarodowym i

kolejny wokalista Matt Asselberghs wpisuje się w ten schemat. Już z nim zespół

zarejestrował czwarty album "Rage Of War", udany przykład charakterystycznego

dla tej grupy combat metalu. Zespół liczy, że zacznie promować ten album na scenie

tak szybko, jak tylko będzie to możliwe, a póki co przygotował dwa teledyski:

jak podkreśla lider grupy reprezentatywne dla jej obecnego wcielenia.

HMP: Nie zwalniacie tempa: nie dość, że co

trzy-cztery lata wydajecie kolejny album, to

w ubiegłym roku popełniliście też kolejną

EP-kę "The Iron Brigade", swoistą zapowiedź

najnowszej płyty "Rage Of War"?

Erwin Suetens: "The Iron Brigade" tak naprawdę

nie był zapowiedzią "Rage Of War".

Po prostu ponownie nagraliśmy wokale do

czterech kawałków z albumu "Annihilate The

Evil", aby mieć coś reprezentującego ówczesny

skład Fireforce.

Czy to w sumie nie paradoks, że kiedyś Limb

nie był zainteresowany Double Diamond a

tu proszę, koniec końców wydał dwa albumy

Fireforce, a do tego tę EP-kę "The Iron Brigade"?

(śmiech). "Rage Of War" firmuje już

jednak ROAR! Rock Of Angels Records,

ciągle szukacie więc dla Fireforce nowych, lepszych

opcji?

Erwin Suetens: (śmiech) Rzeczywiście. I tak

jak powiedziałeś, jak tylko pojawia się problem,

a współpraca nie jest już owocna, czas

odkrywać nowe brzegi i podbijać nowe wyspy...

Wydalibyście ten album szybciej, gdyby nie

odejście Flype'a przed dwoma laty? Musieliście

przecież szukać następcy dotychczasowego

wokalisty, jego asymilacja też pewnie

musiała potrwać?

Erwin Suetens: Nie, nie do końca. Ponieważ

osiemnaście godzin po tym, jak zostaliśmy zaskoczeni

jego nieoczekiwanym odejściem,

mieliśmy już nowy skład. Natychmiast skontaktowałem

się z ludźmi, których miałem w

pamięci, z pytaniem, czy byliby zainteresowani

dołączeniem i patrz, oni tam byli... Kiedy

Soren i Rooky (Marcus Forstbauer) dołączyli

do zespołu, był to ogromny krok naprzód i

dlatego nagraliśmy EP-kę "The Iron Brigade".

Kiedy Soren zmienił pracę, niestety nie miał

już czasu na wyjazdy za granicę i koncertowanie.

Szanuję to. Był z nami, kiedy go potrzebowaliśmy

i dlatego zasługuje na moją dozgonną

wdzięczność. To samo dotyczy

Rooky'ego. Po zmianie jego pracy sprawy stały

się dla niego dużo trudniejsze. Zajmuje się

Foto: Fireforce

również zawodowo i kontraktowo innymi projektami,

więc problemem był również brak

czasu. Nie był dostępny, ale obaj znaliśmy

Matta i tak Matt został zaangażowany. Po

chwili zdaliśmy sobie sprawę, że Matt jest również

świetnym wokalistą. Spróbowaliśmy,

reszta to już historia!

Matt Asselberghs jest od was znacznie

młodszy, ale to chyba żadna przeszkoda -

wręcz przeciwnie, wniósł do zespołu sporo

młodzieńczego entuzjazmu, to dla Fireforce

taki zastrzyk świeżej krwi?

Erwin Suetens: Matt jest w tym samym wieku

co nasz perkusista, więc po jednej stronie

mamy dwóch starych, Serge'a i mnie, po drugiej

dwóch młodszych facetów, Matta i

Christophe'a. I tak, entuzjazm wzrósł ponad

poprzednie poziomy! (śmiech)

Matt Asselberghs: Przede wszystkim dziękuję

za życzliwe uwagi. Jak Erwin powiedział

minęło im sporo lat... ale ja jestem stary duszą,

a młody ciałem, bardzo lubię oldschoolowy

sposób bycia i grania, a jednocześnie

bardzo podoba mi się to, co dzieje się obecnie

ze sztuką, filmem oraz technicznymi aspektami

"wizerunku" zespołu.

Nie czujecie się więc w żadnym stopniu

ograniczeni wybraną konwencją, bo wbrew

pozorom oferuje ona wystarczająco dużo

środków do stworzenia dobrego materiału,

nawet jeśli nie wykorzystuje się orkiestry,

kwartetu smyczkowego czy tabunu dodatkowych

wokalistów - wam wystarczą nawiązania

do surowości punk rocka w "108-118" czy

hard rocka w bonusie z LP "Tale Of The

Desert King"? (śmiech)

Erwin Suetens: (śmiech) Różni ludzie słyszą

różne rzeczy w tych samych utworach. To

normalne. Dla mnie "108-118" to po prostu

thrasher z powermetalowym refrenem, a

"Tale..." to także powermetal, ale wolniejszy.

(śmiech)

Ten ostatni numer jest nieco odmienny stylistycznie,

bo jego autorem jest Matt?

Erwin Suetens: Tak, oczywiście, że ma to coś

wspólnego z dodatkowym twórcą! Po nagraniu

wszystkich utworów do "Rage Of War"

mieliśmy w Belgii dwie blokady. Pomiędzy tymi

blokadami nagraliśmy więcej muzyki. Jedną

z rzeczy, które wyłoniły się z mózgu

Matta, była pierwsza część "Tale...". Słuchałem

muzyki i natychmiast miałem przed oczami

obraz Lawrence'a z Arabii. Napisałem tekst,

a następnie wraz z refrenem zaśpiewałem

szorstką wersję tych tekstów. Później Matt

skończył utwór. Nagraliśmy go w tym samym

miesiącu, razem z trzema innymi kompozycjami.

To była pierwsza prawdziwa współpraca,

którą zrobiliśmy i tak bardzo podobał mi

się ten kawałek, że chciałem umieścić go na

płycie. Ze względu na problemy z czasem

trwania jest dostępny tylko na winylu i do

pobrania cyfrowego.

Matt Asselberghs: "Tale Of The Desert King"

został napisany lata temu, kiedy pisałem muzykę

na nowy album Nightmare, zawsze kochałem

ten riff i tę melodię, więc ostatecznie

musiałem zachować to dla siebie... Niestety

wtedy innym nie podobał się. Kiedy Erwin i ja

rozmawialiśmy o dodatkowych utworach, powiedziałem

mu: "Słuchaj Big Daddy, mam

kilka riffów i kawałków, które czekają na wyjście

z piwnicy…". Reszta to historia i część

longplaya. (śmiech)

Czasem mniej znaczy więcej, szczególnie w

metalu, co potwierdzają choćby takie petardy

jak: "March Or Die", "Ram It" i Firepanzer"

- to dlatego nakręciliście do nich teledyski?

Erwin Suetens: Kręciliśmy do nich klipy, ponieważ

byliśmy przekonani, że są to kawałki

reprezentujące zespół w obecnej postaci, a ludzie

musieli o tym wiedzieć.

Skąd pomysł na dwa kolejne utwory dodatkowe,

tym razem w wersji CD "Rage Of

War"? Szkoda wam było tych numerów,

uznaliście, że ucieszą fanów i kolekcjonerów

w tej formie bardziej, niż tylko opublikowane

w sieci?

Erwin Suetens: Nie, jak powiedziałem wcześniej,

istnieje logiczne wytłumaczenie. Było

nagranych wiele utworów i wybraliśmy dwanaście

na płytę. Było tego zbyt wiele, by zmie-

96

FIREFORCE


ścić to na winylu, więc musieliśmy trochę

wyciąć. "Tale..." to naprawdę świetny kawałek,

pierwszy prawdziwy utwór, efekt naszej

współpracy. Matt wykonał wszystkie solówki

i linie melodyczne na albumie, ale w zasadzie

całość kompozycji była gotowa, gdy dołączył

do zespołu. Potencjał jego "Tale..." był tak duży,

że naprawdę chciałem, żeby znalazł się na

płycie. Na albumie było to niemożliwe, więc

zdecydowaliśmy się umieścić go na winylu, ale

musieliśmy wyciąć z niego jeszcze jedną kompozycję.

Znowu pracowaliście z R. D. Liapakisem -

to wymarzony producent dla Fireforce, nie

widzicie możliwości, żeby nagrywać z kimś

innym?

Erwin Suetens: Tym razem partie instrumentów

nagraliśmy w Belgii, w studio Boba Briessincka,

Breeze Inc. Jest naszym inżynierem

dźwięku i na szczęście był dostępny. Wykonał

świetną robotę przy produkcji tej części. Praca

z wokalistą to jednak coś innego, dlatego pojechaliśmy

do Niemiec, aby nagrywać wokale

w studiach Prophecy i Music Factory. Lia

jest moim bardzo dobrym przyjacielem i wie,

jak nikt inny, jak dopasować wokal do utworu.

W końcu był to pierwszy raz, kiedy Matt nagrywał

wokale dla zespołu metalowego z prawdziwego

zdarzenia, więc zdecydowaliśmy, że

będzie to najlepszy wybór. A ponieważ Matt

chętnie się uczył i był otwarty na zmiany, całość

okazała się sukcesem! Ostateczny miks

wykonał Henrik Udd, który zasłynął między

innymi z współpracy z Hammerfall, Powerwolf,

At The Gates i Firewind.

Matt Asselberghs: Lia stał się naszym przyjacielem

i mentorem podczas sesji w studio.

Naprawdę bardzo mi pomógł w pracy nad

wokalem. Wszystkie podstawowe pomysły już

miałem, ale Lia naprawdę popchnął je jeszcze

dalej, w lepszym kierunku...

Chyba zbyt wiele współczesnych zespołów

zapomina o właściwym brzmieniu swych

płyt, ale wy do nich nie należycie, bo byłby to

strzał we własne kolano?

Erwin Suetens: Każdy zespół ma swój własny

styl, każdy potrzebuje własnego brzmienia.

Byłoby głupio brzmieć jak tuzin innych zespołów,

trzeba się wyróżniać.

Autorem okładki, podobnie jak w przypadku

EP "Moonlight Lady" i "March On", jest

Foto: Fireforce

sam Eric Philippe, z którym znacie się jeszcze

od czasów wydania debiutu Double Diamond.

Jak doszło do odnowienia tej współpracy?

Z tego co widzę było warto!

Erwin Suetens: Z nim zawsze warto pracować!

Od lat jest moim dobrym przyjacielem,

dla Double Diamond stworzył obwolutę

albumu "In Danger" oraz winylowej EP-ki

"Conquer With Steel". Natomiast dla Fireforce

namalował okładki do EP-ek "Moonlight

Lady" i "The Iron Brigade", a także do

albumu "March On". Od razu był zainteresowany

przygotowaniem okładki "Rage Of

War". Dałem mu teksty i kilka próbek muzyki,

aby jakoś go zainspirować, a on zaczął rysować.

Kiedy miał pierwsze szkice, wysłaliśmy

mu sugestie o ewentualnych zmianach i sposobie

dopracowania. Obraz zdobiący "March Or

Die" zrobił właśnie tak, ponieważ chodziło o

francuski legion cudzoziemski i bitwę pod Camaron

w 1864 roku. Jak wiadomo ten legion

składał się z żołnierzy różnej narodowości

oraz francuskich oficerów. W Fireforce mamy

teraz trzech Belgów, Serge'a, Christophe'a i

mnie oraz jednego "żabojada"; naszego wokalistę

i gitarzystę Matta "Hawka" Asselberghsa.

Tak więc taka jest nasza relacja. (śmiech)

Foto: Fireforce

W sumie wyszło na to, że nie potrzebujemy

żadnej wojny, żeby ludzkość stanęła na krawędzi,

więc czy wasz combat metal nie zdezaktualizował

się nieco?

Erwin Suetens: (śmiech). Brzmi to nieco nieaktualnie,

jakby lekko zalatywało... Nie, tak

nie jest, jest wielu ludzi, którzy wciąż cenią

ten rodzaj muzyki, a kiedy widzę, jak dobre są

reakcje na naszą nową płytę, myślę, że wciąż

jest rynek dla naszego combat metalu!

Pandemia przeraża was czy przeciwnie, podchodzicie

do niej spokojnie, w myśl zasady:

co ma być, to będzie?

Erwin Suetens: Jestem bardziej z tej drugiej

grupy. I tak nie możemy tego zmienić, więc

musimy to przeczekać. Ale brak możliwości

grania i koncertowania jest do bani niczym

małpie jaja, taka prawda...

Matt Asselberghs: Najbardziej przeraża mnie

to, że muszę się zaszczepić, żeby móc podróżować

po świecie. Nie chcę tego, a sposób,

w jaki rząd o tym mówi, robi się niebezpieczny.

Naprawdę wkraczamy w jakąś "kontrolowaną

drogę myślenia i działania". A wolność

odchodzi...

Jednak świat bez koncertów to miejsce nad

wyraz puste, a nawet najefektowniejsze teledyski

nie zastąpią promocji nowego wydawnictwa

na żywo - pewnie będziecie chcieli

wrócić do koncertowania tak szybko, jak będzie

to możliwe, żeby zaprezentować fanom

nie tylko nowy album, ale też skład?

Erwin Suetens: Na początek, moim najgłębszym

życzeniem jest, aby "Rage Of War" nie

uległo szaleństwu związanemu z Covid-19…

Kiedy możemy wystąpić "na żywo"? Nie mam

pojęcia... Ale rzeczywiście, chcemy pokazać

światu, że Fireforce żyje i kopie tyłki, że

wszystkie elementy układanki scaliły się, a na

scenie jest czterech oddanych temu co robią

muzyków - metal na zawsze!

Matt Asselberghs: To, co dzieje się w przypadku

Fireforce i większości zespołów z kategorii

"średnich średniaków", polega na tym, że

duże zespoły wyciszają się... Tak więc media i

reszta ludzi bardziej interesuje się "słuchaniem

nowej muzyki" niż słuchaniem nowego

AC/DC. Fireforce przed publicznością będzie

więc prawdziwszy niż kiedykolwiek...

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

FIREFORCE 97


Przezwyciężyc strach

Niby nic zaskakującego, wiele zespołów ostatnio powraca. Ciekawe jest

jednak to, że tym razem mówimy o powrocie, mając na myśli prawie dwudziestoletnią,

a nie dłuższą przerwę. Holy Mother zaliczany do tych młodszych zespołów

wskoczył już do kategorii tych, ktore mogą mieć długą przerwę i mogą po niej

powrócić. Paradoksalnie pandemia pomogła kapeli znaleźć czas i spokój na pisanie

kawałków na nową płytę. Zresztą nie takie kryzysy Holy Mother przezwyciężało!

Szczegóły poznacie czytając naszą rozmowę z Mikiem Tirellim.

HMP: Mam wrażenie, że cała kariera

"Holy Mother" lubi nietypowe wejścia.

Debiutowaliście w czasie, w którym media

nie sprzyjały ani heavy metalowi, ani hard

rockowi, wydawało się wręcz, że czas heavy

metalu się skończył. Teraz po przerwie wracacie

w czasie, w którym nie można grać

koncertów. Lubisz takie wyzwania czy to

przypadek?

Mike Tirelli: To zupełny zbieg okoliczności.

Tak po prostu wyszło między różnymi projektami,

w które byłem zaangażowany. Ale wydaje

mi się, że gdybyśmy zadebiutowali kilka

lat wcześniej, mogłoby to bardzo wpłynąć na

sukces Holy Mother.

Który moment był dla Was trudniejszy - debiut

w połowie lat 90. czy powrót w czasie

pandemii?

Sądzę, że trudniejszy był debiut w latach 90.,

niż powrót Holy Mother w czasie pandemii.

Pandemia wręcz okazała się dobrym powodem,

żeby nagrać nową płytę Holy Mother,

zwłaszcza że nic z zewnątrz nam tej pracy

nie zakłócało. Ludzie w latach 90. wciąż byli

zafiksowani na "hair metal" i każdy zespół z

długimi włosami zaliczano do grona "hair

metalu". Kiedy więc debiutowaliśmy w latach

90. nie chcieliśmy być zaliczeni do grona hairmetalowców.

Trzeba było pokonać pewne

kłody rzucane pod nogi, przez wzgląd na

przemianę hair metalu w grunge i fakt, że ludziom

się te dwa style myliły. Teraz jednak,

dzięki nowej płycie "Face this Burn" otworzyły

się przed Holy Mother nowe możliwości

i jest spore zainteresowanie. Naprawdę

mieliśmy czas, żeby przemyśleć to, jaką pisaliśmy

muzykę i jakie teksty. Także przy wykończeniu

produkcji mieliśmy możliwość

pracy z Kanem Churko, który długo działał

u boku swojego ojca, Kevina Churko. Obaj

są znani z pracy przy Five Finger Death

Punch, Disturbed, Papa Roach, In This

Moment czy Bad Wolves. Obaj są w stanie

wyprodukować i zmiksować wiele świetnych

płyt i zespołów. Fakt, że możemy być tego

częścią, szalenie nas cieszy.

Czytałam w jednym z wywiadów, że potrzebowałeś

wytchnienia, stąd ta przerwa

między "Agoraphobia" a "Face this Burn".

To wytchnienie było podyktowane zmęcze-

Foto: Janet Tirell

niem, wypaleniem się?

W jednym z wywiadów, w którym mówiłem

o złapaniu oddechu między "Agoraphobia" a

"Face this Burn" miałem na myśli fakt, że

chciałbym zrobić też inne projekty muzyczne.

Byłem bardzo zajęty pracując przy

Messiah's Kiss i Riot, od 15 lat jestem też

wokalistą w ośmioosobowej kapeli weselnej,

Entourage. Mało tego, śpiewam też w tribute

bandach Whitesnake i Dio. Wystąpiłem

też w show "Rockstar" w Las Vegas, w

którym zaśpiewałem partie Davida Coverdale'a.

Pojawiłem się też na kanale YouTube

Band Geek, Richiego Castellano, członka

Blue Öyster Cult. Wystąpiłem na trzech kawałkach

"Here I Go Again" Whitesnake,

"Children Of The Sea" Black Sabbath oraz

"To Be With You" Mr. Big.

Messiahs Kiss też wydaje się mieć teraz

przerwę. Czytałam jednak, że Messiah's

Kiss też powoli szykuje kolejną płytę. Lepiej

pracuje Ci się, kumulując proces twórczy

czy niemal jednoczesny "powrót" obu

zespołów ma inną przyczynę?

Jak tylko Messiah's Kiss wydał płytę, cały

czas pracujemy nad kolejną, przynajmniej od

pięciu lat. Zawsze piszę i nagrywam kawałki,

ale w przypadku większości numerów dla

Messiah's Kiss piszę tylko melodie i teksty.

Płyta jest prawie skończona, planujemy datę

jej wydania. Coś, co kocham w Messiah's

Kiss to fakt, że jest to bardziej tradycyjnie

heavymetalowy zespół i takim go chcemy pozostawić.

Przy okazji zapytam, czy to, że oba te zespoły

mają nazwę nieco kojarzącą się z religią,

to celowy zabieg?

Zarówno Holy Mother, jak i Messiah's Kiss

nie mają nic wspólnego z wiarą. Tak się przypadkowo

złożyło, że oba zespoły mają nazwy

o religijnej konotacji. Jak na ironię w zespole

o nazwie "Matka Święta" nie ma nic religijnego

- w ogóle.

Okładka do "Face this Burn" ma typową dla

komiksu i plakatu kreskę. Widziałam na

stronie Anthony'ego Bella, że ten artysta

taki właśnie ma styl, więc na pewno ta "komiksowość"

była celowo wybrana.

Kiedy wydawaliśmy płyty pod koniec lat 90.

i na początku lat 2000, chcieliśmy mieć coś

w rodzaju maskotki i dlatego grafik Eric Philippe

wymyślił istotę o imieniu Tox, która

wprowadziła płytę "Toxic Rain" i została z

nami na kolejnych wydawnictwach. Tox reprezentował

heavy metal i naprawdę nam się

to podobało, jednak na ostatniej płycie woleliśmy

z niego zrezygnować, na rzecz czegoś,

co odzwierciedli nowocześniejszy styl i nawiąże

do kawałka tytułowego "Face this

Burn". Pierwotne szkice, które pokazywaliśmy

Anthony'emu "Tonemanowi" Bellowi

były bardzo mroczne i na swój sposób brzydkie,

ale oddawały głęboko to, czego się boimy.

Pojawiła się brzydota oraz ciało przekształcające

się w coś jakby robotycznego. Reprezentuje

ono rozdarcie, kontrolę, przemianę

zarówno wewnętrzną, jak i zewnętrzną.

Gdy Anthony przyniósł nam pierwsze szkice,

byliśmy zaskoczeni, jak świetnie mu się

udało zawrzeć te wszystkie pomysły w jednej

postaci, a do tego dodał też element seksapilu.

I tak samo jak jest ironia w tym, że zespół

nazywający się "Matka Święta" nie ma

nic wspólnego z religią, tak samo jest ironia w

tym, że "wszystko, czego się boisz" jest równocześnie

pociągające - i takie jest też przesłanie

tego kawałka. Jak przezwyciężyć swój

strach? Można albo stawić mu czoła, albo

znaleźć w nim piękno.

Zostając w temacie okładek. Okładka do

"My World War" odzwierciedla fascynację

grafiką komputerową czasu lat 2000. Dziś

wygląda to prymitywnie. Uważasz, że jest

to już swego rodzaju "retro", znak tamtych

czasów, czy wręcz przeciwnie - warto byłoby

ją zmienić przy najbliższej reedycji "My

World War"?

Wydaje mi się, że okładka "My World War"

ma w sobie troszkę nostalgii. Co prawda telewizor

na okładce wygląda jak z lat 80., ale

98

HOLY MOTHER


miała mieć ona pewne przesłanie. Zawsze

nas frustrowało, że media nadmiernie wykorzystują

różne sprawy, zwłaszcza te dotyczące

polityki i spraw zagranicznych. Kiedy

okładka ta powstawała, zastanawialiśmy się,

czy media z tym swoim rozdmuchiwaniem i

eksploatowaniem wszystkiego mogą stać się

przyczyną wojny. Pamiętam, że przecież wojna

w Zatoce Perskiej była wręcz w telewizji

transmitowana. Co za absurd! Zupełnie jakby

to była jakaś rozrywka dla mas. Prosto z

pola bitwy do Twojego salonu, nic, tylko klaskać,

kiedy ludzie umierają. Tak nas ten temat

dręczył, że poruszaliśmy go również

wcześniej, jako projekt N.O.W. na płycie

"Tabloid Crush", właśnie dlatego, że ten wyzysk

mediów jest krzywdzący dla społeczeństwa.

Zatoczyliśmy więc pełne koło, a że ten

temat wciąż nas prześladuje, napisaliśmy

"Wake up America". Jeśli zaś chodzi o reedycję

- jeśli "Face this Burn" odniesie penien

poziom sukcesu i zaakceptują go zarówno

starzy fani, jak i nowsi (liczymy na zdobycie

nowych fanów), wtedy wznowimy wszystkie

poprzednie płyty Holy Mother w zremasterowanym

box secie. To od zawsze było moje

i Jima marzenie (Harrisa, bębniarza - przyp.

red.), zremasterować i wydać na nowo stary

materiał. Energia tamtych starych numerów

ze współczesną produkcją to coś, co zrealizowalibyśmy

z wielką chęcią. Dlatego właśnie

na nowo nagraliśmy "The River", który pierwotnie

znalazł się na "Toxic Rain".

"The River" w ogóle brzmi raczej jak kawałek

Messiah's Kiss niż Holy Mother.

"The River" pod względem stylistyki jest zdecydowanie

bardziej tradycyjny, ale był napisany

i nagrany na płytę "Toxic Rain". Wydawało

nam się, że wtedy nie stał się zbyt

rozpoznawalny. Było wiele dobrych reakcji

na ten kawałek, więc uznaliśmy, że teraz jest

najlepszy czas na przywrócenie go zarówno

dla starych, jak i dla nowych fanów. Po raz

pierwszy graliśmy go na Wacken w 1998 roku.

Dał wtedy niezłego czadu. Sądzę, że to,

co udało się osiągnąć Holy Mother na najnowszej

płycie, to stworzenie zarówno tradycyjnego,

jak i nowoczesnego hard rockowego

czy heavymetalowego zespołu. Mówi tak

zresztą wielu recenzentów. To idealne połączenie

klasycznego heavy metalu połączonego

z nowoczesnym heavymetalowym brzmieniem

i nowoczesną strukturą, zwłaszcza w

sposobie pisania kawałków.

Wspomniałeś o "Wake up America". Ten

kawałek niesie jakieś konkretne przesłanie

mające pobudzić Amerykanów do działań?

Pytam, bo tekst kawałka wydaje mi się

raczej osobisty i trudno mi go osadzić w

szerszym kontekście. Wydaje mi się, że to

dlatego, że nie jestem Amerykanką. Amerykanie

pewnie trafniej odszyfrują jrgo

przekaz.

"Wake up America" to kawałek silnie związany

z Ameryką. Holy Mother nigdy nie

opowiada się za lewicą czy prawicą. Wierzymy

w jedność i równowagę sił. Po prostu

"zbudź się Ameryko"... dogadajmy się, zanim

będzie za późno. Walczymy o te same sprawy

od 2000 lat (Mike prawdopodobnie się

pomylił i byc może miał na myśli 200 lat -

przyp. red). Mamy nadzieję na zmiany w

Ameryce i na świecie. Zbudź się!

W teledysku do tytułowego kawałka, Twoja

kamizelka raz jest rozpięta, a raz zapięta.

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie

to, że teledysk imituje śpiewanie na żywo.

Jak długo po fakcie zorientowaliście się, że

w montażu nastąpiła ta mała pomyłka?

Aaa, ta kamizelka. Po krótce, klip był pierwotnie

miał zawierać po części też historyjkę,

ale jako, że materiał filmowy z historyjką po

prostu nie zadziałał w taki sposób, jaki sobie

zaplanowaliśmy, zmieniliśmy koncepcję - cały

klip miał być nagraniem samego zespołu.

Ten detal nam umknął, bo byliśmy w strasznym

pośpiechu, żeby zdążyć z terminem.

Po raz pierwszy zwróciłem nań uwagę, kiedy

ktoś skomentował go na YouTube. "Magiczny

suwak" czy nie, mam nadzieję, że wiadomo,

o co chodzi.

W "Prince of the Garden" pojawia się tekst

nawiązujący do kwarantanny. Domyślam

się, że ten utwór będzie to dla Was swojego

rodzaju pamiątka po pandemii?

"Price of the Garden" napisaliśmy z Jimem

wiele lat temu - to był kawałek o wolności,

miłości i haju narkotykowym. To był też numer

o uczuciu bycia wolnym, bez zmartwień

oraz o troszczeniu się tylko o tych, których

się kocha - nawet jeśli miłością jest jakaś substancja.

Refren ma mocną frazę "I'm alive" i

kiedy razem z Jimem znów się spotkaliśmy,

żeby napisać album "Face this Burn", Jim

powiedział mi, że słuchał ostatnio starszej

wersji tego kawałka. I choć nie mógł mi pomóc,

czuł jak znaczący jest ten refren w kontekście

tego, że omal nie umarłem na raka

żołądka. Zgodziłem się, że powinniśmy nagrać

ten numer na nowy album, ale poprosiłem

Jima o napisanie na nowo tekstów, tak,

żeby odnosiły się do sytuacji pandemicznej.

Tak też zrobił. Teraz kiedy śpiewam "I'm

alive", myślę o tym, że przeżyłem coś, czego

nie udało się przeżyć mojemu idolowi, Ronniemu

Jamesowi Dio. I kiedy hale koncertowe

i kluby zostaną znów otwarte, a ta przybijająca

pandemia się skończy, będę śpiewać

"I'm alive", bo tak właśnie będziemy się czuć,

kiedy w końcu zagramy na żywo, głośno i na

otwartej przestrzeni.

W kontekście Twojej choroby mam wrażenie,

że tytuł "Face this Burn" jest niejako

apelem o przezwyciężanie trudności w życiu.

Jak wspomniałem, lubimy, kiedy ludzie odczytują

nasze kawałki w taki sposób,

w jaki je widzą i je czują.

"Face this Burn" zdecydowanie

traktuje o pokonywaniu strachów

czy lęków, stawianiu im czoła i o

pragnieniu uporania się z wszystkimi

swoimi trudnościami. Wszyscy

je mamy. Ale "Face this Burn" jest

inspiracją do tego, żeby wstać i zawołać

"face this burn!" Wewnątrz!

A to pomoże stawić im czoła.

Kiedy patrzę na Ciebie w teledysku

czy na zdjęciach, trudno uwierzyć,

że przeszedłeś groźną chorobę. Wyglądasz

lepiej, niż wielu mężczyzn

młodszych od Ciebie (śmiech). Jaka

jest Twoja recepta na tak dobrą formę?

Przeszedłem poważne problemy zdrowotne,

poczynając od trzeciego stadium raka

żołądka. Jak już wspomniałem, to ten sam

rodzaj nowotworu, który miał Ronnie James

Dio. Jedenaście lat temu miałem pełną gastrektomię,

co oznacza, że usunięto mi cały

żołądek. Musiałem nauczyć odżywiać na nowo.

Miałem też atak zapalenia trzustki, na

którą wciąż się leczę. Dbanie o ciało i formę

wokalną idzie ramię w ramię z właściwymi

ćwiczeniami, zdrowym odżywianiem, niepaleniem

oraz pozytywnym podejściem i spojrzeniem

na życie. Staram się wszystko utrzymywać

w równowadze. Kiedy udaje nam się

znaleźć idealny balans, życie zawsze wydaje

się jaśniejsze.

Niektórzy muzycy Holy Mother grali lub

wspierali koncertowo Riot. Nie sądzę, żeby

przyczyną było tylko to, że jesteście z tego

samego miasta.

Byłem w Riot przez kilka lat od 2005 do

2008 roku, zanim zdiagnozowano u mnie raka.

Kiedy po raz pierwszy byłem w tym zespole,

na basie brał Randy Coven. Frank

Gilchriest, który grał na krążku "Agoraphobia"

Holy Mother, jest stałym bębniarzem

w Riot. To zawsze był zespół oparty o

muzyków z Nowego Yorku, z dodatkiem kilku

z Teksasu.

W mediach często informują, że Nowy

York w czasie pandemii zmienił się nie do

poznania - w centrum biurowce stoją niemal

puste, wiele osób wyprowadziło się na wieś.

Jak wyobrażasz sobie granie w tym mieście,

gdy zaraza już minie?

Wydaje mi się, że akurat telewizja najbardziej

ze wszystkich mediów pokazuje tylko

ekstremę. Nie jest to dobre. Nowy Jork z pewnością

odbije się za rok lub dwa. Wielu moich

przyjaciół mieszka w centrum i dobrze

sobie radzi. Niektórzy wyprowadzili się czasowo,

niektórzy wrócili do Europy, niektórzy

na wschodnią Long Island, skąd zresztą pochodzę.

Miejmy nadzieję, że Nowy Jork i

cały świat odbudują się bardzo szybko. Znów

będziemy mogli cieszyć się muzyką na żywo

oraz doświadczeniem mocy i energii ludzi,

którzy ją wspierają, zwłaszcza rock i heavy

metal!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań Szymon Paczkowski

HOLY MOTHER 99


Oczywiście na płycie dominują kawałki w

100% w stylu Vhäldemar (mam na myśli

choćby "Afterlife", "My Spirit", "Old Kings

Visions"). Niewiele zespołów, które powstały

po 2000 roku może poszczycić się określeniem,

że ma swój rozpoznawalny styl.

Choć Vhäldemar powstał w 1999, już wiele

lat wcześniej razem z Pedro graliśmy w innych

kapelach. Kiedy więc zaczęliśmy razem

pracować, dobrze wiedzieliśmy, czego chcemy

od naszego zespołu. I choć rozwinęliśmy

się w wielu aspektach, styl wciąż jest rozpoznawalny:

melodie, moc, tempo ze świetnym

wyczuciem w gitarach wysuniętych na pierwszy

plan oraz potężnych wokalach

(śmiech).

Melodie, moc, tempo

Vhäldemar... tak, ta ciekawostka z Hiszpanii, którą porównywano do

X-Wild i która budziła w nas uśmiech swoją nazwą, okazała się hiszpańską

opoką heavy metalu. Wydaje już szóstą płytę, i mimo wyraźnego rozwoju,

wciąż trzyma się klasycznego stylu. O powstawaniu nowej płyty opowiadał

nam wokalista, Carlos Escudero.

Domyślam się, że trudno jest robić dobrze

taką samą muzykę, jaką grało się mając 20

lat. Muzycy zmieniają się, mają inne życie,

zmieniają się też realia. Taki kawałek jak

"Fear" czy w mniejszym stopniu "Straight

to Hell" pokazują, że pula stylistyki Vhäldemar

wciąż się rozszerza. Poszukujecie

nowych rozwiązań, czy przychodzą do Was

same z biegiem lat?

Zawsze próbujemy robić coś, co zabrzmi tak

świeżo, jakbyśmy dopiero co usłyszeli płyty,

które kiedyś były impulsem do założenia

kapeli (śmiech). Zawsze szukamy rzeczy,

które wyróżnią nas od innych, ale jednocześnie

nie chcemy wychodzić poza ramy czystego

heavy metalu czy hard rocka, który

sprawił, że zaczęliśmy grać i wciąż to robimy.

Jak sama widzisz, nie próbujemy niczego wynajdywać,

żadnego nowego stylu (śmiech).

Mimo to wciąż wyciskamy z tego ile się da, i

wiemy, że da się jeszcze więcej, zwłaszcza jak

ma się Pedro w roli kompozytora, świetnego

muzyka i zarazem niewyczerpane źródło inspiracji,

które nie przestaje zadziwiać.

Kiedy Ci się znudzi pisanie kolejnych części

"Old Kings Visions"? (śmiech)

(śmiech). Nie wiem, chyba nigdy (śmiech).

Już teraz myślę nad siódmą częścią, może

ostatnią, a może wcale nie (śmiech). Prawda

jest taka, że jest to coś, co łączy nas pod jedną

flagą - starym Królem Terminatorem

Heavy Metalu. I tak pozostanie, póki nie

skończą mi się na to pomysły (śmiech).

"When All Is Over" zaczyna się podobnie

jak "Battle Hymn" Manowar. To oddanie

hołdu pionierem epic heavy metalu?

To kawałek Pedro. Pomysł był taki, żeby

zrobić coś, czego nigdy dotąd nie robiliśmy.

On zawsze mawia, że zostałem stworzony do

śpiewania ballad (śmiech). Powiedział: napiszę

jedną dla siebie i jedną w epickiej konwencji

dla ciebie, nawet jeśli będzie to najbardziej

odmienna rzecz od naszych poprzednich

płyt. I ta jedna jedyna mi się spodobała.

Zarówno za swoją muzykalność, jak i

znaczenie tekstów - które sądzę, że są jednymi

z najlepszych, jakie napisałem w życiu.

Nie mówiąc już o solówce Pedro w całej swojej

okazałości.

100

HMP: Kibicuję Wam od pierwszej płyty.

Przez to, że najczęściej wracam do dwóch

pierwszych, każde Wasze nowe wydawnictwo

wywiera we mnie subiektywne uczucie,

jak dużą przemianę Vhäldemar przeszedł

przez te 18 lat. Też masz takie uczucie

gdy włączasz "Fight to the End" lub "I Made

My own Hell"?

Carlos Escudero: Oczywiście da się zauważyć,

że przez ten czas zaszła ewolucja. W

międzyczasie upłynęła połowa życia zarówno

dla zespołu jak i dla nas, jako ludzi. Od

początku naszego istnienia, przez zespół

przewinęło się wielu członków. A ja i Pedro

jesteśmy tymi, którzy ciągną tę grupę. Oczywiście

w sferze samego pisania muzyki zaszła

wielka ewolucja. Dużo się nauczyliśmy, zbierając

doświadczenie. Sądzę, że robimy lepsze

płyty jeśli chodzi o jakość muzyczną i tekstową.

VHALDEMAR

Foto: Vhäldemar

Zostając w temacie "Fear", kojarzy mi się z

twórczością Messiah's Kiss i późnym Primal

Fear.

To z pewnością przypadek, bo kawałek napisał

nasz basista, Raul Serrano. Jest zarazem

świetnym wokalistą i śpiewa ten kawałek do

spółki ze mną. Sądzę, że to numer, napisany

od początku do końca z nieporównywalnym

smakiem i ciągłością akcji.

Milczeliście przez kilka lat, a płytę wydaliście

w samym sercu pandemii i lockdownów.

Mieliście więcej czasu na pracę nad

płytą, stąd wybór roku 2020?

Zaprogramowaliśmy sobie to tak: trasa towarzysząca

poprzedniej płycie była wielkim sukcesem,

a my byliśmy zajęci prawie przez

dwa lata, więc zaczęliśmy pracować nad płytą

pod koniec 2019 roku, tak, żeby ją wydać w

2020. Ten pieprzony wirus pojawił się, jak

kończyliśmy nagrywanie, ale wciąż nie przerwaliśmy

planu wydania singli, teledysków,

wydania krążka w zamierzonych terminach,

ale też planu powrotu na scenę, żeby zaprezentować

nową muzykę tak, jak na to zasługuje.

I w tym właśnie punkcie plan poszedł w

pizdu (śmiech). Pieprzony wirus okazał się

trwać dłużej niż oczekiwano, a nam udało się

zagrać tylko dwa koncerty dla mniejszej ilości

ludzi i w reżimie sanitarnym, jako coś specjalnego

dla fanów. Teraz musimy czekać, aż

całe to gówno się skończy i zaatakować ponownie.

Fajnie, że w ogóle udało Wam się zagrać

jakiś koncert w tym roku.

Zagraliśmy pierwszy w grudniu, bo organizatorzy

nie chcieli go odwoływać. To był jeden

jedyny koncert, który chcieli zrealizować, i

którego ludzie chcieli. A dzień po Bożym Narodzeniu

zagraliśmy drugi - w naszym mieście,

Bilbao - tylko dla lokalnej publiki, przyjaciół

etc. ze specjalną setlistą, z wieloma kawałkami

z ostatniej płyty, gościem na scenie...

Ludzie siedzieli, były maski, limit osób,

ale koniec końców też niesamowita atmosfera

i zespół na scenie do upadłego. Mogliśmy

zrobić w ten sposób, albo w ogóle nic nie

robić. Teraz jednak poczekamy już na możliwość

zrealizowania normalnej trasy.

Debiutowaliście w czasie, gdy heavy metal

po kilku latach niepopularności wrócił do

łaski. Dziś muzyka nie jest tak zależna od

mainstreamowych mediów jak w latach 80.


i 90., a fani mogą przekazywać sobie informacje

o nowych płytach przez internet,

więc w zasadzie każdy gatunek ma szansę

się wybić, nie musi czekać na łaskę

głównych mediów. Jak porównałbyś czasy

pierwszych prób Vhäldemar, rok debiutu i

czasy AD 2020?

Po pojawieniu się internetu i możliwości

pobierania cyfrowych kawałków cały system

bardzo się zmienił. Wcześniej newsy były

przekazywane drogą ustną, po wysłuchaniu

płyty, po koncercie... A teraz dzięki mediom

społecznościowym wszystko jest szybkie i

natychmiastowe. Nie ma czasu, żeby

ucieszyć się z niespodzianki, bo ta już została

ujawniona. Jeśli chcesz wiedzieć, osobiście

jestem nostalgicznym starym facetem i nadal

używam winyli i płyt CD. Nie siedzę cały

dzień w sieci. To raczej tak, że gdyby to ode

mnie zależało, kazałbym internetowi i komórkom

zabierać dupę w troki i w ten sposób

wszyscy wrócilibyśmy do bliższych i bardziej

ludzkich relacji (śmiech). Taka moja skromna

opinia (śmiech).

Czujecie się jak jedni z pionierów drugiej

fali heavy metalu z końca lat 90.?

Moja osobista opinia jest taka, że ostatecznie

jesteśmy jednymi z niewielu, którzy wciąż tu

są - dorastając i ponad wszystko wierząc w

nas, w naszą muzykę, i będąc wiarygodnym

względem siebie. Nie jak inne zespoły, które

szukają sukcesu czy nie, zmieniają swoją muzykę

i wizerunek... Wydaje mi się, że jeśli

stworzy się zespół, który ma swój styl, który

ma zwolenników, nie można tak po prostu

zawrócić i skierować się ku kaprysom mody i

Foto: Vhäldemar

całego tego gówna. Jeśli tak, to rozwiąż kapelę,

zmień nazwę i załóż nowy projekt

(śmiech). Nie wiem, niech każdy robi, co

chce, ale mnie i mój heavy metal zostaw w

spokoju (śmiech).

Wasze wydawnictwa zatoczyły koło. Zarówno

pierwsza płyta jak i "Straight to

Hell" zostały wydane na kasecie. Dziś jednak

kaseta jest dodatkowym gadżetem,

przedmiotem kolekcji, nie koniecznością.

(śmiech) To była limitowana edycja wydana

z myślą o nostalgii, superfanach i kolekcjonerach.

Nie wiem, wydaje mi się, że większość

z nich nie będzie ich odtwarzać, bo nawet nie

ma do tego sprzętu (śmiech). Ale to miłe,

widzieć ten materiał po raz pierwszy na

trzech nośnikach - CD, LP i kasecie dla tych,

którzy nie chcą pobierać muzyki. Też dla

tych spośród nas, którzy chcą obejrzeć okładkę

i wkładkę, poczytać teksty, mieć możliwość

odtworzenia lub kolekcjonowania, jako

czegoś namacalnego, czegoś na resztę naszego

życia (śmiech).

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań Sara Ławrynowicz


Zapijając sfermentowaną zupą ze słodu jęczmiennego

Satysfakcję może przynosić czytelnikom w średnim wieku wspomnienie

typu "obserwowałem Turbo od samego początku", "obserwowałem Angel Witch od

samego początku". Młodzież czasu nie cofnie, ale wszyscy dostajemy niniejszym

możliwość przyglądania się innemu, całkowicie nowemu, polskiemu zespołowi

heavy metalowemu, znajdującemu się obecnie w fazie embrionalnej. Muzycy Rascal

nie unikali trudnych i dziwacznych pytań, wykazali się zaangażowaniem społecznym,

chęcią stawiania czoła reality. Są młodzi, rześcy, pełni wigoru i świeżego

spojrzenia na muzykę. Kto wie, co z tego wyniknie, ale w lutym 2021 wychodzi

ich EP "Headed Towards Destruction", na której grają to co my lubimy słuchać,

inspirując się "właściwymi" dźwiękami; no więc sprawdźmy, z czym to się je/pije.

HMP: Cześć. Proszę o kilka słów wstępu

na temat Waszego zespołu, dlaczego warto

się w ogóle z nim zapoznać?

Rascal: Gramy oldschoolowy rodzaj metalu,

ale staramy się robić to tak, żeby nie było

nudno. Jest to mieszanka speed i heavy metalu

z wpływami innych pokrewnych gatunków,

a więc muzyka dosyć szybka, rześka i

łatwo przyswajalna. Ale łatwo też popaść w

niej w powtarzalne schematy, w większości

zakorzenione gdzieś w bluesie i rockandrollu.

stery, tworząc nazwę oraz wnosząc pierwsze

utwory, i tak powstał Rascal.

wcześniej głównie perkusistą, a Rascal jest

jego pierwszą przygodą z wokalem. Jako muzycy,

mamy różne doświadczenia. Maciek

ma za sobą parę ładnych lat edukacji muzycznej,

Kacper i Krzysiek też trochę uczyli

się muzyki, a Krystian z Adrianem są samoukami.

Cały czas się rozwijamy, a jednocześnie

chcemy się bawić muzyką, czerpać frajdę

z jej tworzenia i grania przed ludźmi. Stojąc

na scenie wiemy, że nie chcielibyśmy być nigdzie

indziej.

Czy zdarzyło Wam już się pograć trochę

koncertów?

Jako Rascal zagraliśmy parę udanych koncertów

w Warszawie, jak i poza jej granicami.

Graliśmy choćby w warszawskim Potoku, na

WOŚPie w Ostrowcu Świętokrzyskim, i zdarzyło

nam się nawet wygrać nieduży metalowy

konkurs w Częstochowie. Mieliśmy już w

planach sporo następnych przedsięwzięć, zaczynaliśmy

się rozkręcać z geografią i skalą,

ale wiadomo co było dalej. Liczymy, że część

tych planów będzie można niedługo reanimować.

Kogo coverujecie? A może nie coverujecie, z

czego wynikałoby, że macie znacznie więcej

własnych gotowych kawałków do grania na

żywo niż można usłyszeć na Waszych oficjalnych

wydawnictwach?

Trzymamy się zasady, że warto mieć jeden

cover na koncerty, żeby dać publice pośpiewać

coś, co zna. Obecnie jest to Angel Witch,

ale jesteśmy w trakcie zastanawiania się,

czym można by go zastąpić w najbliższej

przyszłości. Ogólnie natomiast nie gramy

wielu coverów. Materiału mamy już prawie

wystarczająco dużo, żeby zebrać z tego kolejne

wydawnictwo, tym razem długogrające.

Staramy się utrzymać klimat, ale w miarę

możliwości nie powtarzać w kółko tych samych

3-4 akordów i form. Do naszej muzyki

przemycamy smaki z różnych gatunków,

szczególnie w nowszym materiale.

Skąd wziął się pomysł na założenie Rascal?

Graliśmy wcześniej w heavymetalowym zespole

prowadzonym przez innego wokalistę.

Znaleźliśmy się w nim po prostu przez ogłoszenia

w internecie. Zagraliśmy nawet dwa

koncerty, ale nie zgadzaliśmy się z nim praktycznie

w niczym. Materiał się nie zgadzał,

klimatu nie było. Któregoś razu po prostu

wszyscy się z tego zespołu wyrzuciliśmy i założyliśmy

własny. Znaleźliśmy na Facebooku

nowego wokalistę - Kacpra. Maciek przejął

Foto: Rascal

Kto tworzy skład Rascal? Czy jesteście dobrymi

kumplami z tej samej dzielnicy, czy

raczej muzykami starannie dobranymi na

podstawie konkursu młodych talentów?

Jesteśmy przypadkową zbieraniną ludzi w różnym

wieku, z różnym backgroundem, i z różnych

miast. Część z nas studiuje, część jeszcze

nie, a część już nie. Krzysiek (perkusja),

Adrian (gitara) i Krystian (bas) są z

Warszawy, Maciek (gitara) z Częstochowy,

a Kacper (wokal) z Ostrowca Świętokrzyskiego.

Nie znaliśmy się wcześniej, a naprawdę

dobrymi kumplami zostaliśmy już w zespole.

Jakieś przesłuchania owszem były,

jeszcze w poprzednim zespole, ale wszyscy

dostali się po pierwszym razie. Tak więc jesteśmy

muzykami dobranymi raczej niestarannie,

ale świetnie się dogadujemy.

Jak się czujecie jako muzycy?

Wszyscy grywaliśmy już wcześniej w zespołach.

Niektórzy dołączyli ze szczątkowym

doświadczeniem scenicznym, inni mieli już

na koncie po kilkanaście koncertów z innymi

składami. Ciekawostką jest, że Kacper był

"Kingdom of Misery" to nazwa Waszego

pierwszego opublikowanego utworu w 2019

roku. Co dokładnie chcieliście poprzez niego

przekazać?

"Kingdom of Misery" ma dwa źródła. Od strony

muzycznej, chcieliśmy stworzyć coś klasycznego

z chwytliwym refrenem do śpiewania

i oldschoolowym klimatem. U nas to zawsze

zaczyna się od riffu i instrumentów, dopiero

potem powstaje wokal. Lirycznie zaś, "Kingdom..."

jest uniwersalną krytyką żądzy władzy

dla samej władzy, populizmu i zapędów

autorytarnych; dialogiem pomiędzy rządzącym

a rządzonymi. Nie jest to wymierzone w

nikogo konkretnego, ale z pewnością jest pewnego

rodzaju reakcją na wydarzenia z otaczającej

nas rzeczywistości.

"Headed Towards Destruction" - co to takiego?

Jak do tego doszło? Z czym to się

je/pije?

"Headed Towards Destruction" to nasz pierwszy

utwór skomponowany z myślą o Rascalu;

zaczynamy nim większość koncertów i

prób. Naturalnym więc wydawało się nazwanie

tak też i debiutanckiej EPki. Sam numer

to przemyślenie o tym, jak świat rozpędzony

zasuwa niekontrolowanie w niewiadomym

kierunku, a nam ludziom wygodniej jest odwrócić

wzrok od ogólnoświatowych problemów,

które zdają się nas na co dzień bezpośrednio

nie dotyczyć. Potem Maciek zrobił

jeszcze okładkę, która bardzo luźno do tego

nawiązuje, choć jak to często w metalu bywa,

102

RASCAL


wynika bardziej z formy niż treści. Jak do

tego doszło? Nie wiem. A je się to najlepiej

zapijając sfermentowaną zupą ze słodu jęczmiennego

doprawioną granulatem chmielowym.

Odważniejszym możemy zasugerować

też food pairing z wątróbką i chianti.

Pierwsze skojarzenie po wysłuchaniu

"Headed Towards Destruction" - macie coś

z debiutu Jag Panzer. Np. Kacper w "Don't

Look Back" śpiewa w sposób przywodzący

na myśl styl The Tyranta na albumie Jag

Panzer "Ample Destruction". Czy jest to

właściwy trop odnośnie Waszych inspiracji?

Technicznie rzecz biorąc - pudło. Żaden z

nas nie inspirował się akurat tym zespołem.

Jag Panzer zdecydowanie mocniej zmierzaja

w kierunku power metalu, z którym niespecjalnie

się utożsamiamy. Z drugiej strony jedną

z pięknych cech muzyki jest to, że każdy

może ją odbierać jak chce, i znajdować w niej

smaki dla siebie, nawet jeśli kompozytor nigdy

o nich nie pomyślał. Jeśli chodzi o "Don't

Look Back", Adrian, składając riffy, które dały

jego początek, słuchał dużo Satana, a

końcówka Maćka może wynikać równie dobrze

z jakiegoś Hexena, co i nawet z klasycznych

wymian Johna Lorda z Ritchiem

Blackmorem.

Kim zatem inspirujecie się muzycznie? Scena

niemiecka/amerykańska, a może polska?

Ciężko to jednoznacznie określić geograficznie.

Nie sposób stwierdzić, czy większy

wpływ mogli mieć np. teutoniczni giganci,

czy Bay Area. Większość kompozycji wyszła

spod ręki Maćka, który na co dzień szlaja się

po przeróżnych zakamarkach muzyki: od

oldschoolowego, bezkompromisowego thrashu,

przez fascynację rockiem i metalem progresywnym,

blues po jazz czy nawet folk.

Wszyscy zgodnie zachwycamy się chociażby

Vektorem. To wszystko tworzy jakiś niezidentyfikowany

amalgamat, który potem

próbuje się wydostać przez palce na gryf.

Natomiast staramy się ten strumień skierować

stylistycznie w możliwie spójnym kierunku,

wyznaczonym luźno przez takie zespoły

jak choćby Whiplash, Midnight,

Riot, stare Turbo czy nowofalowe rzeczy typu

Evil Invaders i Vulture - tylko po swojemu.

Rozumiem, że język angielski lepiej pasuje

do metalu niż język polski, a poza tym nie

chcecie się ograniczać wyłącznie do polskiej

publiczności, stąd Wasze liryki są po angielsku.

Zgadza się? Czy rozważaliście kiedykolwiek

zaśpiewać coś po polsku?

Na pewno nie mamy nic przeciwko temu, żeby

poznał nas cały świat, ale wybór języka

wynika z kilku powodów. Po pierwsze, jak

sam wspomniałeś, angielski lepiej brzmi w

metalu. Po drugie, jest większa szansa trafić

do odbiorcy z zagranicy; a po trzecie wydaje

nam się, że śpiewanie po angielsku pomaga

nieco odciągnąć uwagę polskiego słuchacza

od tekstu i skupić ją bardziej na muzyce i

linii melodycznej wokalu, traktując tym samym

utwór bardziej całościowo. W pewnym

sensie, wokal stanowi piąty instrument.

Oczywiście tekst też ma ogromne znaczenie i

nie bagatelizujemy go. Kto wie, może kiedyś

sprawdzimy, co może wnieść do całości

Foto: Rascal

odrobina polskiego.

A co Was inspiruje poza samą muzyką?

Nazwa Rascal sugerowałaby, że rozważacie

formę muzycznego żartu ze spraw społecznych?

A może jest to bunt?

Można powiedzieć, że nazwa Rascal to jeden

wielki kompromis. Po odejściu z poprzedniego

zespołu, stanęliśmy przed czystą kartką, i

trzeba było wymyślić sobie nową tożsamość.

Miało być prosto, miało cokolwiek sensownego

znaczyć, łatwo się wymawiać (szczególnie

dla Polaków) i skandować, a przy tym

nie brzmieć pretensjonalnie. No i oczywiście,

nie być jeszcze kompletnie zajęte, przynajmniej

w świecie metalu. Spośród wielu propozycji,

Rascal najlepiej spełnił wszystkie kryteria.

Chyba bliżej temu do żartu niż buntu,

choć jedno i drugie jest w takiej muzyce nieodzowne.

Piszemy o różnych rzeczach. Jest o

problemach społeczno-politycznych, o tym

co nas trapi, o miłości, złości i są też czasem

kompletne głupoty.

Lubicie zabawę w sado-maso-nie-oddychaj?

Czy ***** *** i OtwieraMY?

Tak jak Pan Jezus powiedział. Sado-masonie-oddychaj

jest praktykowane. Trzeba

jakoś żyć, ale trzeba też być fair w stosunku

do ludzi wokół. Jeśli chodzi o akcję OtwieraMY,

to należy zachować zdrowy rozsądek.

Trzeba znaleźć gdzieś balans pomiędzy troską

o gospodarkę i troską o zdrowie. A tak w

ramach naszego podwórka to fajnie by było

jakby koncerty wróciły ale dopiero wtedy,

kiedy nie spowoduje to, że będą musiały od

razu potem zniknąć. Nie opowiadamy się po

żadnej ze stron, natomiast osiem gwiazdek

popieramy i kibicujemy, żeby kaczka upadła

i sobie głupi dziób rozbiła.

U których labelów widzielibyście Rascal?

Podajcie nazwy lub napiszcie, czego oczekiwalibyście

od takiego labela?

Zanim odezwało się do nas Ossuary Records,

w ogóle nie myśleliśmy o wydawaniu

pod szyldami wytwórni. Natomiast z obecnego

stanu rzeczy jesteśmy póki co bardzo

zadowoleni. Najważniejsze jest dla nas zachowanie

niezależności od strony artystycznej.

Dopóki wydawca nie będzie wywierał

na nas presji, żebyśmy tworzyli coś, w czym

się nie czujemy dobrze, i zasady zarządzania

własnością intelektualną będą fair, to jesteśmy

zadowoleni.

OK, czyli już macie odpowiedni label. Jak

widzicie Rascal za 5 lat? Będziecie nagrywać

kolejne albumy i jeździć Nysą po Czechosłowacji

czy może przeprowadzicie się

do Califonii aby stać się najważniejszym

zespołem metalowym XXI wieku?

Na pewno chcemy dalej robić to, co robimy,

i robić to coraz lepiej. Doskonalić warsztat.

W przyszłości planujemy mocniej postawić

na koncerty i regularnie nagrywać nowy materiał,

którego trochę nam się nazbierało. Na

pewno każdy z nas będzie również rozwijał

swoje życie zawodowe poza zespołem, ale nie

da się ukryć, że nie przeszkadza nam to marzyć

o zyskaniu popularności. Chcemy dalej

czerpać frajdę z grania, niezależnie od tego

co będzie za 5 czy 10 lat, i chcielibyśmy też,

żeby nasza muzyka była w stanie dotrzeć do

ludzi i sprawić frajdę również im.

Sam O'Black

RASCAL 103


Motyw Zdobywcy

Konquest to taki strzał znikąd. W słonecznej Toskanii funkcjonował sobie

pewien nikomu nieznany, młody hardcore-punkowiec o nazwisku Alex Rossi.

We Włoszech tradycje oldschoolowego heavy mają się jednak dobrze i okazało się,

że serce pana Rossiego najszybciej bije w rytm dźwięków granych przez braci

Wahlquist z dalekiej północy oraz undergroundowego brytyjskiego zespołu z

"dziewicą" w nazwie. Poruszony tymi afektami, hardcore'owiec o heavymetalowej

duszy samodzielnie stworzył i nagrał kilka kompozycji, które opublikowane pod

szyldem "The Night Goes On" wparowały przebojem na międzynarodowy rynek

NWOTHM. Obecnie Konquest to już pełnoprawna, czteroosobowa grupa, szykująca

się na (nomen-omen) podbój heavymetalowego światka. Oceńcie sami, jakie

mają na to szanse…

HMP: Cześć Alex! Po pierwsze chcę pogratulować

bardzo solidnego debiutu! Przy

pierwszym przesłuchaniu musiałem się upewniać

czy to przypadkiem nie zaginiony album

wielkiego Heavy Load! (śmiech)

Alex Rossi: Cześć, dziękujemy bardzo! Tak,

niezaprzeczalnie słychać w nim dużo Heavy

Load... i ani trochę nie próbowałem tego

ukrywać. (śmiech)

Zacząłem od porównania do nich, bo pomyślałem,

że warto żebyśmy mieli to już za

sobą. (śmiech) Natrafiłeś na jakąś recenzję

Opowiedz więc może o innych inspiracjach

muzycznych które wpłynęły na twórczość

Konquest.

Nie chciałbym mówić, że jestem pod wpływem

Maiden, byłoby to zbyt oczywiste... ale

tak jest. Jednak moje największe inspiracje to

mroczne zespoły NWOBHM, takie jak

Omega, Wolf, Energy, Bleak House... i niektóre

rzeczy z lat 70., takie jak Thin Lizzy

(ponad wszystko) lub Uriah Heep i Wishbone

Ash... oraz progrockowa era Faithful

Breath, który moim zdaniem jest równie niesamowity,

jak niedoceniany. Ich "Back On

My Hill" jest według mnie jednym z najlepszych

albumów, jakie kiedykolwiek powstały.

Włochy to bardzo silne środowisko fanów

Czy już wcześniej czynnie funkcjonowałeś

w tym środowisku?

Jeśli chodzi o granie, to nigdy nie byłem

bardzo aktywny na scenie metalowej, chociaż

widziałem wiele koncertów jako fan. Pochodzę

ze sceny hardcore punk, mimo, że zawsze

słuchałem metalu. Mam nadzieję, że to

dobra okazja, aby zagłębić się w scenę metalową!

I w ten sposób płynnie dochodzimy do genezy

powstania Konquest. Jak zrodził się

cały pomysł?

Od lat próbowałem stworzyć projekt metalowy

(jak już wspomniałem, zawsze grałem na

scenie hardcore punk, mam różne zespoły od

crossovera, old schoolowego grindcore'u i

tym podobnych), ale dopiero pod koniec

2019r. miałem trochę czasu na zastanowienie

się, jak to urzeczywistnić. Prawdopodobnie

był to czas, kiedy mój mózg był trochę

mniej zaprzątnięty innymi myślami i był

szczególnie natchniony. Zacząłem więc pisać

utwory i od tego momentu doszliśmy do pełnego

albumu.

albo udzieliłeś wywiadu w którym nie

byłoby porównań do tej nazwy?

Nie, nadal nie. Czytam to praktycznie w każdej

recenzji… Ale oczywiście Heavy Load

jest jednym z moich ulubionych zespołów od

dzieciństwa, bez wątpienia to dla mnie jeden

z największych wpływów. Miałem też okazję

zobaczyć ich na Up The Hammers w 2018

roku - koncercie mojego życia!

Foto: Konquest

podziemnego, epickiego heavy, co odzwierciedla

się w graniu takich zespołów jak

Doomsword czy Vultures Vengeance. Opowiedz

trochę o scenie i fanach w Twoim

kraju.

We Włoszech jest wiele ciekawych rzeczy,

wedle moich obserwacji scena jest bardzo

aktywna. Festiwale są nadal bardzo popularne,

a frekwencja jest świetna… Pojawia się

wiele nowych zespołów, inne istnieją już od

jakiegoś czasu. Moimi ulubionymi są: Game

Over, Tytus, Bunker 66, Nightshock oraz

klasyczne zespoły, takie jak Strana Officina,

Death SS i Sabotage.

A jak to było ze sformowaniem aktualnej

ekipy?

Było bardzo łatwo: po prostu napisałem do

tych ludzi, z którymi mam już wspólne projekty

muzyczne i do innych, z którymi zawsze

chciałem je mieć. Okazali się dostępni,

więc teraz pozostaje tylko ćwiczyć repertuar!

Przedstaw więc obecnych członków Konquest

i opowiedz jak się Wam wspólnie pracuje.

Jest Matt na gitarze (znany ze swojej pracy w

Ruler i jego deathrockowo/post-punkowym

projekcie Melodie Cruelle), Steve na perkusji

(grał także w Ruler oraz w zespole powerviolence'owym

Ape Unit) i Ivan na basie (mój

partner w wielu zespołach, jak Carlos Dunga,

Destinazione Finale i Iena). Wszyscy są bardzo

utalentowanymi muzykami. Jesteśmy w

trakcie opracowywania kompozycji, aby w

jak najlepszy sposób wprowadzić je do grania

na żywo... znamy się już od wielu lat, więc

jestem pewien, że nie będzie trudno o uzyskanie

doskonałego rezultatu na scenie.

Co w takim razie zmieniło się po poszerzeniu

składu? Jesteście gotowi na występy na

żywo, ale czy podjęliście już jakąś pracę

studyjną? Czy Konquest będzie pełnoprawnym

zespołem nie tylko na koncertach ale

i w studiu?

Z pewnością w niedługim czasie będziemy

gotowi do grania muzyki na żywo (w bliżej

104

KONQUEST


nieokreślonym czasie, z powodu przymusowej

izolacji), a w międzyczasie już piszę

nowe rzeczy... a póki co, nadal zamierzam

kontynuować pisanie i nagrywanie całego

materiału samodzielnie, tak jak zrobiłem to

w przypadku dema i płyty. Chociaż nie

przeczę, że w przyszłości mogę współpracować

z jednym z wyżej wymienionych muzyków!

Foto: Konquest

No właśnie - wśród twórców "The Night

Goes On" nie widnieje ani jeden muzyk

sesyjny i muszę przyznać, że zrobienie tak

dobrego materiału w pojedynkę robi spore

wrażenie. Jak wyglądały nagrania?

Przeniosłem się z moim mobilnym studiem

do miejsca, w którym zwykle nagrywam swoje

i inne zespoły, założyłem sprzęt z kolegami

z innych zespołów (którzy bardzo mi

pomogli) i nagrałem wszystko w zasadzie w

dwóch sesjach. Było to dość łatwe, ponieważ

już wiedziałem, jak powinny brzmieć piosenki.

Czy dysponując obecnym, pełnym składem,

chciałbyś nagrać "The Night Goes

On" jeszcze raz? Zmieniłbyś coś?

Nie, album na pewno nie zostanie nagrany

ponownie. Raczej chciałbym kiedyś nagrać

go na żywo. Jestem naprawdę ciekawy, jak

zabrzmią te piosenki z zespołem. Dla mnie

album jest dobry, taki jaki jest. Nie mogę

wystawić mu obiektywnej oceny, ponieważ

właśnie został wydany. Być może w przyszłości

będę miał lepsze pomysły co mogłem

zrobić lepiej.

Przy powstaniu płyty pomagało jednak kilka

osób. Interesuje mnie szczególnie postać

mojego rodaka - Barta Gabriela, który zajmował

się masteringiem. To już dosyć

uznane nazwisko w podziemiu. Jak na siebie

natrafiliście i jak wyglądała Wasza

współpraca?

Po prostu wysłałem demo na stronę Keep It

True w kwietniu 2020r., a on skontaktował

się ze mną prawie od razu, pytając, czy jestem

zainteresowany zrobieniem pełnego albumu.

Praca z nim przebiegała bardzo miło i

była inspirująca. Mam nadzieję, że będziemy

kontynuować ją w przyszłości, ponieważ dobrze

się tam odnalazłem.

Z Bartem wiąże się jeszcze jedna nazwa,

mianowicie Iron Oxide Records. Duma

mnie rozpiera, że takie zespoły jak Konquest

są wydawane przez polską wytwórnię.

Przebierałeś w ofertach i Iron Oxide

Recordsokazało się najlepsze, czy może

był to "pierwszy strzał"?

To był zdecydowanie "pierwszy strzał", ponieważ

jestem nowicjuszem na tej scenie. Ale

muszę powiedzieć, że nie mogło być lepiej,

jestem naprawdę szczęśliwy, że znalazłem

Iron Oxide Records. Dali mi możliwość rozpowszechnienia

albumu w najlepszy możliwy

sposób.

Masz swoje ulubione moment na "The

Night Goes On"? Ja od początku zakochałem

się w bardzo przebojowym i trochę

epickim "Holding Back The Tears".

Tak myślisz? Dzięki! Myślę, że moim faworytem

może być "Heavy Heart", czyli kawałek,

nad którym najwięcej pracowałem i który

zajęła mi najwięcej czasu... Mam nadzieję,

że było warto - ma progresje, które naprawdę

lubię.

O tak! "Heavy Heart" to niesamowity numer!

Uwagę zwraca też "The Vision" -

bardziej podniosłe i rozbudowane, zwłaszcza

na tle pozostałych, prostszych i przebojowych

kompozycji.

Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, to jednak

była najłatwiejsza piosenka do napisania,

która wyszła sama... i na szczęście, biorąc

pod uwagę jej długość! I nie było to coś

czego chciałem, po prostu pozwoliłem popłynąć

pomysłom i tak wyszło.

Jak dotąd spotykam się z samymi pozytywnymi

recenzjami debiutu Konquest. Jak na

to reagujecie? Spodziewaliście się tak dobrego

przyjęcia?

Byłem bardzo zaskoczony. Wydaje się, że

ludzie bardzo lubią ten materiał. Nie mógłbym

być szczęśliwszy. Mam nadzieję, że przy

następnej płycie będzie tak samo!

Też na to liczę! Rozbudziłeś apetyt wielu

fanów (śmiech). Na zakończenie powiedz

jeszcze czy macie już jakieś plany na

przyszłość? Kolejna płyta? Trasa?

Przede wszystkim zdecydowanie musimy

zacząć ćwiczyć piosenki z zespołem... w międzyczasie

jestem już w trakcie pisania materiału

do nowego albumu, mam już kilka dem,

które nagrałem w domu i jestem całkiem zadowolony

z tego, jak to wszystko wygląda.

Jeśli chodzi o trasę koncertową, mam nadzieję,

że wrócę do gry na żywo tak szybko,

jak to możliwe. Nie mogę się doczekać, kiedy

zagramy te utwory na koncertach!

Piotr Jakóbczyk

KONQUEST 105


Nie jesteśmy zespołem speedmetalowym

Kapel z nurtu NWOTHM jest co niemiara i coraz ciężej w tym się rozeznać.

Niemniej mam nadzieję, że wśród tego grona swoje miejsce znajdzie także

amerykański Sylent Storm, który niedawno wydal ciekawy album "The Fire Never

Dies". Być może zachętą do sięgnięcia po ten krążek, będzie rozmowa, którą przeprowadziłem

z lider tej kapeli Jymem Harrisem. W każdym razie zapraszam do zapoznania

się z wywiadem, jak i zawartością samego albumu.

mnie o zaśpiewanie w Cruellii, kiedy kilka

lat temu zespół został zaproszony do zagrania

na Northwest Metalfest. Kilka razy ćwiczyliśmy

i zabrałem nas na kilka innych koncertów,

zanim zdecydowałem się odejść. Nie

pasowałem do nich.

Zdaje się, że do tej pory współpracujesz z

BloodMoon Warning, która gra w klimatach

hard rockowych i southern rockowych.

Przybliż nam w paru słowach tę kapelę?

Założyliśmy go razem z Michaelem Ianem

Brisbanem i Mikeym Pughiem. Wydaliśmy

jedno demo. Otwieraliśmy koncerty kilku

W BloodMoon Warning grałeś na perkusji,

tak samo, jak podczas nagrywania EPki

"Sylent Storm". Perkusja to twój podstawowy

instrument?

Tak, głównie czuję się jako perkusista, który

potrafi również zrobić kilka innych rzeczy.

Gram trochę na pianinie i gitarze... akustyczne

rzeczy. Wszystko, poza fantazyjnym solo

na gitarze w "Sleeping In The Rain", robiłem

sam. W "Morpheus" gra Mikey Pugh na

12 strunach a ja na sześciu. W żadnym wypadku

nie jestem gitarzystą, ponieważ nie

gram wszystkich głównych elementów, i tak

dalej. Gram tylko na tyle dobrze, aby pisać

muzykę i pokazać ją prawdziwemu gitarzyście.

I tu pojawia się magia Mibsy'ego. Nazywamy

naszego gitarzystę Mibs lub Mibsy,

ponieważ jego pełne imię to Michael Ian

Brisbane Smith (M.I.B.S).

Dlaczego nagrywając debiutancki album

Sylent Storm "The Fire Never Dies" zrezygnowałeś

z gry na perkusji? Ciężko było ci

dzielić grę na tym instrumencie ze śpiewaniem?

Zwykle potrafię jednocześnie dobrze śpiewać

i grać, jeśli perkusja nie jest zbyt skomplikowana,

więc nie jest to kwestia braku koordynacji.

Niestety mam ostre zapalenie ścięgien,

znane również jako łokieć tenisisty lub

łokieć perkusisty. Zaczęło się ono pojawiać w

czasach BloodMoon Warning, więc musiałem

się trochę ograniczyć. Lekarze powiedzieli,

że jeśli chcę to wyleczyć, przez jakiś

czas muszę zrezygnować z grania na perkusji,

więc kiedy zreformowałem Sylent Storm,

zwerbowałem zabójczego perkusistę, Richa

Psonaka, abym mógł po prostu skupić się na

obowiązkach wokalnych. Myślę, że i tak większość

metalowców chce widzieć wokalistę z

przodu sceny.

Kilku śpiewających perkusistów hard rock i

heavy metal zna, chociażby pierwszy z

brzegu Dan Beehler z Exciter...

Jest ich bardzo mało, a lata temu w Emissary

nauczyłem się, że większość ludzi nie lubi

być zmuszana do patrzenia w tył sceny, aby

zobaczyć perkusistę śpiewającego główne wokale.

HMP: Z ciężkim rockiem jesteś związany

od dawna, w swojej karierze współpracowałeś

z takimi kapelami jak Emissary, Bassakward,

Sacred Child, a także Cruella.

Opowiedz o twojej roli w tych kapelach...

Jym Harris: Hej, dzięki za wywiad! Emissary

był moim pierwszym zespołem w Las Vegas.

Nagraliśmy kilka utworów demo i zagraliśmy

jeden koncert w 1990 roku. Byłem wtedy

perkusistą i śpiewałem jako główny wokalista.

Przeniosłem się do Medford w 1993 roku

i gdy stworzyliśmy tam zespół użyłem tej

samej nazwy oraz niektórych tekstów. Większość

ludzi pamięta nas jako Emissary, które

istniało przez około trzy lata. Zagraliśmy

wiele koncertów na zachodnim wybrzeżu, nie

tylko w południowym Oregonie. Graliśmy

wszędzie, gdzie tylko mogliśmy, od Portland

do San Francisco. Plotka głosi, że nasze dema

mogą zostać zremasterowane w celu ponownego

wydania, kto wie? Tuż przed przyjazdem

do Oregonu założyłem z kilkoma

przyjaciółmi w Reno zespół Bassakward, w

którym po prostu śpiewałem i trwało to około

ośmiu miesięcy. Kiedy z nimi byłem zespół

nigdy nie nagrał żadnego materiału ani

nie koncertował. Mój czas w Sacred Child

był krótki. Nagrałem wokale do kilku utworów

demo, a potem przyprowadziłem mojego

przyjaciela Michaela Jamesa Flattersa

(Harder! Faster!, Takara, James Byrd, Heir

Apparent) jako swojego zastępcę. Zespół

zmienił nazwę na Blue Mudd, ale zajmowałem

się PRem albumu Sacred Child, który

wydaliśmy ponownie na CD. Poproszono

Foto: Shaun Barrentine

znanym zespołom, kiedy przybyli do naszego

miasta. Nasz frontman miał kilka projektów

na głowie, jeden z nich naprawdę zaczął się

rozwijać, więc wziąłem pozostałych muzyków,

aby zasilili Sylent Storm. Zabawne jest

to, że kilka lat temu zatrudniłem Raya Kilmona,

naszego obecnego perkusistę, aby zastąpił

mnie na koncercie BloodMoon Warning,

tak więc wszyscy faceci, którzy zagrali

na naszym nowym albumie, już wcześniej

grali ze sobą.

Na EPce "Sylent Storm" znalazło się kilka

ciekawych utworów, zresztą część z nich

wykorzystałeś na waszym dużym debiucie.

Mnie jednak ciekawi dlaczego zarzuciłeś

współpracę z basistą Mattem Fosterem

oraz gitarzysta i współkompozytorem Jamesem

Lindem?

Oryginalny skład oficjalnie się rozpadł. Matt

przestał tworzyć muzykę, a James się wyprowadził.

Po tym, jak grałem w BloodMoon

Warning i Cruelli, wskrzesiłem Sylent

Storm. Wszystko to dzięki Stormspell Records,

które zainteresowało się niezrealizowaną

EPką, nagraną dwa lata wcześniej przez

oryginalny skład. Na początku chodziło tylko

o oddanie hołdu, ale zdecydowaliśmy, że

wszystko pójdzie dalej i myślę, że wyszło naprawdę

dobrze. Teraz te utwory brzmią lepiej,

tak jak zawsze chciałem. Znalezienie

muzyków, którzy nie są wyłącznie metalowymi

kolesiami, sprawiło, że zabrzmiało to tak,

jak zawsze grało w mojej głowie. James dodał

nam więcej smaku europejskiego power

metalu, a Mibs ma bardziej amerykański styl

gry. Osobiście lubię taką mieszankę, ponieważ

podczas słuchania heavy metalu nigdy

nie zwracałem uwagi na region jego pochodzenia.

Jak dobierałeś nowych muzyków do swojej

kapeli i dlaczego wybrałeś Mike'a Pugha,

Michaela Iana Brisbane'a oraz Raya Kilmona?

106

SYLENT STORM


Jak już wspomniałem graliśmy już razem,

więc to po prostu miało sens, a poza tym

staram się współpracować z najlepszymi ludźmi,

jakich mogę znaleźć w południowym

Oregonie. Poszczęściło mi się z nimi wszystkimi.

Nikt w zespole nigdy wcześniej nie grał

tego rodzaju muzyki. Ciekawe, nie?

Nowe utwory, które napisaliście na "The

Fire Never Dies" ciągle nawiązują do tradycyjnego

heavy metalu wywodzącego się z

nurtu NWOBHM, co mnie kojarzy się z

Angel Witch, Iron Maiden czy Tokyo Blade.

Czy dodał byś jeszcze jakieś kapele do

tego zestawu?

Często porównuje się nas do Angel Witch,

ale nigdy ich nie słuchałem. To samo tyczy

się Diamond Head. Stormwitch wywarł na

mnie duży wpływ, ale nigdy nie myślałem o

nich jako o niemieckim brzmieniu. Jak wspomniałem,

nigdy tak naprawdę nie myślałem

o tym, skąd ktoś pochodzi.

W waszej muzyce są też pewne elementy

US metalu, chociażby pewne nawiązania

do Riot czy Omen, którego kawałek "The

Axeman" nagraliście na EPkę...

Kiedy dorastałem, słuchałem mniej znanych

amerykańskich zespołów, takich jak Warlord,

Omen, Lizzy Borden, Metal Church,

i tak dalej. Jednak wiele z tych kapel miało

brytyjski klimat. Lubię też amerykańskie

hard i hair rockowe zespoły, takie jak Keel,

Dokken i Leatherwolf.

Nie wiem czy moje uszy mnie nie oszukały,

ale w takim "Beware the BloodMoon" doszukałem

się klimatów, które skojarzyły mi

się z Black Sabbath z okresu z Ronnie J.

Dio. Co ty na to?

Poza intrem i outrem, większość tej muzyki

skomponował Mibs, a on nie słuchał zbyt

często Dio czy Sabbath. Wolał raczej

George'a Lyncha, a może nawet wczesnego

Ratta? Koleś ma ogromną wiedzę muzyczną,

podobnie jak inni faceci, ale żaden z nich nie

interesuje się undergroundowymi utworami

lat 80-tych tak jak ja.

Staraliście się urozmaicić swoja muzykę i z

pewnością stąd znalazły się na nim melancholijny

przerywnik "Morpheus", atmosferyczny

instrumental "Lunar Eclipse" oraz

akustyczna ballada "Sleeping in the Rain"?

Tak, nikt z nas nie jest szczególnie zainteresowany

szybką grą przez cały czas. Nie jesteśmy

zespołem speedmetalowym, więc po

prostu wydawało nam się sensowne, aby

umieścić tam trochę wolniejszych, akustycznych

rzeczy. Nie jest to dla mnie nic nadzwyczajnego.

Miałem już gotowe "Morpheus"

i "Sleeping In The Rain". Ogólnie napisałem

dużo materiału akustycznego i kiedy pokazałem

je chłopakom, nasz producent powiedział,

że te utwory powinny znaleźć się na albumie.

Przyznam się, że przez dłuższy czas denerwował

mnie instrumental "Lunar Eclipse",

dopiero po którymś z kolejnych odsłuchów

przyzwyczaiłem się do niego. Takie kompozycje

w heavy metalu to żadna nowość.

Jak w waszym wypadku powstają takie

utwory, to kwestia pomysłu, odpowiedniego

klimatu, który ma być wprowadzeniem

Foto: Shaun Barrentine

do następnego kawałka. Czym w takich sytuacjach

kierujecie się?

Wiedzieliśmy, że wykorzystanie tego utworu

będzie ryzykowne. W BloodMoon Warning,

Mibs miał to swoje eteryczne gitarowe

intro, w którym uwalniał swojego wewnętrznego

Pink Floyda. To był prototyp. Zasugerowałem

użycie go na nowym albumie Sylent

Storm, więc zamiast komponowania

czegoś nowego, zaimprowizował to w studiu,

podczas gdy ja wraz z naszym producentem,

Brandonem Seybothem, byłem trochę jak

dyrygent. Gdy grał mówiliśmy "przytrzymaj

tę nutę dłużej" lub "przyspiesz". Potem on i

Mikey dodali podkład muzyczny i dudnienie

basu. Pomyślałem, że to będzie fajne intro do

drugiej strony płyty. Jednak nie mamy nawet

umowy na winyl czy kasetę, więc na razie to

siódmy utwór na płycie.

To teraz porozmawiajmy o tekstach. Czy

to ważna część twórczości Sylent Storm

czy raczej to luźne i bardziej rozrywkowe

kwestie?

One są dla mnie bardzo ważne. Teksty nigdy

nie są ulotną refleksją ani czymś, co zajmuje

tylko miejsce. Teksty muszą coś znaczyć, ale

ich znaczenie może być inne od tego, czego

oczekuje od nich słuchacz. Dlatego unikam

zbytniego mówienia o tym, co wpłynęło na te

słowa. Nie chcę zepsuć komuś pojęcia, co to

dla niego może znaczć.

Ogólnie muzyka z "The Fire Never Dies"

brzmi bardziej soczyście i przestrzenie niż

ta na EPce. Powiedz gdzie i z kim nagrywaliście

materiał na ten album?

Perkusja została wykonana, nagrana i wyprodukowana

przez Richa Psonaka w 10th Dimension

Sound w Grants Pass w stanie

Oregon. Wszystko inne zrobiliśmy z Brandonem

"Bitch Tits" Seybothem w Headroom

Labs. To była jego pierwsza płyta

heavymetalowa, więc w produkcję brzmienia

wniósł najróżniejsze pomysły. To właśnie

zwykle robi, ale to zupełnie inna sprawa.

Jym, nie masz głosu Dickinsona czy Dio ale

znakomicie radzisz sobie jako wokalista i w

sumie twój głos jest jedną z cech charakterystycznych

dla Sylent Storm. Jak w ogóle

doszło do tego, że śpiewasz?

Zupełnie przez przypadek i z konieczności,

przy okazji tworzenia muzyki. Jednak nie

uważam się za wokalistę z zawodu. Jestem

autorem utworów, który śpiewa, aby przekazać

je słuchaczom, jeśli to ma sens.

Skąd Sylent Storm? Nazwa jest napisana z

błędem, to nawiązanie do wielkich hard

rocka i heavy metalu typu Led Zeppelin,

Def Leppard itp. czy twoja personalna zabawa

typu Jym zamiast Jim?

Dwa razy tak. Dałem zestawienie delikatnego

słowa z mocnym słowem, a także błąd w

pisowni. Związane jest to też z tym, że pierwsze

słowo ma dwie sylaby, a drugie słowo

ma jedną, tak jak w Judas Priest, Armored

Saint, Metal Church... Sylent Storm!

Błędy ortograficzne sięgają początków rocka

od czasów Beatlesów.

Pandemia daje mocno w kość show bussinesowi.

Nie można koncertować i normalnie

promować materiał z płyty. W zasadzie

promocja zeszła do internetu, jak dajecie sobie

radę w tej kwestii?

To jest trudne. Opieramy się całkowicie na

internecie. Miejmy nadzieję, że któregoś dnia

wszystko wróci do normy i znów będziemy

mogli grać koncerty. W tym roku mieliśmy

grać na Legions Of Metal w Chicago i kilka

innych festiwalach, ale wszystkie daty koncertów

zostały dawno temu odwołane.

Jaki będzie wasz następny ruch? Praca nad

drugą płytą, szybkie jej wydanie i próba promocji

obu albumów pod koniec 2021 roku?

Rozmawiamy o 7" winylu dla pewnego zremiksowanego

utworu z "The Fire Never

Dies" i stronie B z zupełnie nowym utworem.

Poza tym, będziemy robić co najmniej

jeden teledysk. Mamy też nowe projekty gadżetów.

Jest też wystarczająco dużo materiału,

aby zrobić kolejny album, ale będziemy

musieli zobaczyć, jak to działa! Jeszcze raz

dziękuję za wywiad!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski,

Sara Ławrynowicz

SYLENT STORM

107


HMP: Voivod istnieje już prawie czterdzieści

lat. Co powinienem robić, aby utrzymać

taką witalność w waszym wieku?

Michel "Away" Langevin: Tak właśnie jest.

(śmiech) Pod koniec lat dziewięćdziesiątych

wybrałem się na koncert Whitesnake, na bębnach

grał z nimi Tommy Aldridge. Był w

wyśmienitej kondycji. Patrząc na niego, pomyślałem,

że jeżeli chcę grać równie dobrze

w jego wieku, muszę na poważnie zacząć

dbać o zdrowie. Nie imprezować już tyle

podczas tras i tak dalej. Ot, cała recepta. Od

tamtej pory minęło dwadzieścia lat i mogę

potwierdzić, że potrafię o siebie zadbać.

Coraz większa rodzina

Już nieodżałowany Nocturno Culto śpiewał, że kanadyjski metal to nie

przelewki. Gdzie tam bym chciał wchodzić w spór z takim klasykiem gatunku.

Zgodzicie się pewnie, że trudno o bardziej otoczoną kultem grupę, z tego fajniejszego

kraju kontynentu północnoamerykańskiego, niż Voivod. Miniony rok, mimo,

że dla wielu stracony, fanom zespołu przyniósł kilka ciekawostek, takich jak

album koncertowy czy nagrana z nietypowym instrumentarium EPka. Mam nadzieję,

że kilku dodatkowych ciekawostek dostarczy rozmowa z sympatycznym

perkusistą i ilustratorem zespołu.

Przy okazji, chciałbym zapytać cię o to, jak

Kanada radzi sobie z pandemią?

Nie musimy siedzieć w domach, możemy

wychodzić na ulice, ale należy nosić maseczki

(rozmowę przeprowadziliśmy w listopadzie

2020 roku - przyp. red.), będąc na przykład

w metrze. Coraz więcej ludzi z maseczkami

widać też po prostu na ulicy. Pochodzimy

z Montrealu i nadal tu mieszkamy.

Miasto jest w czerwonej strefie, pojawia się

coraz więcej nowych przypadków zachorowań

związanych z drugą falą epidemii. Podobnie

dzieje się w innych miejscach na świecie.

W Montrealu panuje lockdown, który

potrwa przynajmniej do drugiej połowy

listopada. Nie możemy grać prób w naszym

studio, które znajduje się pod miastem.

Wystąpiliśmy za to wcześniej na koncercie

spędzenia całego roku w domu musi być

pewnie męcząca?

Mieliśmy kupę szczęścia, gdyż w 2019 roku,

w połowie trasy promującej płytę "The Wake"

zagraliśmy podczas dwóch festiwali w

prowincji Quebec. Praktycznie pod domem.

Jeden miał miejsce w mieście Quebec, drugi

w Montrealu. Poprosiliśmy Francisa Perrona,

naszego producenta, aby wpadł ze sprzętem

nagrywającym i zarejestrował oba koncerty.

Dzięki temu mieliśmy trochę archiwalnego

materiału, którym dzielimy się ze słuchaczami.

Ponadto, nieco nowej muzyki zarejestrowaliśmy

na przełomie stycznia i lutego,

jeszcze przed rozpoczęciem lockdownu.

Pracujemy też nad filmem dokumentalnym

opowiadającym o zespole. Reżyserem jest Felipe

Belalcazar, który zrobił dokument o

grupie Death. Felipe reżyserował nasze ostatnie

teledyski. Jak widzisz, dzieje się u nas

dość sporo. W pewnym sensie, cała ta wirusowa

sytuacja przymusiła nas do tego, abyśmy

się lepiej zorganizowali. Myślę, że jeżeli

wrócimy do normalności, to będziemy mocniejszym,

bardziej scementowanym zespołem.

Zachowamy gotowość do pracy niezależnie

od okoliczności.

Perkusja jest bardzo wymagającym instrumentem

dla muzyka grającego w zespole

metalowym. Miewasz czasem ochotę rzucić

swoje aktywności muzyczne w cholerę?

Nie, gdyż jestem w tym zespole właściwie od

samego początku. Tym, co mnie dalej napędza

są podróże, dające możliwość grania

muzyki w każdym zakątku planety. Nie mogę

tak po prostu przestać to robić! Oczywiście,

ten rok był dla nas trudny, zwłaszcza

jeśli spojrzeć na to, że nie gramy koncertów.

Zdecydowaliśmy się więc tworzyć nowy

materiał, na ile warunki dystansu społecznego

nam na to pozwalają.. Przygotowaliśmy

też album koncertowy Wykorzystaliśmy

więc czas, którego nie mogliśmy poświęcić na

granie na żywo.

Foto: Wayne Archibald

online, przyjętym z ogromnym entuzjazmem.

Zarejestrowaliśmy go właśnie w naszym

studiu. Myślimy już o kolejnych imprezach

tego typu. Może będziemy grali w

całości konkretne albumy? Kto wie. Na razie

Snake (Denis Bélanger, wokalista - przyp.

red.) przygotowuje w swoim domu pokój, w

którym urządzi małe studio nagraniowe. Będziemy

mieli miejsce na jakąś drobną próbę

czy nagrania. Oczywiście z zachowaniem

wszelkich zasad bezpieczeństwa.

Dla zespołu, który tak bardzo sprawdza się

w warunkach koncertowych, konieczność

Interesuje mnie wspomniany film dokumentalny.

Możesz powiedzieć na jakim etapie

jest jego produkcja?

Nie jest jeszcze gotowy, zdjęcia się nie zakończyły.

Wydaje mi się jednak, że zostały

do zrobienia jeszcze dwa wywiady. Na pewno

trzeba zrobić rozmowy ze Snake'em

oraz ze mną. Potem można będzie przystąpić

do montażu. Trochę to potrwa, bo materiału

jest już bardzo dużo. Wszystko zmierza więc

we właściwym kierunku. Problemem jest to,

że Felipe mieszka w Ontario, a nie można w

swobodny sposób podróżować pomiędzy

prowincjami. Czekamy aż się skończy kolejna

fala epidemii, a wtedy prace nabiorą szybszego

tempa.

Niewiele jest grup o takiej renomie, które

bardziej zasługiwałyby na całościowe przyjrzenie

się ich historii. Nawet, jeżeli nadal

postrzegacie się za zespół podziemny, to nie

da się zaprzeczyć, że Voivod ma pozycję

kultową.

Zdajemy sobie z tego sprawę. Co ciekawe i

trochę zabawne, odkąd pod koniec 2018 roku

wydaliśmy "The Wake", odnosimy coraz

większe sukcesy. Gramy w większych klubach

i często bywają one wypełnione pod kurek.

Ludzie słuchający Voivod są szalenie lojalni.

Jesteśmy za to im wdzięczni. Uwielbiam

wydawać nowe płyty, promować je na

108

VOIVOD


żywo, spotykać nowych i starych znajomych.

Mam wrażenie, że rodzina Voivod ciągle się

powiększa.

Wspomniałeś o "The Wake". W moim przekonaniu

album ten poniekąd zdefiniował

was na nowo. Jest najsilniejszą pozycją w

waszej dyskografii, odkąd odszedł Piggy

(gitarzysta grupy, zmarł w 2005 roku -

przyp. red.).

W zespole panuje doskonała atmosfera i jest

między nami chemia. Bardzo się z tego cieszę.

Między innymi, z tego powodu chcieliśmy

udokumentować tę atmosferę albumem

koncertowym. Od kilku lat przeżywamy

odświeżenie. Z powodu tego, że tak dobrze

się dogadujemy, z przyjemnością spędzamy

ze sobą czas pisząc nowy materiał.

Uwielbiam "The Wake", jestem bardzo zadowolony

z tej płyty. Słychać na niej odniesienia

do wszystkich wcześniejszych wcieleń zespołu.

Jednocześnie, nie jest ona pozbawiona

nowych wtrętów. Gramy teraz coś, co nazwałbym

metalem fusion, z elementami progresywnego

rocka. Taka muzyka stanowi dla

mnie wyzwanie, nie powiem, ale chyba też

dlatego tak bardzo ją kocham.

Po śmierci Piggy'ego, jego znaleźliście zastępstwo

w Danielu Mongrainie, który idealnie

wpasował się w Voivod. Gdybyś miał

pokusić się o ich porównanie, zi pod kątem

muzykalności i osobowości, to jakbyś to

zrobił?

Jeżeli chodzi o cechy charakteru czy osobowość,

to są do siebie odrobinę podobni.

Jeżeli zamkniesz oczy i posłuchasz ich gry na

przemian, to możesz pomyśleć, że gra ten

sam człowiek. Po wielu latach koncertowania

z Danielem oczywiście potrafię wyczuć różnice,

musiałem do niego dostosować swoje

granie. Jest bardzo precyzyjny, w tym aspekcie

niemal chirurgiczny. Bardzo dobrze

przygotowany technicznie. Piggy stawiał

bardziej na boogie, uwielbiał gitarzystów takich

jak Fast "Eddie" Clarke, Jimi Hendrix

czy Jimmy Page. Było to słychać w jego muzyce.

Groove i rytm jest właśnie tym, co różni

Daniela od Piggy'ego. Obaj jednak są

podobni pod względem zamiłowania do eksperymentowania

i traktowania muzyki jako

Foto: Wayne Archibald

Foto: Wayne Archibald

ciągłych poszukiwań.

Podoba mi się przygotowana przez Daniela

aranżacja instrumentów dętych w utworze

"The End of Dormancy". To była nowość w

muzyce Voivod. Co czułeś, gdy pierwszy

raz o to usłyszałeś?

Było to coś nowego i podniecającego. Uwielbiam

dodawać kolejne warstwy do muzyki.

Nawet w latach osiemdziesiątych czuliśmy

ekscytację eksperymentując z samplerami i

sekwencerami. Piggy był zafascynowany możliwościami,

jakie oferowały różne efekty gitarowe

w kostkach. Daniel również ma całe

mnóstwo tego typu zabawek. Wracając do

tematu, kiedy powiedział nam, że chciałby

nagrać kwartet dęciaków do jednego z kawałków,

byłem absolutnie pewien, że będzie

w stanie zrobić to świetnie. Daniel wie, jak

pisać na każdy instrument, jest w końcu nauczycielem

muzyki w koledżu. Po otrzymaniu

propozycji zagrania na Montreal Jazz

Festival, bardzo prestiżowej imprezie, pomyśleliśmy,

że to świetna okazja do zaproszenia

dęciaków na scenę. Zrobiliśmy z tego wyjątkowe

wydarzenie. Kiedy podczas pierwszej

próby usłyszałem jak nasza muzyka brzmi w

ich towarzystwie, skojarzyło mi się z francuskim

zespołem Magma. Jestem ich ogromnym

fanem i byłem zachwycony, że udało

nam się uzyskać podobny klimat. Podczas

koncertu ludzie oszaleli, a pamiętaj, że było

to festiwal jazzowy. (śmiech) Zresztą, można

pokusić się też o skojarzenia z "Atom Heart

Mother" Pink Floyd, których również uwielbiam.

Podczas lockdownu pomyśleliśmy, że

moglibyśmy wypuścić jakąś małą płytkę. Tak

narodził się pomysł EPki "The End of Dormancy".

Mieliśmy nagrania utworu z sekcją

dętą, dodaliśmy do tego teledysk z ich

udziałem. Postanowiliśmy to wydać. Swoją

drogą, mieliśmy niezłą zagwozdkę z tym teledyskiem.

W sumie to powstał na jesień 2019

roku, ale w jego treści znajdują się odniesienia

do sytuacji podobnej do epidemii. To

oczywiście zupełna fikcja, jednak zrobiło

nam się dziwnie, kiedy kilka miesięcy później

te obrazy nabrały realności. Zastanawialiśmy

się, czy to dobry moment na publikację czegoś

takiego. W końcu z powodu wirusa umiera

całe mnóstwo ludzi, a my jesteśmy tylko

zespołem uwielbiającym science fiction. Postanowiliśmy

jednak podzielić się tą produkcją

ze światem.

Może to naiwne, ale nowe wydawnictwa

zespołów mogą być niewielką pociechą dla

fanów w tych trudnych chwilach.

Dobrze powiedziane. Teledysk spotkał się z

bardzo ciepłym przyjęciem. Dodaliśmy do

nich kilka słów wyjaśnienia, skąd decyzja o

jego początkowym odłożeniu w czasie.

Chcieliśmy dać coś nowego ludziom siedzącym

w domach. Cieszę się, że się spodobało.

Porozmawiajmy o przeszłości. Jak zaczęło

się twoje zainteresowanie muzyką?

Prawdopodobnie miałem około dwunastu

lat. Uwielbiałem The Beatles dlatego grałem

na bębnach do ich kawałków. W telewizji

leciały jakieś filmy o zespole i zobaczyłem na

nich ile energii ma w sobie Ringo Starr. Podczas

grania ciągle machał głową. Pomyślałem

sobie, że chciałbym grać tak jak on. (śmiech)

W połowie lat siedemdziesiątych natknąłem

się na koncert Kiss "Alive" i zostałem ich

wielkim fanem. Było to milowy krok w graniu

cięższej muzyki. Słuchałem też Alice

Coopera. Moja siostra miała wtedy chłopaka,

który wpadał do nas z ośmiościeżkowy-

VOIVOD

109


mi kasetami Led Zeppelin, Black Sabbath i

Uriah Heep. Totalnie mnie to rozwaliło! Po

wysłuchaniu Deep Purple "In Rock" uzmysłowiłem

sobie, że czeka mnie długa droga i

mnóstwo nauki, jeżeli chcę grać w taki sposób.

W 1977 zaczęła się dla mnie rewolucji

punkrockowa. Słuchałem głównie Sex Pistols

i The Damned, co dodało mojej grze

nieco innego klimatu. Ale jednocześnie zacząłem

słuchać rocka progresywnego, bo był

bardzo popularny w Quebecu. Zacząłem

uczyć się długo utworów, takich jak "Close to

the Edge" Yes czy "Tarkus" Emerson, Lake &

Palmer. Pomogło mi to ćwiczeniu pamięci i

zapamiętywaniu tych skomplikowanych struktur.

Słuchałem też dużo AC/DC i Judas

Priest, ale to debiut Iron Maiden z 1980 roku

był dla mnie prawdziwym przełomem. Jak

również "Ace of Spades" Motorhead. To

była dla prawdziwa rewolucja. Totalnie wkręciłem

się heavy metal, a nieco później w

thrash i hard core. Z tego wszystkiego, to

pierwszy krążek Iron Maiden uważam za

punkt zwrotny w swoim zainteresowaniu

muzyką.

Fakt, że mieszałeś zainteresowanie rockiem

progresywnym, metalem oraz punkiem i

hard core jest bardzo ciekawy. Ten eklektyzm

oczywiście można wyraźnie usłyszeć

w Voivod.

Było jeszcze kilka prądów, które mocno na

mnie wpłynęło. Zwłaszcza to, co nazywamy

muzyczną alternatywą: Killing Joke, Bauhaus

i tym podobne. Podobało mi się ich

pierwotne, plemienne podejście do rytmu i

perkusji. W pewnym sensie, taka muzyka

niezwykle mocno mnie ukierunkowała.

Zwłaszcza Killing Joke. Zresztą, kilka ich

ostatnich płyt jest naprawdę fantastycznych.

To szalenie inspirujące, kiedy twoi bohaterowie

nadal są w stanie wypuścić coś interesującego.

Stają się wręcz coraz lepsi.

Myślisz, że można by się pokusić o zgeneralizowane

stwierdzenie, że kanadyjskie

zespoły rockowe i metalowe lubią eksperymentować?

Można by znaleźć wspólne

Foto: Wayne Archibald

mianowniki pomiędzy grupami takimi jak

Rush, wczesny Annihilator czy wasza,

właśnie w poszukiwaniach czegoś nowego.

Myślę, że wszyscy wywodzimy się z Rush.

Byliśmy ich maniakalnymi fanami. Graliśmy

z nimi trasę w 1990 roku, zaraz po wydaniu

"Nothingface". Piggy uwielbiam Alexa

Lifesona (gitarzysta Rush - przyp. red.). Tak

jakoś wyszło, że kanadyjski metal jest bardzo

techniczny. Nawet takie zespoły jak Anvil.

Myślę, właśnie że wzięło się to z uwielbienia

wobec Rush.

Byłeś fanem ich perkusisty, Neila Pearta?

O, tak. Byłem w szoku gdy umarł. Strasznie

mnie to smuci, kiedy odchodzi któryś z moich

bohaterów. Jest już jasne, że nie będzie

nowych płyt Rush i to też fatalna wiadomość.

Uwielbiałem go. Pamiętam, że próbowałem

rozgryźć jakieś jego zagrywki i zupełnie

mi nie wychodziło. Przez całą trasę, kiedy

ich supportowaliśmy - wydali wtedy album

"Presto", podglądałem dokładnie jak gra zza

sceny. Nawet wtedy nie mogłem połapać się

jak gra te swoje patenty. (śmiech)

Oprócz muzyki zajmujesz się projektowaniem

graficznym. Nie tylko dla swojego

zespołu. Jesteś w stanie porównać satysfakcję

płynącą z obu tych dziedzin?

Myślę, że niemożliwe jest porównanie tych

dwóch spraw. Obie mają związek z Voivod i

z obu czerpie dużo radości. Gdy nie gramy

koncertów to siedzę w domu i przygotowuję

grafiki. Czasem również dla innych zespołów.

Kocham to, bo taka działalność daje mi

jakąś równowagę. Projektując dla innych,

staram się odejść od swojego stylu, ale najczęściej

przypominają mi, że chcą właśnie,

abym się go trzymał. (śmiech) Cieszę się, że

mogę rozwijać oba aspekty swojej kariery.

Jest to ważne dla mojego zdrowia psychicznego.

Przeczytałem gdzieś, że po koncercie lubisz

rysować impresje związane z miejscem, w

którym występujesz. Planujesz wydać te

rysunki?

Tak, właśnie nad tym pracuję. Gdy zaczął się

lockdown, wielu muzyków poczuło potrzebę

wymyślenia się na nowo. Wpadłem na

pomysł otwarcia firmy wydawniczej i zacząłem

od skanowania wszystkich moich obrazów,

oczywiście na potrzeby przyszłej publikacji.

Skończyłem też komiks, który jest

wydrukowany i gotowy do sprzedaży. Kończę

pracę na sklepem internetowym, dzięki

któremu moja twórczość będzie dostępna dla

każdego. Mam w planach również inne wydawnictwa,

muszę tylko je dokończyć. Posiadam

dosłownie tysiące najróżniejszych rysunków.

Przeważnie wykonuję je na hotelowej

papeterii, co trochę utrudnia skanowanie.

Na pewno je opublikuję, to jeden z

moich celów na przyszłość.

Igor Waniurski

Foto: Wayne Archibald

110

VOIVOD



Optymiści grający pesymistyczną muzykę

Ten norweski zespół to prawdziwi mistrzowie progresywnego metalu, a

Oddleif Stensland zdaje się być jednym z ostatnich wizjonerów takiego grania,

przywiązując ogromną wagę do każdego elementu kompozycji Communic. Ich najnowszy

album "Hiding From The World" to kolejna perełka w dyskografii tego

tria, płyta piękna i jedyna w swoim rodzaju.

HMP: Progresywny metal to stylistyka, w

której czujesz się i wyrażasz najlepiej, nie

ma szans na to, żebyś poszedł w nieco innym

kierunku, na przykład na płycie solowej?

Oddleif Stensland: Dzięki za zaproszenie

nas do rozmowy i za wsparcie! Właściwie to

staramy się nie określać nas jako zespół progresywny,

jesteśmy zespołem metalowym, ale

ciężko jest sklasyfikować to co robimy, ponieważ

dotykamy tak wielu różnych stylów w

naszej muzycznej podróży, iż czujemy, że

możemy zrobić prawie wszystko. Ale piszę

również dużo materiału, który nie pasuje

bezpośrednio do Communic. Mam nawet

piosenkę w stylu country & western, którą

kiedyś napisałem i uważam, że jest naprawdę

fajna, ale nie mam pojęcia jak ją wykorzystać,

(śmiech). Mam też zbiór kompozycji, które

planuję umieścić na solowym projekcie z

udziałem różnych muzyków z całego świata,

przyjaciół i ludzi, których jestem fanem, ale

nie pracuję nad tym jeszcze z myślą o celu,

tylko odkładam utwory i pomysły do pudełka,

czyli tak naprawdę folderu w archiwum

komputera. Jeśli chodzi o projekty poboczne,

nasz perkusista Tor Atle nagrywał ostatnio

na perkusji dla ZeroZonic, zespołu z naszej

okolicy, a ja i Erik mamy projekt poboczny o

nazwie Raffineriet, norweski zespół rockowy

z tekstami w dialekcie lokalnego regionu, ale

to wszystko tylko dla zabawy. Mogę sobie

wyobrazić, że brzmi to dziwnie dla osób nie

będących rodowitymi Norwegami, ale jak

ktoś chce, to niech sprawdzi.

Foto: Morten Fasseland

Jak oceniasz obecną kondycję metalu progresywnego

jako takiego? Ma się dobrze,

czy też spuścił z tonu, w porównaniu choćby

z czasami, gdy wydawaliście debiutancki

album "Conspiracy Of Mind"?

Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia. Jest tak

wiele zespołów, których nie udaje mi się śledzić

na bieżąco. Staram się od czasu do czasu

sprawdzać nowe tytuły i mam kilka playlist z

nowymi utworami, których słucham w przerwach

między tym, co robię na co dzień, ale

przez większość wolnego czasu analizuję i

słucham własnej muzyki i rzeczy, które mam

na etapie powstawania lub w trakcie tworzenia

w studio. A jeśli już siadam do słuchania

muzyki, to często kończę na słuchaniu starszej

muzyki, jak Dio, Black Sabbath, Blue

Öyster Cult, Uriah Heep...

Wydaje się, że było to tak niedawno, a tu

proszę, minęło już 15 lat - tobie ten czas też

upłynął tak szybko, znaczony kolejnymi albumami

Communic?

Czas leci, nie mam pojęcia gdzie się podziały

te wszystkie lata. Ale z drugiej strony mogliśmy

być bardziej produktywni, niemniej w

tym samym czasie urodziła mi się też trójka

dzieci, więc wydaje mi się, że ten czas był

wypełniony czymś więcej niż tylko muzyką.

Do tego im jestem starszy, tym trudniej jest

znaleźć czas na zebranie się razem jako zespół,

by tworzyć muzykę w tym samym czasie,

więc wydaje mi się, że ten cały upływający

czas jest efektem tego wszystkiego, co

dzieje się w świecie dorosłych.

Ten sam skład od początku istnienia zespołu

to ewenement - musicie naprawdę nieźle

się dogadywać, skro gracie razem już od dobrych

17 lat?

I to jest niesamowite, właściwie nie wiem, jak

udało nam się to osiągnąć. Myślę, że szacunek

do siebie nawzajem odgrywa w tym

ogromną rolę. Były ciężkie chwile, kiedy byliśmy

bliscy poddania się, każdy z nas miał

jakieś problemy, w tym ja, kiedy byłem na

dnie. Ale byliśmy cierpliwi, daliśmy sobie

czas, którego potrzebowaliśmy, aby wyzdrowieć,

wrócić na właściwe tory, zamiast po

prostu kontynuować granie z kimś innym.

Jesteśmy więc dumni z tego, że trzymamy się

razem na dobre i na złe. Prawdopodobnie

jest to łatwiejsze, ponieważ nie polegamy na

tym zespole, żeby przetrwać lub zapłacić rachunki,

więc mamy możliwość czekania, ale

mogę sobie wyobrazić, że takie rzeczy są trudne

dla wielu innych zespołów.

Warto podkreślić, że nie tylko nie odpuszczacie,

ale też wasze kolejne wydawnictwa

trzymają poziom - trudno utrzymać

artystyczną formę przez tak długi czas,

szczególnie teraz, kiedy czasy niezbyt

sprzyjają ambitnej muzyce?

Nie poddajemy się jeszcze (śmiech). Zawsze

istnieje presja zapewnienia jakości, ale poświęcamy

pracy tyle czasu, ile potrzeba, abyśmy

byli pewni materiału, który tworzymy.

Nie wypuszczamy go, dopóki wszyscy nie są

zadowoleni i dopóki nie możemy być pewni

rezultatu. To wymaga czasu, a my mamy rodziny

i małe dzieci, więc znalezienie czasu

jest również ważnym czynnikiem. I tak, nasza

muzyka jest być może ambitna i nie tak

przystępna czy mainstreamowa, ale gramy

coś,co lubimy, na naszych warunkach i jest

to dobre uczucie.

Często słyszy się głosy, że ten cały, tak

zwany nurt progresywny, niezależnie od tego

czy mówimy o klasykach z lat 70., ich następcach

z kolejnej dekady czy teraz zespołach

prog-metalowych, jest w istocie regresywny,

od lat nie ma w nim oryginalności,

poszukiwań czegoś własnego - według ciebie

to prawda czy fałsz, w końcu znasz tę

stylistykę i środowisko od podszewki?

Jeśli się nad tym zastanowić, to większość

muzyki, którą można stworzyć, została już

prawdopodobnie stworzona, w skali muzycznej

mamy do zabawy tylko dwanaście nut,

112

COMMUNIC


ale kombinacja różnych ludzi, różnych wpływów

i połączeń wszystkich rzeczy, które inspirują,

co zostało zrobione wcześniej lub

nie, będzie brzmiało świeżo, jeśli połączy się

je w nowy sposób lub w innej kombinacji.

Myślę o nowej muzyce, którą tworzę, jako o

zwieńczeniu określonego nastroju, i być

może tworzeniu historii, która budzi w słuchaczu

jakieś uczucia, próbując wyrazić lub

przekazać je za pomocą muzyki. Staram się

wymyślić coś, co podąża tą samą ścieżką,

którą zaczęliśmy wędrować w 2003 roku, a

do tegoi trzymamy się wciąż tej samej formuły,

długich utworów, sążnistych tekstów i

mnóstwa różnych dynamicznych i pełnych

emocji dźwięków - myślę, że to co robimy

jest dość unikalne w masie istniejących zespołów,

nie sądzę, żebyś znalazł wiele grup,

które brzmią jak Communic.

Jak postrzegasz więc w tym kontekście

choćby ostatnie produkcje Dream Theater?

Powiedzieć, że Amerykanie, tak kiedyś oryginalni,

zjadają na nich własny ogon to nic

nie powiedzieć, tymczasem wam wciąż udaje

się zaskakiwać fanów, nagrywacie kolejne

albumy bez powielania tych samych pomysłów.

Od czego to zależy: od braku kreatywności,

wieku czy może nawet stanu

konta? (śmiech)

Z pewnością od bilansu konta (śmiech), to

byłoby zajebiste - nigdy nie robiliśmy niczego

w oparciu o pieniądze i nie widzimy tego

też w przyszłości - więc wciąż musimy mieć

ten twórczy napęd, by znaleźć przyjemność

w robieniu tego i spotykaniu się razem. Jeśli

chodzi o Dream Theater, to przestałem śledzić

ich poczynania chyba po albumie "Awake",

bo przestało mnie to interesować, ale

może to być spowodowane tym, że przestałem

słuchać wielu zespołów po prostu dlatego,

że nie miałem już tyle czasu na słuchanie

muzyki, co wcześniej, więc nie wiem i nie

interesuje mnie zbytnio, co robią inne zespoły.

Czyli nie pomylę się zbytnio twierdząc, że

wasze kolejne płyty mają przede wszystkim

usatysfakcjonować was samych, spełnić

wasze, do tego wyśrubowane, oczekiwania,

a fakt, że od tylu lat jesteście do tego w

Foto: Communic

Foto: Morten Fasseland

stanie zainteresować nimi również słuchaczy

jest już tylko skutkiem takiego podejścia,

a do tego wartością dodaną?

Zgadza się i to był nasz punkt orientacyjny

od samego początku. Wiedzieliśmy, że ten

rodzaj muzyki nie uczyni z nas wielkich

gwiazd rocka, ale ci nieliczni, których dotkniemy

i ci, którzy zanurzą się w naszej muzyce

i poczują ją, będą czerpać z niej przyjemność

oraz od pierwszego dnia zostaną po

naszej stronie, a także każdy nowy słuchacz,

który się w nią zagłębi, wróci i pozna nasz

cały katalog. W tej chwili nie wiem, jak wygląda

przyszłość, ale mamy w sobie więcej

muzyki i chcemy wydawać kolejne albumy.

Mam tylko nadzieję, że streaming i serwisy

zajmujące się tym znajdą nową formułę i

sposób, aby rozliczyć się z artystami którzy

dostarczają im treści, a nie tylko ze stojącymi

za nimi biznesmenami, ale w tej chwili tak to

wygląda, że my, zespoły, musimy dostosować

się do tego.

Gdzie szukasz więc inspiracji, żeby stworzyć

taki materiał jak "Hiding From The

World"? To długi, czasochłonny proces czy

przeciwnie, wszystko zależy od natchnienia

i jakości nowych pomysłów?

Mam sporą ilość kompozycji i pomysłów do

wyboru w moim archiwum niewykorzystanych

rzeczy, ale zazwyczaj pracuję nad mnóstwem

nowych rzeczy, które po prostu kończą,

znajdując się w tymże archiwum przez 5-

6 lat, a potem nagle pasują do czegoś, nad

czym pracuję, i wybieram rzeczy, które będą

ze sobą współgrać. Muszę też przekonać

chłopaków z zespołu, żeby to polubili i też

się do tego przyłożyli, więc czasami nowe

rzeczy mają zaledwie kilka miesięcy, podczas

gdy kolejna część tej samej kompozycji czeka

już od dziesięciu lat, ale czuję, jakby musiały

być razem, dziwne, ale tak właśnie powstają

moje materiały. Ciągle piszę nowe rzeczy, a

mój dyktafon jest pełen nucącego mnie riffy,

śpiewającego zwrotki lub melodie, które muszę

sobie zapamiętać na później.

Zwykle wydajecie kolejne płyty w regularnych

odstępach czasu, ale pomiędzy "The

Bottom Deep" a "Where Echoes Gather"

upłynęło ponad sześć lat. To był ten moment,

kiedy potrzebowaliście przerwy po

wydaniu w ciągu sześciu lat czterech albumów,

a do tego z Nuclear Blast przenieśliście

się do AFM Records?

Szczerze mówiąc, najtrudniejszy okres mieliśmy

przed wydaniem "The Bottom Deep",

który był tylko fragmentem, zanim wszystko

się skończyło i ten album był bliski skazania

na to, że nigdy nie ukaże się, ale udało się.

Luka po tym albumie wzięła się z tego, że

zbyt długo czekaliśmy, nie ruszyliśmy w trasę,

a życie rodzinne, dzieci i zobowiązania

były na pierwszym miejscu, kiedy zaczęliśmy

pracować nad nowym materiałem, Nuclear

Blast chciało nas zwolnić z powodu naszej

bezczynności, więc wróciliśmy do biurka, pozmienialiśmy

niektóre plany, napisaliśmy

jeszcze więcej nowej muzyki, a potem zmiana

wytwórni zajęła nam w sumie około

dwóch lat, więc zebrało to swoje żniwo. Jednak

przetrwaliśmy, a pojawienie się innej

wytwórni dało nam kopa w siedzenie, by

znaleźć nową energię, by ruszyć dalej i dalej

kopać tyłki.

COMMUNIC 113


Nie jest też czasem tak, że jesteś perfekcjonistą,

musisz być pewny w 120%, że

dana partia czy utwór są dopracowane pod

każdym względem, nawet jeśli wiąże się to

z dłuższym czasem oczekiwania na kolejną

płytę?

Czasami afekt do utworu jest natychmiastowy,

po prostu wiesz, że jesteś w czymś dobry.

A my jesteśmy trochę staromodni, lubimy

grać razem w tym samym pomieszczeniu,

a nie tylko siedzieć w studiu kopiując i

wysyłając pliki do siebie nawzajem. Lubimy

grać razem i wtedy właśnie dzieje się magia,

wtedy czujesz czy to działa, wtedy właśnie

wiem, że mogę grać i śpiewać w tym samym

czasie. No i gramy we trzech, więc jest to

ważne jak dźwięki, które gramy, łączą się w

całość w jednym pomieszczeniu. To również

zajmuje dużo czasu, bo ciągle zmieniamy

drobne szczegóły, staramy się nie myśleć o

żadnych terminach zanim zarezerwujemy

studio, dobrze jest odczuwać bowiem pewną

presję, ale wtedy wiemy już co robić i co

chcemy osiągnąć. Tak więc prawda jest taka,

że dążę do 100 % perfekcjonizmu, ale zazwyczaj

kończy się na tym, że czuję się zadowolony

z rezultatu tak w 95-98 %, co jednak

pozostawia pewne pole do poprawy.

Teraz nagrania pokrzyżował wam lockdown,

ale zdaje się, że w miarę szybko mogliście

wznowić przerwaną sesję i do końca

lata "Hiding From The World" był już

ukończony?

Mieliśmy szczęście, bo większość materiału

na tym albumie została nagrana w moim

własnym studiu. Jedyną rzeczą, która nam

przeszkadzała było to, że zdecydowaliśmy się

nagrać perkusję w innym studiu, tylko dlatego,

że nasz perkusista przebywa w innym

mieście, co ułatwiło mu nagrywanie wieczorami,

po pracy w ciągu dnia, ale to studio

zostało zamknięte na 3-4 tygodnie, co trochę

zahamowało nasze postępy. Zakończyliśmy

nagrania i wysłaliśmy je do miksu pod koniec

czerwca, dotrzymaliśmy wydawniczych terminów,

które ustaliliśmy, więc wszystko

dobrze się ułożyło. Po lecie, przygotowując

się już do wydania płyty, spędziliśmy sporo

czasu na pracy nad kilkoma klipami promocyjnymi,

a także udzielając wywiadów i przygotowując

promocję, więc większość roku

przeznaczyliśmy na pracę nad tym albumem,

podczas gdy większość 2019 roku zeszła nam

na tworzeniu utworów.

Czy to nie dziwne, że jeszcze kilka miesięcy

temu trudno było sobie coś takiego wyobrazić,

cały świat ogarnięty kryzysem, kto

wie czy nie najpoważniejszym w ostatnich

kilkuset latach?

Tak, to jest niezły bałagan. Tutaj w Norwegii

było w większości w porządku, nie ma tu

zbyt wielu ludzi i nie ma zbyt wielu przypadków,

ale musimy być ostrożni. Mieszkamy

na wsi, na południu Norwegii, i w tej

chwili nie ma prawie żadnych przypadków, a

większość spraw toczy się normalnie, ale mamy

nadzieję, że szczepionka zadziała i wszystko

powoli wróci do normy.

Foto: Communic

Koncertowa zapaść to tragedia, bo mnóstwo

muzyków straciło źródło utrzymania,

ale akurat wy jesteście w o tyle dobrej sytuacji,

że nawet jeśli koncerty wrócą w jakiejś

ograniczonej formie, to będziecie mogli zagrać

w sali teatralnej czy filharmonii z

miejscami siedzącymi - tacy Cannibal Corpse

mają pod tym względem znacznie gorzej,

bo ich muzykę odbiera się zupełnie

inaczej, a fani muszą się przy niej wyszaleć?

Myślę, że wszyscy jedziemy na tym samym

wózku. I tak jak mówisz, to jest tragedia. To

musi wrócić do normy jak najszybciej. Ale

wyobraź sobie, kiedy to się otworzy i wszyscy

będą organizować trasy koncertowe. Mamy

szczęście, bo nie polegamy na tym zespole,

żeby płacić nasze rachunki, ale musimy zająć

się naszą normalną pracą i nie możemy spędzać

tyle czasu z zespołem ile chcemy, więc

będziemy musieli zastanowić się, co możemy

zrobić z tym fantem.

Paradoksalnie nie jest tak, że pandemia

przysłużyła się jednak muzyce w tym sensie,

że muzycy mieli w lockdownie znacznie

więcej czasu na komponowanie, dopracowywanie

nowych pomysłów, etc., o co trudno,

kiedy z pracy pędzi się na próbę, a w

weekendy gra koncerty?

Mieliśmy również lockdowny i czuję, że w

tym okresie miałem mniej czasu na pracę nad

muzyką, po prostu dlatego, że nie było szkoły

dla dzieci, więc musieliśmy zorganizować

w domu biuro i szkołę, więc kiedy nadszedł

wieczór, nie było we mnie energii, by być kreatywnym,

przynajmniej nie tyle by wymusić

kreatywność.

Zgodzisz się ze mną, że kiedyś było jednak

lepiej i łatwiej o tyle, że muzyk z zespołu

mającego kontrakt płytowy nie musiał

oglądać się na to, za co zapłaci rachunki -

mógł żyć z muzyki i skoncentrować się na

jej tworzeniu?

Nie mam pojęcia, bo nigdy tak nie miałem.

Ale nigdy nie stawiałem pieniędzy jako celu

dla mojej muzyki, ale na pewno byłoby miło

poświęcić się jej w pełni i nie mieć pracy w

ciągu dnia, żeby przetrwać, wtedy można by

było zrobić dużo więcej rzeczy, jak sądzę. Ale

spędziłem ostatnie dwa lata budując od podstaw

swoje własne studio, z myślą o tym, żeby

być bardziej wydajnym i móc mieć więcej

projektów oraz tworzyć więcej rzeczy, kiedy

pojawi się u mnie kreatywność, czas i ochota

na pracę, ponieważ bycie kreatywnym w muzyce

nie jest pracą w godzinach 8:00-16:00,

przeważnie najbardziej kreatywny jestem w

późnych godzinach wieczornych i nocnych

oraz o naprawdę wczesnych porankach, od

5:00 do 7:00, zanim wszyscy inni w domu się

obudzą.

Sytuacja jaką mamy obecnie inspiruje cię do

tworzenia czy przeciwnie, dołuje i zniechęca?

Niee... jest mniej więcej tak samo jak wcześniej,

ale daje nam trochę możliwości, by

myśleć o różnych scenariuszach grania, takich

jak tworzenie streamingowych koncertów

bez publiczności, ze studia i tym podobne.

Rozglądamy się też za możliwościami, by

spróbować zagrać kilka koncertów w naszej

prywatnej sferze i wysłać je do naszych fanów,

więc wydaje mi się, że pandemia inspiruje

do szukania nowych opcji.

Teksty są dość pesymistyczne, ale nie zostały

zainspirowane pandemią, napisałeś je

wcześniej?

Cała muzyka została napisana przed lub w

trakcie 2019 roku, więc przed obecną sytuacją

na świecie, ale z pewnością pasuje do tego,

co widzimy dzisiaj. Jeśli chodzi o teksty i

ogólny temat, który miałem na myśli podczas

pisania tych kompozycji, jest radzenie sobie

z tym, co zostawiamy po sobie jako dziedzictwo,

kiedy umieramy, jak artysta, który najprawdopodobniej

nigdy nie zdobędzie uznania,

bogactwa i szacunku współczesnych, na

które zasługuje za życia, zaś po jego śmierci

sępy będą zbierać i zgarniać cenne pozostałości,

żyjąc z tego przez lata. Życie jest

nieprzewidywalne i nie wiemy co się wydarzy

za następnym rogiem... Cóż, brzmi to naprawdę

przygnębiająco, ale właśnie stąd wzięły

się te utwory i myślę, że to uczucie zostało

114

COMMUNIC


uchwycone przez wszystkie kawałki i historie

na tym albumie...

Tytuł płyty "Hiding From The World" można

traktować jako nawiązanie do pandemii,

czy owo ukrywanie się przed światem

ma raczej bardziej uniwersalną wymowę?

Jest to opowieść o człowieku na krawędzi samozagłady,

próbującym ukryć się przed swoimi

problemami, jednocześnie wyciągającym

rękę po pomoc, by zostać zauważonym, nie

widzi tylko łatwej drogi do zakończenia tego

wszystkiego, alei czy ktoś w ogóle się nim

przejmie, czy ludzie zauważą, że już go nie

ma. "Wygląda na to, że nawet piekło jest dziś

zamknięte" to dość potężna myśl, którą należy

mieć w głowie. To nie było napisane w

nawiązaniu do dzisiejszej sytuacji, ale może

być łatwo z nią powiązane, kiedy pomyślę, że

wiele osób zmaga się obecnie z jej powodu z

depresją, problemami finansowymi i izolacją.

Płytę promują single "My Temple Of

Pride" i "Hiding From The World". Ten

drugi utwór trwa ponad dziewięć minut, nie

mieliście oporów czy to słuszny wybór w

epoce streamingu, gdzie mało kto jest stanie

poświęcić tyle czasu na odsłuch piosenki?

To wraca do punktu wyjścia, że nie obchodzi

nas, co ludzie myślą. Piszemy długie kompozycje

i chcieliśmy zaprezentować ten

utwór jako "singiel"", jest to ważna część tego

co robimy, to jest to czego powinniście od

nas oczekiwać. Wcześniej dokonywaliśmy

edycji, aby uczynić go bardziej przyjaznym

dla teledysku czy czegokolwiek, ale teraz

chcieliśmy pokazać go takim, jakim jest, i

jakim został on opublikowany przed wydaniem

albumu. Wierzę, że ci, którzy są zainteresowani,

posłuchają go w całości, ale nigdy

nie wiadomo. Wystarczy posiedzieć na imprezie

z przyjaciółmi i przy uruchomionym

Spotify, aby zorientować się, że nie trzeba

robić kawałków dłuższych niż 30 sekund.

(śmiech)

Wygląda zresztą na to, że nie przepadacie

za schematycznymi rozwiązaniami, bo brak

w waszej dyskografii suit trwających 15-25

minut; maksimum jakie proponujecie to 9-11

minut, tak jak choćby w przypadku "Silence

Surround" z debiutu - nie ma co sztucznie

wydłużać utworu, kiedy tak naprawdę tego

nie potrzebuje?

Nie poświęcamy uwagi temu ile trwa kompozycja,

dopóki nie jest skończona, jej czas

nie jest ważny, ważna jest historia i czas, którego

potrzebujesz, żeby ją w całości opowiedzieć.

Lubię, kiedy utwór płynie i jest dynamiczny,

zmienia tempo i formę, ale nadal

sprawia wrażenie jednorodnego, ale nie jest

nudny, to jest nasz cel, a jeśli jest to pięć

minut lub jedenaście, to na tym się kończy.

Zazwyczaj nie czujemy, że trwa jedenaście

minut, kiedy go gramy, bardziej czujemy,

jakby trwał jakieś sześć.

Ale na koncertach zdarzało wam się coś

takiego, czy jednak zwykle trzymacie się

ustalonych aranżacji, bo grając we trzech

korzystacie z jakichś sampli, etc.?

Na żywo nigdy nie używamy sampli ani żadnych

playbacków, więc kiedy gramy na scenie,

słyszysz tylko trzy osoby. Nie obchodzi

mnie, co robią inni, ale nie lubię zespołów z

Foto: Communic

wokalami harmonicznymi i klawiszami z

taśmy czy samplami, niektórzy nawet

podkładają bas na samplerze. My tego nie

robimy. Jesteśmy więc dość wiarygodnym zespołem

grającym na żywo, ale mamy surową

moc i predyspozycje do tego co robimy, a

bycie trio sprawia, że jest to naprawdę mocne.

To, co robią inni, zależy od nich, ale my

nie musimy odtwarzać "studyjnego brzmienia

na żywo", chcemy odtworzyć utwory z

uczuciem, w danej chwili i działa to naprawdę

dobrze.

Pewnie doskwiera ci brak koncertów w sytuacji,

kiedy macie nowy album, ale pewnym

pocieszeniem może być tu fakt, że w

takiej sytuacji są wszyscy? Pytanie tylko

kto przetrwa, jeśli taka sytuacja potrwa

dłużej niż do lata przyszłego roku?

Wszyscy są w tej samej sytuacji, jak sądzę.

Będziemy musieli zobaczyć, co się stanie, gdy

wszystko znów się otworzy.

Wy jesteście w o tyle dobrej sytuacji, że od

początku kariery macie wsparcie dużych

firm, a do tego dorobiliście się może nie milionowej,

ale licznej grupy fanów na całym

świecie - to wiele dla was znaczy i pozwala

z ciut większym optymizmem myśleć o

przyszłości?

Jesteśmy optymistami, zaczynamy teraz

układać nasz set na żywo, wybierać utwory,

które chcemy do niego włączyć, wybór

utworów zaczyna być problemem, ponieważ

chcemy zamieścić więcej kawałków, którymi

możemy wypełnić godzinny set, lub nawet

półtoragodzinny, ale często musimy grać 50

minut na festiwalu, więc ciężko jest wybrać

utwory, które wszyscy chcą usłyszeć. Ale tak,

musimy być optymistami i grać trochę pesymistycznej

muzyki (śmiech). Dziękujemy za

niesamowite wsparcie; jeśli ktoś chce sięz

nami skontaktować, dowiedzieć się więcej o

tym, co robimy, niech odwiedza naszą stronę

na Facebooku, kanał YouTube lub stronę

internetową, gdzie znajdziecie wiadomości,

nasze gadżety i więcej... Zdrówka i wszystkiego

najlepszego!

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

COMMUNIC 115


Introspekcyjne spojrzenie

Mike Alvord przez wielu naszych Szanownych Czytelników jest kojarzony

głównie z nieodżałowanym Holy Terror. O kilku lat realizuje się jednak w amerykańsko-włoskim

bandzie MindWars, z którym to nagrał niedawno czwarty

album "The Fourth Turning". Tytuł ten może się wydawać mało kreatywny, jednak

jak się możemy dowiedzieć z poniższej rozmowy, to tylko pozory.

HMP: Cześć. Po pierwsze chciałbym Ci

pogratulować świetnego albumu "The

Fourth Turning". Jak sugeruje sam tytuł to

Wasze jak do tej pory czwarte wydawnictwo.

Jaka koncepcja towarzyszyła Wam

podczas tworzenia tego materiału? Stosowaliście

Wasze sprawdzone metody czy

może chcieliście sięgnąć po coś nowego?

Mike Alvord: Dzięki za zaproszenie do

wywiadu. Dzięki również za miłe słowa na

temat naszego albumu. Jesteśmy z niego bardzo

zadowoleni. Tak, to nasz czwarty album,

ale tytuł był nieco przypadkowy. Rozpoczęliśmy

proces pisania na początku 2019 roku.

Zleciliśmy nawet stworzenie okładki albumu

z tytułem "Blood Red". Ten album jest szybki

i napisany w stylu starej szkoły thrashu lat

80., ale bardziej się różni niż nasze poprzednie

trzy albumy. Produkcja jest mocniejsza i

bardziej wyrazista. Kawałki są również nieco

inaczej skonstruowane. Jest w nich kilka cięższych

części w średnim tempie, zanim przejdą

do czystej szybkości.

dziwne, bliżej nieokreślone dźwięki…

Intro jest mieszanką wielu różnych rzeczy.

Niestety, zapomnieliśmy oddzielić intro od

właściwej kompozycji. Tak więc, aby usłyszeć

utwór, musisz je przeczekać. Myślę, że

intro jest ważną częścią tego kawałka i albumu,

ale byłoby lepiej, gdyby było oddzielnym

utworem. Można wyłapać syrenę nalotową

i prawdopodobnie odliczanie, ale dialog

na początku jest wygłoszony przez kaznodziei

o imieniu Kenneth Copeland. Wcześniej

w 2020 roku poszedł na szalony kaznodziejski

spęd, aby Bóg zniszczył koronawirusa.

Jeśli nie widziałeś oryginału, po prostu

wyszukaj go na YouTube. To była niesamowita

tyrada, czułem, że jest idealna na

otwarcie albumu. Oczywiście dodaliśmy efekty

i inne rzeczy. Następnie pojawia się odliczanie,

prowadzące prosto do "The Awakening",

które jest częścią teorii o zwrotach historycznych

116

Proces zazwyczaj zaczyna się od tego, że

układam riff po riffie. Nie ma jakiegoś specjalnego

sposobu. Są po prostu pewne chwile,

kiedy słyszę riffy w mojej głowie. Następnie

słuchamy ich i zaczynamy proces aranżacji.

Do końca lata w 2019 roku mieliśmy około

trzynastu kawałków. W tym momencie nie

było jeszcze tytułu płyty, ale zacząłem pisać

teksty, więc pomysły zdecydowanie wskakiwały

mi do głowy. Nagraliśmy perkusję

gdzieś pomiędzy sierpniem a październikiem

2019 roku i właśnie wtedy wymyśliłem roboczy

tytuł "Blood Red". Został on wybrany ze

względu na utwór o tym samym tytule,

"Blood Red", który pojawia się na naszym

albumie. Niemniej żadnemu z nas nie podobał

się ten tytuł, niestety nasza kreatywność

w tym temacie utknęła, dopóki nie byliśmy

gotowi wysłać wszystkiego do Dissonance.

MINDWARS

Foto: MindWars

Zatem tytuł ten nie ma żadnych ukrytych

znaczeń?

Utwór otwierający nasz trzeci album "Do

Unto Others" nosi tytuł "The Fourth Turning".

Tak więc, zdecydowanie jest tu jakieś

powiązanie i głębsze znaczenie. Mniej więcej

w czasie, kiedy napisałem utwór ("The

Fourth Turning"), czytałem książkę o tym

samym tytule. Jest ona o cyklach historycznych.

Czwarty zwrot to koncepcja cykli

pokoleniowych. Czwarty zwrot to faza kryzysu,

po której następuje faza odbudowy. Tak

więc, kiedy teksty do ("The Fourth Turning"

zaczęły nabierać kształtu, tytuł pasował do

wszystkiego, co dzieje się wokół nas. To trochę

nietypowe, by używać tytułu utworu z

poprzedniej płyty jako tytułu nowego albumu,

ale pasowało to idealnie. I, jak powiedziałeś,

to jest nasz czwarty album! Myślę, że

wszystko się zgrało.

Album otwiera kawałek "The Awakening".

Na samym jego początku słyszymy jakieś

"The Awakening" to czysty thrashowy kiler,

jednak następujący po nim "Fall In Line"

jest dużo bardziej melodyjny.

Jak już wspomniałem, są chwile, kiedy riffy

po prostu wpadają mi do głowy. Albo nucę go

sobie do telefonu, albo jeśli mam pod ręką

gitarę, nagrywam ją na dyktafon. Więc, do

pewnego stopnia, nie ma prawdziwego procesu

myślowego o tym, jakiego typu kompozycję

napiszę. Podjęliśmy jednak świadomą decyzję,

by mieć kilka kawałków w średnim

tempie. Jeśli chodzi o melodie, to również

podjęliśmy przemyślaną decyzję, aby zawrzeć

więcej melodii gitarowych niż na poprzednich

albumach. Myślę, że różnorodność

jest ważna, ale musi się zmieścić w konstrukcji

całego albumu i stylu zespołu. Nie każdy

może być jak Led Zeppelin i łączyć różne

gatunki. Jeśli zdarzy ci się uchwycić ten rodzaj

błyskawicy w butelce, to świetnie. Jednak

większość zespołów nie potrafi tego dokonać.

Weźmy na przykład Metallikę. Próbowali

zmieniać różne rzeczy na przestrzeni

kilku albumów i rezultat nie był zbyt dobry.

Natomiast Slayer zawsze pozostawał wierny

swojemu stylowi. Oczywiście próbowali trochę

eksperymentować, ale zawsze było słychać,

że to Slayer.

Jeden z utworów na albumie nosi tytuł

"MindWars".

Myślę, że ta kompozycja podsumowuje nasz

styl. Nie uważam, że jest to nasz najlepszy

kawałek, ale oddaje wiele różnych elementów

tego, czym jest MindWars. I cóż, co może

być lepszego niż tytuł "MindWars". Zaczyna

się od bardzo ciężkiego riffu w średnim tempie

z harmonijnymi gitarami. Następnie


przechodzi on w dość szybkie tempo, które

prowadzi do szybkiego galopującego refrenu.

Jednakże refren zawiera riff gitary harmonicznej,

który sprawia, że ta sekcja wydaje się

wolniejsza niż jest w rzeczywistości. Przerwa

w solówce zwalnia do innej sekcji utrzymanej

w średnim tempie, ale druga połowa solówki

jest piekielnie szybka. Tak więc, myślę, że

twoje postrzeganie włączenia różnych stylów

w tym utworze jest na miejscu.

Tytuł utworu "(Who'll Stop The) Aryan

Race" jest dość intrygujący i kontrowersyjny

zarazem.

Kiedy po raz pierwszy mieliśmy lockdown w

Los Angeles, oglądałam nałogowo seriale na

Netflixie. Wciągnęła mnie seria "The Man in

the High Castle". Był on oparty na książce,

która opowiada o równoległych światach.

Świat, w którym rozgrywa się większość serialu,

to świat, w którym Niemcy i Japończycy

wygrali II Wojnę Światową. W tym świecie,

około 3/4 USA jest okupowane przez nazistów,

a pozostałe 1/4 przez Japonię. Tak czy

inaczej, zaintrygowało mnie to i stało się

podstawą tekstu tego utworu. Ta kompozycja

pierwotnie nosiła tytuł "Aryan Race", ale

pomyśleliśmy, że może to być zbyt kontrowersyjne,

więc dodaliśmy (Who'll Stop the)

na jej początku. Muzycznie, ten utwór czerpie

wiele z naszych punk rockowych wpływów.

Zapytam o utwór "Digital Dictatorship"?

Myslisz, że spora część wspólczesnych ludzi,

żyjących w rozwiniętych krajach to

niewolnicy cyfrowego świata?

Wszyscy jesteśmy przywiązani do urządzeń

używanych na codzień. Jest to praktycznie

niemożliwe, aby tego uniknąć. W istocie

wszyscy jesteśmy niewolnikami tych urządzeń.

Dla wielu osób, telefon jest ostatnią

rzeczą, na którą patrzymy przed pójściem

spać w nocy i pierwszą rzeczą, na którą patrzymy

po przebudzeniu. Przez całą tę pandemię,

włączyliśmy więcej aspektów tego do

naszego życia. Niezależnie od tego, czy prowadzimy

wideokonferencje, gramy w gry,

oglądamy seriale, czy przerzucamy kolejne

strony na różnych platformach mediów społecznościowych,

wszyscy robimy to coraz

częściej. Staram się świadomie ograniczać korzystanie

z urządzeń cyfrowych, ale bez nich

można zrobić tylko tyle, ile się da. Więc tak,

jesteśmy niewolnikami w tym aspekcie. Ten

utwór przygląda się również temu, co robią

Chiny, aby stworzyć "zgodne" społeczeństwo.

Śledzą każdy twój ruch i oferują kredyty, jeśli

zachowujesz się odpowiednio. Nie sądzę,

żebyśmy kiedykolwiek doszli do tego punktu

w wolnym świecie, ale nigdy nie wiadomo.

To, co wiemy, to fakt, że udostępniamy korporacjom

tony osobistych informacji. Co oni

robią z tymi informacjami oprócz kierowania

do nas reklam? Tego tak naprawdę nie wie

nikt.

Być może zadam teraz czysto retoryczne

pytanie. Czy utwór "Holy Terror" to hołd

dla Twojej starej kapeli?

To jest zdecydowanie hołd dla zespołu Holy

Terror. Gdyby nie Holy Terror, to nie

wiem, co robiłbym muzycznie. Jednocześnie,

mimo że jest to hołd, nie jest to odtworzenie

czy kopia Holy Terror. Chociaż MindWars

gra w podobnym stylu i porusza się w tym

samym gatunku, nie jesteśmy Holy Terror.

Moim zdaniem, nie ma Holy Terror bez

Keitha Deena. Ten utwór powstał z inicjatywy

mojego dobrego przyjaciela. Przez lata

pytał mnie, dlaczego nigdy nie powstał utwór

pod tytułem "Holy Terror". Wciąż powtarzał

mi, że muszę go napisać, więc to zrobiłem.

Jeśli będziesz słuchał uważnie, zauważysz nawet

pewien muzyczny hołd w jednym z riffów.

Foto: MindWars

Jak zatem wspominasz czasy spędzone w

Holy Terror. Czemu nie wziąłeś udziału w

reaktywacji tej kapeli w roku 2005?

Bardzo miło wspominam mój czas spędzony

z Holy Terror. Niestety zakończył się on w

bardzo destrukcyjny sposób i na złych warunkach.

Po rozstaniu, Kurt, Floyd i Joe

przenieśli się do Seattle, a Keith i ja zostaliśmy

w Los Angeles. Kiedy byliśmy razem, to

była dzika jazda. Mieliśmy szczęście grać z

takimi zespołami jak Motorhead, Megadeth,

Nuclear Assault, Exodus, DRI i wieloma

innymi. Nagraliśmy wiele kultowych albumów

i odbyliśmy kilka bardzo udanych

tras koncertowych. Przez większość czasu

wszyscy świetnie się dogadywaliśmy i byliśmy

jak rodzina. Spędzaliśmy większość czasu

na próbach, ale też często przesiadywaliśmy

u Kurta. Jeśli chodzi o reunion, to krótka piłka:

zostałem o to poproszony. Jednak z Kurtem,

Floydem i Joe mieszkającymi w Seattle,

a mną w Los Angeles, byłoby to bardzo

trudne. Powrót był również krótki. Zagrali

tylko jeden koncert w Seattle, a potem się

rozpadli. Kurt i ja ponownie się porozumieliśmy

i pomogłem złożyć kilka kompilacyjnych

albumów. Zgrałem wszystkie nagrania

VHS na cyfrowe nośniki i wysłałem je Kurtowi,

aby umieścił je na "El Revengo" i na innych

albumach.

Są jakieś szansę na powrót Holy Terror,

czy ten zespół już raczej całkowicie przeszedł

do historii?

W tym momencie nie sądzę, że byłoby właściwe,

aby zrobić jakikolwiek rodzaj reunionu

bez Keitha Deena. Po tym jak Keith

zmarł na raka, to przekreśliło wszelkie nadzieje

na ponowne wspólne granie. Kontaktowali

się ze mną różni ludzie, prosząc nas

o zreformowanie zespołu i zagranie na kilku

festiwalach. Było nawet kilku intrygujących

wokalistów, którzy mogliby zastąpić Keitha,

ale ja po prostu nie widzę tego. Wszyscy robimy

teraz inne rzeczy, poza tym nie widziałem

Floyda ani Joe od kilkudziesięciu lat.

Wiem, że Kurt jest wciąż aktywny muzycznie.

Poza graniem na basie w punkowej kapeli

Zeke, ostatnio wydał muzykę z zespołem

Old Dirty Buzzard. Myślę więc, że pozostawienie

Holy Terror jako perełki w natłoku

trashowych kapel to najuczciwsze rozwiązanie.

Nagraliście swoją wersję Slayerowego

"Criminally Insane". Żałujesz, ze Slayer

zakończył dzialalność?

Nagrywanie "Criminally Insane" było trochę

przypadkiem. Skontaktowano się z nami w

grudniu 2019 roku z pytaniem, czy jesteśmy

zainteresowani udziałem w YouTube Slayer

Tribute. Pomyślałem, że to byłoby fajne i

chciałem zagrać utwór "Epidemic". Niestety,

inny zespół wziął ten utwór, więc skończyliśmy

z "Criminally Insane". Kiedy przyszedł

czas na składanie naszego materiału na "The

Fourth Turning", zapytałem Dissonance,

czy nie mają nic przeciwko, żeby włączyć w

niego ten cover Slyera, a oni się zgodzili. Co

do rozpadu Slayera, myślę, że po prostu nadszedł

ich czas. Bez Jeffa i Dave'a to naprawdę

nie był Slayer. To nie jest zarzut w

stosunku do Holta i Bostafa. Oni są niesamowitymi

muzykami i wykonali kawał dobrej

roboty. "Repentless" był również świetnym

albumem, ale brzmi to tak, jakby niektóre

z tych utworów były napisane przez

Hannemana. Dodatkowo, jeśli Gary zacząłby

pisać materiał dla Slayera, myślę, że brzmiałoby

to jak Exodus grający Slayera. Tak

więc, oczywiście, że będzie ich nam brakowało

ale mam nadzieję, że King i Araya zaangażują

się w inne projekty, ale Slayer musi

zostać pozostawiony w spokoju. Co więcej,

nie mogę się doczekać nowego brzmienia

Exodusa.

Co w Twoim odczuciu jako twórcy wyróżnia

"The Fourth Turning" spośród masy

MINDWARS 117


Foto: MindWars

thrashowych albumów współcześnie zalewających

rynek?

Cóż, myślę, że wnosimy doświadczenie i

brzmienie lat 80., którego nie mają nowe

thrashowe zespoły. Oczywiście wszyscy mamy

podobne inspiracje, ale my wnosimy nieco

inne podejście. Dla niektórych może się to

wydawać przestarzałe lub niemodne. Dlatego

też słuchamy aktualnej muzyki thrashowej i

nie tylko. Nasz perkusista Roby mówi, że piszę

riffy, które brzmią jak thrash z Los Angeles.

To może być prawda, ale ja po prostu

piszę to, co słyszę i nie staram się naśladować

nikogo innego. Jeśli posłuchasz nowych

wydawnictw takich zespołów jak Testament,

Death Angel, etc., będziesz wiedział,

że to oni, a oni wciąż brzmią jak stara szkoła

thrashu z domieszką bardziej nowoczesnego

brzmienia.

Nie frustruje Cię brak możliwości koncertowania?

Tak, to trochę frustrujące, że nie mogę grać

na żywo. Jednak mam to szczęście, że mam

stabilną pracę i nie zostałem dotknięty przez

te szalone chwile pandemii. Tak więc, mimo

że jest do bani, bo nie można grać, jestem

wdzięczny za to co mam. Kiedy dym opadnie,

muzyka na żywo i MindWars powrócą z

całą mocą.

Jak cała ta sytuacja wpłynęła na Twój ogolny

nastrój?

Pozwoliło mi to na bardziej introspekcyjne

spojrzenie na moje życie i ludzi wokół mnie.

Jestem pewny, że część z tego ma związek z

moim wiekiem, ale naprawdę poświęciłam

czas, aby przyjrzeć się sobie i spróbować

wprowadzić ulepszenia, gdziekolwiek mogę.

To, jak mówię, jak się zachowuję, jak traktuję

innych, jak spędzam wolny czas... Autorefleksja

i medytacja to coś, na co wszyscy powinniśmy

poświęcać więcej czasu.

Co sądzisz o live streamach, które wiele

zespołów traktuje jako alternatywę dla tradycyjnych

koncertów?

Myślę, że to jest świetne. Zrobiliśmy już

razem jedną kompozycję będąc zupełnie

oddzielnie i wyszło całkiem nieźle. Wybraliśmy

utwór "Black Death", który wydawał się

odpowiedni. Przeprowadziliśmy również

transmisję na żywo z premiery albumu. Zrobiliśmy

jedną 25 września dla fanów z USA i

drugą następnego dnia rano dla fanów z Europy.

Roby zagrał na perkusji utwór "Blood

Red", a ja mam w zanadrzu kilka niespodzianek

na początek 2021 roku. Tak więc, chociaż

to nie to samo co muzyka na żywo, to

jest to coś, co moim zdaniem podoba się zarówno

zespołom, jak i fanom.

MindWars jest w mniejszości zespołów

metalowych, które właściwie na każdej

płycie używają innego loga (wyjątkiem są

dwa pierwsze wydawnictwa). Nie możecie

się zdecydować na jeden logotyp?

(śmiech)... tak, zajęło nam trochę czasu, by

wybrać logo. Jednak myślę, że jesteśmy w

całkiem dobrym gronie, jeśli spojrzysz na kilka

pierwszych albumów Sabbath i Priest. Im

też zajęło trochę czasu, by wybrać świetne logo.

Chciałbym powiedzieć, że planowaliśmy

to, ale po prostu nie mogliśmy znaleźć czegoś,

co naprawdę by nam się podobało. Pierwsze

logo zostało stworzone przez Roby'ego

i na początku pasowało do nas. Nie byliśmy

nawet pewni, czy będziemy istnieć po wydaniu

pierwszego albumu, a co dopiero po wydaniu

czterech. Więc na początku nie przykładaliśmy

do tego zbyt dużej wagi. W czasie,

gdy ukazywał się "Do Unto Others",

zmieniliśmy wytwórnię z Punishment 18 na

Dissonance Productions. Pomyśleliśmy

więc, że nowe logo też jest odpowiednie. Niestety,

nie było to zbyt dobre logo. Przed wydaniem

"The Fourth Turning" wiedzieliśmy,

że chcemy mieć nowy i trwały logotyp. Skontaktowaliśmy

się z Mario Lopezem, który

zaprojektował okładki naszych dwóch pierwszych

albumów i wyjaśniliśmy mu co mieliśmy

na myśli. Obecne logo jest tym, co on

zaprojektował. Bardzo mi się podoba.

Dziękuję Ci bardzo za poświęcony czas.

Jeszcze raz dziękuję za zaproszenie do tego

wywiadu i cieszę się, że podoba Ci się nasz

album "The Fourth Turning". Mam nadzieję,

że będziesz mógł go zrecenzować w swoim

magazynie. Dzięki wszystkim za wsparcie.

Trzymajcie się bezpiecznie, zachowajcie

zdrowy rozsądek i pozostańcie metalowi.

Speed Kills!!!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz

HMP: Witaj!

Andrew Hundson: Cześć!

Nagraliście właśnie Wasz czwarty album

zatytułowany "Detritus Of The Final

Age"? Tytuł ten dla osób niewtajemniczonych

może wydawać się nieco intrygujący.

Tytuł odnosi się do następstw końca czasu.

Nasz trzeci album opowiadał o zagładzie,

która zmiecie ludzkość z powierzchni ziemi,

ale pozostawi na niej ślady. Zwłoki, gruzy,

ruiny. Każda wielka dynastia i epoka odcisnęła

swoje piętno na naszej planecie w postaci

skamielin lub archeologicznych pozostałości

i nie inaczej będzie z nami.

No właśnie, masz tu na myśli album "Extinction".

Również nie miał on pozytywnego

wydźwięku.

Ludzkość zmierza ku zagładzie. Może to potrwać

dekady, wieki, a nawet tysiąclecia, ale

nasz czas jest ograniczony. Jesteśmy ewolucyjnie

przystosowani do egzystencji na bardzo

wąskim pasie zamieszkiwania tej planety,

a pomysłowość, spryt i przemoc, które

doprowadziły nas na sam szczyt, będą prawdopodobnie

powodem, dla którego zepchniemy

ten śmiertelny zwój. Osobiście nie

liczę na szybki koniec, ale jestem pewien, że

kiedyś nadejdzie.

Czy nowy album jest tematyczną kontynuacją

poprzedniego?

Wiele z tych tematów, o których pisałem w

przeszłości, można usłyszeć także tu. Wojna

i choroby, religia i śmierć, szaleństwo i

kondycja ludzka. Ten album zawiera także

kilka utworów, w których użyłem motywów

z moich osobistych zmagań i są tam chwile

bólu z mojego życia, które pozwoliłem sobie

wyrazić w muzyce. To był dla mnie nowy

moment i było to dość obnażające mówić o

czymś tak bliskim moim własnym doświadczeniom.

Słuchając "Detritus Of The Final Age" słyszę

sporo klimatów starej szkoły thrash, ale

również jest tam sporo świeżych elementów.

Było kilka kluczowych wpływów na brzmienie,

ale w większości staramy się, aby wszystko

brzmiało złowrogo i mrocznie, a najlepszym

sposobem, jaki znaleźliśmy, aby to

osiągnąć jest wybieranie nazwijmy to nieprzyjemnych

nut. Rzeczy, które muzycznie

nie do końca działają, często sprawiają mi

radość z powodu tego, jak bardzo denerwują

moje uszy, a zestawienie tego z momentami

naprawdę przemyślanej melodii sprawia, że

dobrze się bawię.

Masz jakieś wyjątkowe wspomnienia z tej

sesji nagraniowej?

Cały ten proces był dla mnie prawdziwą

gratką, praca z Julianem Renzo i możliwość

śledzenia rzeczy w tak skalkulowany i przemyślany

sposób była naprawdę odświeżająca.

Naprawdę przykładaliśmy się do każdego

pojedynczego riffu i przejścia, próbując dodać

coś specjalnego, nawet jeśli było to tylko

podrasowanie brzmienia gitary. Pilnowaliśmy

by pasowało do tempa, albo aby dodanie

efektu, miało wprowadzić trochę ciężkości.

Cały czas spędzony przy tym był

wspaniały. Naciskałem też mocniej na wokal

118

MINDWARS


niż kiedykolwiek wcześniej i myślę, że na

albumie słychać jak bardzo zaangażowałem

się w krzyczenie do mikrofonu.

Dość intrygującym kawałkiem jest "Nemesis".

Utwór ten jest znacznie bardziej

melodyjny niż reszta albumu.

Utwory właściwie pisały same. Przeważnie

mamy pomysły, ale są one dość luźne i jak

tylko zaczynam pracę nad kawałkiem, to

utwór sam mówi nam gdzie chce iść. "Nemesis"

to jeden z tych utworów, który ciągle

miał coraz więcej do powiedzenia i na wiele

różnych sposobów chciał to wyrazić. Kiedy w

końcu został ukończony, spojrzałem wstecz i

zdałem sobie sprawę, że trwa on prawie

osiem minut.

Utwory pisały się same

Andrew Hudson zdaje się być człowiekiem dość specyficznym. Jak przyznał

w naszej rozmowie, lubi grać rzeczy na bazie motywów, które go… denerwują.

No cóż, jak to się tam fachowo nazywa? Masochizm, czy jakoś tak. Poza tym

skąd ten pesymizm i myślenie o zagładzie ludzkości… Ech, zresztą sami przeczytajcie.

Od ponad trzech lat współpracujecie z Metal

Blade Records. Wcześniej byliście całkowicie

niezależnym zespołem. Czy przyłączenie

się do dużej wytwórni znacząco

wpłynęło na wasz styl pracy?

To całkowicie zmieniło nasze podejście do

rzeczy. Dali nam ogromną siłę do działania,

dzięki czemu nasza muzyka dotarła do większej

ilości uszu na całym świecie. Trzymają

Ponoć u Was nie ma takich ograniczeń koncertowych,

jak w pozostałych państwach.

W Australii mieliśmy to szczęście, że ponownie

otworzyliśmy nasze kluby, w których

gra się na żywo i wokół których zgromadzona

jest kwitnąca społeczność. Większość

koncertów jest całkiem wyprzedana. Przez

bardzo długi czas byliśmy naprawdę mocno

zamknięci, ale wynagrodzeniem jest to, że

teraz możemy żyć prawie normalnie.

Ale chyba mimo to ten cały COVID dał

Wam w kość, czyż nie?

Miałem szczęście, że udało mi się zachować

pracę, więc byłem dość zajęty serwisowaniem

i analizą przyrządów dla przemysłu, który

wciąż działał. Wolny czas poświęciłem na

pracę nad domem, aby w końcu zaczął przypominać

dom i kupiłem banjo z powodów…

w sumie sam się zastanawiam jakich.

Jesteście zespołem, który zdecydowanie nie

boi się eksperymentów. Mam tu konkretnie

na myśli utwór "Grief" z charakterystycznymi

partiami gitar i liniami wokalu.

Skąd czerpiecie takie pomysły?

W 2017 roku doświadczyłem dość traumatycznych

przeżyć, które na ponad rok wyłączyły

mnie z normalnego życia. Wydawało

się absurdalne, żeby nie odnieść się do tego

lub nie zaznaczyć tego muzycznie na albumie,

więc zabrałem się za pisanie "Grief".

Chciałem oddać w tym utworze ból, szaleństwo

i piękno. To była kompozycja trudna do

napisania, a jeszcze trudniejsza do nagrania.

Najdłuższym kawałkiem na albumie jest

"Misere Of The Dead". Nie myslałeś by

zamieścić na płycie więcej tego typu kawałków?

Nie mam nic przeciwko długim utworom, o

ile nie powoduje to monotonii. Długość dla

samej długości jest tak samo zła jak szybkość

dla samej szybkości. To długa kompozycja, w

ktorej wiele się dzieje nim dojdzie do końca.

Kilka odmiennych fragmentów i pomysłów

oraz średnie tempo naprawdę pomaga w jej

ostatecznym wydźwięku.

Macie w składzie dwóch nowych muzyków.

Glen Trayhern gra na perkusji a gitare

obsługuje Leigh Bartley. Skąd żeście wytrzasnęli

tych gości?

Znam ich obu od wielu lat i równie długo

byłem fanem ich poprzednich zespołów. Kiedy

mieliśmy kilka zmian w składzie po trasie

w roku 2018 z Havok, Darkest Hour i Cephalic

Carnage, tak naprawdę byli naszym

pierwszym i jedynym wyborem na zastępstwa.

Są pracowici i oddani, jak również są

genialnymi muzykami i świetnymi facetami.

Foto: Elgin Huang Jiale

rękę na pulsie, jeśli chodzi o metal i naprawdę

angażują się w muzykę, którą tworzymy,

dzięki czemu możemy skupić się na utworach

i nie martwić się o inne bzdury, które

wiążą się z czysto biznesową stroną działalności

zespołu. Organizują również te wywiady

i dają mi szansę porozmawiania o heavy

metalu z ludźmi z całego świata.

Którą z tych form działalności proponowałbyś

młodym zespołom, które dopiero

wchodzą na scenę?

Moja opinia jest wypaczona, ponieważ

mieliśmy szczęście i nie wiem jak nam się to

udało. Moja rada dla młodych zespołów jest

taka, że powinniście grać muzykę, którą

kochacie, w sposób, w jaki chcecie to robić.

Nie martwcie się o to, co się sprzedaje lub co

jest popularne, po prostu róbcie to, co kochacie,

ponieważ bycie autentycznym jest o

wiele bardziej rynkowe niż cokolwiek innego,

co moglibyście zaoferować.

W przyszłym roku stuknie Wam piętnastolecie

istnienia. Planujecie to jakoś świętować,

czy czekacie na okrągłą dwudziestkę?

Cóż, po tym pytaniu czuję się naprawdę staro...

Nie mamy jeszcze planów, ale zbliża się

dziesiąta rocznica wydania naszego pierwszego

albumu. Nigdy nie wydaliśmy go na

winylu, więc myślę, że jest to coś fajnego, nad

czym moglibyśmy popracować.

Szukając informacji o Waszym zespole w

odmętach Internetu natrafiłem na wzmiankę

o EPce zatytułowanej "Pain Emblem",

która została co prawda nagrana, jednak

nigdy nie została wydana. Dlaczego?

To po prostu nie było to, co chcieliśmy ostatecznie

osiągnąć. Jeśli kiedykolwiek znajdę te

nagrania, wrzucę je do streamingu i będziecie

mogli usłyszeć, jak brzmieliśmy jako licaliści!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz

HARLOTT 119


HMP: Witaj! 30 lat na scenie! Jakie to uczucie?

Dirk "Dicker" Weiss: Wspaniałe! To długi

czas, nie ma znaczenia nawet to, że mieliśmy

tę dziewiętnastoletnią przerwę. Ale nawet

wtedy nie przestałem tworzyć muzyki.

To chyba dobry moment, by trochę powspominać

początki działalności. Jak postrzegasz

ten okres z dzisiejszej perspektywy?

Dirk "Dicker" Weiss: Tak, to był szalony

okres wczesnych lat dziewięćdziesiątych.

Kiedy zaczęliśmy tworzyć Warpath mieliśmy

za sobą wiele imprez w St.Pauli i Reeperbahn.

Zaczęliście w 1991 roku. To był początek

okresy, gdy thrash oraz klasyczny heavy

zaczęły tracić swą popularność. Nie myślałeś

wówczas o graniu innej muzyki?

Dirk "Dicker" Weiss: Nie, nigdy nie zdecydowałem

się na granie innej muzyki. Zaczynaliśmy

od mieszanki power, doom oraz

thrash metalu, pod wpływem zespołów takich

jak Candelemass, Paradiese Lost,

Type O Negative, Death czy Pantera. Byliśmy

również pod wpływem starszych zespołów

z lat osiemdziesiątych, takich jak

Celtic Frost, Venom czy Carnivore! Tworzyliśmy

w tym czasie po prostu muzykę,

którą lubiliśmy grać. Zawsze z mocą i siłą!...

i nadal to robimy!

Przez czas Waszej działalności i przerwy

na metolowej scenie zaszło sporo zmian.

Nadążałeś za nimi, czy czasem zdarzyło

Ci się pomyśleć "What The Fuck"?

Z mocą i siłą

Lider Warpath Dirk "Dicker" Weiss do najbardziej wygadanych osób na

świecie nie należy. Dobrze, że kumple z zespołu częściowo go w tym zadaniu

wyręczyli, bo pewnie ten wywiad dołączyłby do kilku klasycznych rozmów w

HMP, gdzie to odpowiedzi były krótsze od pytań. A uwierzcie, było o czym rozmawiać.

W końcu nie każdy zespól może się pochwalić trzydziestoleciem (trochę

naciągany biorąc pod uwagę przerwę w graniu, ale jednak) swej działalności.

Dirk "Dicker" Weiss: O nie, w tym czasie

pojawiło się wiele nowych i interesujących

zespołów jak Neurosis czy Godmachine.

Scena thrashowa zyskała nowe twarze dzięki

Machine Head czy Panterze. Judas Priest

nagrał swój najcięższy album w historii

"Painkiller", a Fear Factory i Pitch Shifter

wkraczyły na scenę. Dużo działo się w latach

dziewięćdziesiątych. Choć wiele osób mówi

tylko o grunge, kiedy myśli o ciężkiej muzyce

z tamtego okresu.

Co w Twoim odczuciu jest najbardziej stresogennym

czynnikiem bycia częścią thrashowej

załogi przez te trzy dekady?

Dirk "Dicker" Weiss: Każda dekada była i

może być stresująca. Jedyną rzeczą, którą

musisz zrobić to wykorzystać to, przeobrazić

i zmienić to w pozytywny sposób i siłę oraz

nie pozwolić, żeby to cię zniszczyło. Naucz

się z tym żyć i bądź swobodniejszy, zanim to

cię zabije. Życie jest tym, czym je uczynisz w

każdym swym aspekcie

Gdyby ktoś zdecydował się nagrać film na

bazie Waszej historii, jaki według Ciebie

byłby najbardziej adekwatny tytuł?

Dirk "Dicker" Weiss: "Do piekła i z powrotem".

Ukazała się właśnie Wasza kompilacja

zatytułowana "Innocence Lost -30 Years".

Pomiędzy Waszymi utworami znajdziemy

tam cover "Black Metal" z repertuaru. Venom.

Dirk "Dicker" Weiss: Wykonywaliśmy ten

utwór na żywo we wczesnym okresie istnienia

Warpath. Uwielbialiśmy ten kawałek!

Na albumie można usłyszeć dwójkę gości.

Mam tu na myśli Cronosa z Venom oraz

Sabinę Classen znaną z Holy Moses. Jak

doszło do tej współpracy?

Dirk "Dicker" Weiss: To był pomysł Sabiny.

Jest ona naszym szefem i menadżerem labelu.

Miała kontakt z managementem Cronosa.

Na "Innocence Lost -30 Years" znalazł się

także jeden nowy numer. Konkretnie mam

tu na myśli "Innocence Lost". Kiedy on powstał?

Claudio Illanes: To było w połowie 2020

roku. Stworzyłem partie gitary rytmicznej i w

sali prób dopracowaliśmy ten utwór od

strony muzycznej. Następnie Dirk napisał

tekst. Wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni z

naszego nowego dzieła.

Utwór ten został zatem stworzony w zupełnie

nowym składzie.

Roman Spinka: Sytuacja wyglądała tak, że

Dicker, Sören i Norm zdecydowali się rozstać

ze swoim poprzednim gitarzystą Flintem

jakieś dwa lata temu i szukali zastępstwa.

Dicker zawsze chciał, żeby Warpath

grał na dwóch wiosłach, ponieważ z dwoma

gitarzystami można zrobić o wiele więcej, na

przykład podwójne melodie, odpowiednie

solówki i inne rzeczy. Więc jak to się stało,

że ja i Claudio znaleźliśmy się w zespole...

Cóż, zabawną rzeczą w przypadku mnie i

Dickera jest to, że znamy się od prawie dwudziestu

lat, więc znamy się od naprawdę długiego

czasu, zarówno osobiście jak i muzy-

Foto: Warpath

120

WARPATH


cznie. Więc jestem najodpowiedniejszą osobą,

która może na to pytanie odpowiedzieć.

Z Claudio było całkiem podobnie, Dicker

zawsze był fanem byłego zespołu Claudio,

Undercroft (Chile), więc kiedy rozpadli się

dwa lata temu, Dicker natychmiast skontaktował

się z Claudio i zaproponował mu

współpracę.

W przeszłości Warpath zaliczył już kilka

zmian personalnych. Zapewne odcisnęło to

pewien wpływ zarówno na Waszej muzyce,

jak również pozamuzycznych aspektach

działalności kapeli, czyż nie?

Norman Rieck: Większość zmian można

oczywiście dostrzec w naszym sposobie pisania

utworów na kolejny album. Byłem pozytywnie

zaskoczony tym, jak łatwo pracuje się

z tymi dwoma facetami, naprawdę lubię z

nimi grać. Są zdecydowanie niesamowitymi

muzykami, którzy wynoszą muzykę Warpath

na zupełnie nowy poziom! Nowa płyta

będzie trochę inna, w najlepszy możliwy sposób,

bardziej zróżnicowana, dojrzalsze teksty,

szczelne gitarowe riffy... ten album to naprawdę

będzie potwór! Poza tym, muszę

szczerze przyznać, że czuję, że stałem się o

wiele lepszy w grze na swoim instrumencie

po prostu dzięki pracy z tak wspaniałymi

muzykami jak Roman i Claudio. Czuję, że

to nowa era dla Warpath i cholernie mi się

to podoba.

Jakieś zasady przy rekrutacji nowych

muzyków?

Sören Meyer: Tak, pierwszą zasadą jest to,

nie możesz być dupkiem. Wolimy brać muzyka,

który jednocześnie będzie naszym

przyjacielem, niż wirtuoza swego instrumentu,

z którym nie będziemy mieli o czym gadać.

Na szczęście zazwyczaj dostajemy obie

te rzeczy.

Rok 2020 przeszedł nam wszystkim pod

znakiem covidowego szaleństwa. Jakie nadzieje

na rok 2021?

Claudio Illanes: Mam nadzieję, że rok 2021

będzie lepszy, chcę być optymistą. Myślę, że

w czerwcu/lipcu zaczną się małe koncerty, ale

o festiwale będzie ciężko.

Roman Spinka: Mam szczerą nadzieję, że

wszyscy umrzemy na tajemniczą kosmiczną

chorobę, o której nikt jeszcze nawet nie słyszał,

ale która całkowicie wykosi rasę ludzką!

A matka natura będzie mogła w końcu

przejąć władzę i uczynić Ziemię znowu wspaniałą!!!

Ale mimo wszystko pewnie jakieś pozytywy

dostrzec w tym badziewiu można...

Roman Spinka: Jeśli jest jakiś plus tego całego

gówna to prawdopodobnie fakt, że mieliśmy

dużo czasu na dopracowanie wszystkich

naszych muzycznych pomysłów i

uwierzcie mi, naprawdę włożyliśmy dużo

pracy w nowy materiał.

Ciekawe. Zdradzicie coś więcej?

Sören Meyer: Jasne. Nasze kawałki nie są o

miłości i puchatych zwierzątkach, kompozycje

Warpath są o gniewie, strachu i smutku,

a w tych czasach jest wiele inspiracji dla

nowych utworów. Napisaliśmy wiele utworów

i wykorzystamy nasze możliwości, by

napisać ich jeszcze więcej.

Foto: Warpath

Mam nadzieję, że się nie obrazicie za to, że

z uporem maniaka pociągnę ten temat.

Kiedy możemy zatem spodziewać się

nowego albumu Warpath?

Roman Spinka: W lutym wejdziemy do

Soundlodge Studio w miejscowości Rhauderfehn

w Niemczech, aby nagrać wszystko,

co do tej pory napisaliśmy. Mogę obiecać, że

ta płyta rozniesie was w pył!!! Niestety, biorąc

pod uwagę obecną sytuację na świecie,

nie możemy powiedzieć, kiedy nasza wytwórnia

wyda album. To nie jest w naszych

rękach. Może wczesnym latem 2021 roku,

jeśli małe koncerty promujące album będą

możliwe... ale tego na pewno nie wiemy.

Pamiętacie w ogóle, kiedy po raz ostatni

graliście na żywo?

Claudio Illanes: Tak!!! To było 3 pażdziernika

2020r. w Wetzlar w Niemczech. Zagraliśmy

również 16 maja 2020r. w Kultur

Palast Hamburg i 12 czewrwca 2020r. na

Metal Frenzy... ale to był livestream. Corona

virus new fucking style!!! (śmiech).

Foto: Warpath

Zewsząd da się słyszeć dość pesymistyczne

głosy, że concert w takiej formie, w

jakiej je znamy już na dobre przeszły do historii.

Zgadzacie się z tym?

Sören Meyer: Nie, myślę, że będzie "powrót

do przeszłości", ale nie nastąpi to ani w 2021,

ani w 2022 roku. Myślę, że mniejsze imprezy

zaczną najpierw od koncepcji reżimu sanitarnego,

a potem wszystko będzie się otwierać

kroku po kroku. Mam nadzieję, że w drugim

semestrze 2021 roku odbędzie się kilka

mniejszych festiwali, a w zimie impreza bez

maski i dystansu w małych salach. Większe

festiwale będą związane z surowym reżimem

sanitarnym do końca 2022 roku, a co będzie

potem.... Nie wiem, ale co by się nie działo,

Warpath tam będzie.

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz

WARPATH 121


Dlaczego mamy śpiewać po angielsku?

Macbeth jest kapelą, która powstała w latach 80. w Niemieckiej Republice

Demokratycznej, gdzie była jedną z pierwszych grup heavy metalowych w

tamtym regionie. Niestety miała o wiele trudniej niż kapele po drugiej stronie muru.

O tym, o całej wczesnej historii zespołu, jak i o najnowszym albumie opowie

nam gitarzysta zespołu, Ralf Klein. Wyjaśni nam też, dlaczego Macbeth tworzy

swoją muzykę po niemiecku, a nie po angielsku, jak i również czemu zespół przybrał

nazwę szkockiego króla i utworu tragicznego Szekspira.

HMP: Cześć! Czy mógłbyś opisać muzykę

zespołu dla nowych słuchaczy? Czego mogą

się spodziewać?

Ralf Klein: Zawsze jesteśmy pytani o to, jaką

muzykę tworzymy. Ja uznaję ją za metal,

który łączy różne style. Wiele utworów jest

bardzo thrashowych, ale także możesz usłyszeć

w nich wpływy death metalowe oraz

black metalowe. Robimy to, co lubimy i nie

ograniczamy się.

Czemu wybraliście Macbeth na nazwę?

W Niemieckiej Republice Demokratycznej

nie byliśmy w stanie używać angielskich

nazw. Stąd zrobiliśmy małą sztuczkę, za nazwę

wybraliśmy imię jednej ze sławnych postaci

literackich. Władza nie mogła z tym się

nazwą (Caiman). Chwilę potem nasz wokalista

został aresztowany i uwięziony na dłuższy

czas. Kontynuowaliśmy granie we czterech,

ja zaś przejąłem wokale. Po tym jak

wokalista popełnił samobójstwo, zespół się

rozpadł, było to pod koniec 1989 roku. Po

powrocie w roku 1993 perkusista popełnił

samobójstwo i zespół się rozpadł po raz kolejny.

Te czasy były ciężkie, jednak jeśli pominie

się tragiczne chwile, były wśród nich

piękne i ekscytujące dni dla zespołu.

Co sprawiło, że zespół wrócił w roku 2002?

To była miłość do muzyki i sposób, w którym

mogliście przypomnieć o tych, którzy

już do tego zespołu nie mogli powrócić?

Właściwie okazją było przyjęcie urodzinowe

naszego byłego inżyniera dźwięku. Spytał

się, czy nie moglibyśmy u niego zagrać. Brakujących

członków zespołu uzupełniliśmy

wspierającymi nas przyjaciółmi. Od razu zauważyliśmy,

że wciąż się nam to podoba i, że

był to początek ekscytującej podróży. Chwilę

potem dowiedzieliśmy się, że to właśnie ów

inżynier był tajnym współpracownikiem

służb bezpieczeństwa państwa. Donosił na

nas. Co za ironia losu. Był powodem, dla którego

powróciliśmy. Szalony świat!

Czy mógłbyś opisać prace nad waszym najnowszym

albumem "Gedankenwächter"?

Jak długo, z kim i kiedy?

Nagraliśmy album w dwóch sesjach we

wrześniu i październiku roku 2019. Ogólnie

zajęło nam to mniej niż dwa tygodnie. Tak

jak na poprzednim albumie, za produkcję był

odpowiedzialny Patrick W. Engel. Uwielbiamy

z nim pracować, ponieważ był członkiem

naszego zespołu i wie jak powinien on brzmieć.

Czy tylko ja mam to wrażenie, czy język

niemiecki wydaje się bardziej dosadny, mocniejszy

niż język angielski? Czy to był to

jedyny powód, dla którego nagraliście wasz

najnowszy album w całości w tym języku?

Od debiutu śpiewamy tylko po niemiecku.

Po prostu jesteśmy w stanie lepiej się wyrazić

po niemiecku. Poza tym zespoły takie jak

Rammstein potwierdziły to, że można się

wybić, śpiewając po niemiecku. Więc dlaczego

śpiewać po angielsku? Poza tym ten język

brzmi bardzo szorstko i idealnie nadaje się

do metalu.

kłócić, a my zaś mieliśmy swoją angielską nazwę.

Dodatkowo ta postać całkiem dobrze

pasuje do stereotypu metalowego.

Mógłbyś powiedzieć coś o waszych początkach?

Zaczęliście w latach 80., we wspomnianej

Niemieckiej Republice Demokratycznej

i z tego co wiem, były to całkiem złe

czasy dla was.

Zespół został założony w roku 1985 i byliśmy

jedną z pierwszych kapel heavy metalowych

w tamtym kraju. Wtedy nie można było

grać bez zezwolenia władzy. Po koncercie

we wrześniu 1986 roku działalność zespołu

została zablokowana przez domniemane zamieszki.

W roku 1987 dostaliśmy pozwolenie

na kontynuowanie działalności pod inną

Foto: Macbeth

Czy możesz opisać zawartość waszych

demówek z lat 80., włączając te z okresu, w

którym działaliście jako Caiman?

Utwory z pierwszego dema to "Macbeth",

"Bomber", "Höllenfeuer" oraz "Zeit Der Zeiten".

"Macbeth" jest oczywiście o szkockim

królu. "Bomber" jest o nalocie na Drezno.

"Höllenfeuer" jest o pustce i samotności. "Zeit

Der Zeiten" pasuje idealnie do obecnych czasów.

Jest to bardzo polityczny utwór, który

zawsze trafia w punkt. Wszystkie są po niemiecku.

Następnie są trzy utwory z dema z

roku 1988, "Death Under Moonlight", "Hail

To Metal" i "Excalibur". Pierwsza jest o wojnie,

"Hail To Metal" w sumie mówi sama za

siebie, zaś "Excalibur" mówi o znanym mieczu

z legend arturiańskich. To są jedyne

utwory napisane po angielsku przez Macbeth.

Czy spotkałeś się kiedyś z opinią, że niemiecki

nie jest językiem przeznaczonym do

śpiewania? Co o tym sądzisz?

W przeszłości było wielu niemieckojęzycznych

muzyków, którzy odnieśli sukces na

skalę światową. Chociażby Lale Andersen,

Falco, Nena… Również jest trochę skandynawskich

muzyków, którzy są sławni na cały

świat, pomimo tego, że śpiewają w swoim

ojczystym języku. Istnieją też wspaniałe arie

operowe po niemiecku w muzyce klasycznej.

Myślę, że to nie język jest problemem. Uważam,

że to bardziej kwestia ducha obecnych

czasów.

Czy "Gedankenwächter" oznacza "Strażnika

myśli" po niemiecku? Nazwałbyś

swój najnowszy album koncepcyjnym, tra-

122

MACBETH


ktującym o wojnie, jej skutkach i odbiorze?

Tak, w taki sposób bym przetłumaczył ten

tytuł. Kontrola umysłu. Żyjemy w świecie,

który składa się jedynie z propagandy bądź

też reklamy. Człowiek jest tylko gotowym na

rozkaz pionkiem w grze albo konsumentem.

Z pomocą strachu ktoś tworzy obraz wrogów.

Zasada "dziel i rządź" staje się coraz bardziej

doskonała i każdy kto ją łamie, będzie zniszczony

w mediach. Wielu z nas woli się zamknąć.

Większość z nich staje się uległymi

mediom dupowłazami. Co do motywów to

te, które występują na tym albumie, zostały

już użyte na poprzednich płytach. Wojna,

głębia człowieczeństwa i religia. Tyle tematów,

na które nie starcza życia.

Co zainspirowało Cię do napisania o Daskalogiannisie

(twórcy okrętów, który przewodził

rewolucji przeciwko Imperium

Osmańskiemu na Krecie w XVIII wieku)?

Byłem na Krecie wiele razy i słyszałem tam o

tej historii. Jest on bardzo znaną osobą i

wciąż poważaną. Byłem naprawdę zdumiony

tą historią wolności, odwagi i gotowości do

poświęcenia. Praktycznie był czymś w stylu

greckiego Bravehearta.

"Neue Welt" jest o europejskich podbojach

Ameryki w XV i XVI wieku?

Jest on o podboju Ameryki przez konkwistadorów.

Zabili oni miliony Indian, zaś ci, którzy

przeżyli, obecnie mówią językiem zdobywców.

Jest to bardzo ciężkie do zniesienia i

nawet teraz się zdarzają takie incydenty. Indianie,

którzy sprzeciwiają się wycince lasów

deszczowych, wciąż są zabijani przez zagraniczne

korporacje.

Czy "Wolfskinder" jest o sierotach z Zachodnich

Prus po Drugiej Wojnie? Czy

mógłbyś zasugerować jakieś źródło, film,

książkę na ten temat?

Tak, jest on o sierotach z Zachodnich Prus,

których tysiące było źle traktowanych, maltretowanych

lub zabijanych. Jest to temat

długo publicznie ignorowany. Chcemy tym

dzieciom i cierpieniu nadać twarze. Na ten

temat jest dobry niemiecki film z roku 2013,

o tym samym tytule. Istnieje też książka w

języku polskim, "Wilcze Dziecko" wydawnictwa

Świat Książki, Warszawa 2012.

Foto: Macbeth

Czy powiedziałbyś, że często tworzysz

utwory na temat Drugiej Wojny Światowej?

Jak wiele różnych jej aspektów wciąż

nie zostało dotkniętych przez kulturę w

Twojej opinii? Jak dla mnie to byłaby sprawa

rosyjskich kalek i weteranów Drugiej

Wojny Światowej.

Tak, stworzyliśmy wiele utworów na temat

Drugiej Wojny. Wciąż mamy historię do

opowiedzenia od naszych dziadków i rodziców.

To przybliża nas bardziej do horroru

tych czasów. Wciąż mamy wystarczającą

ilość materiału do napisania niezliczonych

utworów. Mamy już jeden utwór traktujący o

rosyjskim punkcie widzenia, "Pavlov's house".

To, w jaki sposób Sowieci traktowali swoich

żołnierzy, oczywiście jest również problemem.

Jednak wszędzie żołnierze są jedynie

mięsem armatnim.

Czy sądzisz, że zbrodnie Związku Sowieckiego

pozostawiono zapomniane? Trochę o

tym myślę słuchając "Demmin", który jak

mniemam, jest o masowym samobójstwie

miasta? Całkiem smutne wydarzenie szczerze

mówiąc.

Zbrodnie po wszystkich stronach konfliktu

nie będą zapomniane. Okropieństwa były po

wszystkich stronach. Jednak nie możesz tego

używać przeciw komuś. Również nie powinniśmy

zapominać o tym, co oznacza wojna.

Dlatego jest to wręcz niezrozumiałe, kiedy

rządy znów knują przeciw innym krajom lub

kłamią tylko po to, by znaleźć powód do

wojny. Wkurwia mnie to, jak ludzkość niczego

nie nauczyła się ze swojej porażki zwanej

Drugą Wojną Światową. Utwór "Demmin"

pokazuje dobitnie, dokąd prowadzi propaganda

i zbrodnie wojenne. Co za szaleństwo!

Czy za pośrednictwem utworów takich jak

"In seinem Namen", "Neue Welt" oraz

"Hexenhammer" chcieliście powiedzieć, że

jesteście przeciwni fanatycznemu podejściu

do religii?

Religie i radykalne poglądy na świat zawsze

prowadziły do wyłączenia lub wojny. Zwykle

religia była pretekstem pozwalającym usprawiedliwić

zbrodnie. W imię Boga ludzie byli

zabijani, podbijani, okradani i torturowani.

Zaś większość wielkich władców i dygnitarzy

sama była bezbożnymi figurami, która używali

religii tylko po to, by utrzymać władzę.

Religia jest niczym opium dla mas!

Który utwór jest najtrudniejszy do zagrania?

Są części, w których trzeba być precyzyjnym,

aczkolwiek mówienie, że są ciężkie do zagrania,

byłoby przesadą. Na poprzednich albumach

mieliśmy utwory, które były problematyczne

do zagrania. Było w nich tak dużo

bólu, że siedzieliśmy czasami bez słowa. To

było trudne, ale mocne przeżycie pod względem

psychicznym.

Co zamierzacie robić w 2021?

Czekamy na możliwość powrotu do normalnego

stanu. Mamy nadzieję, że kiedyś będą

znowu koncerty. Bardzo za tym tęsknimy.

Nadzieja umiera ostatnia.

Dziękuje za wywiad, powodzenia!

Dziękuje za wasze zainteresowanie!

Jacek Woźniak

Foto: Eva Nagler

MACBETH 123


Wszystko, czego chcieliśmy, to grać epic metal

Ta deklaracja wcale nie jest taka oczywista. Choć wiele młodych zespołów

niemal od razu wskakuje w buty heavy metalu, muzycy Eternal Champion

przechodzili przez inne muzyczne fazy. Epic heavy metal spotkali jednak we właściwym

miejscu i we właściwym czasie, czego owocem jest potężny Eternal Champion.

O drugim albumie Amerykanów opowiadał nam perkusista Arthur Rizik.

potrzebował zbyt wielu wskazówek.

Nie mieliście żadnych problemów z opublikowaniem

okładki z nagimi dziewczynami?

Nie było problemów ani z publikacją, ani z

cenzurą. Niektórzy mają z nią problem, ale

to już ich osobista sprawa. Obiektywnie

rzecz biorąc, jest to obraz siły. Jeśli ludzie

mają problem z manifestacją silnych, nagich

kobiet, to mnie to wręcz wprowadza w zakłopotanie,

a nas jako społeczeństwo, cofa krok

"A Face in the Glare" zaczyna się i kończy

majestatycznym dźwiękiem kucia żelaza.

Widziałam na profilu Tarpey'a, że kowalstwo

jest jego hobby, a może nawet czymś

więcej?

Głównym źródłem dochodu Jasona jest właśnie

kowalstwo. Robi miecze, noże, gwiazdy

do ciskania, bramy, drzwi i wszystko inne, co

tylko chciałby wykuć. Chcieliśmy mieć jakieś

prawdziwe odgłosy żelaza na naszym LP,

więc Jason nagrał, jak wykuwa miecz, a audio

to pojawia się w intro, outro oraz przewija

przez cały "The Godblade".

A wykuwając miecze, bierze udział w jakichś

imprezach rekonstrukcyjnych? Pytam,

bo też się czymś podobnym troszkę zajmuję

i może byłaby okazja się kiedyś na tego typu

wydarzeniu spotkać?

Trudno byłoby coś takiego wcisnąć między

granie w zespołach i hobby, choć brzmi to

fajnie. Może kiedyś spotkamy się na tego rodzaju

wydarzeniu.

W Waszej muzyce słychać pewne inspiracje.

"War at the Edge of the End" ma coś z

Manilla Road, zwłaszcza linie wokalne, a

"Skullseeker" z Morgany Lefay.

Tak, oba zespoły wywarły na nas wpływ, tak

samo jak cały ogrom epic/power/thrash/

crossover/doom czy brytyjskiego heavy metalu.

Poza tym wpłynęło na nas też wiele

niemetalowych rodzajów muzyki. Wokale

zawsze były wzorowane na Manilla Road,

bo to jedna z ulubionych kapel Jasona.

Widać też wiele podobieństw Eternal

Champion do Visigoth. Co więcej, Jack

Rogers, wokalista Visigoth, śpiewa w "Coward's

Keep".

Mieliśmy nadzieję, że jeśli kiedykolwiek zagramy

ten kawałek na żywo, zaśpiewamy na

trzy głosy (Rizik też śpiewa - przyp. red.) i

odpowiadające im harmonie, a jedyny zespół,

co do którego mieliśmy pewność, jeśli chodzi

o wspólne granie, to Visigoth. A że Jake jest

naszym dobrym kumplem, miało sens zaproponować

mu wspólne nagrania.

HMP: Czytałam, że "Ravening Iron" jest

oparte na książce wokalisty, Jasona Tarpey'a.

Tak sobie pomyślałam, że pionierzy

gatunku "magia i miecz" pisali w bardzo

niespokojnych czasach, między wojnami.

Nie czytałam tekstu Tarpeya, ale podejrzewam,

że jest rodzajem hołdu dla książek np.

Howarda. Tarpey napisał "Godblade" w

zupełnie innych czasach. Jak sądzisz, dzień

dzisiejszy może w ogóle sprzyjać pisaniu

książek w tym gatunku, o mocy, wojownikach

i chwale?

Arthur Rizik: Książka "Godblade" i album

"Ravening Iron" idą ręka w rękę. Oba mają

dodawać siły i pobudzać do pogoni za wrogiem,

niezależnie od tego czy są nim osobiste

zmory, czy prawdziwy przeciwnik. Rzecz

jasna książka także jest inspirowana klasyką

fantasy. Aby zrozumieć jedno i drugie, najlepiej

kupić książkę przez Eternal Champion!

Zaproszenie do współpracy Kena Kelly'ego

wydaje się być kolejnym przejawem fascynacji

klasycznym "Conan epic metalem".

Powiedzieliście mu: "zrób coś w stylu Manowar

z lat 80."? Czy po prostu: "gramy

epic heavy metal", a on już wiedział co z

tym zrobić?

Intensywnie pracowaliśmy z nim nad koncepcjami.

Wziął od nas pomysły i przekształcił

je w arcydzieło, które jedynie sam Ken

Kelly mógłby wykonać. Zrobił wspaniałą robotę,

a ponieważ mieliśmy wspólną wizję, nie

Foto: Eternal Champion

wstecz. Sztuka i pornografia nie mogą być

zależne do jakichś nieśmiałych i niekulturalnych

ludzi.

Jedna z Waszych fotek zrobiona na koncercie,

promuje Eternal Champion niemal

wszędzie. Wiele zespołów próbuje stworzyć

idealne zdjęcia na wyczerpujących sesjach,

a Wasze najlepsze zdjęcie wydaje się powstać

zupełnie spontanicznie.

Promocyjnych zdjęć Eternal Champion

jako zespołu jest tylko kilka, ponieważ szczerze

nie chcieliśmy ich robić. Chyba żeby

wizja naprawdę pasowała do audio. Zdjęcia z

koncertów lepiej odzwierciedlają naszą muzykę.

Kiedyś zdjęcia zrobimy, ale wtedy już

muszą być królewskie. Ta fotka pochodzi z

koncertu w Atenach, który odbył się w legendarnym

greckim klubie "The Crow". To był

jeden z moich ulubionych koncertów, jaki

kiedykolwiek zagraliśmy. Było to na after

party, które towarzyszyło Up The Hammers,

na którym graliśmy z Wrathblade!

Masz wrażenie, że obie kapele stanowią

bastiony współczesnego true epic metalu?

Nie zastanawiam się w ogóle nad funkcjonowaniem

true heavy metalowej sceny.

Wszyscy cieszymy się, że jesteśmy jej częścią,

ale jeśli mielibyśmy obsesję na punkcie tego,

kto rządzi, i kto jest lepszy od kogo, doprowadziłoby

to do współzawodnictwa i zniweczyło

radochę.

Najciekawszym i najobfitszym w muzyczne

motywy utworem z "Ravening Iron"

wydaje się być "Worm of the Earth".

Myślę, że to świetny kawałek. Słyszałem

taką opinię też od wielu dziennikarzy i znajomych.

Mnie się podoba, bo pod względem

gatunków i dynamiki jest bardzo zróżnicowany.

Po utrzymanym w doomowym tempie

"Cowards Keep", "Worm of the Earth" znów

miał podkręcić album czymś szybszym i bardziej

złożonym. Nie wiedziałem, czy przez tę

mnogość partii odbiorcy go strawią, ale i tak

poszliśmy na całość z tą "obfitością", jak to

nazwałaś!

Kawałek "The Godblade" przywołuje złotą

124

ETERNAL CHAMPION


erę muzyki syntezatorowej. Kojarzy mi się z

jakąś epicką wersją filmu czy gry komputerowej

z lat 80. Chcieliście pokazać swoje

przywiązanie do filmów w rodzaju "Conan

Barbarzyńca" czy w ogóle przytoczyć klimat

tamtych czasów?

Obaj z Johnem Powersem, gitarzystą prowadzącym,

lubimy synthy, zresztą reszta zespołu

też. Pracowaliśmy amatorsko nad taśmą

w stylu dungeon synth i zdecydowaliśmy

się powiązać ten aspekt z LP, jednak już nie

w takiej minimalnej wersji, żeby efekt nie był

taki garażowy. Wiele przerywników na płytach

nawiązuje do klasyki w stylu "O Fortuna"

i podobnych (Rizik miał na myśli prawdopodobnie

przerywniki z poprzedniej płytyprzyp.

red.). Ten jeden był pomyślany jako

skrzyżowanie klasyki, muzyki filmowej, stylu

dungeon oraz złotej ery niemieckiej elektroniki

lat 70. Muzyka z Conana była inspirowana

przez te same składowe, co nasz kawałek.

Ze względu na to, że jest to jeden z najlepszych

filmów, jaki kiedykolwiek powstał,

muzyka do niego wydaje się już zbyt podstawowa,

dlatego nie próbujemy traktować muzyki

z Conana jako znaczącej inspiracji.

Czytałam, że część z Was ma korzenie w

crossoverze. Kiedy wzięło Was na epic metal?

Wszyscy mieliśmy fioła na punkcie metalu,

jeszcze zanim byliśmy nastolatkami. Chociaż

w życiu zajmowaliśmy się różnymi innymi

rzeczami, to dopiero kiedy razem z Philem

Swansononem z Hour of 13 zdecydowaliśmy

się napisać wspólnie kilka metalowych

kawałków, zdałem sobie sprawę, że heavy

metal jest dla mnie czymś naturalnym. Jak na

ironię, Phil uwielbiał nasze crossoverowe zespoły,

a my jego Hour of 13. Kiedy razem z

Jasonem byliśmy w trasie w roku 2010, bez

przerwy słuchaliśmy epickiego doomu i

heavy metalu. Była to naturalna kolej rzeczy.

Myśleliśmy, że zrobimy poboczny projekt,

żeby zrobić przerwę do tego, co wciąż robiliśmy

od czasów nastoletnich. Wszystko to

zbiegło się we właściwym miejscu i we właściwym

czasie. I choć nie dołączyłem do Eternal

Champion przed 2014 rokiem, pracowałem

przez te lata nad Sumerlands (też

heavy metal - przyp. red.). Nadal kochamy

hardcore i corssover ale wszystko, czego

kiedykolwiek pragnęliśmy, to grać epic heavy

metal.

Blood hails steel

Choć historia zatoczyła koło i Ameryka znów jest kuźnią epic heavy metalu,

warto obserwować też naszą europejską scenę. Na przykład ni stąd ni z zowąd

pojawia się w Szwajcarii zespół, który oddaje cześć Omenowi, Manilli Road i

starym płytom Manowar. O graniu w Megaton Sword opowiadało nam aż trzech

muzyków kapeli.

HMP: Na początku porozmawiajmy o inspiracjach.

Epicki doom ma korzenie we

wczesnym Manowar oraz w Bathory z początku

lat 90. Wpływ obu zespołów jest

słyszalny na Waszej płycie...

Simon the Sorcerer: Nagrania Manowar do

1992 roku mają na nas zdecydowanie największy

wpływ. Za to Bathory nie jest dla mnie

ani wpływowe, ani w żaden sposób inspirujące.

Mimo upływu dekad ten zespół wciąż do

mnie nie przemawia, nie mam pojęcia dlaczego.

Jeden kawałek, "Crimson River" wydaje się

być inspirowany zgoła innym stylem, bo

rockiem lat 70.

Simon the Sorcerer: Ja w nim żadnego

rocka z lat 70 nie słyszę. Jeśli dobrze pamiętam,

główną inspiracją do tego utworu był

kawałek Iced Earth "I Die For You". Chciałem

stworzyć podobny nastrój i strukturę

utworu. Również bas miał odgrywać większą

rolę niż w innych utworach. Trochę jak w

wersach numeru Queensryche "I Don't Believe

in Love".

Uzzy, Twoje wokale wydają się być za to

inspirowane zarówno Markiem Sheltonem

jak i Ozzym Osbournem. Przez wzgląd na

Twój pseudonim, zgaduję, że druga inspiracja

jest silniejsza.

Uzzy Unchained: Lubię obu wokalistów, o

których wspomniałaś, choć są setki innych

głosów zarówno męskich, jak i żeńskich, których

uwielbiam słuchać. Jednak moje wokale

są po prostu tym, czym są. Nigdy nie próbowałem

brzmieć jak żaden konkretny wokalista

i nie wydaje mi się, żeby naśladowanie

innych było dobrym podejściem do śpiewania.

Pracuję z moim naturalnym instrumentem

i staram się, aby mój wokal był jak najbardziej

ekspresyjny. Myślę, że wokalista nie

może robić nic innego. Również jeśli chodzi

o pisanie melodii, opieram się wyłącznie na

instynkcie i wyczuciu.

Jeszcze pomęczę Was pytaniami o inspiracje.

Jedno z Waszych promocyjnych zdjęć, to

z długim mieczem, kojarzy mi się z sesjami

Virgin Steele. Co więcej, Wasz kawałek

"The Giver's Embrace" ma w sobie coś z tego

zespołu.

Dan Thundersteel: Tak, słyszałem już od

innych takie porównanie, choć efekt nie był

wcale zamierzony. Absolutnie uwielbiam

Virgin Steele z lat 80. i uważam, że "Age Of

Consent" to jeden z najwspanialszych albumów

epickiego heavy metalu w historii. Jednak

pozostali muzycy Megaton Sword z

jakiegoś dziwnego powodu nie przepadają za

nimi. Niewiarygodne, prawda? Za każdym

razem jak grochem o ścianę, gdy próbuję

przekonać ich do potęgi "Age Of Consent".

Czasami moi kumple z Megaton to parszywe

wieśniaki, jeśli chodzi o gust muzyczny.

To znaczy, że niektórzy z nich nie lubią nawet

Bathory... A na marginesie, "Cry Forever"

to jedna z najlepszych rockowych ballad,

jaką kiedykolwiek napisano.

Na Waszej okładce widać pociągnięcia pędzla.

To tylko nałożony efekt czy na okładce

znalazł się prawdziwy obraz?

Dan Thundersteel: Nie, to nie tylko efekt.

To prawdziwy obraz Adama Burke, który

doskonale zrealizował wizję Uzzy'ego.

Katarzyna "Strati" Mikosz

MEGATON SWORD 125


Okładka przedstawia płonące miasto Kerszh,

podpalone przez świtę Zadro Korena, na

zdjęciu po lewej stronie, z tyłu. Zawarł okrutny

sojusz z Naelle, znaną również jako Vulva

Zmierzchu (postacie są bohaterami tekstów

Megaton Sword - przyp. red.).

Waszą mocną stroną jest potężne brzmienie

w rodzaju wczesnego Manowar czy Omen.

Jak Wam się to udało?

Dan Thundersteel: Pijąc ogromne ilości piwa

i dużo słuchając wczesnego Omen i Manowar.

To naprawdę nie jest takie trudne.

Poważnie mówiąc, ta muzyka po prostu w

nas drzemie i stała się częścią naszego DNA.

Jesteśmy naprawdę wielkimi fanami starych

albumów Manowar, wczesnych nagrań Saxon,

Accept, Manilla Road i Omen... więc

wydaje mi się naturalne, że utrzymujemy klimat,

który stworzyły te zespoły.

Najlepszą metodą na zyskanie popularności

jest granie koncertów. Wy właśnie

wydaliście debiut, macie skład, moglibyście

grać n koncerty... a tu pandemia.

Dan Thundersteel: Tak, oczywiście pandemia

nie zatrzymała się na granicy Niralet

("Niralet" to tytuł EP - przyp. red.). Jak większość

innych zespołów, musieliśmy zmagać

się z odwołanymi koncertami. Jednak z drugiej

strony w tych trudnych czasach mieliśmy

szczęście zagrać dwa występy. Mogliśmy

zagrać koncert w radio na postumencie górującym

wysoko nad dachami potężnego Winterthur,

co było dla nas niesamowitą

zabawą. Niektóre zdjęcia z tego wydarzenia

można zobaczyć na naszych stronach w

mediach społecznościowych. Kilka tygodni

temu mogliśmy również zagrać koncert promujący

premierę naszej płyty, co prawda tylko

dla 50 osób i przy zachowaniu surowych

środków bezpieczeństwa, ale mimo wszystko

granie było absolutnie wspaniałe. Jak tylko

pandemia się skończy, chętnie rozpowszechnimy

dźwiękową i tekstową wiedzę o Niralet

na całym świecie.

Widziałam plakat nadchodzącego koncertu

z Atlantean Kodex na "Digital Dictators".

Dla mnie to jeden z najlepszych współczesnych

zespołów. Domyślam się, że dla Was,

jako epic metalowców, zagranie z nimi

Foto: Megaton Sword

byłoby zaszczytem?

Simon the Sorcerer: Oczywiście Atlantean

Kodex jest obecnie najlepszym zespołem z

nurtu epickiego metalu i naprawdę nie możemy

się doczekać, aby w którymś momencie

nadrobić przełożone wydarzenie.

Kolebką epic heavy metalu są Stany, a dziś

tamtejsza scena wydaje się przeżywać renesans.

Oczywiście Kodeksi są z Niemiec,

ale Visigoth czy Crypt Sermon z USA.

Wydaje mi się, że w Szwajcarii jesteście jedynym

tego typu zespołem... Jak to wygląda

"od środka"? Rzeczywiście jesteście jedyni,

czy może pojawia się powoli jakaś mała

scena?

Dan Thundersteel: Szczerze mówiąc, sytuacja

epickiego heavy metalu w Szwajcarii wygląda

nieco ponuro. O ile wiem, jesteśmy

właściwie jedynym zespołem niosącym pochodnię

epickiego metalu w klasycznym tego

słowa znaczeniu. Mimo wszystko mamy całkiem

niezłą scenę muzyczną w Winterthur i

Szwajcarii. W okolicy jest kilka fajnych undergroundowych

klubów, a także kilka świetnych

zespołów, z którymi nawiązaliśmy silne

więzi, takich jak death metalowy Vomitheist,

Haile Selacid - pionierów New Wave of

Booze Heavy Metal czy Committee, kultowy

band szwajcarskiego podziemia, który

gra kapitalny black metal, jeden z lepszych,

jaki ma obecnie do zaoferowania ta scena.

Dzięki Wam za wywiad!

Dan Thundersteel: Dziękuję za wywiad.

Wszystkiego najlepszego dla legionów

Niraletian w Polsce. Wasze zdrowie!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Łukasz Sobal

HMP: Cześć Olli. Czy nie miałbyś nic

przeciwko, gdybyśmy uznali Coronary za

najbardziej obiecujący nowy zespół heavy

metalowy z Finlandii? Czy widziałbyś

swój zespół w takiej właśnie roli?

Olli "The True Herman" Kärki: Byłbym

rad. Widzimy Coronary w pierwszej klasie

heavy metalowych rock'n'rollowców.

Według notatki prasowej, Coronary powstał,

gdy "gitarzysta Aku Kytölä i perkusista

Pate Vuorio przeszukiwali tą samą sekcję

płyt winylowych na lokalnym bazarku

w Tampere". Jak to pamiętasz?

To był na tyle mały bazarek, bez tłumu, że

mogliśmy pogadać o muzyce. Kiedy wymieniliśmy

się naszymi muzycznymi zainteresowaniami,

wyszło nam, że możemy stworzyć

własny projekt. Były ku temu sprzyjające

okoliczności. Tak powstał Coronary.

Macie w składzie basistę Korpiklaani, Jarkko

"C-90" Aaltonena, Ty śpiewałeś kiedyś

w thrashowym Ruinside, a tymczasem w

Coronary nie ma śladu po tych gatunkach.

Jak wcześniejsze doświadczenia muzyczne

poszczególnych członków Coronary wpłynęły

więc na Wasze brzmienie?

Myślę, że elementem jednoczącym nas wszystkich

było zainteresowanie muzyką z powerem,

a także podobny sposób rozumienia, co

jest a co nie jest dobrą muzą. Coronary jest

wypadkową nie tylko naszych doświadczeń

w innych zespołach, ale także lubianych

przez nas płyt, które słuchamy jako fani.

Upraszczając: perkusista Pate punk rock, ja

heavy rock, basista Jarkko folk & rock, gitarzysta

Aku thrash metal.

Wkrótce po skompletowaniu skladu wydaliście

w formie kasety magnetofonowej limitowanej

do stu egzemplarzy "Demo 2018" z

utworami "Firewings", "Bullet Train" i

"Mestengo". Te same kawałki pojawiły się

następnie na winylowym splicie z thrash

metalowym zespołem Traveler, no i w końcu

na Waszym debiutanckim longplayu

"Sinbad". Wydaje mi się więc, że uważacie

je za szczególnie dobrze reprezentujące Coronary?

Wspomniane utwory są wyjątkowe z tego

względu, że napisaliśmy je jako pierwsze.

Prawdę mówiąc, zarejestrowaliśmy je najpierw

tylko po to, abyśmy sami mogli ich posłuchać.

Chcieliśmy odłożyć na chwilę instrumenty

i mikrofon oraz sprawdzić, jak to

brzmi. Pate pokazał tę muzykę znajomym

na Facebooku a oni naprawdę ją polubili. Zaczęliśmy

dostawać prośby o fizyczne wyda-

126

MEGATON SWORD


Widzimy Coronary w pierwszej klasie heavy rock'n'rolla

Odpalcie sobie Coronary "Sinbad". Warto. Udany heavy metal. Finowie

nie są z reguły bardzo rozmowni ani wylewni. Są znani z tego, że często milczą i

nie mówią, kiedy nie mają nic konkrego do przekazania. Nawet wokalista, który z

definicji używa publicznie swojego głosu jak instrumentu, nie udzielił odpowiedzi

na wszystkie postawione mu pytania albo odparł jednym zdaniem. Z poniższej

rozmowy dowiecie się wprawdzie jak powstało Coronary, jakich gatunków muzycznych

słuchają jego poszczególni muzycy oraz jak wygląda ich proces komponowania,

ale tak naprawdę wszystko sprowadza się do słuchania metalu a nie do

gadania. Jest czego słuchać, bo "Sinbad" to album znakomity, przepełnionymi fajnymi

pomysłami, nie pozwalający się nudzić ani przez chwilę. Podejrzewam, że

niejeden z Was odpali całość ponownie po zakończeniu pierwszego odsłuchu.

Poniższy zapis rozmowy zostawiam tylko po to, żeby zwiększyć szansę na zauważenie

przez Was pozycji Coronary "Sinbad".

nie, więc wypuściliśmy kasetę.

To ciekawe, ale podejrzewam, że "Sinbad"

jest na znacznie wyższym poziomie, dlatego

że w jego przypadku udaliście się do

Headline Studio i korzystaliście z profesjonalnego

producenta/inżyniera Jari Latomaa.

Zrobiliście wszystko od nowa, lepiej?

Zgadza się. Wszystko zostało zarejestrowane

na nowo na potrzeby "Sinbad".

Każdy utwór zamieszczony na Waszym debiucie

ma swój charakter, jest zapamiętywalny,

z pomysłem. Świetne melodie, przemyślane

aranże i urozmaicona dynamika.

Ciężko byłoby mi się do czegokolwiek przyczepić,

nie widzę słabego punktu ani żadnego

nudnego momentu. Dokonywaliście

ostrej selekcji pomysłów czy po prostu graliście

swoje i znakomity efekt wyszedł

Wam naturalnie?

Efekt końcowy jest wynikiem naszego sposobu

pracy zespołowej. Gitarzysta Jukka,

drugi gitarzysta Aku lub basista Jarkko przychodzą

z pomysłem na riff lub akord. Ogrywamy

go w sali prób. Zaczynamy rozwijać to

w cały utwór, eksperymentując z różnymi podejściami.

W tym samym czasie wymyślam i

zaczynam śpiewać melodie, proponuję jakiś

tekst. Nie idziemy do domu, dopóki pomysł

na cały utwór nie będzie ostatecznie gotowy.

Nagrywamy ten pomysł na telefonie i rozsyłamy

między sobą, tak żebyśmy mogli tego

posłuchać po spotkaniu i mogli zrobić później

ewentualne poprawki lub zmiany. Zanim

weszliśmy do Headline Studio, mieliśmy

już skomponowane wszystkie utwory na

"Sinbad", co nie znaczy że przestaliśmy komponować,

bo wciąż powstają nowe. Przy okazji

mogę zdradzić, że niebawem przyjdzie

czas na drugi album.

Moim ulubionym kawałkiem jest "Burnout".

Oprócz świetnej partii instrumentalnej

mamy tam bardzo fajne wspólne śpiewanie.

Cóż, nie słyszałem nigdy lepszej

odpowiedzi na uczucie wypalenia. Czy jednak

przekaz tego utworu nie jest przewrotny?

Może to jest żart z marudzenia?

Podchodzimy do sprawy na poważnie. Prawdziwe

wypalenie jest ciężkim stanem dla każdego

człowieka. W pewnym sensie protestujemy

tutaj przeciwko wszystkiemu, co powoduje,

że źle się czujemy. Próbujmy to przezwyciężać.

Niektórzy potrzebują dużo śmiechu

dla rozładowania napięcia, inni potrzebują

kopa żeby wziąć się w garść.

W moim odczuciu "Sinbad" brzmi bardzo

masywnie, a "Wonders of the World" to

wręcz nawiązanie do stylu wczesnego Black

Sabbath. Swoją drogą, pomimo że Finlandia

słynie z bardzo dużej liczby metalowych

zespołów w stosunku do populacji całego

Foto: Coronary

kraju, nie potrafię wskazać choćby jednego

zespołu z Finlandii, który grałby heavy/

doom metal. Jak to jest u Was w kraju?

Całkiem słuszne uwagi. Nie istnieje w tej

chwili żadna heavy/doom scena w Finlandii.

Jeszcze odnośnie samego tytułu "Sinbad".

To słowo oznacza nie tylko słynnego żeglarza

i podróżnika z Bagdadu (Irak). To jest

również zlepek "sin" i "bad" ("grzech" i "źle"),

który uznaliście za "idealnie dopasowane

cele życiowe" (śmiech). Można się śmiać z

Sinbad, zwłaszcza że jest też taki Amerykański

komik David Adkins o pseudonimie

"Sinbad". Zestawiając to dodatkowo z takimi

tytułami utworów jak "Firewings",

"Bullet Train" czy też "Wonders of the

World", możemy dojść do wniosku, że termin

"Sinbad" jest tak naprawdę otwarty do

różnej interpretacji przez słuchaczy z różnych

stron świata.

Nazwanie albumu "Sinbad" to mój pomysł.

Myślę, że potrafisz czytać mi w myślach, dlatego,

że wyłapałeś wszystkie skojarzenia, jakie

miałem podczas tworzenia tego utworu.

Och, no to kolorowo. Chociaż może nie, bo

zakonnica z okładki nic nie widzi. Dlaczego

świątobliwa ma osłonięte maską oczy i jednocześnie

pali cygaro?

Wszystkiego po trochu. Grzech, niebo i piekło.

Życie.

Lepiej żeby było dobrze niż źle, więc nie

bójmy się żyć. Jesteście gotowi na zwiedzanie

i granie koncertów na całym świecie?

Nie tylko jesteśmy gotowi. Jesteśmy głodni

tego.

Więc róbcie swoje, bez oglądania się na mięczaków.

Wasze najlepsze wspomnienia z

dotychczasowych koncertów?

To cudowne, jak muzyka potrafi łączyć wszystkich

metali i rockersów na świecie. Najlepiej

grało nam się w Club Tampere 6 września

2019r.

Jak wyobrażasz sobie Coronary na przykład

za pięć lat?

Będziemy dzielić się fenomenem rocka z całym

światem.

Dziękuję za pogawędkę. Przyjemnie jest

poznać Coronary. Raise your fist and bang

your head!

Dziękuję uprzejmie!

Sam O'Black

CORONARY 127


HMP: Witam. Jak rozdział zwany Possessed

Steel w ogóle się zaczął?

Steve Mac: Possessed Steel to pomysł lidera

zespołu, Talona Sullivana, który pojawił

się około 2010 roku. Chociaż w tamtych

czasach mieliśmy sporo zapału, trudno było

ustabilizować skład zespołu, a basiści i perkusiści

zmieniali się jak rękawiczki. Skupialiśmy

się na koncertach, nie poświęcaliśmy

zbyt wiele uwagi jeśli chodzi o wydanie płyty.

Skład, jaki mamy dzisiaj, zaczął grać razem

jesienią 2015 roku i od tamtej pory jest

on stały. Pozwoliło to nam zacząć dopracowywać

nasze brzmienie, początkowo poprzez

szlifowanie naszych starszych kompozycji.

EP "Order of the Moon" zawiera stare utwory

nagrane wraz z nowymi muzykami. Ale po

kilku latach jako zespół zaczęliśmy pracować

nad nowym materiałem i ważne było, aby

Malowanie za pomocą

muzyki i słów

Kanadyjski Possessed Steel to

zespół, który nie gra od wczoraj, a

jego członkowie lata nastoletnie maja już jakiś

czas za sobą. Nie mniej jednak dopiero w

zeszłym roku kapela ta wydała swój pierwszy

długogrający album zatytułowany

"Aedris". O tym wydawnictwie oraz

historii zespołu opowiedział nam gitarzysta Steve Mac.

Swój styl określacie jako "mythical metal".

Co konkretnie przez to należy rozumieć?

Ważne jest, aby wziąć pod uwagę liryczną

treść przekazu zespołu, bowiem stąd wywodzi

się słowo "mityczny". Piszemy teksty o

postaciach, historiach, światach i koncepcjach

wykraczających poza płaszczyzny rzeczywistości,

jaką znamy. Ale to nie jest tak,

że piszemy o nich jako o współczesnych wydarzeniach.

Opowiadane przez nas historie

mają szerokie znaczenie historyczne w domenach,

z których się wywodzą. Tak jak historie

bogów nordyckich są przykładami mitów

kulturowych, które rzeczywiście istnieją w

naszym świecie, tak Possessed Steel opowiada

historie o bogach, wojownikach i wydarzeniach

- "mitach" - kultur z fantastycznych

światów, które wyobrażaliśmy sobie jako

zespół i jako miłośnicy wysokiej klasy fantasy.

Pomimo "mitycznego" przedrostka,

Possessed Steel jest epickim metalowym zespołem

i wyobrażam sobie, że prawdopodobnie

najłatwiej będzie uznać nasz zespół za

W roku 2020 ukazał się Wasz pierwszy długogrający

album zatytułowany "Aedris"

jednak macie na koncie też kilka EPek, chociażby

wspomniany "Order of the Moon".

Były jakieś szanse na nagranie pełnego albumu

wcześniej?

Raczej nie, a zdecydowały o tym dwa główne

czynniki. Po pierwsze, zespół nie miał stałego

składu aż do końca 2016 roku. Nie znaczy

to, że pierwsza połowa okresu istnienia

zespołu nie ma żadnej wartości. To jest ten

okres, kiedy Talon wymyślił wiele koncepcji,

pomysłów i narracji, które ostatecznie znalazły

się na naszym pierwszym albumie. Po

drugie, z naszym obecnym składem, w końcu

osiągneliśmy muzyczną dojrzałość i osobiste

doświadczenie, które pomaga zagłębić się w

proces tworzenia pełnej płyty. Chcieliśmy

zrobić to dobrze i skorzystać z pomocy odpowiedniego

producenta, a znalezienie odpowiedniej

osoby i pozyskanie środków finansowych,

aby kontynuować nasze dzieło, zajęło

zdecydowanie więcej czasu, niż się spodziewaliśmy.

Podczas nagrywania "Order of

the Moon" dowiedzieliśmy się, że pośpiech,

i napięty harmonogram i praktycznie niemożliwe

do zrealizowania terminy nie przekładają

się w żaden sposób na jakość. Nadal

mamy duży szacunek do tej EP-ki, był to dla

nas ogromny wysiłek. Ten proces uświadomił

nam poziom zaangażowania potrzebny do

wydania płyty, która jest tego warta, a na

"Aedris" cała czwórka była zaangażowana i

pewna, że dotarliśmy do kolekcji utworów,

które warto umieścić na odpowiednim LP.

nowi kolesie mieli głos w kreowaniu brzmienia

zespołu. Zwłaszcza, że wszyscy razem

świetnie się bawiliśmy jako muzycy. To właśnie

te wysiłki doprowadziły nas do wydania

"Aedris" pod koniec 2020 roku. Jeśli chodzi

o to, jak zespół pasuje do całej sceny metalowej...

Toronto było wspaniałym miastem

na przełomie lat 2000 i 2010. W tym czasie

nastąpiło odrodzenie tradycyjnych i "prawdziwych"

zespołów metalowych, które zainspirowały

nas i zachęciły nas do znalezienia

swojego miejsca w tej rosnącej społeczności.

Foto: Possessed Steel

nowoczesny power metal lub za część nowej

fali tradycyjnego heavy metalu. Ale szczerze

mówiąc, metal cierpi na ten sam problem, w

który wpada wiele innych, bardziej niszowych

stylów muzycznych. Istnieje potrzeba

zakwalifikowania wszystkiego w zgrabnej

podkategorii i chociaż to działa, kiedy rozmawiamy

o naszej ulubionej muzyce, to jednak

zdradza to niuanse, które wiele kapel

ma do zaoferowania w swoich brzmieniach.

Staramy się nie zajmować się dopasowaniem

do konkretnej szuflady lub kategorii, jesteśmy

czterema bardzo eklektycznymi melomanami,

którzy czerpią wpływy ze wszystkich

podgatunków metalu i całkowicie z innych

gatunków muzycznych.

Co znaczy tytuł "Aedris"?

To imię głównej postaci, na której koncentruje

się album. "Aedris" to swego rodzaju

biografia, szczegółowo opisująca niestrudzone

wysiłki tytułowego bohatera, mające na

celu walkę z pomniejszymi bóstwami z jego

świata i przywrócenie równowagi, zgodnie z

przepowiednią jego królestwa.

Kto w ogóle wymyślił całą tą liryczną koncepcję?

Talon pisze prawie wszystkie teksty. Napisałem

teksty do "Nobunaga" dlatego, że ten

temat jest czymś, co mnie osobiście interesuje

i pomyślałem, że fajnie byłoby zrobić feudalno-japońską

wersję tego, co Iron Maiden

zrobiło w "The Trooper". Teksty opowiadają

tę historię, głównie w trzeciej osobie, ale również

niekiedy z punktu widzenia Aedrisa

(np. "Assault on the Twilight Keep" oraz

"Free at Last"). W przypadku albumu koncepcyjnego

chodzi o namalowanie obrazu za

pomocą muzyki i słów, aby zilustrować słuchaczowi

tę historię. Jak każda dobra historia

dobrego fantasy, masz motywy, które są

wszechobecne w całym naszym życiu, poza

dosłownymi wydarzeniami opisywanymi w

każdej kompozycji. Jasne, dobro kontra zło,

ale są też inne wątki. Temat natury jest dla

nas bardzo ważny. W szczególności, jak wzajemnie

się odwzajemniają nasze interakcje ze

światem przyrody i jak wpływamy na siebie

nawzajem.

Jak w ogóle wyglądał proces powstawania

utworów na "Aedris"?

Niektóre z riffów pojawiały się na naszych

próbach już przed wielu laty - "Nobunaga",

"Keeper of the Woods", "Spellblade", a nawet

128

POSSESSED STEEL


fragmenty "Skeleton King" pojawiały się już w

2015 roku, a może nawet jeszcze wcześniej.

Proces pisania zaczął się intensywniej rozwijać,

gdy Talon wpadł na pomysł połączenia

wątków w jedną koncepcję. Miał świetny pomysł

i wszyscy z nim pracowaliśmy, a te idee

znacznie ułatwiły wymyślanie riffów i całych

utworów. Grając razem przez około trzycztery

lata, mieliśmy również solidne podstawy,

jeśli chodzi o wzajemne poznanie tendencji,

mocnych stron i stylu pisania. Talon

i ja generalnie wpadamy na pomysł i przynosimy

go na próby, później wszyscy wnoszą

swój wkład. Osobiście wolę mieć ustaloną

większość podstawowej kompozycji, zanim

przedstawię ją chłopakom, ale równie cenne

jest nasze doświadczenie, opierające się na

jednym lub dwóch riffach.

Powiedz mi proszę, czy historia Aedrisa narodziła

się zanim mieliście wizję tego albumu,

czy może rodziła się wraz z nim?

To naprawdę jest pół na pół, ponieważ niektóre

kompozycje zostały ukończone, zanim

wymyśliliśmy koncepcje głównej postaci i jej

historii. Teksty zostały przerobione, aby pasowały,

a ponieważ teksty i muzyka musiały

być połączone, oznaczało to, że muzyka również

musiała zostać dostosowana. Znowu

jednak, gdy Talon miał już nadrzędne fabularne

koncepcje, wszyscy chcieliśmy wypełnić

luki i tchnąć życie w ten świat, który

stworzyliśmy. W niektórych przypadkach

mieliśmy całe utwory, które musieliśmy wyrzucić,

po prostu dlatego, że czuliśmy, że nie

pasują do naszego brzmienia lub koncepcji,

nad którą zaczęliśmy pracować. Tak więc, jak

każdy zespół, zawsze chwytamy za pomysł i

próbujemy pisać, ale dopiero gdy mieliśmy w

pamięci tę centralną koncepcję, wszystkie

kawałki naprawdę zaczęły się łączyć.

Czy Talon ma zatem ostateczne zdanie we

wszystkich kwestiach dotyczących Possessed

Steel?

Czasami się nie zgadzamy, ale to właśnie Talon

jest główną siłą stojącą za Possessed

Steel. Założył zespół wiele lat temu i wykonuje

lwią część pracy związanej z jego

utrzymaniem funkcjonowania poza samym

tworzeniem muzyki. Jeśli chodzi o pisanie,

Talon i ja jesteśmy głównymi kreatorami, ale

powiedziawszy to, bardzo ważne jest, abym

podkreślił, jak bardzo ten zespół współpracuje

ze sobą, ponieważ jest to prawdopodobnie

nasza największa siła. Wszyscy jesteśmy dorośli,

a pułapki bycia młodymi, głupimi i lekkomyślnymi

są już daleko za nami. Swoje ego

zostawiliśmy za drzwiami i generalnie jesteśmy

pokorną grupą ludzi, którzy starają się

jak najlepiej uhonorować wielką tradycję metalu.

Czasami możemy się nie zgadzać, ale

nawet wtedy nie tracimy do siebie szacunku

i nie walczymy między sobą jak dzieci. Każdy

wnosi swoje pomysły, które są wysłuchane i

wzięte do serca. Cieszymy się świetną sekcją

rytmiczną, Don i Rich to niesamowici muzycy.

Brzmienie zespołu, czy to pod względem

składu, czy sposobu, w jaki jesteśmy zgrani,

zawsze jest osiągane demokratyczne i odzwierciedla

to wyjątkowy wkład, jaki wszyscy

wnieśliśmy. Nikt nie jest zainteresowany byciem

bohaterem gitary, bohaterem perkusji,

bohaterem basu, jakkolwiek chcesz to nazwać.

Mam nadzieję, że słuchając albumu,

Foto: Possessed Steel

zauważysz, jak ważne jest, aby każdy miał

szansę zabłysnąć, a nasza korekcja zapewnia

przejrzystość każdego instrumentu, od głosu

po bęben basowy, słychać to wyraźnie w miksie.

"Aedris" rozpoczyna się miniaturką zatytułowaną

"The Dreamer". Bardzo przypomina

on muzykę klasyczną.

"The Dreamer" został napisany przez Tamarę

Comas, która jest mocno związana z zespołem

i równie dobrze może być uznana za

naszego piątego członka. Jest pianistką-samoukiem

o świetnym słuchu. Nie mogę komentować

jej gustów muzycznych w kontekście

muzyki klasycznej, ale wiem, że ma

wyrobione ucho. Zagrała także przerywnik

na poprzedniej EPce, "Possessed Steel", więc

jej powrót do studia na wstęp do "Aedris"

jest ukłonem w stronę naszej wcześniejszej

twórczości. Wszyscy lubimy muzykę klasyczną

jako gatunek, ale nie sądzę, aby którykolwiek

członek był wielkim fanem posiadającym

wiedzę o tym gatunku. Jest to jeden z

ostatnich gatunków muzycznych, których

nie zgłębiałem, ale chciałbym dowiedzieć się

o nim więcej i naprawdę go poznać.

No to teraz coś z zupełnie innej muzycznej

bajki. W "Keeper Of The Woods" i kilku

innych numerach możemy usłyszeć typowo

black metalowe krzyki.

Jesteśmy wielkimi fanami black metalu i

atmosferycznego grania. Pociąga nas jego teatralność.

Jeśli posłuchasz naszych utworów,

w większości przypadków "blackmetalowe

krzyki" należą do jednego ze złych pomniejszych

bóstw, z którymi "Aedris" musi walczyć

podczas swojej podróży. Użyliśmy tych

wokali, aby rozróżnić perspektywę naszego

bohatera i jego antagonistów. Nie jest to do

końca prawdą, jeśli chodzi o "Frost Lich", ale

ten kawałek jest trochę, jakby hołdem dla

black metalu w ogóle. Intro, użycie pełnych

akordów mollowych, brzdąkanie i dobieranie

tremolo, które zamykają utwór, to wszystko

to, co próbowaliśmy zawrzeć w naszej kompozycji.

Poza krzykami w "Free At Last" możemy

usłyszeć na przykład śpiew ptaków.

"Free at Last" to radosna kompozycja o przywróceniu

życia lasowi, który kiedyś został

zniszczony i rozszarpany przez pokręconego

Strażnika Lasu. Zabijając Strażnika raz na

zawsze, przywrócona jest równowaga. Śpiew

ptaków to podkreśla. Generalnie chcemy

używać takich dźwięków, aby zachęcić

słuchaczy do zamknięcia oczu i stworzenia

własnego mentalnego obrazu tego, co się

dzieje. Czy to nie jest powód, dla którego gry

RPG na stole są takie świetne? Nie jesteś

karmiony łyżeczką, jesteś wolny i zachęcany

do używania swojej wyobraźni i wyobrażania

sobie rzeczy tak, jak chcesz. W tym wypadku

równowaga jest jednak ciężka do utrzymania

- za dużo efektów dźwiękowych i nagle to

staje się cholernie kiczowate.

W "Bogs Of Agathorn" słyszę zaś jakieś

dźwięki, których nie jestem do końca w

stanie zidetyfikować.

Staramy się zapewnić immersję za pomocą

dźwięku, zakładając, że mówisz o odgłosach

człapania w błocie. Chcieliśmy napisać intro

do tej kompozycji, które da ci poczucie bycia

w środku tego ciężkiego, gęstego, niekończącego

się bagna. Tak więc instrumenty również

mają do odegrania rolę w tworzeniu pożądanego

efektu.

Swą premierę album miał stosunkowo niedawno,

jednak już zdobył w sieci sporo po-

POSSESSED STEEL 129


Foto: Possessed Steel

zytywnych recenzji. Spodziewaliście się takiego

odbioru?

Jesteśmy absolutnie pod wrażeniem tego, jak

dobrze ten album został przyjęty przez społeczność

metalową. Nie można dokładnie

przewidzieć, jak inni zareagują na twoją muzykę.

Myślę, że im bardziej progresywny lub

dziwne jest Twoje brzmienie, tym mniej

przewidywalna jest reakcja. Jako zespół wiemy,

że nasze podejście do pisania utworów

jest trochę dziwne. Pamiętam, jak śmiałem

się z chłopakami na próbach, myśląc, że ludzie

mogą znienawidzić to, co próbowaliśmy

zrobić. Zwłaszcza jeśli jest to album koncepcyjny,

stawka jest wysoka i łatwo jest stać się

nadgorliwym i wydać coś przesadnie nadętego.

Nie trzeba więc mówić, że jesteśmy

niesamowicie zaszczyceni tym, co widzieliśmy

i nadal widzimy w sieci. Inspiruje nas to

do dalszego pisania i zapewnia odrobinę walidacji,

aby powiedzieć nam, że sposób, w

jaki gramy, jest odpowiedni. Krytyka jest

również mile widziana. Uwierz mi, jesteśmy

naszymi najgorszymi i największymi krytykami,

ale warto spojrzeć z zewnątrz i wykorzystać

te wszystkie podpowiedzi, aby

naostrzyć miecz i skupić się na poprawie.

Pewnie po wydaniu albumu mielibyście

ochotę zaprezentować nowe utwory na

żywo.

Absolutnie - granie na żywo to przynajmniej

połowa powodów motywacji do grania heavy

metalu. Energia na tych koncertach jest

niezastąpiona i, biorąc pod uwagę że tworzymy

niszową społeczność, koncerty są najlepszym

sposobem na zebranie nas wszystkich

jako fanów tego gatunku. Sytuacja jest dla

nas nie najlepsza, ponieważ w okolicach marca

2019 roku przestaliśmy grać na żywo, aby

skupić się na zebraniu całego albumu i

zakończeniu pisania materiału. Tak więc nie

graliśmy koncertu na żywo od prawie dwóch

lat! Jesteśmy zniecierpliwieni, aby ponownie

zagrać i gdy tylko będzie to bezpieczne i

wykonalne, wrócimy do tego. Chodzenie na

koncerty to główna część mojego życia, a

utrata tego oznaczała dużo dodatkowego

czasu i dodatkowych pie-niędzy. Więc co

zrobić z dodatkowym czasem i pieniędzmi?

Zainwestowałem w moje domowe studio i

wykorzystałem ten czas, aby rozwinąć podstawowe

umiejętności produkcyjne, aby lepiej

służyć naszej muzyce w przyszłości.

Możliwość nagrywania dem i materiałów do

przyszłej produkcji jest dużą zaletą. Dużo

ćwiczyłem i pracowałem nad pisaniem

nowych riffów i melodii w ramach przygotowań

do naszego następnego wydawnictw.

Pamiętasz najbardziej ekscytujący koncert

Possessed Steel?

Nie mogę mówić w imieniu wszystkich

członków zespołu, ale jedną z najbardziej pamiętnych

nocy, kiedy graliśmy, było to w halloween

w Ottawie kilka lat temu. Graliśmy

razem z kilkoma innymi kanadyjskimi zespołami,

w tym z Barrow Wight i Metalian.

Ludzie przyjeżdżali z Toronto i Montrealu,

aby dołączyć do metalowej społeczności w

Ottawie. Miejsce to było pełne naszych przyjaciół

z kilku miast. Świetnie się bawiliśmy,

inne zespoły dały czadu, a my nadal śmiejemy

się z niektórych wydarzeń tamtej nocy,

ponieważ to było po prostu szalone.

Dziękuję Ci bardzo za rozmowę.

Cała przyjemność po mojej stronie, dzięki za

poświęcony czas!

Baertek Kuczak, Sam O'Black

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

HMP: Jak widzę hasło Detroit Rock City

wciąż w pewnym sensie obowiązuje, skoro

na debiutanckiej EP "Cold Future" zamieściliście

utwór "Motor City"?

Justin Kaye: Tak, wszyscy jesteśmy fanami

Kiss, nawet większymi niż MC5. Można

więc powiedzieć, że nasze wpływy są na naszych

rękawach (gdybyśmy mieli rękawy, to

znaczy… jakbyśmy nosiliśmy koszule). Ale

ten kawałek "Motor City" została zaktualizowany

przy okazji nowego utworu "Fight For

Your Love". Tekst nie pasował do naszego nowego

kierunku, ponadto został napisany

przez wcześniejszego perkusistę. Niezależnie

od tego scena rockowa Motor City jest zapisana

w naszym DNA, mimo że nikt z nas

stamtąd nie pochodzi.

Po wydaniu tego materiału skoncentrowaliście

się na pracy nad debiutanckim albumem

- mimo zmian w muzycznym biznesie

wciąż uważacie taki format za podstawowy

dla rocka?

Ta oś czasu jest w rzeczywistości nieprawidłowa.

Na początku 2017 roku nagraliśmy i

wydaliśmy bez większego rozgłosu "Cold Future",

po czym tak naprawdę czuliśmy się zagubieni.

Skończyło się na rozstaniu z naszym

perkusistą, który, dodam, nadal jest świetnym

przyjacielem. Zaczęliśmy szukać nowego

pałkera. Terrica wkroczyła w nasze życie

i podpaliła naszą muzykę. Po roku grania z

nią zdecydowaliśmy się nagrać "Eternal

Rock".

Zdajecie się więc tęsknić za tymi dawnymi,

dobrymi czasami, stąd wybranie takiej właśnie

stylistyki: czasem określanej jako hard'

n'heavy, czasem jako proto czy tradycyjny

metal?

Nie, ponieważ rock'n'roll nigdy nie umarł. Jasne,

może ostatnio nie był głównym nurtem,

ale to w porządku. Podziemie jest tam, gdzie

są zagorzali fani, których uwielbiamy. Jedyne,

czego teraz brakuje, to grania koncertów

i machania głowami z nieznajomymi.

Świadomie sięgnęliście więc do samych źródeł,

korzeni ciężkiego rocka, kiedy wszystko

było świeże, nowe i ekscytujące?

Cóż, wszystko może być świeże, nowe i ekscytujące.

Niezależnie od tego, czy jest to nowy

zespół, taki jak Spell, czy kiedy pierwszy

raz słucha się starych płyt Grand Funk.

Chodzi wyłącznie o perspektywę.

Taka zmiana stylistyki w przypadku waszego

poprzedniego zespołu Doomsower

nie była możliwa, woleliście zacząć wszy-

130

POSSESSdED STEEL


Rockowe DNA

- Rock 'n' roll nigdy nie umarł - deklaruje Justin Kaye. Akurat ja zgadzam

się z nim w 100 %, bo fakt, że dana muzyka nie była akurat na topie wcale nie

oznacza, że nikt jej nie grał. Akurat Time Rift od początku hołdowali hard'n'heavy

w formie najbardziej klasycznej z możliwych, a ich debiutancki album "Eternal

Rock" powinien zainteresować wszystkich zwolenników starego grania w duchu

przełomu lat 70. i 80.

stko od początku, pod nową nazwą i bez

dawnych obciążeń?

Dokładnie. Portland słynie z bardzo nudnych

zespołów doom/stoner i chciałem zdystansować

się od tej miałkiej sceny. Zacząłem

z Doomsower w 2008 roku, kiedy miałem

osiemnaście lat, grając to, co uważałem za

prawdziwy doom… jakby nie było metal. Nie

jakąś - wspomnianą wcześniej - odmianę stonera.

Niestety zespół podążał w tym kierunku

i bardzo mnie to zdenerwowało. Doomsower

padł i wkrótce potem narodził się

Time Rift.

przesyłu strumieniowego, ale to nie to samo,

co wrzucanie taśmy do starego kaseciaka lub

obracanie płyty winylowej na gramofonie.

Chcemy was porwać naszą muzyką, abyście

sięgnęli po nas!

Singlowy "Better Than Life" trafił na album,

ale coveru "Silver Machine" Hawkwind

już nie zamieściliście - czemu, skoro

oba utwory ukazały się w roku ubiegłym

"Eternal Rock" - można ten tytuł różnie interpretować,

a do tego, chociaż jeszcze niedawno

trudno było w to uwierzyć, od kilku

lat faktycznie jest coś na rzeczy i możemy

już mówić o renesansie popularności klasycznego

rocka?

Tytuł na pewno jest otwarty na wszelką interpretację!

Nie podoba mi się jednak określenie

"klasyczny rock". To przynajmniej dla

mnie złe określenie. Nie gramy muzyki "retro"

ani nie tęsknimy za minionymi czasami.

Gramy, co chcemy, tu i teraz.

Wasz nowy album ukazał się jako LP i CD,

jest też oczywiście wersja cyfrowa - czujecie

się pewnie dopieszczeni pod tym względem,

bo kasetę wydaliście już samodzielnie wcześniej?

Jasne, ale kaseta została wydana w małej wytwórni

Ladyhawke Records.

Była już mowa o dalszym ciągu współpracy

Muzyka jest dla was pewnie tylko hobby,

największą pasją? Jest też jednak tak, że

nawet podziemny zespół metalowy jest

swego rodzaju inwestycją, bo trzeba przecież

kupić instrumenty i inny sprzęt, są

koszty wynajęcia sali prób czy studia oraz

inne, a przecież mało który zespół może teraz

utrzymać się z grania - nie odstrasza

was to i nie zraża?

To nie jest hobby, to sposób na życie! Tak,

koszt wzmacniaczy i paczek Marshalla, miejsca

na próby oraz dobrego sprzętu do nagrywania

nie jest tani. Ale tak właśnie jest. Pracujemy

codziennie, aby zapłacić za naszą pasję.

Wielu muzyków to robi, chociaż chciałbym

być w skórze Judas Priest i móc tego

nie robić. Ale nawet oni kiedy zaczynali, mieli

też normalną pracę…

Istniejecie w sumie od niedawna, bo raptem

sześć lat, ale od początku funkcjonowania

ze-społu zabraliście się solidnie do roboty,

szybko przygotowując pierwsze demo, a po

nim EP "Cold Future" - skoro mieliście nowe

utwory, nie było co zwlekać z pokazaniem

ich światu?

"Eternal Rock" został nagrany pod koniec

grudnia 2018 roku i najpierw wydany na cały

świat w marcu 2020 roku w Ladyhawke Records,

a następnie przez Dying Victim Productions

w listopadzie 2020 roku (dodam,

że obie daty wydania przypadały na 13 w

piątek…). Chcieliśmy zrobić jak najlepiej dla

tego albumu i wydać go oficjalnie i z rozmysłem.

Nie ma nic gorszego niż zespół, który

wydaje album we wtorek na bandcampie.

Co ciekawe te materiały ukazały się

również fizycznie, a EP-ka nawet na kasecie

- tacy z was oldschoolowcy, że marzyła się

wam jej wersja również na analogowym

nośniku? Tłoczenie wersji winylowej było

droższe, więc relatywnie niskie koszty

wydania taśmy też miały tu znaczenie?

Na pewno. Winyl nie jest tani, taśmy tak.

Ale ostatecznie dobra materialne są niezbędne

dla rock and rolla. Cyfrowe wersje są

w porządku, jeśli wykorzystujesz je do

Foto: Time Rift

tylko w cyfrowej wersji?

Tak naprawdę nie ma konkretnego powodu.

"Shoot You In The Back" Motörhead z najnowszego

singla też pożałowaliście nabywcom

płyt w fizycznej postaci. A może nie

lubicie wydawać przeróbek na albumach,

uważając, że sprawdzają się tylko na singlach?

Jeśli kupisz płytę CD, możesz otrzymać "fizyczną"

wersję utworu w takiej postaci, w jakiej

się tam znajduje.

Młody zespół, praktycznie nieznany i z

trzema podziemnymi materiałami na koncie.

Zainteresowanie i oferta Dying Victims

Productions musiała was pewnie nielicho

zaskoczyć?

Tak i nie. Jestem bardzo zaszczycony, że

Florian umieścił nas w swojej wytwórni i wydał

nasz debiutancki album. Ktoś, kto mieszka

w innym kraju, na innym kontynencie, ale

kocha naszą muzykę. Nie mogę być bardziej

szczęśliwy.

z Dying Victims, o MLP albo i kolejnym

albumie z premierowym materiałem?

O tak! Album numer dwa jest obecnie w

przygotowaniu i ujrzy światło dzienne w

Dying Victims w 2021 roku.

To chyba dla was bardzo ekscytujący moment,

bo macie szansę trafić do większego

grona słuchaczy, nie tylko maniakalnych

kolekcjonerów metalowych demówek, więc

pewnie nie zamierzacie odpuszczać i dość

szybko uraczycie nas tym nowym materiałem,

skoro koncertowanie nie jest obecnie

możliwe?

Nigdy się nie poddawajcie. Świat grania muzyki

na żywo powróci, a my wtedy wyruszymy

w świat i rozpowszechnimy naszą muzykę

wśród oddanych ludzi na całym świecie!

Najlepsze dopiero nadejdzie. Wasze zdrowie!

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

TIME RIFT 131


Podnoszenie poprzeczki dla japońskiej jakości heavy metalu

Gitarzysta tokijskiego Significant Point, Gou Takeuchi, odpowiadał na

pytania w sposób chłodny, ale rzeczowy, merytoryczny i bardzo szczegółowy. Zaprezentował

pełen przegląd historii swojego heavy metalowego zespołu, począwszy

od czasów, gdy wszyscy członkowie byli jeszcze nastolatkami. Podzielił się

jedynymi w swoim rodzaju inspiracjami, jakich trudno szukać wśród innych metalowych

gitarzystów (Enka, Kobushi). Otwarcie opowiedział o swoich muzycznych

błędach i trudnościach, ale przede wszystkim wyraził głębokie zadowolenie

z właśnie wydanego albumu "Into The Storm", na którym znalazło się dziesięć

porywających kompozycji po mistrzowsku balansujących między prawdziwie metalową

szybkością a niebanalną melodyką.

dogadał się z częścią swojego ówczesnego

składu, żeby spróbować pograć metal. Zaproponowali

mi dołączenie. Wiesz, byliśmy nastolatkami

kowerującymi Metallikę i MSG,

chociaż ja już wtedy miałem własne pomysły,

takie jak zalążki utworów "Attacker" i "Danger

Zone". Wraz z upływem czasu graliśmy

coraz to więcej własnych utworów a mniej

coverów. Obecny skład ukształtował się w

2018 roku.

Wasze pierwsze demo "Attacker!" zawierające

utwory "Attacker!", "Heavy Metal

używaniem poszczególnych narzędzi. To słychać.

Nie dałem rady uzyskać satysfakcjonującego

brzmienia. Słuchając tego materiału

teraz, czuję, że brzmi to tak unikalnie,

agresywnie, pierwotnie. Rozdawaliśmy to demo

bezpłatnie podczas naszych koncertów, i

faktycznie dostawaliśmy dzięki niemu więcej

propozycji występów, co zaś dodawało mi pewności

siebie.

Jak opisałbyś muzyczną ewolucję Significant

Point od tamtego czasu do dziś?

Na samym początku komponowałem impulsywnie.

Pierwotna energia była i jest najważniejsza,

z tą różnicą, że teraz potrafię

spojrzeć na muzykę z totalnie innej perspektywy.

Niesamowicie rozwinąłem się jako

twórca. Wiesz, to nie jest tak, że konkurujemy

z jakimiś innymi zespołami, nikogo nie

traktujemy jako rywala. Staramy się przekraczać

poziom, który sami sobie postawiliśmy,

stawać się lepszymi muzykami niż

sami byliśmy dnia poprzedniego. Najważniejszą

sprawą jest, aby jakość naszej muzyki

osiągała pożądany przez nas, coraz to wyższy

poziom. Zakres różnorodności moich kompozycji

drastycznie wzrósł odkąd to sobie

uświadomiłem. Przyjmując takie podejście

do muzycznego postępu i realizując założone

cele, osiągamy swoistą spójność i wypracowujemy

muzyczną tożsamość Significant Point.

Nagrywałem "Into the Storm" właśnie z

takim nastawieniem. Myślę, że moje postępy

objawiły się dosadnie w brzmieniu longplaya.

HMP: Cześć. Significant Point jest heavy

metalowym zespołem z Tokyo. Proszę o

kilka słów o Was tytułem wstępu zwłaszcza

dla czytelników, którzy słyszą tę nazwę

po raz pierwszy.

Gou Takeuchi: Cześć. Jestem gitarzystą i

kompozytorem Significant Point. Zespół

ten powstał w marcu 2011, kiedy wszyscy

byliśmy kumplami ze szkolnej ławki. Od tego

czasu zaszło trochę zmian w składzie, a obecnie

nasz line-up prezentuje się następująco:

Gou Takeuchi (gitara), Kazuki Kuwagaki

(gitara), Kazuhiro Watanabe (bas), Itormentor

(perkusja). Gitarzyści są oryginalnymi

członkami od samego początku. Minęło

dziesięć lat odkąd zaczęliśmy muzyczną

przygodę.

Pozwól więc, że zadam Ci kilka pytań dotyczących

Waszej historii. Co utkwiło Ci w

pamięci z samego początku Significant

Point?

Jasne. Bardzo dobrze pamiętam, jak zaczynaliśmy.

No więc było to dziesięć lat temu.

Kazuki grał w innym zespole, ale nie heavy

metal. Ja zaś grałem covery heavy metalowe

w Seikima II. Tamten zespół Kazukiego

rozsypał się w pewnym momencie, a ponieważ

on zawsze chciał grać metal, no więc

Foto: Significant Point

Master" i "Danger Zone" ukazało się w

2014r. Co konkretnie chcieliście osiągnąć za

sprawą tego wydawnictwa? Czy np. wpłynęło

ono na częstotliwość Waszych koncertów?

W tamtym okresie czuliśmy, że nasz skład

jest w miarę ogarnięty i że jesteśmy gotowi

do wyjścia z bunkra. Wyszło mi, że potrzebujemy

demo CD. Nagraliśmy te trzy kawałki,

które stanowiły wtedy naszą autorską

część setlisty koncertowej. Nagrywaliśmy

sami, to ja zrobiłem wszystko od miksu po

mastering, a że nie miałem o tym pojęcia?

Nie wiedziałem, jak to się robi, więc improwizowałem

i uczyłem się w biegu. Miałem

problem z właściwym

W międzyczasie wydaliście jeszcze koncertówkę

"Live at Tokyo" in 2017. Jaki był

ten występ? Czy był on wyjątkowy z jakiegoś

konkretnego powodu?

Rzeczony koncert odbył się w Akihabara,

Tokyo. Jego wyjątkowość odnosi się do reaktywacji

Significant Point - było to nasze

pierwsze show od dwóch lat, w nowym składzie!

W zasadzie nie mięliśmy wtedy stałego

basisty, więc zwróciliśmy się do Hamashima

z Outbreak Riot z prośbą o wsparcie. Nasz

problem wziął się stąd, że w Japonii naprawdę

mało kto chce grać old schoolowy heavy

metal. Ciężko jest znaleźć odpowiednich

muzyków, którzy mogliby do nas dołączyć,

więc to trwa. W takiej sytuacji cieszyliśmy się

z możliwości kontynuacji aktywności Significant

Point i postanowiliśmy to utrwalić.

Kiedy wysłuchałem, co nagraliśmy, okazało

się, że jakość jest na tyle dobra, że warto to

wydać oficjalnie jako samodzielnie wyprodukowaną

koncertówkę. Znów dodała mi ona

pewności siebie, że jesteśmy w stanie brnąć

dalej w heavy metal. Podsumowując, zarejestrowane

show było dla mnie wyjątkowe.

Jeszcze przed "Into the Storm", ukazał się

vinyl singiel "Attacker/Danger Zone" (Inferno

Records, 2018). "Attacker" brzmi w

mojej opinii agresywniej zaś "Danger Zone"

wydaje się bardziej zaawansowane jeśli

chodzi o gitary.

Te dwa utwory znalazły się już na demie w

2014 roku, ale jak Ci wspomniałem, z kiepskim

brzmieniem. Tym razem zależało nam

na uzyskaniu lepszej jakości w studio. Zarejestrowaliśmy

je w tym samym składzie, co

"Live At Tokyo". Zmieniliśmy solówkę gitarową

w "Attacker" w porównaniu do wersji z

dema, prezentując podwójny atak gitarowy w

132

SIGNIFICANT POINT


stylu Judas Priest. Całe "Attacker" jest tu

zresztą zagrane szybciej i znacznie agresywniej.

"Danger Zone" to chyba nasza najstarsza

kompozycja w ogóle, perfekcyjnie pasująca

na zakończenie koncertów. Wprawdzie

główny motyw jest prosty, ale już gitarowe

riffy bardzo trudne technicznie - prawe ręce

gitarzystów wyjątkowo dużo pikują. Solo w

"Danger Zone" jest bardzo melodyjne. Dodam

jeszcze, że nawiązaliśmy kontakt z Inferno

Records oraz jego właścicielem Fabienem

dopiero po zakończeniu nagrania i wypuszczenie

7EP było wspólną decyzją, za co

jesteśmy im naprawdę wdzięczni.

Waszym obecnym labelem jest Dying Victims

Production. Czy jesteście zadowoleni

z otrzymywanego od nich wsparcia?

Dying Victims Productions zaoferowało

nam w 2019 roku możliwość wydania dużego

longplaya. Byliśmy szczęśliwi z otrzymania

takiej propozycji i od razu przystąpiliśmy

do pracy. To super sprawa wydać u nich

album. Zawsze nas bardzo wspierają i nie

mógłbym być bardziej zadowolony. Nie możemy

się doczekać, kiedy płyta ostatecznie

się ukaże w lutym 2021r.!

Wyobrażam sobie, że premiera debiutanckiego

dużego longplay'a jest dla Was ekscytująca,

zwłaszcza po tylu latach!

Bez kitu, jesteśmy rozradowani! To było całe

dziesięć lat odkąd Significant Point powstał

i oto teraz mamy debiutancki duży longplay.

Napisałem sporo kawałków przez te wszystkie

lata i wybrałem 10 najlepszych na "Into

the Storm". Są tutaj starsze numery jak

"Attacker" i "Danger Zone", jak również nowsze

jak "Heavy Attack" czy też "Into the

Storm". Mam nadzieję, że słuchając tego albumu,

Ty również poczujesz, że stanowi on

owoce 10 lat historii zespołu. Zależało mi

przy tym, aby stworzyć taki album, którego

dobrze się słucha jako całość lub fragmentami.

To nie miał być album konceptualny.

Niczym jedna książka z różnymi niepo-wiązanymi

historiami, mamy tutaj jeden album

muzyczny z wieloma niepowiązanymi heavy

metalowymi utworami. Doświadczenie tworzenia

"Into the Storm" było z pewnością

wyzwaniem, ale cieszę się, że zrobiłem to dobrze.

Foto: Significant Point

Foto: Significant Point

Powiedz proszę nieco więcej o Waszej pracy

nad "Into the Storm". Ile czasu Wam to

zajęło? Kto był producentem? Jaką atmosfera

panowała w studiu?

Nagrywanie trwało między marcem 2019r. a

wrześniem 2020r., czyli szmat czasu, aż półtorej

roku. Pracowaliśmy w Studio Sun w japońskim

mieście Nishi-Funabaski (około 20

km na wschód od centrum Tokyo - przyp.

red.) z inżynierem Ashu Ito, który włożył w

swoje zadanie tyle samo pasji, co sam zespół.

Umiejętności naszego producenta były kluczowe

dla jakości "Into the Storm". Ze

względu na obecny brak stałego wokalisty w

składzie Significant Point, zaprosiliśmy George'a

Itoh'a (Risingfall / Military Shadow)

żeby zaśpiewał gościnnie wszystkie utwory.

Ma znakomity głos. Jesteśmy wdzięczni jemu

oraz członkom jego zespołów za akceptację

zaproszenia na sesję. Atmosferę oceniłbym

bardzo pozytywnie. Wszyscy mieliśmy jedną

dewizę: "zrobić świetny album". Podsumowując:

ekscytujące i wspaniałe doświadczenie.

Jako osoba, która wysłuchała "Into the

Storm" zaledwie kilkanaście razy i dopiero

co zapoznała się z tematem, chciałbym podzielić

się z Tobą własną opinią: jest dzika,

nieposkromiona, agresywnie speed metalowa

moc; autentycznie, konkretnie, ostro, nie

ma pierdolenia trzeba napierdalać.

Dziękuję. Ale zauważ, że połączyliśmy dwie

rzeczy: speed metal ("Attacker", "Into The

Storm") i melodie ("You've Got The Power" i

"Night Of The Axe"). Usiłowaliśmy ścigać się

sami ze sobą i grać te speed metalowe rzeczy

najszybciej jak się da. Naprawdę staraliśmy

się wręcz przekroczyć granice własnych możliwości,

poprzeczka była ustawiona bardzo

wysoko. Widać to zwłaszcza w "Attacker",

gdzie tempo jest niemal takie samo jak podczas

koncertów, świetna sprawa. Pomimo tego

nie stroniliśmy od eksperymentów np. tytułowe

"Into The Storm" to jedyny kawałek z

tekstami po japońsku zamiast po angielsku.

Jest taki japoński gatunek muzyczny enka

(zainteresowanym proponuję sprawdzić

Kiyoshi Hikawa - przyp. red.) z unikalnym,

mocnym vibrato i stylem śpiewania nazywanym

kobushi. Wspomniane japońskie liryki

w "Into The Storm" bardzo pasują do kobushi.

Chciałem to uchwycić. Także chodzi mi

o tego rodzaju eksperymenty. Jednocześnie

album jest spójny muzycznie i konkretnie

metalowy. Myślę, że to wszystko wpływa na

dynamikę brzmienia "Into the Storm".

Faktycznie, oprócz speed metalu mamy też

choćby wolniejszy fragment następujący po

świetnym solo w "Night of the Axe". Wybija

się instrumentalny fragment w tym

utworze. Uwielbiam.

Dzięki. Również go lubię. Chciałem uczynić

ostatni okrzyk w "Night of the Axe" najwspanialszym

momentem tej kompozycji, więc w

celu jego podkreślenia dodałem spokojniejszą

część tuż przed nim. Myślę, że naprawdę dobrze

to wyszło.

A który fragment gitarowy jest najbardziej

zaawansowany technicznie w Twoim wykonaniu?

Muszę tutaj podkreślić, że tworzę sola gitarowe

z zamiarem, aby stanowiły swego rodzaju

dodatkowy utwór wewnątrz innego

utworu. Technika ma za zadanie jedynie

wspomagać melodię a to właśnie dobra melodia

pełni nadrzędną rolę. Teraz odpowiadając

na Twoje pytanie, najtrudniejszy technicznie

fragment jest w tytułowym "Into The

Storm". Chciałem zagrać podniosłe gitarowe

SIGNIFICANT POINT 133


Foto: Significant Point

solo w tym kawałku. W tym celu zdecydowałem

się użyć elementy muzyki klasycznej,

a mianowicie stworzyć efekt dialogu pomiędzy

dwoma gitarami zmierzającymi do potężnego

unisono. Próbowałem tego po raz pierwszy

i jestem zadowolony z efektu końcowego.

"You've got the Power" wydaje mi się najbardziej

chwytliwe. Czy będziecie kontynuować

więcej rzeczy w podobnym stylu w

przyszłości?

Ten utwór został zainspirowany hard rockiem

i był pierwszym ukończonym przeze

mnie utworem z kategorii tych bardziej melodyjnych

na "Into The Storm". Bardzo ważna

część albumu. Tuż przed nim jest bardzo

szybki "Heavy Attack", co perfekcyjnie kontrastuje

z "You've got the Power". W celu ich

dodatkowego sparowania użyłem podobnego

sposobu rozwoju akordów w obu utworach.

A w części solowej "You've go the Power" starałem

się uzyskać efekt jakby gitara śpiewała.

Będę starał się kontynuować taki miks melodii

i szybkości w przyszłości.

Dlaczego nie zamieściliście "Heavy Metal

Master" ani "Resurrection" na "Into The

Storm"?

Początkowo chciałem to zrobić, ale miałem

tak wiele innych dobrych pomysłów i utworów,

że potrzebowałem dokonać selekcji.

Biorąc pod uwagę ogólny wydźwięk całości

oraz równowagę pomiędzy szybkimi a melodyjnymi

piosenkami, zdecydowałem się je

odrzucić. Ta decyzja była bardzo starannie

przeze mnie przemyślana ze względu na jej

doniosłe znaczenie dla charakteru "Into The

Storm".

A jak należy rozumieć nazwę Significant

Point?

Kazuki wybrał tą nazwę. Na samym początku

istnienia zespołu szukaliśmy słowa, które

byłoby nietypowe i miałoby szansę wywrzeć

wrażenie. Kazuki interesował

się wtedy fizyką i napotkał na

termin fizyczny "significant

point". Powiedział nam, że jest

to taki fragment teorii, która ją

podważa albo czyni nieużyteczną.

Przykład: czarna dziura

dla ogólnej teorii względności.

Myślałem, że to wyrażenie będzie

niezapomniane i brzmi

cool, a znaczenie jest spoko.

No więc tak zaczęliśmy nazywać

zespół. Co ciekawe, kilka

lat później dowiedziałem się,

że pomyliłem termin, doszło

do nieporozumienia, no bo

wiesz, to by był raczej "singular

point" lub "singularity",

podczas gdy "significant point"

znaczy coś kompletnie innego.

Significant point to tak naprawdę

termin z lotnictwa (położenie

geograficzne samolotu w

trakcie lotu, wykorzystywane

w celu nawigacji - przyp. red.).

Ale ta omyłka nie ma znaczenia.

Significant Point jako

nazwa zespołu brzmi lepiej,

nie zmienialiśmy tego.

Twoje główne muzyczne inspiracje?

Michael Schenker jest najbardziej cenionym

przeze mnie gitarzystą. Dorastałem słuchając

jego solówek gitarowych w "Rock Bottom",

"Love To Love", "Lookig For Love" itd.

Jak widzisz, lubię emocjonalne brzmienie gitar,

tak jak u Michaela Schenkera. Jeśli chodzi

o bardziej zaawansowane podejście do

gitary, wskazałbym na inspirację Brianem

May'em. Zespoły: Judas Priest, Iron Maiden,

Savage Grace, Metal Church, Cloven

Hoof, Shok Paris, Liege Lord, Sinner,

Agent Steel, Sortilege, Omen, Grim Reaper,

Rainbow, Scorpions, UFO, MSG. Zespoły

japońskie: Loudness, Wolf, Aion, Anthem,

Dementia, Crowley, X, Prowler,

Hurry Scuary, Vow Wow, Mari Hamada,

Kuni, Flatbacker, Earthshaker, Salem.

Jake są Twoje plany na przyszłość? Kiedy

możemy spodziewać się następcy "Into The

Storm"?

Mam kilka interesujących pomysłów na nowe

utwory. Dopracuję je a następnie podzielę

się nimi ze światem, gdy już będą gotowe. Na

pewno zajmie mi to trochę czasu, ale to będzie

dobrze wykorzystany czas ze znakomitymi

efektami.

Dziękuję za ułatwienie mi właściwego odbioru

Waszej muzyki. Wszystkiego dobrego

w przyszłości.

Dziękuję.

Sam O'Black

HMP: Powiedzieliście, że "Throne of Inquity"

ma "pomóc wprowadzić fanów w nasze

najbliższe pełne wydawnictwo". Chyba

nie spodziewacie się, że to zdanie zostanie

niezauważone (śmiech). Czy mamy rozumieć,

że prace nad nowym albumem są już

na ukończeniu?

Freddie Vidales: Jesteśmy blisko ukończenia.

Matt Barlow: To zdecydowanie wprowadzenie

i zdecydowanie chcieliśmy, abyś to zauważył

(śmiech). Pomyśleliśmy, że ta piosenka

da ludziom wgląd w to, czego mogą się

spodziewać.

Kiedy możemy się go spodziewać?

Freddie Vidales: Musiałbyś skonsultować

się z naszą wytwórnią Rock of Angels Records,

ale myślę, że można bezpiecznie powiedzieć,

że przed latem.

Matt Barlow: Mamy nadzieję, że nastąpi to

przed latem, ale jeśli termin zostanie przesunięty

w czasie, jestem pewien, że zostanie

wydany tak szybko, jak to możliwe.

Czekamy z niecierpliwością! Uchylicie rąbka

tajemnicy czego się spodziewać? Na

podstawie "Throne of Inquity" brzmi to

bardzo obiecująco.

Matt Barlow: Podobnie jak w przypadku

całej twórczości Ashes of Ares, przez płytę

przewijają się podobne motywy. To nie jest

album koncepcyjny, ale są pomysły, które są

powiązane, a nawet łączą się z poprzednimi

płytami.

"Throne of Inquity" to bardzo majestatyczny

i mroczny utwór. Słyszę tu sporo ducha

Iced Earth z czasu "Burnt Offerings".

Jakie były tym razem wasze inspiracje -

zarówno tekstowe, jak muzyczne?

Freddie Vidales: Muzycznie inspiracje pochodzą

od Slayera, Death i Kinga Diamonda

(oraz małego Easter Egg'a od Kiss).

Matt Barlow: Inspiracja do tekstów faktycznie

pochodzi z naszego pierwszego albumu.

Jednooki Król zasiada na tronie. Poza

tym pozwolę słuchaczowi wyciągnąć własne

wnioski.

Czyli jak rozumiem nie jest to twór samodzielny,

opowiadający osobną historię, a

raczej zapowiedź czegoś pełniejszego? Czy

pojawi się w ogóle na najbliższej płycie?

Freddie Vidales: Zostanie włączony jako jeden

z utworów na nowym albumie.

Matt Barlow: Na następnej płycie będą wątki,

które wpasowują się do tego tematu, ale

nie są konceptualne.

134

SIGNIFICANT POINT


Przechodząc do reszty repertuaru - dobór

artystów których utwory coverujecie nie jest

oczywisty. Na "Well of Souls" był to Chris

Cornell, tu mamy Chicago i Kansas. Nie

idziecie na łatwiznę biorąc na warsztat numery

z metalowego poletka. Czym się sugerujecie

przy ich doborze?

Freddie Vidales: Bardziej interesuje mnie

wzięcie czegoś niemetalowego i stworzenie z

tego czegoś ciężkiego. To fajne wyzwanie i

moim zdaniem bardziej satysfakcjonujące.

Matt Barlow: Myślę, że to naprawdę ważne,

by doceniać artystów spoza "metalowego

świata", którzy nas zainspirowali. Ludzie powinni

rozpoznawać dobrą muzykę, bez

względu na to, czego najczęściej słuchają lub

z czym się utożsamiają.

Jednooki Król zasiada na tronie

Matta Barlowa raczej nikomu z fanów tradycyjnego metalu przedstawiać

nie trzeba. Iced Earth to marka rozpoznawalna chyba najlepiej z okresu, kiedy to

właśnie on dzierżył w niej mikrofon. Freddie Vidales pojawił się tam co prawda

kilka lat po jego odejściu, ale duch zespołu pozostał w nich obydwu na tyle silnie,

że gdy postanowili połączyć siły, powstał projekt bardzo wyraźnie nawiązujący do

wiekopomnych dzieł w stylu "Burnt Offerings" czy "Something Wicked This Way

Comes". Tak jest i w przypadku nowej EP, która - jak sami muzycy przyznają - jest

zapowiedzią nadchodzącego wielkimi krokami pełnego albumu. Miałem możliwość

porozmawiać z tym amerykańskim duetem i dyskretnie podpytać o szczegóły

przyszłego wydawnictwa. Odpowiedzi były dosyć oszczędne i nierzadko enigmatyczne,

ale kilka kart z talii Ashes of Ares zostało z pewnością odkrytych…

dystans społeczny, zanim to było modne.

To już druga Wasza okładka autorstwa

Kamila Pietruczynika. Nie mógłbym pominąć

postaci tak zdolnego krajanina. Jak

układa się Wasza współpraca? Jak w ogóle

czasach Iced Eearth dotykaliście co prawda

tematów religijnych, ale raczej nie od strony

pro-chrześcijańskiej.

Matt Barlow: Nie wiem, stary. Zawsze starałem

się być bardzo otwarty, jeśli chodzi o

wolność religijną. To nie musi mieć nic

wspólnego z moją decyzją o ponownym wyobrażeniu

sobie świątecznych piosenek. Po

prostu zawsze lubiłem kolędy i muzykę bożonarodzeniową.

Miniony rok do łatwych nie należał, również

dla branży muzycznej, ale jedno trzeba

przyznać - muzycy odcięci od możliwości

koncertowania pozamykali się w studiach

i owocem tego jest prawdziwy wysyp świetnych

albumów! Macie jakichś faworytów

na album roku 2020?

Matt Barlow: Przez ten rok również byliśmy

w trybie pracy, więc tak naprawdę nie słuchałem

zbyt wielu rzeczy poza tym, nad

czym pracowałem.

Planujecie trasę koncertową gdy tylko sytuacja

z pandemią się uspokoi?

Kansas i Chicago to kwintesencja amerykańskiego

grania. Tę "amerykańskość" czułem

też zawsze w waszej twórczości - czy

to z Iced Earth, czy Ashes of Ares.

Matt Barlow: Tak, to prawda. Jesteśmy

Amerykanami na dobre i na złe, i nie czujemy

się winni z tego powodu (śmiech).

Piękna postawa! Co do składu Ashes of

Ares - uzupełnili go tym razem Kyle Taylor

i Ray Hunter. Pierwszego z nich znamy z

Infusion, drugiego, z mało znanego zespołu

Wild Child. Jak wyglądał wybór muzyków

sesyjnych? Opowiedzcie o Waszej współpracy.

Freddie Vidales: Kyle i ja jesteśmy przyjaciółmi

od czasów szkolnych i gramy razem

dość długo (z przerwami). Ponieważ zagrał z

nami kilka koncertów na żywo i mieszka blisko

mnie, poproszenie go o zrobienie EPki

wydawało się oczywistym wyborem. Raya

poznałem przez Matta, kiedy Matt i ja siedzieliśmy

z jego zespołem Bastion's Wake

na przyjęciu urodzinowym Matta. "Dust in

the Wind" było dodane do EP w ostatniej

chwili, więc skontaktowałem się z Rayem,

ponieważ jest on bardzo utalentowanym muzykiem,

a ponadto ma możliwość szybkiego

nagrania świetnie brzmiących ścieżek gitary

akustycznej

Jak radziliście sobie z sytuacją pandemii?

Czy mieliście możliwość widywać się osobiście

i grać wspólne próby, czy wszystko

odbywało się drogą online?

Freddie Vidales: Matt i ja mieszkamy po

przeciwnych stronach Stanów Zjednoczonych,

więc wszystko zostało zrobione online.

Matt Barlow: Freddie i ja praktykowaliśmy

Foto: Ashes Of Ares

na siebie natrafiliście?

Matt Barlow: Znam Kamila od dawna. Zaczął

robić fanarty dla Iced Earth wiele lat temu.

Miałem okazję go poznać, gdy byłem w

trasie po Polsce i cały czas utrzymywaliśmy

kontakt. Zaoferował swoje usługi Ashes of

Ares kilka lat temu, a Freddie i ja pokochaliśmy

jego prace. Jesteśmy bardzo szczęśliwi,

że jest częścią naszego zespołu kreatywnego!

Czy jest szansa, że "Throne of Inquity"

ukaże się na CD?

Freddie Vidales: Nie jesteśmy pewni. To raczej

pytanie do wydawcy.

Z innej beczki - Matt, muszę zadać Ci jedno

pytanie które mocno mnie nurtuje, a dotyczy

Twojego pobocznego projektu z Jonem

Schafferem. Szczerze mówiąc to jedne

z najlepszych "metalowych kolęd" jakie

dane mi było słyszeć. Zaskakuje natomiast

sam fakt, że wzięliście je na warsztat. Już w

Freddie Vidales: To zależy od wielu rzeczy,

ale nie będę o nich mówił. Nie chcę przypadkiem

otworzyć puszki Pandory (śmiech)!

Ale pozwolę sobie na jeszcze jedno pytanie

w tym temacie, zakładające że ta puszka się

nie otworzy i koncerty zostaną odblokowane

- są szanse że w końcu zobaczymy

Was w Polsce?

Freddie Vidales: Mamy nadzieję, że w pewnym

momencie się to uda. Chcielibyśmy

zagrać w prawie każdym miejscu, w którym

będą chcieli nas.

Matt Barlow: To byłoby niesamowite!!! Jeśli

to zrobimy, na pewno spędzimy trochę czasu

z Kamilem!

Gorąco na to liczę! Dzięki za rozmowę!

Piotr Jakóbczyk

SHES OF ARES 135


HMP: Cześć Wam. Jak się czujecie zaraz

po wydaniu pierwszego pełnego albumu

Midnight Spell "Sky Destroyer"?

Paolo Velazquez: Cześć! Jestem bardzo

podekscytowany nową płytą. Cała ciężka

praca w końcu zbiera efekty.

Brian Wilson: Czuję się świetnie! To był

moment, na który długo czekałem i nie

mógłbym być bardziej zadowolony z tego, co

się ukazało.

The Hammer: Jestem bardzo podekscytowany

wydaniem naszego debiutu! Od jakiegoś

czasu oczekiwałem tego z niecierpliwością.

Pierwsze reakcje waszych fanów na "Sky

Destroyer" wyglądają niesamowicie. Ludzie

piszą na Facebooku: "świetny album",

"wspaniały album", "taki banger!" a i niektórzy

wypytują o wersję winylową. Czy

Nieubłagana siła czystego

metalu w najprawdziwszej

formie

Czy naszą Planetę Ziemia czeka

wkrótce niszczycielska katastrofa

spadająca z nieba? Nie bójmy się pisać i

czytać o rzeczach ważnych, nawet gdyby

miało to coś wspólnego z zaklęciami o

północy. Nie lękajmy się spojrzeć prosto

w twarz nieubłaganej sile w najprawdziwszej

formie. Musimy utrzymać dziedzictwo

metalu wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Jako że wiele rzeczy jest obecnie

dużo łatwiej powiedzieć, niż zrobić, proponuję zacząć od dobrego muzycznego

podkładu pod tego rodzaju tematy. Amerykanie z Midnight Spell debiutują właśnie

ze swoim pierwszym, bardzo pozytywnie przyjmowanym przez słuchaczy,

albumem "Sky Destroyer". Jest to propozycja dla miłośników tradycyjnego heavy

metalu, chętnych do zapoznania się z czymś nowym, świeżym i piekielnie dobrze

rokującym na przyszłość. Na pytania odpowiadali: perkusista i założyciel zespołu

Brian Wilson, gitarzysta The Hammer oraz woka-lista Paolo Velazquez. Bardzo

młodzi, bezkompromisowi muzycy, ale już z perfe-kcyjnie wyszlifowanym warsztatem,

z niespożytym wigorem, mnóstwem oryginalnych pomysłów i poczuciem

misji niesienia pochodni prawdziwego heavy metalu. Jak sami przyznają i wielokrotnie

podkreślają w niniejszym wywiadzie, nie chcą być kolejnym Judas Priest

ani kolejnym Iron Maiden, lecz pierwszym i jedynym w swoim rodzaju Midnight

Spell.

zdajecie sobie sprawę, jak wiele radości dostarczacie

swoim słuchaczom? Istnieje niezliczona

liczba innych albumów do posłuchania,

ale wasza muzyka wciąż potrafi

przyciągnąć uwagę i zrobić różnicę we

współczesnym krajobrazie heavy metalu.

The Hammer: Z tego, co widziałem, reakcje

były bardzo pozytywne!

Brian Wilson: Cieszę się, że ludzie polubili

Foto: Midnight Spell

"Sky Destroyer" tak samo jak i my. W dzisiejszych

czasach tak trudno się wyróżnić, że

jest to wręcz zaszczyt, że tak wiele osób decyduje

się nas słuchać.

Paolo Velazquez: Od samego początku wiedziałem,

że gramy muzykę z potencjałem.

Czasami to, co kompozytor słyszy w myślach,

nie przekłada się odpowiednio na odbiór

słuchacza, ale świetną sprawą jest, że -

sądząc po reakcjach odbiorców - przy ogromnej

liczbie niesamowitych nowych zespołów,

my też mamy coś ciekawego do zaoferowania.

Jesteśmy z tego bardzo zadowoleni i zaszczyceni.

Według notatki prasowej Iron Oxide Records,

Midnight Spell to "nieubłagana siła

czystego heavy metalu w najprawdziwszej

formie". Kiedy słuchamy "Sky Destroyer"

staje się to od razu oczywiste. Jak doszło do

ulokowania się Waszej muzyki w takiej formie

muzycznej ekspresji?

Brian Wilson: To była wizja, którą miałem,

odkąd byłem nastolatkiem. Zawsze najbardziej

inspirowała mnie muzyka zespołów

NWOBHM i cały ten klasyczny heavy metal,

który wszyscy znamy i kochamy. Grałem

wcześniej w wielu zespołach i próbowałem

pokierować kilkoma z nich w tym kierunku,

ale nigdy to nie wyszło, więc postanowiłem

założyć własny zespół. To była bardzo długa

ewolucja, ostatecznie powstało Midnight

Spell i brzmimy tak, jak brzmimy. Poza tym

dla mnie heavy metal ma być mocnym i nieubłaganym

uderzeniem, więc tak konsekwentnie

gramy.

Paolo Velazquez: Możemy szczerze powiedzieć,

że bez naszych inspiracji ta płyta nie

byłaby w ogóle możliwa do zrealizowania.

Każdemu członkowi zespołu udało się zaimplementować

w tym gatunku część tego, co

kocha najbardziej. Wiedzieliśmy, co chcemy

zrobić i jak to zrobić, ponieważ naszym obowiązkiem

jest nieść pochodnię prawdziwego

heavy metalu.

A w jakich okolicznościach w ogóle poznaliście

się? Czy możecie obecnie powiedzieć,

że tworzycie taki dream-team?

Brian Wilson: Wszyscy znamy się od lat,

grając w różnych zespołach z tej samej sceny.

Praktycznie wiedziałem, kogo chcę w zespole

od pierwszego dnia; w zasadzie jest to mój

dream-team, dokładnie tak, jak to określiłeś.

Wiedziałem, że jeśli uda mi się zebrać naszą

piątkę w tym samym pokoju, moglibyśmy

zrobić niesamowite rzeczy i na szczęście udało

mi się ich wszystkich zobaczyć na pokładzie.

The Hammer: Brian zapytał mnie kilka lat

temu na koncercie, na którym grałem z lokalnym

zespołem, czy byłbym zainteresowany

założeniem oldschoolowego zespołu heavy

metalowego. Zgodziłem się i byłem bardzo

podekscytowany. Jammowaliśmy przez chwilę,

zanim dołączyli pozostali członkowie. To

był trochę długi proces, ale świetnie się ułożyło

formowanie składu i teraz czujemy, że

mamy najlepszy możliwy skład. Powiedziałbym,

że najlepszy w całej Południowej Florydzie!

Brian Wilson: Właściwie wiedziałem, że

The Hammer był niezastąpiony dla zespołu,

odkąd pewnego wieczoru jammowaliśmy w

domu wspólnego znajomego, a on zaczął grać

"Play it Loud" z repertuaru Saxon. To było

dokładnie to, czego szukałem. Basista Cam

odrzucił na początku propozycję dołączenia,

ale po pewnym czasie się zdecydował.

Paolo Velazquez: Wcześniej grałem z Brianem

w innym moim projekcie na jednym

koncercie i podczas prób wspomniał o tym,

że pracuje nad nowym zespołem. Niedługo

potem zaczęliśmy razem pracować.

Perkusista Brian Wilson wydaje się być

136

MIDNIGHT SPELL


najbardziej doświadczonym muzykiem spośród

was, mimo że ma zaledwie 24 lata.

Pomimo tego w żadnym razie nie powiedziałbym,

że Wasze łomoczące bębny są

wiodącym instrumentem na "Sky Destroyer".

Album brzmi w moim odczuciu bardzo

zespołowo, bez wybijającego się ogniwa.

Czy utrzymujecie w tym celu jakieś szczególnie

demokratyczne zasady, czy też jest

to po prostu naturalny efekt wspólnego grania?

Paolo Velazquez: Uważanie Briana jako siły

napędowej zespołu jest satysfakcjonujące,

jeśli mogę tak powiedzieć. Pomimo tego, cieszę

się, że wszyscy w zespole są bardzo zaangażowani.

Byliśmy przyjaciółmi, zanim wszystko

się zaczęło, co ułatwia sprawę.

The Hammer: Brian ma solidne doświadczenie

i dobrą reputację na scenie heavy metalowej,

zarówno lokalnej, jak i krajowej. Zespół

jest dość demokratyczny w pisaniu i podejmowaniu

większości decyzji. Jest właściwa

chemia pomiędzy nami, zarówno osobiście,

jak i muzycznie.

Zwraca uwagę, jak pewnie operujecie instrumentami.

Niektóre solówki brzmią wybitnie,

wokale są fantastyczne, a wszystkie

kompozycje są pełne ciekawych pomysłów.

Jak osiągnęliście taki poziom biegłości?

Czy nauka warsztatu była długa, żmudna i

wyczerpująca?

Brian Wilson: Nie akceptowałem żadnego

kompromisu, kiedy tworzyłem zespół Midnight

Spell. Zwerbowałem najlepszych muzyków,

jakich znałem. To powiedziawszy,

jestem również pewien, że spędziliśmy wiele

lat szlifując warsztat w naszych domach.

The Hammer: Wszyscy mamy doświadczenie

z naszymi instrumentami. Każdy od lat

występuje we własnych projektach.

Pozwólcie, że zapytam was trochę więcej o

samą płytę "Sky Destroyer". Pierwszą rzeczą,

którą wszyscy fani zauważają przed

otwarciem pudełka z CD, jest zawsze

okładka. Wasza została stworzone przez

Roberta Toderico (Tygers Of Pan Tang,

Quartz, Mythra) i przedstawia... No właśnie,

co to takiego?

Brian Wilson: Ta grafika odnosi się do tekstu

utworu tytułowego, który zaproponował

Foto: Midnight Spell

Paulo. Myślę, Paulo

wyszedł również z

koncepcją samej grafiki.

To ja jestem głównym

autorem tekstów

w zespole, ale to nie

znaczy, że nie zawdzięczam

Paulo wielu

inspiracji. Pamiętam,

kiedy wspomniał Sky

Destroyer jako potencjalny

tytuł piosenki,

to od razu wiedziałem,

że będzie to utwór tytułowy

na album. Chodzi

o demona, który

przybywa z nieba i

niszczy wszystko na

swojej drodze.

Paolo Velazquez:

Kiedy zadeklarowaliśmy,

że taki będzie tytuł

albumu, wiedzieliśmy,

że okładka albumu

musi mieć podejście

"prosto w twarz".

Wiedzieliśmy też, że

chcemy czegoś nienaturalnego.

A kiedy Roberto

pokazał nam

Foto: Midnight Spell

pierwszy szkic, byliśmy

pod wrażeniem, ponieważ niesamowicie

przedstawił naszą ideę. To dla nas zaszczyt,

cieszymy się, że jego talent odcisnął się na

naszym debiucie.

W moich oczach ta okładka przedstawia

coś spadającego z nieba, co mogłoby potencjalnie

zniszczyć Ziemię. Tymczasem znalazłem

taką ciekawostkę, że według

NASA, możliwe zderzenie asteroidy 2019

JF1 z Ziemią może nastąpić 6 maja 2022

roku. Mogłoby to spowodować eksplozję równą

230 kilotonom dynamitu. Czy zastanawialiście

się może nad poświęceniem swojego

debiutanckiego albumu tego typu wizjom?

Heavy metal jest tak potężny, że może

zniszczyć Asteroidę. Przynajmniej moglibyśmy

spróbować!

Brian Wilson: O to właśnie nam chodzi! Ziemia

jest domeną "Sky Destroyer". Podchodzimy

do tematu na serio.

Paolo Velazquez: Jak mówi piosenka: Face

Disaster. Próbowaliśmy stworzyć coś niszczycielskiego

i nie z tego świata... A jeśli to o

czym mówisz naprawdę się wydarzy, to zorganizuję

piekielnie niezapomniane przyjęcie

urodzinowe, ponieważ 6 maja wypadają moje

urodziny!

Dostajemy na płycie dziewięć konkretnych

i szalenie energicznych kawałków. Czy

mogę zapytać o nieco szczegółów na temat

ich powstawania i rejestracji?

Paolo Velazquez: Komponowanie wyglądało

kompletnie inaczej niż proces nagrywania,

przynajmniej dla mnie. Kiedy tworzyłem

surowe pomysły i przedstawiałem je zespołowi,

oni wzbogacali je swoimi niesamowitymi

umiejętnościami, tak aby każdy riff

brzmiał znakomicie. Każda piosenka ma w

sobie coś z każdego z nas i to jest bardzo

satysfakcjonujące, gdy widzimy, że ludziom

naprawdę się podoba. Jeśli chodzi o nagrywanie,

w skrócie, wiele rzeczy w 2020 roku

jest znacznie łatwiej powiedzieć niż zrobić.

Nie było to łatwe zadanie, ale szczęśliwie się

udało.

The Hammer: Mogę powiedzieć, że jeśli

chodzi o tworzenie piosenek, byłem jedyną

osobą, która przyczyniła się do wszystkich

riffów, ponieważ pełniłem funkcję jedynego

gitarzysty zanim Denver dołączył. Nasz drugi

gitarzysta, Denver, dodał głównie solówki

i zdaje się, że miał swój udział w dwóch lub

trzech riffach. Cam, Brian i Paolo bardzo

pomogli w procesie pisania i mieli duży

udział w "Headbang 'til Death", "Mercy" i

"Lady of The Moonlight", a także w kilku innych.

Większość innych piosenek była napisana

niemal wyłącznie przeze mnie.

To wszystko heavy metal, choć nie bez

nawiązań do innych gatunków.

Brian Wilson: Na "Sky Destroyer" usłyszeć

możesz pierwsze piosenki, które napisaliśmy

razem. Chcieliśmy poeksperymentować z

MIDNIGHT SPELL 137


rozmaitymi pomysłami. Powiedziałbym, że

ten album jest bardzo różnorodny i prawie

każdy metalowiec znajdzie w nim coś dla

siebie. Jest kilka naprawdę szybkich momentów,

ale jest również takie wolniejsze,

melodyjne granie. Podoba mi się to w "Sky

Destroyer". Myślę, że dzięki temu całość

staje się bardziej interesująca i jest bardziej

prawdopodobne, że przykuje twoją uwagę.

To powiedziawszy, myślę, że wszystkie piosenki

układają się całkiem dobrze, a ponieważ

razem piszemy coraz więcej, czuję, że

podążamy w coraz to lepiej zdefiniowanym

kierunku. Nie próbujemy jednak niczego na

siłę. Cokolwiek wychodzi, jest tym, co czujemy

w danym momencie.

Na przykład, wprowadziliście niemal

doomowy klimat w spektakularnym "Cemetery

Queen", gdzie Paolo Velazquez

przypomina nam King Diamond...

Brian Wilson: To ja wymyśliłem główny riff

do "Cemetery Queen", ale praktycznie każdy

członek wniósł co najmniej jeden własny riff

do tego kawałka. Wypowiadane wersety napisałem,

gdy Paolo nagrywał już wokale w

studiu. Nie staraliśmy się brzmieć jak King

Diamond, ale fakt, że czcimy Mercyful Fate.

Tak już jest, że niektóre muzyczne inspiracje

niekiedy dają o sobie znać.

Swoją drogą, Wasze logo Midnight Spell

korzysta z bardzo podobnej czcionki do tej

znanej z loga Mercyful Fate.

Brian Wilson: To po prostu zbieg okoliczności.

Jest tak wiele zespołów... Niektóre loga,

niektóre grafiki, niektóre riffy mają pewne

podobieństwa.

Paolo Velazquez: No właśnie. Zbieg okoliczności.

Dodam jeszcze do poprzedniego

pytania, że zawsze chcieliśmy mieć piosenkę

o znacznie mroczniejszym klimacie. W tym

konkretnym przypadku, nawiązujemy do

czegoś innego niż Mercyful Fate, a mianowicie

do fabuły filmu "Hammer Horror",

tyle że w miejsce potwora opowiedzieliśmy

historię Królowej.

Jak doszło do tego, że "Mercy" jest utworem

instrumentalnym?

The Hammer: To był właściwie pomysł

Briana, aby zachować go jako instrumentalny

i po tylu latach nie mogłem sobie wyobrazić

tego z wokalem. Cam i ja napisaliśmy

tę piosenkę w około godzinę, kiedy

Brian koncertował z Yngwie (śmiech).

Brian Wilson: Pamiętam, że Cam i The

Hammer pokazali mi, nad czym pracowali,

kiedy mnie nie było. Kiedy zastanawialiśmy

się nad strukturą kompozycji i graliśmy ją,

żadna z części nie brzmiała dla mnie jak

zwrotki lub refreny. Po prostu nie mogłem

sobie tego wyobrazić z wokalami, więc zasugerowałem,

aby zachować jako instrumental.

Foto: Midnight Spell

Masteringiem "Sky Destroyer" zajął się

polski producent Bart Gabriel, a wywiad

ten ukaże się w czołowym polskim czasopiśmie

heavy metalowym "Heavy Metal

Pages". Co dobrego moglibyście powiedzieć

o pracy z nim? Czy jesteście zadowoleni z

jego roli w ostatecznym kształcie "Sky Destroyer"?

Paolo Velazquez: Super zadowoleni! Jesteśmy

bardzo wdzięczni, że Bart zaufał temu,

co robiliśmy, i nie możemy się doczekać dalszej

współpracy z nim w przyszłości.

The Hammer: Bart ma dużą wiedzę na temat

tego, co robi i jest człowiekiem z planem!

Nie mógłbym być bardziej zadowolony

Foto: Canedy

ze wszystkiego, co zrobił dla zespołu. Zawsze

będę mieć najwyższy szacunek i uznanie dla

Barta.

Brian Wilson: Z pewnością wykonał fantastyczną

robotę. Jest też bardzo otwarty na

opinie zespołu, co naprawdę doceniam. Jesteśmy

zaszczyceni, że możemy być w Iron

Oxide Records!

Co sprawia, że zespoły Enforcer, Iron Maiden,

Judas Priest i Riot są dla was na tyle

wyjątkowe, że wybraliście je jako punkt

odniesienia dla Midnight Spell? Czy to

tylko kwestia inspiracji muzycznej?

Paolo Velazquez: Zgadza się. Muzycznie

Midnight Spell to połączenie tego, co kochamy,

ze szczerym wysiłkiem w uzyskanie

jak najlepszego, własnego brzmienia.

Brian Wilson: Jak powiedziałem wcześniej,

jesteśmy całkiem nowym zespołem. Bardzo

trudno jest przykuć uwagę ludzi w dzisiejszych

czasach, zwłaszcza jeśli większość ludzi

wcześniej nas nie słyszała, więc dobrym

zabiegiem marketingowym jest powiedzenie

"Dla fanów tych zespołów", aby zwrócić ich

uwagę. Oczywiście te zespoły mają na nas

największy wpływ. Czy myślę, że brzmimy

jak ktokolwiek z nich? Niezbyt. Naprawdę

staram się być jak najbardziej oryginalny.

Nie chcę, aby Midnight Spell był kolejnym

Judas Priest, następnym Iron Maiden, chcę

być pierwszym i jedynym Midnight Spell.

Każdy ma wpływy, nie można temu zaprzeczyć,

ale to sposób, w jaki je manifestujesz,

odróżnia cię od reszty.

Od momentu powstania Midnight Spell w

2017 roku staracie się "przesuwać granice

gatunku do jego granic". Jak rozumiecie granice

heavy metalu?

Brian Wilson: Heavy metal to ekstremalność.

Przekraczanie granic to granie metalu

tak ciężko jak to możliwe. Jaki jest limit? Sky

is the limit! Niebo jest granicą, a my usiłujemy

zniszczyć niebo!

Paolo Velazquez: Wszystko zależy od tego,

jakie ograniczenia nałożysz na to sam.

Myślę, że to idealny czas, aby eksperymentować,

gdzie jeszcze możesz z tym pójść. Naszym

celem jest dotarcie do każdego możliwego

headbangera za pomocą naszych riffów

i utrzymanie przy życiu dziedzictwa metalu.

To jest pieprzony heavy metal. Jest z nami

już od wieków. Kochamy nasze metalowe

ikony i to dzięki nim (podobnie jak robi to

wiele innych wspaniałych nowych zespołów)

zajmujemy się tym z wielką miłością. Nie

jesteśmy tutaj, aby odkrywać koło na nowo;

jesteśmy tutaj, aby upewnić się, że koło nadal

się toczy.

Brian Wilson: Jeśli chodzi o dalszą ewolucję

heavy metalu, trudno powiedzieć, przecież

gatunek ten istnieje od ponad pięćdziesięciu

lat. Jednak wciąż jest wiele świetnych riffów

do napisania i wiele świetnych albumów pochodzących

od innych, nowszych zespołów,

których wspieranie ich jest teraz ważniejsze

niż kiedykolwiek, jeśli chcemy, aby heavy

metal żył dalej!

Jakie macie plany na 2021 i dalej?

Brian Wilson: Cóż, na razie trasa koncertowa

nie wchodzi w grę, ale zdecydowanie

planujemy wyruszyć w trasę, gdy tylko będziemy

mogli. Tak więc póki co będziemy

nadal robić to, co robimy i pracować nad

muzyką do naszego następnego wydawnictwa.

Mamy mnóstwo pomysłów!

So grab your axe and head bang together!

(nawiązanie do liryków jednego z utworów

Midnight Spell)...

Brian Wilson: Zawsze! Wstań i walcz o

metal!

Paolo Velazquez: Trzymaj się metalowo!

The Hammer: Słyszałem!

Sam O'Black

138

MIDNIGHT SPELL


HMP: Muszę przyznać, że nie kojarzę żadnej

tego typu grupy z Austrii. Czujecie się

wyjątkowi w swoim kraju?

Roadwolf: Jest w Austrii mała scena tradycyjnego

heavy metalu, ale wciąż wydaje nam

się, że jesteśmy bardzo wyjątkowi jeśli chodzi

o styl naszej muzyki. Kiedy zaczynaliśmy,

też nie znaliśmy żadnego klasycznie heavymetalowego

zespołu z Austrii. Ale scena rośnie

i to super sprawa!

Wasze teksty są typowe dla tego rodzaju

"luźnego hard'n'heavy". Nie obawiacie się,

że ludzie nazwą Waszą muzykę oklepaną i

banalną?

Piszemy i nagrywamy to, co według nas brzmi

dobrze i nam się podoba. Koniec końców

mamy nadzieję, że ludzie słuchając naszej

muzyki, czują się dobrze i mają z niej frajdę.

Poza tym dobry kawałek, to dobry kawałek -

a nam się wydaje, że właśnie to robimy na

płycie i tak próbujemy pisać. Myślę, że nazywanie

tej muzyki "banalną" zawdzięcza całej

zabawie, która powstała wokół "hair metalowych"

zespołów oraz kapel w rodzaju Steel

Panther, który naprawdę jest zespołem grającym

kabaret. Niektórzy mają problem ze

znalezieniem różnicy, ale to ok! Ale my naprawdę

czujemy to, co robimy - piszemy

własne kawałki - słyszeliśmy też, że wnieśliśmy

coś świeżego do współczesnego heavy

metalu. Prawdziwy fan heavy metalu doskonałe

wyczuje to, czy zespół jest prawdziwy,

czy jest kopią. Jednak co nas zaskoczyło,

widzieliśmy też, że nasza muzyka radzi sobie

nieźle poza sceną metalową.

Co jakiś czas trafiają mi się takie płyty z

luzackim hard'n'heavy. Wiele z nich jest

nieciekawych, wyprutych z energii. Wasz

"Unchain the Wolf" jest wprawdzie typowy,

ale dobrze zrobiony i pełen chwytliwych

numerów.

Jak mówiłem, dobry kawałek, to dobry kawałek.

Rozwinęliśmy nasz styl pisania w

przeciągu ostatnich dwóch, trzech lat i sporo

się nauczyliśmy. Nie chcieliśmy skopiować

fajnego riffu jakiegoś znanego zespołu, zrobić

tak całej płyty i być zadowolonym. Ten album

to efekt dziesięcioletniej historii zespołu.

Niektóre kawałki są nowe, inne raczej

stare. To czyni tę miksturę perfekcyjną. Każdy

numer ma inne brzmienie. Chcieliśmy

napisać płytę "all killer no filler" z dziesięcioma

kawałkami, z których każdy ma swoją

tożsamość.

Wilk z Austrii

Klasyczny, przebojowy i nieprzekombinowany. Tak najkrócej można

określić muzykę Roadwolf. O tym, że debiut w samym środku pandemii to dobry

plan oraz o tym, jak "banalność" przekuć w zaletę, opowiadali nam muzycy tego

austryjackiego zespołu.

niemałą sztuką.

Już teraz piszemy drugi album i mamy w zanadrzu

kilka fajnych rzeczy. Ale masz rację,

wiele naszej muzyki pisały różne składy.

Materiał, który obecnie piszemy, jest zorientowany

na jedną gitarę, bas, perkusję i wokalistę.

Tak nam teraz pasuje. Ważne jest,

żeby muzykę można było grać na żywo, nie

tylko w studiu, gdzie gitar można mieć i ze

sto.

Wasza płyta mogłaby powstać w latach 80.

Jak sądzicie, najlepszy czas dla Waszej

kariery jest właśnie teraz, czy byłby raczej

40 lat temu?

Rzecz jasna mocno inspirujemy się latami

80.i ówczesnymi zespołami, ale kto wie -

może wtedy bylibyśmy "jednymi z wielu"?

Obecnie rodzaj muzyki, jaki gramy, znowu

jest czymś nowym, zwłaszcza dla młodszych

odbiorców.

Do złotej ery lat 80. nawiązuje nie tylko

Wasza muzyka, ale też logo i okładka, która

wygląda jak plakat jakiegoś filmu akcji z

tamtych czasów.

Logo narysował nasz pałker, Mano, któremu

zawsze podobały się loga z prostymi liniami,

takie jak Judas Priest, Ratt, Fastway i inne

tego typu. Wiele osób mówiło nam, że od

razu wiedzieli, kiedy zobaczyli nasze logo, że

to będzie jakiś klasyczny metal czy heavy

rock. Ale to dobrze, gdy jest się na plakacie

wraz z masą innych kapel, wiesz? Wilk na

okładce narysował ręcznie znany wiedeński

tatuator, Bernie Luther, prawdziwy czarodziej!

A, no i kochamy filmy akcji z lat 80.,

dorastaliśmy z kasetami VHS.

W Waszej muzyce słychać bardzo wiele

inspiracji - Accept, Judas Priest, Mötley

Crüe czy Iron Maiden...

Tak, kapele, które wymieniłaś miały na nas

silny wpływ! Zwłaszcza brytyjskie granie późnych

lat 70. i wczesnych lat 80., choć także

zespoły amerykańskie. Wiele nowych kapel

też robi dobrą muzykę, a to też podrzuca

nam nowe pomysły.

Dla wielu zespołów rok 2020 to najgorszy

rok w ich karierze. Dla Wa to jednak rok

debiutu. To przypadek czy wydaliście płytę

w tym czasie celowo?

Oczywiście trudno było nam wydać płytę w

czasie, w którym nie da się jej promować i

grać tras. Wciąż mamy jednak dobry feedback

z magazynów, mediów społecznościowych,

a to naprawdę pomaga i podtrzymuje

motywację. Widzieliśmy masę kapel,

które przesunęły swoje wydawnictwa na

2021, ale my już nie chcieliśmy żadnych

przesunięć, więc po prostu wydaliśmy płytę.

Może to właśnie dobrze, bo kiedy wszyscy

byli w domach, mieli czas na sprawdzenie

nowych kapel. Nie było też zbyt wielkiej

konkurencji, jaka się pojawi, gdy skończy się

pandemia i wszyscy się rzucą na wydawanie

nowych płyt. Wciąż wyczekujemy grania na

żywo! Naprawdę za tym tęsknimy.

Mówisz o feedbacku z mediów społecznościowych.

Macie sporo kont. Domyślam się,

że ich prowadzenie zajmuje masę czasu, ale

skoro poświęcacie ten czas, to są dla Was

istotne?

Tak, sądzimy, że współcześnie posiadanie

kont w mediach społecznościowych jest bardzo

ważne, żeby podtrzymywać kontakt z

odbiorcami, promować siebie i swoją muzykę.

Tak samo ważne jest posiadanie klipów

wideo, bez nich nie istniejesz. Ale to dobrze,

nigdy w historii małe zespoły nie mogły mieć

tyle własnej promocji, ile sobie zażyczą. Ilość

nowych kapel do odkrycia jest przeogromna i

wydaje nam się, że jest to świetne dla dla

sceny!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Mówisz, że kawałki z "Unchain the Wolf"

są owocem lat pracy. To normalne, to Wasza

pierwsza płyta, a pierwsze płyty z reguły

są zbieraniną pomysłów pojawiających

się przez lata. Macie już jakiś pomysł na

przyszłość kapeli? Pytam, bo niepowtarzanie

się i zachowanie własnego stylu jest

Foto: Thomas Gobauer

ROADWOLF 139


HMP: Wraz z wydaniem "Spoiled For

Choice" cofacie się do początków swojej

kariery, bowiem nowy album ponownie wydaliście

własnym sumptem. Czym spowodowana

jest taka decyzja. Dlaczego nie

kontynuowaliście współpracy z Dissonance

Productions?

JR Vox: Tak, to prawda, że Neuronspoiler

wróciło do swoich korzeni i niezależności.

Tak było od zawsze. Chodziło o zakwestionowanie

posiadania praw do masterów. Zespół

chciał odzyskać pełną kontrolę nad nimi,

jak również zachować autonomie. Zdaję

sobie sprawę, że wytwórnie to są firmy, a nie

fundacje, więc żeby móc zaryzykować z nieznanymi

zespołami, wytwórnie dają małe

profity. Wiedzą, że zespół zdoła spłacić inwestycje,

a dopiero potem po latach wydawania

dają jakieś profity. Wyjaśnijmy to sobie,

w dzisiejszych czasach nikt nie zarabia kroci

na metalu. Wymieńmy takie zespoły jak Jinjer,

Ghost czy Arch Enemy, możemy mniemać,

że przed Covidem cały czas grali koncerty

i zarabiali od cholery kasy. Ale kiedy

Przetrwanie

Neuronspoiler poznałem w momencie, gdy wydali swój drugi album "Second

Sight". Płyta ukazała sie pod szyldem wytwórni Dissonance Productions.

Gdy przyszedł czas na edycję kolejnej płyty, "Spoiled For Choice", okazało się, że

formacja czyni to znowu własnym sumptem. Trochę nie rozumiem tego kroku, ale

takie są uroki współczesnego show bussinesu. O tych i innych aspektach muzycznego

rynku mówią nam w wywiadzie muzycy tego brytyjskiego zespołu. Przez ich

wypowiedzi przebija się też pewien rodzaj żalu ale i determinacji, a podkreśla je

słowo, przetrwanie. A może to tylko moje wrażenie. Co by nie mówić warto poznać

ten zespól oraz jego muzykę, bo pod tym względem to ciekawy a zarazem

pyszny tradycyjny heavy metal.

Foto: Neuronspoiler

uświadomimy sobie koszty personelu, podróży,

zakwaterowania, wynajęcia studia i wszystkiego

związanego z albumami oraz trasami,

okazuje się, że to jest tylko kwestia skali. Zespół

taki jak nasz ponosi takie same koszty

jak oni, ale w mniejszej skali. Myślę, że wielką

różnicę dla tych większych zespołów robią

koszta marketingu, promocji i PRu, nie

wspominając o wsparciu samej trasy. Oni wydają

małą fortunę na wciskanie tobie ich produktów.

Wtedy wkracza wytwórnia, która

może okazać się poważnym wsparciem. Niestety,

mniejsza wytwórnia nie będzie miała

budżetu czy ochoty, by ryzykować z nowym

zespołem. Po prostu koszta nie zwrócą się.

Biorąc to wszystko pod uwagę, przed wydaniem

"Spoiled for Choice" wyszło na to, że

Neuronspoiler da radę w kwestiach marketingu

i promocji tak samo, jak mała wytwórnia.

Postanowiliśmy więc wrócić do naszych

korzeni i postawy "zrób to sam". Nie powinien

dziwić też fakt, że sprzedaż fizycznych

kopi praktycznie nie istnieje, zwłaszcza w

czasie pandemii. W związku z tym, mała wytwórnia,

która tłoczy mały nakład może mieć

profity, ale tylko jeśli zespoły są traktowane

jak jeden kolektyw. W przypadku zespołów

indywidualnych nie ma to sensu. Inną zaletą

bycia w wytwórni jest to, że skład może zostać

przedstawiony jako spójna całość, który

może jechać w trasy. Ale zależy to też od nastawienia

zespołów na wzajemną pomoc i od

chęci wytwórni na zrobienie czegoś poza jej

schematem. Powiedzmy, że Neuronspoiler

miał z tym problem.

Czy można powiedzieć, że jesteście za mało

atrakcyjni dla dużych metalowych wydawców

a za mocni dla małych i średnich firm

płytowych?

JR Vox: Jeśli chodzi o większe wytwórnie,

zdecydowanie nie. Największe europejskie i

amerykańskie wytwórnie zajmujące się heavy

metalem były zainteresowane wydaniem

"Spoiled for Choice". To był główny powód,

dla którego wybraliśmy tak silną ekipę produkcyjną.

Wiedzieliśmy, że przyciągnie to

uwagę wytwórni. I to całkowicie zadziałało.

Niestety, kiedy szefowie wytwórni kierują się

głosami ich metalowych serc, to ich personel

myśli racjonalnie. Prawnicy, wydawcy, producenci,

spikerzy w radiach w Nowym Jorku,

Los Angeles, Nashville, Niemczech, Austrii,

itd., oni wszyscy wiedzą o Neuronspoiler.

To jest nasz wybór z kim i kiedy chcemy pracować.

Matthew Monroe: Nie sądzę, że jesteśmy

zbyt silni dla mniejszych wytwórni, ale nie

wszystkie wytwórnie mogą chcieć z nami pracować,

gdyż cenimy sobie swoją wolność.

Wolność do wyboru gdzie i kiedy gramy,

wolność do tworzenia tego, co chcemy, wolność

do bycia sobą. Najwyraźniej bardzo

chronimy tę wolność, czasem może nawet za

bardzo. Powiedzmy, że nie lubimy kontroli

nad Neuronspoiler.

JR Vox: Około listopada/grudnia 2019r., widziałem

wiele różnych statystyk przedstawionych

przez wytwórnie, jakieś dane statystyczne,

liczba sprzedaży, itd. Teraz Covid sprawił,

że wszystkie te liczby na przełomie

2020/21 stały się kompletnie bezużyteczne,

co zakrawa na ironię losu. Pokazałem przedstawicielowi

pewnej amerykańskiej wytwórni,

że mamy liczby, których potrzebuje i że

możemy je powiększyć w miesiąc, jeśli nas

popchną dalej. Nie udało się. Z innymi wytwórniami

nie chcieliśmy podpisywać umów,

bo, szczerze mówiąc, były do dupy. Dochodziły

też kwestie posiadania masterów, o których

już wspominałem. I znowu, problem z

małymi wytwórniami polega na tym, że oni

ledwo mogą coś zrobić w sprawach marketingu,

fizycznej produkcji i sprzedaży. My to

możemy zrobić sami, lub wynająć do tego kogoś

profesjonalnego. Mała, prywatna wytwórnia

to po wielokroć projekt zagubionego

fana metalu, który chce napompować swoje

ego, nazywając siebie producentem albo właścicielem

wytwórni. Trzeba ich unikać za

wszelką cenę. Szanująca się wytwórnia będzie

wymagać od ciebie dowodu, że potrafisz

sprzedać osiem, dziesięć tysięcy fizycznych

kopii albumu przez kilka cykli. A skoro potrafię

zrobić to samemu, to na chuj ty mi jesteś

potrzebny? Albo, co bardziej istotne, na

chuj mam się z tobą dzielić tym, co zarobię?

Jakie są mocne strony w byciu niezależnym

140

NEURONSPOILER


zespołem, a jakie w przynależeniu do wytwórni

i korzystania z ich możliwości?

Matt Monroe: Kiedy musisz wszystko zrobić

samemu, uczysz się mnóstwa rzeczy. Jasne,

że to nie jest łatwe, szybkie do zrobienia,

nawet niekoniecznie może przynieść pomyślne

rezultaty, ale to, czego się wtedy nauczysz,

to już tego nie zapomnisz. Bycie

częścią wytwórni daje pewną aprobatę, zawsze

jest fajnie, gdy ktoś w ciebie wierzy. To

daje większą energię i kopa.

JR Vox: Koniec końców, tylko bogate dzieciaki

będą mogły tworzyć muzykę rockową.

Lemmy przewrócił by się w grobie, gdyby

wiedział, że prawnicy kupują jego rzeczy i

wystawiają na sprzedaż publice. Rock i metal

to towar, który można kupić i sprzedać. Podaj

mi zespół, który cieszy się sukcesem, a

nie ma ogromnego zaplecza finansowego.

Greta van Fleet? Z kasą. To nie jest krytyka

ich muzyki, tylko pogarda dla stanu, w którym

jest teraz przemysł muzyczny. Wszyscy

inni rockowcy mają po 50, 60 lat albo już

nawet, kurwa, nie żyją, a młodsze i niezależne

zespoły muszą tworzyć swoją osobowość,

by przetrwać. Nawet badziewne zespoły z lat

80-tych, które mało kto kojarzy, są na nagłówkach

małych festiwali, bo organizatorów

tych festiwali nie stać na zespoły naprawdę

warte tych nagłówków, w dodatku nie chcą

zaryzykować zapraszając nowe zespoły. Zazwyczaj

jest tak, że te nowe zespoły dostają

czas na otwarcie festiwalu o 11:00 rano by

grać dla tamtejszych bywalców, którzy są tak

skacowani, że gówno ich obchodzi kto i co

gra. Nikt nie stawia na metal, wolą mdłe gatunki,

bez wyobraźni i pomysłów. Pomimo

tego, jest jednak jedno słowo, które podsumowuje

to, co znaczy tworzenie kapeli przez

dekadę oraz wydanie trzech albumów, jest

nim "przetrwanie". Te zmaganie się z wewnętrznymi

utarczkami, problemami finansowymi,

producentami i dziewczynami, które

chcą rozbić zespół od zewnątrz, znikającymi

miejscami do grania i tak dalej. Możesz być

ofiarą tych sytuacji albo powiedzieć "pierdolę

to, będę ciągnął to dalej, bez względu na to,

co inni myślą oraz tworzyć taką muzykę, jaką

chcę". Oto co oznacza bycie niezależnym zespołem

w dzisiejszych czasach. Nie oznacza

to jednak, że nie będziemy zainteresowani

współpracą z wytwórnią przy okazji następnych

albumów i projektów, ale na ten moment,

wszystko jesteśmy w stanie zrobić sami.

Po wydaniu "Second Sight" zespół opuścili

gitarzysta Pierre Afoumado i basista Erick

Tekilla. Jakie były przyczyny odejścia tych

muzyków?

JR Vox: W naturę istnienia dużego, kosmopolitycznego

miasta jest wpisane to, że mieszkańcy

przychodzą i odchodzą. Poza tym,

były pewne różnice zdań w zespole, tak jak

wszędzie. My jednak nie pierzemy publicznie

brudów. Dla fanów zespołu jest istotne, by

wiedzieć o procesie tworzenia i pisania muzyki.

Oczywiście, Neuronspoiler jest wdzięczny

każdemu muzykowi za jego wkład we

wspólną muzyczną podróż. Żałowaliśmy

stratę tak świetnych muzyków jak Tim Barclay

czy Stanley Long. Bolesnym było obserwować

spięcia w zespole i prawdopodobnie

był to początek końca tego niewinnego

spojrzenia na to, jak powinna działać kapela

na początku działalności. Zaczęliśmy z myślą,

że jesteśmy zespołem braci, którzy są

przeciwko światu, ale jak w każdej rodzinie

zdarzają się kłótnie. Dave Shirman, Erick

Tekilla i Pierre Afoumado napisali po jednym

kawałku dla Neuronspoiler. Mamy

świetne wspomnienia i szalone przeżycia z

Pierre'em i Erickiem, ale zdecydowali się

odejść. Nie wyrzuciliśmy ich. Pierre wrócił do

Francji z powodów zawodowych i obecnie

pracuje nad kilkoma muzycznymi projektami.

Erick odszedł tuż przed wydaniem naszego

najnowszego krążka, po prostu ten projekt

okazał się dla niego zbyt wielki i nie potrafił

się odpowiednio w to zaangażować. Nie

zgadzał się też z kierunkiem jaki obrał zespół

i zdecydował się odejść. My wciąż widujemy

naszych byłych członków tu i ówdzie i utrzymujemy

z nimi serdeczny kontakt. Jedno jest

pewne, zmiany są nieuniknione.

Na ich miejsce zatrudniliście Adama Breyera

oraz Radka Kovala, co skłoniło was do

podjęcia z nimi współpracy?

JR Vox: Adam jest wiernym zwolennikiem

londyńskiej sceny koncertowej. Grał na dokładnie

tym samym show ze swoim coverbandem,

na którym muzycy Neuronspoilera

również debiutowali. Grał covery z pewnością,

smykałką i świetnymi smaczkami.

Zagadaliśmy do niego i… odmówił nam, myśląc,

że nie będzie w stanie odpowiednio się

zaangażować, bo już pracował nad kilkoma

projektami. Na całe szczęście, przyszedł na

naszą próbę i od razu nawiązała się między

nami chemia. Adam świetnie się wpasował i

nawet miał swój wkład w utwór z naszego albumu,

"Hiding in Plain Sight". Radek dołączył

po odejściu Ericka, tuż przed naszym

wejściem do kopenhadzkiego Sweet Silence

Studios. Trzeba mu oddać, zagrał on bardzo

dobrze partie już napisane, a nawet udało mu

się dobrze zagrać jedną partię basową za pierwszym

razem. Jego styl gry jest inspirowany

manierą gry jego ulubionego basisty Steve

Harrisa.

Co nowi muzycy wnieśli do muzyki Neuronspoiler?

JR Vox: Co do gitarzystów, Neuronspoiler

od zawsze miał błogosławieństwo współpracowania

ze świetnymi, utalentowanymi technicznie

gitarzystami i to zaowocowało naszym

brzmieniem typu "twin attack". Adam

wniósł nieco inną dynamikę do zespołu, bez

ingerowania w techniczną stronę muzyki. Jego

bardziej melodyjny styl idealnie współgra

z grą Davida i mamy jeszcze większe zróżnicowanie

oraz więcej gitarowych tekstur niż

kiedykolwiek mieliśmy. To sprawia, że zespół

brzmi świeżo i ekscytująco, bez porzucania

naszych sygnatur, z którymi fani nas

kojarzą i, których oczekują. Chyba najlepiej

to oddają solówki na "Hiding in Plain Sight"

i "Rock and Roll Redemption", gdzie ujawnia

się indywidualność każdego muzyka, a jednocześnie

nie zaburza spójności kompozycji.

Matthew Monroe: Perspektywa i wpływy.

Świeże pomysły oparte na innych gustach

muzycznych. Zawsze przyjmowałem z otwartymi

ramionami ludzi, którzy czerpią inspiracje

z innych typów muzyki niż ta, którą

słucham. W taki sposób tworzysz coś nowego,

świeżego, unikatowego. Ja słucham głównie

hard rocka, rock'n'rolla, a nawet popu.

Czego na przykład unika David. Niemniej to

wszystko łączymy w coś ekscytującego. Można

o nas mówić wiele rzeczy, ale nie można

nas nazwać nudziarzami.

Za produkcję "Spoiled For Choice" odpowiada

Flemming Rasmussen, natomiast za

miksowanie i mastering Charlie Bauerfeind.

Jak doszło do współpracy z tymi kultowymi

już producentami?

JR Vox: Te nazwiska na naszych produkcjach

mogą otworzyć nam pewne drzwi, co

zresztą poniekąd się stało. Zagadałem do kilku

znanych producentów, nawet było blisko,

a mielibyśmy na naszej płycie parę bardzo

sławnych producentów. Ale potem uderzyliśmy

w Charliego Bauerfienda, który zgodził

się znowu współpracować z Flemmingiem.

Pierweszy raz współpracowali przy albumie

Blind Guardian "Nightfall in Middle

Earth". Po "Second Sight", zespół potrzebował

flagowego albumu, takiego, który by wyznaczał

standardy zespołu i żeby był nagrany

bez ograniczeń z jednymi z największych nazwisk

w metalu.

Co konkretnie obaj panowie wnieśli do waszej

muzyki, w jakich momentach albumu

jest to najbardziej wyeksponowane?

JR Vox: Flemming miał bardzo dobry

wpływ na zespół i doskonale wiedział czego

on chce, nawet zanim kapela weszła do studia.

Wszystkie jego techniki nagrywania oraz

nastawienie na prostotę i uczciwość pomogły

wnieść na nagrania charakter formacji. On

nawet pożyczył bezprogową gitarę basową od

jednego z najlepszych basistów w Danii…

choć nie została wykorzystana na albumie.

Poza tym wciąż nas zadziwia to jak Charliemu

udało się zmiksować i zrobić mastery

do naszego albumu, jednocześnie produkując

coś dla Blind Guardian oraz następny album

Helloween. Ta ich wprawa i doświadczenie

są słyszalne na całym albumie. Chcieliśmy

z nimi pracować w oparciu o ich wcześniejsze

prace i dostaliśmy to, czego chcieliśmy.

Natomiast kiedy optowaliśmy za tym,

żeby niektóre elementy brzmiały trochę inaczej,

potrafili to bezproblemowo zrobić. I to

zaowocowało w świetnym połączeniem nas i

ich.

Wasze kompozycje jak zawsze są przemyślane,

różnorodne, techniczne, pełne mocy

ale także melodii. Ciągle trzymacie się swojego

perfekcyjnego planu?

JR Vox: Staramy się. Przy czwartym albumie

istotne jest to, żeby trochę odnowić formułę

NEURONSPOILER 141


i czasami jest dobrze dawać fanom więcej niż

oczekują.

Matthew Monroe: Co zabawne, w ogóle nie

czuję, żebyśmy cokolwiek planowali. Nie mamy

przygotowanego schematu tworzenia

utworów. To ma dla nas po prostu dobrze

brzmieć.

Do "Craving the Night" nagraliście teledysk,

jest to także wasz singiel. Dlaczego

wybraliście akurat ten utwór?

JR Vox: Zastanawialiśmy się nad kilkoma

propozycjami, ale według nas to właśnie

"Craving..." miało odpowiednie tempo, tekst

był figlarny i mógł zawrzeć różne elementy w

teledysku, których zespół wcześniej nie wykorzystywał.

Chcieliśmy zrobić coś innego

niż zwykle i stworzyć coś wizualnie silnego,

by towarzyszyło motywom utworu.

W kawałkach "Hiding In Plain Sight",

"Rock'N'Roll Redemption" i "Catch 22"

również odnajduję podobny potencjał singlowych

killerów. Który z nich będzie następnym

teledyskiem?

JR Vox: To wszystko zależy od restrykcji

związanych z lockdownem. Według zespołu,

teledysk nagrany jak selfie nie jest najlepszą

formą reprezentacji jego muzyki.

Najbardziej podoba mi się "Rock'N'Roll

Redemption", który ma mocny hard rockowy

sznyt. Przypomina mi to trochę to co

robiło Extreme w latach 90...

JR Vox: Niektórzy porównują nas do Extreme,

zwłaszcza z powodu kompozycji "Catch

22". "Rock N Roll Redemption" jest w takim

samym stylu, który zespół miał od zawsze,

klasyczny rock do headbangu. Kawałki jak

"Invincible Man" i "Queen of the Darkness"

też to odzwierciedlają. "Redemption" został

nagrany tak, żeby powoli się rozkręcał im

dłużej się go słucha. To jest chyba to, co cechuje

Neuronspoiler, nie trzymamy się jednego

schematu i nie jesteśmy przewidywalni.

Jasne, moglibyśmy dać fanom kawałki,

które już słyszeli milion razy, ale my wierzymy

w to, że zróżnicowanie w pisaniu utworów

tworzy lepsze albumy, z których czerpie

się większą przyjemność słuchania, niż dziesięć

tych samych kompozycji granych na

okrągło. Dlatego "Spoiled for Choice" zaczyna

kawałkiem inspirowanym thrashem, a

kończy utworem prawie jak funk, czy groove.

Przesłanie "Redemption" jest tym bardziej

istotne w dzisiejszych czasach. Wierzymy, że

muzyka jest zagrożona nie tylko przez Covid,

ale też przez ekonomię i politykę. Zauważyliśmy,

że z powodu Brexitu i jego ograniczeń

w podróżowaniu do Europy i z powrotem

sprawia, że nawet krótkie trasy koncertowe

nie będą już opłacalne dla zespołów

pomniejszej wielkości, poza największymi

wykonawcami. Ponadto, nagłe zmiany w niektórych

częściach Londynu spowodowały

gwałtowny spadek liczby miejsc z muzyką na

żywo, a nawet sal do prób. Z powodu wzrostu

czynszu młodych ludzi nie stać już na

mieszkanie w Londynie. Kultura alternatywna

jest niszczona i wypierana z miejsc takich

jak Camden (nasz dom), Hackney i Brixton.

Zastępowana jest drogimi mieszkaniami wypełnionymi

przez bogatych yuppies, którzy

mogą chełpić się przed swoimi znajomymi,

że mieszkają pod w naprawdę "ostrym kodem

pocztowym". Tak stało się po latach 60-

tych w miejscach takich jak Carnaby Street i

Kings Road, a ostatnio w Tin Pan Alley i

Denmark Street. Te miejsca otrzymają niebieskie

tablice, a turyści będą zwiedzać je, robić

zdjęcia i podziwiać miejsce narodzin angielskiego

psychodelicznego bluesa, ale prawdopodobnie

nie zapytają, dlaczego te ulice są

martwe. Camden szybko staje się cmentarzem

turystycznym, trudno jest znaleźć przyzwoity

zespół reggae na próbach w Brixton, a

co dopiero grającego na żywo. W całym kraju,

z powodu słabej frekwencji zamykane są

lokale z muzyką na żywo. Wszystko przez

niekompetentnych ludzi od rezerwacji i promocji,

bezużytecznych zawodnych zespołów

oraz upadek gospodarczy. W dodatku Covid

i Brexit wszystko to pogłębił. Wygląda na to,

że w Wielkiej Brytanii gdybyś znał odpowiednią

osobę, byłbyś w stanie dostać się na duży

festiwal. Przynajmniej jeśli chodzi o metal,

musisz mieć dobre znajomości, aby dostać

taka szansę. My nie przejmujemy się zasadami

grania na żywo, bo zwyczajnie nie

mamy pieniędzy na kupowanie tras koncertowych

tylko po to, aby zagrać jak gwiazdy

rocka. To dla nas po prostu niewykonalne.

Zawsze rezerwowaliśmy własne koncerty tu

u nas i w Europie, w ten sposób rosła liczba

Foto: Neuronspoiler

naszych fanów. Dla kilku młodszych zespołów

większe festiwale to pocałunek śmierci,

bo czasami płacą za to, żeby się tam dostać,

a po uświadomieniu sobie, że nie będzie

dla nich nic lepszego, szybko się zmywają po

zagraniu na drugoplanowej scenie. Żałosne.

Jak już mówiłem, zmiana jest nieunikniona,

a kluczem do sukcesu jest przetrwanie.

W utworach "An Eye For An Eye" oraz

"Fearless" lekko pobrzmiewają inspiracje

thrash metalem. Czy teraz będziecie śmielej

sięgać po takie pomysły?

JR Vox: W naszej muzyce zawsze były ślady

thrashu i można je usłyszeć we wcześniejszych

utworach, takich jak "Irreverent", "This

Is Revolution" czy "Through Hell We March",

które były błędnie opisywane jako power metal.

A nawet w "The Outcry" z czasów naszej

EPki, a taki "Reclaim Your Path" też ma thrashowy

charakter.

Macie też kompozycję instrumentalną

"6cosmis6triskellion6", kiedyś takie utwory

były na porządku dziennym, teraz rzadko

sięgają po nie muzycy...

David del Cid: Zawsze robiliśmy utwory instrumentalne.

Na każdym z naszych albumów

jest po jednym takim utworze, z wyjątkiem

"Second Sight", a to dlatego, że ostatnia

utwór "Murder City", który był najpierw

instrumentalny, pod naciskiem wszystkich,

przearanżowałem na instrumentalno-wokalny.

Był to rodzaj delikatnej, wolnej kompozycji,

więc teraz upewniłem się, że na

"Spoiled for Choice" to się nie powtórzy,

wymyślając na "6cosmis6triskellion6" najszybsze,

najbardziej szalone shredy na gitarze,

jakie mogłem wymyśleć.

Nie rezygnujecie z inspiracji z Iron Maiden,

najbardziej ich wpływy odczuwalne są

"Angel Of Britannia". Jednak innym wyróżnikiem

tej kompozycji jest tekst, który

jest hołdem dla żołnierzy i pracowników

służby zdrowia (NHS). Czy dotyczy on

bieżącej sytuacji w Anglii i na świecie?

JR Vox: Tak, sytuacja w Wielkiej Brytanii

jest dla nas bardzo niepokojąca, ale nigdy nie

zajmowaliśmy się czystą polityką. Nie chcemy

skończyć jak Jon Schaffer! Ale tak na poważnie,

nasza muzyka jest wymyślona tak,

by odciągać ludzi od politycznych dyskusji i

podziałów. Niemniej niektórych może zdziwić,

że nasza muzyka zawiera również pewne

obserwacje tego, co inni mogą opisać jako politykę,

zaś my postrzegamy ją jedynie jako

relacje międzyludzkie. "Angel of Britannia"

zaprasza do głębszej dyskusji na temat roli

Wielkiej Brytanii jako potęgi militarnej w

Drugiej Wojnie Światowej, jest tam trochę

nostalgii, ale nigdy nie stwierdziliśmy, że jesteśmy

lepsi od innych lub powinniśmy

awansować kosztem innych. W Wielkiej Brytanii

istnieje pewne piętnowanie ikonografii

Brytanii, a "Angel of Britannia" przypomina,

że należy ona do wszystkich Brytyjczyków,

niezależnie od ich poglądów politycznych,

wyznania czy rasy. Bycie Brytyjczykiem w

roku 2020 oznacza wiele różnych rzeczy dla

wielu różnych ludzi, ale nadal możemy być

reprezentowani pod jedną flagą i jedną tożsamością,

która powinna nas integrować.

Wielka Brytania to fajne miejsce, pomimo licznych

i dobrze udokumentowanych histo-

142

NEURONSPOILER


rycznych błędów. Chcieliśmy odebrać dumę

z bycia Brytyjczykami od neonazistowskich

wariatów i oddać ją w ręce zwykłych ludzi.

Jednak ze swoich nawiązań do Sci-Fi jednak

nie zrezygnowaliście, chyba najlepiej czujecie

się właśnie w tej konwencji?

Dave Del Cid: Odpowiadam za większość

okładek do naszych albumów zespołu i ogólnie

koncepcji artystycznych. Staram się trzymać

z daleka od nadużywanych w heavy metalu

tematów, takich jak demony, czaszki,

krew i groza. Trochę jestem nimi znudzony,

a ponieważ wiele naszych utworów dotyczy

niepewnej przyszłości, science-fiction wydaje

się do nas pasować. Jest to również odzwierciedlenie

tego, na czym się wychowaliśmy, w

latach 80-tych wszyscy byliśmy dzieciakami i

chociaż mogliśmy być zbyt młodzi, aby docenić

wielkość muzyki rockowej i metalowej

lat 80-tych, którą nauczyliśmy się kochać później,

w pełni wchłonęliśmy kulturę tej dekady

poprzez filmy dla dzieci, programy telewizyjne,

gry wideo i różne inne media. W

dodatku uważam, że jest to dekada, w której

wszystko naprawdę weszło do głównego

nurtu. Wtedy technologia i grafika zaczęła

nadążać za pomysłami, które istniały w poprzednim

wieku. Moją ulubioną rzeczą w science-fiction

jest to, że można go używać jako

środek do kwestionowania społeczeństwa.

Na przykład, czy martwa maszyna mogłaby

zachowywać się bardziej przyzwoicie niż większość

ludzi? Dodam też, że "Hypertrace"

Scannera to jeden z moich ulubionych albumów.

Również Coroner ma jeden z moich

ulubionych tekstów, a dotyczy się to utworu

"Voyage to Eternity".

Bardzo dużym problemem dla show businessu

jest Covid. Jak sobie radzicie z promocją

albumu i zespołu w czasie pandemii,

czy zaowocuje to krótszym okresem oczekiwania

na kolejny album?

JR Vox: Covid bardzo poważnie dotknął zespół.

Musieliśmy poważnie opóźnić wydanie

albumu "Spoiled for Choice" i odwołać występ

na niemieckim festiwalu w marcu 2020,

wraz ze wszystkimi koncertami zarezerwowanymi

na cały rok. Wydaliśmy album w

środku trwającej globalnej pandemii, która

miała negatywny wpływ na każdy zespół na

świecie. Mimo blokady utrzymanej przez

dłuższy czas jesteśmy pewni, że zespół jest

pełen energię. Jesteśmy też gotowi do rozpoczęcia

prób do pisania muzyki na nasz

czwarty albumu, z innym podejściem, co zapewni

nam, że nie będzie to wymagało długiego

czasu nagrywania. Zobaczmy, co zespół

wymyśli w ciągu najbliższych kilku lat.

Foto: Neuronspoiler

Na nowej płycie JR chyba osiągnął swoje

szczyty. Nie obawiacie się, że teraz po prostu

nie będzie przykładał się do swoich wokali?

Matthew Monroe: Nie. Nigdy. Wszyscy lubimy

testować swoje granice podczas tworzenia,

więc nie brakuje inspiracji, aby znaleźć

nowe miejsca, w których możemy zabrać

naszą muzykę. A jeśli sami się nie pchamy, to

popychamy się nawzajem. Może na następnym

albumie JR odkryje swoje jeszcze większe

możliwości.

JR Vox: Tak, JR jest skończony!

(śmiech!)Niestety JR bardzo poważnie traktuje

zdrowie swojego głosu i jest znany z

powstrzymywania się od picia jakiegokolwiek

alkoholu podczas trasy koncertowej lub

nagrywania, aby zachować swój głos i dać z

siebie jak najwięcej. Oczywiście potem nadrabia

zaległości i za każdym razem wygląda

to jak krwawy samochodowy karambol. Poza

tym wchodzi do kabiny wokalnej w studio ze

swoimi rytualnymi artefaktami, takimi jak

pastylki do ssania na gardło, skrzynie Red

Bulla (w przeciwieństwie do kokainy), osobisty

mgiełkowy nawilżacz, zdejmuje także

buty i albo przyciemnia światła, albo całkowicie

je wyłącza, aby się nie rozpraszać. Mam

nadzieję, że to, czego słuchacze doświadczą

słuchając nagrań Neuronspoiler, to ewolucja

sposobu przekazu, techniki i kreatywności,

jeśli chodzi o pisanie kompozycji i wykonanie

wokalne. Podczas, gdy kilka pierwszych

albumów zawiera tak wysokie zaśpiewy,

jak by robiła to jakaś diwa, to teraz ważniejsze

jest służenie utworowi niż próba popisywania

się jako jednostka. Myślę, że

wspólne pisanie jako zespół daje więcej miejsca

na tworzenie harmonii wokalnych i części

wokalnych, które dodają równowagi kompozycjom,

zamiast podkreślania roli któregokolwiek

z muzyków. Nie martw się, nadal

będę zdzierać gardło w chuj i krzyczeć jeszcze

głośniej!

Ogólnie na "Spoiled For Choice" prezentujecie

się jako bardzo dobrze zgrany zespół,

co według mnie świadczy, że w samym zespole

dzieje się bardzo dobrze.

JR Vox: Bardzo dziękuję. Lubimy razem grać

i tworzyć, a także wierzę, że jest to widoczne

w naszej muzyce, a zwłaszcza w naszych występach

na żywo. Natomiast jeśli nie podoba

ci się to, co tworzysz, to coś jest nie tak. Doceniamy

przemyślane pytania. Jak powiedzieliśmy

wcześniej, przetrwanie jest najważniejszą

rzeczą, jaką można dziś zrobić jako

zespół metalowy. Kiedy będziesz w stanie

zrobić to w sposób zrównoważony, możesz

pisać i wykonywać kawałki, które się chce zagrać.

Zbyt wiele zespołów metalowych próbuje

zaimponować innym, kupując odsłuchania

na Spotify, wyświetlenia na YouTubie i

polubienia w mediach społecznościowych.

To wszystko jest gówno warte jeśli masz prawdziwych

fanów, którzy kupują twoją muzykę.

Plujesz im w twarz, kupując polubienia z

fałszywej farmy kliknięć w jakimś egzotycznym

kraju od kogoś, kto nie interesuje się

twoim zespołem ani metalem. Znamy zespół,

który kupił odtworzenia na Spotify, przez

jeden tydzień miał mniej niż 100 odtworzeń

lub obserwujących, a potem nagle licznik wystrzelił

do 250 000, aby ponownie spaść do

poniżej 100 w ciągu mniej więcej miesiąca.

Warto było? Czy warto było pokazać fanom

tą oszukańczą działalność, aby następnie

stwierdzili, że twój zespół jest gówno wart?

Nie ma mowy. Jeśli będziesz promować się

naturalnie, będziesz rosnąć, powoli jak cholera,

ale swoje osiągniesz, a my jesteśmy tego

żywym dowodem. Ważne jest również, aby

zespoły trzymały się swojej muzyki. Piszemy

i wykonujemy utwory, które coś dla nas

znaczą, ponieważ mamy coś do powiedzenia,

a nie dlatego, że jesteśmy dziwkami próbującymi

zwrócić na siebie uwagę. Media

społecznościowe, takie jak Tik Tok, Instagram

i YouTube, dają zespołom możliwość

poszerzenia zasięgu o nowych odbiorców

poprzez tworzenie angażujących treści, bla,

bla, bla… Spójrzmy prawdzie w oczy, jesteśmy

muzykami, tworzymy muzykę, od czasu

do czasu robimy teledysk, a nie 20-sekundowy

klip taneczny dla nastolatków. Zespoły

heavymetalowe muszą oprzeć się pokusie

tworzenia treści dla kliknięć i ośmieszenia

swojej sztuki i samych siebie, aby stworzyć

tylko wrażenie mocno zajętych lub sporej

popularności. Tak, rozważaliśmy utworzenie

jakiegoś wymyślonego konta, aby zwrócić na

siebie uwagę i regularnie wymiotować treści o

tym, jak robimy miny przed kamerą lub tworzymy

covery na YouTuba. Ale takie zachowanie

jest przeciwieństwem metalu, a z kreatywnego

oraz oryginalnego punktu widzenia

jest całkowicie nie do zaakceptowania.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski,

Kacper Hawryluk

NEURONSPOILER 143


HMP: Witaj. Byfist działał w latach 1987-

1991, a potem zawiesił działalność. Jakie były

powody owej decyzji?

Nacho Vara: Witaj! Nazywam się Nacho

Vara, gitarzysta rytmiczny i ostatni żyjący z

założycieli Byfist. Przedstawię krótką historię

wczesnego Byfist. Na początku, w połowie

lat 80-tych, Dave Lee (R.I.P.) gitarzysta

prowadzący i ja byliśmy dobrze znani na scenie

metalowej San Antonio w Teksasie. Dave

udzielał się w Sabre Sabatazh, a ja w Séance

(S.A. TX). W czerwcu 1987 roku opuściłem

Séance, w którym grałem od 1979 roku

tj. od początku jego istnienia i dołączyłem do

zespołu Dave'a. Wkrótce po połączeniu sił,

nazwa zespołu zmieniła się na Byfist. Odnośnie

Séance. W początkowym okresie, w

latach 1980 - 1982, basistą był Don Van

Stavern (Riot V, Riot, Evil United, Pitbull

Daycare, Narita, S.A. Slayer), a Dave Mc

Lepiej późno, niż wcale

Nacho Vara, wokalista oraz jedyny żyjący po dziś dzień członek oryginalnego

składu Byfist dokładnie wyjaśnił nam pewne zawiłe i nie do końca jasne

sytuacje z historii tego zespołu. Nie mogło się obyć także bez rozmowy o debiutanckiej

płycie grupy zatytułowanej "In The End", która ukazała się… trzydzieści

trzy lata po powstaniu tej kapeli.

Clain (Machine Head, Sacred Reich, Turbin,

Narita, S.A. Slayer, Juggernaut) perkusistą.

W sierpniu 1987 roku Byfist wydał singiel

"Love Will Find A Way/ Hourglass", a następnie

w kwietniu 1988 roku EPkę "You

Should Have Known", oba wydania nagrane

były w Blue Cat Studios w San Antonio,

Texas z Joe Trevino jako realizatorem. W

grudniu 1988 roku Byfist nakręcił teledysk

dla MTV, który miał pomóc w promocji

EPki. Byfist swoją ostatnią EPkę, "Adrenaline"

nagrał w sierpniu 1989 roku w Silvercloud

Studios w Burbank w Kalifornii z Joe

Floydem (Warrior) i Seanem Kenisem jako

inżynierami dźwięku oraz Davidem Waynem

(Metal Church, Reverend, Wayne, David

Wayne's Metal Church) jako producentem.

Poznaliśmy Davida Wayne'a na początku

tego samego roku i zostaliśmy dobrymi

przyjaciółmi. David Wayne przyjeżdżał

do San Antonio kilka razy i wystąpił z Byfistem

na kilku koncertach. Na prośbę Davida

Wayne'a, Byfist udał się do Los Angeles

w Kalifornii, aby nagrać EP-kę "Adrenaline",

która została wydana dopiero w

2000 roku, kiedy to Byfist ponownie się zjednoczył.

Byfist miał również kilka utworów

na kompilacjach, które wzbudziły zainteresowanie.

Mniej więcej w tym samym czasie

do Byfista zgłosiła się wytwórnia MCA Records.

Po kilku negocjacjach, Byfist otrzymał

świetny kontrakt płytowy. Niemniej bez

naszej wiedzy i zgody, menadżer Byfista

współpracował z adwokatem z L.A. i próbował

uzyskać jeszcze więcej pieniędzy. W

związku z tym MCA wycofało się z umowy,

Foto: Byfist

co przekreśliło szanse Byfista na podpisanie

kontraktu z dużą wytwórnią. Wkrótce potem

Byfist niestety implodował od wewnątrz i

wraz z kiepskim managementem oraz jego

złymi decyzjami, Byfist zdecydował się w

czerwcu 1991 roku zakończyć działalność

pozostając z wieloma niespełnionymi marzeniami.

20 lat temu Byfist powrócił do świata żywych.

Jak w ogóle do tego doszło?

W 2000 roku Dave Lee i jego żona odwiedzili

mnie i zapytali, czy byłbym skłonny

zebrać Byfist razem, aby nagrać studyjny album

i płytę koncertową, której nie udało

nam się zrobić za pierwszym razem. Powiedziałem

mu, że byłoby fajnie, gdybyśmy mogli

zebrać ten sam skład, który był w 1991

roku, kiedy przestaliśmy grać. Udało nam się

skontaktować ze wszystkimi i okazało się, że

każdy z nich jest dostępny i chętny do powrotu.

Dodaliśmy również trzeciego gitarzystę,

który miał zająć moje miejsce na koncertach,

na wypadek gdybym nie mógł wystąpić,

ponieważ przez ostatnie kilka lat grałem w

innym zespole o nazwie Igniter, który jednak

zakończył działalność krótko po tym, jak

Byfist ponownie się zjednoczył. Tak więc zostaliśmy

z trzema gitarzystami aż do czasu,

gdy Dave Lee i ja dołączyliśmy do zespołu

Davida Wayne'a, Reverend w 2002 roku.

Gracie w nowym, odświeżonym składzie.

Jak udało Ci się go zebrać?

Z pomocą poprzedniego perkusisty i basisty

Byfist rozpoczął działalność pod koniec października

2012 roku. Perkusista znał Erniego

B., gitarzystę prowadzącego z Austin w

Teksasie, z którym grał i który chciałby

wziąć udział w przesłuchaniu. Ernie przyjechał

i zagrał wszystkie utwory, które wysłaliśmy

mu do nauki. W marcu 2013 Ernie

wspomniał mi, że zna pierwszorzędnego wokalistę,

z którym grał w połowie lat 80-tych

w południowym Teksasie w Rio Grande

Valley i w Hollywood w Kalifornii, który

mógłby być zainteresowany przesłuchaniem.

Powiedziałem mu, żeby się z nim skontaktował

i sprowadził go do nas, jeśli będzie dostępny.

Raul "Diablo" Garcia przyjechał i od

razu się wpasował, a my mieliśmy z nim nasz

pierwszy koncert w następnym miesiącu na

festiwalu 4-20 w San Antonio, w Teksasie.

Następne kilka lat były dla nas bardzo ciężkie,

ponieważ bardzo trudno było nam organizować

występy i próby, gdyż mieliśmy muzyków

z Kerrville i Austin w Teksasie, które

były oddalone o około 80 mil od naszego

miejsca prób w San Antonio. W styczniu

2016 roku Byfist otwierał koncert Queensryche.

To był ostatni koncert perkusisty i

basisty, ponieważ po tym występie pozwoliliśmy

im obu odejść. Zaczęliśmy rozmawiać o

basistach i pojawiło się nazwisko Stony'ego

Granthama z Austin. Znaliśmy go od wielu

lat, ale nigdy nie mieliśmy okazji z nim zagrać,

więc w jeden z weekendów Raul i ja poszliśmy

do klubu w San Antionio, gdzie Stony

grał i zapytaliśmy go, czy nie chciałby

dołączyć do Byfist? Po jego występie daliśmy

mu płytę CD z kilkoma utworami. Stony zadzwonił

następnego dnia i powiedział, że ten

rodzaj muzyki jest w sam raz dla niego i, że z

chęcią dołączy do Byfist! Tak więc teraz mamy

w Byfist dwóch chłopaków z Austin. Następnie

przez kilka kolejnych miesięcy prowadziliśmy

przesłuchania perkusistów. Stony

znał Scotta Palmera, perkusistę pochodzącego

z Austin, Texas. Scott odbył przesłuchanie

i zatrudniliśmy go w sierpniu 2016

roku. Do diabła, teraz mamy trzech facetów

z Austin. Diablo i ja przez ostatnie trzy lata

jeździliśmy do Austin na próby, ale luty

2020 roku był ostatnim miesiącem prób oraz

wtedy odbył się nasz ostatni występ, kiedy

otwieraliśmy koncert Stryper. W związku z

pandemią nie byliśmy w stanie zagrać prób i

widzieliśmy się tylko raz lub dwa razy od początku

pandemii!

20 lat to szmat czasu, jednak w ciągu tego

144

BYFIST


okresu uraczyliście fanów zaledwie jedną

EPką oraz jedną kompilacją.

To długa historia, ale po dziewięciu latach

przerwy, Byfist zjednoczył się ponownie w

2000 roku. W 2001 roku Byfist podpisał

kontrakt z LTS Records, który jednak nie

doszedł do skutku. Na początku 2002 roku

David Wayne poprosił Dave'a Lee i mnie o

dołączenie do jego zespołu Reverend. Przez

pierwsze dwa lata spędziliśmy więcej czasu z

Reverend niż z Byfist. W 2003 roku do Reverend

i Byfist zgłosiła się niemiecka wytwórnia

Insanity Records, ale nie podpisaliśmy

z nimi kontraktu, nie wiem dlaczego,

ponieważ David Wayne i Dave Lee zajmowali

się kontraktami płytowymi. Ostatni raz

widzieliśmy Davida Wayne'a w marcu 2005

roku, na naszym ostatnim koncercie jako

David Wayne's Metal Church w San Antonio.

Przed występem David Wayne poprosił

nas, że gdyby coś mu się stało, abyśmy utrzymali

jego muzykę i pamięć o nim przy życiu

poprzez kontynuowanie działalności Reverend.

Kiedy David Wayne zmarł w maju

2005 roku, spełniliśmy jego życzenie i kontynuowaliśmy

działalność Reverend, z okazjonalnymi

występami Byfist. Młodszy brat

Davida Wayne'a, Dennis, miał przylecieć

ze stanu Waszyngton do San Antonio, aby

sprawdzić, czy mógłby śpiewać, ale to się nie

udało. Poza tym odległość była zbyt duża,

żeby to się udało. Dennis i jego rodzina dali

nam swoje błogosławieństwo, abyśmy kontynuowali

działalność jako Reverend. W 2006

roku Byfist podpisał umowę z amerykańską

wytwórnią Metal Ages Records na wydanie

kompilacji naszych poprzednich nagrań, ale

Metal Ages zbankrutowało i przekazało

kontrakt niemieckiej Rock It Up Records,

która miała zająć się produkcją i dystrybucją,

a z którą Byfist również podpisał umowę w

2007 roku. Kontynuowaliśmy działalność

zarówno z Reverend jak i Byfist aż do

przedwczesnej śmierci mojego przyjaciela

oraz gitarzysty Dave'a Lee w październiku

2010 roku. Trochę historii. Już w 2009 roku,

nasz były wokalista z lat 1989-1991, 2000-

2002, 2009-201, Vikk Real zagrał z nami

koncert, który zapoczątkował rozmowy o jego

ponownym dołączeniu do Byfist za namową

jego żony Jeski. Znaliśmy ją od lat i

była naprawdę wspaniałą przyjaciółką. Rozmowy

przybrały na sile w połowie 2010 roku

i już planowaliśmy powitać go z powrotem w

zespole, kiedy Jeska tragicznie zmarła w wyniku

wypadku motocyklowego. Aby uhonorować

jej życzenie, Vikk ponownie dołączył

do Byfist i zrobiliśmy kilka koncertów charytatywnych

na cześć Jeski. Byfist zagrał koncert

w Houston w Teksasie pod koniec września

2010 roku i niestety był to mój ostatni

raz na scenie z Tazmanian Devilem, Davem

Lee, ponieważ 1 października Dave

nagle zmarł. Było to dla nas tragiczne i rozdzierające

serce wydarzenie. Po śmierci

Dave'a Lee, Vikk i ja poprosiliśmy o pomoc

kilku przyjaciół, aby uświetnić nadchodzące

koncerty oraz aby zorganizować jeszcze kilka

innych koncertów charytatywnych dla Jeski i

rodziny Lee. Przez kilka miesięcy Vikk i ja

polegaliśmy na sobie i w końcu zdecydowaliśmy

się znów zacząć pisać nowy materiał.

Pod koniec czerwca 2011 roku mieliśmy

koncert w Houston w Teksasie, był on moim

ostatnim z Vikkim, ponieważ zaledwie tydzień

później, prawie rok po śmierci Jeski,

dotarła do nas łamiąca serce wiadomość, że

Vikk również miał tragiczny wypadek motocyklowy

i zginął. Po stracie tak wielu ludzi,

których kochałem, poświęciłem trochę czasu

na żałobę i przemyślenia. Pod koniec października

2012 roku postanowiłem ponownie

założyć Byfist, aby uczcić pamięć Dave'a,

Vikka, Jeski i Davida Wayne'a. Z pomocą

poprzedniego perkusisty i basisty oraz

nowego gitarzysty prowadzącego Erniego B.,

wszystko zaczęło się układać. Wokalista Raul

"Diablo" Garcia dołączył w marcu 2013

roku, basista, Stony Grantham w styczniu

2016 roku, a następnie perkusista, Scott

Palmer w sierpniu 2016 roku. Byfist znów

był kompletnym zespołem, a w przerwach

między próbami i koncertami nagrywaliśmy

utwory na album. Latem 2017 roku spotkaliśmy

Boba Mitchella, kiedy otwieraliśmy

koncert Savior From Anger w Houston w

Foto: Byfist

Teksasie. W tamtym czasie Bob był ich wokalistą,

a także amerykańskim przedstawicielem

Pure Steel. Daliśmy mu demo do przesłuchania,

a niedługo potem byliśmy w trakcie

negocjacji i podpisaliśmy kontrakt z niemiecką

wytwórnią Pure Steel Records. Teraz

możecie zrozumieć, dlaczego tak długo

trwało nagranie naszego pierwszego pełnego

albumu, ale jesteśmy z niego bardzo zadowoleni.

Chłopaki w zespole są wspaniali i czuję,

że gdyby Dave, Vikk, Jeska i David Wayne

mogli z nami porozmawiać, byliby dumni i

zaszczyceni, że możemy ich nazywać rodziną.

Udało się jednak w końcu doprowadzić do

wydanie pierwszego premierowego długogrającego

albumu Byfist zatytułowanego

"In The End". Lepiej późno niż wcale. Kiedy

w ogóle powstał ten materiał?

"Universal Metal", muzyka 2002 - 2003, tekst

1983, poprawione 2017.

"In The End", muzyka 2002 - 2003, tekst

2013

"Unconscious Suicide", muzyka 1989, tekst

1983, poprawione 2017.

"Guaranteed Death", muzyka 1990, tekst

2003

"With This Needle I Thee Wed", muzyka

2002 - 2003, tekst 2002, poprawione 2017.

"Ship Of Illusion", muzyka 2005, tekst 2008,

poprawione 2017.

"Epitafium", muzyka 1989, tekst 1990, poprawione

2017.

Dave Lee i ja byliśmy głównymi autorami

utworów. Ja napisałem prawie wszystkie teksty.

David Wayne napisał tekst do utworu

"With This Needle I Thee Wed". Raul "Diablo"

Garcia napisał pierwszą zwrotkę do

"Ship of Illusion".

Album ten rozpoczyna się kawałkiem "Universal

Metal". Czym dla Ciebie jest owy

uniwersalizm w metalu?

Uniwersalizm muzyki heavy metalowej łączy

ludzi z całego świata i z różnych środowisk.

Wspólnie chodzimy na koncerty unosząc do

góry pięści i dłonie w geście rogów, słuchając

i oglądając występy swoich ulubionych zespołów,

dają się porwać napędzającym rytmom.

W sieci można spotkać się z opiniami, że

tekst "Unconscious Suicide" jest "niemetalowy".

Główne przesłanie dotyczy alkoholizmu. Kawałek

jest o kimś, kto jest zaślepiony przez

alkoholizm, ta osoba pije do tego stopnia, że

traci kontrolę nad swoim umysłem, traci

świadomość i nie dba już o swoje życie. Dopada

go atak i umiera. Bez żadnej interwencji,

zgon spowodowany piciem zaprowadził

go do grobu.

"Guaranteed Death" wydaje mi się być

mocno zainspirowany twórczością Mercyful

Fate. Jestem przekonany jednak, że nie

jest to jedyna Twoja inspiracja.

Moje inspiracje, po które zresztą wciąż sięgam

to, Black Sabbath, Budgie, Rush,

Triumph, Judas Priest, Scorpions, UFO,

Deep Purple, Led Zeppelin, BTO, Montrose,

Kiss, Rainbow, Aerosmith, Riot, Ted

Nugent, Saxon, Michael Schenker Group,

Ozzy Osbourne, Iron Maiden, Accept,

Thin Lizzy, ZZ Top, Queen, Def Leppard,

Nazareth, Grand Funk Railroad, Alice

BYFIST 145


Foto: Byfist

Cooper, Y&T, Styx, Legs Diamond i wierzcie

lub nie, Elton John i Bernie Taupin oraz

wielu innych, ale za długo by wymieniać.

"With This Needle I Thee Wed"to kawałek,

który stylistycznie nieco odstaje od reszty

albumu. Jest znacznie dłuższy od pozostałych

utworów, a jego tekst wydaje się

zawierać sporo metafor.

Ten utwór jest o osobie, która kiedyś była

szanowana, ale została uwiedziona i pogrążyła

się w mroczny świat narkotyków.

Wkrótce jest to jedyne, o czym myśli. Igła

jest jego jedyną miłością. Z ramionami pełnymi

śladów i blizn, wije się z bólu i potrzebuje

kolejnej dawki. Igła nigdy się z nim nie

rozwiedzie, a on pamięta przysięgę, którą

złożył wiele lat wcześniej, gdy igła wbiła się

w jego żyły po raz pierwszy: "As I sit here on

the side of my bed, with this needle I thee wede!".

Moim skromnym zdaniem najmocniejszym

punktem tego albumu jest "Ship Of Illusion".

Dave Lee napisał powolne intro, a ja napisałem

resztę muzyki. Raul napisał tekst do

pierwszej zwrotki intro, a ja napisałem resztę

tekstu. Ta kompozycja jest o mężczyźnie,

który zakochuje się w kobiecie, wierząc, że

jest jedyną osobą, którą mógłby pokochać,

ale nie wie, że ona jest socjopatką, która

wciąga go głęboko w swoje sidła. Nagle, bez

żadnego powodu, każe mu trzymać się od

niej z daleka. Ten wir trwa przez jakiś czas,

ale w końcu on dostrzega, że to wszystko było

iluzją. Oszukała go jak wielu innych, ale

teraz zdaje sobie sprawę, że była przepełniona

kłamstwami i oszustwami, więc pozwala

jej odejść, na zawsze.

Na okładce albumu widzimy stworzenie

przypominająśce diabła tańczące na czaszce.

Jakie znaczenie ma ta grafika?

Właściwie, kiedy szukaliśmy okładki do albumu,

Raul natrafił na projekt Augusto Peixoto,

artysty, który robi okładki dla Pure

Steel Records. Skontaktowaliśmy się z nim i

zapytaliśmy, czy te prace są dostępne i można

je kupienia. Odpowiedział, że tak, a my

wraz z Pure Steel zawarliśmy umowę na zakup

wszystkich grafik do tekstów w książeczce

CD i na obwolucie albumu. Wszystkie

wyglądają fantastycznie! Mieliśmy zamiar zatytułować

album "Exordium", ale po zobaczeniu

tego rysunku, który przedstawia diabła

w piekle pozującego w pozycji baletowej

na piramidzie z czaszek i aniołów ze skrzydłami

wpadających do jego włości, pomyśleliśmy,

że lepiej pasuje do utworu "In The

End".

Jakie plany na 2021 rok?

Teraz, kiedy CD i LP zostały wydane, mamy

nadzieję, że wkrótce będziemy mogli zacząć

próby, aby rozpocząć nagrywanie kolejnego

albumu i przygotować się do występów na

żywo promujących "In The End"! Byfist

chciałby pojechać do Europy i zagrać tam na

kilku festiwalach. Może nawet w Ameryce

Południowej, Japonii, USA, Kanadzie, Australii

lub gdziekolwiek zostaniemy zaproszeni!

Dzielenie sceny z wielkimi metalowymi

sławami jak Judas Priest, Scorpions, Iron

Maiden, Metallica, etc., byłoby dla nas niesamowite!

Ciężko jest z tą pandemią. Mamy

nadzieję, że dzięki ogólnoświatowej dystrybucji

CD i LP, audycjom radiowym w wielu

krajach, mediom społecznościowym, naszej

stronie Byfist.com i stronie Pure Steel (która

jest wspaniałą wytwórnią prawdziwie wspierającą

metal, który prezentujemy), świetnym

recenzjom w wielu magazynach, stronach

internetowych, podcastach, itp. uda nam się

dotrzeć z muzyką do jak największej liczby

fanów. Obecnie pracujemy również nad dwoma

teledyskami promującymi "In The End".

Dziękuję bardzo za rozmowę!

Cała przyjemność po mojej stronie! Mamy

nadzieję, że wkrótce się zobaczymy! Dziękujemy

za zainteresowanie Byfistem!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Sara Ławrynowycz

HMP: Idziecie jak burza, bo w obecnych

realiach wydanie trzech albumów w cztery

lata to nie lada wyczyn, ale skoro wena ci

dopisuje, nie może być inaczej?

Matt Hanchuck: Tak, nie możemy narzekać

na brak pomysłów. Do tego mamy już dwa

kolejne albumy, które są gotowe do wydania.

Pracuję też z Warrenem Conditim (gitarzystą

i wokalistą - przyp. red.), który grał

kiedyś w Whiplash, nad projektem, który

nazywa się Gutter Creek.

Nie jest czasem tak, że najciekawsze jest

to, co dzieje się pomiędzy wstępnymi założeniami

a efektem końcowym, kiedy utwór

jest już gotowy?

Czasami, ale nie zawsze. Kiedy kawałki składają

się w całość, jaką sobie wcześniej wyobraziłeś,

to zawsze jest fajne. Ale czasami,

jeśli kompozycja stanie się nowym pomysłem

i jest lepsza, niż myślałeś, to jest nawet jeszcze

bardziej ekscytujące. Czasami się to zdarza.

Mój znajomy, niezły gitarzysta i kompozytor,

mawia, że kompozytorami to byli Mozart

czy Bach, on jest daleki od używania

wobec siebie takiego określenia. Masz podobnie?

Tak, racja. Oni z pewnością byli świetnymi

kompozytorami, ale odrzucanie znaczenia

danego słowa to dość spore utrudnienie dla

nas, nie sądzisz? Kompozytor, twórca utworów,

to jest w sumie jedno i to samo. Oczywiście

Bach i Mozart są na zupełnie innym

poziomie niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent

z nas, no chyba, że jest się Martym

Friedmanem, Frankiem Zappą czy Yngwie

Malmsteenem.

Nasuwa się pytanie dlaczego zwlekałeś tak

długo z założeniem zespołu - dopiero niedawno

poczułeś, że najwyższa pora i tak powstał

Wreck-Defy?

Nie do końca... Wydaje mi się, że w dobie

udostępniania plików i posiadania finansów,

by stworzyć dobry album samemu, jest wykonalne

dla gitarzystów z piwnicy, takich jak ja.

(śmiech)

To zwracająca uwagę nazwa - te typowo

metalowe i zarazem bardzo szablonowe, jak

na przykład Nuclear Tormentor czy Orange

Death, nie interesowały cię?

Nie, i w sumie to nigdy o takich nie słyszałem

(I nie mogłeś, bo wymyśliłem je tak na

szybko, jako przykłady - przyp. red.). Nazwa

Wreck-Defy pochodzi od gry słów. Słowo

"rectify" (z angielskiego "naprawiać" - przyp.

red.) przekształciło się w Wreck-Defy.

146

BYFIST


Gitarzysta z piwnicy

Matt Hanchuck jest już po 40., ale na metalowej scenie zaistniał stosunkowo

niedawno, zakładając niespełna pięć lat temu thrashowy Wreck-Defy.

Zwerbował do tego zespołu znanych muzyków, teraz też wspótworzą go choćby

wokalista Aaron Randall (ex Annihilator) czy Greg Christian, wieloletni basista

Testament. Grupa wydała już trzy albumy, zapowiada dwa kolejne, a Matt wciąż

twierdzi, że jest nikim, szczególnie w porównaniu z bardziej znanymi kolegami z

zespołu.

("zniszczyć-zaprzeczać" - przyp. red.) Proste.

Początkowo był to typowo solowy projekt,

ale od początku wspierali cię znani muzycy,

choćby bracia Glen i Shawn Droverowie, co

na tym etapie było niewątpliwym ułatwieniem?

Tak, to z pewnością wzbudziło jakieś zainteresowanie

z zewnątrz, ale uważam, że poziom

utworów był coraz lepszy z każdym następnym

albumem. A kolejny album również

będzie lepszy od poprzedniego.

Dołączenie przed drugą płytą "Remnants

Of Pain" wokalisty Aarona Randalla było

momentem przełomowym dla zespołu, bo

zyskałeś nie tylko frontmana z prawdziwego

zdarzenia, ale też partnera do pisania tekstów?

Zgadzam się, Aaron jest świetnym wokalistą.

Jesteśmy jak bracia. Jego pomysły na teksty

są w porównaniu z moimi dość surowe. Są

bardziej depresyjne, podczas gdy moje są bardziej

polityczne i nacechowane złością.

"Powers That Be" ukazał się niedawno, ale

zdołaliście ukończyć prace nad tą płytą

jeszcze wiosną. Sytuacja była wtedy nie za

wesoła, lockdown objął praktycznie wszystko

i wszystkich, ale można było zakładać,

że jesienią wszystko wróci do normy. Stąd

decyzja o przesunięciu premiery na październik?

Właściwie, to muszę się z tobą lekko nie zgodzić.

Album był gotowy w połowie kwietnia.

Potem go dokończyliśmy w trakcie globalnej

pandemii i w ciągu sześciu miesięcy miał

swoją premierę na świecie. Całkiem nieźle,

co?

Może być też tak, że jeśli koncertowy zastój

potrwa do połowy tego roku, albo i dłużej,

to nawet po zwalczeniu pandemii nie

będziecie mieli gdzie wracać z koncertami,

bo kluby, etc. nie utrzymają się, a to byłby

już ostateczny cios również dla mniejszych

zespołów, takich jak Wreck-Defy?

Ale dlaczego? Mamy tysiące fanów, którzy

nigdy wcześniej nie widzieli nas na żywo. Nie

sądzę, że będzie to miało wpływ na mniejsze

zespoły. Tak naprawdę, to te średnie zespoły

odczują to najbardziej.

Lyric video do dwóch utworów wystarczą,

żeby w tej powodzi nowych płyt zwrócić

uwagę słuchaczy na "Powers That Be"? Fakt,

że niektórzy z was są znani z poprzednich

dokonań jest tu pewnym atutem, ale

czy aż tak dużym?

Właściwie, to mamy już pięć takich teledysków

z tego albumu. Pracujemy z Chorwatem,

Davidem Bargarićem. Jest on niezależnym

twórcą filmowym i wielkim fanem metalu.

Czy jest to wystarczające? Po co? Szczerze,

mało mnie to obchodzi. Powoli, ale pewnie,

budujemy nasz fanbase.

Plusem tej całej sytuacji jest to, że macie

już materiał na czwarty albym - miesiące

lockdownu spędziłeś bardzo pracowicie, oddając

się komponowaniu, teraz więc będziecie

pewnie chcieli jak naszybciej zarejestrować

i wydać ten materiał?

Teraz, kiedy jest z wami również basista

Greg Christian, określenie supergrupa wcale

nie jest takie bezpodstawne - myślisz, że

to atut, czy przy przeciwnie, swego rodzaju

ograniczenie?

Nazwa "supergrupa" w tym przypadku się nie

nadaje, bo jestem w tym zespole również ja.

A ja nie jestem super, jestem nikim. Gdyby to

się tyczyło tylko tych trzech pozostałych gości,

to wtedy można byłoby użyć tego słowa.

Ale ja wszystko rujnuję.

Podczas nagrań trzeciego albumu "Powers

That Be" wsparło was gościnnie kilku gitarzystów,

choćby Geoff Thorpe. Chodziło o

jak największe zróżnicowanie partii solowych?

Oczywiście. Różne style i dźwięki, po to, by

było to wciąż interesujące. Poza tym, zawsze

chciałem pracować z ludźmi, którzy mnie inspirują,

z moimi gitarowymi idolami. Poczekaj

na następny album, tam będą dopiero

shredy!

Od początku jesteście zespołem niezależnym:

wydajecie swoje płyty samodzielnie, a

w razie zainteresowania wersją LP bądź

CD udzielacie licencji, współpracując choćby

z Inverse, Floga, czy obecnie Punishment

18 Records?

Niekoniecznie. Zrobiliśmy wersje bardziej indie,

by sprzedawać je na występach. Każdy

album był wydany przez wytwórnię, poza debiutem

"Fragments Of Anger". To nigdy nie

zostało wydane przez wytwórnię, tylko przez

zespół.

Foto: Wreck-Defy

Kolejne zawirowania spowodowane koronawirusem

sprawiły, że branża muzyczna

pod wieloma względami jest obecnie sparaliżowana

- pewnie obserwowaliście to

wszystko i wnioski nie były zbyt wesołe,

nawet jeśli nie utrzymujecie się z muzyki,

tak jak wielu waszych znajomych lub przyjaciół?

Na szczęście, to nie ma żadnego wpływu na

Wreck-Defy. Będziemy nadal pisać i nagrywać

utwory, bez względu na lockdown. Nie

opieramy się na trasach, by zarobić na życie.

Ale tak, niektórzy moi przyjaciele tak mają i

jest mi szkoda i ich, jak i stanu ich finansów.

Użyłeś słowa "komponowanie", co jest interesujące,

biorąc pod uwagę twoje wcześniejsze

pytanie o Mozarta i Bacha. Tak, czwarty album

jest gotowy, piąty jest pisany… Nadchodzi

sporo świetnej muzyki. "Powers That

Be" został wydany zaledwie trzy miesiące temu

i trzyma się bardzo dobrze. Nasz następny

album "The World Enslaved" wyjdzie

więc najprawdopodobniej na jesieni lub zimą

tego roku lub w 2022, ale mój projekt z Gutter

Creek powinien ukaże się gdzieś w sierpniu

lub wrześniu. Dzięki za wywiad!

Wojciech Chamryk & Szymon Paczkowski

WRECK-DEFY 147


HMP: Od trzeciego albumu "Let Them

Burn" działacie nader regularnie, wydając w

osiem lat trzy duże płyty - zespół okrzepł,

mimo zmian składu i ta dobra passa wciąż

trwa?

Chris Vowden: To prawda. Po kilku latach

grania mamy stosunkowo nowy i stabilny

skład. W trakcie nagrań do "Freedom Of

Speech" paru muzyków nas opuściło i musieliśmy

na ich miejsce szukać nowych. Był to

dla nas dość burzliwy okres.

Czasem pomysły na nowe utwory sypią się

jak z rękawa, ale bywa z tym też gorzej - jak

radzisz sobie z taką sytuacją, kiedy natchnienie

cię opuszcza, a najwyższa pora na

Pora na coś nowego

- Myślę, że jesteśmy już w takim wieku, że to co robimy, powinno nam

dawać przede wszystkim dużo radości - mówi gitarzysta Chris Vowden. Prawidłowość

takiego podejścia potwierdza zawartość najnowszego, już piątego albumu

Denied. "The Decade Of Disruption" to nad wyraz solidny thrash/heavy metal, nie

tylko dlatego, że nowym wokalistą grupy jest, znany z Artillery, Soren Adamsen.

Zespoły niezależne mają w sumie pod tym

względem łatwiej, co nie oznacza jednak, że

nie muszą dotrzymywać terminów, bo małe

firmy też muszą działać wedle określonych

schematów, regularnie wypuszczając kolejne

wydawnictwa?

Nie mieliśmy tego typu problemów, ponieważ

podpisaliśmy kontrakt z niezależną

wytwórnią. To my mogliśmy sobie wybrać

kiedy wydać album, a że wydaliśmy go tak

szybko wynika poniekąd z... pandemii. Nie

mogliśmy grać koncertów, więc naturalną

koleją rzeczy było dla nas wydanie nowej

muzyki. Chcieliśmy dać naszym fanom coś,

co rozweseli ich w tych trudnych czasach.

jak oni. Oczywiście mamy możliwość podejmowania

własnych decyzji. Ale o wielu sprawach

dyskutujemy z wytwórnią, która ma

również swój wkład w efekt końcowy.

Wasz skład po ostatnich zmianach okrzepł,

co chyba przełożyło się na szybsze tempo

pracy pomiędzy wydaniem "Freedom Of

Speech" a "The Decade Of Disruption"?

Czuliśmy, że czas między nagraniem "Let

Them Burn" a "Freedom" był zbyt długi,

dlatego teraz chcieliśmy nadrobić zaległości.

Jednakże, tak jak wspomniałem wcześniej,

mieliśmy pewne roszady w składzie, które

spowodowały opóźnienia w planach zespołu.

Nie mieliśmy wpływu na niektóre rzeczy, takie

jak przedłużające się wydanie płyty. Ale

kiedy dołączyli do nas Soren, Fredrik i Markus

sprawy potoczyły się bardzo szybko.

nową płytę?

No cóż, tak naprawdę nigdy nie mieliśmy

tego typu problemu. Zarówno dla mnie jak i

dla Adreasa wymyślanie nowych kompozycji

na kolejne albumy było swego rodzaju luksusem.

Zawsze staramy się wymyślać coś nowego,

proponować świeże pomysły, różne

punkty widzenia na podejście do danego

utworu. Jest to również proces, który najbardziej

nam się podoba... rozpoczynanie pisania

nowych kompozycji.

Foto: Denied

A propos: przenieśliście się ze Sliptrick

Records do Sweea Records. To mała, ledwo

co powstała firma - mieliście w tym jakiś

udział?

Zgadza się, Sweea jest własnością naszego

przyjaciela, Jonasa Tornqvista, który ma

ogromne doświadczenie w branży muzycznej.

Współpraca z nim była zatem naturalną

koleją rzeczy. Spędziliśmy kilka lat ze

Slipstrickiem, ale poczuliśmy, że pora na coś

nowego.

Czy zespoły w dobie supremacji streamingu

potrzebują jeszcze współpracy z wytwórnią

w takim modelu, jaki obowiązywał

jeszcze kilkanaście lat temu, by nie mówiąc

już o zamierzchłych czasach lat 70. czy 80.,

kiedy to podpisanie kontraktu było marzeniem

każdej, młodej grupy? Przecież teraz

wszystko można zrobić samemu, a do tego

można mieć kontrolę nad każdym etapem

funkcjonowania zespołu, od tłoczenia płyt

do promocji?

To ciekawa część współpracy ze Sweea. Pracujemy

w pewnym sensie jako partnerzy,

więc mamy duży wkład w to, co robimy, tak

Jesteście bardzo doświadczonymi muzykami,

a dołączenie Sorena tylko ugruntowało

status Denied jako może nie supergrupy,

ale zespołu tworzonego przez samych starych

wyjadaczy, świadomych tego, co mogą

i przede wszystkim chcą osiągnąć?

Dokładnie! Ci ludzie byli w pobliżu od dawna

i mają odpowiednie doświadczenie. Soren

dużo koncertował z Artillery i jeszcze nigdy

nie widziałem, żeby ktoś, nagrał tak szybko

wokale na album, tak jak on. A wynik

mówi sam za siebie! To samo tyczy się Markusa

i Fredrika. Kiedy mieli nagrać swoje

partie, zrobili to w zabójczym tempie. Chcielibyśmy

rządzić światem, ale wiemy, że tak

się nie stanie. Ale żarty na bok. Myślę, że jesteśmy

już w takim wieku, że to co robimy,

powinno nam dawać przede wszystkim dużo

radości.

Wielką rolę ogrywają tu też chyba entuzjazm

i napędzająca was do ciągłego działania

energia, bo na samych umiejętnościach

daleko byście nie zaszli, co potwierdza

niestety los wielu innych, nie tylko starszych,

zespołów?

To dobre pytanie! Właściwie, to rozmawiałem

o tym z Adreasem kilka dni temu. Nie

jesteśmy już młodymi chłopakami po dwudziestce,

ale wciąż mamy tę młodzieńczą

energię i zapał, bo chcemy żeby każda kompozycja,

każdy cholerny riff miał znaczenie!

Chcemy, by każdy nasz utwór coś wyrażał.

Kiedy przyjdzie dzień, w którym zespół nie

będzie nam przynosił satysfakcji i zabawy,

lepiej będzie już nie grać. Nie widzę sensu w

pisaniu albumu z dwiema fajnymi kompozycjami

i resztą wypełniaczy.

148

DENIED


Jaka jest więc wasza metoda, żeby nie

skostnieć, nie ugrzęznąć w wygodnych

schematach swojej niszy, co jest przecież

zwykle początkiem artystycznego końca

każdego zespołu, niezależnie od stylistyki?

Kiedy piszemy nowe kompozycje, zazwyczaj

rozmawiamy o nowej muzyce lub o tym, co

możemy włączyć do Denied, dzięki czemu

brzmienie będzie świeże i aktualne. Co możemy

zrobić, aby muzyka brzmiała jeszcze

bardziej interesująco? Czy są jakieś nowe

horyzonty, których jeszcze nie wypróbowaliśmy?

Po prostu staramy się napisać coś,

czego wcześniej nie robiliśmy, aby bardziej

zainteresować fanów i nas samych. Zawsze

przynosimy coś nowego, na każdy album,

który robimy, co jest również świetną motywacją

do napędzania zespołu do przodu.

Kiedyś takim destrukcyjnym czynnikiem

były też wielkie pieniądze, ale to już przeszłość,

przynajmniej w przypadku znacznej

części metalowych zespołów - zastanawialiście

się kiedyś ile bylibyście w stanie

poświęcić jeszcze dla grania, nie tylko w

wymiarze finansowym, ale też choćby czasu,

którego nie macie na przykład dla bliskich,

grając próby i koncerty?

Czas jest oczywiście najważniejszy i nie

stanowimy w tym wypadku wyjątku. Wszyscy

mamy rodziny, którymi musimy się zajmować

i mamy w tym zakresie konkretne

obowiązki. Niewiele jest kasy, o której

można by wspomnieć, a jedyne pieniądze,

które można uzyskać, z tego, co robią prawie

wszyscy inni w tej branży, to te ze sprzedaży

merchu. Nie sprzedajemy wielu albumów,

więc nie zarabiamy na tym wiele. Ale robimy

to wyłącznie dla przyjemności i grania muzyki.

Myślenie inaczej byłoby dość naiwne.

Foto: Denied

Premiera "The Decade Of Disruption" nie

wypadła w sprzyjającym dla muzyki, ba,

nawet dla ludzkości, momencie. Uznaliście

jednak, że nie ma na co czekać z wydaniem

płyty, bo nikt przecież nie może zagwarantować,

że za kilka czy kilkanaście miesięcy

sytuacja wróci do stanu poprzedniego czy

ulegnie znaczącej poprawie?

Cóż, tak jak wspomniałem wcześniej, pomyśleliśmy,

że to dobry czas na wydanie nowego

materiału. Poza tym nie mamy nic do stracenia.

Co więcej, kiedy wielu innych artystów

zdecydowało się wycofać swoje nowe wydawnictwa,

pomyśleliśmy, że dobrym pomysłem

będzie zrobienie czegoś odwrotnego.

Może pomoże nam to przyciągnąć jeszcze

więcej uwagi.

To z powodu pandemii Soren nagrywał partie

wokalne w kopenhaskim Medley Studios,

gdy resztę materiału rejestrowaliście

w Sztokholmie, pod okiem Fredrika Folkare

w Chrome Studios?

Soren nagrał swoje partie wokalne tuż przed

wybuchem pandemii. Zdecydowanie łatwiej

mu było nagrywać w Kopenhadze, zamiast

latać co chwilę do Sztokholmu, co zajęłoby

mu znacznie więcej czasu. Poza tym myślę,

że wolał nagrywać w swoim własnym środowisku,

które doskonale zna. Tutaj w Sztokholmie

robimy dokładnie to samo.

Już słyszy się, że za jakiś czas nowych

wydawnictw może być zatrzęsienie, więc

może to jest i jakiś sposób wydać płytę

teraz, bo jest szansa, że zwróci na nią

uwagę więcej słuchaczy?

Dokładnie tak uważam. Chciałbym, podobnie

jak wszyscy inni, aby ta pandemia

wkrótce się skończyła, ale na szczęście

nagraliśmy nowy album tuż przed jej wybuchem.

Udało nam się nawet zagrać na

naszym comebackowym koncercie w marcu,

tuż przed tym, jak to się stało, tylko po to by

potem doświadczyć lockdownu. Ale będziemy

nadal pisać i nagrywać nową muzykę,

dopóki nie będziemy mogli znowu wejść na

scenę.

Możecie pokusić się o jakieś zestawienie

potwierdzające, że z każdym kolejnym albumem

wzrasta grono waszych fanów?

Może nie lawinowo, ale tak, że da się to

odczuć, choćby na koncertach?

Hmmm, tak naprawdę nic poza sprawdzaniem

naszych kont na Spotify, Youtube,

Facebooku itp. Widać, że z każdym albumem

uzyskujemy więcej wyświetleń. Gdy tylko

wydamy nowy album, aktywność na Spotify

znacznie wzrasta przez kilka tygodni, by

potem po prostu wygasnąć. Ale tak to chyba

wygląda. Tam jest zbyt dużo konkurencji i

po prostu musisz cieszyć się tym, co robisz i

to, co udało ci się osiągnąć.

Po zelżeniu ograniczeń mieliście już okazję

zagrać czy wciąż czekacie na pierwszy koncert

promujący "The Decade Of Disruption",

a cała ta sytuacja zaczyna was powoli

wkurzać?

Nie możemy zrobić nic innego niż czekać, aż

pandemia się skończy. Właściwie, to już pracujemy

nad naszym następnym albumem,

więc jeśli pandemia będzie trwać dłużej, a na

pewno tak będzie, niestety możemy nie zdążyć

wypromować "Decade...". Ale nadal mamy

czas. Album jest dość nowy dla naszych

słuchaczy, więc… nie jesteśmy jeszcze pewni.

Nie pozostaje nam nic innego jak poczekać i

zobaczyć...

Ale może jednak trochę poczekać z nadzieją,

że wszystko w końcu zmieni się na

lepsze, niż grać koncerty w sieci lub przed

rzędami aut, niczym w samochodowym

kinie?

Trochę o tym dyskutowaliśmy, ale nie jesteśmy

jednomyślni w tej sprawie. Ale skoro

Soren mieszka w Kopenhadze, to nie jest zły

pomysł. Po prostu nie jestem pewien, czy

każdy chce to zrobić. Ale jeśli to miałoby

trwać dłużej, to niewiadomo. Trzeba poczekać

i wtedy będziemy mądrzejsi.

Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala,

Kacper Hawryluk

Foto: Denied

DENIED 149


Mieszanka thrashu, heavy i rock'n'rolla

Powyższy tytuł może być zaskakujący, jeśli ktoś kojarzył Injector tylko z

dość jednowymiarowym thrashem, ale na trzecim albumie "Hunt Of The Rawhead"

Hiszpanie poszli do przodu, poponując urozmaicony, chociaż bardzo też

intensywny, materiał. Zważywszy na to, że nie jest to grupa o jakimś bardzo długim

stażu, to w przyszłości może być tylko lepiej, co potwierdza zresztą entuzjazm

frontmana.

HMP: Okładka waszej najnowszej płyty

"Hunt Of The Rawhead" utwierdza mnie w

przekonaniu, że poza metalem musicie być

również wielkimi miłośnikami komiksów?

Daniel Martinez De Velasco Nieto: Dokładnie!

Cała nasza czwórka bardzo lubi komiksy,

zwłaszcza nasz basista, Mafy, który ma

nieograniczoną wiedzę na temat świata komiksów.

W dodatku jesteście w dość luksusowej sytuacji,

bo można powiedzieć, że macie swojegoDereka

Riggsa czy Eda Repkę, ale na

wyłączność, bo Enrique Garcia Morales

współpracuje, póki co, chyba tylko z wami?

Stworzył co prawda kilka okładek dla innych

grup w naszym mieście, ale tak, jesteśmy na

Marzą wam się winylowe wersje waszych

albumów, z dużą, 12" okładką, najlepiej rozkładaną,

gdzie szata graficzna zyskuje możliwość

prezentacji w całej okazałości?

Coś takiego jest już w drodze! Za chwilę ogłosimy

datę premiery winylowego wydania

"Hunt Of The Rawhead" i mogę wam powiedzieć,

że będzie wyglądało niesamowicie.

Osobiście zaprojektowałem winyl z grafiką

Enrique, więc wiem, co to będzie i jestem naprawdę

podekscytowany! Nasz pierwszy winyl!

Drugą płytą "Stone Prevails" weszliście

zdecydowanie na wyższy poziom kompozytorski

i wykonawczy, do tego brzmienie tego

albumu było znacznie agresywniejsze niż

Z tego co słyszę poradziliście sobie z tym

wyzwaniem, chociaż od razu rzuca się w

oczy, że nowy album jest krótszy od poprzednich,

bo zawiera tylko dziewięć utworów

- to też znak czasów, długie płyty są już

przeżytkiem?

Kiedy wydaliśmy nasz poprzedni album "Stone

Prevails", wiele osób mówiło nam o "przesadnej"

długości płyty. Nie myśleliśmy, że to

przesada, ale to pokazuje, że wielu ludzi nie

chce zbyt długich albumów. W przypadku

"Hunt Of The Rawhead" od początku wiedzieliśmy,

że dzięki Clifford Records i Metalmeria

zostaną też wydane ich wersje analogowe.

Winyl zwykle nie brzmi wystarczająco

dobrze, gdy jego długość przekracza 45 minut,

więc komponując cały album mieliśmy to

na uwadze.

Pierwszy odsłuch gotowego materiału

utwierdził was w przekonaniu, że zdołaliście

przebić poprzednie albumy, wejść na

wyższy poziom?

Absolutnie! Kiedy wysłuchaliśmy surowego

nagrania, które jeszcze nie zostało zmiksowane,

byliśmy całkowicie pewni, że mamy w rękach

nasz najlepszy album. Jestem naprawdę

dumny ze wszystkich kawałków, które stworzyliśmy

i mam nadzieję, że przez nadchodzące

lata będziemy robić dalsze postępy i komponować

coraz lepsze utwory.

razie jedynym zespołem, z którym współpracuje

obecnie. Mamy wielkie szczęście, że ktoś

z takim talentem jak on jest z nami, w naszym

rodzinnej miejscowości.

Wyrazista, zwracająca uwagę okładka płyty

wciąż ma znaczenie w drugiej dekadzie XXI

wieku, w czasach streamingu i dalszego

spadku znaczenia albumu jako zwartej całości,

kiedy nierzadko jest tylko malutką ikonką

przy muzycznych plikach?

Według mnie, jest to bardzo ważne. Sporo

ludzi słucha muzyki na YouTube czy Spotify,

gdzie są pokazywane okładki, a te platformy

są obecnie zalewane przez setki zespołów metalowych.

Każdy ma własne wymagania co do

tego, którego zespołu chce sobie posłuchać, a

zwracająca uwagę i agresywna okładka jest

podstawą do wyróżnienia się z tłumu.

Foto: Injector

debiutanckiego "Black Genesis". Trzeci materiał

jest ponoć przełomowy dla każdego

zespołu - czuliście w związku z tym jakąś

presję?

Na początku ma się zwykle pewne wątpliwości

co do możliwości ulepszenia tego, co zrobiło

się w przeszłości, ale kiedy zaczęliśmy

komponować nowe utwory, wiedzieliśmy, że

materiał jest o wiele lepszy, przynajmniej według

nas, niż to, co zrobiliśmy kiedykolwiek

wcześniej. W przypadku tego albumu zmieniliśmy

też sposób pracy. Teraz nasza czwórka

była obecna na każdej sesji komponowania

lub nagrywania. Byliśmy dzięki temu pewni,

że uzyskamy stuprocentową pewność co do

jakości każdego fragmentu wszystkich utworów.

Zważywszy na to, że wasz drugi i trzeci

album dzieli jakieś 2,5 roku mieliście dość

czasu na stworzenie i doszlifowanie nowego

materiału, nie musieliście wykonywać nerwowych

ruchów jak niektóre zespoły, które

w takiej sytuacji muszą odgrzebywać jakieś

stare pomysły, bo czas goni, a weny wciąż

brak?

Tak, na tym albumie cały materiał był zupełnie

nowy, bez starych pomysłów. Zależało

nam na stworzeniu całego albumu od podstaw

i mieliśmy szczęście, że mieliśmy dużo

czasu na komponowanie.

Pomogło to, że od kilku lat macie już stabilny

i zgrany skład, przełożyło się to na proces

twórczy podczas powstawania "Hunt Of

The Rawhead"?

Stabilny skład jest bardzo ważny. Zagraliśmy

całą trasę koncertową "Stone Prevails" w tym

samym składzie, więc mieliśmy sporo czasu,

aby móc zrozumieć się jako jednostki i jako

zespół. Jest to bardzo zauważalne w każdym

utworze z nowego albumu, jako zespół też

bardzo się rozwinęliśmy.

Kontynuujecie na tej płycie swoją thrashową

misję, zarówno pod względem muzycznym,

jak i tekstowym - znaleźliście coś

swojego i teraz staracie się to udoskonalać,

żeby nie skostnieć w obrębie wybranej stylistyki?

Zawsze mówimy, że gramy thrash metal, ale

nie lubię umieszczać nazw i etykiet na wszystkim.

Myślę, że właśnie dzięki temu albumowi

odnaleźliśmy swoją prawdziwą drogę w

muzyce, będącej mieszanką thrashu, heavy i

rock'n'rolla, którą zawsze lubiliśmy. Będziemy

się rozwijać i ewoluować w naszym stylu,

który ciągle się zmienia i nigdy nie poprzestaniemy

na jednym gatunku muzycznym. Mamy

w rękach coś dobrego i postaramy się wykorzystać

to jak najlepiej!

150

INJECTOR


Nostalgia za latami 70. czy 80. pojawia się

w metalu nie od dziś - jak jednak uniknąć

ryzyka zbytniego kopiowania dawnych patentów,

popadnięcia w banał, ugrzęźnięcia w

schematach? Macie na to jakiś swój, sprawdzony

sposób?

Popadanie w stare, choć przyjemne schematy

jest rzeczą dość powszechną i przez cały czas

musisz być świadomy tego, co robisz. Ale najlepszym

sposobem uniknięcia tego problemu

jest po prostu pozwolić muzyce płynąć, kontynuować

swoje granie i granie jako zespół,

pozwalając, aby twój instrument poprowadził

cię wszędzie tam, gdzie muzyka zechce. To

najbardziej prawdziwy i czysty sposób tworzenia

nowych, osobistych i ekscytujących

utworów.

Kiedy przychodziliście na świat thrash

właśnie dogorywał, a jego fani w optymistycznej

wersji przerzucali się na brutalniejszy

death metal, a tej gorszej zamieniali skórzane

kurtki i dżinsowe bezrękawniki na flanelowe

koszule i stawali się zwolennikami

grunge - czy to nie symboliczne, że teraz należycie

do grona odnowicieli gatunku, mamy

tu do czynienia z taką pokoleniową zmianą?

To pewne, że thrash zyskuje teraz więcej rozgłosu

niż dwadzieścia lat temu. Od kilku lat

pojawia się wiele zespołów, tworząc w ten

sposób tzw. "nową falę thrash metalu". To

świetna wiadomość pod wieloma względami…

wprowadzenie młodych słuchaczy na

scenę thrashową czy metalową jest niezbędne,

aby ten gatunek wciąż żył. To dla nas

zaszczyt, że możemy być częścią tego ruchu i

mamy nadzieję, że będzie trwał jeszcze przez

jakiś czas.

Od początku istnienia zespołu lubujecie się

w długich, rozbudowanych kompozycjach,

więc na nowej płycie też nie mogło zabraknąć

takich utworów jak "Rhythm Of War"

czy "Boundbreaker"?

To jest coś, co zawsze robiliśmy. Pierwszy

utwór napisany przez Mafy'ego i mnie, gdy

stworzyliśmy zespół, to był "Cancer", na naszą

pierwszą EP-kę "Harmony of Chaos". To

była nasza pierwsza kompozycja, ale obejmowała

już różnorodność riffów, mieszankę szybkich

i wolnych oraz zharmonizowanych gitar,

był to kawałek, który stale ewoluuje i się

zmienia… wszystkie te rzeczy pojawiające się

w utworach, o których wspominasz, były więc

już w pierwszym, który stworzyliśmy. To jest

część tego, kim naprawdę jesteśmy i nie sądzę,

żeby to się wkrótce zmieniło.

Wiecie od razu, że dany numer będzie dłuższy

czy to bardziej złożona kwestia, bo ewoluuje

on wraz z pojawianiem się kolejnych

pomysłów?

To przychodzi po prostu wraz z muzyką. Nigdy

nie znam przybliżonej długości kompozycji

przed jej ukończeniem. Po prostu gramy

dalej, aż nadejdzie pora, aby kawałek krzyknął

do nas "hej, wystarczy, jestem gotowy!".

Ciekawostką jest tu instrumentalny "Interstellar

Minds" - zabrakło pomysłu na tekst,

czy chcieliście mieć na płycie również utwór

bez słów, który odbiera się zupełnie inaczej

od takiego z partiami wokalnymi?

Nie mieliśmy w planach robić tego kawałka

jako instrumentalny, ale kiedy graliśmy i kończyliśmy

go, zdaliśmy sobie sprawę, że wokale

Foto: Injector

nie dodadzą do niego żadnej wartości. Ma

naprawdę dość złożone gitary, a linie melodyczne

nigdy nie są takie same dla nich obu. Ich

melodie zawsze się zmieniają, nigdy nie są

takie same, ale pod względem harmonii pasują

do siebie przez cały czas, z mocnym basem

pośrodku i wyszukaną perkusją, która zapewnia

siłę, której potrzebuje ten utwór. Nie sądziłem,

że do ukończenia tej kompozycji potrzebny

jest wokal, więc tak zostało!

Fakt, że sami produkujecie płyty Injector

daje wam spore możliwości w tym sensie, że

macie ogromny wpływ na każdy aspekt efektu

końcowego. Jest to też wygodne i na pewno

tańsze, ale z drugiej strony czy nie kusi

was praca z jakimś kompetentnym producentem,

który być może odkryłby w waszej

muzyce czy brzmieniu coś zupełnie innego,

czego sami może nie dostrzegacie?

Zawsze uważałem, że producent z zewnątrz

jest bardzo korzystny dla każdego albumu.

Chodzi o to, że nie możesz wziąć pierwszej lepszej

osoby… potrzebujesz kogoś z ogromnym

zrozumieniem gatunku, naszego stylu,

nas jako zespołu. Kogoś, kto wie, jak działa

studio i przebiega proces miksowania. Znalezienie

kogoś takiego jest bardzo trudnym

zadaniem, a jeszcze trudniejszym, jeśli twój

budżet prawie nie istnieje. Jeśli pewnego dnia

spotkamy kogoś o takich poglądach, będę

bardziej niż zadowolony, mogąc z nim pracować.

Studio wyzwala w tobie dodatkową kreatywność,

jest takim dodatkowym bodźcem do

tworzenia, nawet jeśli jest to własna miejscówka?

Zawsze wchodzimy do studia, nawet jeśli jest

to moje własne, z kompletną instrumentalną

częścią utworów. Oczywiście mamy trochę

miejsca na ulepszenia, ale to są drobne rzeczy.

Prawie zawsze lubię improwizować i

komponować swoje solówki w studiu, kiedy

reszta instrumentów jest już nagrana, ponieważ

możesz zobaczyć kompozycje w ich

prawdziwej formie. W ten sposób wychodzą

wspaniałe rzeczy, a także drobne poprawki

przy wokalu. Nagrywając wokale, musisz dać

się ponieść i zobaczyć, jakie wspaniałe rzeczy

czekają na ciebie podczas tej muzycznej podróży.

Kiedy rozmawialiśmy przy okazji premiery

"Stone Prevails" wspominałeś, że sytuacja

ekonomiczna Hiszpanii nie napawa optymizmem

i odbija się rykoszetem na metalowej

scenie, bo ludzie mają mniej pieniędzy i w

związku z tym nie kupują płyt czy nie chodzą

na koncerty, poza tymi największymi

maniakami. Wtedy wydawało się, że gorzej

być nie może, ale jednak, bo pandemia koronawirusa

okazała się ogromnym ciosem dla

całego świata. Nie ma koncertów, więc o

promocji live "Hunt Of The Rawhead" nie

ma mowy, jak więc to wszystko widzicie i

oceniacie?

Nie ma co kryć, mamy przejebane na wiele

sposobów. Sytuacja już wtedy była problematyczna,

ale udawało nam się dość często koncertować

i sprzedawać na tych koncertach

rozsądną ilość gadżetów i płyt. Duża część

naszych pieniędzy pochodziła z występów na

żywo, z tras koncertowych, a teraz tego nie

mamy. Musimy teraz polegać na sprzedaży

online, ale mówię wam, na pewno mogło być

gorzej. Dzięki naszej ostatniej trasie koncertowej

i dzięki naszemu nowemu menadżerowi

mogliśmy zagrać więcej koncertów niż kiedykolwiek

w każdym zakątku Półwyspu Iberyjskiego,

znając już wcześniej tylu wspaniałych

ludzi i sprawiając, że liczba naszych fanów

ciągle rosła. Sprzedaż płyt CD i gadżetów

"Hunt Of The Rawhead" była do tej pory

świetna i nie możemy narzekać na to, co się

dzieje. Bardzo się cieszę z całej tej sytuacji i

oczywiście jestem za ti wszystko bardzo wdzięczny!

Czyli twoja wcześniejsza deklaracja, że nie

zatrzymacie się jest wciąż aktualna, jesteście

bowiem zbyt zdeterminowani i za bardzo

kochacie muzykę, by odpuścić?

Nie obchodzi nas, czy jutro na Ziemi wydarzy

się nowy Covid, nowy wirus czy inwazja

obcych. Nazywamy się Injector, kochamy metal

i jesteśmy tutaj, aby trwać, by dostarczać

wam naszą najlepszą muzykę każdego dnia

naszego życia.

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,

Kacper Hawryluk

INJECTOR 151


HMP: Wasza nazwa Garagedays ma podkreślać

przywiązanie do dawnych czasów,

kiedy zespoły faktycznie zaczynały w garażu,

dość długo szlifowały umiejętności i nagrywały

kolejne demówki, zresztą sami też

poszliście tym tropem?

Marco Kern: Dokładnie! Nasza droga była

właśnie taka. Zaczynaliśmy w garażu na złomowisku.

Nadal tam jesteśmy, tylko piętro

wyżej, a garaż zamienił się w studio.

Thrash 'n' roll

Garagedays na czwartym już albumie potwierdzają, że to klasyczny heavy

kręci ich najbardziej. Nie grają go jednak aż tak dobrze, by można było mówić o

objawieniu, ale na "Something Black" nie brakuje też bardzo udanych utworów, z

"Out Of Control" czy "The Walking Dead" na czele. Frontmanowi grupy trudno też

odmówić entuzjazmu, może więc w przyszłości jeszcze nas pozytywnie zaskoczą,

już na znacznie większą skalę.

kładem mniejszej wytwórni, a trzeci "Here

it Comes" samodzielnie?

Cóż, to nie był chwilowy sukces, raczej proces

dojrzewania. Przez ten cały czas systematycznie

powiększaliśmy bazę naszych fanów

i poznaliśmy biznesową stronę tego wszystkiego.

To była dla nas ogromna nauka, oczywiście

z towarzyszącymi temu złymi doświadczeniami,

przysłowiowymi haczykami.

Jednak ważne było dla nas, aby pozostać

wiernym sobie, nie chcieliśmy być muzycznie

zaszufladkowani i mieć ciągle otwarte drzwi.

Jest już wystarczająco dużo kopii Slayera, jeśli

wiesz, co mam na myśli. W dodatku pojawiło

się kilka ofert z wytwórni, które były,

delikatnie mówiąc, bezczelne. Nie chcę tutaj

wchodzić w szczegóły. Dlatego właśnie doszło

do wydania tej płyty własnym sumptem.

Nie jesteśmy dziwkami! Jaki pożytek mam z

dużej wytwórni, jeśli mam kopiować czyjeś

przeboje i prawie żadna energia, nie mówiąc

już o pieniądzach, nie jest inwestowana w

mój projekt? Bardzo ważne jest dla mnie

również to, że ludzie, z którymi pracuję, tak

jak ja, są w stu procentach pasjonatami oraz

dają z siebie tysiąc procent. Nikt nie musi mi

słodzić: chcę mieć wokół siebie szczerych

ludzi, ludzi, którzy potrafią krytykować i nie

boją się komunikować i jasno przedstawiać

swojej opinii, nawet jeśli jest ona niewygodna

i może mnie urazić!

żyliśmy ze sprzedaży gadżetów, co oznacza,

że potrzebowaliśmy całego naszego dochodu

na jedzenie, tankowanie, opłaty za autostrady

i inne... Bez luksusu, bez kierowcy, bez

pokoju w hotelu. Żyliśmy w zamkniętej przestrzeni

przez trzy miesiące! Nasze dni przebiegały

mniej więcej tak. Wstajesz, jedziesz,

szukasz lokalizacji, rozładunek, ustawienie

stoiska z towarem, soundcheck, czad na scenie,

sprzedaż towaru aż do samego końca, w

międzyczasie załadunek sprzętu, zwijanie towaru,

spanie... lub pójście gdziekolwiek,

gdzie mieliśmy miejsce. Jak widzicie, to nie

jest praca dla mięczaków! Udo i jego zespół

również to nam wynagrodzili, nie sądzę, żeby

było wiele zespołów, które odważyłyby się

coś takiego zrobić! Jestem z nas naprawdę

dumny i nikt z nas nie chce zaprzepaścić tego

czasu. Nasty Crew! Poznaliśmy genialnych

ludzi, ludzi, którzy wyskrobywali po koncercie

ostatnie pieniądze, żeby nam pomóc, którzy

gotowali dla nas, imprezowali z nami i

tak dalej.

Wskrzeszacie więc ducha klasycznego

heavy metalu, tak jakby to wszystko, co

miało miejsce w ciężkim rocku przez ostatnie

30 lat nie miało miejsca - death, black

czy industrialny metal to nic dla was, gracie

to, co kochacie i od czego zaczynaliście?

Krótko mówiąc, gramy to, co kochamy. To

oczywiste, że składamy hołd "staremu" metalowi.

Nie ma tu nic nowego do wymyślania,

ale można połączyć stare z nowym i zrobić z

tego coś własnego. Myślę, że idzie nam to

bardzo dobrze. Jeden z magazynów napisał,

że jeśli miałby wymienić gatunek, który by

nas pomieścił, musiałby wymyślić nowy,

thrash'n'roll. I zostawmy to w ten sposób...

Ta metoda okazała się skuteczna o tyle, że

w roku 2011 wydaliście dzięki Massacre Records

debiutancki album "Dark And Cold",

zaczęliście szerzej koncertować, ale był to

chyba chwilowy sukces, skoro kolejny album

"Passion And Dirt" wydaliście już na-

Foto: BineWeinberger

Koncertów jednak wam nie brakowało -

szczególnie ta długa trasa z U.D.O. musiała

być dla was czymś ważnym, bowiem

Udo Dirkschneider to jedna z legend metalu

i pewnie wychowywaliście się na jego

płytach, zwłaszcza tych nagranych z

Accept?

Oczywiście, ta szansa była dla nas jak wyróżnienie.

Jak sam powiedziałeś, niemiecka legenda

w całym tego słowa znaczeniu. Jeden z

idoli młodości... tylko Lemmy byłby lepszy

(śmiech). Dzięki Bogu, że skorzystaliśmy z

tej szansy, pomimo wszystkich niesprzyjających

okoliczności. Musisz wiedzieć, że trasa

trwała trzy miesiące i obejmowała całą Europę.

Pierwszą rzeczą jaką zrobiliśmy było więc

rzucenie pracy i przerobienie naszego starego

busa Mercedesa na miejsce do spania. Tak

naprawdę nie mieliśmy żadnych pieniędzy i

Nazwa zespołu i logo, tytuły i oprawa graficzna

płyt - tu też świadomie podkreślacie

swą fascynację metalem w tej najbardziej

klasycznej postaci?

Tak.

Wiele osób powiedziałoby pewnie, że jest to

ogromne ograniczenie, z drugiej strony jednak

daje to wam niewyobrażalny komfort

eksplorowania stylistyki, w której czujecie

się najlepiej?

Jakiego rodzaju ograniczenie? Jak już mówiłem,

co jeszcze można wymyślić w tej dziedzinie?

I szczerze mówiąc, można się uczyć

tylko od najlepszych. Sztuka polega na tym,

żeby nie być lub nie brzmieć jak czyjaś tania

kopia. Czyż tak nie jest? Tak więc czujemy

się bardzo dobrze w naszym stylu "garage

days"...

Na "Something Black" trafiły wyłącznie

najnowsze kompozycje, bo to w końcu już

wasz czwarty album? Do tego nie ma co

sięgać do starych riffów czy pomysłów, bo

skoro nie sprawdziły się kilka lat temu, to

teraz będzie pewnie podobnie?

Czy nowy album nie powinien zawierać nowego

materiału? Nie rozumiem do końca tego

pytania... Nie jesteśmy AC/DC, więc nie

ma potrzeby, aby ciągle używać tych samych

riffów! Coś takiego działa tylko w przypadku

wyżej wymienionego zespołu. Ok, chyba

wiem o co ci chodzi. Więc tak, stare riffy i

pomysły też się sprawdzały, ale my jesteśmy

artystami, ludźmi, którzy tworzą muzykę ra-

152

GARAGEDAYS


zem od 15 lat. Na początku byliśmy rozwydrzonymi

chłopcami, teraz jesteśmy (rozwydrzonymi)

mężczyznami. Dojrzeliśmy, zarówno

jako jednostki, jak i jako zespół, nasze

problemy się zmieniły, współdziałanie też

uległo poprawie. A jeśli spędzasz co najmniej

dwie godziny w sali prób cztery razy w tygodniu,

to oczywiście twoja gra na instrumentach

też będzie perfekcyjna! Ale na żywo stare

kawałki są tak samo efektowne jak 10 lat

temu.

To płyta jako całość bardziej udana od poprzedniego

albumu - jak myślisz dlaczego

udało wam się tym razem nagrać coś znacznie

ciekawszego?

Trudne pytanie... Nie stało się to celowo i nie

stoi za tym żadna koncepcja. To był bardziej

album typu "don't give a shit". "Here It Comes"

był zawsze gdzieś z tyłu mojej głowy.

To miał być topowy album. Dręczyły mnie

myśli typu, czy ludzie polubią ten utwór i tak

dalej. Albo, to musi teraz zadziałać! Przy

"Something Black" po prostu nie przejmowaliśmy

się tym, wrzuciliśmy na płytę te

kawałki, które najbardziej nam się podobały,

zgodnie z mottem "Take it or leave it" - nam

się podobały! Tak jak w przypadku naszego

pierwszego albumu, po prostu zaczęliśmy

grać z przekonaniem: "To jesteśmy my, to

jest Garagedays, sto procent nasty crew" i

ludzie to zauważają, nic nie jest grane: wszystko

jest autentyczne, od wyglądu po styl życia!

Nie wciskamy nikomu kitu.

W sumie gdyby przepis na nagrywanie jedynie

udanych płyt czy samych przebojów

byłby tak łatwy, to pewnie już dawno korzystałyby

z niego miliony muzyków, nieprawdaż?

Zgadza się. I nawet jeśli kawałek jest dobry,

to jest jeszcze wiele czynników, które składają

się na jego sukces! Ale ponieważ kilka

ostatnich lat było tak mocno uzależnione od

fake'ów, mam nadzieję na odwrócenie tego

trendu. To znaczy, że autentyczność będzie i

musi być znowu priorytetem! Bądźmy szczerzy,

większość zespołów w dzisiejszych czasach

nie ma żadnej niezależności, w przypadku

większości z nich nie wierzysz w ani jedno

słowo z tego, co śpiewają i grają. Wytatuowani

ludzie, którzy podążają za każdym trendem

jak chorągiewka na wietrze. Brak jakiejkolwiek

postawy czy osobowości. Krótko mówiąc,

nic co wyróżniałoby cię z tłumu... Jak

powiedział Lemmy: "nikt nie chce widzieć

miłego sąsiada na scenie".

Chyba, że jest to ktoś taki jak John Denver

(śmiech). Często jest tak, że wystarczy

jakaś iskra, jeden impuls, skutkujący świetnym

numerem i potem wszystko idzie już

łatwo, a kolejne pomysły sypią się niczym z

rękawa?

Dokładnie, najczęściej wystarczy mała iskra,

a pisanie utworów odbywa się jak za dotknięciem

czarodziejskiej różdżki. Nie usiadłem z

myślą o napisaniu muzyki, to działa samo

przez się i wiem, że nie można tego brać za

pewnik i jestem bardzo wdzięczny, że muza

nadal mnie wystarczająco adoruje. Mam nadzieję,

że tak pozostanie.

Producentem "Here it Comes" był sam

Flemming Rasmussen, musiało więc to być

Foto: BineWeinberger

dla was nie lada przeżycie, tak jak zresztą

nawiązanie współpracy z Andy'm La Rocque,

który wspomaga was już od czasów

demo "Dark And Cold"?

Praca z Flemmingiem od dłuższego czasu

była moim marzeniem. I rzeczywiście się

udało. To dla mnie szczególne wyróżnienie,

bo on nie pracuje z każdym. Utwierdza mnie

to w przekonaniu, że idziemy w dobrym kierunku,

że ciężka praca opłaca się oraz, że nie

jesteśmy beztalenciami (śmiech). To samo

tyczy się Andy'ego, który od ponad 10 lat

jest u mojego boku z radą i swoim doświadczeniem.

On już dawno dostrzegł nasz potencjał

i bardzo ceni naszą wytrwałość i siłę

woli. Dobrze jest znać takich ludzi!

Myślisz, że ludzie z El Puerto Records

dostrzegli potencjał nowego materiału, dlatego

postanowili go wydać, mimo tak ciężkich

czasów dla muzyki?

Mam nadzieję, że tak! Bardzo cenię sobie

ekipę El Puerto Records. Po pierwsze, mają

wieloletnie doświadczenie w branży muzycznej.

Po drugie, mogę się z nimi porozumiewać

na równych zasadach i w moim ojczystym

języku. Po trzecie, oni też wychowali

się na starym, dobrym metalu i po prostu

wiedzą, co jest dobre! Czuję, że jestem w

dobrych rękach i zobaczymy dokąd dojdziemy!

Trudno być teraz wydawcą czy grać w zespole,

zresztą nasze życie zmieniło się z

powodu pandemii praktycznie w każdym

aspekcie - nie zniechęca to was, jak widzę,

Garagedays nie zamierza składać broni?

To zawsze było trudne, z wyjątkiem ludzi

"chorągiewek" z niezbędnymi kontaktami,

lub dupków! Ponieważ nie mamy zbyt wiele

pieniędzy, nie mamy kontaktów, ale raczej

mamy niepokorne osobowości, będziemy nadal

walczyć o swoje! Znacie nasz kawałek

"Never Give Up", to nasze credo! Oczywiście

wolałbym też, żebyśmy nie mieli tej pieprzonej

pandemii i mogli grać na żywo, ale teraz

wielu ludzi jest w domu i ma czas, żeby w

spokoju posłuchać naszej płyty. I kto wie,

może to pomoże spokojnie przejść wielu

przez ten czas i nie stracić nadziei? Jestem

przekonany, że lepsze czasy jeszcze nadejdą,

a w międzyczasie napiszemy nowy album!

Zresztą głupio byłoby poddać się akurat na

tym etapie, kiedy macie już pewien dorobek,

jesteście kojarzeni, do tego pojawiły się

przed wami nowe perspektywy, dzięki kontraktowi

z El Puerto?

Z wytwórnią czy bez, nigdy nie czułem się

bez perspektyw. Oczywiście, praca z zespołem

ułatwia wiele rzeczy. Ale szczerze mówiąc,

trudno mi też z czegoś zrezygnować,

jestem przyzwyczajony do pracy nad rozwojem

zespołu! Weźmy na przykład naszą

stronę internetową, to nie przychodzi samo z

siebie. Więc jestem też bardzo wymagający,

jeśli chodzi o ostateczną wizualizację itd.

Bon Jovi powiedział kiedyś, że musisz myśleć

na wielką skalę, aby osiągnąć taki sam

sukces! W jego wypadku to zadziałało, byłbym

szczęśliwy, gdybym też miał takie szczęście.

Trudno jednak oczekiwać, że Garagedays

stanie się wielką gwiazdą, nawet tylko w

niemieckiej/austriackiej skali, ale nie pomylę

się pewnie zakładając, że na obecnym etapie

nawet o tym nie myślicie, grając wyłącznie

dla przyjemności?

Skąd takie przypuszczenia? Dlaczego nie?

Dlaczego miałoby się nie sprawdzić? Co

przemawia przeciwko temu? Narodowość?

Gdzie byłaby ludzkość bez wielkich wizjonerów?

Chodzi też o to, żeby żyć marzeniami,

albo przynajmniej mieć marzenia. Niektórzy

z nich nawet tego nie mają .... Dzięki Bogu

wciąż mam nadzieję, że cud wydarzy się w

moim codziennym życiu, poddanie się nie

byłoby opcją dla mnie i zespołu. Jakkolwiek

niesprzyjające byłyby okoliczności! Kilka dni

temu czytałem relację z koncertu Kiss z lat

70. Reporter śmiał się, że to taki kiepski zespół,

jakiego jeszcze nigdy wcześniej nie widział.

O tamtych Kiss pewnie już nigdy byś

nie usłyszał, był to po prostu zespół skazany

na zagładę. Ale my mówimy o Kiss! To samo

spotkało też Queen czy Black Sabbath.

Nikt nie wierzył w ich sukces, a teraz? Nawiasem

mówiąc, nigdy nie myślałem tylko na

poziomie niemiecko-austriackim! Tak czy

inaczej, zobaczymy, dokąd zaprowadzi nas

nasza droga! Życzcie mi szczęścia!

Wojciech Chamryk, Sara Ławrynowicz,

Szymon Paczkowski

GARAGEDAYS 153


W krainie metamorfozy, odrodzenia i duchowego oświecenia…

Muzyka proponowana przez Finów z Chalice może się spodobać lub nie,

ale bez wątpienia nie można jej zarzucić brak oryginalności. Ich debiutancki album

"Trembling Crown" ujrzał światło dzienne pod koniec minionego roku i od

razu wzbudził szerokie zainteresowanie. Jak mówią, nie chcą być zamykani w

żadnej konkretnej szufladce stylistycznej i to słychać. Rozmawiając z liderem zespołu

- Veke Pottu, szybko zrozumiałem, że ogrom inspiracji i zainteresowań jaki

im towarzyszy nie mógł zaowocować niczym prostym ani wtórnym. Zapraszam do

mistycznego świata Chalice - jest w nim naprawdę sporo do odkrycia.

W zasadzie trafiłeś dobrze z większością!

Oprócz tych nazw, o których wspomniałeś,

słuchamy również dużo progresywnego

rocka, a nawet muzyki filmowej z klimatycznymi

pejzażami dźwiękowymi, które często

są mocno instrumentalne.

Natomiast gdybym miał wskazać wśród

zespołów młodej generacji jakiś, którego

granie korespondowałoby z Waszym, wskazałbym

jedynie Idle Hands, ewentualnie In

Solitude. Zgadzacie się?

stylu "Ok, to się sprawdza, a nawet więcej -

ludzie to kupują".

Szczerze mówiąc nie. Pierwotnym zamysłem

Chalice było pozostanie zespołem metalowym,

który nie boi się zadziwić, stojąc pośród

bardziej ekstremalnych dźwięków metalu,

prog rocka i rocka gotyckiego. Powiedziałbym,

że nasze brzmienie ma trochę więcej

wspólnego z hard rockiem i progresywną

krawędzią lat 70., niż z innymi zespołami, o

których wspomniałeś, ale to oczywiście tylko

moja opinia.

To oczywiście słychać w waszej muzyce.

Jest tu dużo różnorodności i ozdobników

wykraczających poza granice metalu. Skąd

pomysły na użycie instrumentów smyczkowych

czy motywów flamenco?

W przypadku "Trembling Crown" historia

albumu była głównym źródłem inspiracji dla

różnych instrumentów i tematów. Utwór tytułowy

i "Hunger…" to dwie piosenki, w których

album zanurza się w mroczniejszym,

głębszym końcu historii, więc potrzebowaliśmy

tych mocnych elementów, aby wzmocnić

teatralny element tej części albumu. Osobiście

uważam, że nam się to udało i jestem

bardziej niż podekscytowany, słysząc komentarze

fanów i recenzje prasowe, w których

podkreśla się te elementy.

Wliczając gości, doliczyłem się że "Trembling

Crown" powstało przy udziale aż ośmiumuzyków!

Kim są muzycy sesyjni którzy

brali udział w nagraniach?

Jemina Pouttu jest wokalistką wspierającą,

śpiewała już w chórkach na naszych wydawnictwach

"Demonstration" i "Silver

Cloak". Ville Valtonen grał na gitarze flamenco

w "Trembling Crown", a także zaśpiewał

kilka chórków. Juuso Heikkilä wykonał

efekty dźwiękowe i intra na album, a Matti

Laaksonen zagrał na wiolonczeli. Byliśmy

bardzo podekscytowani, że ci ludzie przyczynili

się do doskonałości albumu i nie mogliśmy

prosić o lepsze rezultaty.

HMP: "Trembling Crown" to na pewno jedna

z najoryginalniejszych pozycji nurtu

NWOTHM w ostatnich latach. Jakkolwiek

nie mam problemu z zakwalifikowaniem

Was jako zespołu heavy metalowego,

to zastanawiam się jak Wy chcecie być

określani? Jeżeli mielibyście przyporządkować

się do jakiejś szufladki, jaka by to była?

Veke Pottu: Przede wszystkim dziękujemy

za komplement! Od samego początku istnienia

Chalice byliśmy bardzo zdeterminowani,

aby nie ograniczać naszego muzycznego podejścia

do żadnego rodzaju "szufladki" lub

podgatunku. Osobiście uważam, że metal

powinien być czymś, co nie jest zgodne z jakimś

sztucznym zestawem wytycznych lub

zasad. Ma dużą swobodność i różnorodność

w ramach samego gatunku. Chalice jest metalowym

zespołem, który jeszcze bardziej

przesuwa te granice.

Gdy zastanawiałem się co mogło Was inspirować,

moja pierwszą (ale oczywiście nie

jedyną) myślą był gotyk. Na "Trembling

Crown" słyszę dużo Paradise Lost, ale z

drugiej strony także Iron Maiden, epickie

motywy jak z Wishbone Ash czy Ashbury,

a do tego sporą dawkę occult rocka na modłę

Blue Oyster Cult lub Ghost. Trafiłem

choćby z jedną nazwą?

Foto: Chalice

Szanuję oba wymienione zespoły. Innym

świetnym zespołem, który bardzo cenię,

mimo że różni się od naszego brzmienia, jest

Venenum z Niemiec. Ich album "Trance of

Death" z 2017 roku zawiera wiele elementów,

które również wykorzystujemy w naszym

komponowaniu. Jesteśmy fanami muzyki

emocjonalnej, która ma wartość klimatyczną,

tu i ówdzie wręcz oniryczną scenerię

dźwiękową.

Czy istnienie i popularność tych grup miały

dla Was znaczenie? Mam na myśli to, że

aby zdecydować się na podobną mieszankę

stylu jaką prezentujecie, potrzeba jednak

pewnej odwagi. Być może sukcesy grup łączących

heavy metal z graniem gotyckim i

occult rockiem były jakimś sygnałem w

Czy w Waszym repertuarze jest więcej materiału,

który poddajecie starannej selekcji i

upubliczniacie tylko to, co najlepsze?

Oczywiście! Nawet na etapie przedprodukcji

albumu mieliśmy gotowe utwory, które ostatecznie

nie trafiły na "Trembling Crown",

ponieważ musieliśmy starannie wybrać najbardziej

pasujący sposób na opowiedzenie historii

albumu. Niemniej jednak tamte piosenki

z pewnością nie zostały zapomniane i

wyrzucone - pojawią się w takim czy innym

kształcie…

Pytam o to, bo naliczyłem że oprócz interludiów

i przerywników, przez 4 lata działalności

opublikowaliście łącznie 11 utworów.

To relatywnie niedużo. Nie słyszałem w

Waszym repertuarze żadnego numeru który

brzmiałby jak napisany "na kolanie". Każdy

z nich brzmi jak owoc długiej pracy i poświęconego

czasu. Jak wygląda u Was proces

komponowania?

Jak dotąd większość kompozycji układałem

ja, Mikael lub obaj razem. Zwykle przynosimy

mocny pomysł, a aranżacja odbywa się

wraz z całym zespołem. Z drugiej strony Joni

ma niezwykle kreatywne podejście do melodii

wokalnych, zwłaszcza jeśli chodzi o linie

154

CHALICE


refrenów i nieraz zwracałem się do niego z

moimi własnymi kompozycjami, aby uzyskać

ten niezwykle śpiewny haczyk do refrenu.

Myślę, że niektóre z naszych najlepszych

momentów, jak na przykład "Stars", były wynikiem

współpracy kompozytorskiej między

mną, a Mikaelem oraz wokalnych melodii

Joni.

Informację o rozpoczęciu nagrań zamieściliście

na swoich mediach społecznościowych

na początku lutego. W połowie maja

ogłosiliście że nagrania są na ukończeniu,

by potem zamilknąć na niemal 5 miesięcy.

Od ukończenia nagrań do wydania albumu

minęło ponad pół roku! Co działo się w tym

czasie?

Pierwotnie premierę zaplanowano na październik.

Oczywiście, ponieważ globalne

okoliczności były co najmniej trudne, mieliśmy

przeczucie, że zostanie przełożony, ale

osobiście cieszę się, że wersja CD albumu została

wydana jeszcze w 2020 roku i nie została

przesunięta dalej, na 2021r. Odkąd zakończyliśmy

nagrania do albumu, już kształtowaliśmy

pomysły do nadchodzącego materiału

Chalice.

A jak przebiegała sama praca w studiu?

Proces studyjny "Trembling Crown" był

właściwie dość płynny i łatwy, ponieważ

przedprodukcja albumu została wykonana

starannie i współpracowaliśmy z naszym zaufanym

Juuso Pakkanenem, który jest dla

nas jak brat i jest w stanie zmusić nas do

osiągnięcia najwyższej wydajności. Jego profesjonalizm

i wiedza to duża część sukcesu

albumu.

Foto: Chalice

Foto: Chalice

Mam wrażenie że z każdym kolejnym wydawnictwem

idziecie w stronę coraz bardziej

skomplikowanych kompozycji i brzmienia.

Na demówce "Demonstration"

utwory są prostsze i trwają po ok. 5 minut.

Na "Trembling Crown" średnia długość

piosenki to ponad 7 minut, do tego jest bardziej

progresywnie i różnorodnie. To wyraz

waszej ewolucji muzycznej czy po prostu

lepszych możliwości produkcyjnych?

To dobre pytanie. Powiedziałbym, że to częściowo

jedno i drugie. Długość utworów niekoniecznie

była czymś, co chcieliśmy przedłużyć

z punktu widzenia pisania piosenek,

ale raczej z punktu widzenia fabuły. "Trembling

Crown" to dość masywny album z dużą

dbałością o szczegóły i mnóstwem odważnych

aranżacji, ponieważ to był rdzeń historii

albumu. Mam przeczucie, że na nadchodzącym

materiale Chalice będzie trochę

krótszych piosenek, z kilkoma epickimi

kawałkami w duchu "Trembling Crown".

Recenzje które zbieracie są w większości

bardzo pochlebne. Chyba można powiedzieć,

że krytyka poznała się na "Trembling

Crown" i oceniła go tak, jak na to zasłużył.

Spodziewaliście się tego? Czy mieliście w

ogóle jakieś oczekiwania względem tej płyty

i jej odbioru?

Wszyscy czuliśmy, że nagraliśmy świetny debiutancki

album, ale szczerze muszę przyznać,

że ogromna ilość pozytywnych opinii

mnie przytłoczyła! Wiele większych magazynów,

takich jak Rock Hard czy Metal

Hammer, wydało bardzo pochlebne recenzje,

a także znaleźliśmy się w kilku listach z Top

20, chociaż premiera była w grudniu... Nie

trzeba dodawać, że jesteśmy bardzo dumni z

otrzymanych opinii, zarówno od fanów, jak i

mediów.

Ale trzeba przyznać że Wasz debiut wypada

w czasie bardzo silnej konkurencji. Zarówno

rok 2019, jak i 2020 obfitował w

ogromną ilość bardzo dobrych albumów

heavy metalowych. Które z nich wskazalibyście

jako najlepsze?

To zdecydowanie trudne pytanie. Ostatnio

jedną z najważniejszych rzeczy dla mnie był

"Wilderness Of Hearts" zespołu Lord Fist,

który ukazał się zaledwie kilka tygodni przed

naszym albumem. Słyszałem go wielokrotnie

i jest pełen świetnych smaczków, emocjonalnej

gry na gitarze i wspaniałych kompozycji.

Jeśli mówimy o klasycznych zespołach, to

"Angel of Light" od Angel Witch był wyjątkowo

dobrym albumem, który mnie powalił.

Mówiąc o ruchu NWOBHM, z pewnością

wywarli oni wpływ na moje pisanie piosenek.

Finlandia to kraina z której pochodzi sporo

klasycznych zespołów heavymetalowych

(Oz, Tarot), również w młodym pokoleniu

(choćby świetne Iron Griffin, Satan's Fall

czy Chevalier), ale to nie z nich słynie Wasza

scena. Opowiedzcie trochę o metalu w

Waszej ojczyźnie. Polecacie jakieś zespoły?

Przez lata Finlandia była zdecydowanie bardziej

znana ze sceny black i death metalowej.

Ostatni album najważniejszego moim zdaniem

fińskiego zespołu Beherit, jest po raz

kolejny fantastyczny i doskonale pokazuje,

że DNA zespołu można usłyszeć zarówno w

muzyce black metalowej, jak i dark ambientowej.

Dalej, Archgoat to kolejny black metalowy

zespół, który bardzo szanujemy i który

wciąż wydaje mocne albumy jeden po drugim.

Inny starszy zespół, który chciałbym gorąco

wszystkim polecić, a który jest niezwykle

pomijany, to Babylon Whores, który moim

zdaniem jest jednym z najważniejszych

fińskich zespołów rockowych i miał ogromny

wpływ na nasze brzmienie. Nawet jeśli nie są

już aktywni od ponad 10 lat, to ich wpływ na

fińską scenę jest niekwestionowany!

Jak trafiliście pod skrzydła High Roller Records?

To dosyć prestiżowa marka, a Wy

współpracujecie z nią już od czasu debiutanckiej

EP.

Skontaktowali się z nami, kiedy pracowaliśmy

nad 7" "Silver Cloak" i byli wytwórnią,

z którą mieliśmy nadzieję podpisać kontrakt.

CHALICE 155


Foto: Chalice

HRR to powszechnie szanowana wytwórnia

z doskonałą dystrybucją na całym świecie i

jesteśmy bardzo zadowoleni z ich sposobu

działania.

Jako fan Waszych poprzednich wydawnictw

muszę spytać czy jest szansa, że

"Demonstration" i "Silver Cloak" ujrzą

kiedyś światło dzienne w formie CD?

Nie jesteś pierwszą osobą, która o to pyta,

więc jestem pewien, że w przyszłości pojawi

się wydanie zawierające oba z nich, być może

w formie kompilacji…?

Czekam z niecierpliwością! Co do warstwy

treściowej - Wasze pierwsze demo "Demonstration"

było opatrzone opisem "Esoteric

Heavy Metal". Jednak oprócz tematów

okultystycznych czuję tu spory powiew

swego rodzaju "baśniowości", inspiracji literaturą

fantasy. Jakie są Wasze inspiracje

tekstowe?

Podobnie jak w przypadku inspiracji muzycznych,

niezwykle trudno jest zawęzić je do

kilku elementów, ale osobiście inspirują mnie

osobista metamorfoza, transcendencja, koncepcja

odrodzenia i duchowego oświecenia za

pomocą środków rytualnych. Teksty które

piszę, są często bardzo osobiste i wolę zbytnio

nie otwierać ich znaczenia, ponieważ

uważam, że piękno sztuki tkwi w interpretacji

tego, kto jej doświadcza.

Zastanawia mnie to, bo na Waszym profilu

w metal-archives, pod rubryką Lyrical Themes

nie widnieje żaden opis. Gdybym to ja

miał go zamieścić, wpisałbym tam "spiritualism,

personal struggles, darkness".

Myślę, że odpowiedziałem na to dość obszernie

w poprzednim pytaniu, ale jesteś na dobrej

drodze, jeśli chodzi o te tematy….

Porozmawiajmy o grafice i layoucie waszych

albumów. Są bardzo spójne i pasują

do klimatu utworów. Skąd zaczerpnęliście

obraz do okładki "Trembling Crown"? Co

on symbolizuje?

Okładka albumu to wspaniałe dzieło zatytułowane

"The Number of the Beast" autorstwa

nieżyjącego już Williama Blake'a. Mieliśmy

ogromne szczęście, że otrzymaliśmy

prawa do wykorzystania grafiki do naszego

albumu z Rosenbach Institute w Filadelfii i

osobiście chciałbym wierzyć, że sam William

Blake również doceniłby nasz album z jego

grafiką na okładce. Okładka przedstawia dwa

stwory, jeśli wolisz demony, z których jeden

wskazuje kierunek, na który drugi - główny

bohater - nie patrzy. Symbolizuje to wzmacniający

stan umysłu, który w oczach patrzącego

jest wyzwalający, ale przez innych wydaje

się, że odurzył niegdyś sprawiedliwego i

stabilnego przywódcę.

Warto też wspomnieć o autorze okładki

"Silver Cloak" i layoutu do "Trembling

Crown". Opowiedzcie o Sinful Perception

Graphics i Waszej współpracy.

Pracowaliśmy już z Sinful Perception Graphics

i Kevinem "HeavySteeler" nad naszym

"Silver Cloak" i wykonał świetną robotę

z okładką EPki. Muszę powiedzieć, że

wielki, szlachetny wygląd, który można zobaczyć

na okładkach CD i LP "Trembling Crown",

jest doskonałym przykładem niezwykle

profesjonalnego oka, które posiada. Wyszło

perfekcyjnie. Nie trzeba dodawać, że będziemy

z nim pracować również nad naszym

nadchodzącym materiałem. Poza tym, że jest

niezwykłym artystą, jest także człowiekiem

stojącym za Diabolic Night i Desrever, do

których sprawdzenia zachęcam wszystkich

niezaznajomionych.

Piotr Jakóbczyk

HMP: Jakie motywacje stały za utworzeniem

zespołu Night Prowler?

Luke D. Couto: Motywacja przyszła ze strony

nowej fali tradycyjnego heavy metalu.

Mamy tu, w Sao Paulo, wiele fajnych heavy

metalowych zespołów, świetnie grających na

żywo. Kiedy zakładaliśmy Night Prowler w

2017 roku, mój inny zespół Rider nie był

aktywny, podczas gdy mnie rozpierała energia

i sporo komponowałem; w związku z tym

zdecydowałem się stworzyć całkiem nowy

projekt i wykorzystać w jego ramach moją

energię twórczą.

Kogo zaprosiłeś do współpracy?

Night Prowler: Luke jest założycielem

Night Prowler oraz głównym twórcą utworów.

To on zwerbował pozostałych muzyków.

Traktował to początkowo jako solowy

projekt, ale wkrótce zmienił zdanie, gdy pozostali

zaczęli aktywnie się udzielać i wnosić

wiele własnych pomysłów. Zostaliśmy regularnym

zespołem. Luke nie jest jedynym

showman'em na scenie, podczas koncertów

zachowujemy się demokratycznie i każdy ma

przestrzeń do pokazania się.

Pierwsza rzecz, jaką chcielibyście powiedzieć

europejskim fanom hard&heavy na

temat "No Escape..."?

Night Prowler: Album z bogactwem detali.

Słuchajcie w nocy i głośno! (śmiech)

Czy uważacie utwór "Night Prowler" za

Wasz najbardziej reprezentatywny?

Night Prowler: Tak, jest on kulminacją koncertów,

kończymy nim nasze występy. Maksymalnie

oddaje nocną atmosferę wokół naszego

zespołu, a refren pełen pobocznych

wokali, zaprasza wszystkich do wspólnego

śpiewania. Słychać w nim ducha lat siedemdziesiątych

(kadencje!), zwłaszcza pokroju

Triumph i UFO. Jest bardziej melodyjne i

inne, naprawdę wyjątkowe dla nas oraz dla

naszych fanów.

Mamy na "No Escape..." aż dwa utwory

instrumentalne. W jaki sposób postrzegacie

rolę instrumentali na rockowych albumach?

Night Prowler: Znamy osobiście wiele osób,

które są przeciwne instrumentalom na płytach.

Ale my jesteśmy fanami rocka progresywnego

lat siedemdziesiątych i dorastaliśmy

słuchając instrumentali. Interesujące jest dla

nas pozwalanie fanom na popuszczanie wodzy

wyobraźni, a właśnie takie kawałki umożliwiają

przeniesienie słuchacza do emocji

innych miejsc i czasów.

Dostrzegam u Was wpływy Iron Maiden

(zwłaszcza z okresu po-Blaze'owskiego),

Van Halen, może jakiś Demon czy też Def

Leppard.

Luke D. Couto: Oh yeah, kochamy to! Większość

naszych inspiracji pochodzi z przełomu

lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych,

zwłaszcza N.W.O.B.H.M.

Podoba mi się okładka zdobiąca wznowienie

"No Escape...". Przypomina heavy metalowe

komiksy i mnóstwo w niej detali. Iron

Maiden miało swoje "22 Acacia Avenue",

Wy zaś "R. Augusta". Iron Maiden przedstawiło

kiedyś Margaret Thatcher na jednej

ze swoich okładek, a Wy macie tutaj

dwie inne ladacznice. Na logo oraz na ko-

156

CHALICE


Słuchajcie w nocy i głośno

Przygotowaliśmy dla Was wgląd w kolejną

młodą ekipę z nurtu NWOTHM,

tym razem pochodzącą z rozśpiewanej

Brazylii. Night Prowler to propozycja

dla osób lubiących jednocześnie

łagodniejsze oblicze metalu

(Demon, Def Leppard, Tygers of

Pan Tang) oraz tradycyjny rock radiowy

z lat siedemdziesiątych

(Triumph, UFO, Van Halen). Jak

sami mówią, macie tutaj okazję do

popuszczenia wodzy fantazji oraz do emocjonalnego przeniesienia się do innych

miejsc i czasów. O muzyce, filmie, najlepszych hot dogach na świecie, różnicy

między Argentyną a Brazylią oraz zawartości właśnie wznawianego debiutu "No

Escape..." odpowiadali demokratycznie wszyscy członkowie Night Prowler.

szuli głównego bohatera widzimy krople

krwi, co dobrze pasuje do prezentowanej

sceny. W jaki sposób doszło do powstania

tej grafiki?

Luke D. Couto: Cóż, pierwotnie miała to

być okładka do singla "Never Surrender". R.

Augusta jest odpowiednikiem "Sunset

Strip" dla Sao Paulo. Mamy wiele przygód i

wspomnień związanych z tym miejscem

(śmiech). Odnośnie loga, zostało ono wykonane

przez naszego perkusistę, Cave’a Hoffmanna,

który opracował również nasze oryginalne

koszulki.

Cave Hoffmann: Jeszcze zanim dołączyłem

do Night Prowler, byłem zaangażowany w

odświeżanie loga zespołu Rider, który w

tamtym czasie współtworzyłem wraz z Luke

D. Cuoto. Jak tylko zacząłem bębnić w

Night Prowler, od razu nosiłem się z zamiarem

zadbania o wizualną stronę grupy. Zależało

mi, żeby napis był czytelny, a jednocześnie

całość agresywna. Okładka do "No Escape..."

jest logiczną kontynuacją tematatyki

albumu. Stal symbolizuje heavy metal, zaś

krew - przemoc ujętą w części liryków. Możliwość

stworzenia przeze mnie kompletnie nowego

loga była dla mnie bardzo satysfakcjonująca,

ponieważ zwiastuje ono nową fazę w

rozwoju okoliczności towarzyszących Night

Prowler.

Właśnie. "No Escape..." było początkowo

wydane przez Kill Again Records w sierpniu

2018, ale tylko w nakładzie 500 egzemplarzy.

Teraz, w 2021 roku, ukaże się ponownie

za sprawą Dying Victims Productions,

jako winyl. Skąd decyzja, aby pierwsza

edycja była limitowana? Czy jest jakaś

różnica w brzmieniu obu wersji?

Luke D. Couto: Cóż, ograniczona część naszych

odbiorców jest w ogóle zainteresowana

fizycznymi nośnikami. Podeszliśmy do tematu

na spokojnie i ostrożnie, tak, aby nie

ponieść ewentualnie dużej straty finansowej.

Ku naszemu zaskoczeniu, zainteresowanie

było jednak na tyle spore, że zrobiliśmy ponowne

wydanie wraz z Dying Victims. Cieszymy

się, że będzie to winyl, bo zawsze

chcieliśmy usłyszeć Night Prowler właśnie

na winylu. Co do różnicy w brzmieniu, pozostawiliśmy

taki sam mix, ale sama forma nośnika

wpływa na charakter dźwięku.

Gabriel Teixeira: Zawsze dążymy do komponowania

coraz to lepszych utworów oraz

do urozmaicania atmosfery pomiędzy nimi.

Mamy wyrobioną muzyczną podstawę, na

której wszystko się opiera, i z którą się identyfikujemy,

ale lubimy mieszać w to indywidualną

wrażliwość każdego członka Night

Prowler.

Czytałem gdzieś, że zamierzaliście zrobić

video clip z Midnight Movies. Czy moglibyście

rozwinąć ten temat?

Cave Hoffmann: Ja oraz moja żona, jesteśmy

właścicielami Roiz & Hoffmann Co.,

na które składa się kilka biznesów, w tym firma

produkująca video. Zaczęliśmy robić klipy

reklamowe oraz video przeznaczone na

YouTube, w tym jedno promujące Night

Prowler. Chcieliśmy opowiedzieć pewną historię

jak w kinie, a nie tylko ukazać grający

zespół. Mieliśmy już ukończony skrypt i rozglądaliśmy

się za partnerami w celu rozpoczęcia

nagrań jeszcze w 2020 roku, ale te plany

musiały zostać przełożone. Mamy nadzieję

wkrótce do nich powrócić.

Zastanawiam się czasem, jak zespoły rockowe

pochodzące z krajów o znikomym rozpowszechnieniu

języka angielskiego, odnoszą

się do śpiewania po angielsku? O ile

wiem, tylko 5% populacji brazylijskiej potrafi

mówić po angielsku. Czy stanowi to

dla Was pewną trudność, barierę? Czy

przypadkiem nie jest tak, że brazylijscy fani

woleliby słuchać Was po portugalsku?

Gabriel Teixeira: Znajduje to odzwierciedlenie

w naszym śpiewaniu, mianowicie refreny

są proste, z łatwymi do nauczenia się melodiami.

Brazylijscy fani są bardzo wrażliwi na

punkcie języka, a bycie brazylijskim fanem

oznacza uczenie się tekstów piosenek. Wynika

stąd, że pomagamy ludziom w przyswajaniu

sobie angielskiego (śmiech). Jeśli chodzi

o nas, przywykliśmy już wcześniej do posługiwania

się angielskim, więc nie mieliśmy

najmniejszego problemu z pisaniem liryków.

Night Prowler jest osadzone w Osasco,

prawda? Sprawdziłem, że to miasto jest

jednym z najbardziej zagęszczonych na całym

świecie, coś jak Tokyo, albo Nowy Jork.

Abstrahując w tej chwili od muzyki, jak to

jest mieszkać w Osasco?

Gabriel Teixeira: Urodziłem się w samym

Osasco, a teraz mieszkam w okolicach. Ostatnio

mamy tu bardzo silną scenę metalową.

Poza tym, najciekawszym faktem o Oz (jak

mówimy o Osasco) jest niewyobrażalnie wielka

liczba wróbli, oraz najlepsze hot dogi na

świecie (śmiech).

W której heavy metalowej scenie widzicie

większy potencjał: brazylijskiej czy argentyńskiej?

Gabriel Teixeira: Zależy, co kto dokładnie

lubi. Powiedziałbym, że Argentyna jest bardziej

nastawiona na epiczny heavy metal (z

ogromną liczbą fanów). Brazylia nie stroni

od epic heavy metalu, ale tutejsza scena wydaje

się być znacznie bardziej urozmaicona, z

wielkim wpływem hard rocka lat osiemdziesiątych

oraz tradycyjnego heavy metalu.

To ciekawe spostrzeżenia. Na zakończenie

zapytam, jakie macie plany na przyszłość

Night Prowler? Drugi album? Międzynadowa

trasa koncertowa?

Gabriel Teixeira: Oczywiście planujemy nadejście

w końcu drugiej płyty, ale potrzebujemy

zebrać wpierw cały zespół w jednym

miejscu, omówić sprawę i doszlifować kompozycje.

Wiele nas czeka: video klipy, nowe

utwory, próby, trasa z prawdziwego zdarzenia.

Sam O'Black

Co moglibyście powiedzieć na temat utworów

Night Prowler napisanych po sierpniu

2018? Czy są one podobne do tych zawartch

na "No Escape..." czy też podążyliście w

odmiennym kierunku?

Foto: Night Prowler

NIGHT PROWLER 157


Czysta magia

- Black & Damned to nowicjusze z fantastycznym albumem i każdy, kto

zna Iron Maiden, Black Sabbath czy Helloween, powinien go kupić! - twierdzi

wokalista Roland Seidel. Debiut tej niemieckiej formacji, zatytułowany "Heavenly

Creatures", faktycznie uraduje fanów starego, dobrego metalu, bo to materiał na

wysokim poziomie. Zespół liczy, że to dopiero początek, ale zdaje sobie też sprawę,

że bez wsparcia fanów wszystko może skończyć się na marzeniach...

HMP: Wygląda na to, że przez jakiś czas

nie udzielałeś się w żadnym zespole, ale pasja

do muzyki nie jest czymś, co wygasa

bezpowrotnie, stąd myśl o założeniu Black

& Damned?

Michael Vetter: Ostatni raz byłem w zespole

w 2016 roku. Wtedy zaczęły się moje problemy

zdrowotne. Dlatego potrzebowałem

przerwy. Nie miałem też pomysłu na nowy

band. Ten zespół powstał zupełnie przez

przypadek. Chciałem wykorzystać czas, kiedy

byliśmy na przymusowym lockdownie,

wtedy napisałem kawałek. Poprosiłem kilku

wokalistów, aby go zaśpiewali. Roland był

pierwszym, który odpowiedział. Od razu zauważyłem,

że współpraca między nami układa

się bardzo dobrze, więc postanowiliśmy

dążysz swoim pytaniem... Ale dlaczego nie

mielibyśmy zadowolić szerszej publiczności?

Kiedy piszę muzykę, nie zastanawiam się,

czy nadaje się ona na streamingowe playlisty,

wszystko pochodzi z duszy mój przyjacielu.

Michael Vetter: Przede wszystkim tworzymy

muzykę taką, jaką kochamy! Tworzymy

ją dla przyjemności. Jeśli twoim ulubionym

kolorem jest niebieski, równie dobrze możesz

polubić czerwony! Dlatego powinniśmy robić

coś tylko z miłości, nie z kalkulacji.

Z drugiej strony warto jednak mieć jakiś

rozpoznawalny, charakterystyczny utwór,

nawet jeśli niekoniecznie przebój - wygląda

na to, że macie coś takiego w zanadrzu, konkretnie

"Salvation" albo "Born Again"?

Roland Seidel: Cała płyta jest hitem

(śmiech). Oczywiście do wideo wybierasz

utwory, które lubisz najbardziej. W sumie

będzie pięć teledysków, jeśli ci się nie spodobają,

możesz w ciemno kupić nowy album

AC/DC.

Słyszę na tej płycie wpływy tradycyjnego i

power metalu, do tego dyskretne echa hard

rocka - to co stworzyliście, to wypadkowa

waszych muzycznych fascynacji, czego

dodatkowym efektem jest materiał tak urozmaicony

w warstwie muzycznej?

Roland Seidel: Nie zastanawialiśmy się

wcześniej, w jakim stylu chcemy grać. To

była czysta energia i moc, która pojawiła się

między mną a Michaelem. Nie potrafię ci

tego wyjaśnić, to była czysta magia.

Michael Vetter: Nasze kompozycje nie powstały

pod wpływem innych muzyków. W

swojej karierze grałem różne rzeczy. Tym

razem siedziałem w swoim studio bez żadnych

planów. Każdy dzień był inny. W słoneczne

dni pisałem wesołe kawałki. W ponure

dni pisałem melancholijne utwory. Uwolniłem

swoją inspirację.

wyprodukować cały album. Okazało się, że

nasz materiał jest bardzo dobry i stało się

oczywiste, że narodzi się z tego nowy zespół.

Być zespołem metalowym w pandemicznych

realiach to jest chyba jeszcze większe

wyzwanie niż rok czy trzy lata temu, bo

scena muzyczna została praktycznie sparaliżowana

- to was w żadnym razie nie zdeprymowało?

Michael Vetter: Nie! Nie opieramy naszego

sukcesu na okolicznościach zewnętrznych.

Wierzę w prawo rezonansu. Jeśli masz dobre

myśli, przydarzą się ci dobre rzeczy. Jeśli

wątpisz, że odniesiesz sukces, nie odniesiesz

sukcesu! Dlatego traktujemy sytuację taką,

jaka jest i wykorzystujemy ją najlepiej jak potrafimy.

Foto: Black & Damned

Do tego obecnie funkcjonuje znacznie więcej

zespołów niż wtedy, kiedy zaczynaliście

grać pod koniec lat 90., a i publiczność jest

bardziej kapryśna, wręcz zepsuta przez

wszechobecny, dostępny po jednym kliknięciu,

nadmiar muzyki. Kiedyś kupowało się

płytę lub kasetę, słuchało strony A, strony

B i nawet jeśli coś nie spodobało się nam od

razu, to taki album dostawał kolejne szanse,

można było wgryźć się w jego zawartość

i nawet do niej przekonać - teraz jest to nie

do pomyślenia, ludzie słuchają fragmentu

utworu i błyskawicznie przechodzą do kolejnego,

co wydaje się zachowaniem bezsensownym,

szczególnie w przypadku dłuższych

kompozycji...

Roland Seidel: Tak robią ludzie, którzy zajmują

się pisaniem recenzji, ale oni nie są prawdziwymi

fanami metalu. Ja albo lubię jakiś

zespół, albo nie. Jeśli podoba mi się ich styl i

muzyka, to staram się słuchać ich w większej

dawce. Każdy powinien mieć odwagę, aby

częściej słuchać nowych kapel. Black &

Damned to nowicjusze z fantastycznym albumem

i każdy, kto zna Iron Maiden, Black

Sabbath czy Helloween, powinien go kupić!

Zawartość "Heavenly Creatures" potwierdza

jednak, że stworzyliście tę płytę nie

kierując się gustami szerszej publiczności,

bo to materiał zwarty, dość oldschoolowy,

bez modnych wtrętów, które mogłyby sprawić,

że będziecie szerzej funkcjonować na

streamingowych playlistach?

Roland Seidel: Nigdy nie jest za późno na

dobry tradycyjny metal, albo inaczej... dlaczego

Black Sabbath i Iron Maiden grają w

pełnych salach? Nie do końca wiem do czego

Wszyscy jesteście doświadczonymi muzykami,

ale obstawiam, że nie czujecie się

supergrupą, bo ważne jest to, co tworzycie

obecnie; przeszłość jest tylko przeszłością i

nie może mieć wpływu na przyjęcie i notowania

Black & Damned?

Roland Seidel: Nie lubię gwiazd rocka, każdy

powinien zachowywać się jak zwykła

osoba, ale często bywa, że pieniądze padają

na mózg i go wyłączają. Zawsze byłem osobą,

która więcej dawała niż brała. Oczywiście

cieszę się też z dobrej promocji oraz znalezienia

świetnej wytwórni, która otworzyła przed

nami wiele możliwości.

Pomysłów chyba wam nie brakowało, skoro

na CD mamy dwa utwory dodatkowe? Nie

jest też trochę tak, że dyskryminujecie za

ich sprawą tych, którzy preferują winylowy

nośnik, na którym zmieściło się tylko 10

utworów - może warto pomyśleć o winylowym

singlu z tymi dwoma bonusami?

Roland Seidel: Twoje pytanie jest od razu

odpowiedzią. Nasz album trwa 59 minut ale

na winylu niestety można umieścić co

najwyżej 50 minut. Dlatego wskazówka dla

ciebie, musisz kupić oba nośniki! (śmiech)

Kim lub czym są te tytułowe, niebiańskie

kreatury?

Michael Vetter: Te stworzenia to demony,

158

BLACK & DAMNED


które sam tworzysz. Wszystko pochodzi z

potężniejszej mocy. To, czy chcesz dobra,

czy zła, zależy od ciebie. Te stworzenia są lustrem,

które trzymasz przed sobą.

"Heavenly Creatures" to niemal w sto procent

wasza produkcja, łącznie z szatą graficzną,

tylko za miks i mastering odpowiadał

Achim Köhler - mieliście tak klarowną

wizję brzmienia tego materiału, a do tego

umiejętności, więc producent z zewnątrz nie

był potrzebny?

Michael Vetter: Tak. Na tym albumie

wszystko zrobiliśmy sami, ponieważ faktycznie

mieliśmy jasną wizję. Wiedzieliśmy,

jak powinna brzmieć nasza płyta. Wiedzieliśmy

także, jak zwizualizować zawartość albumu.

Rezultatem była i jest klarowna reprezentacja

naszych pomysłów.

O koncertowej promocji nowych wydawnictw

nie ma teraz mowy - to dlatego

zamierzacie wesprzeć wasz debiutancki

album aż pięcioma teledyskami/cyfrowymi

singlami?

Roland Seidel: Oczywiście brakuje koncertów,

aby promować album, więc wydamy

pięć singli i teledysków. Po premierze albumu

do marca 2021 roku ukażą się jeszcze

dwa filmy. Wtedy fani decydują, czy im się

to spodoba, czy nie.

Sieć w pewnym sensie zadała ogromny cios

muzyce, bo branża muzyczna wygląda teraz

zupełnie inaczej niż jeszcze 15 lat temu, ale

z drugiej strony zespół taki jak Black &

Damned ma dzięki niej możliwość nieograniczonego

wręcz promowania swej muzyki i

dotarcia dzięki streamingowi oraz cyfrowej

wersji płyty do potencjalnych fanów na całym

świecie?

Roland Seidel: Oczywiście jest wiele sposobów

na promowanie się, ale jest też wiele

zespołów. Wyróżnienie się wśród tej masy

dobrych zespołów jest trudne. Trzeba pamiętać,

że nasz zespół jest nowy i nie zagrał

jeszcze koncertu na żywo. Ale nadal wierzymy,

że nasz album będzie się dobrze sprzedawał,

ponieważ jest w nim dużo uczucia i

energii.

Wiążecie z tym albumem duże nadzieje, czy

podchodzicie do tego na luzie, na zasadzie

co ma być, to będzie?

Michael Vetter: Wiemy, że dzięki temu

albumowi odniesiemy sukces, ponieważ ludzie

czekają na płyty, które przynoszą uczciwą

muzykę. Nie mamy przymusu, aby

cokolwiek robić na siłę. Ponieważ fani z góry

pokazują nam, że kochają muzykę. Oczy-wiście

bardzo ważne jest, aby płyta CD sprzedawała

się dobrze. W przeciwnym razie trudno

będzie utrzymać się na rynku. Jeśli magazyny

i portale internetowe będą nadal przedstawiać

naszą płytę CD w tak dobrym świetle,

osiągniemy jednak nasze cele!

Znając jednak potencjał "Heavenly Creatures"

tak w skrytości ducha liczycie na to,

że ten materiał stanie się dla zespołu czymś

więcej, taką katapultą do dalszej kariery i

przede wszystkim rozwoju?

Roland Seidel: Ten materiał zasługuje na to,

by go wysłuchać, ale ostatecznie to fan decyduje,

tak zawsze było.

Michael Vetter: Najważniejsze dla nas jest

to, że jest nas pięciu muzyków, którzy się odnaleźli.

Ten album nas stworzył, że tak powiem!

Czujemy w zespole szczególną chemię.

Ponieważ mamy dobrą płytę i wspaniały

skład, nic nas nie powstrzyma!

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz


Nowa generacja potrzebuje heavy metalu

Współczesny, młody heavy metal kojarzy nam się nieodłącznie z oldschool'em.

Wytwórnie, festiwale, wizerunek i brzmienie zespołów - to wszystko

jasno hołduje latom 80 (żeby nie powiedzieć że je kopiuje). Wzorcami są toporne

kultusy tamtych czasów, a przykładem jak należy to robić, doświadczeni w tej materii

koledzy z Enforcer czy Skull Fist. Z Generation Steel jest trochę inaczej. Ta

niemiecka ekipa zdaje się stać gdzieś obok Nowej Fali Tradycyjnego Heavy

Metalu, a "młodym" zespołem który na nich wpływa jest… Dream Evil. Stawiają

więc na nieco bardziej współczesny wizerunek, nowocześniejszą produkcję i pełny

profesjonalizm. Nie dla każdego brzmi to zachęcająco, ale chcę uspokoić konserwatystów

- panowie niemal co krok odwołują się do tradycji klasycznego germańskiego

heavy, a przecież trudno o coś bardziej "true". Ale nie ja jestem tu od

reklamowania Generation Steel. Lepiej poczytać co do powiedzenia ma lider zespołu

- gitarzysta Jack The Riffer i posłuchać ich debiutanckiego krążka - "The

Eagle Will Rise".

HMP: Cześć Jack! Na początek naszej rozmowy

proponuję trochę historii. Pierwsza

informacja o Generation Steel pojawiła się

w sieci przed Świętami Bożego Narodzenia

2019. Czy możemy ten czas przyjmować za

umowny początek Waszej działalności?

Opowiedz o powstaniu zespołu.

Jack the Riffer: Założyłem Generation

Steel w 2019 roku. Po różnych zmianach w

składzie udało mi się finalnie zebrać czterech

znakomitych muzyków, którzy mają zarówno

doświadczenie muzyczne, jak i prawdziwego

heavy metalowego ducha. Strukturę zespołu

z początku tworzyła sekcja gitarowa.

Pascal Lorenz (m.in. Ex-Oscura, Ex-Corbian)

jako gitarzysta prowadzący był idealnym

uzupełnieniem i wraz ze mną pisał piosenki

na pierwszy album. Michael Kaspar,

który odniósł sukces w Squealerze (włączając

w to tournee z Judas Priest), zajął stanowisko

basisty, a Martin Winter (Ex-Squealer,

Ex-Scene X Dream) został perkusistą. Poszukiwanie

odpowiedniego wokalisty zakończyło

się sukcesem na początku 2020 roku.

Angażując Rio Ullricha udało nam się pozyskać

pierwszorzędnego wokalistę metalowego,

który zapewnił Generation Steel niezbędny

metalowy charakter i jakość wokalu.

Jak się poznaliście i jak wyglądało kompletowanie

składu?

Poznałem Pascala w 2016 roku. Byliśmy sąsiadami

- moja sala prób i studio Pascala

znajdowały się obok siebie. Kiedy zacząłem

myśleć o nowym zespole, pomyślałem o nim

Gdy poszukiwałem informacji o Waszych

poprzednich zespołach, w metal-archives

natknąłem się jedynie na Corbian i Squealer

- czyli zespoły Pascala i Michaela. Opowiedz

o pozostałych intrygujących nazwach

związanych z Waszą historią - tj.

Dead Man's Hand, Bullet Train czy

Oscura.

Dead Man`s Hand i Bullet Train były moimi

wcześniejszymi projektami. Obydwa wydały

tylko EPki i zagrały po kilka koncertów.

Skończyli grać z powodu braku dynamiki,

rozwoju i zmian personalnych poszczególnych

członków zespołu.

Określenia, które nasuwają się do głowy

wraz z pierwszymi dźwiękami Waszego debiutu

to profesjonalizm, precyzja ale i radość

z grania. Zdecydowanie słychać że nie

jesteście w tej branży nowi i wiecie jak

skomponować dobry heavy metalowy numer,

ale mimo wszystko - chyba mogę Was

nazwać debiutantami?

Można tak powiedzieć w kontekście wspólnego

wydawania albumu, aczkolwiek zespół

składa się z doświadczonych, wykwalifikowanych

indywiduów, które już zgromadziły

swoją wiedzę i ukształtowały swoje nastawienie

do sceny. Każdy członek zespołu został

wybrany ze względu na jego osobowość, metalowy

styl i postawę, która idzie w parze z

ambitnym nastawieniem.

To ambitne nastawienie owocuje - trzeba

przyznać że Wasza kariera rozwija się bardzo

szybko. Od pojawienia się w mediach

społecznościowych, do nawiązania współpracy

z Pure Steel Records upłynęły niespełna

trzy miesiące. Dopiero po kolejnych

trzech ogłosiliście uzupełnienie składu o

wokalistę - Rio Ullricha, a zaraz potem rozpoczęliście

pracę nad nagraniem albumu.

Dzięki za to spostrzeżenie! To tylko kwestia

motywacji, organizacji i chęci! Jestem osobą,

która nie lubi zbyt wielu teoretycznych rozmów.

Wolę działać i skupiać się na celu.

Foto: Generation Steel

ze względu na jego umiejętności w grze na gitarze

prowadzącej i doświadczenie pracy w

studiu. Martin i ja znamy się od lat i zawsze

widziałem go jako perkusistę w moim zespole

ze względu na jego zabójcze metalowe bębny.

Kiedy pokazałem mu pierwsze nagrania, był

podekscytowany i zmotywowany do wejścia

w Generation Steel. Michael i ja nie znaliśmy

się osobiście w 2019 roku, ale wiele słyszeliśmy

o sobie, ze względu na naszą reputację.

Skontaktowałem się z nim i byłem

bardzo szczęśliwy, że udało mi się go przekonać.

Natomiast Rio udało nam się znaleźć

przez internet.

Chciałem zapytać jeszcze o pracę z Pure

Steel Records. To wytwórnia, która może

pochwalić się współpracą z takimi nazwami

jak Omen, Picture, Chastain i wiele innych.

Do tego za konsoletą zasiadł sam Uwe

Lulis z Accept. To chyba spore przeżycie

dołączyć do takiej ekipy?

To było i nadal jest bardzo fajne doświadczenie.

To również bardzo satysfakcjonujące

uczucie, że projekt, w który wkładasz tyle

wysiłku i energii, przyciąga uwagę, której sobie

życzysz. Taka wytwórnia jak Pure Steel

zapewnia to i cieszymy się, że możemy pokazać

światu rezultat tego, co kochamy robić.

Tę współpracę można podsumować hasłem

"Stal spotyka stal!" Szczególnie współpraca z

Uwe była nieoceniona. Jest moim przyjacielem

od wielu lat i wiedziałem, że idealnie

mogę z nim zrealizować swoją wizję. Łączy

nas ten sam metalowy gust i podejście - więc

współpraca była bardzo harmonijna i efektywna.

Myślę, że to nie była tylko praca dla

Uwe - włożył w nas dużo pasji. Jest wspaniałym

facetem! Każdy z nas uczył się i doskonalił

pod jego wpływem. Uwielbiamy brzmienie

albumu i jesteśmy bardzo zadowoleni z

efektu.

Kwestię brzmienia będę chciał kontynuować

za chwilę, ale na razie pozostając w

temacie Waszego debiutu - jak to się dzieje

że nowa, (jeszcze) nikomu nie znana kapela

160

GENERATION STEEL


trafia pod skrzydła renomowanej marki, nawiązuje

współpracę z muzykiem Accept,

nagrywa profesjonalne wideo promujące i -

co najważniejsze - długą, solidną i bardzo

dobrze brzmiącą płytę? Bez żadnego "rozbiegu"

w stylu demówki, małych koncertów

klubowych itd.

Tak jak mówiłem wcześniej - to tylko kwestia

wewnętrznego nastawienia i działania!

Zawsze chciałem stworzyć zespół działający

jak Generation Steel. Jak dotąd niestety nie

udawało się to z powodu braku nastawienia

członków moich poprzednich grup.

Miniony rok skrzywdził branżę muzyczną,

przede wszystkim brakiem możliwości koncertowania.

Jak odbiło się to na Was? Ledwie

rozpoczęliście wspólną podróż, a już

na wejście zostaliście pozbawieni jej bardzo

ważnego akcentu jakim jest wspólne występowanie

na scenie.

Byłoby kłamstwem stwierdzenie, że nie jesteśmy

przynajmniej trochę rozczarowani tą

sytuacją. Bardzo byśmy chcieli rzucić się w

wir koncertów i festiwali, ale niestety w tej

chwili nie jest to możliwe. Staramy się być

jak najbardziej pozytywni i skupiać się na

rzeczach, które możemy robić, jak na przykład

praca nad kolejnym albumem. Zawsze

jest coś do zrobienia, a w tak dynamicznej

rzeczywistości jaką jest zespół, nie można się

nudzić. Dlatego po prostu patrzymy w najbliższą

przyszłość i mamy nadzieję, że wkrótce

będziemy mogli wykonywać nasze piosenki

na żywo - ponieważ to jest główny powód,

dla którego to robimy.

"Generation Steel" to bardzo długi materiał.

Aż nie chce się wierzyć że zrobiliście go

w przeciągu kilku miesięcy. Tak szczerze -

jak długo powstawał? Czy macie w zanadrzu

utwory które nie trafiły na płytę?

Pascal i ja napisaliśmy wszystkie piosenki od

stycznia do maja 2020 r., Rio zaczął opracowywać

linie melodyczne i teksty w marcu.

Równolegle przygotowywałem wszystkie inne

rzeczy - organizację pracy w studiu, promocję,

stronę internetową, media społecznościowe,

filmy i tak dalej. Po prostu wykorzystaliśmy

pandemię i lockdown, by skupić się

na naszej pracy.

Foto: Generation Steel

Wracając do brzmienia albumu - zasadniczo

młode zespoły obierają dziś jedną z dwóch

dróg jeśli idzie o produkcję. Pierwsza to prosta,

surowa, na modłę retro - zapewne wymaga

mniejszego budżetu i jest z reguły wyżej

ceniona przez ortodoksyjnych metalowców.

Druga - którą obraliście Wy - jest bardziej

profesjonalna, sterylna i nowoczesna.

Takie było założenie czy pozwolił Wam na

to szczęśliwy zbieg okoliczności?

Ponieważ nie jesteśmy młodzi - co jest smutne

(śmiech) - zainwestowaliśmy w profesjonalną

produkcję albumów i inne rzeczy, takie

jak filmy. Mamy przekonanie, że jest to konieczne,

aby wyróżniać się z tłumu. Preferujemy

pracę z dopracowaną koncepcją. Pierwszym

sposobem o którym powiedziałeś,

działaliśmy wszyscy w naszych poprzednich

projektach, we wcześniejszych czasach. Tworzenie

muzyki to nie tylko pisanie i granie

piosenek. Musisz także zrozumieć, jak działa

biznes muzyczny. To zapewnia kompleksowy,

profesjonalny wizerunek.

Trochę z innej beczki - bardzo lubię teksty w

stylu tribute dla ulubionych zespołów, jak

ten z waszego eponimicznego utworu. Padają

tam nazwy od Queen, przez Rainbow i

Iron Maiden, po Mercyful Fate, Slayera i

Kreatora. Wiedzieliście od góry że chcecie

tam zawrzeć najważniejsze dla Was zespoły

i to pod nie układaliście tekst, czy naturalnie

w czasie pisania dorzucaliście nazwy

które pasowały? Chcielibyście teraz dodać

jakieś "honorable mentions" dla tych, dla

których zabrakło tam miejsca?

Więc co było pierwsze, kura czy jajko?

(śmiech) Żadne z nich - proces tworzenia tekstu

był spójny. Piosenka napisała się po

oczywistym wyborze zespołów, na których

się wychowaliśmy i które uwielbiamy do dziś.

To ludzie, którzy nas zainspirowali i pokazali

nam sposób na wyrażanie siebie, można by

nawet powiedzieć, że nas połączyli. Jest wiele

wyróżnień, ale wymienienie tylko kilku innych

byłoby niesprawiedliwe.

Jakie plany na przyszłość? Czy myślicie o

trasie koncertowej gdy sytuacja z pandemią

się trochę uspokoi? A może pracujecie nad

następną płytą?

Naszą strategią jest być gotowym, gdy pandemia

dobiegnie końca. To jest powód, dla

którego teraz wydaliśmy album. Jesteśmy

przekonani, że od lata będziemy mogli grać

na żywo. I tak - pisanie piosenek na drugi album

już się rozpoczęło.

Napisaliście że "Nowa generacja nie potrzebuje

niczego wymyślnego, potrzebuje

heavy metalu - autentycznego, bezpośredniego

i prącego naprzód!" - Śmiem twierdzić,

że ostatnie lata faktycznie dostarczają

go naprawdę dużo. Jesteście na bieżąco w

NWOTHM? Macie swoich ulubieńców?

Generation Steel to heavy metal o hymnicznym

charakterze, wiernym metalowej tradycji

teutońskiej stali. Dorastaliśmy na takich

zespołach jak Accept, Grave Digger,

Judas Priest, U.D.O., Primal Fear i tak dalej.

Jednym z nowszych zespołów, który ma

na mnie wpływ w tym stylu, jest Dream Evil.

Chcemy zachować i kontynuować styl teutońskiego

metalu.

Oddaję głos Generation Steel - co macie do

przekazania czytelnikom Heavy Metal

Pages?

Dziękujemy wszystkim za przeczytanie tego

wywiadu i zainteresowanie nowymi zespołami,

takimi jak my. To naprawdę dużo dla

nas znaczy. Mamy nadzieję, że przy "The

Eagle Will Rise" będziecie się bawić tak dobrze,

jak my. Nastaną lepsze czasy i mamy

nadzieję, że spotkamy was na żywo w trasie.

Stay healthy - stay metal - stay steel!

Piotr Jakóbczyk

GENERATION STEEL 161


Potrzebujemy kogoś,

kto byłby w stanie nadać utworom kolorytu

Japończycy z Hell Freezes Over mogą uczyć europejską i amerykańską

młodzież, co to jest siarczysty speed metal. Poniżej zapoznacie się z pełnym przeglądem

motywów stojących za ich debiutanckim krążkiem "Hellraiser" oraz zostaniecie

odpowiednio wprowadzeni w krąg Hellraiser'ów. Odpowiedzi na pytania

udzielali: gitarzysta i założyciel grupy Ryoto Arai oraz wokalista Treble Gainer.

HMP: Konnichiwa (cześć). W jaki sposób

chcielibyście, abyśmy przedstawili Hell

Freezes Over polskim fanom heavy metalu,

którzy widzą Waszą nazwę po raz pierwszy?

Ryoto Arai: Siemano, metale! Jesteśmy Hell

Freezes Over, tradycyjnie heavy metalowym

zespołem z Tokyo, zainspirowanym rozmaitą

muzyką, zwłaszcza z lat siedemdziesiątych i

osiemdziesiątych. Gramy stary, dobry speed

metal, zakorzeniony w swojej tradycji, ale

zmiksowany z kilkoma innymi wpływami.

Nasz debiut, "Hellraiser", ukazał się w sierpniu

2020 roku, ale wkrótce pojawi się więcej

jego egzemplarzy za sprawą Sleazy Rider

Records. Nie przegapcie tego.

Powiedzcie proszę kilka słów o każdym

członku Hell Freezes Over. W jaki sposób

gliśmy ukończyć sesję. A kiedy mieliśmy już

konkretnie wyznaczoną datę premiery EPki,

wokalista powiedział, że musi odpuścić. Powiedział

mi, że jest zmęczony życiem w zespole,

i że potrzebuje spędzać więcej czasu ze

swoją rodziną. To spowodowało, że znaleźliśmy

się w głębokiej dupie. Nie mieliśmy ani

perkusisty, ani wokalisty. Nic nie działo się

tak, jak powinno. Cóż, nie poddaliśmy się.

Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy, aby

znaleźć w tokijskim undergroundzie odpowiedniego

wokalistę i perkusistę. Udało nam

się z Gainerem i z Tomem. Spotkanie ich

wywarło na mnie niesamowite wrażenie.

Wiesz, jak usłyszałem śpiewającego Gainera,

to było jak uderzenie grzmotem błyskawicy.

A kiedy Tom zabębnił, wpadłem w podziw

nad jego mocą i groovem, pomimo faktu,

że to był niemal jego pierwszy kontakt z

perkusją w ogóle. Tych dwóch gości nie miało

uprzedniego doświadczenia z metalem.

Tyle mogę powiedzieć o kontekście formowania

się obecnego składu Hell Freezes Over.

Uważam, że jest świetny.

Podpisujecie się pseudonimami, czy prawdziwymi

imionami? Myślę, że zwłaszcza

Trebre Gainer to musi być pseudonim.

Treble Gainer: "Gainer" to pseudonim, używany

przeze mnie od czasów szkolnych, kiedy

zaśpiewałem przed swoimi kumplami kawałek

z japońskiej kreskówki (chodzi chyba

o "Overman King Gainer" - przyp. red.). Nosiłem

się z zamiarem, aby używać go również

w przyszłości. Później, po sugestii Ryoto, dodałem

Trebre, co brzmi jeszcze bardziej cool

jako nazwa postaci scenicznej.

Zgadza się, Trebre Gainer brzmi cool.

Przejdźmy teraz do Waszego debiutanckiego

longplaya, "Hellraiser". Zastanawiam

się, co teraz o nim myślicie? Minęło pół

roku od premiery, być może to jeszcze zbyt

wcześnie na zyskanie do niego dystansu, ale

czy jest tam coś, co zmienilibyście, gdybyście

mieli jeszcze taką sposobność?

Ryoto Arai: Myślę, że zrobiłem wspaniały

album. Bardzo przyłożyłem się do każdego

aspektu: kompozycji, tekstów, nagrywania,

grafiki. Wciąż jednak są dźwięki, które zagrałbym

inaczej, lepiej. "To mogłoby brzmieć

bardziej jak...", "wokal powinien być tutaj

bardziej wyeksponowany, z większym pogłosem..."

Dużo myślałem w taki sposób już

po wszystkim. Teraz zaś, dochodzę do konkluzji,

że również niedoskonałości składają

się na charakter całego albumu. Gdybym coś

pozmieniał, kto wie, czy przy okazji nie

wypadłyby jakieś inne, zajebiste drobiazgi? A

więc, jest dobrze tak, jak jest. Czuję w brzmieniu

duży udział naszych impulsów, emocji

i starań z tamtego okresu. Inna sprawa,

którą chciałbym zmienić, gdybym mógł

cofnąć czas, jest taka, że promowałbym ten

album wśród metalowców, bardziej niż to

robiłem; również wśród polskich metali.

162

poznaliście się? Co czyni Was idealnym

zespołem?

Ryoto Arai: Po ukończeniu szkoły średniej

w Tokyo, zabrałem się za stworzenie metalowego

zespołu z prawdziwego zdarzenia.

Próbowałem z ponad pięćdziesięcioma potencjalnymi

muzykami, ale zazwyczaj nic z

tego nie wychodziło. Od razu po spotkaniu

się z ludźmi, widzę, czy w ogóle jest w nich

potencjał. Zazwyczaj nie nadawali się do mojej

wizji zespołu. Nie traciłem na to wiele

czasu, krótka piłka. Ale inaczej sprawy się

miały z naszym obecnym gitarzystą Hirotomo

oraz poprzednim basistą Takuya. Ci

dwaj pozytywnie się wyróżniali. Nigdy nie

HELL FREEZES OVER

Foto: Hell Freezes Over

zapomnę momentu, kiedy się spotkaliśmy.

Czułem wyraźnie, że właśnie oni muszą być

w moim zespole, więc dołączyli. Po pewnym

czasie znaleźliśmy też pierwszego wokalistę

oraz perkusistę. Hell Freezes Over powstał

dokładnie 11 marca 2013 roku. Wspomniany

pierwszy perkusista opuścił zespół po

około półtorej roku. Po znalezieniu jego następcy,

podpisaliśmy umowę o współpracę z

wytwórnią Spiritual Beast Records, co dało

nam pierwszą szansę na dokonanie nagrań.

Jednak pierwsze próby nie kleiły się i musieliśmy

odpuścić. Zrobiliśmy krok w tył, dużo

ćwiczyliśmy i dyskutowaliśmy o pomysłach.

Nagrywanie rozpoczęło się dopiero sześć

miesięcy później. Tym razem perkusista nawalił.

Wypieprzyłem go. Właściciel wytwórni

zaprosił byłego perkusistę sławnego japońskiego

zespołu Anthem, z którym mo-

Wydaje się, że szalona energia chwili jest

kluczem do każdego speed metalowego

albumu. Wam udało się uchwycić niewiarygodną

wręcz energię na "Hellraiser".

Ryoto Arai: Racja! Zdołaliśmy zawrzeć mnóstwo

ognia na albumie! (śmiech)

Jak reagują Wasi znajomi i rodzina, gdy

słyszą Waszą muzykę po raz pierwszy?

Ryoto Arai: Moja rodzina powiedziała, że to

brzmi cool, oraz że każdy utwór jest wyrazisty

oraz rozróżnialny, przy czym moja rodzina

na ogół nie słucha metalu w ogóle.

Czy speed metal jest uważany w Japonii za

akt buntu?

Ryoto Arai: W sumie, to nie. Każdy rodzaj

muzyki we współczesnej Japonii, włącznie z

metalem, jest uznawany za ekspresję twórczą,

a nie za przejaw postawy społecznej.

Zgodziłbym się jednak, że nasza muzyka może

być postrzegana jako bardziej buntownicza

niż, dajmy na to, japoński pop.


Moim ulubionym utworem na "Hellraiser"

jest "Grant You Metal" za sprawą grupowych

krzyków oraz nawoływań typu "come

on you guys!". To nie tylko rock'n'roll, ale

najlepsza okazja do wyobrażenia sobie, jakby

to było słyszeć Was na żywo. Czy eksperymentujecie

z tym kawałkiem na żywo,

angażując publiczność?

Ryoto Arai: Jest to z pewnością kawałek,

przy którym Hellraisers (nazywamy naszych

fanów Hellraisers) będą wymachiwać pięściami

i wspólnie krzyczeć. Niestety, póki co,

gdy wykonujemy go na żywo, publiczność

jest proszona o powstrzymywanie się od

krzyczenia, bo zdaniem hipochondryków,

fale dźwiękowe mogą przenosić wyimaginowanego

wirusa. Niektórzy nasi fani są jednak

przytomni, i krzyczą tak, jak chcą. Jestem

pewien, że w przyszłości wszyscy będą robić

wielki hałas wraz z nami. Szykujcie się na to,

Polsko! Dla Waszej informacji, wystąpimy

21 października 2021 na Heavy Metal Maniacs

Festival w Holandii. To niedaleko

Was, więc śledźcie naszą stronę internetową

oraz SNS (strony społecznościowe -

przyp.red.).

Podoba mi się video do "Overwhelm". Pozwól,

że spytam, czy na pewno zostało ono

nakręcone w 2020 a nie np. w 1985 roku? Wygląda

old schoolowo.

Ryoto Arai: (śmiech) czujesz tak dlatego, że

wykorzystano 16mm film. Przed spotkaniem

z dyrektorem produkcji video, w ogóle nie

myśleliśmy o takich głupstwach. Ale podczas

rozmowy z nim, usłyszeliśmy: "unikalna tekstura

filmu (jak w firmie "Easy Rider") była

cool i sprawiała spore wrażenie". A więc to

jego pomysł, z tym że początkowo chcieliśmy

ujęć cyfrowych. Kiedy jednak pomyśleliśmy o

tym bardziej, powiedzieliśmy: "zróbmy to na

prawdziwym filmie!". Poczułem od razu takie

"wow! cool!", a pozostali podjarali się w dalszej

części sesji (śmiech). No więc, wybraliśmy

16mm film bez brania pod uwagę kosztów

ani trudności z tego wynikających.

Dlaczego wybraliście akurat "Overwhelm"?

Ryoto Arai: Ponieważ to najlepsza metoda

Foto: Hell Freezes Over

do przekazania, o co nam chodzi. Właśnie

poprzez "Overwhelm", najłatwiej jest nam zadeklarować,

kim jesteśmy, i zostać zrozumianym

przez docelową grupę odbiorców. Poza

fajnym motywem przewodnim oraz szybkim

wymiataniem, znalazło się tam miejsce na

wyeksponowanie każdego instrumentu z

osobna a liryki są wyrazem tłumionych emocji.

Jest to nasz koncertowy hit. Ten utwór

ma moc nawiązywania żywego kontaktu z

publicznością i zaprasza do wspólnego szaleństwa.

Ogólnie rzecz ujmując, utożsamiamy

się z "Overwhelm".

Istnieje drugi speed metalowy zespół w

Tokyo, o nazwie Significant Point. Czy

znacie się wzajemnie?

Ryoto Arai: Tak, znam ich, ale nie grywamy

wspólnie. Widziałem ich występ w przeszłości,

ale nigdy nie rozważaliśmy wystąpić razem.

Można powiedzieć, że jesteśmy tak

blisko, a jednak tak daleko (śmiech).

Pytam o Significant Point, dlatego że wasz

Foto: Hell Freezes Over

basista Takuya Mashiko grał u nich, zanim

dołączył do Hell Freezes Over. Widziałem

zaś na Waszym Facebooku, że szukacie

jego następcy. Co się stało?

Ryoto Arai: Oh, skąd o tym wiesz? Wygląda

na to, że bardzo lubisz Hell Freezes Over.

Uwielbiam.

Ryoto Arai: (śmiech) Takuya odszedł ze

względu na różnice w kierunku rozwoju muzycznego.

To nie tak, że myśmy się nie dogadywali,

czy że nie pasujemy do tej samej

grupy. Nie, nie. Nic z tych rzeczy. On też

kocha heavy metal. Wszyscy się wzajemnie

szanujemy. Różnica pomiędzy nami pojawiła

się na gruncie wizji dalszego rozwoju muzycznego,

co świadczy o sile i znaczeniu prawdziwej

muzykalności w podejmowanych

przez nas decyzjach. Jego odejście jest prawdziwym

nieszczęściem i stratą dla Hell

Freezes Over, ale jeszcze raz podkreślę, że

szanujemy jego decyzje, działania oraz wolę

oraz jego abdykację. Obecnie szukamy nowego

basisty z nadzieją na rozpoczęcie wspólnego

koncertowania w okolicach kwietnia

2021. Mamy już w kalendarzu zanotowane

konkretne propozycje występów.

Czego oczekujecie od nowego basisty?

Ryoto Arai: Po pierwsze, ta osoba musi mieć

pasję do muzyki i wykazywać się wielką determinacją,

aby wyrzucić wszystko inne i

skoncentrować się wyłącznie na Hell Freezes

Over. Mamy tu w Tokyo sporo osób, które

tylko gadają o swoich marzeniach. To nie

wystarczy. Szukam w kandydatach oryginalności

i charyzmy. Nie zadowolę się nikim

przeciętnym ani nikim przypadkowym. Mój

styl kompozytorski jest szczególny w tym

sensie, że gitarę traktuję jako podstawę, a bas

jako sposób na wzbogacenie tej podstawy

melodią. A więc potrzebujemy kogoś, kto

byłby w stanie nadać utworom kolorytu, a

nie tylko uzupełniać ich brzmienie. Jak już

uda nam się znaleźć właściwego basistę,

wybierzemy się do Europy, w tym do Polski.

Tymczasem, o ile się nie mylę, dokonaliście

w zeszłym roku streamingu on-line Waszych

występów. Jak to było?

HELL FREEZES OVER 163


Ryoto Arai: Te występy były całkiem dobrze

przyjęte i sprawdziły się. Wiemy, że widziały

je również osoby spoza Japonii, i że widzów

było więcej, niż zazwyczaj pojawia się w

salach koncertowych. Nigdy dotąd nie przyszłoby

mi na myśl, że będę występować w

taki sposób za granicą, on-line. Uczucie dziwne,

ale bawiliśmy się przy tym przednio!

Nie jestem pewien, czy dojdzie do tego ponownie,

ale ogłosimy to, kiedy nadarzy się okazja.

Proszę sprawdzać naszą stronę internetową

oraz SNS.

Większość najlepszych zespoły metalowych

lubi koncertować w Japonii. Które

miejsce moglibyście zarekomendować do

grania obecnie w Tokyo?

Ryoto Arai: Myślę tutaj o "Wild Side Tokyo"

i "Shibuya Cyclone", ponieważ to są miejsca

przeznaczone konkretnie dla metali odwiedzających

Tokyo. Aby lepiej poznać lokalną

scenę proponuję sprawdzić kompilację

"Head Bangers in the East".

Skoro szperamy już po sieci, powiem Ci

Ryoto, że znalazłem sklep internetowy z

Waszym merchem, ale nie bardzo jestem tutaj

zorientowany. Czy te gadżety są dostępne

tylko dla osób mieszkających w Japonii,

czy również można zamawiać zza Waszej

granicy?

Foto: Hell Freezes Over

Ryoto Arai: W tej chwili wszystkie opisy

produktów są po japońsku, nawet jeśli przełączysz

sobie na angielski w lewym górnym

rogu strony. Sorry! Jednak wysyłamy również

za granicę, i możemy wysłać też coś do Polski!

Musisz jednak wziąć pod uwagę, że

transport potrwa nieco dłużej i może to kosztować

odrobinę więcej, niż japońskich fanów.

Osoby mające więcej pytań odnośnie naszego

merchu, zachęcamy do wysyłania wiadomości

poprzez sekcję "contact", a nasz manager

odpowie po angielsku.

Podsumujmy, jakie są Wasze plany i nadzieje

na 2021 rok?

Ryoto Arai: Znaleźć nowego basistę! Wydanie

kolejnej serii egzemplarzy "Hellraiser"

dzięki Sleazy Rider Records i koncertowanie

w Europie, aby dotrzeć do Was, drodzy

metale. Naszym pierwszym europejskim

krajem będą Niderlandy.

Czy macie już też pomysły na następcę

"Hellraiser"?

Ryoto Arai: Jasne! Mamy już gotowych kilka

nowych utworów, a jeden z nich został nawet

zaprezentowany podczas "Road to Hell

Tour"! Nazywa się "The Final". Podstawy

programowe pozostają niezmienione, ale

zawsze staramy się wprowadzać drobiazgi

spoza speed metalu. Jestem pewien, że zadowolimy

nawet najbardziej wybrednych słuchaczy,

jak najbardziej w pozytywnym sensie.

Nie możemy się tego doczekać, a tymczasem

pozostaje nam cieszyć się "Hell-raiser"!

Sam O'Black

HMP: Nie ciągnęło was chyba nigdy w

stronę bardziej ekstremalnych dźwięków, w

tradycyjnym heavy/power metalu w duchu

lat 80. wyrażacie się najpełniej i najlepiej?

Luigi "Gigi" Bonansea: Cześć wszystkim!

Uważam, że odpowiednia ilość wyobraźni

jest najlepsza i całkowitą podstawą wyrażania

siebie.

Jak doszło do tego, że zainteresowaliście się

takim właśnie graniem? Dzięki rodzicom,

starszemu rodzeństwu, kolegom z klasy,

etc.?

To trochę dziwne pytać o to zespół, w którym

średni wiek jednej osoby to około 50 lat!

(śmiech)

A co wiek ma tu do rzeczy? W latach 80. o

kontakt z taką muzyką było znacznie łatwiej,

nawet jeśli Włochy nie były metalową

potęgą. Do tego ponadczasowość tradycyjnego

heavy metalu wciąż też oddziałuje

na młode pokolenie, w żadnym razie nie są

to więc przestarzałe, przedpotopowe dźwięki?

Nie masz pojęcia, jak bardzo w latach 80.

metal rozpowszechnił się we Włoszech, a

liczba dzisiejszych produkcji świadczy o tym,

że jest daleki od bycia przedawnionym.

Ciekawe, ciekawe, to gdzie są teraz te wielkie,

włoskie zespoły z lat 80.?... Od słuchania

do grania nie przechodzi się jednak tak

od razu i bardzo łatwo - skąd pomysł na założenie

Anthenory?

Czy słowo "pasja" coś ci mówi?

Owszem, ale ty zdaje się nie słyszałeś o

czymś takim, że warto odpowiadać na zadane

pytania, bo wywiad polega właśnie na

tym... Trochę to trwało, nim zdecydowaliście

się wydać pierwszy oficjalny materiał,

ale kiedy już EP-ka "The General's Awakening"

ujrzała światło dzienne sytuacja rozwinęła

się bardzo dynamicznie i pojawiły

się pierwsze propozycje kontraktu?

Propozycja kontraktu nie przychodzi sama,

trzeba go wywalczyć.

Trzeba tu jednak wspomnieć, że mieliście

też bardzo aktywny okres na przełomie

wieków, kiedy to wyżej nad własną twórczość

stawialiście dokonania Iron Maiden,

czego ukoronowaniem była wasza współpraca

z Nicko McBrainem?

Anthenora od zawsze była zespołem mocno

skupionym na koncertowaniu. Cztery trasy z

Nicko McBrainem były fajnym i szczęśliwym

dodatkiem do tego, bardzo nas satysfakcjonującym.

164

HELL FREEZES OVER


W dodatku dość szybko wzięliście się do

pracy nad debiutanckim albumem "The Last

Command" - uznaliście, że nie ma co z tym

zwlekać, skoro jesteście w uderzeniu i macie

gotowy materiał?

Nigdy się nie spieszyliśmy, ale jeśli album

jest gotowy, to po co czekać?

Wcześniej wydawaliście kolejne albumy w

regularnych odstępach czasu, ale "The

Gosts of Iwo Jima" i "Mirrors And Screens"

dzieli ponad dziesięć lat - paradoksalnie

pandemia dała wam więcej czasu na dopracowanie

tego materiału?

Wręcz przeciwnie! Pandemia opóźniła wydanie

"Mirrors And Screens"... Teksty z tego

albumu są o potrzebie życia i samoakceptacji,

o kontrastach i sprzecznościach współczesnego

społeczeństwa, o kochaniu Prawdy

jako najwyższej wartości, o ironicznym i pozbawionym

złudzeń spojrzeniu na dzisiejszy

świat i o wątpliwościach, wewnętrznych

udrękach, jakie one przynoszą. Patrząc na to

można dostrzec wiele sprzeczności w obu

środowiskach, które są później jeszcze bardziej

komplikowane przez ich splatanie się.

Wychodzi na to, że absurdalne podejścia mogą

pasować zarówno do komedii, jak i do osobistych

i ogólnych dramatów; to stałe współistnienie

przeciwieństw, które prowadzi do

nieuniknionego ekstremizmu… tak bardzo,

że można się zastanowić, czy lepiej wiedzieć

czy nie. Wyjaśnia to kawałek "Tiresias", który

otwiera płytę. Klasyczny mit o tym, że było

się na obu stronach monety, było się na

przemian mężczyzną i kobietą i o byciu zarówno

ślepym, jak i proroczym.

Wasze albumy są zwykle dość długie - uważacie,

że taka zwarta, wymagająca większej

uwagi całość wciąż przemawia i może trafić

do obecnych fanów, szczególnie tych młodszych,

słuchających zwykle pojedynczych

utworów, nie całych płyt?

Odpowiedź leży w twoim pytaniu. Skoro liczą

się tylko osobne kawałki, to czy ma znaczenie

jak długi jest album?

Dostrzegam tu jednak niezaprzeczalny

minus, bo gdybyście chcieli wydać którąś z

płyt na winylu, a firma płytowa pożałowałaby

środków na 2LP , trzeba będzie głowić

się, który utwór wyrzucić z pojedynczej wersji

winylowej, gdy materiał trwa, tak jak

"Mirrors And Screens", ponad 57 minut?

Mamy szczerą nadzieję, że kiedyś staniemy

przed tym problemem.

Wyjątkowi i bezkonkurencyjni?

Wokalista włoskiej grupy Anthenora Luigi "Gigi" Bonansea najwidoczniej

nie należy do skromnych ludzi. Napuszył się najpewniej z racji tego, że jego zespół

istnieje już od końca lat 80. i gra na niezłym poziomie heavy/power metal. Nie

zmienia to jednak faktu, że opowieści o przebiciu wszelkiej konkurencji czy

wyjątkowości czterech albumów zespołu, zapożyczającego się ponad miarę u Iron

Maiden, Dio czy Helloween, spokojnie można włożyć między bajki.

Lubicie grać szybko i dynamicznie, ale nie

unikacie też melodii, które są świetną przeciwwagą

dla tych mocniejszych, surowo

brzmiących partii?

"Mirrors And Screens" jest konsekwencją

zarówno naszej rosnącej niedojrzałości jak i

naszych badań w celu unowocześnienia gatunku,

który powstał ponad 40 lat temu. To

stary, dobry heavy metal przetransportowany

do roku 2020 bez elektronicznego wsparcia,

który jest oparty na mocnych gitarach i wyrazistych

rytmach. Udoskonalaliśmy i przetwarzaliśmy

to bez przeszkód, od pierwszego

dnia sesji do ukończenia nagrań. Chcieliśmy

Foto: Anthenora

stworzyć bardziej bezpośredni przekaz, niż

na naszych poprzednich albumach. W takim

wypadku, trzeba zauważyć, że pojawienie się

Peyo w naszych szeregach było fundamentalne

dla odkrywania nowszych i świeższych

stylistycznych rejonów.

Paradoksalnie nie bywa czasem tak, że im

szybszy numer, tym mniej dynamiczny, bo

te wszystkie hiperblasty, etc. po prostu go

tłamszą?

W sztuce, każdy wyraża się w taki sposób,

jaki uważa za odpowiedni.

Power ballada "Bully Lover " też wam

wyszła. W latach 80. trudno było sobie wyobrazić

metalową płytę bez takiego utworu,

teraz też czulibyście, że czegoś na "Mirrors

And Screens" brakuje?

Tak… brakuje kolejnego albumu! Ale nie

martw się, dzięki pandemii, już mamy sporo

zrobione w tym temacie!

Wydawaliście już wcześniej płyty, ale akurat

ten album jest chyba dla was płytą pod

każdym względem szczególną, nowym

otwarciem dla Anthenory?

Anthenora była, jest i będzie jeszcze bardzo

długo! Każdy z naszych czterech albumów

jest wyjątkowy, a "Mirrors And Screens" nie

jest żadnym nowym rozdziałem, ale kolejnym

krokiem fantastycznej historii, która

trwa od trzydziestu lat! I z każdym nowym

odcinkiem jest coraz lepsza!

Liczycie, że właśnie dzięki temu wydawnictwu

zdołacie w końcu szerzej zaistnieć, wybić

się spośród tej ogromnej konkurencji setek/tysięcy

metalowych zespołów?

Anthenora nie chce się przełamać albo wybić

z konkurencji… Anethora chce jej przewodzić!

I jestem pewien, że każdy, kto nas

zna, odczuł bardzo dobrze naszą obecność!

Liczycie tu na przysłowiowy łut szczęścia

czy też macie jakiś plan, własną metodę na

odniesienie sukcesu, początkowo nawet na

lokalną skalę, bo od czegoś trzeba zacząć, a

Metallica czy Iron Maiden też nie grały

przecież od początku na stadionach, tylko w

małych klubach?

Jeśli potrafisz wskazać klub, który jest obecnie

otwarty i w którym możemy wystąpić,

nieważne jaki jest jego rozmiar, to możemy

zagrać nawet jutro!

Macie poczucie, że kiedyś zespoły miały

nieco łatwiejsze zadanie czy też to po prostu

legenda, bo wtedy też nie brakowało konkurentów,

więc w każdych czasach, szczególnie

tak trudnych dla muzyki jak obecne,

trzeba starać się ze wszystkich sił, żeby coś

osiągnąć?

Tylko ci, którzy dają z siebie wszystko mają

szanse na osiągnięcie celów, tak było wtedy,

tak jest i teraz. Niech żyje heavy metal!

Niech żyje Anthenora!!!

Wojciech Chamryk, Szymon Paczkowski,

Sara Ławrynowicz

ANTHENORA 165


Włożyć jak najwięcej mocy,

w krótszy czas odtwarzania

Zasadniczo do opisania twórczości Pounder wystarczyłyby dwa słowa:

Heavy Metal. Tu naprawdę nie ma się nad czym rozpisywać. Goście grają metal.

Ale jaki? Do czego ich odnieść? Do Motorhead? Tak, to świetny przykład! A Judas

Priest? Co za pytanie! A może trochę Venom albo wczesnego Running Wild?

Oczywiście! No ale Motley Crue to chyba się do takiej mieszanki nie wciśnie? Jak

to nie! Oczywiście że się wciśnie! I jeszcze masa NWOBHM, i US Poweru, i "germańskich

oprawców" spod znaku Tyrant czy Grave Digger. Jest sobie trzech gości,

którzy na co dzień łupią w takich buldożerach jak Carcass, Gruesome czy Exhumed.

W 2017 roku skrzyknęli się, żeby "popitolić sobie" trochę "lekkich", heavymetalowych

melodyjek. W tym roku wysmażyli już drugiego długograja i o ile nie

jest to muzyka która zrewolucjonizuje rynek, to na pewno miłośnicy tradycyjnego

riffowania mogą po nią sięgnąć bez żadnych obaw, bo jest zrobiona wg wszystkich

sprawdzonych prawideł, które nie mają prawa się nie sprawdzić. O tym, jak taka

muzyka powstaje, zechciał opowiedzieć mi frontman ekipy - Matt Harvey.

wpływów, więc… Jeśli chodzi o to czego

słucham na co dzień, to tak naprawdę zależy

od mojego nastroju i tego, co w danej chwili

robię. Czasami nic nie trafia w sedno tak, jak

wczesne Fates Warning lub Savatage, a

inym razem Sore Throat czy Intense Degree.

Ale z drugiej strony, jak powiedziałem

powyżej, wszyscy słuchamy bardzo różnej

muzyki, więc naprawdę nie ma ograniczeń co

do tego, co może mi się podobać danego

dnia.

Pytam o to, bo jako muzycy, każdy z Was

jest związany raczej z bardziej ekstremalna

sceną metalową. Jak doszło do tego że

zaczęliście grać "lekki" tradycyjny heavy

metal?

Już od ponad dekady chciałem stworzyć

Pounder. Nazwa, a nawet tytuł "Breaking

the World" oraz koncepcja okładki albumu

chodziły mi po głowie przez długi czas, zanim

zespół w ogóle powstał. Tak naprawdę

chodziło znalezienie czasu i odpowiednich

ludzi. Alejandro i ja rozmawialiśmy o zrobieniu

tego kilka lat, zanim poznałem Toma, a

kiedy ten się zaangażował, sprawy trochę

przyspieszyły. Moim pierwotnym pomysłem

było znalezienie odpowiedniego wokalisty,

ale ponieważ nigdy się to nie udało, zdecydowałem

się przejąć mikrofon i tak się zaczęło.

Jakie przełożenie na Waszą grę i komponowanie

w Pounder ma doświadczenie w zespołach

death'owych, thrash'owych czy

grindecore'owych?

Myślę, że granie tego rodzaju muzyki sprawia

więcej radości, ponieważ masz więcej

melodii i dynamiki którymi możesz się bawić,

niż w metalu "ekstremalnym". Uwielbiam

robić wiele rzeczy, które nie miałyby

sensu w moich innych zespołach, a tutaj

świetnie się sprawdzają. Daje nam to też możliwość

podkręcenia tempa lub mrocznego

klimatu w muzyce, ponieważ dobrze znamy

ciemniejsze zakątki tego gatunku.

HMP: Lemmy do końca życia uważał, że

Motorhead gra rock and rolla. Myślę że

jesteście jednym z tych zespołów, które mogłyby

się spokojnie podpisać pod podobnym

stwierdzeniem. To oczywiste, że można

Was przyporządkować do heavy czy speed

metalu, ale chyba Waszym pierwszym i

podstawowym założeniem jest po prostu

grać żywiołową, prostą muzykę metalową z

rockandrollowym duchem?

Matt Harvey: Absolutnie staramy się zachować

rock and rolla w tym, co robimy. Wszystko

wypływa z początków hard rocka, takiego

jak Deep Purple, Blue Oyster Cult,

Triumph, Rainbow, wczesne Riot itp. Myślę,

że kiedy porzucisz ten klimat, wkroczysz

na terytorium "power metalu", które nie jest

tym, co kiedykolwiek chcielibyśmy grać.

Ta ostatnia deklaracja bardzo cieszy.

(śmiech) Wasza muzyka jest zasadniczo

dosyć prosta, ale słyszę w niej sporo różnych

podgatunków heavy metalu - NWOB

HM, speed, a nawet odrobina hard rocka/

glamu. Czego słuchacie najwięcej i czym

Foto: Pounder

się inspirujecie?

Wszyscy słuchamy bardzo różnorodnej muzyki,

wszystkiego od jazzu, funka, crust

punku, soundtracków, itd. Jednak dla Poundera…

myślę, że masz rację - NWOBHM to

coś, co chcieliśmy robić i z tej gałęzi wyszliśmy.

Na pewno są tam wszystkie wymienione

przez Ciebie rzeczy. Myślę, że zawsze byłem

facetem, który kładł większy nacisk na rzeczy

ze speed metalu, takich jak Warrant

(Ger), Scanner, wczesne Running Wild i

tym podobne. Tom siedzi bardziej w melodyjnym

hard rocku, a Alejandro bardziej w

punku - tradycyjny metal to miejsce, w którym

się spotykamy.

Więc z perspektywy fanów pierwsze jest

dla Was tradycyjne heavy czy jednak ekstrema?

Lubię jedno i drugie. Bez dziedzictwa tradycyjnego

metalu nigdy nie byłoby ekstremy,

więc ich całkowite odseparowanie jest dla

mnie prawie niemożliwe. Cały gatunek postrzegam

jako jedną, wielką ciągłość i ponowne

wyobrażanie sobie jego przeszłości i

Faktycznie, sporo tych elementów słychać

na "Uncivilized", ale na ostatniej płycie

słyszę dużo wpływów amerykańskiego, niemal

hairmetalowego grania spod znaku

WASP czy Motley Crue (np. "Never

Forever", "Give me Rock"). Krótko mówiąc -

zrobiliście bardzo melodyjną płytę! Nie

boicie się uznania tej muzyki za "miękką" i

nieortodoksyjną?

Wielu fanów ma tendencję do samozwańczego

dzielenia metalu na "true or false". Nie

piszę muzyki dla krytyków, tylko dla siebie i

kolegów z zespołu. Jeśli jesteś zbyt fajny, żeby

słuchać pierwszego W.A.S.P, to jesteś też

zbyt fajny dla mnie. Nie interesuje mnie

przynależność do żadnej kliki ani niczego w

tym stylu. Lubię Virtue, Vardis, Geddes

Axe i wszelkie nieznane zespoły z tradycyjnego

metalu, które są uważane za "cool", ale

też takie rzeczy jak Dokken, Ratt, Cinderella,

Bad English, FM, a także wszelkiego

rodzaju hair metal i AOR. Po prostu staramy

się pisać dobre, interesujące piosenki.

Podziwiam fakt że od trzech lat w Waszym

składzie nie zachodzą żadne zmiany. Niby

nic szczególnego, ale częste zmiany w

składach są dzisiaj powszechne. Do tego

weźmy pod uwagę że każdy z Was udziela

166

POUNDER


się też w innych zespołach, a pod szyldem

Pounder dosyć regularnie pojawiają się nowe

wydawnictwa.

Cóż, mamy dużo materiału. Jesteśmy już bardzo

blisko zakończenia procesu tworzenia

trzeciego albumu. Dobrze nam się współpracuje

i dobrze się dogadujemy, więc po co

rozpieprzać coś, co działa? Do tej pory dobrze

nam się pracowało z muzykami sesyjnymi,

chociaż bardzo chcielibyśmy znaleźć pełnoetatowego

perkusistę.

Na początku roku 2020 mówiliście o nagrywaniu

materiału na EP, ale już w czerwcu

poinformowaliście że sytuacja "wymknęła

się spod kontroli" i przygotowaliście materiał

na pełen album. Jak to się stało? Opowiedzcie

o pracach nad "Breaking the

World".

Pierwotnie mieliśmy zamiar wydać EP, ale po

wysłaniu czterech piosenek do Shadow

Kingdom, uwierzyli w materiał na tyle, że

chcieli rozszerzyć wydanie do pełnego albumu,

więc dodaliśmy więcej piosenek i oto

jest. Nasz basista Alejandro jest inżynierem

dźwięku, a ja mam studio nagrań, więc nie

jest zbyt trudno zaaranżować sesję na nowe

utwory. Wyzwanie zaczyna się w momencie,

gdy różne sesje nagraniowe mają brzmieć jak

spójny album - co byliśmy w stanie zrobić.

Jak organizowaliście się mimo szalejącego

Covidu? Spotykaliście się na próbach czy

działaliście zdalnie?

Zawsze pracowaliśmy zdalnie, ponieważ mieszkam

około czterech godzin na południe

od Toma i Alejandro - oni mieszkają w rejonie

zatoki San Francisco, a ja około 250

mil w dół wybrzeża, w połowie drogi do Los

Angeles. Umożliwia nam to naprawdę wydajną

pracę, bez przeszkadzania innym projektom

i życiu osobistemu.

Jak wspomniałem wyżej, to co zauważam

na "Breaking the World" w porównaniu do

"Uncivilized" to sporo mniejsza dawka

mroku. Począwszy od okładki na której

zrezygnowaliście z diabelskich symboli, poprzez

teksty, na brzmieniu skończywszy.

Nawet chciałem stworzyć piosenkę w bardziej

okultystycznych tematach na płytę, ale

po prostu nie pasowała do tego, co wtedy

pisaliśmy. Sądzę jednak, że niszczona ziemia

jest nadal dość mroczna! (śmiech) Myślę, że

muzyka jest miejscami wciąż dość złowroga.

Tym razem nie zrobiliśmy żadnych ballad,

więc dla mnie brzmi tak samo mrocznie,

tylko mniej satanistycznie. Nie martw się,

nikt z nas nie znalazł Boga ani nic w tym

rodzaju - wszyscy nadal należymy do "Szatańskiego

Teamu"! (śmiech)

Mimo tego, że odrobinę mniej ciężka i mroczna

od poprzedniczki, Wasza nowa płyta

to bardzo konkretny strzał! 35 minut i 7

rozpędzonych numerów. Nie ma tu zwolnień

ani ballad. To skondensowana dawka

energetycznego heavy metalu. Czy zakładaliście

z góry że taki ma być ten album?

Proces trochę się zmieniał w miarę jak postępował

i przechodził od EP do pełnego albumu.

Naprawdę lubiliśmy ballady z poprzedniej

płyty (zwłaszcza "Answer the Call"), ale

były one trudne do odtworzenia na żywo.

Mając mniej piosenek na "Breaking the

Foto: Pounder

World", chcieliśmy włożyć jak najwięcej

mocy, w krótszy czas odtwarzania.

Zdradzę, że "Breaking the World" zdobyło

u mnie punkt za samą długość trwania. To

album konkretny i nie przedłużany sztucznie.

Czy materiału powstało więcej i wyselekcjonowaliście

tylko te numery z których

byliście najbardziej zadowoleni? Jeśli

tak, to co z resztą utworów?

Cóż, mieliśmy mnóstwo napisanego materiału,

a kiedy rozszerzyliśmy zakres "Breaking

the World", tak naprawdę chodziło o

znalezienie "odpowiednich" piosenek, które

wypełniłyby album. Chcemy, aby każda piosenka

stanowiła samodzielny twór i nie była

taka sama jak inne. Czuję, że każdy utwór

pokazuje coś trochę innego - nie chcieliśmy

zalać albumu na przykład zbyt wieloma szybkimi

utworami, ponieważ nie chcieliśmy w

ogóle zbytniej powtarzalności.

Opowiedzcie o Waszej współpracy z Shadow

Kingdom Records. Z czego wynikała

przerwa i wydanie poprzedniego albumu

pod skrzydłami Hells Headbangers Records?

I wreszcie jak wyglądał powrót?

Mieliśmy wspaniałe doświadczenie pracy z

Hells Headbangers Records, ale czuliśmy,

że Shadow Kingdom Records jest trochę

bardziej skoncentrowany na byciu wytwórnią

tradycyjnie metalową, co lepiej do nas pasowało.

Tim z Shadow Kingdom ma tendencję

do zwracania większej uwagi na każde

kolejne wydawnictwo, a ponieważ nie wydaje

każdego roku takiej ilości płyt, jaką robią

inne wytwórnie, naszym zdaniem pomoże

nam nie zgubić się w natłoku tych wszystkich

albumów, które wychodzą cały czas.

"Breaking the World" to tytuł, który bardzo

pasuje do dzisiejszych czasów. W obliczu

wszystkiego co dzieje się dookoła nas,

wydaje się jakby ten świat naprawdę się

"łamał". Myśleliście o tym tworząc materiał

na album?

To zbieg okoliczności! (śmiech) Miałem ten

tytuł w zanadrzu od lat, z prostym pomysłem

o potędze heavy metalu, która rozłupuje

ziemię. Jednak w miarę upływu czasu

wyszło na to, że świat w 2020 roku jest tak

"zniszczony", jak nigdy odkąd pamiętam.

Miejmy nadzieję, że podobnie jak w tytułowym

utworze na albumie, metal powstanie z

popiołów, by ponownie rządzić, gdy kurz już

opadnie.

Ciekawi mnie motyw oczu które pojawiają

się już na kolejnej z Waszych okładek. To

zamierzony zabieg czy przypadek? Czy to

oczy jakiejś metalowej, demonicznej bestii?

Było to częścią planu na okładkę od samego

początku. To oczy jakiejś złowrogiej metalicznej

mocy, obserwującej, jak niszczy wszystko

na swojej drodze, dosłownie "Rozbijając

Świat"! (z ang. "Breaking the World" - przyp.

red.)

Jakie plany na przyszłość? Czy myślicie w

ogóle o koncertowaniu, czy zostawiacie to

na później gdy sytuacja związana z wirusem

trochę się uspokoi? A może pracujecie

już nad kolejną płytą?

Mamy nadzieję, że uda nam się wyjść na

scenę i grać dużo więcej, ale w związku z pandemią

wszystko jest całkowicie niepewne.

Nasze pozostałe zespoły mają pewne rzeczy

wstępnie zaplanowane na 2021 rok. Ale

kiedy sprawy wrócą do czegoś wystarczająco

zbliżonego do "normalności", aby trasy po

małych, undergroundowych klubach znów

mogły mieć miejsce - to tylko domysły. Kiedy

to się stanie, zdecydowanie chcielibyśmy promować

płytę koncertami, zwłaszcza w

Europie, gdzie ludzie są bardziej przywiązani

do tego typu rzeczy niż w Stanach. W

międzyczasie będziemy finalizować nowy

materiał i wydobywać z niego tyle metalu, ile

się da!

Piotr Jakóbczyk

POUNDER 167


Pasjonowałem się

metalowymi kawałkami

bożonarodzeniowymi

Święta, święta i po świętach. Cóż, nie da się ukryć, że Boże

Narodzenie to czas naprawdę niezwykły. Bez względu na to, jakie

kto ma tam zapatrywanie religijne. Bo przecież jak inaczej wytłumaczyć,

że nastrój ten udziela się także metalowcom, którym z "Bozią" w większości

przypadków nie po drodze? Niemiecki Stallion nie Chciał być gorszy

niż Rob Halford, Twisted Sister czy Trans-Siberian Orchestra i również pokusił

się o świąteczne wydawnictwo. Mowa tu o EP "Christatized". W sumie w momencie

tworzenia tego tekstu zdecydowanie bliżej Wielkanocy, ale myślę, że mimo to

wielu z Was poniższy tekst zainteresuje.

HMP: Pomysł wydania świątecznej EPki

wydaje się dość nietuzinkowy. Jak się w

ogóle narodził?

Pauly: Sądzę, że tych powodów jest ich kilka.

Gitarzysta Axxl i ja napisaliśmy kawałek

"Santa (Can You Hear Me)" rok przed założeniem

Stallion, ponieważ w tamtym czasie

pasjonowałem się metalowymi piosenkami

bożonarodzeniowymi i chciałem napisać własną.

To był dowód na to, że mogliśmy pisać i

nagrywać utwory jako projekt dwuosobowy,

który ostatecznie doprowadził nas do naszej

pierwszej EP-ki "Mounting the World" w

2013 roku. Innym źródłem dla EPki było to,

że interpretacja tego typu kawałków to świetna

zabawa. Często covery świątecznych kawałów,

są bardzo fajne do aranżowania, bowiem

wspaniale obserwować, jak bardzo

ostatecznie się różnią od pierwowzoru. Jako

zespół metalowy fajnie jest też czasami robić

coś "niezwykłego" i "innego". Ponieważ rok

2020 był rokiem "bez tras koncertowych",

chociaż tuż przed pierwszym lockdownem w

Monroe'a. Dlaczego sięgnęliście akurat po

te dwa numery?

Kochamy Kinga (i Mercyful Fate) i to, że ma

tę wyjątkową nieświąteczną pieśń, która

wydawała się być idealna dla naszej EPki

"Christmatized". Fajnie było zrobić kawałek

Kinga Diamonda i to, że było to jego pierwsze

solowe wydanie, uczyniło go jeszcze

bardziej wyjątkowym. Wybraliśmy "Let It

Snow", ponieważ chcieliśmy również mieć na

płycie klasyczne i niezapomniane świąteczne

piosenki, po prostu nam się to podobało.

Proste.

Potrafisz sobie wyobrazić "Let It Snow"

śpiewanie przez Kinga Diamonda? (śmiech)

Hmmm... Potrafię to sobie wyobrazić, ale

wątpię, czy ludziom by się to podobało.

(śmiech)

A co woim zdaniem powiedział by Vaughn

Monroe gdyby tyl;ko mógł usłyszeć Waszą

wersje swego utworu?

Metalowa wersja "Last Christmas" mogłaby

być zabawna. Pomyślcie o tym na przyszłe

święta (śmiech).

(śmiech) Szczerze to myśleliśmy o włączeniu

jej do naszego "Christmatized", ale naszym

zdaniem byłoby to zbyt oczywiste, dlatego

zdecydowaliśmy się wybrać coś bardziej wyjątkowego.

To EP poza coverami zawiera także Wasze

dwa utwory?

Jak już powiedziałem, "Santa (Can You Hear

Me)" to kawałek sprzed ery Stallion. Napisałem

do niej tekst w 2006 roku i nigdy nie

myślałem, że kiedykolwiek stworzę z tego

prawdziwy utwór. W 2011 roku jakoś szalałem

za heavy metalowymi kawałkami bożonarodzeniowymi

i szukałem takich rzeczy.

Im więcej słuchałem tych songów, tym bardziej

chciałem też zrobić metalowo-świąteczną

piosenkę. Dzieliłem mieszkanie z

Axxlem i graliśmy wtedy w Heavy Metal

Tribute Band, więc zmusiłem go do napisania

i nagrania tego kawałka ze mną w ramach

projektu, który nazwaliśmy Pussy Project.

(śmiech) Jak sądzę miałeś na myśli inny kawałek,

"Christmatized - A Very Happy

Medley"... Chcieliśmy zrobić składankę, ale

nie z klasycznymi bożonarodzeniowymi

utworami z lat 40-tych i 50-tych, ale ze specjalnymi

kawałkami, za które nie każdy by się

wziął. Po prostu bardzo lubimy piosenki Mariah

Carey, Johna Lennona i Paula Mc

Cartneya. Trzy bardzo różne utwory na jednej

składance, ustallionizowane przez nas.

(śmiech) Czego chcieć więcej?

"Chrismatized" ukazał się jako winyl oraz

w formacie MP3. Co z CD, który mimo

wszystko ciągle jeszcze jest postrzegany

jako podstawowy nośnik zapisu muzyki.

Zaplanowaliśmy to jako wydanie koncepcyjne,

dlatego było dostępne tylko w specjalnym

worku Mikołaja (z swetrem świątecznym,

ozdobami bożonarodzeniowymi, foremką do

ciastek, naszywką i winylem) limitowanym w

tym roku do 275 kopii. Ale było wielu ludzi

dopytujących się o to wydanie na CD i pomyślimy

o spełnieniu tego życzenia, ale w tej

chwili nie jestem pewien, czy i kiedy to zrobimy.

lutym wydaliśmy nasz nowy album "Slaves

of Time", dało nam to dużo czasu, idealnego

na taki projekt, który nigdy nie byłby możliwy

do zrealizowania podczas normalnego roku

koncertowego.

Na wspomnianym EP "Christmatized"

znalazły się dwa cudze numery. Konkretnie

mam na myśli "No Presents For Christmas"

Kinga Diamonda oraz klasyczny już

utwór "Let It Snow" z repertuaru Vaughna

Foto: Stallion

Nie sądzę, żeby w ogóle lubił heavy metal,

ale mam nadzieję, że doceniłby to, że staraliśmy

się uhonorować jego kompozycję, coverując

ją w niecodzienny sposób i jednocześnie

zachowując świąteczną atmosferę. Przynajmniej

taki był nasz zamiar. Miejmy nadzieję,

że nie powiedziałby, że całkowicie to

spierdoliliśmy...

Wspomniałeś, że jesteś fanem metalowych

piosenek świątecznych. Mój ulubiony album

w tym nurcie to "A Twisted Christmas"

wiadomo kogo. Od kilkunastu lat rok

rocznie katuje się nim w okolicach świąt.

Jaki jest Twój ulubiony?

Mamy coś wspólnego (śmiech) Z całego albumu

bożonarodzeniowego to dla mnie "A Twisted

Christmas" jest także zdecydowanie najlepszym.

To dlatego, że zachowali świątecznego

ducha Bożego Narodzenia, a także

sprawili, że jest to w stu procentach Twisted

Sister, co nie jest wcale łatwe.

Jak w ogóle spędziłeś ostatnie święta?

Mogę powiedzieć, że w tym roku spędziłem

wspaniałe Święta Bożego Narodzenia. Co roku

dekoruję swoje mieszkanie jak porąbany,

a odkąd wykorzystaliśmy to w naszym

teledysku do "Santa (Can You Hear Me)",

mogłem świętować Boże Narodzenie od października.

(śmiech) Na samą Wigilię w tym

roku odwołaliśmy spotkania całej rodziny ze

względu na dystans społeczny, więc spędziłem

je tylko z moją dziewczyną i kotem. Bar-

168

STALLION


dzo spokojnie, cicho, romantycznie i bezstresowo.

Tak jak zawsze powinno być Boże Narodzenie.

Pewnie dostałeś wystrzałowe prezenty.

Chyba, że jak to King Diamond śpiewał"No

Presents For Christmas"? (śmiech)

Najlepszy prezent, jaki dostałem od mojego

zespołu, był to specjalny zestaw "Christmatized"

ze świątecznym swetrem od mojego

własnego zespołu, który jest po prostu

najfajniejszą rzeczą na świecie. Moja dziewczyna

kupiła mi za to koszulkę King Diamond

"No Presents" i parę skarpetek z Kingiem

Diamondem, super.

2021 się zaczął. Czy przyniesie on kolejny

pelny album Stallion?

Zobaczymy. Już piszemy nowy materiał, ale

zanim wydamy nowy album, możemy wcześniej

wypuścić coś innego. W tej chwili nie

mogę powiedzieć wszystkiego o naszych konkretnych

planach, ale bądź pewny, że pracujemy

nad kilkoma sprawami.

Jak tam deskorolki z Waszym logo? Rozeszły

się już wszystkie?

Zostało ich jeszcze kilka, więc bierz je, póki

jeszcze możesz.

Jak na metalowy zespół to dość niekonwencjonalny

merch.

Jasne, że nie jest to konwencjonalny rodzaj

gadżetów, ale bardzo lubimy jeździć na deskorolce,

a nasi dobrzy przyjaciele z naszego

rodzinnego miasta Ravensburg prowadzą

świetną wytwórnię deskorolkową o nazwie

Raccoon Skateboarding. Deck do deskorolki

to współpraca z nimi. Sprawdź to!

Zapewne cała sytuacja z Covidem dała

Wam niezle po dupie…

Tak, ale mimo tojak już wspomniałem, wydaliśmy

nasz najnowszy album wraz z początkiem

pierwszego lockdownu i to była dla

nas katastrofa. Nasza trasa koncertowa i

wszystkie festiwale w 2020 roku zostały odwołane,

w tym dwa występy z udziałem głównych

gwiazd w Chinach. To straszne gówno,

jeśli pracujesz prawie dwa lata nad takim

wydaniem i nie możesz wyjść i grać.

Również cały sprzęt sceniczny i merch na

nowy album to spora inwestycja dla zespołu

i to jest kompletnie popierdolone, jeśli nie

możesz tego pokazać ludziom. Czas, którego

nie spędziliśmy na trasach koncertowych,

staraliśmy się wykorzystać na pisanie kawałków

i przygotowywanie innych projektów,

takich jak nasza EP-ka "Christmatized" i

box set, co zdecydowanie nie byłoby możliwe

w "normalnym" roku.

Cel: fuzja thrashu z melodią

Zaskakujące jest to, że wiele osób

po wysłuchaniu kilku kawałków

Bakken od razu szufladkuje ich

jako miłośników Death Dealer czy

Mystic Prophecy. Tymczasem

efekt, jaki osiągnęli wyspiarze,

wynika z dzielenia z powyższymi

kapelami wspólnych inspiracji.

Trudno uwierzyć, ale dopiero po porównaniach w wywiadach i recenzjach muzycy

Bakken sprawdzili, co to za kapele. Jeśli więc lubisz powyższe, a do tego niestraszne

są Ci teatralne motywy, słuchaj Bakken i czytaj naszą rozmowę.

HMP: Zastanawiałam się, co może oznczać

Wasza nazwa. Znalazłam informację,

że "Bakken" to najstarszy na świecie park

rozrywki, w Danii. Naprawdę nazwaliście

zespół od parku rozrywki?

Frank: Fajnie byłoby porywalizować z kolejkami

górskimi o odsłony na YouTube!

Simon: (śmiech) nie jesteś pierwszą osobą,

która o to pyta. To po prostu zdumiewający

zbieg okoliczności. Nazwa "Bakken" to w zasadzie

kompromis osiągnięty w wyniku

dwóch sugerowanych nazw, które nam się

podobały - "Bakkus" i "Krakken". Połącz je, a

dostaniesz Bakken. A co zabawne, gdy byliśmy

na trasie w Holandii, dowiedzieliśmy się,

że po holendersku "Bakken" znaczy "piec ciasta".

Ależ to heavymetalowe!

Niektórzy muzycy, jak Piet Sielck, twierdzą,

że muzyka powinna być tylko rozrywką.

Wydaje mi się, że Wy wybraliście odmienną

drogę. "Cold Bool Murder" ma proekologiczne

przesłanie. Myślisz, że muzyk

powinien wykorzystywać to, że jest słuchany

i wypowiadać się?

Simon: Kocham Iron Savior, świetna kapela!

Dobre pytanie. Jako fan muzyki zawsze

doceniam na pierwszym miejscu muzykę,

jednak w moim sercu specjalne miejsce zajmują

te kapele, które mają coś głębokiego do

powiedzenia o świecie, takie jak Kreator czy

Sacred Reich. Choć muzyka jest najważniejszą

rzeczą, jako kompozytor kawałków, zawsze

uważałem, że heavy metal jest świetnym

narzędziem do wyrażania najgłębszych

uczuć i poglądów. Często pomysły na teksty

podpowiadają, jaka będzie muzyka i na odwrót,

więc te dwie rzeczy idą w parze, są nierozłączne.

Wydaje mi się ważne, żeby włożyć

szczerość i prawdziwą pasję w utwory, a jeśli

ludzie poświęcą czas, żeby się zagłębić w

nasze teksty i coś z nich mieć, to dla mnie, jako

twórcy, najbardziej satysfakcjonująca

rzecz.

Frank: Czy jakakolwiek sztuka jest "tylko

rozrywką"? Myślę, że George Orwell by się

nie zgodził. Poza tym wydaje mi się, że bardzo

ważne jest, żeby nie odrzucać innej muzyki,

takiej która jest sprzeczna z naszym własnym

światopoglądem. Oczywiście z wyjątkiem

tej, która nawołuje do czegokolwiek, co

ma związek z przemocą czy nienawiścią. Nie

chciałbym, żebyśmy wyszli na jakichś moralizatorów,

ale czasem umieszczenie jakiegoś

przesłania, które mnie pasjonuje, dodaje tylko

muzyce mocy.

Wydaliście płytę na samym początku pandemii.

Jedne zespoły z powodu zarazy przekładały

premierę płyt, inne twierdziły, że to

idealny termin, bo ludzie będą kupować płyty,

ponieważ zaoszczędzą na biletach na

koncerty...

Frank: Dobrze się stało, że wydaliśmy tę płytę,

bo gdybyśmy czekali na moment, w

którym będzie można zagrać koncert, wciąż

byśmy czekali! To fantastyczne dostawać pozytywny

feedback online od ludzi, którym się

Dzięki bardzo za poświęcony czas!

Dzięki wielkie, wszystkiego najlepszego dla

was, wszystkich dookoła was i waszych czytelników.

Trzymajcie się!

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

Foto: Bakken

BAKKEN 169


spodobał nasz album, ale oczywiście nie pobija

to więzi, jakąś się nawiązuje z publicznością

na żywo.

Simon: Nasi fani zaskoczyli nas wsparciem

w czasie pandemii, sprzedaż i zasięg naszej

płyty znacznie przewyższył nasze oczekiwania.

Jesteśmy bardzo wdzięczni każdej osobie,

która poświęciła czas, żeby posłuchać naszej

muzyki czy żeby nas wesprzeć w jakiś

inny sposób.

W Waszej muzyce słychać bogactwo

inspiracji. Od brzmienia a la Mystic Prophecy,

przez Cage czy Death Dealer (w

"Cold Blooded Murder"), aż po teatralne

motywy a la Manticora w "Star Machine".

Simon: To zapewne kwestia dzielenia wspólnych

inspiracji, choć naprawdę powinienem

lepiej sprawdzić te zespoły, bo często jesteśmy

do nich porównywani! Wydaje mi się, że

najsilniejsza inspiracja płynie do nas od starych,

klasycznych kapel takich jak Metallica,

Helloween czy Iron Maiden, od których

szczególnie pochodzi nasz głos.

Frank: Ze wstydem przyznam, że nie słyszałem

tych zespołów, ale także je sobie sprawdzę.

Zawsze uwielbiałem teatralne motywy,

wykorzystywane przez masę brytyjskich

rockowych i metalowych kapel, takich jak

Queen, Maiden, Judas Priest, wczesny Genesis,

choć to zawsze grozi zmierzaniem w

kierunku Spinal Tap.

Tak, Metallicę też słychać. W "Cold Blood

Murder" zwraca uwagę sekcja rytmiczna i

riffy w stylu starej Metalliki. Twoje wokale

Frank, jednak zupełnie odwracają uwagę od

tego efektu. Takie zderzenie dwóch muzycznych

światów było Waszym celem czy po

prostu macie w zespole muzyków inspirujących

się odmiennymi zespołami i musicie

jakoś "pogodzić" ich zainteresowania?

Simon: Szczerze mówiąc, od początku celem

naszej muzyki była próba stworzenia fuzji

heavy/thrashowych riffów z bardziej melodyjnymi

elementami. Myślę, że wszystkie nasze

kawałki w mniejszym lub większym stopniu

są zainspirowane thrashem. Frank ma

prawdziwy dryg do pisania chwytliwych linii

melodycznych, a "Cold Bloody Murder" to

pierwszy numer, nad którym razem pracowaliśmy.

Ja miałem wstępne pomysły i wokale,

a Frank wyłożył świetną melodię. Eksperymentowanie

i łączenie tych inspiracji razem

oraz próbowanie stworzenia wyjątkowego

brzmienia to jedna z najfajniejszych rzeczy w

Bakken.

Frank: Łączenie podgatunków idzie o wiele

dalej, niż tylko połączenie czystych wokali z

thrashowymi riffami. Naprawdę mamy wszystkiego

po trochu. Następna płyta już nabiera

kształtu, rzekłbym, że jesteśmy na etapie

wygładzania i scalania tego, co napisaliśmy

wokół trzonu brzmienia. Tak, że ludzie będą

mogli śmiało powiedzieć "lubię brzmienie

Bakken", a nie że "lubię te thrashowe kawałki",

albo, że "lubię te wolniejsze" czy jakiekolwiek

inne. Już teraz mogę powiedzieć, że

będzie mrocznie, ciężko, intensywnie, pasjonująco,

a zmiksowanie wszystkich tych tracków

to pewnie będzie kawał trudnej roboty.

Zespoły z różnych krajów czasem tworzą

swojego rodzaju "tematyczne wylęgarnie"

(black Norwegii, prog w Danii, ostatnio

tradycyjny heavy metal w Kanadzie). Wy w

Irlandii Północnej jesteście jedyni w swoim

rodzaju. Nie tworzycie żadnego artystycznego

światka, który może się nawzajem

nakręcać, inspirować i wspierać. Bycie takimi

tematycznymi samotnikami u siebie

pomaga Wam w graniu, koncertowaniu i

sprzedawaniu płyt, czy wolelibyście należeć

do większej sceny?

Simon: Tak, Irlandia Północna wydaje się

czasem być bardzo oddalona od wielkiego

dymu (potoczna nazwa wielkich wyspiarskich

miast - przyp. red.). Jesteśmy częścią

małej wyspy, ale na wiele sposobów to też

jest pomocne, bo przez to, że metalowy światek

jest mały, wszyscy nawzajem się wspierają.

Biorąc pod uwagę koncertowanie, dotarcie

w odleglejsze rejony, żeby grać dla dalej

mieszkającej publiczności może być kosztowne.

Jednak jest to zawsze coś, co usiłujemy

robić, bo granie na żywo to dla nas najważniejsza

rzecz.

Frank: Co ciekawe, myślę, że lockdowny

przyniosły całej irlandzkiej społeczności

online'ową więź, co pomogło zwiększyć

świadomość lokalnych kapel. Nie wydaje mi

się, żeby była tutaj jakaś tendencja do

poszczególnych podgatunków, chyba że

Bakken ją zapoczątkuje...

Kim jest postać z okładki "This Means

War"?

Frank: Nasz grafik, Isaac, zaprojektował

ośmiookich kosmitów, kiedy rodziła nam się

koncepcja na animowany klip do naszego

singla "In Requiem". Wykorzystaliśmy ten

pomysł zarówno jako postać na głównej

okładce, jak i pod koniec klipu "In Requeim",

gdzie pojawiają się zdemaskowani obcy. Jeszcze

go nie nazwaliśmy, ale może warto by

było? To może być inspiracja na kawałek na

kolejną płytę, ale na to trzeba jeszcze poczekać.

Próbowałam znaleźć informacje na temat

Waszych minionych koncertów. Nie znalazłam

wiele. Jak to się układało przed pandemią?

Simon: Od początku nieustannie graliśmy w

całej Irlandii, choć z małą przerwą między

2015 a 2018, ponieważ szukaliśmy odpowiedniego

gitarzysty i basisty. Właściwie to

zanim to wszystko się zaczęło, na lata 2020-

2021 mieliśmy przygotowany napięty harmonogram.

Jesteśmy już zdesperowani, chcemy

wyjść i grać koncerty!

Katarzyna "Strati" Mikosz,

Tłumaczenie pytań: Sara Ławrynowicz

HMP: Czy możesz w kilku krótkich zdaniach

opisać to, czego słuchacz może się

spodziewać po waszym najnowszym albumie,

"Mass Produced Perfection"?

Kostas Korg: Cześć! Po naszym ostatnim

wydawnictwie, zatytułowanym "Mass Produced

Perfection" możecie spodziewać się

paru szybkich kawałków, wysokich wokali i

całkiem złożonych struktur w kompozycjach.

Powiedziałbym, że na tym albumie poszliśmy

naprzód jeśli chodzi o wykonywanie i

komponowanie, by spełnić oczekiwania słuchaczy,

którzy mieli okazję zapoznać się z

naszą EPką "Contaminated Salvation". Jesteśmy

zadowoleni z rezultatu jaki, uzyskaliśmy.

Polecam mocno fanom wczesnego Annihilator

oraz Toxik.

Co sprawia, że wasz zespół jest wyjątkowy?

Myślę, że tym, co sprawia, że jesteśmy wyjątkowi,

szczególnie jeśli chodzi o ostatnie nagranie,

jest staroszkolne podejście do produkcji.

Nie chcieliśmy, by ona była ekstremalnie

dopracowana i cyfrowa. To jest ta jedna

rzecz, która sprawia, że nasza muzyka jest

wyjątkowa. Właściwie mamy takie brzmienie,

jakie uzyskalibyśmy na żywo i mam nadzieję,

jest to unikalne. Inna rzecz, na którą

chciałbym tutaj wskazać, to fakt, że piszemy

zawsze to, co przychodzi do nas naturalnie i

nigdy nie idziemy na kompromis, by zabrzmieć

bardziej technicznie lub być bardziej

przystępnym.

Wcześniej działaliście pod nazwą Nuclear

Terror. Czemu zmieniliście ją na Typhus?

Zdecydowaliśmy się zmienić nazwę na Typhus,

ponieważ wraz z nowym albumem

chcieliśmy zrobić coś w na kształt nowego

startu. Mocno wierzę, że nowa nazwa lepiej

pasuje, do nowego brzmienia zespołu. Poza

tym uważam, że nowa nazwa lepiej brzmi!

Czy na kolejnym albumie nagracie ponownie

resztę zawartości z "Contaminated Salvation"?

Mogę powiedzieć, że nie planujemy tego.

Zdecydowaliśmy się zamieścić "Terrorzone"

oraz "Pride Breaker" na "Mass Produced

Perfection" ponieważ uznaliśmy, że to dobre

utwory, które zasługują na lepszą produkcję.

Oczywiście nie chcieliśmy ich dodać dokładnie

tak, jak były one na EPce, więc dokonaliśmy

paru zmian, by lepiej dopasowały się do

innych utworów z albumu. Uważam, że udało

nam się to całkiem dobrze!

Czemu tak długo zajmuje wam wydanie

albumu? Przez ponad dziesięć lat nagraliście

i wydaliście tylko dwa albumy, wcześniej

wspomnianą EPkę i obecnie LP...

Szczerze mówiąc, trudno mi na to odpowiedzieć.

Po pierwsze, "Contaminated Salvation"

został wydany w 2014 roku i dopiero

po sześciu latach wydaliśmy nasz debiut.

Głównym powodem tego opóźnienia były

zmiany w zespole, które zdarzyły się w ciągu

lat. Wiesz, kiedy jesteś w trakcie komponowania,

to jeśli ktoś w tym momencie opuści

zespół, to tracisz momentum, tę chemię. W

międzyczasie zawsze próbowaliśmy dopracować

albumy tak, by brzmiały dla nas dobrze,

tak więc uznaliśmy, że warto dać sobie trochę

czasu, zanim napiszemy materiał na nowy

170

BAKKEN


Historia, staroszkolne podejście do

gry, to są rzeczy, które napędzają Greków

z Typhus. Wcześniej przez dekadę

działali pod egidą Nuclear Terror. O zmianie

nazwy, o inspiracjach oraz debiutanckim dużym

albumie, "Mass Produced Perfection", opowie nam

wokalista i basista tej thrash metalowej kapeli, Kostas

Korg.

album. Poza tym wszystkim mieliśmy też parę

małych problemów technicznych podczas

procesu nagrań.

Najtrudniejszy utwór do zagrania na waszym

albumie to?

Szczerze powiedziawszy, to większość utworów

jest całkiem trudna do zagrania na żywo

(śmiech)! "Asylum of Deviants" jest prawdopodobnie

najtrudniejszym, ze względu na

złożoną strukturę utworu oraz natężenie riffów.

Jeśli chodzi o wokale, to powiedziałbym,

że "Faith Machinery" lub "In Our Image, After

Our Likeness".

Czy masowo produkowana perfekcja jest

paradoksem?

Tak, zasadniczo tytuł i cała koncepcja albumu

jest pewnego rodzaju dystopijnym światem

przyszłości, gdzie nie ma nic, tylko perfekcyjnie

zmodyfikowani, identyczni ludzie.

Jeśli spojrzysz bliżej na grafikę albumu, to

zobaczysz, o czym mówię. Oczywiście nie

jest to tylko koncepcja science-fiction przyszłości,

ale obraz świata, który przewidujemy

w najbliższej przyszłości. Świata, w którym

jeśli nie jesteś częścią systemu, to jesteś uznawany

za gorszego.

Obraz świata, który

przewidujemy

przez traumy Pierwszej Wojny Światowej?

Dokładnie, jest on o niesławnym zespole stresu

pourazowego zwanego "shellshock".

Właściwie to był pierwszy tytuł tego utworu.

Byłem zszokowany, jak zobaczyłem, jak

przebywanie w okopach i dźwięki bombowców

nad twoją głową mogą wpłynąć na zdrowie

psychiczne. Zdecydowaliśmy się zrobić

utwór na ten temat, wiesz, o tej nie tak bohaterskiej

części wojny.

Czy powiedziałbyś, że większość twojego

albumu bazuje na historii, tak jak np.

utwory "Faith Machinery" oraz "Pride

Breaker"?

Tak, właściwie większość tego albumu bazuje

na historycznych wydarzeniach. Nasze teksty

głównie się odnoszą do takich zagadnień

jak religia, zbrodnie wojenne, nierówności i

tak dalej. Wyrażane są poprzez konkretne

wydarzenia. Tu mam na myśli, chociażby

Jak ciężko jest wydać muzykę metalową w

Grecji?

Nie mogę powiedzieć, że jest o wiele ciężej

niż w innych europejskich państwach. Jest w

Grecji paru niezłych producentów i studiów,

które tworzą świetne nagrania. Jednak myślę,

że Grecja zbudowała sobie taką tradycję w

muzyce metalowej przez te wszystkie lata, w

porównaniu do innych krajów. Jedna rzecz,

która nie jest podobna do innych państw europejskich

i do amerykańskich standardów

jest aspekt tras koncertowych i dostępu do

organizatorów owych tras.

Co zamierzacie robić w 2021 roku?

Na początek mamy nadzieję, że w roku 2021

wszystko wróci do normalności. Mieliśmy

zaplanowaną trasę po Europie (Enthralled in

Europe Tour), na której mieliśmy grać support

dla Atheist i Cadaver, wraz z Svart

Crown i From Hell. Jednak zostało to przeniesione

na marzec 2021. Tak więc z nowym

rokiem, mamy nadzieję, że nadarzy się odpowiednia

okazja do powrotu na trasę. Poza

tym wykorzystaliśmy cały ten czas na napisanie

nowych kawałków i wyszło świetnie!

Jesteśmy bardzo zadowoleni z kierunku, który

obraliśmy, tak więc również spodziewajcie

się wiadomości na temat nowego materiału w

roku 2021.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia! Ostatnie

słowa są wasze.

Co zainspirowało "Asylum of Deviants"?

Miałem nadzieję, że ktoś o to spyta! Tak,

"Asylum of Deviants" jest zasadniczo zainspirowany

przez Fallout 3. Naprawdę lubię

brać historie oraz inne rzeczy z gier i na ich

bazie tworzyć interpretacje prawdziwego

świata. Przechodząc do szczegółów, ci, którzy

grali w tę grę, wiedzą, że jest on o psychiatryku

zamieszkanym przez ghule, które

znajdują się poniżej obozowiska ludzi, gdzie

ghule zwykle spotykają się z obrzydzeniem

ze strony ludzi. Streszczając, możesz pomóc

im wyjść i pozwolić im spełnić swoją zemstę.

Alternatywną interpretacją historii jest motyw

mniejszości pokonujących represjonujących

ich mocarzy.

Kojarzysz może Kholat , grę na temat incydentu

w Przełęczy Diatłowa. Jeśli tak, to co

sądzisz o niej?

Słyszałem o tej grze, ale nie miałem jeszcze

okazji w nią zagrać. Utwór jest głównie inspirowany

przez dokumenty opisujące wypadek

na przełęczy Diatłowa. Tak jak wcześniej

wspomniałem, jestem całkiem nałogowym

graczem, stąd wiele tekstów jest inspirowanych

grami, szczególnie w przypadku kolejnego

albumu. Po prawdzie, zwykle bierzemy

motyw z gry i zamieniamy go w coś bardziej

pasującego do świata rzeczywistego. Myślę,

że do tej pory to podejście działało całkiem

dobrze.

Czy "Krieg-Sanity" było zainspirowane

Foto: Thypus

motyw historii Nocy św. Bartłomieja jako

odniesienia do przemocy i przestępstw powodowanych

religią w "Faith Machinery". To

również odnosi się do "Dyatlov Pass". Myślimy,

że w ten sposób lepiej lirycznie wyrażamy

siebie.

Czy przeczytałeś "Nowy Wspaniały

Świat" Huxleya? "In Our Image, After Our

Likeness" trochę mi przypomina jego dzieło.

Czy mógłbyś opowiedzieć o rzeczach, które

zainspirowały ten utwór?

Nie, nie czytałem tego, jednak z tego co widzę,

to myślę, że zabiorę się za lekturę tej

książki!

Dziękujemy wam za wywiad i za interesujące

pytania! Również chcielibyśmy podziękować

wam wszystkim, którzy wspieraliście scenę

niezależną oraz Typhus przez wszystkie te

lata. Szkody, które muzycznej scenie wyrządził

koronawirus, z pewnością mogą wywoływać

obawy, aczkolwiek staramy się być dobrej

myśli i mamy nadzieje, że będziemy w

stanie znów zagrać na żywo i dzielić się z

ludźmi naszą muzyką.

Jacek Woźniak

TYPHUS 171


Jeszcze szybsi,

obrzydliwsi i intensywniejsi

Chainbreäker to zespół młody, ale ze

sporym potencjałem, co potwierdzają

drugim albumem "Relentless Night".

Thrash w ich wydaniu jest właśnie taki, jaki

powinien być - tym większa szkoda, że pewnie jeszcze

przez jakiś czas nie będą mogli prezentować go na żywo - jak sami twierdzą to dla

nich najlepsza forma promocji, media społecznościowe aż tak ich nie kręcą.

Ciepłe przyjęcie "Wasteland City" zmobilizowało

was do jeszcze większego wysiłku,

bo przekonaliście się, że w tej megakonkurencji

macie jednak spore szanse na zainteresowanie

fanów thrashu swą muzyką?

Osobiście, miałem już pewne pomysły jak

inaczej mógłbym zrobić "Wasteland City" i

myślę, że takie podejście dotyczy większości

artystów. Pomimo tego, że odbiór tego albumu

był dość dobry, wszyscy zgodziliśmy się z

tym, że na następnym albumie powinniśmy

być jeszcze szybsi, obrzydliwsi i intensywniejsi.

Poza tym, "Relentless Night" jest bardziej

zróżnicowany w kontekście pisania muzyki.

W dodatku bardziej niż na naszym poprzednim

skupiliśmy się na tym krążku na

Pewnym ułatwieniem jest tu chyba fakt, że

lubicie również speed metal, a do tego nie

unikacie też klasycznometalowych akcentów,

więc wasze płyty mogą też być interesujące

dla zwolenników bardziej tradycyjnych

odmian metalu? Ograniczanie się

do jednej stylistyki, nawet jeśli jest się w

niej perfekcyjnym, jest chyba niezbyt dobrym

podejściem, szczególnie w obecnych

czasach, to taki zespół od razu zamyka się

w swoistym gettcie, nie dotrze do innych

słuchaczy?

Po pierwsze, nie sądzę, że możesz być "perfekcyjnym"

w konkretnym stylu muzycznym,

no chyba, że jesteś członkiem zespołów takich

jak Black Sabbath czy Judas Priest. To

"mieszanie stylów", jeśli tak to nazwać, przychodzi

do nas naturalnie gdy piszemy muzykę.

To pokazuje nasze inspiracje i to, czego

słuchamy. To nie jest tak, że w pewnym momencie

mówimy "ta część jest za mało thrashowa",

"zabrzmijmy tu jak zespół speedmetalowy"

albo "powinniśmy tu mieć wpływy z

NWOTHM".

Szykując debiut mieliście o tyle ułatwione

zadanie, że nagraliście ponownie utwory z

"Awakening Of Evil", ale przy pracach nad

drugim albumem "Relentless Night" nie było

już po co sięgać, w krótkim czasie musieliście

napisać nowe utwory. Było trudno,

czy przeciwnie, poszło szybko i sprawnie?

My w ogóle nie planowaliśmy ponownego

nagrywania pięciu kawałków z demo, ale kiedy

porównaliśmy utwory z prób z tymi na

demo, zauważaliśmy różnice. Największą z

nich był oczywiście Christoph na wokalach,

ale cały zespół stał się szybszy i mocniejszy

niż wcześniej. Więc, żeby sprawiedliwości

stało się zadość, znowu nagraliśmy te utwory

i na nowo je złożyliśmy. Tak powstał nasz

debiutancki album. Gdy tworzyliśmy "Relentless

Night" nie czuliśmy, że pracujemy.

"S.M.P." był już napisany przed wydaniem

debiutu, więc byliśmy na twórczej fali. Najczęściej

jest tak, że Christoph lub ja mówimy

o pomyśle na kompozycję z jakimiś głównymi

riffami i o czym powinien być tekst.

Poza niektórymi pomysłami lirycznymi od

innych członków zespołu, Christoph pisze

jakieś 98% tekstów sam i próbuje je potem

na naszych próbach.

HMP: Najlepiej zaczynać od początku, tak

więc: wiele zespołów traktuje intro wyłącznie

jako wstęp do płyty, nie przywiązując

do niego większej wagi. U was "As Dusk

Rises" jest integralną częścią "Relentless

Night" - inaczej się nie da, jeśli całość materiału

ma być spójna?

Stefan Bruckner: Dokładnie! Cieszę się, że

to zauważyłeś. Nasz basista Jan napisał większość

tych melodii i zaczął składać instrumentale

do kupy w swoim piwniczym studiu,

on też dodał większość efektów. Chris i ja również

przyłączyliśmy się do niego w tych sesjach,

by zmodyfikować niektóre kwestie brzmieniowe

i wszystko zmiksować. Intro kończy

się długim akordem ais, tym samym akordem

zaczyna się "Nightstalker". Naszym celem

było więc gładkie przejście z intra do

pierwszego utworu.

Obraliście metodę małych kroków, sukcesywnie

posuwając się naprzód: najpierw debiutancka

EP, po niej na spokojnie przygotowany,

pierwszy album - uznaliście, że nie

ma co od razu rzucać się na głęboką wodę,

bo przed wami już setki, jak nie tysiące zespołów

przerabiały scenariusz, że wydawniczy

falstart był początkiem ich końca,

szczególnie jeśli już na tym etapie zdołały

podpisać kontrakt?

Hmmm… Trudne pytanie. Nigdy nie było

żadnego zamysłu dotyczącego Chainbreäker

i tego, jak to będziemy robić, więc nie powiedziałbym,

że wybraliśmy konkretną drogę

lub metodę. Nie podążamy za trendami, ani

nie płyniemy na fali tego, co jest popularne w

danym momencie, Chainbreäker robi to, co

nasza czwórka uważa za stosowne.

brzmieniu i detalach.

Foto: Mario Aux

Ogromną rolę, szczególnie w przypadku

młodego zespołu, może spełnić w takiej sytuacji

producent, a wam udało się znaleźć

odpowiedniego człowieka - dlatego ponownie

pracowaliście z Lukasem Haidingerem?

Podczas nagrywania "Wasteland City" Haidinger

stał się dobrym przyjacielem zespołu.

Nie znaliśmy go przedtem osobiście, wiedzieliśmy

jedynie o jego pracach, które natychmiast

"kliknęły". Po szalonym tygodniu

nagrywania muzyki, ale także imprezowania

w 2018 roku, nie było wątpliwości, że znowu

najedziemy jego studio, aby nagrać "Relentless

Night".

"Relentless Night" potwierdza, że nie stoicie

w miejscu: kompozycje są ciekawsze,

bardziej urozmaicone, chociaż wciąż szybkie

i surowe - kiedy słuchałeś po raz pierwszy

finalnego mastera tej płyty uśmiechnąłeś

się w duchu, pomyślałeś, że właśnie o

taki efekt wam chodziło?

Dzięki za miłe słowa. Sądzę, że głównym powodem

powstania bardziej zróżnicowanych i

interesujących kompozycji jest to, że te

wszystkie dziewięć kawałków, plus intro, były

napisane przez czterech facetów, którzy

aktualnie tworzą Chainbreäker. Na pierwszym

albumie mieliśmy kawałki z czasów,

gdy mieliśmy innego wokalistę, ale oczywiście

też z powodu ponownego nagrania kilku

utworów. Na "Relentless Night" nie ma "starych

pomysłów", wszystko zostało napisane

w konkretnym czasie i każdy z czterech

członków zespołu miał swój wpływ na każdą

kompozycję.

Nagraliście lepszy album, więc dlatego

udało się wam podpisać kontrakt z Metal

On Metal Records? To ceniona firma w

świecie prawdziwego metalu, mająca też w

172

CHAINBREÄKER


katalogu zespoły z Austrii, na przykład

również grający thrash Wildhunt, szliście

więc na pewniaka, bez żadnego ryzyka, wiedząc,

że pasujecie do jej profilu?

Nie, nie mamy nic wspólnego z Wildhunt,

poza tym, że kiedyś zagraliśmy na tym samym

show. Ta decyzja została podjęta podczas

kontaktu mailowego z Metal On Metal

Records i wysłuchania ich opinii i sugestii.

Wybraliśmy wsparcie wytwórni, ponieważ

chcemy wykorzystać nasz czas na sztukę, a

nie na dystrybucję, i tak dalej.

Mieliście możliwość zaznania samodzielnego

wydawania płyt, teraz współpracujecie

z wydawcą, macie więc możność porównania

tych dwóch opcji - w tej drugiej jest

łatwiej, możecie liczyć na większą promocję,

szybciej dotrzeć do osób potencjalnie

zainteresowanych waszą muzyką? Nie bez

znaczenia jest tu również fakt, że wielu fanów,

jak już przekonają się do danej wytwórni,

kupuje jej wszystkie wydawnictwa,

tak więc mogą sięgnąć po waszą płytę również

nowi słuchacze?

Robienie wszystkiego samemu ma swój urok

i czerpaliśmy z tego frajdę podczas nagrywania

demo i pierwszego albumu. Są jednak

pewne rzeczy, których nie jesteśmy w stanie

zrobić samemu. Nagraliśmy demo z Janem i

jego ojcem w jakimś piwniczym studio, gdy

tworzyliśmy debiutancki album, wiedzieliśmy,

że chcemy polepszyć brzmienie, więc zatrudniliśmy

profesjonalnego inżyniera. Nasz

perkusista, Jürgen, zrobił kawał roboty wysyłając

płyty z Bandcampu dna prawie każdy

kontynent, co wymaga sporego czasu i wysiłku.

Praca z wytwórnią była więc naszym

logicznym posunięciem i cieszymy się z pewnych

udogodnień.

Mimo tego i tak można uznać, że to, co

dzieje się obecnie jest przełomowym momentem

dla waszego zespołu, czujecie, że

to sytuacja z rodzaju tych "teraz, albo

nigdy"?

(Śmiech), zamknięcie nas przez ten cały

Covid i uniemożliwienie koncertowania sprawia,

że to zdecydowanie nie jest przełomowy

moment. Mamy jednak nadzieję, że wrócimy

z energią wcześniej czy później, a przynajmniej

w nadchodzące lato.

Z tradycyjnymi dla metalu metodami promocji,

to jest z koncertami, jest obecnie

bardzo krucho. Nikt nie koncertuje, nie ma

tras i nie wiadomo kiedy ten stan rzeczy

ulegnie zmianie - będziecie więc działać w

sieci, żeby jak najwięcej ludzi dowiedziało

się o Chainbreäker i "Relentless Night"?

Dla nas, granie na żywo jest naprawdę naszym

ulubionym sposobem by sprawić, że

ludzie zaczną interesować się naszą muzyką.

A ponieważ nie siedzimy zbytnio na social

mediach, liczymy na to, że ta możliwość promowania

wróci jak najszybciej. Poza tym,

robienie wywiadów takich jak ten lub recenzje

też mogą być pomocne. I na koniec, zamieszczenie

swojej muzyki na Bandcampie

czy YouTube też może ułatwić dotarcie do

jakiejś grupy ludzi.

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

CHAINBREÄKER 173


zabawa".

Uznaliśmy, że brzmi to trochę pretensjonalnie...

Annexation to kapela, która chce grać ostry i agresywny metal. Widać to

po tytułach płyt, które tworzy, jak choćby ostatnio na debiucie pełnej płyty "Inherent

Brutality", czy po pseudonimach, jakie członkowie kapeli przyjęli: Rotten Piranha

(bas), Sickfuck Sanchez (gitary), Infektorr (wokale), Volcanic Nun Desecrator

(perkusja) oraz Uncle Crocodile (gitara), z którym miałem przyjemność porozmawiać,

o tym co usłyszałem na ich albumie, o tym, czym się inspirowali oraz o

tym, co sądzą o ostatnich wydarzeniach i jakie mają plany na rok 2021.

HMP: Cześć! Czy możesz opisać nam powstanie

zespołu?

Uncle Crocodile: Cześć. Chwała Szatanowi!

Zespół został założony przeze mnie. W czasie

jego powstania, około 2014 i 2015 roku,

desperacko szukałem muzyków, którzy myśleli

podobnie jak ja oraz lubili staroszkolny

thrash i death metal. Jednak trochę mi zajęło

znalezienie kompanów. Jak tylko znalazłem

naszego pierwszego perkusistę, Ballermanna

666, zaczęliśmy próby i zbieranie podobnie

myślących ludzi, co było trudne. Jasne, mamy

w Berlinie mocną scenę metalową, jednak

z tego co widzę, to była i jest złożona z ludzi,

którzy jeśli są w stanie grać tak szybko i

próbujemy dokonać.

Czy na waszych demach i EPkach słyszę

klimaty Protectora? Co sądzicie o tej kapeli?

Słuchałem dużo Protectora dawniej, w latach

2014 i 2015 i z pewnością zauważam

pewne podobieństwo. Protector jest zajebisty,

co za agresywne podejście do thrash metalu,

szczególnie, że z Niemiec. Znowu zacząłem

słuchać tego zespołu i jestem oniemiały,

przypomniałem sobie, jak oni są brutalni.

Czy mógłbyś powiedzieć więcej o waszych

Porównałbyś dla nas waszą EPkę "Jackhammer

Treatment" do waszego najnowszego

albumu?

Tak, oczywiście. Najpierw kontekście rozwoju.

Na początku grafika była bardziej typowa,

jednak przeszliśmy od odcieni szarości

do bardziej kolorowego, warstwowego motywu.

I również z perspektywy komponowania

utworów. Kiedy pisaliśmy na "Inherent Brutality",

byliśmy bardziej skupieni, przygotowani

i nie tak chaotyczni jak wcześniej.

Czy myśleliście nad tym, by zostawić

okładkę debiutu w odcieniach szarości? Kto

stworzył grafikę na album?

Pierwsza rzecz jaką powiedziałem na temat

okładki, to - to, że nasz długograj powinien

mieć grafikę w kolorze, by pokazać nasz rozwój.

Grafika została stworzona przez Olek

McBolek. Jest to przyjaciel Infektörra.

Jak istotna jest krwistość w waszej muzyce?

(śmiech) to pytanie do naszego krzykacza,

Infektörra. Ze względu na to, że rzeza gitarę

w luksusowej berlińskiej white trash core

grindowej kapeli Cerebral Enema, zawsze w

thrash metalu stawia na temat brutalności.

Jednak generalnie nie ma tak dużego znaczenia.

Bardziej opisujemy grozę i otchłanie

ludzkości. Oczywiście używamy krwistości

lub, powiedzmy wizualnych opisów, jednak

krwistość nie ma priorytetu w naszej muzyce.

agresywnie, to już są w zespołach lub paru

różnych projektach. Kiedy udało nam się

uformować nasz zespół, to zaczęliśmy jam,

próby i słuchaliśmy thrash metalu każdą dobę,

całymi tygodniami. Wszystko czego chcemy,

to dać słuchaczom thrash i ekstremalny

metal.

Wydaliście ostatnio "Inherent Brutality".

Jakie do tej pory opinie fanów i prasy muzycznej

dotarły do was?

Jest kurwa zajebiście. Jesteśmy bardzo zadowoleni

z tak bardzo pozytywnego przyjęcia

"Inherent Brutality". To, co lubię najbardziej

w wielu recenzjach to teksty typu: "jeśli

chcesz agresywnego i uderzającego w mordę metalu,

to nie zawiedziesz się z "Inherent Brutality", dostajesz

to, co mówi tytuł ". I jest to coś, czego

Foto: Annexation

muzycznych inspiracjach? Wasz wydawca

na notce promocyjnej wspomniał o zespołach

takich jak Demolition Hammer (inspiracje,

którym można usłyszeć na "Inherent

Brutality") oraz Exodus. Powiedziałbyś, że

są dla Ciebie inspiracją?

Absolutnie. Slayer wprowadził mnie do

thrash metalu, chwilę potem poznałem zespoły

takie jak Exodus oraz Demolition

Hammer. Zasadniczo każdy zespół thrash

metalowy, który ma ten czysty i tępy, agresywny

ton do swoich riffów, perkusji, wokali i

tekstów. Wszystko się tu sprowadza do przekazania

swoją muzyką jak największej ilości

agresji. Nasza muzyka jest stworzona do grania

na żywo, by ludzie mogli brać udział w

młynie i rozpierdalać. Zgodnie z mottem

Exodus: "dobra, przyjacielska i agresywna

Czy "Beyond Humanity" jest zainspirowany

riffem z "The Sound Of Violence",

Onslaught? Czy często spotykacie się z

ludźmi, którzy zauważają podobieństwa

pomiędzy waszą muzyką i innymi zespołami?

Jeśli chodzi o "Beyond Humanity" inspirował

mnie głównie Cannibal Corpse.

Słuchałem "Killing Peace", Onslaught całkiem

często w latach 2011 i 2012. Od momentu,

w którym wydaliśmy "Inherent

Brutality", zaczęły docierać do nas porównania

z innymi zespołami, jednak to spektrum

jest całkiem szerokie. Uznaję to za dobrą

rzecz.

Kogo nazwałbyś "prawym" w waszym

utworze otwierającym album, "A.T.R"? Co

zainspirowało ten utwór?

Muzycznie jest on bardzo prosty, prawie że

prymitywny bym powiedział (śmiech).

Chcieliśmy napisać coś bezpośredniego, coś

co jest zainspirowane openerami takimi, jak

"Angel Of Death" lub "Bonded By Blood". Co

do znaczenia tytułu i zawartości utworu: ci

"prawi" ludzie, o których mówi utwór, i do

których jest skierowany, to ci, którzy zawsze

wskazują palcem i uznają się za lepszych,

jako ci jedyni, którzy są w stanie powiedzieć

co jest dobre, a co złe. Również jest o hipokryzji

występującej w wypadku większości

ludzi - jest wiersz w utworze, który napisałem,

jednak, którego nie umieściliśmy w ostatecznej

wersji - "każda petycja sprawia, że jesteś

lepszy niż ten chuj, podnieś flagę za kobiety, queer

i dzieci, kiedy walisz sobie do rape porno" - uznaliśmy,

że brzmi to trochę pretensjonalnie,

byłoby to w opozycji do przesłania utworu

(śmiech). Być może użyjemy to w innym

174

ANNEXATION


utworze, zobaczymy. "Prawymi" zawsze są

ludzie, którzy sami się tak nazywają, wszechwiedzący,

samozwańczy eksperci we wszystkim

i mający prawo do sądzenia i opiniowania

wszystkiego. To są ludzie, którzy nie zdają

sobie sprawy ze swojego jestestwa i nie są

zbyt samoświadomi, nie mają refleksji - coś w

ten deseń (śmiech).

Czy "Wrecked" zostało w jakiś sposób

zainspirowane przez serię "Piła"?

"Wrecked" było naszym problematycznym

dzieckiem. Mieliśmy z cztery lub pięć wersji

i naprawdę różne podejścia liryczne do tego

utworu. Pod koniec uznałem, żeby zrobić z

niego coś jeszcze bardziej obrzydliwego,

okropnego, nienormalnego, chorego. Nie ma

tu żadnych bezpośrednich inspiracji filmem

"Saw", niemniej ja i Infektörr napisaliśmy ten

utwór razem. Ja włożyłem więcej aspektów z

filmów grozy i gore, które spodobały się

oczywiście Infektörrowi, ale dopiero pod koniec.

Czy "Colonia Dignidad" jest o miejscu

stworzonym w Chile przez Paula Schafera?

Tak, to prawda. Infektörr obejrzał masę dokumentów

na temat ludzkiego okrucieństwa

i ogólnie masę pojebanego gówna. Powiedziałbym,

że to pochodziła z jego białej

thrash core grindowej natury.

Najbardziej brutalna rzecz, jaką sobie możesz

wyobrazić to…?

Samotność i niemożność grania muzyki.

Czy "Squirrel Antichrist" jest szaleńcem?

Zasadniczo to Squirrel Antichrist żyje na

moim podwórku, jednak z pewnością jest

srogo wkurwiony obecnym stanem rzeczy.

Aktualnie nawet nie zbiera trofeów, po prostu

rozpierdala swoje otoczenie. Ono wygląda

obecnie jak kadr końcowy z filmu Michaela

Baya. Próbowałem dać mu trochę fanów,

jednak odmówił, łypiąc diabolicznie ślepiami

i manifestując swoją chęć na krwawy ochłap

mięsa. Niezły gość.

Jak sądzisz, co zrobi Power Trip po śmierci

Riley' Gale'a?

Na początek, jest to tragiczne i naprawdę

smutne. Spoczywaj silnym Riley Gale. Co

do Power Trip, to nie jestem pewny ich

przyszłości. Riley miał wyróżniający się i silny

wokal. Naprawdę nie wiem, ale mam nadzieję,

że reszta zespołu będzie się trzymała.

HMP: Cześć! Czy mógłbyś na początek

opisać wasz poprzedni (debiutancki) album

"No Way for Salvation"?

Devastation Inc.: "No Way For Salvation"

był dla nas pierwszym wydanym albumem.

Byliśmy wtedy nastolatkami, chcieliśmy wtedy

grać i rozwalać wszystko. To staroszkolne

brzmienie było odzwierciedleniem naszego

smaku, tego czym chcieliśmy być. Minęło trochę

czasu i oczywiście parę rzeczy pozmieniało

się.

Jak duży wpływ na zespół miało odejście

Alessia Gaglia?

Poza sprawami osobistymi prawdziwy wpływ

na zespół miało przyjście Federico oraz Cesare.

Odejście Alessia nie miało takiego znaczenia.

Nawet kiedy Devastation Inc. było

kwartetem, to w komponowanie byli zaangażowani

wszyscy muzycy z zespołu, tak jest

również teraz, kiedy nasza grupa składa się z

pięciu osób. Fakt, że Alessio miał bardziej

staroszkolne podejście zarówno do grania, jak

i do śpiewania, natomiast Federico oraz Cesare

przynieśli więcej wpływu nowego brzmienia,

zbliżonego bardziej do death niż do metalu

z lat 90.

Czy możesz opisać proces produkcyjny na

"Beyond the Shape of Violence"?

Produkcja "Beyond the Shape of Violence"

trwała przez cały rok 2019. Część związana z

komponowaniem utworów była wykonywana

przez cały zespół i będziemy starać się utrzymywać

ten nawyk. Teksty i ich tematy są w

całości opracowywane przez naszego wokalistę

Federico. Nasz producent Fabio Polombi

z Blackwave Studio zrobił świetną robotę,

radząc nam na każdym kroku i pilnując naszej

pracy przy komponowaniu albumu.

Jak bardzo się różni "Beyond the Shape of

Violence" w porównaniu do "No Way For

Wszyscy biorą udział

Devastation Inc. to włoski zespół thrash metalowy, który swoją działalność

zaczął w 2013 roku. W 2016 roku wydali debiut, "No Way of Salvation".

Parę lat potem, po zmianach personalnych, w trakcie pandemii, wydali swój najnowszy

album, "Beyond the Shape of Violence". I o nim dowiecie się z poniższego

wywiadu...

Salvation"?

"No Way For Salvation" był, jakby to powiedzieć,

młodzieńczym albumem, napisanym

bardzo spontanicznie i instynktownie, gdzie

chcieliśmy utrzymać staroszkolny kanon. W

przeciwieństwie do tego, na "Beyond the

Shape of Violence", zdecydowaliśmy się go

mocniej przemyśleć, zarówno motywy, jak i

ogólne brzmienie. Z pewnością możemy powiedzieć,

że próbowaliśmy wynieść kompozycje

na bardziej dojrzały poziom, niż na poprzednim

albumie. Życie zespołu jest przecież

podróżą i prawidłowym podejściem jest pójście

z duchem czasu, zmiana i ewolucja.

Co chcecie powiedzieć tym albumem?

Wybór tytułu "Beyond the Shape of Violence"

jest próbą uchwycenia głównego motywu

całego albumu. Każdy utwór pokazuje odmienną

formę, w której jest manifestowana przemoc

ludzkiego umysłu. Czy to jest podbój,

wynajdywanie broni, opresja woli, bądź przemoc

psychologiczna lub seksualna - to wszystko

chcieliśmy przedstawić za pomocą "Beyond

the Shape of Violence".

Czy "Golden Horde" jest na temat Imperium

Mongołów? Czy powiedziałbyś, że jest

to temat niszowy do rozmowy?

Tak jak wcześniej powiedziałem, chcieliśmy

użyć naszych mocnych atutów oraz intencji

do napisania czegoś bardziej osobistego. Zgodnie

z sugestią Federica, zajęliśmy się także

poznawaniem innych motywów przewodnich

i dzięki jego studiom na Wydziale Historycznym

Uniwersytetu w Genui, zgodziliśmy

się, że inwazja Europy Wschodniej przez

Złotą Ordę Mongołów, była czymś, co w pełni

zgadzało się z tym co nasz "Beyond the Shape

of Violence" chciało wyrazić. Nie możemy powiedzieć

czy jest to temat niszowy, jednak sądzimy,

że z pewnością może on być zajmujący

dla słuchacza.

Co zamierzacie zrobić w roku 2021?

Mieć nadzieję, że znowu będą koncerty, wtedy

będziemy mogli zagrać nasz nowy materiał

na żywo. Poza tym pracujemy nad

nowym materiałem i staramy się być cały

czas skutecznymi.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuje bardzo za pytania. Stay fucking

violent!

Jacek Woźniak

Foto: Devastation Inc.

DEVASTATION INC. 175


Foto: Devastation Inc.

Czy Imperium Mongołów nie było multikulturowe?

W sensie miało one twarde zasady,

jednak Mongołowie byli otwarci dla każdej

narodowości. Co sądzisz o tym?

Na początek, z pewnością istotnym jest nakreślenie

tego, że Mongołowie byli ludem nomadycznym,

co robi naprawdę dużą różnicę w

porównaniu z ludami, które były przez nich

podbijane. Tak jak powiedziałeś, prawdą jest,

że byli tolerancyjni dla innych kultur pod ich

władaniem, tak długo jak trybut dla Khana

został zapłacony. Zasadniczo, w "The Golden

Horde" mówimy o momencie, w którym ten

trybut nie został zapłacony i jaką pożogę sprowadzili

Mongołowie na tych, którzy nie przestrzegali

narzuconych im obowiązków.

Czy Spear Of Victory jest inspirowany jakimś

konkretnym wydarzeniem historycznym?

Sądzę, że jest to o Drugiej Wojnie

Światowej, czy mam rację?

Masz rację. Tak jak wcześniej wspomniałem,

każdy utwór na albumie pokazuje część głównego

motywu. "Spear of Victory" mówi o walce

pancernej podczas Drugiej Wojny Światowej,

widzianej oczami niemieckiego żołnierza,

który szczycił się niezniszczalnością swojej

broni. Trzy części pokazują trzy główne momenty,

które możemy wyróżnić w percepcji

załogi czołgu. Pierwsza odnosi się do błyskotliwych

zwycięstw, w których Niemcy dominowały

na polu bitwy. Druga odnosi się do teatrów

wojny jak afrykańska pustynia, rosyjskie

stepy czy żywopłoty Normandii. Utwór

jest o prawdziwej naturze wojny, śmierci,

zniszczeniem i utratą żyć ludzkich w imię ideologii

i porażki okropnych marzeń.

Czy mógłbyś dać jakiś przykład perfekcyjnego

kształtu opresji?

"The Perfect Shape of Oppression" odnosi się

do bardzo ważnego faktu minionej historii, zasadniczo

chcieliśmy powiedzieć o największej

i najbardziej subtelnej formy opresji wolności

i sumień, totalitarnych reżimach dwudziestego

wieku, skoro "nie ma opresji, kiedy represjonowany

oddaje swoją wolność w imię pozorów

bezpieczeństwa".

Mógłbyś zasugerować jakiś przykład obecnie

manifestowanej opresji?

Ciekawe pytanie i doceniamy fakt, że je zadałeś.

Z pewnością żyjemy w czasach, gdzie nasza

wolność jest na szali, ze względu na ekstremalne

polityczne pomysły i media społecznościowe.

Jednak chcielibyśmy tu dodać, że Devastation

Inc. zajmuje się muzyką i nie ma

zamiaru to zajmować stanowiska politycznego.

Czy opisałbyś jakiś skradziony sen jutra?

Kiedy pisaliśmy "Stolen Dreams of Tomorrow",

to chcieliśmy zrobić coś, co by się różniło od

innych utworów. Szukaliśmy brzmień i przede

wszystkim niepokojących oraz głęboko smutnych

słów. Po prawdzie, utwór jest o dziecku,

które szło do szkoły w dzień, jak co dzień.

Jego fantazje i marzenia o jego przyszłości są

nagle przerwane przez atak chemiczny, który

objął jego miejscowość. Atak odebrał mu po

cichu tych, których kochał, jak i również

zniszczył wszystkie jego najbardziej intymne

sny. Jest to ostatnia forma przemocy na tym

albumie.

Jakie były pomysły na okładkę "Beyond the

Shape of Violence"?

Kiedy szkicowaliśmy naszą okładkę, to nie

myśleliśmy o jaki określonym celu. Po prostu

chcieliśmy coś, co przez obraz, detal i kolor

wzbudził u widza osobistą formę cierpienia i

grozy.

Co sądzisz o Punishment 18 Records?

Mamy duży szacunek do Punishment 18

Records i sądzimy, że zrobili doskonałą robotę

dla nas, szczególnie że głównie działają w

podziemiu, ale mają dobre kapele i katalog.

Pomimo lockdownów kontynuowali swoją

pracę z nami i wydali nasz album, najpierw

cyfrowo, potem w formie fizycznej.

Co zamierzacie robić w 2021?

Czekamy na to, aby się dowiedzieć, co będzie

się działo z tą pandemią, pracujemy nad

merchem i reklamujemy album tak mocno, jak

tylko możemy. Wszystko w nadziei, że Devastation

Inc. w roku 2021 będzie tam, gdzie

się czuje najlepiej, czyli na scenie.

Dziękuje za wywiad! Powodzenia!

Dziękuje Ci za wywiad, dobra robota.

Jacek Woźniak

HMP: Czy mógłbyś dla nowych słuchaczy

opisać swoją muzykę w kilku słowach?

Marco Mitraja: Cześć przyjacielu, dziękuje

za Twój czas! Gramy thrash metal z pełną

werwą i nie marnujemy czasu na pisanie

tego, co nam ślina na język przyniesie.

Wszystko to, co piszemy, jest napisane

krwią, duszą i sercem. Dla nas metal jest

ważną rzeczą, nie jest tylko pasją, jest powołaniem,

które prowadzi nas codziennie do

poświęceń, które pozwalają kontynuować

naszą misję.

Co inspiruje was muzycznie?

Wszystko, co nas otacza, nikczemne siły natury,

opresje systemowe i zaburzenia ludzkiej

duszy.

"Immortals" jest waszym drugim albumem,

wydanym w 2016 roku. Co sądzisz o nim

obecnie? Czy powiedziałbyś, że był on

udany i wyjaśnił co pojęcie "udany" oznacza?

"Immortals" był naszym prawdziwym debiutem

na scenie metalowej, nawet jeśli mamy

przyjąć za punkt odniesienia tylko naszych

fanów. Był bardzo popularny wśród

słuchaczy, chociażby ze względu na fakt, że

zespół w końcu znów się połączył i, że

byliśmy w stanie zagrać to na żywo. Obecnie

myślimy, że album zawiera piękne i spontaniczne

utwory, jednak zasługuje na ponowne

nagranie, ponieważ obecne nie przedstawia

go, tak jak na to zasługuje. Nad tym również

pracujemy.

Czy mógłbyś porównać wasz najnowszy

album "Sect of Faceless" z "Immortals"?

Są to dwa różne albumy. Na "Immortals"

podeszliśmy po raz pierwszy do tworzenia

utworów w bardziej profesjonalny sposób. W

dodatku zrobiliśmy to w naszej salce prób.

Materiał został napisany bardzo spontanicznie,

tym bardziej że zespół dopiero co nauczył

się współgrać ze sobą. Na "Sect of

Faceless" mieliśmy wszystko: pieniądze, czas

i niepojęte pokłady poświęcenia. Jest to album

bardziej przemyślany. Oczywiście również

jest on napisany z większą artystyczną i

techniczną świadomością.

Opiszesz nam jak przebiegały prace nad

waszym najnowszym albumem?

Utwory zostały napisane przeze mnie i dopracowane

w naszej salce prób, wspólnie z

Alessio Stazi, który dodał do nich wariackie

ścieżki perkusji. Każde uaktualnienie zapisywaliśmy

na tabulaturze, które trzymaliśmy w

naszej chmurze, tak by nie zapomnieć o ża-

176

DEVASTATION INC.


dnych pomysłach czy zmianach. Zrobiliśmy

najpierw pre-produkcję w domu, by następnie

pójść i nagrać prawdziwy album w 16

Cellar Studio z Stefano Morabito, który

był w stanie zmienić naszą muzykę w czystą

magię. Byliśmy tam przez miesiąc, ale wróciliśmy

z albumem, który kochamy i z zespołem,

który przeszedł bardzo wiele. Naprawdę

bardzo dużo zawdzięczamy Stefano, któremu

dzisiaj znowu dziękujemy.

Jaki jest główny temat albumu "Sect of

Faceless"?

W przeciwieństwie do "Immortals", który

mówił o represjonowanych i wyrzutkach społeczeństwa,

"Sect of Faceless" mówi o tyranach,

o wszystkim, co zagraża naszemu życiu,

zarówno biologicznie, jak i społecznie.

W szczególności kierujemy nasz wzrok w

stronę obecnego socjoekonomicznego paradygmatu,

neoliberalizmowi, który powoli niszczy

naszą planetę, ponownie wprowadzając

nowe formy niewolnictwa i zaogniając poważny

kryzys wartości.

Czy utwór "Sect of Faceless" jest o konsumpcjonizmie

oraz o kulturze odcinania

ludzi od społeczeństwa przez odebranie im

możliwości swobodnego wyrażania myśli?

Nie do końca. Zawiera w sobie krytykę wizji,

którą ma społeczeństwo, i jest to… całkiem

przesterowana wizja. Wiele osób myśli, że

jest jakaś tajemna sekta, która steruje światem,

która idzie ku ciemności i nie da się z

nią wygrać. My natomiast myślimy, że nie

ma sekty, więc przygotuj się, poznawaj i dołącz

do walki:

"Jesteśmy tylko ludźmi w czerni

Jesteśmy tylko tuszem na bieli

To czas, by zawalczyć o swoje życie!"

Gdzie można zobaczyć sektę bez twarzy?

Ujrzeć taką możemy poprzez wszystkie międzynarodowe

traktaty, które wpędzają biednych

w jeszcze większą biedotę. Media masowe,

które zredukowały klasę średnią do

indywiduów bez pracy, odmóżdżonych przez

konsumeryzm i wygląd. W tych wszystkich

wojnach, gdzie umiera wielu i wzbogaca się

kilku. Ta sekta nie jest zamknięta, nie ma

jakiejś tam świątyni, oni wszyscy są w garniturach,

działają w świetle dnia.

Obraz świata, który

przewidujemy

Granie z pełną werwą i branie pełnymi

garściami z życia i historii jest

czymś, co Włosi z Reverber najwyraźniej

praktykują od roku 2007, mając

już za sobą trzy długograje, włączywszy

najnowszym "Sect of Faceless".

O nim, oraz o problemach społecznych,

które ten album opisuje,

opowie nam gitarzysta rytmiczny

i wokalista tej thrash metalowej

kapeli, Marco Mitraja.

"My Name is Destruction (Alboin The

Conqueror)" jest o Alboinie, królu Longobardów

z VI wieku, tak? Mógłbyś opisać

jak duży był jego wpływ, na historię Twojego

regionu?

Tak, to prawda. Napisałem ten utwór w czasie,

w którym uczyłem się o historii średniowiecznych

Włoch, szczególnie Longobardów.

Dodatkowo była to bardzo fascynująca

historia (zmieszana z dużą dawką ludowych

legend). Pomyślałem również, że ważnym

jest zmierzenie się z tematem naszego kraju

oraz tego, jak imperia, takie jak to Longobardów,

które istniało przez dwa wieki, są predestynowane

do upadków. To samo stanie

się z obecnym reżimem, tylko że szybciej.

Foto: Reverber

Jak duży wpływ na wasz najnowszy album

ma historia?

Jestem historykiem czasów nowożytnych

oraz ekonomii, wraz z tym zajmuje się makroekonomią,

która zawsze pomagała mi zrozumieć

świat, w którym obecnie żyjemy.

Wielkie rewolucje, wielcy zdobywcy i powstanie

społeczności kapitalistycznej zawsze

dawało mi pomysły i narzędzia do pisania tekstów,

analizy społeczeństwa z bardziej precyzyjnego

punktu widzenia. Słyszałem dużo

o zdarzeniach lat 80., dyktaturze w Ameryce

Łacińskiej jako eksperymencie ekonomicznym

i świcie neoliberalizmu. W utworach,

które odnoszą się do problemów społecznych,

opowieść jest zawsze obecna. Jak to

mówi Cyceron, "Historia magistra vitae" ("Historia

nauczycielką życia" - przyp. red.).

Jak ciężko było scoverować Angel Witch?

Wcale! "Angel Witch" jest utworem, który

zawsze mieliśmy w naszych sercach i jego

interpretacja przyszła nam prosto, ponieważ

ten utwór jest wspaniały.

Czy mógłbyś powiedzieć więcej o okładce

"Sect of Faceless"?

W celu zrobienia okładki zwróciliśmy się do

Remiego Coopera z Headsplit Design.

Chcieliśmy okładkę, która zawierałaby nasz

pomysł i jednocześnie była jasna i bezpośrednia.

Remi zrobił świetną robotę i byliśmy zadowoleni

z tego, że mogliśmy pozwolić mu

tworzyć bez zbytniego wtrącania się.

Jakbyście podsumowali 2020?

Rok do zapomnienia. Wybuch Covida uśmiercił

wiele aktywności związanych ze światem

muzyki, mamy nadzieję, że się szybko z

tego wyliżemy.

.

Co zamierzacie robić w 2021?

Mamy nadzieję w końcu zagrać z Tankard i

planujemy trasę z "Sect of Faceless" z naszym

managementem, który jak się domyślasz,

ma związane ręce.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuje za przestrzeń, którą została nam

zadedykowana! Pozdrowienia z Włoch! Metal

nigdy nie umiera!

Jacek Woźniak

REVERBER 177


Niewyobrażalna satysfakcja

Arrayan Path to grupa o bardzo konkretnym już stażu i z ośmioma albumami

na koncie. Epicki power metal w ich wykonaniu nie jest nawet w 1/10 tak

oryginalny jak produkcje grających go zespołów z lat 1990.-2000., ale trudno też

powiedzieć, że "The Marble Gates To Apeiron" jest materiałem nieudanym. W

dodatku zespół jest zgrany również w aspekcie promocyjnym, bo wypowiadają się

wszyscy muzycy, co tylko czyni wywiad ciekawszym.

HMP: Cztery albumy od 2016 roku to naprawdę

niezłe tempo, zważywszy na to, że

pomiędzy nagraniem debiutanckiego "Road

To Macedonia" a jego następcy "Terra

Incognita" upłynęło ponad pięć lat - staliście

się ostatnio bardziej świadomi tego, na

co was stać, a do tego bardziej wydajni?

Nicholas Leptos: Myślę, że ta intensywna

potrzeba tworzenia drzemała w nas od wielu

lat i nagle obudziła się, tak około 2009 roku.

Naprawdę nie potrafię tego wyjaśnić. Ale satysfakcja

z ciągłego tworzenia muzyki jest

niewyobrażalna!

Miguel Trapezaris: Myślę, że po prostu pracowaliśmy

coraz lepiej i wydajniej. Pomysły

zawsze mieliśmy, ale teraz szybciej je realizujemy,

rozwijamy i wykonujemy, a ponadto

mamy szczęście pracować z wieloma znakomitymi

muzykami, inżynierami i producentami.

"The Marble Gates To Apeiron" powstałby

tak szybko niezależnie od ogólnej sytuacji,

czy też lockdown i zwolnienie wszystkiego

z powodu pandemii miało wpływ na intensyfikację

prac nad tym albumem?

Nicholas Leptos: Ten album i tak zostałby

wydany, chociaż zawsze jest dobrze, gdy nagle

znajdziesz dodatkowy, wolny czas!

Miguel Trapezaris: Cały album został napisany

i nagrany między marcem a sierpniem

2020 roku. Pandemia i związane z nią blokady

faktycznie pomogły skupić naszą energię

i koncentrację na tworzeniu tego krążka.

Nie mieliśmy żadnych koncertów ani niczego

innego, co mogłoby nas rozpraszać, musieliśmy

jedynie wydobyć jakoś tę energię!

Być twórczym w takiej sytuacji to chyba

najlepsze rozwiązanie, bo załamywanie się i

pogrążenie w marazmie i tak niczego nie

zmieni, a zawsze jest szansa, że prędzej czy

później wszystko wróci do stanu poprzedniego?

Miguel Trapezaris: Cóż, nie jestem naukowcem

ani lekarzem, więc prawdopodobnie

nie jestem właściwą osobą, którą o to pytasz!

Ale myślę, że wszystko wróci do normy.

Świat przeszedł dużo gorsze sytuacje i wiele

razy wrócił z tamtej strony!

To wasza ósma płyta. Na tym etapie i z

takim stażem podchodzi się nieco inaczej do

samego tworzenia materiału i jego rejestracji,

powiedzmy już nieco rutynowo, czy też

Foto: Arrayan Path

wciąż jesteście tymi chłopakami z przełomu

lat 90. i 00., każdorazowo podekscytowanych

faktem wejścia do studia i tym, że

efekty waszej pracy dotrą do ludzi na całym

świecie?

Nicholas Leptos: Ciekawe pytanie i nie jestem

pewien, czy znam na nie odpowiedź.

Dzieje się to zawsze gdzieś z tyłu głowy, że

nasza muzyka musi jakoś oddziaływać na ludzi,

ale nie ma to wpływu na sposób, w jaki

ją piszemy. Przynajmniej dla mnie!

Miguel Trapezaris: W przeszłości wszyscy

wydaliśmy sporo albumów z różnymi projektami,

więc nic z tego nie jest dla nas nowe,

ale oczywiście jest wielka ekscytacja, gdy nowy

album nabiera kształtu. To nas napędza -

potrzeba tworzenia, pasja do opowiadania historii

za pomocą naszej muzyki.

Obecnie jest to jeszcze łatwiejsze - macie

fanów w jakichś bardzo odległych miejscach

świata, co za pierwszym razem bardzo was

zaskoczyło, ale i pewnie ucieszyło?

Nicholas Leptos: Myślę, że z każdym albumem

rośniemy w siłę. Okazało się na przykład,

że w Ameryce Łacińskiej i Hiszpanii

mamy sporo fanów, o których dowiedziałem

się dopiero niedawno. Otrzymujemy wiadomości

i zamówienia z całego świata. To znaczy,

nadal jesteśmy zespołem mocno undergroundowym,

ale miło jest widzieć, że nie

przechodzimy przez te wszystkie kłopoty sami

oraz, że ludzie na całym świecie mogą i

chcą słuchać naszej muzyki.

Miguel Trapezaris: Oczywiście! To niesamowite,

że ktoś z Azji lub Ameryki Północnej

jest wielkim fanem naszej muzyki. To, że

nasza muzyka dociera tysiące kilometrów od

nas i łączy ludzi z różnych części świata, jest

naprawdę niesamowite.

Wielu artystów, niezależnie od branży, podkreśla,

że tworzą przede wszystkim dla siebie,

ale zawsze wydawało mi się to bardzo

naciąganą teorią, bo żadna gałąź sztuki nie

przetrwałaby bez odbiorców, a już muzyka

w szczególności?

Nicholas Leptos: Cóż, idealnie byłoby, gdyby

fani mogli systematycznie śledzić twój zespół,

ponieważ kochają to, co robisz i kim

jesteś. Nie ma sposobu, aby wiedzieć z góry,

co komuś się spodoba, a co nie, dopóki tego

nie wydasz. Czasami fani tak bardzo kochają

niektóre zespoły, że czują, iż mogą wypowiedzieć

się na temat muzyki, jaką ten zespół

powinien grać. Rozumiem to, bo też jestem

fanem innych zespołów. Ale musi być w tym

pewne ograniczenie. Z drugiej strony kapele,

które chcą spróbować zupełnie innych rzeczy,

lepiej żeby zrobiłyby to w innych projektach

niż w swoim zespole z ugruntowaną renomą.

Nie wiem, wszystko to bardzo cienka

linia.

Miguel Trapezaris: Sztuka musi dotrzeć do

innych. Ogólnie rzecz biorąc, artyści odrywają

się od świata, choć twierdzą, że mówią o

głębszych, bardziej znaczących kwestiach.

Tak naprawdę mają na myśli to, że ich problemy,

ich dylematy i ich ból powinny być

uważane za wspólne dla świata i utożsamiają

swój życiorys z socjologią, a nawet historią,

kiedy najlepiej można by to opisać jako zwykłą

próżność. Prawdziwi artyści działają

otwarci na innych, nawet jeśli ich spojrzenie

oparte jest w dużej mierze na subiektywnym

doświadczeniu. Więc jeśli nie mówisz niczego,

z czym ktokolwiek mógłby się utożsamić,

robisz to po prostu dla polepszenia sobie nastroju;

równie dobrze możesz rozmawiać sam

ze sobą w pustym pokoju, ciesząc się dźwiękiem

własnego głosu. Sztuka to komunikacja,

a muzyka to język, z własnymi dialektami,

gramatyką, składnią i niuansami.

Socrates Leptos: Myślę, że sztuka zawsze

musi kroczyć po cienkiej linii między innowacją

a komunikatywnością. Radykalne zerwanie

z nią spowoduje wyobcowanie twojej

muzyki i dezorientację publiczności. Z drugiej

strony, jeśli ktoś dostosowuje się tylko do

tego co znane, sztuka przestaje być projekcją

twojej indywidualności, staje się banalna i

nudna. Nie zawsze jest łatwo znaleźć właściwą

równowagę, ale trzeba spróbować.

"Sztuka dla artysty" brzmi dla mnie dość samolubnie.

178

ARRAYAN PATH


Macie poczucie, że każda kolejna płyta w

momencie jej premiery przestaje należeć już

tylko do was, staje się taką ogólną własnością

słuchaczy, bo nie macie przecież żadnego

wpływu na jej odbiór, przyjęcie, etc.?

Nicholas Leptos: Dobre pytanie. Tak, czasami

tak. Znam fanów, którzy nie śledzą naszych

ostatnich poczynań, ponieważ lubią

tylko nasze starsze albumy. Widzę, jak ciągle

zachwalają muzykę, która znalazła się na

nich i całkowicie ignorują nasze ostatnie wysiłki.

Myślę, że prawdziwi fani powinni być

bardziej otwarci na potrzeby muzyków, którzy

chcieliby zrobić coś innego. To nie jest

małżeństwo, w którym chowasz urazy, ponieważ

zespół wydał coś, czego nie pochwalasz.

To muzyka, na miłość boską! Dajesz

szansę ludziom, więc powinieneś też dać

szansę zespołom.

Miguel Trapezaris: Och, absolutnie, to tak,

jakby w końcu wypuścić swoje dziecko w

świat, po to aby mogło znaleźć swój punkt

widzenia i wymienić się z nim jego opiniami

i spostrzeżeniami. Niestety fani muzyki

zawłaszczają swoje prawo do muzyki, do tego

stopnia, że niektórzy narzekają, że zespół gra

ją nie tak jak powinien!

Epic power metal - ta stylistyka daje nieograniczone

wręcz możliwości, ale ma też

dość sztywno określone, gatunkowe ramy.

Nie czujecie się czasem trochę nimi ograniczeni,

nigdy nie chcieliście zrobić czegoś

odmiennego, co dałoby wam nowe możliwości?

Nicholas Leptos: Nie sądzę, aby wszystkie

nasze albumy można było opisać jako epicki

power metal. Zawsze dodajemy trochę więcej

do naszej muzyki. Jeśli spojrzysz na nasze albumy

"Archegonoi" i "Chronicles Of Light",

możesz wyraźnie zobaczyć, że nie robimy w

kółko tego samego.

Miguel Trapezaris: Ponieważ tak naprawdę

nie czujemy się ograniczeni do jednego stylu,

nie czujemy, że tkwimy w jakimkolwiek ograniczonym

zakresie.

Christoforos Gavriel: Zawsze są jakieś granice,

aby zachować oryginalny styl zespołu,

ale utwory wychodzą naturalnie, więc to nic

wielkiego. Dobrą rzeczą z epickim power metalem

jest to, że możesz dodać do kompozycji

speed/thrash lub jakieś hardrockowe partie

i nadal będzie to brzmieć jak ty, co często

robiliśmy!

Przeszłość może więc być dla każdego zespołu

nie tylko czymś chwalebnym, ale też

obciążeniem, bo fani mają oczekiwania, są

przyzwyczajeni do danego brzmienia czy

stylistyki?

Nicholas Leptos: Dokładnie. Marzę o dniu,

w którym będziemy mogli zagrać koncert bez

niektórych naszych hitów. Ale to zdarza się

każdemu. Spójrz na Iron Maiden. Muszą

grać "The Trooper" i "Fear Of The Dark" na

każdym cholernym koncercie.

Miguel Trapezaris: Oczywiście zawsze musisz

ewoluować, rozwijać się i rosnąć. Nie

możesz po prostu nagrać kilku świetnych albumów,

a potem oczekiwać, że ludzie nadal

będą chcieli podążać za zespołem i przychodzić

na twoje koncerty. Tracisz wtedy znaczenie.

Choć oczywiście wspaniale jest nagrać

kilka niesamowitych albumów; musisz

wtedy nadążać, to dla ciebie presja, ale także

motywacja do działania!

Christoforos Gavriel: Ponieważ nasze

brzmienie i muzyka ewoluują, z pewnością są

ludzie, którzy kochają niektóre utwory/albumy

bardziej niż inne. Ale dopóki będziemy

trzymać się naszych korzeni i budować na

nich nową muzykę, myślę, że reakcja wymagających

fanów zawsze będzie pozytywna,

przy czym jednocześnie będziemy powiększać

naszą publiczność.

Często zdarza się, że rezygnujecie z jakiegoś

pomysłu albo odrzucacie nawet całe

utwory, bo nie pasują do Arrayan Path?

Nicholas Leptos: Tak, to się czasami zdarza,

chociaż myślę, że można zmodyfikować

dowolny pomysł, aby pasował do konkretnej

muzyki.

Miguel Trapezaris: Wiele razy. Napisałem

wiele kompozycji, które pokochałem, a potem

okazało się, że po prostu nie pasują. Ale

obiecujące pomysły w końcu są zawsze używane,

na następnym albumie albo jeszcze na

kolejnym.

Socrates Leptos: Tutaj opinie mogą się różnić.

Niektórzy z nas uważają, że każdy kawałek

skomponowanej muzyki powinien być

wykorzystany w taki czy inny sposób. Inni

uważają, że czasami nawet najlepsze pomysły

muszą wylądować w koszu na śmieci.

Osobiście podzielam to drugie zdanie. Mimo

to uważam, że bardzo rzadko gubi się dobre

pomysły. Większość z nich wróci do ciebie w

jakiejś formie i koniec końców przerodzą się

w muzykę.

Może warto więc w takiej sytuacji pomyśleć

o jakimś pobocznym projekcie, szczególnie

w obecnej sytuacji, w którym moglibyście

zagrać na przykład ostrzej, albo

bardziej progresywnie?

Miguel Trapezaris: Wiem coś o tym, bo

gram w ośmiu projektach! Jeśli jeden pomysł

nie pasuje do jednego zespołu, sprawdzi się w

innym, więc nie brakuje mi kreatywnych możliwości.

Lubicie dłuższe, rozbudowane kompozycje,

ale zwykle trwają one 7-9 minut. Epickie

kolosy, jak choćby "Symphony Of Enchanted

Lands" czy "Gargoyles, Angels Of

Darkness" Rhapsody, to forma nie dla was,

unikacie jej celowo?

Nicholas Leptos: Naprawdę chciałbym to

zrobić i pracujemy nad tym! Myślę, że nasza

najdłuższa kompozycja znajduje się na naszym

debiutanckim albumie. To "Osiris",

która trwa ponad jedenaście minut.

Miguel Trapezaris: Uważam, że unikanie

ich nie jest naszym świadomym pomysłem.

Jestem pewien, że kiedyś przygotujemy bardzo

długi epos, a kiedy to nastąpi, będzie niesamowicie!

Ale to nie jest coś, co możemy

wymusić, to musi się wydarzyć naturalnie.

Sesyjny perkusista to dla was nic nowego,

ale tym razem sytuacja jest o tyle korzystna,

że o koncertach nie ma mowy, tak więc

macie szansę na zwerbowanie nowego bębniarza,

póki sytuacja koncertowa nie unormuje

się i będziecie mogli promować "The

Marble Gates To Apeiron" również live?

Miguel Trapezaris: Graliśmy z Dannym

Georgiou, który nagrał perkusję na nasz

ostatni album, ale także grał z nami na żywo

w zeszłym roku. Jeśli okoliczności na to pozwolą

i ponownie zaczniemy grać na żywo, na

pewno będziemy mieli perkusistę, który podąży

za nami!

Do wiosny tego roku chyba nie do końca

zdawaliśmy sobie sprawę z tego, jak mamy

dobrze - ta cała pandemia pokazała nam,

jak wszystko jest relatywnie kruche, nawet

w dobie kosmicznych technologii i niebywałego

rozwoju w każdym aspekcie naszego

życia?

Nicholas Leptos: Ta pandemia wywołała

poruszenie i podzieliła ludzi na dwa obozy.

Mam nadzieję, że kiedy to się skończy, ludzie

zrozumieją, że wszystkie dotychczasowe

argumenty były daremne i bezcelowe.

Miguel Trapezaris: Dokładnie. Technologia

podczas tego kryzysu pomogła nam zachować

pewien rodzaj normalności, ale pokazała

też, że to natura śmieje się ostatnia.

Nie jesteśmy niezwyciężeni, a całe nasze społeczeństwo

może zostać zniszczone przez coś

tak malutkiego jak wirus.

Jednak koncerty online czy takie na wzór

samochodowych kin są tylko ich namiastką

- brakuje wam grania na żywo, kontaktu z

publicznością, spotkań z fanami po koncertach?

Liczycie, że maksymalnie latem przyszłego

roku będzie już tak jak kiedyś, czy

potrwa to nieco dłużej?

Nicholas Leptos: Nie sposób tego nie zauważyć.

Dopóki to się nie skończy, na pewno

będziemy dalej pisać muzykę i miejmy nadzieję,

że do 2022 roku będziemy mieć coś

nowego!

Miguel Trapezaris: Występy z zachowaniem

dystansu nigdy nie będą tym samym,

co koncert na żywo z zespołem, publicznością,

hałasem i intensywnością, jaką niesie,

fizyczna manifestacja muzyki oraz przesłanie

i historie, które chcemy opowiedzieć. Możemy

mieć tylko nadzieję, że nadchodzące lato

przyniesie światu i muzyce poczucie normalności!

Wszyscy tego potrzebujemy!

Christoforos Gavriel: Zdecydowanie tęsknimy

za graniem na żywo i imprezowaniem,

scena jest tam, gdzie pokazuje się prawdziwa

chemia zespołu oraz więź z fanami. Przyszłość

jest niepewna, ale mam nadzieję, że

wkrótce będziemy mogli do tego wrócić, ponieważ

mamy jeszcze trochę metalu do przekazania!

Wojciech Chamryk &

Sara Ławrynowicz

ARRAYAN PATH 179


Nowe wyzwania

Black Sun zaskoczyli. Po rozstaniu z dotychczasowym wokalistą nie dość,

że nie załamali się, to do tego spełnili dawne marzenie, realizując koncepcyjny

materiał EP "Silent Enemy", nie tylko jako materiał audio, ale też w postaci

towarzyszącego mu filmu. Do tego do nagrania tego materiału zwerbowali takich

wokalistów jak Henning Basse, Netta Laurenne, Tony Kakko, Mr. Lordi i Noora

Louhimo, co na pewno pomoże tej ekwadorskiej grupie w dotarciu do liczniejszego

grona słuchaczy.

HMP: Istniejcie już ponad 20 lat, ale "Silent

Enemy" to pierwsza EP-ka w waszej dyskografii,

w dodatku wydawnictwo nietypowe

również dlatego, że to zwarty koncept -

skąd pomysł na taki właśnie materiał?

Santiago Salem: Zawsze byliśmy tego ciekawi

i pociągało nas stworzenie albumu koncepcyjnego.

Tak się składa, że był to najlepszy

moment, ponieważ jest to nowy początek

dla zespołu. Jesteśmy wielkimi fanami albumów

wspieranych wizualnie i filmowo, co było

najlepszym momentem na realizację tego

pomysłu.

Koncepty są zwykle dłuższe i bardzo rozbudowane,

ale wy zawarliście tę opowieść w

siedmiu utworach, trwających niewiele ponad

20 minut - takie zwarte historie są ciekawsze,

a do tego bardziej przyswajalne?

Wynikło to ze względu na fakt, że jest to specjalne

wydawnictwo, w którym zespół obiera

inne podejście i nagrywa z gościnnymi śpiewakami,

zamiast mieć oficjalnego wokalistę.

Jest to odejście od starego i odrodzone nowego

Black Sun. Dlatego zdecydowaliśmy

się zrobić EP-kę, zamiast pełnego materiału,

a zrobienie krótkiego filmu było dla niej

czymś wielkim, a dla nas sporym przeżyciem.

Fakt, że jest to krótki materiał, naprawdę

stworzył nam szansę, aby w końcu zrobić

coś, czego chcieliśmy od lat, czyli doprowadzić

muzyczną koncepcję do wizualnej ekspresji

i połączyć nasze opowieści z wizualizacją

i naszym muzycznym doświadczeniem.

Kręcą was takie nieoczywiste, bazujące na

science-fiction, historie?

Ogólnie rzecz biorąc, jesteśmy wielkimi fanami

science fiction, filmów opowiadających o

terrorze i ogólnie tworzenia filmów.

Foto: Black Sun

Nie było też czasem tak, że materiał audio

jest celowo dość krótki, bo dłuższy film,

który mu towarzyszy, generowałby wyższe

koszty, przede wszystkim produkcyjne?

Nie był to zamierzony manewr, a w zasadzie

było na odwrót. To był dla nas inny projekt

od samego początku. Polegał na eksperymencie

mającym na celu obranie przez nas nowego

kierunku, a kiedy już napisaliśmy muzykę,

zaczęliśmy rozważać ideę krótkiego filmu.

Ale tak, zrobienie filmu krótkometrażowego

jest "mniej trudne" (nie powiemy,

że łatwiejsze, bo wcale nie aż tak proste) niż

filmu pełnometrażowego.

Od razu wiedzieliście, że muzyce będzie towarzyszyć

również film, czy ta koncepcja

pojawiła się później i bardzo was zafrapowała?

Nie, jak wyjaśniłem wcześniej, po napisaniu

muzyki, pomysł na film zaczął stawać się coraz

bardziej realny, do momentu gdy okazało

się, że mamy jaja aby go zrealizować.

Jaką rolę w jego powstaniu odegrał Topias

Kupiainen, który dodatkowo wsparł was

również jako perkusista?

Musimy cię tutaj poprawić. Topias nie

wspierał nas jako perkusista. Po nagraniu

czterech głównych ścieżek zdecydowaliśmy

się na film krótkometrażowy, więc potrzebowaliśmy

kilku przejściowych wątków, aby

uzupełnić atmosferę i ścieżkę dźwiękową filmu.

Nasz producent, Nino Laurenne, zaproponował

Topiasowi aby pomógł nam w

komponowaniu tych specjalnych utworów.

Od tego momentu dostarczaliśmy mu pomysły,

scenariusz i uczucia, które chcieliśmy

ukazać, a ostatecznie sam film, aby mógł

zobaczyć, gdzie zostaną umieszczone jego

aranżacje. Musimy powiedzieć, że Topias

jest bardzo inteligentnym i skupionym na

swoich działaniach artystą, z którym pracuje

się łatwo i komfortowo. To był pierwszy raz,

kiedy robił coś takiego, tak jak dla nas, ale od

razu zrozumiał kierunek i działał wedle instrukcji,

które mu dostarczyliśmy, dodając do

tego swoją nasz własny sznyt.

Praktycznie już od pierwszej płyty "Tyrant

From A Foreign Land" zapraszacie do

udziału w nagraniach dodatkowych muzyków,

często nieoczywistych; na jakiej zasadzie

dobieraliście więc wokalistów, których

słyszymy na "Silent Enemy"? Każdy

musiał być inny, pasować też do charakteru

swej roli i jednocześnie dobrze wpasować

się w całą historię?

Wykonałeś dobry research. Zawsze lubiliśmy

pracować z innymi muzykami, aby uczyć się

od siebie nawzajem i poszerzać horyzonty.

To powiedziawszy, "Silent Enemy" to inna

sytuacja, ale z wyjaśnieniem tej samej podstawowej

koncepcji. Rozstaliśmy się z naszym

wokalistą, w związku z tym powstał

wakat do obsadzenia. To otworzyło nam

szansę poszukiwania szerszej gamy wokalistów

o różnych umiejętnościach i ekspresji.

Można powiedzieć, że szukaliśmy wyjątkowości,

aby zapewnić odpowiednie wyrażanie

tego, co w naszych utworach jest ważne.

Każda kompozycja przedstawia inne emocje

i sytuację w historii, więc zamiast jednego

śpiewaka, który miałby wcielać się w daną

postać, każdy wokalista przedstawiał swoje

emocje i uczucia, kreując w ten sposób swój

utwór. W ten sposób opowiedzieliśmy historię

w bardziej abstrakcyjny, lecz zwięzły

sposób.

Z Henningiem Basse czy Nettą Laurenne

współpracowaliście już wcześniej, ale Tony

Kakko, Mr. Lordi czy Noora Louhimo śpiewają

na waszej płycie po raz pierwszy. Trudno

było do nich dotrzeć, zachęcić do udziału,

czy okazali się całkowicie bezproblemowi?

180

BLACK SUN


Dotarcie do Henninga było łatwe, ponieważ

jesteśmy z nim w ciągłym kontakcie od czasu

wspólnej pracy nad "Dance Of Elders".

Szczerze mówiąc, dotarcie do fińskiej ekipy

było również łatwe, ponieważ wszyscy mają

świetne, przyjacielskie stosunki z naszym

producentem Nino Laurenne. Zadzwonił

więc do swych przyjaciół, opowiedział im historię

tego, co nam się przytrafiło, i wszyscy

przyłączyli się do wysiłków, aby pomóc nam

w ukończeniu tego projektu.

Był ktoś, kogo udział również zakładaliście,

ale z jakichś względów odmówił?

Nie, nikogo takiego nie było!

Przy takim wsparciu wokalnym zamieszczenie

na płycie intro i dwóch utworów

czysto instrumentalnych nie wydawało się

wam marnotrawstwem? (śmiech)

Wolelibyśmy, abyście obejrzeli film, nie jest

to tylko kronika z prac nad płytą, ale raczej

wyjątkowy i odrębny projekt. Dlatego jedynym

sposobem, aby naprawdę to ocenić, jest

obejrzenie tego filmu.

Funkcjonujecie jako trio: z jednej strony to

dobra opcja w warunkach studyjnych, bo

macie nieograniczone wręcz możliwości

przy zapraszaniu kolejnych gości, ale czy

nie utrudnia to wam codziennego funkcjonowania,

szczególnie, że nie macie przecież

wokalisty?

To wyzwanie, nad którym wciąż pracujemy.

Zastanawiamy się nad możliwością zabrania

w trasę co najmniej dwóch śpiewaków, ale

oficjalnie pozostaniemy jako trio. Jesteśmy

jednak otwarci na wszystko, ponieważ ten

świat wciąż się kręci, a okazje pojawiają się

czasami w idealnym momencie.

Foto: Black Sun

Sporą ciekawostką jest to, że jesteście zespołem

z Ekwadoru, ale upodobaliście sobie

Europę, współpracę z tutejszymi muzykami

i producentami - w waszej ojczyźnie metal

nie cieszy się aż takim zainteresowaniem,

tu macie lepsze warunki i możliwości?

Pracujemy też z innymi lokalnymi artystami,

ale ogólnie metal w Ekwadorze nie jest popularny.

Powodem, dla którego często szukaliśmy

czegoś w Europie, było poszukiwanie bardziej

profesjonalnego podejścia, nagrań, studia

oraz zdobywania doświadczenia przy pracy

z najlepszymi, do których mogliśmy dotrzeć.

Zawsze staramy się uczyć i dalej rozwijać,

stając się mocniejszymi jako zespół.

Fakt, że wasi dotychczasowi wydawcy pochodzą

z naszego kontynentu też zdaje się

to potwierdzać, ale z drugiej strony z takim

wsparciem ze strony gwiazd chyba łatwiej o

kontrakt?

Sławni wokaliści to nie jest główny powód,

dzięki któremu otrzymaliśmy kontrakt, ale z

pewnością pomogło nam to stworzyć lepszy,

bardziej znaczący materiał. Wierzymy, że

jest to wynik naszego ciągłego wysiłku przez

lata, nieustannego zbliżania się do tego, kim

chcemy być. Faktem jest, że nie otrzymalibyśmy

pomocy od takich talentów, zaczynając

od Nino Laurenne, gdybyśmy nie byli

wystarczająco dobrzy w tym co robimy.

Wcześniej wydawaliście też płyty własnym

sumptem, macie więc porównanie obu

aspektów funkcjonowania zespołu - ten niezależny,

bez wydawcy był dla was mniej

korzystny, stąd poszukiwanie firmy, oferującej

też określone wsparcie, przede wszystkim

promocyjne?

Posiadanie profesjonalnej wytwórni, która

nas wspiera, bardzo pomogło nam w zaistnieniu

na międzynarodowej arenie. Pomogło

również w dystrybucji albumów w sklepach,

chociaż jest to malejący rynek. Ale ogólnie

stworzyliśmy zgrany zespół, w którym obie

strony przedstawiają pomysły, opinie i łączą

wysiłki. To pomaga, ale musisz solidnie wykonać

swoją pracę. Niestety, w związku z

tym, że rok ubiegły był tak trudny ze względu

na koncerty, nie mieliśmy okazji współpracować

z wytwórnią podczas międzynarodowej

trasy. Ponieważ większość koncertów

z 2020 roku została przeniesiona na 2021

rok, większość, jeśli nie wszystkie miejsca są

już zajęte, więc będziemy musieli celować w

koniec tego roku. Pracujemy nad tym.

Czujecie, że "Silent Enemy" może być dla

was nowym początkiem, wprowadzić zespół

w zupełnie inne rejony, dotrzeć do szerszej

grupy fanów niż dotychczasowa?

Całkowicie się z tym zgadzamy! Nie możemy

się doczekać tego, dokąd możemy teraz podążyć

ale nadal rozwijamy się i piszemy z

myślą o nadchodzącym wyzwaniu.

Wojciech Chamryk, Łukasz Sobala,

Sara Ławrynowicz

Foto: Black Sun

BLACK SUN 181


HMP: Kiedy rozmawialiśmy jakiś czas

temu pracowaliście już nad następcą "Ithaca".

Zeszło wam jednak z "Pompei" nieco

dłużej niż zakładaliście, bo zapowiadaliście

premierę tego albumu na wiosnę 2017 roku?

Francesco Sozzi: Pracę nad "Pompei" rozpoczęliśmy

zaraz po wydaniu "Ithaca". Problem

tkwił w tym, że musieliśmy zwolnić pisanie

muzyki ze względu na pracę i zobowiązania

muzyczne, ale zaczęliśmy pracować

intensywniej w 2019 roku i podczas lockdownu

udało nam się skończyć tę płytę.

Pompeje na nowo odkryte

Wbrew pozorom w Pompejach wciąż dokonuje się nowych odkryć, ale

tym razem chodzi o wydarzenie czysto muzyczne: mistrzowie hard'n'heavy o progresywnym

posmaku z Dark Quarterer pochylili się nad historią zagłady tego

miasta z powodu erupcji Wezuwiusza. Efekt to perfekcyjny album koncepcyjny

"Pompei", opowiadający historię wybranych ofiar oraz tych, którzy zdołali się uratować

w stylowej, ponadczasowej wręcz, muzycznej oprawie.

Skąd akurat ten temat? Ta tragedia wciąż

budzi zainteresowanie, wywołuje emocje,

szczególnie we Włoszech, stąd ten właśnie

wybór?

Gianni Nepi: Wszyscy odwiedziliśmy Pompeje

i przeżywaliśmy te dramatyczne chwile

w naszych umysłach. Myślę, że to był emocjonalny

impuls, który skumulował się w tym

wyborze. Kiedy Gino Sozzi zaproponował

ten temat, wszyscy byliśmy zachwyceni!!!

Pewnie sporo o tym czytaliście, szczególnie

że literatura dotycząca tego tematu jest

więcej niż obszerna - choćby "Pompeje. Trzy

ostatnie dni" Alberto Angeli, bardzo ciekawa

pozycja, ukazująca wiele szczegółów i

faktów dotąd nieznanych lub przeoczonych,

bo są wątpliwości nawet co do daty tej

tragedii. To prawda, że właśnie ta książka

zainspirowała was do stworzenia tej opowieści?

Gianni Nepi: Książka Alberto Angela

przedstawiła sytuacje i postacie, takie jak Rektyna

i Pliniusz Starszy, ale także gladiatora

i czasowe następstwo wydarzeń, moment

samej erupcji i to, jak każda klasa społeczna

przeżywała te niesamowite chwile.

Najpierw mieliście zarysy całej historii i

dopiero wtedy komponowaliście muzykę,

czy też był to stopniowy proces, gdzie

warstwa muzyczna powstawała na bieżąco

z kolejnymi tekstami?

Gianni Nepi: Proces komponowania "Pompei"

był zupełnie inny niż zwykle. Najpierw

powstała część harmoniczna: dlatego nie

było melodii ani tekstu. Tak było w przypadku

wszystkich utworów. Ale mieliśmy od

początku określony temat, o którym chcieliśmy

opowiedzieć. Kiedy skomponowałem melodie

i słowa, pierwszym wrażeniem wszystkich

było zaskoczenie i muszę przyznać, że

na początku trudno było przetrawić całość!

Byliśmy tak przyzwyczajeni do słuchania samej

harmonii, a te utwory funkcjonowały

dobrze nawet tylko z muzyką... potem, jak

zawsze, ucho zaczęło rozwiewać wszelkie

wątpliwości i efekt końcowy w pełni nas satysfakcjonuje!

Trudno wybrać kilka fragmentów z tak interesującej

historii, szczególnie kiedy założy

się na początku prac, że efektem ma

być zwarta całość, nie przekraczająca 50

minut? Nie rozważaliście w związku z tym

stworzenia dłuższego albumu, poruszającego

również inne wątki pompejańskiej tragedii?

Paolo Ninci: Wybór naszego producenta,

aby zrobić jeden pojedynczy LP zamiast podwójnego,

jak w przypadku naszego albumu

"Symbols", zmusił nas do zmieszczenia się w

czasie 50 minut. Jednak najważniejsze postacie

i historie, które wybraliśmy uważam za

najciekawsze i najważniejsze. Jestem w pełni

zadowolony z efektu końcowego.

182

Nie było jednak tak, że prace nad tą płytą

przedłużyły się, bo wybraliście formę koncept

albumu, gdyż do takiej pracy jesteście

przecież przyzwyczajeni?

Francesco Sozzi: Nie, absolutnie, akurat

forma koncept pomaga nam w pisaniu. Posiadanie

tematu, nad którym można pracować

pomaga nam lepiej wyrazić atmosferę i

zamysł całości. Na przykład "Forever", utwór

poświęcony parze, która umiera w objęciach,

jakby chciała uczynić swoją miłość wieczną,

doprowadził nas do pracy nad przejmującymi

melodiami, które oczywiście nie byłyby

odpowiednie dla utworu takiego jak "Panic".

DARK QUARTERER

Foto: Dark Quarterer

To nie pierwsza płyta o tej tematyce, bo

wcześniej choćby niemiecki, progresywny

New Triumvirat wydał album "Pompeii",

jednak mnogość wątków i sama rozległość

tematu dały wam możliwość spojrzenia na

wydarzenia z 79 roku z innej perspektywy?

Gianni Nepi: W tych dniach słuchałem

tylko albumu New Triumvirat i myślę, że

ich sposób wykonania "czystego" progresywnego

grania jest godny pochwały. Atmosfera,

"Pompei", którą my sobie wyobrażaliśmy,

jest jednak zupełnie inna. Dużo mroczniejsza

i bardziej dramatyczna, a podejście

wokalne jest dużo bardziej ewokatywne. W

końcu było to tak straszne i ważne wydarzenie,

że nieuniknionym było, iż zainspirowało

książki, muzykę, inne dzieła...

W waszych tekstach pojawiają się również

uczestnicy tamtych wydarzeń, choćby słynny

Pliniusz Starszy, jedna z licznych, chociaż

pośrednich, ofiar wybuchu Wezuwiusza

i arystokratka Rektyna w "Plinius The

Elder" - bez tych bohaterów byłaby to opowieść

pozbawiona emocji, nie tak osobista?

Gianni Nepi: Historia Pliniusza Starszego

i Rektyny w rzeczywistości również emocjonalnie

wpłynęła na Paolo Girardiego (autora

obrazu), który poświęcił tej historii tył

okładki... to taka absurdalna historia. Pliniusz,

oficjalnie przyjaciel, a nie kochanek

Rektyny, otrzymał prośbę o pomoc i natychmiast

pospieszył jej na ratunek na galerze, ale

szalejące morze i podnoszące się z dna skały

rozbiły statek. Pliniusz z pewnością umarł z

przekonaniem, że nie mógł uratować Rektyny.

Rektyna natomiast uratowała się i żyła

długo. Nagrobek z jej imieniem został odnaleziony

przez archeologów, a data śmierci to

wiele lat po wybuchu Wezuwiusza. Ironia

losu!

"Gladiator" to również swoiste nawiązanie

do tego, że dopiero niedawno odkryto w

Pompejach fresk przestawiający walkę

gladiatorów?


Paolo Ninci: Absolutnie nie! Napisanie

kompozycji poświęconej gladiatorom było

jednym z naszych priorytetów. Dużo czytaliśmy

na ten temat. Rzymianie inwestowali

mnóstwo pieniędzy w broń i ich szkolenie, a

Pompeje były największą szkołą w imperium.

Gladiatorzy byli dla nich ważnym atutem.

Amfiteatr Arena w Pompejach, wciąż widoczny

i w dobrym stanie, był wykorzystywany

jako atrakcja dla ludzi, gdzie niewolnicygladiatorzy

byli wykorzystywani zarówno do

walki, jak i do szkolenia wojska. To historia

naszego bohatera, Gladiatora, który ma nadzieję

w swoim śnie, że jego śmierć może

przyczynić się do tego, że w końcu stanie się

wolnym człowiekiem.

Taka opowieść zasługiwała na równie dopracowaną

warstwę muzyczną i bez dwóch

zdań sprostaliście temu wyzwaniu: epicki

metal w waszym wydaniu staje się bowiem

coraz bardziej progresywny w duchu lata 70.

Mamy tu również efektowne aranżacje,

chóry, sporo organowych i fortepianowych

partii, czasem też nawet, tak jak w "Plinius

The Elder", mających wręcz jazzowy klimat.

Praca nad tą płytą musiała być dla

was wyzwaniem, ale chyba też sporą przyjemnością?

Francesco Sozzi: Tak, to dla nas wielka satysfakcja,

że możemy pracować, odnosząc sukcesy

w łączeniu różnych stylów muzycznych.

Powiedzmy, że to co robimy, odkąd

jesteśmy zespołem, to nic innego jak komponowanie,

podążające za gustami i inspiracjami

każdego z nas, a przede wszystkim do

momentu, w którym efekt końcowy zadowoli

wszystkich. Tylko w takim przypadku dajemy

efektowi końcowemu zielone światło.

Myślicie, że na ówczesnym poziomie wiedzy

można było uniknąć tej tragedii? Erupcja

Wezuwiusza z roku 62 i sygnały poprzedzające

tę późniejszą nie były dla

ówczesnych ludzi jakimś znakiem ostrzegawczym?

Wszystko tłumaczyli sobie gniewem

bogów, a na ucieczkę zdecydowali się

zbyt późno, dlatego w większości zginęli?

Francesco Longhi: Ludzie często przeceniają

swoją zdolność do panowania nad naturą

i takie zachowanie nie tylko doprowadziło do

dramatycznych wydarzeń w starożytności,

ale także w dzisiejszych czasach. Wystarczy

pomyśleć o tragediach z ostatnich dni, spowodowanych

problemami hydrogeologicznymi,

głównie z powodu nadmiernego wylesiania

i impregnacji gleby. W przeszłości wszystko

było tłumaczone wolą bogów, dziś mielibyśmy

nieco bardziej wyrafinowane podejście,

ale nadal często powraca chęć zmierzenia

się z wyzwaniami, które często charakteryzowały

współistnienie ludzkości z ich planetą...

Jednak paradoksalnie ich śmierć poniesiona

w taki właśnie sposób stała się po wiekach

przyczynkiem do dokładniejszego poznania

życia codziennego w ówczesnym Rzymie;

pod warstwami popiołu i żużlu zachowało

się też wiele zabytków czy nawet całych

obiektów, umożliwiających przeprowadzenie

wszechstronnych badań?

Francesco Longhi: W istocie, specyfika końca

Pompei oznaczała, że otrzymaliśmy z powrotem

miasto wciąż "żywe", które pozostało

Foto: Dark Quarterer

utrwalone w czasie wraz ze swoimi mieszkańcami,

którzy zostali odnalezieni w trakcie

poszukiwania ucieczki, w przeciwieństwie do

wszystkich innych obiektów archeologicznych,

które zostały odnalezione po powolnym

opuszczaniu ich, pozostawione samym

sobie przez bardzo długi czas.

Jak fani przyjęli "Pompei"? Jesteście zadowoleni

z odbioru tej płyty, pierwszych recenzji,

etc.?

Francesco Sozzi: "Pompei" została pozytywnie

przyjęta przez wszystkich krytyków

webzinów i fanzinów, została uznana za najlepszą

płytę roku przez wielu recenzentów i

ankieterów, nawet na Bandcampie! Zostaliśmy

pochwaleni za wspaniałą okładkę, tak

naprawdę musimy podziękować Paolo Girardi

za obraz, Cruz Del Sur, za wspaniałą

pracę przy druku i dystrybucji, Andrea Ramacciotti

i Alessandro Marton za miks i

mastering oraz Gino Sozzi, który początkowo

koordynował całość. Jeśli efekt końcowy

działa, to dlatego, że działa zespół!

Nie zmienia to jednak faktu, że nie zaprezentujecie

tego materiału na koncertach

przynajmniej do lata przyszłego roku - coś

takiego potrafi podciąć skrzydła, nawet jeśli

od wiosny było wiadomo, że pandemia szybko

nie odpuści?

Francesco Sozzi: Ta ogólnoświatowa pandemia

podcięła skrzydła wszystkim artystom

i nie tylko. Niestety nikt tak naprawdę nie

wie jak sobie z tym poradzić i nikt nie wie jak

długo to jeszcze potrwa, ale muzyka nie

może, i nie powinna przestać istnieć. Niestety

nie możemy promować naszego najnowszego

albumu, ale postaramy się jak naj-lepiej

wykorzystać internet. Zobaczymy, co

przyniesie przyszłość! Pozostaje faktem, że

tęsknimy za sceną i kontaktem z publicznością,

ale nie możemy się poddawać i rzeczywiście,

kiedy wrócimy, będzie to z jeszcze

większą energią!

Rok 2020 jest dla was szczególny również w

tym sensie, że świętujecie 40-lecie funkcjonowania

pod obecną nazwą. To piękny

jubileusz, a wasza muzyka jest ceniona

przez fanów na całym świecie, więc powodów

do satysfakcji wam nie brakuje, nawet

jeśli nie jesteście wielką gwiazdą pokroju

Iron Maiden?

Paolo Ninci: Tak, to prawda. Po 40 latach,

patrząc na włoską i światową scenę, nie ma

zbyt wielu wciąż aktywnych zespołów, ale z

tą energią moglibyśmy trwać znacznie dłużej!

Porównanie z Iron Maiden jest niemożliwe

z wielu powodów. Pierwszym jest to, że oni

byli Anglikami, my jesteśmy z Piombino,

małego miasteczka w Toskanii. Mieliśmy

zwykły pokój, w którym graliśmy próby,

przez wiele lat! Nie było miejsc, w których

moglibyśmy zaprezentować naszą muzykę.

Próbowaliśmy skontaktować się z niedawno

zmarłym producentem Iron Maiden Martinem

Birchem. Gianni rozmawiał z nim

przez telefon, pamiętam, że byliśmy wtedy

pełni nadziei. Wysłaliśmy mu nasze dwa

pierwsze albumy, nigdy nie dowiemy się, czy

ich słuchał. W każdym razie nasze dwa pierwsze

albumy nadal krążą po rynku i są uważane

za perły prawdziwego prog metalu!...

Cóż mogę powiedzieć: Niech żyje Iron

Maiden i Dark Quarterer...

Wojciech Chamryk & Sara Ławrynowicz

DARK QUARTERER 183


HMP: Bardzo mnie zaskoczyła wasza najnowsza

płyta "Epitaph", skąd pomysł na

takie i aż tyle melodii?

Jacob Hansen: Dziękuję ci bardzo! Myślę,

że to bardzo pozytywne stwierdzenie! Wydaje

mi się, że szlifowaliśmy to, co lubimy i w

czym jesteśmy dobrzy, a melodie zawsze były

naszą mocną stroną, że tak powiem, ale

właśnie teraz to wzmocniliśmy i sprawiliśmy,

że linie wokalne wyróżniają się o wiele bardziej.

Bardzo się cieszę, że to zauważyłeś!

Wyróżnienie należy się naszym dwóm "toplinerom"

melodii, Henrikowi Fevre (który

jest z nami od czasu pisania tekstów i melodii

do "Disciples Of The Sun") i nowemu facetowi

Christofferowi Stjernemu (także teksty

i melodie). Potrzebujesz jednak mocnej

kompozycji, aby napisać mocną melodię i

właśnie to próbowaliśmy stworzyć. Mocne

Ogień płonie w nas

Bardzo mocno zaskoczył mnie najnowszy album Pyramaze. Zawiera on

progresywny power metal zagrany w ich stylu ale wtłoczony w znakomite i w

łatwo wpadające w uszy melodie. Generalnie bardziej trzeba słuchać "Epitaph" niż

o nim gadać, ale może zaciekłych fanów metalowej progresji wcześniej zdołam namówić

do przeczytania wywiadu z Jacobem Hansenem. W każdym razie zapraszam.

Ze względu na to, że pozostaliście przy progresywnym

power metalu całość brzmi

wyśmienicie. Niemniej jestem pewien, że

staniecie się celem hejterów, którzy zarzucą

wam, że gracie pop metal tak jak Battle

Beast czy Beast in Black...

Na szczęście, nie napotkałem zbyt wielu hejterów!

Nie jestem pewien, czy gramy popmetal,

cokolwiek to jest. Ale naszym głównym

celem jest melodia i przekazywanie

uczuć, a nie bycie agresywnym i buntowniczym,

jak to robią niektóre zespoły heavymetalowe.

Oni mogą to robić, ale to nie nasza

sprawa. Zawsze mieliśmy sentymentalne,

emocjonalne melodie i teksty, i to jest zdecydowanie

nasza sprawa.

Jednak przyznasz, że wasz singiel "Particle"

do którego nakręciliście wideo jest wyjątkowo

melodyjny i może przypaść do gustu nawet

fanom melodyjnego rocka?

Oj tak, i to jest tak dalekie od banalnego

heavymetalowego teledysku z płomieniami i

mieczami. To może wpędzić nas w kłopoty

(śmiech). Ale naprawdę chcieliśmy wyrwać

się z tego schematu i spróbować udowodnić,

że o to właśnie chodzi w tym utworze. Jest o

złamanym sercu i jak można mieć obsesję na

punkcie tego, co kochasz w swoim życiu. Z

tym, jak sądzę, może się utożsamić większość

ludzi na naszej planecie. Można to zinterpretować

jako coś bardzo przyziemnego, jednak

powinieneś połączyć się z emocjami zawartymi

w tym utworze i dokładnie poczuć, że tak

Znam wielu ludzi, którzy absolutnie nie mają

zamiaru zmieniać czegokolwiek w swoim

codziennym życiu, aby, miejmy nadzieję,

zrobić coś dobrego dla planety i jej mieszkańców.

Myślę, że ten sposób myślenia

umrze wraz z tym pokoleniem. Nie sądzę, by

moi rodzice w ogóle o tym myśleli! A moje

trzy córki ciągle o tym myślą, co jest zarówno

dobre i złe. Chodzi mi o to, że musimy coś

zmienić dla dobra naszych dzieci.

Tak w ogóle to każdy z utworów na

"Epitaph" może być waszym singlem. I tak,

trzecie wasze wideo zrobiliście do niesamowitego

i w zasadzie rozpoczynającego płytę

"A Stroke of Magic"...

Tak, to była ostatnia kompozycja napisana

na album i wybraliśmy ją na początek, ponieważ

chcieliśmy czegoś, co będzie miało

bardziej bombastyczny nastrój. To jeden z

cięższych utworów na albumie, ale wciąż ma

silny zmysł melodyczny, więc jako utwór

otwierający pojawia się naturalnie.

Natomiast "Bird of Prey" - jak dla mnie -

może być konkurentem dla "Particle", więc

może kolejne wideo?

Nigdy nie wiadomo! To zabawne, że oba te

utwory, "Particle" i "Bird Of Prey" są napisane

przeze mnie. Pisząc te rzeczy, musiałem

być w pewnym nastroju (śmiech). Cóż, to

zdecydowanie mocny kawałek, więc zobaczymy.

W muzyce Pyramaze jest bardzo wiele klawiszy.

Niemniej ich brzmienia nie drążnią a

ich intensywność i wręcz miotanie się

między znakomitymi i potężnymi orkiestracjami

a delikatnymi i rachitycznymi

dźwiękami fortepianu może zadziwić nawet

ludzi, którzy nie preferują muzyki jaką gra

Pyramaze...

Nie wiem co masz na myśli używając słowa

"keyboard" ale tak, używamy keyboardów do

orkiestracji. Mamy także - tu i tam - trochę

syntezatora, ale ogólnie rzecz biorąc, jest to

bardziej jak ścieżka dźwiękowa do filmu, a

Jonah, nasz klawiszowiec, jest w to mocno

zaangażowany! To tak, jakbyś chciał usłyszeć

wszystkie zawiłości orkiestracji, które możesz

znaleźć, ale jeśli w pełni pozwolisz na to,

by wszystko przepływało przez ciebie, nie

będziesz się tym rozpraszał. W sumie to miły,

ciepły i przytulny koc dźwiękowy.

utwory, z którymi, miejmy nadzieję, łączą się

nasi słuchacze.

Foto: Pyramaze

może brzmieć złamane serce w heavy metalu.

Bardzo lubię, gdy zespoły metalowe piszą

kompozycje, które mają silne emocje i przy

okazji nie są agresywne.

Drugie wideo nakręciliście do utworu

"World Foregone", który dla mnie, jest najjaśniejszym

punktem na waszej nowej

płycie. Łączy on świetną melodię, niezwykły

klimat oraz wasze powerowo-progresywne

spojrzenie na muzykę...

Dziękuję! Tak, to nasza mała "ekologiczna"

pieśń, że tak powiem. Wszyscy jesteśmy ojcami

wspaniałych dzieci. Boli nas, widząc,

jak muszą walczyć, aby powiedzieć nam "dorosłym"

o tym, jak traktujemy świat. Myślę i

mam nadzieję, że jesteśmy ostatnim pokoleniem,

które zarówno dba, jak i ma to gdzieś.

Jednak gitary w muzyce Pyramaze są równie

ważne a może nawet ważniejsze. Niemniej

nie wiem czy dobrze zauważyłem ale

Toke Skjonnemand jakby na "Epitaph" grał

mniej solówek...

Gitary są oczywiście bardzo ważną częścią

Pyramaze. Od tego wszystko się zaczęło, ale

obecnie mogą odgrywać mniej ważną rolę,

ponieważ mamy tak wiele innych elementów,

które mogą przejąć inicjatywę. Tak naprawdę

nie zastanawiałem się, czy jest na tym mniej

solówek, ale nie czuliśmy, że czegoś brakuje.

Kolejnym ważnym muzykiem Pyramaze

jest wokalista Terje Haroy. Jego głos i

umiejętności są niesamowite. Ogólnie można

powiedzieć, że mieliście ogromne

szczęście, bo w Pyramaze śpiewali sami

znakomici śpiewacy...

Cóż, dzięki! Tym razem skupialiśmy się na

184

PYRAMAZE


znalezieniu odpowiedniego miejsca na jego

wokale i pisaniu utworów z melodiami, które

idealnie pasowałyby do jego zakresu i myślę,

że nam się to udało! Naprawdę błyszczy na

tym albumie. Tak, był ukrytą tajemnicą norweskich

gór (śmiech). Na szczęście znaleźliśmy

go w moich producenckich kontaktach

i jest po prostu doskonały. Pasuje idealnie do

kapeli ze swoim humorem i osobowością, co

jest niesamowite.

Dopiero co wspomniałem o wszystkich

dotychczasowych wokalistach Pyramaze, a

na "Epitaph" panowie Terje Haroy, Lance

King i Matt Barlow zaśpiewali wspólnie w

najdłuższej i najbardziej złożonej kompozycji

"The Time Traveller". Zawsze utrzymujecie

kontakt z byłymi muzykami?

Staramy się być w kontakcie. Jonah z

Mattem Barlowem powołali projekt We

Are Sentinels, a ja byłem w kontakcie z

Lance Kingiem, będąc producentem i człowiekiem

od miksów jego solowych albumów,

więc tak, staramy się zachować dobre kontakty.

Kiedy skontaktowaliśmy się ze starymi

wokalistami, aby dokonać z nimi nagrań,

wszyscy się zgodzili i to po prostu nas uszczęśliwiło.

To było niesamowite przeżycie,

usłyszeć pierwszy wokal do tego utworu

pochodzący zarówno od Lance'a, jak i

Matta. Naprawdę, mieliśmy gęsią skórkę

(śmiech).

Niektórzy fani z pewnością będą porównywać

wszystkich trzech panów. Jednak jest

to dla mnie bez sensu, osobiście wolę delektować

się, jak wspaniale ze sobą współbrzmią...

Dokładnie, i nie ma znaczenia, czy ty jako

słuchacz najbardziej lubisz Matta, Terjego

czy Lance'a. Jeśli lubisz stare rzeczy, fantastycznie!

Cieszymy się z tego! Jeśli lubisz

nowe nagrania, cóż, tak samo! Bardzo nas to

cieszy. To naprawdę nie ma dla nas żadnego

znaczenia, o ile mamy ludzi, którzy naprawdę

nas lubią i podoba im się to, co robimy.

Tym bardziej, że być może niektórym z nich

zmieniliśmy życie, a to jest super!

Jak już wspomniałem o gościach na płycie

to należy wymienić Brittney Hayes z

Unleash the Archers, która zaśpiewała w

kawałku "Transcendence". Zrobiła to rewelacyjnie

choć było jej łatwiej, bo zaśpiewała

w znakomitym utworze. Jak w ogóle dobieraliście

gości i dlaczego wybraliście właśnie

ich?

Poznałem Brittney, kiedy pracowałem nad

albumami Unleash The Archers jako producent,

zajmowałem się również ich miksami.

Kiedy Jonah (Weingarten - przyp. red.)

wspomniał, że powinniśmy poprosić ją aby

zaśpiewała u nas, od razu się zgodziłem! Jest

fantastyczną wokalistką, ale nie tylko, jest

też bardzo miła, a ja jestem wielkim fanem

jej zespołu! Trochę rozmawialiśmy o tym,

który utwór wybrać, ale kiedy "Transcendence"

był prawie gotowy, poczuliśmy, że to

ten! Skontaktowaliśmy się z nią, a ona się

zgodziła i nagrała swoje wokale w Kanadzie.

Ty, Toke, Jonah Weingarten tworzycie

grupę, która pisze dla Pyramaze muzykę.

Czy każdy z was pisze kawałki osobno, a

potem wspólnie je opracowujecie, czy macie

zupełnie inną metodę pisania materiału?

Piszemy kompozycje indywidualnie i składamy

je razem w studio. Tym razem napisałem

trochę materiału razem z Jonahem, kiedy

był w Europie, żeby zagrać kilka koncertów,

ale zwykle jest tak, że po prostu przynosimy

pomysły, a czasem prawie w pełni wykonane

utwory, i aranżujemy je podczas nagrywania

perkusji.

Jaką role w Pyramaze odgrywają teksty, o

czym przeważnie piszecie i kto je pisze.

Czy w "Epitaph" jest ukryta opowieść, czy

raczej jest to zbiór luźnych opowiadań?

Do tej pory pracowaliśmy z Henrikiem Fevre

- Anubis Gate - od czasów "Disciples Of

The Sun". Żaden z nas nie był dobry w pisaniu

tekstów, więc połączyliśmy siły z facetem,

o którym wiedzieliśmy, że może to zrobić.

Czasami nadawaliśmy muzyce tytuł, ale

częściej, po prostu mówiliśmy o pewnych

emocjach, a on pisał z myślą o tych uczuciach.

Przy okazji "Epitaph" nawiązaliśmy

współpracę z innym facetem, Christofferem

Stjernem - H.E.R.O. - i wydaje mi się, że napisał

teksty i melodie do trzech lub czterech

kompozycji.

Każdy album Pyramaze wydaje się bardzo

dobrze dopracowany, czy należycie do

muzyków którzy pedantycznie podchodzą

do pisania i nagrywania muzyki? Co i w

którym albumie najchętniej byś zmienił,

gdybyś miał taką okazję?

Powiedziałbym, że nie. Mam duże doświadczenie

w produkcji muzyki i zdecydowanie

jestem perfekcjonistą. Uważam się za kogoś,

kto załatwia rzeczy, a nie czyni je doskonałymi.

Nie ma albumu w stu procentach doskonałego.

Powiedzmy to wprost. Dziesięć

procent planowania i dziewięćdziesiąt procent

wykonania! Dlatego też prawie nigdy się

nie cofam. Po prostu idę do przodu i myślę o

kolejnym kroku. Tak, oczywiście jest wiele

rzeczy, do których można by wrócić i

zmienić, ale w historii Pyramaze tak właśnie

jest. Nawet jeśli część z tego może zabrzmi

jak bzdury, ale to są świetne bzdury

(śmiech). Chodzi mi o to, że na pierwszym

albumie jest coś, co nie jest moim najlepszym

momentem jako producent, ale to nie ma

znaczenia, ponieważ czuję, że mam z nim

głęboki kontakt! Tylko to się liczy! Znam doskonale

niedoskonałe albumy, które sprawiają,

że chce mi się płakać. I to nie dlatego, że

ma najdoskonalszą produkcję.

Do tej pory wymieniłem większość muzyków

Pyramaze, więc niegrzecznym byłoby

pominąć perkusistę Mortena Gade Sorensena.

To kolejny niesamowity muzyk w szeregach

kapeli, myślę, że bez niego Pyramaze

nie brzmiało by tak jak brzmi...

Masz rację. Jest podstawą zespołu. Jest także

jedynym "dorosłym" pod tym względem, że

jest bardzo zorganizowany i świetnie podejmuje

decyzje. Brzmi, jakby był taki nudny,

ale nie jest. Zawsze się uśmiecha i śmieje oraz

jest najbardziej pozytywną istotą, jaką znam!

Chciałbym mieć tylko pięć procent z tego

(śmiech.) Czasem wydaje mi się, że jestem

pesymistą… Myślę, że moja introwertyczna

natura jest powodem, dla którego zdecydowałem

się siedzieć przed komputerem i tworzyć

muzykę przez cały dzień (śmiech).

Pyramaze to muzycy o nieprzeciętnych

umiejętnościach i pewnie ze sporym ego,

ciężko się wam współpracuje? Często

dochodzi do jakich spięć, czy wręcz odwrotnie,

czujecie się ze sobą bardzo komfortowo,

swoje myśli odczytujecie wręcz telepatycznie

i żyjecie ze sobą w wielkiej harmonii?

W tym zespole nie ma ego. W przeciwnym

razie nie byłoby mnie tutaj. Może to ja mam

największe ego, jeśli o to chodzi (śmiech).

Staram się skierować zespół we właściwym

kierunku, wykorzystując moje umiejętności i

doświadczenie, ale tutaj wszyscy jesteśmy

równi! A przyjaźń jest najważniejsza! Znamy

się od tak dawna. Myślę, że poznałem Mortena,

gdy miał jedenaście lat! A jeśli zespół

przestanie być przede wszystkim miejscem,

w którym można być najlepszymi przyjaciółmi,

albo to musi się zmienić, albo odchodzę!

Ha! Byłem w toksycznych zespołach i to

nie jest tego warte.

Wcześniej wspomniałem o trzech filmach

wideo, to sporo jak na promocje płyty. Wynika

to z braku koncertów i obostrzeń wynikających

z pandemii? Jakie zmiany w promocji

zespołów i artystów zaobserwowaliście

w 2020 roku?

Myślę, że mogliśmy trochę lepiej promować

się w mediach społecznościowych. Teledyski

to za mało, ale zdecydowanie pomagają!

Gdybym decydował, wszystkie nasze utwory

powinny zawierać świetne teledyski! Ale tak,

nie możemy grać koncertów i właściwie nie

możemy się spotkać, więc jest trochę trudno.

Ledwo co nacieszyłem się waszą nową płytą,

ale w sumie nie pogniewałbym się gdybym

mógł posłuchać następną. Liczę, że powstanie

dość szybko oraz życzę, aby wasza

kariera obfitowała w same sukcesy. Ostatnie

słowa należą do Ciebie...

Dzięki! Zacznę od razu pisać. (śmiech) Tak,

nie możemy się doczekać, by kontynuować

to, co zaczęliśmy! Ogień płonie w nas, aby

być kreatywnym i wydawać więcej muzyki,

ale także wyjechać w trasę i spotkać podobnie

myślących ludzi, którzy również kochają

dobrą muzykę metalową lub po prostu dobrą

muzykę! Zawsze fajnie jest poznawać ludzi i

rozmawiać o tym i owym, i po prostu nie

możemy się doczekać, aby znowu zrobić to

wkrótce! Bardzo dziękuję za poświęcony czas

i wsparcie! To znaczy więcej, niż można sobie

wyobrazić!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

PYRAMAZE 185


W Wuthering Heights zawsze sięgaliśmy po szczyt artystycznie

Wuthering Heights to zapomniana formacja z Danii, która przez swoją

karierę wydała pięć całkiem niezłych albumów. Choć grała swoistą mieszankę melodyjnego

power metalu, progresywnego metalu, folk rocka, muzyki symfonicznej

i neoklasycznej, to pamiętają o niej jedynie niektórzy fani progresywnego metalu.

Świadczy to o tym, że grupa docierała jedynie do fanów preferujących ambitniejsze

brzmienia progresywnego rocka i metalu. Niestety kariera Wuthering Heights

od roku 2011 zawisła w próżni, a to z powodu kontuzji jej lidera Erika Ravna. Niemniej

Erik postanowił przypomnieć nowemu pokoleniu fanów kapelę i zaczął wypuszczać

bardziej dopieszczone reedycje płyt Wuthering Heights. Na pierwszy

ogień poszedł trzeci album "Far From The Madding Crowd". Co stało się też przyczynkiem

do ciekawej rozmowy z Erikiem, który dość szczegółowo opowiada o

całej historii zespołu. Ciekawych zapraszam do zagłębienie się w wywiad, a później

do zapoznania się z muzyką Wuthering Heights. Moim zdaniem warto.

HMP: Reedycja waszego trzeciego albumu

"Far From The Madding Crowd" to znakomity

moment aby przypomnieć o Wuthering

Heights. Zanim zespół powstał udzielałeś

się w kapelach Angelica, z którą wystartowałeś

w 1989 roku, Minas Tirith i Vergelmir.

Opowiedz nam o tych kapelach...

Erik Ravn: Według mnie, zawsze był to ten

sam zespół, tylko z różnymi nazwami i różnymi

muzykami. Nigdy nie zmieniliśmy nazwy,

by stać się "innym" zespołem. To wszystko

z powodu czytania recenzji albumów i

uświadomienia sobie, że jakiś inny band używa

tej samej nazwy. Tak stało się zarówno w

przypadku Angeliki, jak i Minas Tirith. Nie

jestem już do końca pewien, dlaczego zmieniliśmy

nazwę z Vergelmir na Wuthering

Heights. Chyba myśleliśmy, że inny zespół

miał już taką nazwę, ale nie jestem pewien,

czy tak było w rzeczywistości. W każdym

razie nie była to dobra nazwa. Nie żeby

Wuthering Heights też było dobre, ale na to

wszyscy mogliśmy się wtedy zgodzić. Wracając

do rzeczy, ja i kilku chłopaków w szkole

postanowiliśmy założyć kapelę i zostać supergwiazdami!

(śmiech) Nie miałem nawet gitary

elektrycznej, ale od samego początku zacząłem

pisać utwory. I to po prostu jest to, co

robiłem. Niezależnie od nazw grupy i składów,

zawsze starałem się zebrać zespół do

zagrania tych kompozycji. Każda zmiana na

tej drodze była spowodowana względami

praktycznymi lub naturalnymi zmianami

muzycznymi. Nigdy nie było żadnej "nowej"

koncepcji jako podstawy dla różnych wcieleń

tej formacji.

Patrząc na nazwy tych kapel i tytuły ich

utworów dochodzę do wniosku, że byłeś zafascynowany

różnymi legendami i mitologiami

oraz powieściami typu "Władca Pierścieni"

autorstwa J.R.R. Tolkina. Jak ważna

była taka literatura w późniejszych dokonaniach

Wuthering Heights?

Dla mnie trochę to trudne pytanie, ponieważ

jestem wielkim fanem Tolkiena, a jego twórczość

wywarła ogromny wpływ na moje życie.

Niemniej jego znaczenie dla zespołu zostało

mocno przecenione przez tych, którzy pisali

o grupie przez lata. Dotyczy to również innych

mitologicznych kwestii. Wiele osób

uważa Wuthering Heights za zespół "fantasy

metal", a nawet "tolkienowski zespół". Jednakże,

nie przepadam za fantastyką, wolę

prawdziwą historię. Uważam powieści Tolkiena

za "historię fikcyjną", a nie za "fantazję".

Zostały stworzone głównie po to, aby zapewnić

oprawę dla jego wymyślonych języków.

Poza jedną kompozycją ("Lament For

Lórien"), nigdy nie napisałem "tolkienowskich"

utworów ani opowiadań. Moje kompozycje

są zazwyczaj o prawdziwym świecie,

oparte na moich prawdziwych doświadczeniach

i przemyśleniach na jego temat. Ale ponieważ

używam elementów stylistycznych,

które można znaleźć również w mitologii lub

fantazji, ludzie, być może naturalnie, zakładają,

że "treść" to także tylko wyimaginowane

Foto: Wuthering Heighst

opowieści. Moje teksty często dotyczą problemów

życia we współczesnym świecie i na

szerszą skalę, problemów ludzkości z rozsądnym

radzeniem sobie ze światem przyrody.

Tak więc, w moich utworach jest sporo ludzi

błąkających się po lasach i polach (śmiech!),

ale to nie są tylko eskapistyczne "bajki".

W zasadzie każdy wasz album to pewna

historia. Jak ważne jest dla ciebie przygotowanie

takiej historii? Czym się kierujesz

przy doborze tematów do takich opowieści?

Zawsze pisałem materiał jako pojedyncze

kompozycje, nie ma lepszego pomysłu niż

właśnie takie podejście. Ale dużo pracy włożyłem

w prezentację albumów jako "całości".

Każdy album jest efektem czasu, w którym

powstał. Lubię, gdy album ma sens jako całość

i ma ciąg logiczny, początek i koniec oraz

odpowiednią równowagę różnych typów

utworów. Dlatego powiedziałbym, że nasze

albumy mogą być tematyczne, ale jako takie

nie są albumami koncepcyjnymi. Trzy ostatnie

są prawdopodobnie najbardziej tematyczne.

"Far From The Madding Crowd" ma

silny motyw natury, a "The Shadow Cabinet"

bada różne mroczne siły mentalne, które

rządzą naszym ludzkim zachowaniem. A

"Salt" miał swego rodzaju morski akcent (co

wydawało się zmylić niektórych recenzentów,

którzy nagle myśleli, że jesteśmy jednym z

tych okropnych zespołów z nurtu "pirackiego

metalu"). "Salt" jest właściwie dobrym przykładem,

ponieważ jego tematyczność jest

głównie stylistyczna. Istnieją liryczne frazy

natury morskiej, a tam i ówdzie pojawiają się

wyobrażenia o morzu, ale faktyczne tematy

większości utworów nie mają z tym nic

wspólnego. Tak więc, chociaż istnieją tematy,

miejsca, a nawet postacie, które pojawiają się

w różnych kawałkach na różnych albumach,

nie ma liniowej narracji. Utwory traktuję raczej

jako różne "sceny" lub małe "filmy". W

rzeczywistości wiele kompozycji zostało początkowo

zainspirowanych konkretnym

obrazem lub sceną, które pojawiły się w mojej

głowie. Wtedy zadaniem autora tekstów było

ustalenie, co oznacza ten obraz i jak to przekazać

słuchaczowi. Oczywiście czasami bywa

to łatwiejsze niż zwykle. Ogólnie rzecz biorąc,

być może bardziej interesuje mnie poetycka

wartość tekstów niż ich dokładne znaczenie.

Myślę, że działo się tak w ciąg ostatnich

lat moich doświadczeń. I nie jest to niczym

złym, iż tekst jest na tyle niejasny, że słuchacze

mogą nadać mu własne znaczenie.

Tak w ogóle z jakich fascynacji narodziła się

wasza chęć do stworzenia kapeli i grania

muzyki?

Po prostu kocham muzykę przez całe życie,

przez całe życie gram oraz jestem zafascynowany

innymi muzykami. Ale kiedy jako nastolatek

odkryłem heavy metal, stało się to

niemal obsesją i nie przychodziło mi do głowy

nic innego, jak tylko grać w metalowym

zespole. Musisz pamiętać, że zespół założyłem

bardzo dawno temu. W tamtych czasach

nie wydawało się nam nierealne, abyśmy zarabiali

na życie jako muzycy. Poza tym w

późnych latach 80-tych pojawiło się trochę

szumu na temat duńskiego metalu, więc byliśmy

dość optymistycznie nastawieni. To nigdy

nie miało być tylko hobby, przynajmniej

nie dla mnie. Wszystko to oczywiście się

zmieniło, najpierw, gdy przebiła się muzyka

186

WUTHERING HEIGHTS


alternatywna lat 90-tych, a następnie wraz ze

zmianami strukturalnymi w branży muzycznej,

ze streamingiem, i tak dalej. Ale do

tego czasu wczułem się w to. Granie muzyki

stało się moją osobistą tożsamością. Ale oczywiście

nie było dobrze uświadomić sobie, że

komercyjny sukces w branży muzycznej nie

był już możliwy oraz, że tak naprawdę nie

miałem planu awaryjnego. Ale hej, to rock-

'n'roll, zawsze będę to kochać.

Czy od początku w swojej muzyce próbowaliście

przemycić różne elementy muzyki

folkowej?

Tak, można tak powiedzieć. Mniej więcej w

czasie, gdy zacząłem słuchać heavy metalu i

pisać muzykę, zacząłem też słuchać muzyki

ludowej. W duńskim radiu późnym wieczorem

był emitowany program z muzyką ludową

i to było dla mnie bardzo inspirujące.

Więc tak, nawet niektóre z naszych najwcześniejszych

kompozycji zawierały fragmenty

folku. Nie był to żaden wielki plan, po prostu

wydawało mi się, że melodie i czasami

wściekła energia tradycyjnej muzyki ludowej

bardzo dobrze komponują się z metalem,

który chcieliśmy grać. Przyszło to bardzo naturalnie.

Oczywiście wtedy nie było czegoś

takiego jak "folk metal", więc w zasadzie sami

to wymyśliliśmy. Głównymi inspiracjami byli

Gary Moore i Thin Lizzy. Byli pionierami.

Kiedy usłyszałem, jak Skyclad rewelacyjnie

stosuje elementy ludowe, dodało mi to odwagi,

by naprawdę się w to zanurzyć. I wydaje

mi się, że stało się to integralną częścią naszego

brzmienia.

Wydaje mi się, że część muzyki, która powstawała

w formacjach wymienionych na

początku wykorzystaliście na późniejszych

płytach Wuthering Heights. Mocno ją

zmieniliście pod względem budowy i aranżacji

czy raczej niewiele w nią ingerowaliście?

Cóż, tak, jak powiedziałem, był to mniej więcej

zawsze ten sam zespół. Tak więc naturalnie

wiele kompozycji zostało przeniesionych

przez różne wcielenia zespołu. Większość

materiału na naszych wczesnych demach została

później nagrana na albumy, z zaskakująco

niewielkimi zmianami. To tak, jakby

utwory były tam od początku, po prostu musieliśmy

nauczyć się, jak je poprawnie zagrać

(śmiech). Ale generalnie tak jest z moim pisaniem

materiału. Mogę sprawić, że część

utworów unosi się przez lata, zanim w końcu

znajdzie swoje właściwe miejsce w nagranej

kompozycji. Weźmy na przykład "The Last

Tribe" z naszego albumu "Salt". Szkice chórków

zostały napisane już w 1990 roku lub

później. I oczywiście "The Road Goes Ever

On" z "Far From The Madding Crowd" znajdowało

się już na naszym demie z 1992 roku

z podobną strukturą, nawet solo jest mniej

więcej takie samo.

Muzyka Wuthering Heights to konglomerat

melodyjnego power metalu, progresywnego

metalu, folk rocka, muzyki symfonicznej

i neoklasycznej. Tak w skrócie, bo innych

naleciałości jest też sporo. Ale... w progresywnym

metalu dobrze ma tylko Dream

Theater, natomiast melodyjny power metal

stracił popularność, którą miał na początku

lat 2000. Warto teraz wracać na scenę? Czy

po prostu pasja, jaką jest muzyka pcha was

ciągle do działania, pisania muzyki i grania?

Muszę powiedzieć, że w dzisiejszych czasach

rzadko słucham tego, co nazywasz melodyjnym

power metalem. Najbardziej interesuję

się muzyką z lat 70-tych, a jeśli jest to obecny

metal, to staram sie słuchać więcej niejednoznacznych

rzeczy. Dla mnie większość

współczesnych zespołów metalowych stała

się zbyt dopieszczona jak na mój gust. A może

"neutralna" to lepsze określenie. Lubię muzykę,

w której czujesz, że jest napięcie, wiesz?

To, przede wszystkim, przyciągnęło mnie do

ciężkiej muzyki. Muszę czuć, że za muzyką

stoją osoby, które dają coś z siebie, które mają

twórcze cele inne niż możliwość powiedzenia,

że są tylko w zespole. Może to stan

branży muzycznej sprawia, że muzycy nie

chcą ryzykować, a szkoda, bo jest dużo talentów

do poruszenia, chyba więcej niż kiedykolwiek.

Jak już napomknąłeś, Wuthering

Heights nie pasuje zbyt dobrze do żadnego

konkretnego gatunku. Nazwij to jak chcesz,

w każdym razie od ostatniego albumu Wuthering

Heights nie napisałem zbyt wiele tego

typu muzyki. Napisałem sporo kompozycji,

ale zmierzają one w innych kierunkach.

W każdym razie nie wymyślę konkretnego

stylu tylko po to, aby to zrobić. Mogę pisać

kawałki tylko wtedy, gdy mam coś nowego

do powiedzenia i jeśli jest w tym jakieś nowe

muzyczne wyzwanie. Poza tym, praca w domowych

studiach i przesyłanie sobie plików,

tak jak to jest obecnie, nie jest takie fajne. Zabawa

powinna być głównym celem, ponieważ

komercyjne możliwości każdego rodzaju metalu

są dziś mocno ograniczone. To jest OK

dla moich solowych projektów, ale robiąc coś

z zespołem, chcesz spędzić razem czas w studiu

lub sali prób.

Tak w ogóle dlaczego w 2011 podjęliście decyzję

o zakończeniu działalności?

Ze względów zdrowotnych. Przeżyłem kilka

lat z poważnymi problemami fizycznymi,

miałem kilka operacji. To jest chroniczne,

chociaż stosując leki jestem w stanie rozsądnie

z tym żyć. Ale to sprawiło, że nie mogłem

utrzymać swojej codziennej pracy, więc

w zasadzie nie miałem już możliwości finansowania

zespołu. Nie wiem, czy wtedy zrobilibyśmy

więcej muzyki, ale być może tak by

było. Ale to po prostu nie wchodziło w grę.

Bardzo się cieszę, że mogę teraz wydać reedycje

starych albumów, a dodatkowo ukaże się

trochę solowego materiału. Ale myślę, że zrobienie

większych nowych projektów będzie

trudne.

Muzyka Wuthering Heights była bardzo

ceniona przez fanów progresywnego rocka i

metalu, o czym świadczy chociażby wasz

udział w prestiżowym festiwalu ProgPower

2004. Chyba nie lubicie grać prostej muzyki?

W waszym przypadku musi być wielowymiarowa,

różnorodna bogata, pełna

emocji i uczuć oraz perfekcyjnie zagrana i

zaaranżowana... Niestety grono odbiorców

takiej muzyki jest niewielkie, więc pozostaje

wam zaakceptować to, że zespół to wasza

pasja, którą musicie finansować z innych

źródeł niż muzykowanie. A może jednak potrafiliście

zorganizować się tak, że ciągniecie

profity z muzykowania? Co robicie na

codzień?

Dobrze, że wspomniałeś o fanach, bo to oni

tak naprawdę są powodem, dla którego wciąż

działam, nawet jeśli jest to na mniejszą skalę.

Przez lata byłem zaskakiwany ogromnym

uczuciem, jakim ludzie nadal darzą zespół.

Tak więc reedycje to tak naprawdę projekt

dla fanów. Ale masz rację, nasz fanbase nie

jest duży. Wydaje mi się, że dla ludzi, którzy

faktycznie znają ten zespół, muzyka naprawdę

wiele znaczy. Myślę, że Wuthering

Heights nie jest zespołem dla "zwykłego" fana

muzyki. Wiele osób w ogóle tego nie rozumie,

ale fani, których mamy, są dość hardcorowi.

To trochę tak, jakbyśmy byli zespołem

typu "kochaj to albo nienawidź". Osobiście

to cenię. Oznacza to, że to co robisz na

niektórych wywiera pewien wpływ. Wolę, by

ludzie się wkurzali, niż byli obojętnymi

(śmiech). Niemniej masz rację, nigdy nie było

w tym pieniędzy. Jest to również jeden z powodów,

dla których obecnie nie udostępniamy

muzyki w ramach streamingu. Musimy

po prostu sprzedać kilka płyt CD, aby móc

wydać kolejne reedycje. Jak powiedziałem,

nie mam już innych źródeł dochodu, więc

aby tak się stało, musi się wszystko zrównoważyć.

Erik jesteś niekwestionowanym liderem

Wuthering Heights. To ty głównie komponujesz

muzykę i wymyślasz tematy utworów

oraz planujesz działania kapeli. Niestety

nie masz szczęścia do współpracowników,

których często wymieniałeś. Wiesz w

czym tkwiła przyczyna tych częstych

zmian?

Myślę, że powodów jest tyle, ile jest muzyków.

Ale myślę również, że głównym problemem

zawsze było to, że inni muzycy po prostu

nie chcieli tego tak bardzo jak ja. I rozumiem,

nie jest łatwo zrezygnować z wszystkiego

innego, aby spróbować odnieść sukces

w muzyce. Tak naprawdę tylko o to nie możesz

prosić ludzi. Ośmielę się powiedzieć to

wymaga dużo pracy i uporu. Nigdy nie planowałem

zostać "liderem zespołu", chciałbym

współdzielić niektóre obowiązki. Tak się po

prostu ułożyło, chyba dlatego, że po prostu

chciałem włożyć w to wiele pracy. Wydaje mi

się, że wielu ludzi chciałoby przez jakiś czas

pograć muzykę, a potem robić coś innego.

Wielu muzyków może poświęcić jakiś czas,

ale niewielu chce spędzić tak całe życie, w

pogoni za jakimś nieuchwytnym rock'n'rollowym

marzeniem. Rozumiem to. Oczywiście

przez te wszystkie lata było to bardzo trudne.

Niemniej zawsze współpracujesz z muzykami

bardzo utalentowanymi, jak dobierasz

sobie współpracowników? Ciężko jest znaleźć

tak dobrych muzyków?

Tak, zawsze było niezwykle trudno znaleźć w

Danii muzyków metalowych na odpowiednim

poziomie. Szczególnie wokalistów było

ciężko znaleźć, wręcz było to niemożliwe. Na

szczęście w Szwecji jest tak wiele talentów i

miałem szczęście współpracować z kilkoma z

nich. Wiele z tego wydarzyło się dzięki managementowi,

który wtedy mieliśmy, a który

współpracowało z wieloma różnymi ludźmi.

Tak, to trudne, kiedy tak naprawdę nie możesz

im zaoferować niczego poza czystą

frajdą. To może być dobre, kiedy zaczynasz,

ale trudne, gdy potrzebujesz konkretnego poziomu

muzycznego. Z drugiej strony, myślę,

że czasami potrafiłem wyciągać z muzyków

takie umiejętności, o których nie mieli poję-

WUTHERING HEIGHTS 187


188

cia i nie sądzili, że są do tego zdolni. Tworzenie

muzyki Wuthering Heights wymaga pewnego

wysiłku, a niektórym muzykom spodobało

się to wyzwanie i myślę, że zrobili to

z tego powodu.

Jednak w tym zamieszaniu masz też muzyków,

na których możesz zawsze liczyć.

Mam na myśli perkusistę Mortena Gade

Sorensena oraz wokalistę Nilsa Patrika

Johanssona. Jaki jest obecny status Wuthering

Heights, to na nowo aktywny zespół?

Masz stały skład? Może to ten sam znany

z dwóch ostatnich albumów?

Żadne nowe osoby nie zostały zaangażowane,

ale tak naprawdę razem nie działamy.

Wypuściliśmy te płyty w ramach projektu

ponownego wydania. Zaangażowani w to byli

tylko Morten, Nils Patrik i ja. Nie wyobrażałem

sobie tego bez nich. Nie mam kontaktu

z innymi chłopakami. Musielibyśmy się

spotkać w przypadku ewentualnego grania na

żywo, ale nie planujemy tego w tej chwili.

Progresywny metal, ze względu na swoja

nazwę, powinien ciągle szukać nowych

muzycznych pomysłów i rozwiązań. Tak na

prawdę powiela pomysły już kiedyś wymyślone.

Co prawda możliwości ich interpretacji

zdaje się są nieograniczone. Czy mimo

wszystko rozważacie wprowadzić jakieś

zmiany w waszej nowej muzyce?

Cóż, dawno nie nagrywaliśmy albumu Wuthering

Heights. Więc nie jest to coś, co robiłem

przez ostatnią dekadę. Kiedy Wuthering

Heights przestało działać, założyłem

zespół Brökeback Mountaineers, nagrałem

z nim album i EPkę (również dostępne w naszym

sklepie internetowym). Był to dla mnie

sposób na kontynuowanie grania, zmieniły

się okoliczności mojego działania, ponieważ

było to znacznie mniej poważne i formalne.

Po prostu grupa przyjaciół, która grała dowolny

kawałek, który akurat chcieli tego dnia

zagrać. Jednak dużo się nauczyłem grając w

tym zespole. Graliśmy głównie hardrockowe

wersje starych piosenek pop oraz okazjonalnie

klasyki rocka. Nauczyłem się dużo o strukturach

utworów i ich aranżacji. Poza tym

moja gra na gitarze i znajomość dźwięków gitary

znacznie się poprawiła. Myślę, że w końcu

znalazłem mniej więcej swoje brzmienie.

To wszystko miało duży wpływ na solowe

rzeczy, które robiłem przez ostatnie kilka lat.

Więc wydaje mi się, że moja muzyka zdecydowanie

się zmieniła, ale jak zwykle jest to

raczej naturalny rozwój niż świadoma decyzja.

Po prostu stałem się dużo bardziej pewny

siebie w graniu prostszych, melodyjnych rzeczy.

Moja chęć shredowania zdecydowanie

WUTHERING HEIGHST

nie jest już tak duża. Myślę, że to, o co się

starasz jako autor kompozycji, to być bardziej

precyzyjnym w sposobie przekazywania

pomysłów. I to oczywiście przychodzi tylko z

doświadczeniem. Im więcej poświęcisz nauki

na wybór właściwych nut, tym mniej nut

potrzebujesz lub coś w tym rodzaju. Zdajesz

sobie też sprawę, że niekoniecznie musisz

uwzględniać każdy pomysł, na który wpadniesz.

Nadal lubię tworzyć potężną, dramatyczną

muzykę, ale wydaje mi się, że stałem się

lepszy w rozpoznawaniu, czy coś jest dla

utworu korzystne, czy nie.

Liczę, że jeżeli wprowadzicie do swojej muzyki

jakieś nowości to jednak pozostaniecie

sobą. Tak w ogóle jaka będzie nowa płyta?

Co możemy po niej się spodziewać? Piszesz

nowy materiał? Masz już napisane jakieś

kompozycje? A może nawet wstępny termin

jej wydania?

Wydaje się, że wciąż jest pewne zamieszanie

co do nowego albumu Wuthering Heights.

Nie robimy nowego albumu i nigdy nie mówiłem,

że go zrobimy. Przynajmniej nie mamy

teraz takich planów. Nagraliśmy nowy

materiał, który zostanie wykorzystany później

przy okazji późniejszych reedycji. Kilka

ponownie nagranych starych utworów, które

moim zdaniem zasługiwały na drugą szansę, i

kilka nowych rzeczy. Oprócz tego nagrałem

album z nowymi kompozycjami na mój

solowy projekt "Beltane Born". To jest rodzaj

naturalnej progresji muzycznej, o której

mówiłem. Są to bardziej skupione i melodyjne

utwory, ale wciąż bardzo celtyckie, z dużą

ilością rockowej gitary i od czasu do czasu

wciąż przemycają coś epickiego. Znowu muszę

wywołać wspaniałego Gary Moore'a.

Jego album "Wild Frontier" wywarł na mnie

niesamowity wpływ. Przed śmiercią pracował

nad jego kontynuacją. To był dla mnie prawdziwy

cios. Pomyślałem więc, że gdybym

chciał usłyszeć ten album, najwyraźniej musiałbym

go sam zrobić. W każdym razie mam

nadzieję, że będę mógł wydać ten album jeszcze

w tym roku. Ostatnio pracowałem też

nad albumem w języku duńskim. Projekt nazywa

się "Soerling", a album jest w zasadzie

skończony, ale nie jestem pewien, kiedy zostanie

wydany. Ten album jest swego rodzaju

hołdem dla starych duńskich zespołów rockowych

lat 70-tych, których jestem wielkim fanem.

Myślę, że wyszło naprawdę fajnie, ale

oczywiście może to obchodzić tylko bardziej

zaangażowanych i zaciekawionych fanów

Wuthering Heights.

Pierwszą reedycją jest album "Far From The

Madding Crowd", która płyta będzie następna?

Czy możesz zdradzić harmonogram

wydawania wznowień z katalogu Wuthering

Heights i czy to będzie cała dyskografia

zespołu?

W planach jest ponowne wydanie wszystkich

albumów z poprawionym brzmieniem i dodatkowym

materiałem. Następnym w kolejności

jest "To Travel For Evermore", nasz

drugi album. Mam nadzieję, że uda mi się go

wypuścić w ciągu kilku miesięcy, ale oczywiście

wszystko jest teraz trochę niepewne, z

powodu całej sprawy z Covid-19. W każdym

razie jestem bardzo podekscytowany tą nową

reedycją. Nasz drugi album miał dość trudne

narodziny i początkowo nie wyszedł tak, jak

sobie wyobrażaliśmy. Nowa wersja została

zremasterowana z oryginalnych źródeł i

brzmi dużo lepiej. Przywrócono również pierwotną

kolejność utworów, więc krążek jest

bliższy do naszych oryginalnych pomysłów.

Dodatkowo, jako bonus będzie zawierał

nasze oryginalne taśmy demo. Byłem niechętny

do ponownego wydania tych dem z

powodu ich wątpliwej jakości, ale fani nadal o

nie prosili. Wydaje mi się, że mają one jakieś

znaczenie historyczne i pewien czynnik kultowy,

ponieważ pierwotnie wytłoczono tylko

100 kopii każdej taśmy. Ale tak, plan polega

na zrobieniu każdego albumu w podobny

sposób, ale jeśli chodzi o harmonogram, jest

za wcześnie, by coś powiedzieć. Chciałbym to

wszystko jak najszybciej udostępnić, ale są

kwestie praktyczne, które są czasochłonne.

Zasadniczo polegam na innych ludziach,

którzy pomagają mi w niektórych technicznych

sprawach i musi to pasować do ich

napiętych harmonogramów. Oczywiście

wszystko zostanie ogłoszone za pośrednictwem

naszych stron internetowych, gdy tylko

będę miał coś konkretnego do powiedzenia.

Każdy artysta kocha swoje wszystkie dzieła,

jednak czy wskazałbyś album Wuthering

Heights, w którym chciałbyś nanieść sporą

ilość poprawek? Przy okazji opowiedz parę

słów o każdym z albumów Wuthering

Heights, na co słuchacz powinien zwrócić

szczególna uwagę?

Hmmm... Nie wiem, czy kocham wszystkie

moje albumy (śmiech). Jak już powiedziałem,

każdy album jest tak naprawdę swego rodzaju

migawką czasu i generalnie nie wierzę w

cofanie się i ponowne ingerowanie w nie. Ale

to nie musi znaczyć, że jestem zadowolony z

tego, jak wyszły te wszystkie albumy. Myślę,

że tu i ówdzie mają dobre rzeczy, właściwie

całkiem genialne rzeczy, ale także pomysły,

które nie do końca dobrze zostały zrealizowane

z powodu braku czasu i pieniędzy lub po

prostu braku umiejętności. Ale jest jedna ważna

kwestia, zawsze staraliśmy się zrobić coś

oryginalnego. Nigdy nie staraliśmy się być po

prostu dobrą wersją naszych ulubionych zespołów,

staraliśmy się być najlepszym zespołem

wszechczasów! Powiedziałem to już

wcześniej, jeśli nie wierzysz, że jesteś najlepszym

zespołem na świecie, nie możesz oczekiwać,

że inni ludzie tak będą myśleć. To sięga

do tego, co powiedziałem wcześniej o

współczesnych zespołach, które wydają się

być zadowolone z robienia tego samego, co

wcześniej słyszeliśmy. W Wuthering

Heights zawsze sięgaliśmy po szczyt artystycznie.

Niekoniecznie oznacza to, że nam się

udało, ale próbowaliśmy i myślę, że to naprawdę

nadało naszej muzyce pewien charakter.

Myślę więc, że niektóre rzeczy zrobiliśmy

lepiej, inne trochę gorzej, ale to nigdy nie

brzmi jak ktokolwiek inny, a to jest przynajmniej

coś. Oczywiście słuchacz nie wie, jak

pierwotnie zamierzałem aby coś zabrzmiało,

więc może cieszyć się tym z otwartym umysłem.

Myślę, że to tylko część bycia muzykiem.

Nigdy nie możesz usłyszeć własnych

rzeczy tak, jak słyszą to inni ludzie. To jak

szef kuchni, który wie, jak gotowano posiłek,

a niekoniecznie chcesz o tym wiedzieć

(śmiech). Ale w końcu, jak powiedziałem, nagraliśmy

ponownie kilka starych kawałków.

Utworów, które uważałem za zbyt dobre, aby

nie zostały poprawnie nagrane. Zasłużyły na


Foto: Wuthering Heighst

szansę zagrania i nagrania ich z umiejętnościami

i doświadczeniem, które mamy teraz.

Może niektórzy fani wolą starsze wersje, ale

przynajmniej te kompozycje są teraz jakby "z

głowy" i mogę iść dalej. Ale jeśli chodzi o poszczególne

albumy… Myślę, że pierwszy album

"Within" różni się trochę od pozostałych,

głównie ze względu na sposób, w jaki

został stworzony. Te utwory zostały zaaranżowane

i wykonane na żywo, zanim zdążyliśmy

je nagrać, więc instrumentacja była

znacznie prostsza, bez wielu nakładek i dużych

partii wokalnych. Rzeczywista konfiguracja

studia również była dość prosta. Te

utwory to nasz set na żywo, nagrany tak, jak

go wykonaliśmy. Muzycznie jest to nadal

ciekawe. Odsłuchując "Within" podczas pracy

nad remasteringiem, byłem zaskoczony,

jak bardzo ma klimat progresywnego rocka.

Myśleliśmy wtedy, że jesteśmy bardzo ciężcy,

ale tak naprawdę nie byliśmy. Jest wiele dziwnych

dźwięków klawiszy i małych gitarowych

linii melodycznych, które nie są szczególnie

"metalowe". Album był dość popularny,

kiedy się ukazał, więc jest ważną częścią

naszego katalogu, nawet jeśli wizja muzyczna

nie jest jeszcze taka jasna. Drugi album "To

Travel For Evermore" był, jak powiedziałem,

dość trudny do wykonania. Chyba dlatego,

że nasze umiejętności nie były jeszcze w

pełni zgodne z naszymi ambicjami. Dzieje się

tam wiele technicznych, krzykliwych rzeczy,

z których prawdopodobnie bym zrezygnował,

gdyby album powstał dzisiaj. Ale jest też

coś interesującego w słuchaniu muzyków

grających wtedy na swoich granicach możliwości.

W każdym razie było podczas tamtej

sesji wiele kłopotów z całą organizacją wokół

zespołu, więc było to dla mnie stresujące i nie

są to sesje nagraniowe, na które patrzę z radością.

Ale tak naprawdę bardzo lubię wiele

utworów z tej płyty. Myślę, że na tym albumie

jest kilka pięknych melodyjnych, melancholijnych

rzeczy, a nowe wznowienie jest

zdecydowanie warte posłuchania. Powinniście

też zwrócić uwagę na bębny na tym albumie.

Morten Sorensen dołączył do zespołu

dopiero dwa tygodnie przed rozpoczęciem

nagrywania. Nigdy wcześniej nie słyszał tej

muzyki. Kiedy słyszysz jego grę na płycie, ten

fakt jest oszałamiający! Trzeci album, "Far

From The Madding Crowd", był pierwszym

z Nilsem Patrikiem Johanssonem na wokalu.

I co to był za występ! Wciąż pamiętam

tę sesję "przesłuchań", którą z nim odbyliśmy

(która, nawiasem mówiąc, znajduje się na

reedycji) i nigdy wcześniej czegoś takiego nie

słyszeliśmy. Myślę, że naprawdę chciał nam

zaimponować i na pewno to zrobił. Co za

głos. Właściwie była to pierwsza płyta, jaką

kiedykolwiek nagrał, chociaż nie była to pierwsza,

która została wydana. To niesamowite,

kiedy słyszysz, jakiego rodzaju występy są na

tym albumie. Poza tym, to prawdopodobnie

nasz najbardziej folkowy album. Jest tam po

prostu wiele naprawdę fajnych rzeczy, a

organiczna, bogata produkcja Tommy'ego

Hansena idealnie pasuje do naszych utworów.

Niekoniecznie jest to mój ulubiony album,

jeśli chodzi o kawałki, ale myślę, że to

ten, na którym wszystko idzie w najbardziej

naturalny sposób, jeśli chodzi o ogólne brzmienie.

Więc musieliśmy również wykonać

bardzo niewiele dodatkowej pracy nad dźwiękiem

przed ponownym wydaniem. Czwarty

album, "The Shadow Cabinet", jest zdecydowanie

naszym najmroczniejszym i najcięższym.

Został napisany w nieco mrocznym

czasie i uważam go za mój najbardziej osobisty

album. Pisanie tych bardzo uzewnętrzniających,

osobistych, mrocznych songów

wymagało trochę odwagi. I chociaż słuchanie

tego może nie zawsze być dla mnie przyjemne,

myślę, że jest to album, z którego jestem

najbardziej dumny. Myślę, że teksty są w

większości bardzo mocne, a muzyka bardzo

dobrze do nich pasuje. Oryginalna produkcja

może okazała się trochę za ciężka, ale w nadchodzącej

reedycji otrzyma trochę więcej

swobody, ale mimo wszystko wydaje mi się,

że brzmi świetnie. Ma kilka naprawdę fajnych

riffów i chwytliwych momentów. Ostatni

album "Salt", po raz pierwszy w historii zespołu,

został nagrany w niezmienionym składzie.

To dało pewną swobodę i pozytywny

klimat całemu procesowi nagrywania. Myślę,

że zespół brzmi dość dojrzale, a na płycie

znalazło się kilka naprawdę świetnych utworów.

Niestety, wtedy musieliśmy to wszystko

zrobić przy mniejszym budżecie i być może

przez to brzmienie jest nie najlepsze. Nie jestem

zadowolony z brzmienia gitary prowadzącej

i kilku innych rzeczy, ale znowu, słuchacz

nie wie, jak chciałem, żeby płyta brzmiała

i może uznać ją za doskonałą. W każdym

razie, myślę, że album zawiera wiele

różnorodnych kawałków, niektóre teksty są

dość interesujące, a do tego jest na nim nasza

najdłuższa jak dotąd kompozycja - "Lost At

Sea". To był ciekawy eksperyment, który moim

zdaniem zadział naprawdę dobrze, znacznie

lepiej niż długi kawałek z naszego pierwszego

albumu ("Dreamwalker"). Myślę, że

to w pewnym sensie pokazuje rozwój zespołu,

jeśli porównać te dwa utwory, po prostu

potrafimy skuteczniej opowiadać historie.

Nagelfest Music to wytwórnia prowadzona

przez ciebie, czy powstała tylko po to,

żeby promować dokonania Wuthering

Heights? Czy też masz dużo większe ambicje

i plany wobec działalności tej wytwórni?

Cóż, początkowo założyliśmy ją, aby wydać

materiał Brökeback Mountaineers. Ale teraz

używam jej również do innych moich pomysłów.

To nie jest prawdziwa wytwórnia

płytowa, a głównie nazwa, która pozwala mi

połączyć różne projekty pod jednym szyldem,

że tak powiem. Jest to coś w rodzaju

"zrób to sam" i wiem, że może wydawać się to

trochę nieprofesjonalne, ale w sumie może

okazać się dobre. Oznacza to też, że między

zespołem a fanami nie ma już ludzi z zewnątrz.

Jestem tutaj, a ludzie mogą się po

prostu skontaktować i w ten sposób mam z

nimi bezpośredni kontakt. Jest to więc miejsce,

w którym można być na bieżąco ze

wszystkimi informacjami o moich różnych

projektach muzycznych. W pewnym momencie

może być interesujące zrobienie czegoś

również z innymi artystami, ale nie chcę, aby

biznes stał się ważniejszy niż muzyka, to na

pewno. Byłoby miło pracować z jakimiś

młodszymi zespołami, robić dema czy coś

takiego. Wiem, że nagrywanie muzyki stało

się znacznie łatwiejsze technicznie, ale wciąż

istnieje coś takiego jak doświadczenie. Możesz

łatwo zostać przytłoczony techniczną

stroną rzeczy, nie wiedząc, od czego zacząć.

Chodzi mi o to, że gdy zaczynałem, bardzo

chciałem poznać bardziej doświadczonych

muzyków, tylko po to, żeby mi dali kilka

wskazówek i w pewnym sensie wskazać mi

właściwy kierunek. Byłoby miło móc przekazać

coś z tego, czego nauczyłem się przez

te wszystkie lata. Wiesz, dać coś w zamian.

Poza tym zawsze uwielbiam nowe muzyczne

wyzwania. Dzięki temu ciągle się uczysz.

Po cichu liczę, że nowy album Wuthering

Heights będzie wcześniej niż później. Przynajmniej

będę trzymał za to kciuki, a teraz

proszę o parę słów dla waszych fanów w

Polsce i czytelników naszego magazynu...

Tak, miejmy nadzieję, że następna reedycja

ukaże się niedługo. Jak widzisz, w moich pracach

jest więcej różnorodnej muzyki. Dziękuję,

że dałeś mi szansę porozmawiania o

tym wszystkim. I coś do fanów, a wiem, że

mamy całkiem sporo fanów w Polsce: dziękujemy

za zaufanie do zespołu w naszej długiej

i dziwnej historii oraz za przesłanie tych

wszystkich miłych komentarzy. Wydaje mi

się, że wciąż jest wielu ludzi, którzy doceniają

muzykę tworzoną przez artystów, którzy

wkładają w to swoje serce. Cały projekt

reedycji jest tak naprawdę dla was i mam

nadzieję, że wam się spodoba.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

WUTHERING HEIGHST 189


...staramy się nie podążać za żadnymi trendami...

Przyznam się, że ich ostatni duży album "The Insanity Abstract" nie

wywarł na mnie dużego wrażenia. Ogólnie oceniałem go pozytywnie ale mnie nie

przekonał do siebie. Niemniej najnowsza EPka "Altered Insanity" zmieniło moje

spojrzenie na ten zespół, a przecież nie ma na niej niczego nowego. Jedynie znane

kompozycje, choć w zmienionej aranżacji oraz z innymi wokalistami. Niemniej

pozwoliło to dostrzec elementy do tej pory niedostrzeżone, a pozwalające bardziej

docenić muzykę i same podejście do niej przez muzyków Vanish. Także teraz

uważam, że jak ktoś lubi melodyjne granie ale podane w ambitny sposób, może

śmiało sięgnąć po muzykę tego zespołu. Zanim jednak stawicie czoła muzyce

Vanish zapraszam do rozmowy z perkusistą Ralfem Nopperem, który rzuci co

nieco światła na sam zespół i jego muzyczny świat.

nych. Oczywiście są w Niemczech ludzie, którzy

są bardzo wąsko myślący i patrzą z pogardą

na każdy zespół, który ma więcej melodii

niż Sodom czy Destruction. Od czasu do

czasu mamy też kilku metalowców pod sceną,

którzy patrzą na nas złym wzrokiem, jakbyśmy

grali utwory Coldplay czy Abby, zwłaszcza

gdy klawisze płyną z samplera. Ten fakt

jest dla nas ważny, chcemy wyłamać się z granic

tradycyjnego metalu, ale oczywiście korzystamy

ze znaków firmowych starej dobrej

muzyki metalowej. Myślę, że to co najlepsze

z obu światów całkiem dobrze podsumowuje

naszą muzykę. Wracając do twojego pytania,

myślę, że większość ludzi w Niemczech, którzy

lubią słuchać ekstremalnego metalu, traktują

melodyjne zespoły z szacunkiem... zanim

pokażą środkowy palec w stronę sceny. Zachowują

się bardziej jak "jebać was, wezmę sobie

świeże piwo i poczekam na następny zespół". Co

zabawne, z naszym bardzo melodyjnym metalem,

często dostajemy feedback od naprawdę

groźnych facetów, którzy na koniec koncertu

przychodzą do stoiska z towarami i kupują

płytę "Normalnie tego nie słucham... ale podoba

mi się to co gracie..." (śmiech).

Wasza muzyka jest melodyjna, chwytliwa i

dbacie aby była łatwo przyswajalna przez

ewentualnego słuchacza. Dlaczego w swojej

muzyce preferujecie właśnie takie melodie?

Bardzo dobrze to rozpoznałeś, nasza muzyka

W waszych muzycznych propozycjach jest

też sporo elementów, które znam z progresywnego

metalu lub ambitnego power metalu.

Więc jest w was ambicja aby wasz muzyczny

świat nie był zupełnie przaśny i pospolity?

Słuchamy dużo progresywnej muzyki, ale staramy

się, żeby nasze kompozycje nie były

zbyt skomplikowane. Po pierwsze, ważne jest

dla nas, żeby fan nie potrzebował dwudziestu

odtworzeń, żeby zrozumieć utwór, a po drugie,

musimy być w stanie zagrać to całe gówno

na żywo w przyjemnie brzmiący sposób.

Nie postrzegamy siebie jako zespołu prog-metalowego,

ale lubimy dodawać pewne udoskonalenia

i progresywne elementy. To powinno

pomóc utrzymać zainteresowanie naszymi

kawałkami i nie pozwolić szybko znudzić się

nimi.

Dla ortodoksów - przynajmniej tu w Polsce

- bardzo wielkim problemy są instrumenty

klawiszowe, które w progresywnym metalu

czy melodyjnym power metalu są bardzo

ważnym elementem. U was spełniają też

bardzo ważną rolę ale jak to określiłem w

recenzji waszej EPki "Altered Insanity" brzmią

bardzo syntezatorowo i przypominającej

wręcz uniwersum...

Bądźmy szczerzy, nikt nie lubi pieprzonych

keybordów w metalu. Ja sam wykorzystuję

klawiszowe solówki na koncertach Dream

Theater głównie po to, by się odlać lub sięgnąć

po kolejne świeże piwo. Ale jeśli się dobrze

wsłuchać, to nie ma prawie żadnego zespołu

we współczesnym metalu, który nie

używa podkładów muzycznych do swojej muzyki.

Syntezatory, smyczki itp. tylko sprawiają,

że twoje brzmienie jest jeszcze cięższe, dlatego

jest to dla nas ważny element. Bastian,

nasz wokalista, grał kiedyś na klawiszach na

żywo. Ale kilka lat temu zdecydowaliśmy, że

klawisze powinny być odsunięte w głąb sceny,

żeby mógł być lepszym frontmanem i skupić

się na śpiewaniu. Samplowanie klawiszy jako

podkładów bardzo nam pomogło w występach

scenicznych. Myślę, że nadal jesteśmy

metalowcami i możesz machać głową w rytm

naszych kawałków z klawiszami.

190

HMP: Zacznijmy od takiej kwestii. W Polsce

melodyjny power metal nie cieszy się dużą

popularnością, wręcz często jest dość mocno

atakowany przez maniax, którzy zdecydowanie

wolą ostrzejsze odmiany metalu. Z

mojej obserwacji w Niemczech sytuacja wygląda

z goła inaczej. A może się mylę, i

wśród niemieckich fanów metalu też można

spotkać osoby agresywne wobec melodyjnego

power metalu?

Ralf Nopper: Cześć Michał, ciekawe pytanie,

bez rozgrzewki wprost do celu! Podoba mi się

to. W Niemczech jest wiele dobrych zespołów

w obu kategoriach, ekstremalnych i melodyj-

VANISH

Foto: Vanish

jest bardzo melodyjna, ponieważ sami lubimy

tę formę muzyki. Robimy utwory, które kochamy

i staramy się nie podążać za żadnymi

trendami czy oczekiwaniami. Często zdarza

się, że wyrzucamy prawie gotowe utwory na

krótko przed ich ukończeniem, ponieważ są

one zbyt standardowe lub nie dość melodyjne

jak dla nas. Staramy się pisać hity, które zostają

w uszach. Nic dla nas jako zespołu nie

jest fajniejsze jak to, że na trasie przez cały

dzień perkusista Rage śpiewa refren naszego

"Silence" i totalnie hołubi ten utwór. O to właśnie

chodzi, o pisanie utworów, które zostają

w głowie.

Nie zapominacie o mocy, wasza sekcja oraz

gitary są nawet mocarne ale charakteryzuje

je - przynajmniej obecnie - trochę nowoczesne

brzmienie. Skąd taki wybór?

Moc, to jest to, o co chodzi w naszej muzyce.

Perkusja, bas, klawisze muszą być potężne i

to również pochodzi z gitar. Jestem zwolennikiem

nowoczesnych hi-gainowych brzmień.

Najlepszą rzeczą jest podkręcać gitarę tak głośno,

że trzęsą ci się nogawki spodni, a świetny

riff przyprawia cię o gęsią skórkę. Dla

mnie o to właśnie chodzi w graniu na żywo.

Nie wszystko musi być perfekcyjne, ale musi

wywracać do góry nogami twój obiad w żołądku,

a bas musi rozpierdalać twój mózg, to jest

właśnie rock'n'roll.

Wasze podejście do muzyki bardzo mocno

kojarzą mi się z australijskim zespołem Vanishing

Point, z tymże ich - np. na Metal

Archive - określają jako kapelę grającą progresywny

metal a was jako power metal. Jak

myślicie skąd bierze się ta różnica w postrzeganiu

muzyki waszych kapel?

Myślę, że te porównania pasują do nas całkiem

nieźle. Często jesteśmy umieszczani w

szufladce prog/power, gdzie są Evergrey,

Symphony X, Queensryche, Dream Theater

itd. To oczywiście zaszczyt dla nas być porównywanym

z tak wspaniałymi zespołami.


Nie wiem zbyt wiele o Vanishing Point.

Obiecuję, że wypełnię tę lukę.

Wasze płyty - szczególnie "The Insanity

Abstract" - zdobywają bardzo dobre recenzje.

W wielu z nich zadają sobie pytanie czemu

zespól z tak dobrą muzyką nie potrafi

przebić się na szczyt popularności. Znacie

na to pytanie odpowiedź?

Myślę, że jest to łatwe do wytłumaczenia. Nie

mamy pieniędzy, by konkurować na szczycie.

Nasze wydania są całkowicie finansowane z

naszej własnej kieszeni, z rozwagą inwestujemy

nasze pieniądze. Nasz budżet wydawniczy

to tylko mały kawałek tortu w porównaniu

do zespołów z dużych wytwórni. Myślę,

że rozwijamy się powoli, ale systematycznie.

Wielu waszą muzykę porównuje do dokonań

Brainstorm, Symphorce, Kamelot, Evergrey,

Queensryche, Fates Warning itd. Z resztą

niedawno o tym wspomniałeś. Jak oceniacie

te zestawienia i skąd tak naprawdę czerpiecie

swoje inspiracje?

Jak już mówiłem, są to świetne zespoły, których

sami również lubimy słuchać. Oczywiście,

ich muzyka jest dla nas również inspirująca.

Jednak w zespole mamy bardzo szeroki

wachlarz wpływów muzycznych. Począwszy

od jazzu, popu, rocka, poprzez wszystkie rodzaje

metalu, nawet ekstremalnego metalu.

Myślę, że to również ułatwia nam komponowanie

utworów w bardzo zróżnicowany sposób.

W Vanish wszyscy członkowie zespołu

są zaangażowani w pisanie utworów, co z jednej

strony tworzy napięcie, ale z drugiej strony

tworzy interesującą i kreatywną muzykę

metalową.

Wiele kapel z takim podejściem do twórczości

jak wy, bardzo często korzysta z kreowania

opowiadań, które łączą się w jedną całość.

Czy wasze albumy to tzw. conceptalbumy

czy też każda z kompozycji opowiada

inną historię? Ogólnie o czym traktują

wasze teksty?

Dwa ostatnie i nasz następny album podążają

za koncepcją liryczną. Po ogłoszeniu końca

świata na "Come To Wither" (Massacre Records,

2014) i wycofaniu się w kojący świat

fikcji umysłu na "The Insanity Abstract"

(Fastball, 2017) i "Altered Insanity" (Fastball,

2020) nasz nowy album powróci z bardziej

pozytywnym poglądem na nasze niespokojne

czasy.

Bastian Rose ma bardzo mocny a zarazem

bardzo ciepły głos. Może przesadzę w mojej

opinii ale jest z podobnej półki wokalistów,

co Ralf Scheepers... Generalnie znakomicie

pasuje do waszej muzyki...

Dziękuję za ten komplement. Ralf jest jednym

z najlepszych metalowych wokalistów na

świecie!

Bastian świetnie radzi sobie ze śpiewaniem

i nie potrzebna jest mu jakakolwiek pomoc,

więc czemu na "Altered Insanity" do wspólnego

śpiewania zaprosiliście Tima "Rippera"

Owensa czy wspomnianego Ralfa Scheepersa?

Ideą ostatniego mini-albumu jest przedstawienie

alternatywnych wersji utworów Vanish.

Chcieliśmy, aby nasze utwory zostały

zinterpretowane przez innych wokalistów o

różnych głosach i stylach śpiewania. Najpierw

wpadliśmy na ten pomysł, a potem zadaliśmy

sobie pytanie, które kawałki byłyby do tego

dobre? Zdecydowaliśmy się na ulubiony

utwór fanów z ostatniego albumu "We Become

What We Are" i oczywiście od razu pomyśleliśmy

o jednym z naszych ulubionych

wokalistów, czyli o Timie Ripperze Owensie.

Myślę, że nadał temu utworowi nowy

charakter, mimo, że już wcześniej, kiedy śpiewał

w niej tylko Basti, była to naprawdę dobra

kompozycja, ja jednak wolę jej nową wersję.

Chcieliśmy też mieć na EPce trochę więcej

mrocznych wokali, na szczęście nasz nowy

gitarzysta Ben ma świetny warczący i wrzaskliwy

głos, więc musiał dodać coś do "Disbelief".

"Altered Insanity" to trochę prezent dla

nas i naszych fanów. Płyta jest limitowana do

500 sztuk i zostało ich już tylko kilka. To

również uczciło naszą dwudziestą rocznicę jako

zespołu, w tym europejską trasę z Rage i

Serenity. To był absolutny punkt kulminacyjny

w naszej karierze. Poza tym warczenie

Bena prawdopodobnie powróci na naszym

nowym albumie.

Na tej płycie wśród gości znalazła się też

polska wokalistka Alicja Mroczka. Co skłoniło

was do zaproszenia jej do wspólnego

śpiewania? Jej kariera dopiero się rozpoczyna,

znana jest wąskiemu gronu odbiorców,

więc ciekawi mnie też, gdzie w ogóle o niej

usłyszeliście?

Od dłuższego czasu szukaliśmy wokalistki,

która mogłaby zaśpiewać na "Altered Insanity".

Mieliśmy wiele pomysłów, ale nie chcieliśmy

typowego czystego kobiecego głosu,

bardziej prawdziwego rockowego głosu. Alicję

znalazłem na Facebooku znajomego. Był

tam filmik z akustycznym zespołem, na którym

śpiewała. Od razu było wiadomo, że to

jest ta właściwa osoba. Wysłałem go kolegom

z zespołu, wszyscy byliśmy zachwyceni i tak

jedno pociągnęło za sobą drugie. Oprócz super

głosu, jest też absolutnie super sympatyczną

osobą, która chętnie wzniesie kieliszek i

poimprezuje z tobą, tak jak my to lubimy.

Kochamy naszych polskich sąsiadów

(śmiech).

Wasze płyty "Come to Wither" i "The Insanity

Abstract" wydały wytwórnie Massacre

i Fastball Music. Obie płyty zdobyły

jakąś tam popularność, więc czemu do tej

pory, któraś z nich nie podjęła się ponownego

wydania waszego pierwszego albumu

"Separated from Today", swego czasu wydany

przez was i wytłoczony na CD-rach?

Nie chcemy. "Separated from Today" jest

bardzo stary i nie reprezentuje tego, czym

Vanish jest dzisiaj, to naprawdę coś dla zagorzałych

fanów naszego zespołu.

Z moich obserwacji wynika, że z progresywnego

metalu lub ambitnego power metalu

najbardziej powodzi się Dream Theater. Reszta

kapel z tej sceny, nawet te, co zdobędą

jakąś popularność, muszą wałczyć o swoje

utrzymanie. Z drugiej strony daje to swobodę

muzykom, którzy mogą pracować nad

materiałami na kolejne albumy tyle czasu ile

potrzebują. Myślę, że z tej możliwości wy

też korzystacie, czy jednak nie obawiacie się,

że zbyt długie okresy czasu między płytami

utrudniają promocję zespołu? Na kiedy planujecie

wydanie następcy "The Insanity

Abstract"?

Masz rację w tej kwestii. Większość "profesjonalnych"

kapel nie może żyć z samego zespołu.

W Vanish wszyscy mamy dobre prace, ale

oczywiście musimy zarabiać pieniądze również

na muzyce, żeby sfinansować nowe płyty,

LP, koszulki i trasy koncertowe. Od czasu

Corony nasza sprzedaż całkowicie się załamała

i wiele zarezerwowanych koncertów zostało

odwołanych lub przełożonych. Nie idzie

nam źle, wszyscy mamy swoje prace, więc

narzekamy na wysokim poziomie. Jednak jest

wiele osób w branży muzycznej, które radzą

sobie bardzo kiepsko, wszyscy technicy, ręce

do pracy, promotorzy, kluby, itd. Nie mam

pojęcia ile to gówno będzie dalej trwać.

Miejmy nadzieję, że ludzie w końcu to zrozumieją

i będą chodzić na koncerty, wspierać

lokalne kluby, a także kupować albumy i

koszulki bezpośrednio od zespołu, po prostu

potrzebujemy tych pieniędzy na wydawanie

nowej muzyki. Streaming nie pomaga w zdobywaniu

pieniędzy, używaj Spotify do odkrywania

nowych zespołów, ale potem kupuj ich

wydawnictwa, jeśli chcesz, żeby nadal tworzyli

muzykę. Nasz nowy album jest już

skomponowany, wszystkie utwory są skończone

i nagramy go na początku 2021 roku.

Wypuścimy go razem z większą trasą koncertową,

kiedy pandemia Covid 19 dobiegnie

końca. Mam nadzieję, że stanie się to na początku

2022 roku. Nowe kompozycje są niesamowite,

nie mogę się doczekać, kiedy zagramy

je na scenie!

Z tej sytuacji wynika też postawa muzyków

tej sceny, dla których bardziej liczy się sama

muzyka, jej jakość a nie walory komercyjne.

To też chyba wyjaśnia czemu na tej scenie

jest tak wiele formacji i tak długo na niej się

utrzymują. Wolność artystyczna to ciągle

wartość sama w sobie?

To zdecydowanie dla nas. Nie stawiamy na

pierwszym miejscu sukcesu komercyjnego, ale

muzykę. Dlatego wydajemy nowy album tylko

co kilka lat, chodzi o dostarczenie dobrej

jakości. Nie dajemy się naciskać wytwórniom

czy agencjom. Od Vanish można oczekiwać

tylko dobrych płyt, w które włożono dużo

kreatywności, czasu, pasji, krwi i serca. To

zdecydowanie słychać. Wielkie dzięki za interesujący

wywiad Michał! Życzę Ci wielu sukcesów,

a Twoim czytelnikom dobrej zabawy

z magazynem. I nie zapominajcie, jedzcie warzywa,

bądźcie życzliwi dla starszych ludzi,

myjcie regularnie swoje brudne części ciała,

bądźcie zdrowi i słuchajcie Vanish!

Michał Mazur,

Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz,

Kacper Hawryluk

VANISH 191


już szczepionkę. Jak to wygląda w Polsce?

Współczesny rock to nic ekscytującego

Bobby Jarzombek to człowiek legenda, przynajmniej w środowisku perkusyjnym.

Występował z Spastic Ink, Riot, Halfordem czy obecnie, z prog metalowym

Fates Warning. Nowa płyta tego zespołu ukazała się w połowie zeszłego

roku, jednak jeżeli wam ona umknęła, macie możliwość nadrobienia tej straty,

przy lekturze niniejszego wywiadu.

HMP: Minęło sporo czasu od wydania poprzedniej

płyty Fates Warning. Co wpłynęło

na tak długą przerwę?

Bobby Jarzombek: Z mojej perspektywy wygląda

to nieco inaczej. Po wydaniu poprzedniej

płyty bardzo intensywnie koncertowaliśmy,

zarówno w Europie i w Stanach. Po jakimś

czasie wróciliśmy do Europy, aby nagrać

album koncertowy "Live Over Europe".

Każdy z nas ma też inne zajęcia - projekty,

którym poświęcamy trochę czasu. Nie wydaje

mi się, że minęło aż tak wiele czasu pomiędzy

płytami. Po wydaniu "Theories Of

Flight", scenariusz był podobny do wcześniejszych.

Zagraliśmy serię koncertów promujących,

a po ich zakończeniu przyszedł

czas na standardowe pytanie: czy chcemy

rozmawiać o nowej płycie? A może wolimy

poczekać i porozmawiać o niej, jak przyjdzie

odpowiednia pora? Możliwe, że tym razem

Ciekawe, że o to pytasz. Gdy pracujesz nad

czymś tak długo jak my, naturalnym jest, że

po skończeniu nie mamy ochoty wybiegać w

przyszłość i brać się za następny album. W

tym momencie, nikt tak naprawdę nie wie co

będzie dalej. Stan, w jakim znajduje się w

obecnie świat również nie napawa optymizmem.

Możemy zajmować się tylko jednym

albumem w danej chwili, skupiamy się więc

na tym, który wydaliśmy. Musimy to jakoś

przeczekać i zobaczymy co będzie się działo.

Mam nadzieję na granie koncertów. Płyta

jest dostępna już jakieś pół roku, a nie udało

nam się do tej pory zagrać ani jednego prawdziwego

występu.

Domyślam się, że pandemia musiała nieźle

pokrzyżować wam tegoroczne plany. Jak się

w tym odnajdujesz?

Jest ciężko. Nie wiem jak wygląda sytuacja w

Mamy szczepienia, ale idą bardzo wolno.

Wygląda, że grupa w której się znajduję,

zostanie zaszczepiona nie wcześniej niż w

przyszłym roku.

No nieźle. W Stanach idzie to chyba nieco

szybciej. Wiem, że trzeba przyjąć dwie dawki

szczepionki. Mój ojciec jedną już dostał, właśnie

czeka na drugą. Myślę, że nie będziemy

czekać całego roku na efekty. Ale z drugiej

strony, któż to może tak naprawdę wiedzieć?

Na ile skuteczne okażą się szczepienia? Póki

co mam zaplanowaną trasę z zespołem Sebastiana

Bacha na maj, czerwiec i lipiec. Wydaje

mi się jednak, że jest bardzo mało prawdopodobne,

aby koncerty rzeczywiście się

odbyły. Może uda nam się dać jakieś pojedyncze

sztuki. Z drugiej strony, może nie być

szans nawet na to. Jest w nas mnóstwo niepewności.

Trasa miałaby się odbyć za kilka

miesięcy, a i tak nie wiemy czy w ogóle będzie

z czym jechać.

Niektórzy wykorzystują przymusowe siedzenie

w domu na więcej ćwiczeń, tworzenie

nowej muzyki czy inne rzeczy, na które

na co dzień brakuje im czasu. Jak to wygląda

w twoim przypadku?

Mam podobnie. Kiedy nie jestem w trasie

albo nie pracuję z innymi zespołami, ogarniam

więcej typowo domowych spraw. Zajmuję

się ogrodem, wykonuję remonty, drobne naprawy

i tym podobne. Moja żona jest zadowolona,

bo jestem w domu i mogę się nim

zająć. (śmiech) Nie musi się martwić tym, że

opuszczę ją na dwa miesiące z powodu koncertów.

Ja też się cieszę, że mogę sobie popracować

w ogrodzie. Z drugiej strony, pracuję

nad kilkoma projektami jako muzyk sesyjny.

Czasami są to pojedyncze kawałki,

czasem coś więcej. Pracuję więcej w swoim

domowym studiu. Ludzie mają wobec ciebie

oczekiwania - jeżeli jesteś muzykiem, to siedząc

w domu powinieneś tworzyć coś nowego.

Poddaję się temu, przynajmniej w pewnym

stopniu. Nie mówię, że jest to dominujące

uczucie, w końcu ogródek też czeka,

aby się nim zająć.

pojawiło się w nas pewne wahanie. W końcu

zebraliśmy się jednak do tego wszystkiego

raz jeszcze. Fates Warning gra bardzo złożoną

muzykę i ten materiał nie jest łatwy w

ograniu. Nie tworzymy utworu w kilka dni,

wszystko trwa zdecydowanie dłużej.

Dwa lata temu rozmawiałem z Rayem

Alderem (wokalista Fates Warning - przyp.

red.), przy okazji jego solowego albumu.

Zapytałem o nowy album Fates Warning i

odniosłem wrażenie, że Ray nie był pewien,

czy ten w ogóle powstanie. Album wyszedł,

ale gdy połączę jego słowa z tytułem "Long

Day Good Night" albo treścią ostatniego

kawałka, zatytułowanego zresztą "The

Last Song", wyłania się z tego niepokojący

obraz przyszłości zespołu.

Polsce. Z jakiego miasta dzwonisz?

Foto: Fates Warning

Z Wrocławia.

Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że mogłem

kiedyś być w okolicy. Ale wracając do

tematu, nie dzieje się zbyt dobrze. Wielu ludzi

musi zamykać swoje interesy. Ludzie robią

dużo większe zapasy w supermarketach i

sklepach spożywczych, jedzą głównie w domu.

Mało kto chodzi do restauracji, o ile te

są otwarte. Oblężenie przeżywają sklepy z alkoholem,

ludzie siedzą i piją w domach. Muzycy

również są w trudnej sytuacji. Zawód

ten polega, w dużej mierze, na występowaniu

przed publicznością a na to nie ma szans.

Tak po prostu jest, musimy sobie jakoś z tym

radzić. Mam nadzieję, że wszystko się ułoży

i wróci do kontroli. Niektórzy ludzie dostają

Występowałeś z całym mnóstwem różnych

zespołów i artystów. Jak na przykład wspominasz

współpracę z Robem Halfordem?

Doskonale. (śmiech) Gdy stawiłem się na

przesłuchanie do zespołu Roba, nie miałem

pojęcia co z tego wyjdzie. Nie wiedziałem,

jakim jest człowiekiem ani czy współpracuje

się z nim łatwo czy wręcz przeciwnie. Bałem

się, że może okazać się dupkiem. Teraz mogę

powiedzieć, że ze wszystkich artystów z którymi

występowałem, Rob jest zdecydowanie

najlepszym we współpracy. Pozwolił mi grać

to, co uważałem, że będzie pasować do danego

kawałka. Jeżeli następowała jakaś wtopa

na scenie, nigdy nie winił o to kogoś innego

niż samego siebie. Jest po prostu świetnym

gościem. Podzielę się historią z czasu

nagrywania "Resurrection" (pierwszy album

zespołu Halford - przyp. red.). Pod koniec

utworu tytułowego jest taka część refrenu,

podczas której gram szesnastkami na hi-hatcie.

Po chwili tempo się zmienia. Zapytałem

go, jak mam grać: czy chce tam mieć triole

czy równe szesnastki. Poprosił o zagranie tak

i tak, a potem odpowiedział: rób co uważasz,

192

FATES WARNING


że będzie dobre. Myślałem, że będzie mi coś

narzucał, jednak nigdy nic takiego nie miało

miejsca. Świetnie wspominam duże koncerty,

takie jak Rock In Rio, Madison Square

Garden czy Red Rocks. Kilka razy byliśmy

w Japonii, gdzie również świetnie spędziliśmy

czas. Uwielbiałem grać w jego zespole.

Jak się zaczęła twoja przygoda z perkusją?

Mam dwóch braci, jeden jest starszy, drugi

młodszy. Będąc dzieciakami słuchaliśmy dużo

radia i lecących w nim rockowych hitów.

Zaczęliśmy się interesować muzyką i kupować

single ze znanymi z radia kawałkami.

Wykazaliśmy zainteresowanie graniem i nasza

mama wspomniała, że mogłaby kupić na

święta mały zestaw perkusyjny i elektryczne

organy. W sumie były to bardziej zabawki, a

nie użyteczne instrumenty. Podczas Wigilii,

mój młodszy brat, który już wcześniej miał

jakąś książeczkę z melodiami, pogrywał jakieś

proste świąteczne piosenki. W ciągu kilku

dni zaczął robić naprawdę spore postępy.

Wraz ze starszym bratem zainteresowaliśmy

się perkusją, ale nie byliśmy jakość szczególnie

wkręceni. Z jakiegoś powodu mama zapytała

mnie, czy nie chciałbym zacząć lekcji gry

na bębnach. Nie byłem pewien, ale odpowiedziałem,

że, może i chciałbym. Tak to się

zaczęło. Na początku uczyłem się tylko grania

na werblu i czytania nut. Po pewnym czasie

zapragnęliśmy grać z braćmi razem. Dostaliśmy

też nieco lepsze instrumenty. Słuchaliśmy

wtedy Rush, Kiss, Scorpions,

Aerosmith i innych zespołów hard rockowych.

Uzmysłowiło nam to, że gitara jest

ważniejszym instrumentem niż organy, przynajmniej

w takiej muzyce. Mój brat zaczął

grać na gitarze, a ja zacząłem podchodzić do

perkusji bardziej poważnie. Staraliśmy się

być jak nasi bohaterowie, uczyliśmy się kawałków,

których sami słuchaliśmy.

Który z zespołów w których grałeś, uważasz

za przełomowy dla swojego rozwoju?

Riot czy może jeszcze wcześniej, Juggernaut?

Jestem zaskoczony, że w ogóle kojarzysz Juggernaut.

To pierwszy zespół, z którym nagrywałem

- mieliśmy kontrakt z Metal Blade

Records. Tak naprawdę, to nigdy nie udało

nam się zaistnieć poza stanem Teksas. W sumie

zagraliśmy może dziesięć czy piętnaście

koncertów, nie było to więc nic wielkiego.

Jeżeli byłeś naprawdę wkręconym fanem

heavy metalu, to mogłeś się postarać i dostać

gdzieś nasze nagrania. Riot działał na dużo

większą skalę. Przede wszystkim, wydawała

nas duża wytwórnia. Album "Thundersteel"

ukazał się nakładem CBS. Wtedy nawet nie

zdawaliśmy sobie sprawy, jakim stał się

hitem. Nie było internetu, wiedzieliśmy tylko,

że płyta jest dostępna w sklepach i ludzie

w Niemczech, Polsce czy w Japonii mogą ją

kupić. Gdy przyjeżdżaliśmy do tych krajów,

okazało się, że ludzie znają utwory. To było

interesujące doświadczenie.

Wspomniałeś o słuchaniu Rush z braćmi.

Muszę zapytać o Neila Pearta. Przed wywiadem

znalazłem gdzieś film z koncertu

zespołu Sebastiana Bacha, podczas którego

gracie przeróbkę utworu "Tom Sawyer" tej

grupy. Zdaje się, że Neil był dla ciebie

ważnym muzykiem?

Foto: Fates Warning

Neil był wielki! To dla mnie najważniejsza

postać, jeżeli rozmawiamy o perkusistach.

Chcę oddać mu hołd, planowałem wrzucić

do sieci jakiś jego kawałek. Miałem nadzieję

zrobić to w rocznicę jego śmierci, ale przegapiłem

tę datę. Może jeszcze jednak coś w

tym stylu zrobię. Neil miał na mnie tak duży

wpływ, że nie sposób tego przeoczyć. Był

kimś wybitnym, odcisnął piętno na całym

pokoleniu muzyków. Mam na myśli ludzi

takich jak Mark Zonder (były bębniarz

Fates Warning - przyp. red.), Scott Rockenfield

czy Mike Portnoy. Sposób, w jaki konstruował

swoje partie w obrębie utworu, był

czymś wspaniałym i słychać to w grze każdego

z nas. Jeśli chodzi o wykonanie "Tom

Sawyer", zabawna historia, ale zagraliśmy to

właściwie przez przypadek. Mieliśmy odbyć

dwa koncerty w Kanadzie, przyjechaliśmy

tylko na nie. Sebastian w trakcie próby

dźwięku uznał, że fajnie będzie zagrać "Tom

Sawyer" w środku kawałka "Monkey Business".

Pomyślałem, że żartuje, tym bardziej,

że nie ćwiczyłem tego od lat. Wcześniej i tak

nie grałem go poprawnie. Ale zostaliśmy przy

tej decyzji. Potem numer wszedł do naszego

repertuaru również podczas innych koncertów.

Lubimy czasem zabawić się w taki

sposób.

Oglądałem twoje instruktażowe wideo,

"Performance & Technique". Odniosłem

wrażenie, że aby wznieść się na taki

poziom, musiałeś dokonać wielu poświęceń

w innych sferach życia. Zastanawiasz się

czasem, czy czegoś przy tym nie straciłeś?

Każdy kto chce zostać muzykiem musi

ponieść wiele poświęceń. Ćwiczenia zajmują

mnóstwo godzin, które spędzasz na rozwoju

rzemiosła. Musiałem swoje odbębnić, zwłaszcza

w młodości. Teraz nie ćwiczę już za

bardzo, chyba, że pracuję nad jakimś konkretnym

projektem. Jednak w młodości siedziałem

za stołkiem każdego dnia. Zdobywałem

ten instrument! Wypróbowywałem nowe

pomysły, ciągle starałem się odkrywać coś

innego. Już tego nie robię, bo po prostu nie

mam czasu. W sumie to nie uważam, że

musiałem coś poświęcić. Uwielbiałem grać na

bębnach. Robię to już od trzydziestu lat.

Pamiętam, że czasem żona chciała iść ze mną

do zoo albo do kina, ale odmawiałem, bo

ćwiczyłem. Patrząc wstecz wydaje mi się, że

było to trochę samolubne. Opłacało się jednak,

gdyż jestem dziś dokładnie takim perkusistą,

jakim chciałem być. Nie ulega jednak

wątpliwości, że musiałem włożyć w to mnóstwo

pracy. Moje wideo szkoleniowe powstało

pomiędzy albumami Halforda. Po zakończeniu

trasy koncertowej uznałem, że

jestem już trochę bardziej rozpoznawalny, w

końcu grałem z kimś, kto jest ikoną. Zawsze

lubiłem oglądać podobne filmy innych

perkusistów. Miałem kolegę, który kompletował

sprzęt do nowego studia telewizyjnego.

Miał kamerę za sto tysięcy dolarów i pomyślałem,

że możemy wykorzystać ten sprzęt

do mojego wideo. Oczywiście, dzisiaj możesz

zrobić coś podobnego dużo tańszym sprzętem,

kamerą przenośnią czy czymś podobnym.

Nagrałem kilka utworów i solówek, a

wydaniem tego zainteresował się Warner.

Dziś uważam, że to najlepsze co mogłem zrobić

dla swojej kariery. Wydałem to jako osobisty

projekt, nie musiałem podążać za jakimś

liderem i grać cudzych kawałków. To

było moje, od początku do końca i jestem z

tego bardzo dumny. Wiem, że ludzie oglądają

to do dzisiaj.

Kolejne pytanie również dotyczyć będzie

perkusji. Jak postrzegasz przyszłość tego

instrumentu, w kontekście tego, że w muzyce

popularnej coraz częściej korzysta się z

sampli? Nawet w produkcjach metalowych,

perkusja często jest triggerowana, co

przekłada się na jej nienaturalne brzmienie.

Trudne pytanie, na które nie znam odpowiedzi.

Nie słucham współczesnej muzyki i

nie za bardzo wiem, co się w niej dzieje. W

tradycyjnym hard rocku i heavy metalu

bębny zawsze będą bardzo ważnym i żywotnym

elementem muzyki. Napędzają takie

granie. Osobiście, nie podoba mi się to, jak

teraz nagrywa się metal. Myślę, że ta muzyka

nie brzmi dziś dobrze. Nie podoba mi się

produkcja, gdyż jest zbyt przetworzona. Nic

nie brzmi autentycznie. Nie będę słuchał

takich rzeczy. Odpalam czasem radio, w których

nadawane są nowe kawałki metalowe.

Wszystkie brzmią dla mnie tak samo. Uważam,

że to źle i mam nadzieję, że trend się

zmieni. Myślę, że ludziom znudzi się takie

brzmienie i zechcą słuchać prawdziwych,

FATES WARNING 193


akustycznych bębnów. Jeszcze gorzej we

współczesnej muzyce jest z gitarami. Nie

słyszę już w niej gitar i wydaje mi się to dziwaczne.

Zawsze uważałem, że gdy wybierasz

się na koncert, to chcesz słyszeć prawdziwego

perkusistę, prawdziwą gitarę i tak dalej. Wtedy

dźwięk jest potężny i coś znaczy. Na żywo

instrumenty wchodzą ze sobą w interakcją, i

to daje mnóstwo frajdy. Nie słychać tego w

nagraniach radiowych.

Mam podobne obserwacje. Z drugiej strony,

pojawia się sporo zespołów stawiających

na brzmienie retro. Swego czasu,

można było zaobserwować nawet taką

modę.

Mam wrażenie, że żyję w pewnej bańce.

Wiem, co lubię i co znam. Pewnie dlatego nie

rozumiem współczesnej muzyki rockowej.

Nie wiem nawet, czy powinno się ją w ten

sposób nazywać. Jestem od niej tak daleko,

jak to tylko możliwe. Fates Warning nie jest

zespołem, który byłby ważny dla tych ludzi.

Nawet nie znają tej nazwy. Nie raz podczas

podróży samolotem rozmawiałem z ludźmi,

którzy mają około trzydziestu lat, mówią, że

lubią muzykę rockową, ale gdy wspominam,

że występuję z Sebastianem Bachem, to nie

mają pojęcia o kim mowa. Myślę, że to będzie

się pogłębiać, pokolenia będą coraz

mniej zainteresowane rockiem. Nie, żebym

się tym jakoś bardzo przejmował, ale jest to

dziwne. Nie jestem zbyt wielkim fanem Led

Zeppelin czy innych klasycznych kapel tego

typu, ale ich muzyka jest grana w radiu każdego

dnia. Muzyka tamtych lat przetrwała i

będzie trwała. Nie sądzę, aby za dwadzieścia

lat dzieciaki słuchały Imagine Dragons czy

podobnych kapel. One po prostu nie są dobre.

Próbowałem tego słuchać, ale brakuje

tam dobrych melodii, granie nie jest prawdziwe,

nie ma w tym nic ekscytującego. Przynajmniej

dla mnie, ale może po prostu to ja się

mylę.

Igor Waniurski

HMP: 27 listopada 2020 roku wydaliście

najnowszy album "Stand Your Ground", co

Was zainspirowało przy wyborze tytułu?

Michael Müller: Zasadniczo oznacza to... w

przeszłości wiele osób z branży muzycznej

mówiło nam, co powinniśmy robić, a czego

nie. Ale nie obchodzi nas, co mówią. Kochamy

robić to, co robimy. Kochamy muzykę,

którą gramy i trzymamy się jej. Nie poddajemy

się, stawiamy na swoim, bez względu na

to, co pojawia się na naszej drodze.

Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Stand

Your Ground"? Czy wszyscy dodali coś od

siebie, czy był tylko jeden lider?

Bodo Stricker: W większości utwory zaczynają

się od pomysłów Petera (Peter Östros -

przyp. red.), który wysyła każdemu małe demo.

Następnie omawiamy części, strukturę

utworu itp. Więc każdy coś małego dorzuca.

Po raz pierwszy kilka utworów mogliśmy także

napisać wspólnie jako zespół w tym samym

pomieszczeniu, co nie jest takie łatwe

mieszkając w różnych krajach.

Czy mieliście jakieś problemy ze współpracą?

Bodo Stricker: W ogóle, ponieważ jesteśmy

przyzwyczajeni do pracy w ten sposób. Od

lat przesyłamy pomysły i pliki w tę i z powrotem,

więc udoskonaliliśmy ten przepływ pracy,

gdyż wszyscy właściwie pracowali nad

utworami na swoich komputerach w domu.

Kto pisze teksty? Czy są one oparte na Waszych

osobistych doświadczeniach, obecnej

sytuacji, jak w "Lost In Confusion"? Co

jeszcze Was inspiruje?

Michael Müller: Zwykle większość tekstów

pisze Johan (Johan Fahlberg - przyp. red.) i

Masa (Masa Eto - przyp. red.). Tym razem

zrobiliśmy to trochę inaczej. Na pokładzie

był nasz przyjaciel Johnny Lindberg. Johnny

jest naszym dobrym przyjacielem i wiedzieliśmy,

że zajmuje się pisaniem, pisze

wszystko od książek po teksty piosenek. Najpierw

napisał teksty do jednego czy dwóch

utworów. Wszyscy uważaliśmy, że wyszły

świetnie, więc po prostu poprosiliśmy Johnny'ego

o napisanie całego albumu i nie wahał

się. Jesteśmy bardzo zadowoleni z jego pracy

nad "Stand Your Ground". "Lost in Confusion"

został napisany w czasie, gdy zamieszanie

na świecie było nieuchronne, a pandemia

rozprzestrzeniła się. Chodzi o ogólne poczucie

braku wiedzy, co myśleć, w co wierzyć

i kogo słuchać. Podobnie jak to było na

świecie kilka miesięcy temu. Chodzi także o

istotność samodzielnego myślenia, odwoływania

się do rozsądku i tego, żeby nie zawsze

podążać śladami większości.

Thomas Ewerhard stworzył okładkę, która

przedstawia gladiatora. Czy ma on jakieś

znaczenie symboliczne?

Michael Müller: Johan (Johan Fahlberg,

wokal) wpadł na pomysł Gladiatora, gdyż

stanowi on synonim siły woli i asertywności.

Thomas odniósł się do jego pomysłu i wykonał

projekt okładki. Thomas jest bardzo

utalentowanym facetem i po prostu kochamy

jego prace. Dokładnie wie, czego szukamy.

Współpracujemy z nim od 2005 roku.

Jaded Heart istnieje i wydaje albumy od 30

lat. Czy po tylu latach bycia na scenie

Wasze pomysły jeszcze się nie wyczerpały?

Jaki jest Wasz "przepis" na sukces, że zespół

nadal istnieje i tworzy muzykę?

Bodo Stricker: Kochamy to, co robimy!

Lubimy pisać nowe utwory i oczywiście grać

na żywo. Świetnie razem pracujemy jako całość.

Wszyscy pracujemy nad tym samym celem.

Nigdy nie spieraliśmy się o kierunek, w

którym chcieliśmy, aby nasza muzyka podążała,

więc jest to dla nas łatwe i przyjemne,

żeby dalej działać.

Jakie zespoły wpłynęły na Wasz gust muzyczny?

Bodo Stricker: Szczerze mówiąc, jest ich

całkiem sporo z dużą różnorodnością stylów.

Ponieważ jestem najmłodszy w zespole, moje

inspiracje różnią się od inspiracji tych, którzy

dorastali w hard rocku lat 80-tych. Moje inspiracje

sięgają od Stinga, poprzez grupę Primus

(amerykański zespół wykonujący metal

alternatywny z wpływami funky, heavy metalu

i rocka - przyp. red.) do Meshuggah

(szwedzki zespół wykonujący dient, progresywny

metal - przyp. red.), ale bez wątpienia

nie można tego wszystkiego włączyć do

muzyki Jaded Heart.

Michael Müller: U mnie to samo. Uwielbiam

dobry pop lub soul w takim samym

stopniu jak thrash metal i hard rock.

Jak wytwórnia płytowa (Massacre Records)

wpływa na Waszą pracę? Czy możecie

cieszyć się pełną swobodą artystyczną?

Bodo Stricker: To, co słyszysz, to w stu procentach

my. Decydujemy, co chcemy robić i

jak będziemy brzmieć. Szczerze mówiąc, myślę,

że nie zadziałałoby to w żaden inny sposób.

Jako artysta musisz mieć możliwość, aby

Twoje kreatywne myśli płynęły bez ingerencji

z zewnątrz.

Co Twoim zdaniem odróżnia "Stand Your

Ground" od innych Waszych dzieł? Z pewnością

jedną z różnic jest to, że na nowym

albumie nie usłyszymy instrumentów klawiszowych.

Dlaczego zdecydowaliście się z

nich zrezygnować?

Bodo Stricker: Myślę, że jest bardziej surowy

i bezpośredni w porównaniu do naszych

starszych dzieł. Od lat nie mieliśmy w zespole

klawiszowca, więc logicznym krokiem było

wreszcie zrobienie albumu bez klawiszy. Posiadanie

dwóch niesamowitych gitarzystów w

zespole daje nam wiele możliwości i nie sądzę,

aby ktokolwiek tęsknił za instrumentami

klawiszowymi. Przez lata były jedynie dodatkiem

i od dłuższego czasu nie dominowały

w brzmieniu Jaded Heart.

Czy jesteście zadowoleni z opinii na temat

Waszego nowego albumu?

Bodo Stricker: Absolutnie! Opinie były niesamowite

i jesteśmy bardzo dumni z tego nowego

albumu. Myślę, że naprawdę można

powiedzieć, jak zespół ewoluował, odnalazł

swoje brzmienie i styl. Myślę, że ludzie mogą

powiedzieć, że to naprawdę my, dlatego recenzje

są bardzo dobre.

Jak radzicie sobie z krytyką? Jaki wpływ ma

krytyka na Waszą pracę (jeśli w ogóle)?

Bodo Stricker: Po tak długim byciu w

194

FATES WARNING


cieszymy się wzajemnym towarzystwem.

Wiadomo, nie zawsze we wszystkim się zgadzamy

i każdy ma swoje dziwactwa itp., ale

ogólnie jest bardzo łatwo i przyjemnie.

Jaded Heart to w stu procentach my

Jaded Heart to niemiecki zespół od ponad 30 lat grający melodyjny hard

rock balansujący na granicy heavy metalu. Grupa swoją pierwszą płytę pt.: "Inside

Out" wydała w 1994 roku. 27 listopada 2020 roku Jaded Heart w składzie: Johan

Fahlberg (wokal), Michael Müller (gitara basowa), Peter Östros (gitara), Bodo

Stricker (perkusja), Masa Eto (gitara), wydało swój czternasty album studyjny

zatytułowany "Stand Your Ground". O nowym albumie i nie tylko opowiedzieli

nam członkowie zespołu. Zapraszam do lektury.

Ciekawi mnie, co robicie oprócz tworzenia

muzyki?

Bodo Stricker: Pracuję jako niezależny grafik

i tłumacz. Musisz mieć pewność, że pieniądze

na opłacenie rachunków wpłyną, nawet

jeśli nie jesteś w trasie koncertowej. Z

uwagi na to, że głównym dochodem zespołu

są koncerty i sprzedaż gadżetów, nie zarobisz

dużo pieniędzy, jeśli nie będziesz w trasie.

Podczas obecnej pandemii jestem szczególnie

wdzięczny, że nie muszę polegać na pieniądzach

pochodzących jedynie z muzyki… nie

byłoby to możliwe.

branży, nie sądzę, żebyś tak bardzo przejmował

się krytyką i negatywnymi recenzjami.

Kiedyś denerwowało mnie, gdy ktoś nie lubił

naszej pracy. Teraz myślę tylko… cóż, to tylko

jedna opinia, nie wszystkim wszystko musi

się podobać… i to jest w porządku. Nie

możesz zadowolić każdego. Niektórzy ludzie

kochają nasze nowe brzmienie, inni chcą, żeby

wrócił stary "hard rock" Jaded Heart...

Zastanawiam się, czy macie swój ulubiony

utwór na albumie, który ma dla was szczególne

znaczenie?

Michael Müller: Szczerze mówiąc uwielbiam

wszystkie utwory, ponieważ spędziłem

dużo czasu nagrywając je. Myślę, że "Kill

Your Masters" to bardzo wyjątkowy utwór,

ponieważ reprezentuje muzyczny kierunek

Jaded Heart.

Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy

zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?

Bodo Stricker: Oczywiście teraz to nie jest

dobry moment, gdy Covid praktycznie zabija

świat muzyki na żywo. Wydaje mi się, że

kariera muzyczna i zarabianie na życie jest

obecnie trudniejsze niż kiedykolwiek… w tej

chwili nie radziłbym tego… jednakże, jeśli

jest Twoje marzenie, zrób to! Po prostu nie

oczekuj, że będzie łatwo, bez względu na to,

jak dobry lub utalentowany jesteś...

Co Waszym zdaniem odróżnia Jaded

Heart od innych hard rockowych i heavy

metalowych zespołów?

Michael Müller: Dobre pytanie… Może to,

że jesteśmy przyjaciółmi na całe życie, a nie

tylko kolejnym projektem? A może to, że nadal

gramy muzykę, którą lubimy, ponieważ

sprawia nam to dużą przyjemność? Nie

wiem, (śmiech)...

Czy jest coś, czego żałujecie lub chcielibyście

zmienić w swojej muzycznej karierze?

Michael Müller: Właściwie to nie. Oczywiście

w przeszłości mieliśmy tu i tam pewne

problemy, ale generalnie nadal tu jesteśmy

po tych wszystkich latach. Więc najwyraźniej

w przeszłości podjęliśmy kilka dobrych decyzji…

Jak sobie radzicie z obecną sytuacją epidemiczną?

Brakuje Wam występów na żywo?

Bodo Stricker: Oczywiście brakuje nam grania

na żywo! Szczególnie w związku z

wydaniem nowego albumu... chcesz, żeby ludzie

usłyszeli nowy materiał na żywo i zobaczyć

ich reakcje. Mentalnie trudno jest nie być

w stanie wyjść tam i robić tego, co kochasz.

Foto: Jaded Heart

Czy jest jakiś koncert, który był dla Was

szczególnie pamiętny?

Bodo Stricker: Myślę, że moja pierwsza trasa

koncertowa z Jaded Heart w Hiszpanii.

To był ogień, a fani byli niesamowici. Naprawdę

nie spodziewałem się zbyt wiele, jadąc

tam po raz pierwszy i zachwyciła mnie pasja

i miłość, jaką nasi przyjaciele w Hiszpanii

mają do naszej muzyki.

Oprócz umiejętności muzycznych duże

znaczenie dla bycia członkiem zespołu ma

również charakter człowieka, ponieważ

wszyscy muszą spędzać dużo czasu razem

na trasach koncertowych. Jak to wygląda w

Jaded Heart? Czy wszyscy dobrze się dogadujecie?

Czy jesteście też przyjaciółmi

poza sceną?

Bodo Stricker: Pracujemy i koncertujemy

razem od lat, więc znaleźliśmy sposoby, aby

wszystko było przyjemne i płynne, na tyle,

na ile potrafimy. Każdy w zespole jest fajny i

spotykamy się także poza sceną (oczywiście

jak tylko jest to możliwe, mieszkając w

różnych krajach). Jesteśmy zgraną grupą i

Jakie są Wasze plany na przyszłość? Czy

są jakieś marzenia, które chcielibyście spełnić?

Bodo Stricker: Być znowu w trasie koncertowej!

Zawsze chcieliśmy wrócić do Japonii i

tam koncertować. Mamy bardzo oddaną bazę

fanów i fanklub w Japonii, więc byłoby

wspaniale zagrać tam ponownie. Niestety to

nie jest takie proste i kosztuje dużo pieniędzy,

ale pracujemy nad tym i mamy nadzieję,

że będzie to możliwe.

Czy chcielibyście powiedzieć coś swoim fanom

w Polsce?

Bodo Stricker: Jesteście niesamowici, dziękujemy

Wam za wsparcie! Mamy nadzieję,

że w przyszłości będziemy mogli przyjechać

do Polski, aby grać dla Was i wspólnie celebrować

muzykę!

Bardzo dziękuję za poświęcony czas i życzę

wszystkiego dobrego na przyszłość, szczególnie

zdrowia w tych trudnych czasach.

Simona Dworska

JADED HEART 195


Lords of Black, czyli oldschoolowy tandem gitarowo-głosowy

Lords of Black to hiszpański zespół założony w Madrycie w 2014 roku

przez gitarzystę Tony'ego Hernando i wokalistę Ronniego Romero. Obecnie w zespole

grają również basista Dani Criado i perkusista Jo Nunez. Lords Of Black

tworzy muzykę z pogranicza hard rocka, heavy metalu, metalu progresywnego i

metalu symfonicznego. Do chwili obecnej grupa wydała cztery albumy studyjne:

"Lords of Black" (2014), "II" (2016), "Icons of the New Days" (2018) oraz "Alchemy

of Souls, Part 1" (2020). Na temat twórczości zespołu i nie tylko opowiada Tony

Hernando. Zapraszam do zapoznania się z wywiadem.

HMP: 6 listopada 2020 roku wydaliście nowy

album "Alchemy Of Souls, Part I", co

Was zainspirowało przy wyborze tytułu?

Czy ma on jakieś symboliczne znaczenie?

Tony Hernando: Cóż, tak. Kiedy wymyśliłem

tytuł pod koniec całego procesu tworzenia

tego albumu, wiedziałem, że to nie tylko

mocny i fajny tytuł dla utworu, ale w zasadzie

tytuł, który odzwierciedla wiele tekstów

i tematów, a także cały klimat albumu... Nie

powiedziałbym, że album był "trudny do

stworzenia", ale z pewnością "intensywny" w

tworzeniu, ponieważ wszystko było związane

ze mną, dotyczyło Lords Of Black jako zespołu,

a w ostatnim czasie także wszystkich

Zastanawiam się nad tą "częścią pierwszą"…

czy w takim razie możemy spodziewać

się kolejnej części?

Jasne, będzie to druga i ostatnia część, która

zostanie wydana w 2021 roku.

Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Alchemy

Of Souls, Part I"? Czy wszyscy dodali

coś od siebie, czy był tylko jeden lider?

Cóż, w tej chwili jestem głównym autorem,

ale jako producent uwielbiam wydobywać jak

najwięcej z moich kolegów z zespołu, którzy

są tak utalentowani i wspaniali, że jednym z

moich celów jest wykrzesać z nich jeszcze

więcej, niż kiedykolwiek przypuszczaliby, że

Czy mieliście jakieś problemy ze współpracą?

Nie powiedziałbym "problemy", ale nagranie

płyty to po prostu wspaniała, choć również

bardzo nieznana podróż, która przechodzi

przez różne etapy. Niektóre mogą być łatwe

i przyjemne, a inne stresujące i trudne, ale

wszystko to tworzy płytę taką, jaka jest na

końcu i jest to bardzo specjalny i szczególny

moment naszego życia jako artystów i ludzi.

Kto pisze teksty? Co stanowi inspirację

przy ich tworzeniu?

Piszę większość tekstów, jednak do albumu

"Alchemy Of Souls, Part I" napisałem kilka

tekstów wraz z Diego Valdezem, który został

wokalistą w zespole w 2019 rok, gdy

Ronnie był nieobecny. Jeśli chodzi o inspirację

w Lords Of Black, zawsze szukam tematów

i tekstów, które mają słuchaczowi naprawdę

coś do powiedzenia i dają do myślenia.

Powiedziałbym też, że mamy tak wspaniałych

fanów, że rozumieją i interpretują

teksty na kilka sposobów, w sposób personalny

i pełny znaczeń. Jak powiedziałem wcześniej,

tym razem teksty i tematy na tym albumie

dotyczą bardziej osobistych przekonań,

wewnętrznych zmagań, poszukiwania sensu

rzeczy i niekończącej się walki dobra ze złem

w każdym z nas.

na świecie. Główny temat dotyczy katharsis,

zmartwychwstania i całego procesu, którego

wszyscy doświadczamy w życiu, próbując

znaleźć swoją drogę i znaleźć odpowiedzi,

aby w końcu poczuć się całością, jeśli wiesz,

co mam na myśli. Ma to również wiele wspólnego

ze wszystkim, co dzieje się teraz na

świecie, z pandemią i całym napięciem obecnym

wszędzie... różne siły są w stanie wojny

przez cały czas i właśnie teraz, bardziej niż

kiedykolwiek, ciemność przeciwko światłu,

dobro przeciwko złu, walczy z nową intensywnością.

Foto: Lords Of Black

mogą z siebie dać. Mamy teraz pewną dynamikę

w zespole, ale to nie znaczy, że musi

tak być już zawsze. Zobaczymy, co będzie,

ale jestem wdzięczny za to, że mam takich

kolegów w zespole. Ronnie jest jednym z

najlepszych wokalistów i moim osobistym

faworytem. Dani jest solidnym i mocnym

basistą, który również wnosi dużo pozytywnej

energii i pomaga mi w wielu sprawach

związanych z zespołem. A nasz nowy perkusista

Jo Nunez jest niesamowitym muzykiem

i jest dla mnie wielką inspiracją, myślę, że

podnosi muzykę Lords Of Black na jeszcze

wyższy poziom.

Jakie zespoły wpłynęły na Twój gust muzyczny?

Uwielbiam tak wiele stylów muzycznych, od

klasycznej po jazz, po muzykę etniczną... i

głęboko nie znoszę pewnych nowych rzeczy,

które niektórzy dziś nazywają muzyką...

Szkoda, że ohydne hałasy są dziś eksponowane

i kierowane do dzieci... Dorastałem z

muzyką klasyczną, klasycznym rockiem i

heavy metalem, a kiedy zacząłem poważniej

grać na gitarze, bardzo zagłębiłem się w

fusion i blues. Myślę, że daje mi to inne

podejście do grania, moją osobistą interpretację

klasycznego rocka i heavy rocka, jeśli

wolisz, przez bardziej nowoczesny pryzmat.

Wracając do pytania, kiedy byłem dzieckiem,

sięgałem po zespoły: Queen, Thin

Lizzy, Rainbow, Dio, Iron Maiden, wczesną

Metallicę... najbardziej progresywne

zespoły metalowe, takie jak: Queensryche,

Fates Warning... później Dream Theater...

a poza tym po wszystko, co było zorientowane

na gitarę, czy to zespoły, czy artystów solowych,

jak: Gary Moore, Van Halen,

Malmsteen, Vai itp.

Jak wytwórnia płytowa (Frontiers Records)

wpływa na Waszą pracę? Czy możecie cieszyć

się pełną swobodą artystyczną?

Są w tym absolutnie świetni, rozumieją i kochają

Lords Of Black za to, co robimy i całkowicie

nam ufają. Nie sądzę, żeby kiedykolwiek

powiedzieli coś wymuszającego ... oczywiście

opinie, pozytywny wkład lub sugestie

są zawsze mile widziane, ale w końcu robimy

to, co robimy tak, jak chcemy, a fani będą

mieli ostatnie słowo.

Co Twoim zdaniem odróżnia "Alchemy Of

Souls, Part I" od innych Waszych dzieł?

Każdy album jest inny i wyjątkowy, ponieważ

nagrywamy w bardzo starym, artystycznym

stylu, czyli słuchając tylko własnego

serca, będąc kreatywnym i zawsze starając się

196

LORDS OF BLACK


wymyślić coś lepszego, zachowując osobowość

i esencję tego, czym jest Lords Of

Black. W tym konkretnym przypadku powiedziałbym,

że ten album jest bardzo wyjątkowy

ze względu na to, przez co przeszliśmy

przez ostatnie dwa lata. Chciałbym również

zwrócić uwagę na fakt, że nasz nowy

perkusista Jo Nunez wykonał tak niesamowitą

pracę i wniósł entuzjazm oraz pozytywną

energię, która naprawdę przejawia się w

utworach, podczas gdy Ronnie, moim zdaniem,

zrobił dużo głębszą i ciekawszą gamę

wokali na całym albumie.

Czy jesteś zadowolony z opinii na temat

Waszego nowego albumu?

Album zbiera wszędzie świetne recenzje, nie

tylko od naszych fanów, ale także od prasy i

innych odbiorców, którzy właśnie odkryli

nas dzięki nowemu albumowi. Myślę, że

utwory i teksty zostały bardzo dobrze przyjęte,

a nawet są odbierane bardzo personalnie

przez wielu ludzi, którzy potrzebują nie tylko

wyzwolenia w tych trudnych czasach, ale także

czegoś innego, czegoś, co daje do myślenia,

co można poczuć i co sprawia przyjemność.

Jak radzisz sobie z krytyką? Jaki wpływ ma

krytyka na Twoją pracę (jeśli w ogóle)?

Po wielu latach lepiej sobie z tym radzę... To

znaczy, muzyka czy jakakolwiek inna ekspresja

artystyczna jest bardzo subiektywna...

Na początku czasami czułem się trochę sfrustrowany,

ponieważ nie rozumiałem, dlaczego

ludzie reagują negatywnie albo nie przejawiają

żadnej reakcji w odniesieniu do bardziej

progresywnej lub wirtuozowskiej muzyki

i nie mówię tylko o mojej muzyce, ale o

muzyce innych zespołów i artystów, których

podziwiam i tych, których nie podziwiam,

ale teraz nawet o tym nie myślę. Wiem, że

tworzymy muzykę dobrej jakości i ostatecznie

to tylko kwestia dotarcia do ludzi... i na

szczęście jest wielu ludzi, którzy wciąż mają

dobre ucho i wrażliwą duszę, by poczuć dobrą

i bardziej głęboką muzykę. Oczywiście w

dzisiejszych czasach sprawy zwariowały z

powodu wolności, z której każdy może korzystać

w mediach społecznościowych, czasami

poprzez nieprzyjemne i pozbawione szacunku

słowa, ale niestety to tylko część ludzkiej

natury. Mogę tylko powiedzieć, że nikomu

sam nie powiedziałbym niczego negatywnego.

Jeśli jest coś, czego nie lubię lub nie

sprawia mi przyjemności, po prostu przenoszę

się gdzie indziej, nie zmarnowałbym

sekundy na pisanie komentarza, a jeszcze

mniej na pisanie zniewagi. Myślę, że każdy

ma coś, z czego można się czegoś nauczyć.

Zawsze miałem takie nastawienie i zostałem

ogromnie nagrodzony za czerpanie przyjemności

i uczenie się od każdego, od kogo

mogłem. To o wiele bardziej pozytywne.

Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony

utwór na albumie, który ma dla Ciebie

szczególne znaczenie?

To trudne, ponieważ każdy utwór znalazł się

na albumie z innego powodu, ale jednocześnie

wszystkie pasowały... jednak przejdźmy

do "Dying To Live Again", ponieważ odzwierciedla

nie tylko moje obecne uczucia, ale także

uczucia wielu innych ludzi.

Foto: Lords Of Black

Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy

zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?

Muzyka, jak każda inna sztuka, jest tak nieuchwytna

i subiektywna... Powiedziałbym

tylko, że podążajcie za swoim sercem i swoimi

instynktami, a jeśli zew, aby to robić, jest

prawdziwy, możecie gdzieś dotrzeć... ale

nawet z tym powołaniem i talentem będzie

to ciężka i trudna podróż... to zdecydowanie

nie jest dla każdego... a im bardziej aspirujecie,

tym bardziej frustrujące i zwodnicze

może być, więc bądźcie ostrożni.

Co Twoim zdaniem odróżnia Lords Of

Black od innych zespołów?

Naprawdę uważam, że składamy świetną

ofertę czegoś, co jest potężne, intensywne, a

jednocześnie przez cały czas melodyjne. Głos

Ronniego i moja gra na gitarze kontynuują

starą tradycję tego, co uważamy za kluczowe

składniki klasycznego rocka oraz metalu,

które w jakiś sposób zgubiły się, gdy muzyka

podążyła ciemniejszymi i mniej melodyjnymi

ścieżkami, gdzie prawdziwy wokalista i prawdziwy

gitarzysta jest nawet niefajny... doszło

do idiotycznego punktu, w którym grupa

facetów krzyczących i nie grających nawet

nuty może być świetna, jeśli przedstawienie

lub stroje były fajne do oglądania. My, wręcz

przeciwnie, tworzymy ten oldschoolowy tandem

gitarowo-głosowy, który kreuje coś większego

i odważnego. Myślę, że mamy też

fajne teksty i motywy oraz dbamy o okładki

naszych albumów, a także jesteśmy silnym

zespołem, gdy gramy na żywo.

Jak sobie radzicie z obecną sytuacją epidemiczną?

Brakuje Wam występów na żywo?

Tak, tęsknimy za graniem na żywo. To po

prostu okropna sytuacja dla nas - muzyków,

ale piszemy i nagrywamy tyle, ile się da, jesteśmy

zajęci i kreatywni.

Czy jest jakiś koncert, który był dla Ciebie

szczególnie pamiętny?

Cóż, większość z nich pamiętam jako dobre

doświadczenia, albo dlatego, że zespół był

szczególnie dobry tej nocy, albo fani byli

niesamowici, albo miasto i dzień był po prostu

wyjątkowy... żeby wspomnieć o kilku z

nich, powiedziałbym, że nasz pierwszy występ

w Atlancie w USA i koncert w Osace w

Japonii.

Oprócz umiejętności muzycznych duże

znaczenie dla bycia członkiem zespołu ma

również charakter człowieka, ponieważ

wszyscy muszą spędzać dużo czasu razem

na trasach koncertowych. Jak to wygląda w

Lords Of Black? Czy wszyscy dobrze się

dogadujecie? Czy jesteście też przyjaciółmi

poza sceną?

Kiedy tworzy się zespół, zawsze jest trudno.

Ludzie muszą mieć wspólne cele i na pewno

muszą mieć wzajemny szacunek, to konieczność.

Nikt nie musi być zmuszany do bycia

"kumplem od piwa", jeśli wiesz, o co mi

chodzi. Oczywiście każdy musi mieć swoją

przestrzeń i czas, ale muzyka, fani i zobowiązania

kontraktowe muszą być na pierwszym

miejscu dla wszystkich zaangażowanych,

w przeciwnym razie nie jesteś profesjonalistą,

bez względu na to, jak bardzo lubisz

tak siebie nazywać.

Jaki wpływ mają zmiany w składzie zespołu

na Twoją/Waszą pracę? Czy odejście

muzyków z grupy działa demotywująco?

Czasami może tak być, innym razem jest to

motywujące i podnoszące na duchu, ponieważ

nie ma nic gorszego niż posiadanie w

zespole kogoś negatywnego lub pasywnoagresywnego.

Dlaczego Ronnie Romero zdecydował się

wrócić do Lords Of Black? W 2019 po prostu

zrobił sobie przerwę?

Powinnaś jego zapytać, ale myślę, że czuł się

w określony sposób, kiedy odchodził, ale

później się rozmyślił, zdając sobie sprawę, co

kocha. Docenił to, co robimy razem i ile to

znaczy dla tak wielu ludzi... Założyliśmy ten

zespół sześć lat temu z jedynym zamiarem

zadowolenia siebie, potem rozwinęło się to w

coś znacznie większego i wyjątkowego dla

tak wielu fanów. To jest ważne i doceniamy

to, więc po prostu cieszę się, jak wszystko się

ostatecznie potoczyło.

Ronnie Romero śpiewa w kilku zespołach,

w tym w Rainbow Ritchiego Blackmore'a,

Vandenberg i oczywiście Lords Of Black...

Ma sporo na głowie, jak sobie z tym wszy-

LORDS OF BLACK 197


stkim radzi?

To po prostu jego zadanie. Wiesz, musi być

bardzo profesjonalny i nadążać z całą pracą.

Ciekawi mnie, czym się zajmujesz oprócz

tworzenia muzyki?

Jestem pełnoetatowym muzykiem. Jestem

zaangażowany w Lords Of Black i inne projekty

dla wytwórni Frontiers, takie jak Restless

Spirits, którego powinniście posłuchać.

Ponadto jestem także zajęty pracując

jako instruktor gry na gitarze i specjalista ds.

produktów dla różnych marek muzycznych,

które polecam.

Jakie są Wasze plany na przyszłość? Czy

są jakieś marzenia, które chcielibyście spełnić?

Obecnie jesteśmy zajęci kończeniem nowych

utworów i mam nadzieję, że wkrótce będziemy

mogli nagrać nowy album, a także jeszcze

w tym roku wznowić występy na żywo.

Sądzę, że inne niespełnione marzenia teraz

muszą poczekać, ponieważ nikt nie wie, co

będzie w przyszłym tygodniu, prawda?!

Czy chciałbyś powiedzieć coś fanom Lords

Of Black w Polsce?

Dziękuję bardzo za przeczytanie tego

wywiadu i mam nadzieję, że spodoba Wam

się nasza muzyka. Chcielibyśmy w przyszłości

zagrać w Waszym pięknym kraju, a

do tego czasu bądźcie bezpieczni, silni... i

czujni!

Bardzo dziękuję za poświęcony czas i życzę

wszystkiego dobrego na przyszłość, szczególnie

zdrowia w tych trudnych czasach.

Dziękuję! Życzę również wszystkiego najlepszego!

Simona Dworska

Foto: Jaded Heart

HMP: Hej, właśnie wyszedł Wasz piąty

album "Eye Of The Storm". Jak Waszym

zdaniem jego zawartość muzyczna ma się

do reszty dyskografii?

Andy La Guerin: Ten album jest jak powrót

do historii, ale jednocześnie idzie ku przyszłości.

Wiele z tych utworów przypomina,

jak brzmieliśmy na albumie "Metal Slave",

ale dziś nie musimy myśleć o każdym utworze

tak jak wtedy. Dziś wiemy, że każdy kawałek,

który piszemy brzmi jak Mean

Streak. Nie potrzebujemy innych opinii na

ten temat. Na "Blind Faith" mieliśmy Maxa

Normana, który pomagał nam przy kilku

utworach, ale na nowym albumie zajmuje się

on tylko miksowaniem.

Płyta ta została wydana przez niemiecki

label El Puerto Records. Jak ta współpraca

się w ogóle zaczęła?

Peter Andersson: Przed El Puerto mieliśmy

trochę nieporozumień z naszą ówczesną wytwórnią,

więc oznajmiliśmy naszemu menadżerowi,

że chcemy się wycofać z tego kontraktu.

Po jakimś czasie zostaliśmy uwolnieni

od zobowiązań, a ponieważ master albumu

był już nagrany i zmiksowany, potrzebowaliśmy

tylko dobrej, solidnej wytwórni, która

polubiłaby nasze kawałki. Nasze drogi z El

Puerto od razu się skrzyżowały i jesteśmy

bardzo szczęśliwi, że możemy współpracować

z tymi chłopakami!

Tak się składa, że tym razem to Wasza

dwójka napisała cały materiał w całości.

Andy La Guerin: Od dłuższego czasu nie

pisaliśmy razem całości utworów. Wcześniej

zdarzały nam się weekendowe sesje przy dobrym

jedzeniu i winie, podczas których robiliśmy

burzę mózgów i wymyślaliśmy riffy.

Dzisiaj jest raczej tak, że jeden z nas pisze

kawałek, a drugi pomaga go dokończyć. Peter

pisze większość tekstów. W moim przypadku

inspirację czerpałem z trasy koncertowej

promującej "Blind Faith". Świetnie się

bawiliśmy jadąc na nasze pierwsze europejskie

tourne razem z zespołem Lord Volture.

Jak tylko wróciliśmy do domu zacząłem riffować

i wymyśliłem utwór "Pandemonium".

Czy to jakaś innowacja w porównaniu do

przeszłości, czy raczej Wasz standard?

Peter Andersson: Zazwyczaj piszemy utwory

osobno w naszych studiach, spotykamy się

od czasu do czasu, żeby zagrać sobie nawzajem

to, co mamy. Kiedy jest odpowiedni

czas, wybieramy kompozycje, nad którymi

pracujemy razem. Na tym etapie aranżujemy

i staramy się rozwinąć te utwory, w razie potrzeby

wysyłamy plik dźwiękowy do Maxa,

aby uzyskać jego opinię. Następnie w sali

prób wypróbowujemy utwory z pozostałymi

chłopakami i pozwalamy każdemu na wniesienie

swojego wkładu. Kiedy nagrywamy w

studiu prawie nigdy nie zmieniamy niczego,

wiemy czego chcemy. Na "Eye Of The Storm"

nagrałem perkusję, zrobiłem szybki miks

i wysłałem go do Andy'ego i Juliana, którzy


Nie lubię być zbyt oczywistym

Andy La Guerin oraz Peter Andersson - dwie czołowe postacie szwedzkiego

Mean Streak opowiedzieli nam o swym najnowszym albumie "Eye Of The

Storm". To już ich piąte dzieło… Pamiętam jak dziś, jak zupełnym przypadkiem

wpadł mi w ręce ich debiut. Właśnie do mnie dotarło, że to było dwanaście lat

temu. Czas jednak zapiernicza.

nagrali gitary, podczas gdy ja nagrywałem

bas. Kiedy otrzymaliśmy upragniony efekt,

poleciałem do Nowego Jorku, żeby zacząć

miksować z Maxem.

Zgodnie twierdzicie, że jesteście zainspirowani

klasycznym heavy metalem, jednak

słuchając na przykład"Last Nail In The

Coffin" słyszę sporo rocka z lat siedemdziesiątych.

Wiadomo, że ten okres był ważny

dla wczesnej sceny heavy. Czy uważasz,

że ma on duże znaczenie dla młodych

kapel?

Peter Andersson: Tak, to ma w sobie ten

klimat Ozzy'ego i owszem, styl lat siedemdziesiątych.

również zawsze będzie z nami.

Spójrz na te wszystkie zespoły jak Greta

Van Fleet i Rival Sons itp. itd., oni zrobili z

tego coś wielkiego, a lata siedemdziesiąte były

niesamowite dzięki takim zespołom jak

Black Sabbath, to oni wymyślili to wszystko,

jak sądzę!

utwór na całej płycie. Uwielbiam w tym

kawałku wokal Andy'ego.

Jednakże moim zdaniem najmocniejszym

punktem Waszej nowej produkcji jest

wstęp do utworu "Judas Falling". Można

odnieść wrażenie, że powstał on niezależnie

od reszty utworu.

Andy La Guerin: To intro miało być początkiem

albumu, po którym miał nastąpić "Judas

Falling". Jednak zdecydowaliśmy, że openerem

będzie "Last Nail". Przy czym postanowiliśmy,

żeby intro nadal będzie otwierało

"Judas Falling". Natomiast jeśli pewnego dnia

wydamy ten materiał na winylu, to będzie on

Jak to jest u Was z tekstami? Mają one dla

Was jakieś specjalne znaczenie?

Peter Andersson: To może być w niektórych

utworach, ale z drugiej strony typowy

tekst o seksie, narkotykach i rock'n'rollu w

odpowiednim utworze może być również fajny.

Moim zdaniem najważniejsza jest atmosfera,

dobry tekst wzmacnia dobry kawałek,

ale nigdy nie napisałbym tekstu wprost politycznego

i potem nie próbowałbym napisać

do niego muzyki. Nie lubię być zbyt oczywistym

w swoich tekstach, raczej maluję słowami

i uczuciami, prawie jak film lub obrazy.

Mam nadzieję, że fani mogą zobaczyć swoje

własne ilustracje w moich słowach.

W Mean Streak pojawił się nowy perkusista

Fredrik Skold.

Andy La Guerin: Ja, Peter i Fredrik przez

wiele lat graliśmy w cover bandzie Iron Maiden,

w dodatku Fredrik grał na perkusji na

pierwszym demo Mean Streak.

Peter Andersson: Freddie jest bliskim przyjacielem

i solidnym perkusistą. Nie mogliśmy

trafić na lepszego gościa do wspólnego grania

i mamy nadzieję, że wkrótce będziemy mogli

z nim koncertować!

Co na przestrzeni lat było dla Was jako

zespołu szczególnym wyzwaniem?

Peter Andersson: Znalezienie inspiracji to

dla mnie zawsze trudna sprawa. Nie jestem

jedynym, który pisze muzykę cały czas. Piszę

jakbym był ustawiony w tryb stałego pisania.

Mam wiele utworów do napisania, ale jedną

z rzeczy, która jest dla mnie wyzwaniem jest

fakt, że tak wiele ciężkiej pracy wkładamy w

"Heavy Metal Rampage" posiada dość specyficzny

wstęp.

Andy La Guerin: Kiedy pewnego razu byliśmy

w pubie moja żona powiedziała mi: "Jeśli

wypijesz dziś wieczorem jeszcze jedno piwo, pożałujesz!".

Peter Andersson: To tylko ja wygłupiam się

na moim Pro-tools, próbując wykreować coś

szalonego!

Ten utwór oraz następujący po nim "Sacred

Ground" to najbardziej dynamiczne utwory

w całym tym zestawieniu. Skąd pomysł na

to melodyjne intro w przypadku tego drugiego

utworu?

Peter Andersson: Intro to melodia, na podstawie

której tak naprawdę napisałem ten

utwór, to była pierwsza rzecz, która pojawiła

się w mojej głowie i na jej podstawie stworzyłem

inne patenty skupione wokół niej.

Dla mnie to było zawsze w stu procentach

oczywiste, że będę musiał użyć tego motywu

jako powtórzenia w dalszej części utworu i

zrobiłem to, zanim solówki wystartowały!

Myślę, że ma to jakiś dziwny "nordycki" klimat

mający korzenie w kulturze Wikingów.

To mnie kręci.

Interesującym utworem jest też ballada

"Dying Day"...

Peter Andersson: Chciałem napisać ciężki

utwór z motywem przewodnim w tekście,

który by się z nim komponował. Włożyłem

dużo pracy w ten tekst, próbując namalować

obraz nadziei. Tytuł może być interpretowany

jako bardzo mroczny utwór o śmierci, ale

tak naprawdę jest on o pięknie i nadziei w

życiu. Miej jak najmniej żalu do świata w

dniu swojej śmierci i żyj na maksa, nie krzywdząc

innych. Jest to właściwie mój ulubiony

Foto: Jaded Heart

pierwszym, który będzie otwierał stronę B.

To intro powstało po mojej prośbie do Petera,

żeby wymyślił miły dla ucha motyw

syntezatorowy, który pasowałaby do utworu.

On wymyślił dokładnie to, czego oczekiwałem,

a potem po prostu wrzuciłem tam solówkę.

Peter Andersson: To, co zrobiłem, to "ukradłem"

harmonię z mostka przed solówką i

użyłem jej jako intro! Lubię robić takie rzeczy,

żeby było to znajome, ale nie nudne.

każdą kompozycję, a na koniec tak niewiele

do nas wraca. Nie mówię tu tylko o jednym

takim przypadku, bo Spotify bierze wszystko!

(śmiech) Mówię o kredycie za niezliczoną

ilość godzin niepłatnej pracy! Zdaję sobie

sprawę, że pewnego dnia nadejdzie taka

chwila, w której powiem, że satysfakcja z napisania

świetnego kawałka jest po prostu niewystarczająca,

ale do tego czasu nadal będziemy

istnieć!

Kiedy ostatni raz graliście na żywo?

Peter Andersson: Myślę, że to było w Belgii

pod koniec lata, potem weszliśmy do studia,

żeby nagrywać i wtedy przyszedł Covid...

Dzięki bardzo za ten wywiad.

Również dziękujemy !

Bartek Kuczak

Tłumaczenie: Sara Ławrynowicz

MEAN STREAK 199


HMP: "Space" to wasz piąty album, a trzeci

od roku 2014, to jest wydania powrotnej

"Aury". Tym razem jednak możemy śmiało

mówić o kolejnym etapie istnienia grupy,

skoro z jej poprzedniego składu ostałeś się

tylko ty?

Piotr: Od 2018 roku Vincent rozpoczął swój

kolejny rozdział w karierze. Ze wszystkimi

muzykami, którzy brali udział w reaktywacji

od 2012 roku pozostaję w przyjacielskich relacjach,

mimo że nasze drogi rozeszły się.

Skład Vincent nigdy nie był jakoś wyjątkowo

stabilny, ale niedawno doszło w zespole

do prawdziwego trzęsienia ziemi - nie

zniechęciło cię to jednak, w żadnym razie

nie pomyślałeś, że to koniec zespołu i zacząłeś

szukać odpowiednich muzyków?

Piotr: Znajomość z Jarkiem "Jafo" Michalskim

i wspólne muzykowanie sprawiło, że

Kosmiczne

przestrzenie rock'n'rolla

Vincent po wydaniu w roku 2016 "Infinity" przeszedł spory kryzys personalny,

którego efektem była wymiana niemal całego składu. Piotr Sonnenberg nie

dał jednak za wygraną, czego efektem jest zreformowany zespół w życiowej formie,

co potwierdza powrotny album "Space". Warto zainteresować się tą płytą nie

tylko z racji trójwymiarowej okładki, bo to kawał porywającego hard'n'heavy.

ten pierwszy telefon, zgłaszając swój akces

do zespołu?

Jafo: Jeśli chodzi o mnie, zapytałem kiedyś

przypadkiem Piotra, czy nie poszukują gitarzysty

do składu. Zaproszono mnie na próbę,

gdzie jednogłośnie zostałem zaakceptowany

przez resztę bandu. Później dowiedziałem

się, że zostałem wybrany spośród około dziesięciu

gitarzystów, których w międzyczasie

Vincent przesłuchiwał.

Chyba dość szybko zaczęliście się dobrze

dogadywać, skoro pojawiła się myśl, że

warto pomyśleć o następcy "Infinity"?

Jafo: Tak, po którejś wspólnej próbie poprosiłem

Piotra, aby został dłużej. Posłuchaliśmy

razem moich pomysłów, które zarejestrowałem

w moim studio. Były to zalążki utworów

"Nie bój się", "Tylko słowa" i "Aż po blady

świt". Piotr momentalnie podchwycił riffy i

Piotr: Takie tandemy w muzyce rockowej, to

niemal codzienność. Spółki autorskie takie,

jak Lennon/McCartney, czy Richards/

Jagger tworzyły zawsze hity ponadczasowe.

Nasza spółka autorska ma się równie dobrze,

a piosenki "naszego pióra" przy dobrej promocji

mogłyby również stanowić kanon polskiej

muzyki rockowej.

Jak pracowaliście nad tym materiałem?

Przerzucaliście się pomysłami, czy któryś z

was proponował już coś, co wymagało tylko

dopracowania, zmian aranżacyjnych, etc.?

Jafo: Było tak, że część utworów miałem już

w formie pomysłów, do których Piotr pisał

szybko teksty, natomiast były również utwory,

które powstawały spontanicznie np.

"Ocean łez" czy "Karma". Mimo, że odbiegają

nieco one stylistycznie od tego, co zespół

robił do tej pory, posiadają tzw. "vincentowy"

sznyt, który staraliśmy się zachować na całej

płycie.

Odbieram zawartość "Space" tak, jakbyście

nie zamierzali ograniczać się jakąkolwiek

konwencją czy stylistyką: w szerszym ujęciu

jest to oczywiście hard 'n' heavy, ale nie

brakuje tu utworów mocnych i mrocznych,

jak też i bardziej melodyjnych, czerpiących

z AOR lat 80., czy wręcz rock'n'rolla - ograniczanie

się na własne życzenie, nagranie

materiału może i bardziej jednorodnego, ale

przy tym po prostu nudniejszego, nie tak

urozmaiconego, nie miałoby dla was większego

sensu?

Piotr: Z racji tego, że Vincent nigdy nie był

stricte heavymetalowym bandem, stylistyka i

konwencja zawsze pozostawały kwestią

otwartą. Osobiście słucham bardzo dużo szeroko

pojętej amerykańskiej muzyki, począwszy

od country, przez hard'n'heavy do ciężkiego

metalu. To wszystko odzwierciedlają

nasze nowe numery. Założeniem podstawowym

koncepcji "Space" było to, że ma to być

płyta, w której każdy znajdzie coś dla siebie.

Widać to praktycznie w każdym utworze,

gdzie diametralnie zmieniłem sposób śpiewania,

otwierając się na nową koncepcję i styl,

w jakim nigdy jeszcze nie śpiewałem. Przyznam,

że było to dla mnie prawdziwe wyzwanie.

Na szczęście charakterystyczna barwa

mojego głosu pozostała bez zmian. (śmiech)

podjęliśmy decyzję o nagraniu kolejnej płyty

Vincent, a poszukiwania pozostałych muzyków

rozpoczęliśmy już we dwóch. Nawet

przez moment nie przyszło mi na myśl, że to

koniec zespołu. Czasem po prostu pewne sytuacje

życiowe sprawiają, że pewni ludzie

przychodzą, a pewni odchodzą. Do stałego

składu dołączyli Edward "Edi" Juszczak -

bas i Piotr Zaborski - perkusja. Zespół stanowi

teraz nie tylko czwórkę doskonałych

muzyków, ale też znakomitych przyjaciół.

Jak trafiliście do Vincent? Piotr rozesłał

wici, że potrzebni są gitarzysta, basista i

perkusista, czy kontaktował się z wami indywidualnie,

albo to wy wykonywaliście

od razu powstały linie melodyczne oraz zarysy

tekstów tych piosenek. Chemia kompozytorska,

jak zaistniała między nami spowodowała

to, że w pewnych momentach byliśmy

w stanie opracować na gotowo aranżacje do

trzech utworów w czasie jednej sesji. Oczywiście

numery te ewoluowały praktycznie do

samego końca produkcji "Space", nawet na

etapie miksów końcowych w naszym Vincent

Space Studio.

Wydaje mi się, że najlepiej zawsze pracowało

ci się z gitarzystami i często tworzyłeś

z nimi taki twórczy tandem - z Jarkiem stało

się podobnie, co wyszło tylko Vincentowi i

nowej płycie na zdrowie?

Ta idea zdaje się przyświecać wam od początku

istnienia zespołu, niezależnie od

zmian składu i muzycznych mód, co jest

niezmiernie ważne, może nawet decydujące

przy powstawaniu kolejnych płyt Vincent?

Piotr: Siedzimy w stylistyce rockowej od

ponad 30 lat i w tej czujemy się najlepiej.

Fani Vincent oczekują od nas po prostu dobrych

piosenek i byliby raczej zawiedzeni,

gdybyśmy zaprezentowali numery na przykład

w klimatach dyskpolo. (śmiech)

Zmiany w Vincent objęły nie tylko skład,

ale też sferę produkcyjną płyty - wygląda na

to, że stając się właścicielem Młyna Zawadka

zapewniłeś zespołowi nie tylko miejsce

prób, ale też studio, bo właśnie tam nagraliście

"Space"?

Piotr: Ja jedynie przygotowałem miejsce i

warunki do tego, żeby można było w spokoju

i komforcie nagrywać, natomiast wyposażeniem

i sprawami technicznymi zajął się

200

VINCENT


Jafo. Próby odbywają się zarówno w studio,

jak i na dużej scenie sali w Młynie Zawadka.

Jesteśmy w ten właśnie sposób zupełnie

niezależni: zarówno czasowo, sprzętowo i

pod kątem miejsca. Dysponujemy też pokojami

gościnnymi dla chcących zarejestrować

swoje utwory w naszym studio. To chyba idealna

sytuacja, bo nie trzeba się nigdzie spieszyć,

nie ma większej presji - nic tylko tworzyć

i nagrywać?

Jafo: Dokładnie. Najgorszą rzeczą przy nagraniach

i produkcji jest presja czasu, która

oczywiście przekłada się na finanse. Mieliśmy

i mamy ten komfort, że nikt czasowo nas

nie ograniczał i nie ogranicza. Dzięki temu

mogliśmy w spokoju sprawdzić wiele koncepcji,

a nasze głowy pozostawały otwarte na

nowe pomysły. Nie było parcia na "szybkie"

produkowanie utworów, nie było parcia na

konwencję 3 minuty 20 sekund (śmiech),

dzięki czemu nasze utwory mają wstęp, rozwinięcie

i zakończenie (śmiech). Mamy n-

adzieję, że ten "luz" i swobodę słychać na

naszej płycie. Założeniem naszym było również

pozostawienie nieco "brudu" w brzmieniu,

nie wykańczanie partii instrumentalnych

i wokalnych w sposób oczywisty i idealny,

jak to ma miejsce w zdecydowanej większości

produkcji studyjnych.

Jedno jest jednak niezmienne, bo ponownie

pracowaliście z Wojtkiem Kochankiem, który

zmiksował płytę i wykonał mastering gotowego

materiału?

Piotr: Stara miłość nie rdzewieje, więc jedynym

i oczywistym rozwiązaniem było zaprosić

Wojtka do współpracy nad trzecią już

płytą. Jak za każdym razem, tak i teraz Wojtek

pokazał, że jest człowiekiem bardzo

wszechstronnie traktującym muzykę i jego

sposób pracy nie ogranicza się do stosowania

stałych patentów brzmieniowych. Na "Space"

pokazał światowe podejście do brzmienia,

jak i do pokazania Vincent w innej odsłonie.

Dzięki niemu utwory nie brzmią klasycznie,

za to czuć w nich tzw. "american sound". Jesteśmy

pełni podziwu dla niego za sposób i

podejście do pracy nad naszą płytą, a prywatnie

uważamy go za prawdziwego przyjaciela.

Pandemia sprzyjała twórczej pracy, mimo

tych wszystkich ograniczeń i przytłaczającej

atmosfery?

Jafo: Jaka pandemia??? My będąc na wsi nie

zauważyliśmy niczego niepokojącego

(śmiech). A tak poważnie, to lockdown dał

nam więcej czasu na dopracowywanie piosenek.

Płyta CD nie jest już w dobie streamingu

dobrem tak pożądanym jak w latach 80. i 90.

- dlatego uznaliście, że skoro już wydajecie

"Space" na tym nośniku, to owa edycja musi

się czymś wyróżnić, stąd pomysł trójwymiarowej

okładki?

Piotr: Uważam streaming za "zło konieczne"

(śmiech). Chcemy za każdym razem dać naszym

fanom fizycznie coś wyjątkowego, namacalnego

i magicznego. Długo myśleliśmy

nad konwencją okładki i pomysł przedstawiony

przez Dawida Szatarskiego skłonił

nas do poszukiwań technicznego rozwiązania

i produkcji okładki 3D. Wieloletni przyjaciel

zespołu Irek Sikorski umożliwił wydanie tej

płyty w takiej właśnie formie. Sami równie

dobrze bawimy się tą okładką, obserwując

jak astronauta obraca się w przestrzeni, a

logo Vincent eksploduje. Plusem posiadania

tego CD w wersji limitowanej jest też bardzo

wysoka jakość dźwięku, co nie idzie czasem

w parze ze streamingiem lub publikacjami na

YouTube.

Wersja winylowa też będzie miała okładkę

3D? A swoją drogą to chyba idealny nośnik

dla ciężkiego rocka i do tego w końcu udało

się wam zrealizować marzenie, żeby muzyki

Vincent można było posłuchać również z

czarnego krążka?

Jafo: Było to zawsze naszym marzeniem, żeby

wydać "Space" w formie płyty winylowej.

Również do tego wydawnictwa podchodzimy

bardzo poważnie, okładka również będzie w

wersji 3D, natomiast sam krążek nie będzie

czarny... Słuchanie płyty tzw. "trzeszczącej"

powoduje ciarki i jest rzeczywiście czymś wyjątkowym

i na swój sposób magicznym.

Jako pierwszy upubliczniliście mocny, mroczny

numer "Szepty", co było dość nieoczywistym

krokiem, zważywszy, że jest na tej

płycie sporo potencjalnych przebojów?

Piotr: Jak wspomniałem na wstępie, żadna

stylistyka nas nie ogranicza, nikt, nic nam

nie każe pisać piosenek w określony sposób i

w określonym stylu. "Szepty" pomimo mrocznej

koncepcji również wpisuje się w konwencję

płyty i stanowi nieodłączny element

całości.

Jafo: Rzeczywiście styl "Szeptów" stanowi pewien

swoisty klimat, dzięki któremu słuchacz

przenosi się do nieco innego wymiaru. Riff

utworu o zabarwieniu nieco egzotycznym

sprawia, że utwór wyróżnia się spośród pozostałych

nadal pozostając w stylistyce nowego

Vincent. Pomimo ciężkiego brzmienia jest

zachowany przebojowy styl refrenu, który

powinien pozostawić coś słuchaczowi po jego

wysłuchaniu.

Teledysk robi ogromne wrażenie - życie poza

miastem też ma swoje plusy, bo można

znaleźć takie ciekawe miejsca, w których w

dodatku nikt nie przeszkadza? (śmiech). No

i kolejny atut, udział Anny Achimowicz z

Rock Dance Theatre, jak doszło do waszej

współpracy?

Piotr: Sprawcą tych "mrocznych" i "pokręconych"

kadrów klipu jest Piotr Zawadzki

(Studio Czorny). Reżyseria, stylizacja, wybór

miejsc do zdjęć, zdjęcia na wewnętrzną stronę

okładki płyty i montaż - to również jego

dzieło. Ania Achimowicz została zaproszona

bezpośrednio przeze mnie i wybór ten

był bezsprzecznie oczywisty. Profesjonalne i

artystyczne podejście zarówno Piotra, jak i

Ani przy współpracy całego zespołu, zaowocowały

właśnie tym nieco mrocznym filmem.

Drugie wideo "Nie bój się" miało być z założenia

czymś przeciwstawnym, luźniejszym

i bardziej rock'n'rollowym, to ukazanie

innego oblicza Vincent?

Jafo: Tak. Chcieliśmy zdradzić, jak wygląda

naprawdę dzień z pracy naszej ekipy. To, że

nie jesteśmy do końca "normalni" udało się

pokazać właśnie w tym klipie. Humor, praca,

pizza u nas nie równa się z sex drugs & rock-

'n roll (śmiech). A tak poważnie - klip do "Nie

bój się" miał być kontrastem do "Szeptów", żeby

nie zaczęto nas utożsamiać z leśnymi ludkami

na dodatek zombie. (śmiech)

Nie można nie dostrzec radiowego potencjału

tego albumu i z tego co wiem coś się

faktycznie w tej kwestii dzieje, co pewnie

bardzo was cieszy, bo promocji nigdy za

wiele?

Piotr: To prawda, pozyskaliśmy wielu patronów

medialnych takich, jak Radio Wnet,

Radio ProRock, Radio Praga, Radio SOK,

Pro-Radio, Heavy Metal Pages, Wyspa FM,

Szarpidrut.pl... Bardzo nas cieszy zainteresowanie

mediów naszą płytą i liczymy na

szeroką prezentację na ich antenach.

Duże stacje radiowe, prywatne i publiczne,

zamknęły się jednak na rocka. Nie sądzicie,

że to dziwne? Skoro za najgłębszej komuny,

przy raptem czterech programach radiowych

i dwóch telewizyjnych, można było

usłyszeć w nich każdą muzykę, od Janusza

Laskowskiego, przez Czerwone Gitary, aż

do Niemena, Budki Suflera czy różnych

odmian jazzu, nawet tego free czy awangardowego,

dlaczego teraz nie jest to możliwe i

nie daje się słuchaczom żadnego wyboru?

Piotr: Media mainstreamowe stały się mega

komercyjne, niedostępne dla "normalnych

śmiertelników", w związku z czym odpowiedzią

jest to, co można na ich antenie usłyszeć.

Wszyscy doskonale wiemy, że procentowy

udział polskiej muzyki w stacjach komercyjnych

jest znikomy. Niezmiernie cieszy

nas powstanie alternatywnych, niezależnych

stacji radiowych, które z przyjemnością i bez

żadnej łaski chętnie prezentują naszą muzykę.

Staramy się zrewanżować, dając naszą

muzykę w postaci nagród w konkursach organizowanych

przez te rozgłośnie.

Plus jest jednak taki, że mamy internet,

więc każdy może słychać tego, co lubi -

jedyny problem jest taki, że musi wiedzieć,

iż ukazało się coś, co może go zainteresować,

wracamy więc do tematu promocji,

popularyzowania zespołu, który, chociaż w

waszym przypadku dość znany, wśród

fanów ciężkiego rocka na pewno rozpoznawalny,

jakoś nigdy szerzej nie zaistniał?

Piotr: Każdorazowo staramy się dotrzeć do

jak najszerszej rzeszy odbiorców, więc tylko

za pośrednictwem i przy pomocy mediów

społecznościowych, jak i mediów takich, jak

HMP możemy pokazać swoją twórczość.

Jesteśmy niezwykle wdzięczni i zobowiązani

wszystkim, którzy wspierają nasze działania i

zdają sobie sprawę, że są to w zasadzie działania

non-profit. Vincent nie zaistniał doty-

VINCENT 201


202

chczas szeroko, ponieważ media mainstreamowe

nie są przychylne propagowaniu polskiej

muzyki rockowej i ograniczają się do

emisji wyłącznie znanych wykonawców.

Będą więc kolejne teledyski czy lyrics wideo

z tej płyty, skoro na tę chwilę trudno planować

jakiekolwiek działania koncertowe?

Jafo: Naszym założeniem jest zrobienie

klipów lub lyrics video do wszystkich utworów

z płyty "Space". Niektóre z nich będą

"wyżej budżetowymi" produkcjami, a nad innymi

popracujemy sami. Póki co będziemy

się spotykać z fanami na liveach online, dopóki

sytuacja koncertowa nie ulegnie zmianie.

Tęsknimy za sceną i za fanami.

Liczycie, że po unormowaniu się sytuacji -

oby jak najszybszym - koncerty wrócą i

zaczniecie promować "Space" również live,

czyli w środowisku najbardziej naturalnym

dla rockmanów?

Piotr: Vincent zawsze był i pozostanie

"zwierzęciem koncertowym" i jest to dla

niego naturalne środowisko. Nie możemy

doczekać się, żeby podać fanom "Space" w

formie live. Na pewno nas koncerty promujące

płytę przygotujemy wiele niespodzianek.

Słyszy się głosy, że ludzie mogą odwrócić

się od koncertów, obawiając się tłumu, etc.,

ale wydaje mi się, że przy zachowaniu środków

bezpieczeństwa, szczepionkach, etc.,

prawdziwi miłośnicy muzyki nie zrezygnują

z udziału w nich, bo to jednak zupełnie inne

doznania i emocje, niż przy słuchaniu,

nawet, najciekawszej, płyty?

Jafo: W pełni zgadzam się z tym, że koncerty

na żywo są widowiskami samymi w sobie,

w każdym miejscu wywołującymi inne wrażenia.

Co do szczepionek, środków ostrożności

- myślę, że uczestnicy koncertów doskonale

wiedzą, jak mają się zachować. Na

pewno koncerty nie znikną z mapy wydarzeń

na świecie, a jeśli ktokolwiek będzie chciał do

takiej sytuacji doprowadzić, to pewnie przeniosą

się do tzw. "podziemia". Wiadomo

wszystkim, że zakazany owoc smakuje najlepiej.

Jak więc fani mogą zdobyć CD bądź LP

"Space"? Są dostępne w regularnej sprzedaży,

czy tylko wysyłkowo, za pośrednictwem

waszej strony?

Piotr: Tym razem dystrybucja płyt ogranicza

się do sprzedaży bezpośredniej przez priv na

Facebooku, tj. u mnie (Piotr Sonnenberg) i u

naszego gitarzysty (Jarek "Jafo" Michalski).

Można również zakupić je w sklepie internetowym

u naszego patrona medialnego, czyli

na Prowinylcd.com. LP ukaże się w kwietniu

2021 w limitowanej edycji 3D. Dodatkowo

fani już w kwietniu mogą liczyć na

gadżety i odzież związaną z płytą "Space" (tshirts,

longsleeves, kominy).

Wojciech Chamryk

VINCENT

HMP: Nie tak dawno temu rozmawialiśmy

z okazji wydania poprzedniej płyty. Minęło

nieco ponad rok czasu i stworzyłeś kolejny

krążek. Musisz być bardzo kreatywną osobą?

Michael Schenker: Tak, jestem bardzo kreatywną

osobą, to leży w mojej naturze. Kreatywność

pochodzi z wewnątrz i działa inaczej

niż podążanie za trendami. Jeśli za nimi

gonisz, to robisz coś, co wymyślili inni, a

jeśli spojrzysz w głąb siebie, to zawsze będziesz

w stanie wpaść na coś nowego. Nie

mam więc żadnego problemu, by tworzyć

świeży materiał.

Wróciłeś do nazwy Michael Schenker

Group, zrobiłeś to z jakiegoś powodu?

Michael Schenker Fest będzie istnieć, o ile

ludzi będzie na nas stać. (śmiech) Jest to bardzo

obszerne przedsięwzięcie rozsiane po całym

świecie. Ale wciąż istnieje. Poza tym, i

tak wszystko zaczyna się od Michael Schenker

Group i wszystkie pochodne projekty

poniekąd wchodzą w skład MSG. Daje mi to

też trochę większe pole do eksperymentowania,

na przykład z brzmieniami akustycznymi.

Czuję się dzięki temu spełniony, mam

wszystko dopięte na ostatni guzik, ale i tak,

kiedy idę naprzód, to wciąż jest to Michael

Schenker Group. A gdy jest 50-ta rocznica

Michaela Schenkera, to jest to mój jubileusz,

a nie MSG, dlatego jest to sprecyzowane.

Jak wybierasz ludzi do współpracy, zwłaszcza

wokalistów?

Zazwyczaj wybieram wokalistów z lat 80-

tych, w myśl idei Michael Schenker Fest.

Podczas nagrywania tego albumu, zauważyłem,

że zbliża się moja rocznica, więc postanowiłem

ją świętować z moimi przyjaciółmi,

z muzykami, których dobrze znam. Jednak

składanie albumu w całość z muzykami rozsianymi

po całym świecie było dość skomplikowane

i przegapiłbym termin rocznicy.

Poza tym, to mój agent mi przypomniał o

tym jubileuszu. Pamiętam, że któregoś dnia

mi powiedział: "Michael, płyta "Lonesome Crow"

została wydana w '72." Odrzekłem wtedy:

"Aha, to mam dwa lata na świętowanie i zebranie

wszystkiego w całość!" Pomyślałem, że może

zrobię to kompaktowo. Poproszę Ronniego

Rommero, świetnego wokalistę, który śpiewał

w "We Are The Voice" z poprzedniej

płyty. Barry Sparks cały czas utrzymywał ze

mną kontakt i błagał "Michael, chcę być twoim

Niczego nie żałuję!

Rozmowa z Michaelem Schenkerem to

czysta przyjemność. Nie lubię popadać w

patos, ale w tym wypadku "człowiek legenda"

to określenie w pełni uzasadnione.

Facet, który wraz ze starszym bratem założył

Scorpions, a potem, będąc inspiracją

dla całego pokolenia gitarzystów, grał z

UFO czy swoich własnych grupach. Właśnie

obchodzi 50-cio leci twórczości artystycznej

i wydaje kolejny album, wymonie

zatytułowany "Immortals".

basistą!". Co chciał, to dostał. (śmiech)

Zabawne jest to, że wirus sprawił, że wróciłem

do tego, co i tak chciałem robić, ale

tym razem to przyszło samo. Nic nie musiałem

robić. Nagle zaczęły się urywać telefony,

pytając co z tym jubileuszem. Wszystko,

co wydarzyło się podczas nagrywania tego

albumu było niewiarygodne. Nie mógłbym

zaplanować czegoś takiego. Jak wszedłem

do studia ze swoimi kompozycjami, to

Ronnie zadzwonił, że nie będzie mógł przyjechać,

bo nie chce odbywać tej 14-dniowej

kwarantanny, a ma swoje obowiązki. Powiedziałem

mu, że wszystko jest dobrze i że coś

wymyślimy. Ronnie miał śpiewać na wszystkich

piosenkach. Na to moja partnerka,

Amy, która jest też basistką, ma świetny gust

i wie lepiej ode mnie co się grało w ciągu

ostatnich 50 lat, powiedziała "Ralf Scheepers

jest wolny". Odpowiedziałem, że jej ufam i zaprosiliśmy

go. Zaczęli nagrywać już następnego

dnia. Nie mogłem w to uwierzyć. Kiedy

go usłyszałem, to zmiótł mnie z powierzchni,

nigdy wcześniej czegoś takiego nie słyszałem.

Jakby tego było mało, Brian Tichy zadzwonił

do mojego producenta, Michaela

Vossa i powiedział, że z okazji rocznicy ma

dla mnie sześć piosenek. Absolutnie zdębiałem.

On jest jednym z najlepszych perkusistów

na świecie. Potem Tichy znowu zadzwonił

do Vossa i powiedział, że jego kumpel,

keyboardzista Derek Sherinian, też jest

wielkim fanem MSG i też chce mieć jakiś

wkład w to przedsięwzięcie. Powiedziałem

Michaelowi, że już mamy keyboardzistę

sporego kalibru, czyli Steve'a Manna, i jak

my go z nim tam zmieścimy? Steve jest subtelny

w swoim graniu na klawiszach, one nie

dominują, a jednak wciąż tam są. I się zastanawiałem,

co ja teraz zrobię z Derekiem?

Może zrobimy z nim jam session? Jam z keyboardzistą,

nigdy tego nie robiłem. I pomyślałem,

że może to jest dobry pomysł? Może

fani pokochają to, że zrobiłem coś, czego nigdy

nie zrobiłem wcześniej? Byłem podekscytowany,

a kiedy usłyszałem efekt końcowy,

nie mogłem w to uwierzyć. Na "Drilled To

Kill" miałem Vossa, Tichy'ego i Dereka, a

piosenka była oszałamiająca. Byłem bardzo

szczęśliwy. To było coś, czego nigdy nie zrobiłbym

sam, to przyszło samo. Kiedy kolejni

muzycy nie mogli przybyć ze względu na

obowiązek kwarantanny, to pytałem się

Michaela Vossa co mamy robić, bo czas

płynie. A on na to, że może weźmiemy Joego

Lynn Turnera? Joe Lynn Turner jest jednym

z moich ulubieńców, a on miał z nim

kontakt. Ściągnęliśmy go do nas, i to było

fantastyczne, nagrywali już następnego dnia.

To wszystko było szalone. Wszyscy baliśmy

się wirusa, ja spędziłem łącznie 42 dni na


kwarantannie, wyobrażasz to sobie? Sporo

też popsuł, przygotowujesz się na coś przez

cały rok i nagle musisz to odwołać, to jest

jakby ktoś cię uderzył w twarz. Jednak gdybym

nie miał samozaparcia i nie kontynuował,

to ten album by po prostu nie powstał.

Cóż mogę powiedzieć, ten album w

sumie zrobił się sam.

Co sądzisz o Ronniem Romero?

Przedtem nigdy o nim nie słyszałem, a kiedy

w końcu mogłem się przekonać o jego umiejętnościach

na "We Are The Voice", to byłem

bardzo mile zaskoczony. Potem odkryłem, że

pracował z Ritchiem Blackmorem, a on zawsze

miał świetnych wokalistów. Potrzebowaliśmy

kogoś, kto mógłby śpiewać jak Ronnie

James Dio, Joe Lynn Turner czy Graham

Bonnet. Jest sporo podobieństw między

mną a Ritchiem, chyba każdy kto z nim

pracował, potem trafiał do Michael Schenker

Group. (śmiech) Też jest trochę podobieństw

w tym jak działamy. To Deep Purple

poprosili mnie, bym do nich dołączył A

kiedy on odszedł z Deep Purple i ja odszedłem

z UFO, to ten sam menadżer znalazł za

nas zastępstwa w tych zespołach. To było

niewiarygodne. Nasze drogi praktycznie zawsze

były jakoś splątane ze sobą. Jeśli chodzi

o Ronniego, to kiedy mieliśmy próby w Japonii,

on miał zaśpiewać piosenki Grahama

Bonneta, ponieważ Graham miał wtedy

operację i nie mógł się zjawić. Wtedy zrozumiałem

dlaczego Ritchie chciał z nim pracować,

byłem oszołomiony jego wokalem.

Stwierdziłem wtedy, że jeśli działa to u Ritchiego,

to będzie to działać też u mnie.

Czy zmieniłeś jakoś sposób tworzenia z

okazji 50-lecia działalności?

Cóż, cała moja kariera polega na rozwijaniu

się, na poprawkach i na podążaniu własną

ścieżką. W pewnym momencie, gdy jeszcze

grałem dla Scorpions, zrozumiałem, że muszę

zrealizować własne wizje. Usłyszał o tym

m.in. Peter Mensch, ale wtedy już miałem

tyle tych grup składów wałasnego zespołu, a

nawet nie wydałem wtedy swojego albumu.

Mensch mi pomógł, m.in. w doborze producenta.

Załatwił również przesłuchanie w

Aereosmith. Potem, pod koniec lat osiemdziesiątych

nadszedł czas przeróżnych eksperymentów,

na przykład z brzmieniami

akustycznymi. Były też sprawy dotyczące

praw własności co do UFO i o ile początkowo

zgodziłem się na podział pół na pół z Philem

Moggiem, to potem oddałem mu to za darmo,

bo tego nie potrzebuję. Więc to on jest

teraz właścicielem UFO. Rok 2000 był początkiem

ery, kiedy mój mózg postanowił, że

będzie myśleć jakbym miał z 20 lat, i praktycznie

zatoczyłem koło w mojej karierze. Znowu

zacząłem inspirować się muzyką z moich

wczesnych lat, na przykład muzyką metalową,

pomimo tego, że takie zespoły jak Deep

Purple też były wtedy moimi ulubionymi.

Chciałem by to było szybkie, mocne i dramatyczne.

Wróciłem więc do początku.

Masz praktycznie status boga gitary jak

Hendrix, czy Van Halen. Zastanawiam się

jednak, czy kiedykolwiek myślałeś o tym,

aby przestać się tym zajmować?

O nie, od zawsze byłem zafascynowany graniem

na gitarze, jestem bardzo kreatywną

osobą i kocham coś tworzyć.

To jest dla mnie hobby, zabawa.

Więc grasz na gitarze też

dla relaksu?

Odkryłem, że kiedy wstaję

rano, to mam najwięcej energii,

więc biorę gitarę i gram.

Nazywam to "granie i odkrywanie"

i w ten sposób wymyślam

różne rzeczy. Jeśli miałbym

grać od rana do wieczora

w oczekiwaniu na jakiś pomysł,

to byłbym wyczerpany.

Dla mnie rano jest idealną

porą, mam wtedy świeże

pokłady energii po śnie,

mózg jest świeży i czuję, że

mogę działać i się bawić.

Robię to od lat.

Jakie dałbyś rady dla kogoś,

kto zaczyna grę na gitarze i

nie idzie mu najlepej?

Po pierwsze, to bym spytał

dlaczego ma z tym problemu,

a potem kazałbym mu

zadać samemu sobie pytanie

kim tak naprawdę jesteś. Czy

jesteś osobą podążającą za jakimiś

trendami? Czy chcesz

być sławny i zarabiać duże

pieniądze? A może po prostu Foto: MSG

chcesz wyrażać siebie i nie

oczekujesz w związku z tym sławy? Sporo

ludzi nie ma pewności siebie, ale ja zawsze

wiedziałem czego chcę. Wyobrażam sobie, że

niektórzy ludzie liczą na szybką sławę i

pieniądze. Podejmij więc decyzję kim jesteś,

odpowiedz sobie na to pytanie. Nie ma nic

złego w kopiowaniu, czy podążaniu za trendami

dopóki jesteś zadowolony, ale jeśli się

zmagasz się z problemami, to spytaj się samego

siebie dlaczego tak jest. A zmagasz się

z nimi, ponieważ nie wiesz kim tak naprawdę

jesteś. To jest to, co zrobiłem. Po prostu bądź

sobą i zajrzyj w głąb swojej kreatywności.

Jeśli ludzie kochają to, co robisz, to jest to

tylko wisienka na torcie.

Zdecydowałeś się na przerobienie "In

Search of the Peace of Mind"", czyli pierwszej

piosenki, którą napisałeś dla Scorpions,

dlaczego?

Ponieważ jest to pierwsza muzyczna kompozycja,

jaką zrobiłem w życiu. Miałem wtedy

piętnaście lat. Ciekawostka, na "Lonesome

Crow", to mi było przypisywane autorstwo

tekstów, pomimo tego że wtedy kompletnie

nie umiałem angielskiego, nigdy

wcześniej nie pisałem tekstów w tym języku.

Nie pamiętam kto tak naprawdę napisał teksty.

Ta piosenka to początek Michaela

Schenkera. A solówki były tak idealne, że

nie zmieniłem ani jednej nuty. A nie wiem

skąd się wzięły, po prostu one wyszły ze

mnie. Jeśli posłuchać reszty "Lonesome

Crow", to słychać, na tym albumie, że dopiero

się rozwijam, jestem pół-amatorem. Ale

ta kompozycja brzmi wspaniale. Nie wiem co

mnie tak natchnęło. Pomyślałem, że ta piosenka

po prostu musi być też na nowym albumie.

Chciałem stworzyć coś epickiego. Ta

piosenka brzmi jak wewnętrzna rozmowa z

samym sobą, bo użyłem tam przeróżnych

efektów i zabiegów artykulacyjnych. Spytałem

się Gary'ego Bardena, czy mógłby zaśpiewać

pierwszą zwrotkę, na co się zgodził,

i zabrzmiało to pięknie. Naprawdę, nie mógłbym

zrobić tego albumu całkiem sam, a rezultat

przerósł moje najśmielsze oczekiwania.

Czyli powrót do tego kawałka był dla ciebie

czymś bardzo emocjonalnym? Teraz, po

pięcdziesięciu latach wydajesz się być spełnionym

artystą, z tuzinami płyt na koncie.

Jako iż wróciłem do punktu wyjścia i zatoczyłem

koło, mogę teraz robić co zechcę.

Jestem spełniony. Zrobiłem po drodze tyle

eksperymentów, które również były dla mnie

bardzo ważne, ale teraz mogę po prostu iść.

Iść i robić cokolwiek.

Powiedziałeś kiedyś, że chciałbyś zrobić nagrać

coś wspólnie z Klausem Meine, próbowałeś?

Zrezygnowałem z tego pomysłu. Nie będę

prał brudów publicznie, jest mi dobrze jak

jest, nie chcę robić czegoś, co sprawiałoby mi

dyskomfort. Niech oni będą sobą. Scorpions

to są Klaus i Rudolf i oni mają swoje sprawy,

Phil Mogg jest teraz pełnoprawnym właścicielem

UFO. A Michael Schenker jest po

prostu sobą. I wszystko jest w porządku.

Żałujesz czegoś?

Zrobiłem wszystko, co chciałem zrobić. Każda

decyzja, jaką podejmujemy kształtuje to,

jakimi ludźmi dzisiaj jesteśmy. Więc jak

mógłbym żałować czegokolwiek?

Igor Waniurski

Tłumaczenie: Szymon Paczkowski

MICHAEL SCHENKER GROUP 203


HMP: Ciepłe przyjęcie i dobre recenzje

debiutanckiej EP-ki zmobilizowały was do

intensyfikacji prac nad pierwszym albumem,

czy też od razu zakładaliście, że ukaże

się on jakiś czas po "Sandbreaker"?

Doombardier: Od samego początku mieliśmy

do wyboru dwa warianty: pierwszy, to

jakaś krótka pozycja (EP-ka, demo) lub opcja

numer dwa, pełnometrażowy, wielki strzał.

Wybraliśmy jednak opcję numer jeden, żeby

jak najszybciej zaistnieć w czasoprzestrzeni

oraz uwiecznić to, w jakiej byliśmy kondycji

na samym początku. Fajnie jest potem dla

samych siebie porównać postępy, ewolucję

we własnej muzyce oraz percepcję brzmienia.

Mobilizacja nastąpiła rzeczywiście po ukazaniu

się EP-ki, choć w momencie jej wydawania

materiał na płytę długogrającą był prawie

gotowy. Jednak oficjalne wydanie w postaci

CD i winyla było wielkim krokiem milowym

dla takiego "garażowego" projektu, jakim

na samym początku był Sandbreaker.

Wraz ze skrystalizowaniem się składu i z

pierwszą oficjalnie wydana EP-ką mogliśmy

się w końcu mienić zespołem.

To w sumie naturalny proces, ale czasy mamy

nietypowe, a do tego nie ma też co ukrywać,

że wybrana przez was stylistyka nie

cieszy się w Polsce jakąś szczególną popularnością?

Ciepłe przyjęcie EP-ki było rzeczywiście zaskoczeniem.

Z tego co pamiętam, po kilku

godzinach od udostępnienia w sieci naszej

muzy odezwały się trzy czy cztery podziemne

wytwórnie, co było dla mnie osobiście

wielkim sukcesem, gdyż zwrócenie na siebie

uwagi przyszło nam dosyć łatwo, a przecież

dookoła jest wiele ciekawych zespołów. Co

Milowy krok

Debiutancki album Sandbreaker "Worm Master" potwierdza, że w słowach

lidera grupy nie ma cienia przesady i faktycznie ciężki do granic możliwości,

pure doom death metal jest podstawą jej stylu i brzmienia. Trudno też jednak

nie zauważyć, że słychać tu również inne wpływy, choćby stonerowe, co tylko

dodaje tej płycie atrakcyjności. Do tego Sandbreaker zapowiada już kolejne wydawnictwo,

bo pandemiczne czasy sprzyjają twórczej pracy.

do popularności samego gatunku, można na

sprawę spojrzeć dwojako: z jednej strony mówimy

tu o mało popularnej szufladzie, do

której należą "doom metal", "funeral doom",

death doom", a z drugiej strony nie ma większych

pasjonatów i oddanych kolekcjonerów

niż przy takich niszowych gatunkach. Na

samej popularności nam nie zależało i nie

chcieliśmy w kwestii naszej muzyki w jakikolwiek

sposób pójść na kompromis czy robić

coś pod publiczkę, dlatego byłem przygotowany

na wydanie płyty własnym sumptem.

Musi wam jednak być dobrze w waszej

niszy, skoro już od lat fascynują was takie

właśnie dźwięki?

Od początku mojej przygody z tworzeniem

muzyki fascynowały mnie ekstremalnie ciężkie

i wolne rejony. Być może to, w jaki sposób

wygodnie jest mi grać na garach predestynuje

mnie do takiej muzyki. Moim marzeniem

przy powoływaniu pierwszej kapeli było,

by stała się najbardziej ekstremalnie ciężką

i wolną w Polsce. Czy to się udało? Nie

wiem, ale ten sam plan mam w przypadku

Sanbreakera i mam nadzieję, że tym razem

się powiedzie. No, może tempo samych

utworów nie jest już tak nikczemne, ale wolno

musi być, czasem bardziej, czasem mniej.

Inspiracje czerpiemy głównie z death metalu,

dzięki czemu sami czujemy się w tym dobrze.

Jedno jest pewne, to ma być ciężki do granic

możliwości, pure doom death metal!

Można też powiedzieć, że Sandbreaker

powraca do korzeni funeral doom metalu, do

tego, co na pierwszych materiałach grał

Gallileous, który ostatnio szedł jednak bardziej

w kierunku retro rocka?

Mam nadzieję, że Sandbreaker nigdy nie

popełni takiej gafy, jak Gallileous. Przy

okazji chciałbym przypomnieć, ze jestem

założycielem Gall'a i ostatnim oryginalnym

załogantem z pierwszego składu. Od samego

początku plan był jeden, już o tym wspomniałem:

grać najciężej jak się da. Dla mnie

osobiście ten rozdział jest już zamknięty.

Niestety pomysł na ciężkie granie w Gall'u

był spychany z płyty na płytę. Po wspólnych

koncertach z Jex Thoth i Kadavar ostatnią

deską ratunku był mój heretycki pomysł na

"Retro Doom" (że tak to nazwę), niestety

nawet to było nierealne do wykreowania.

Mimo skupowania przeze mnie za fortunę

starych Ludwigów z blue olive badge i innych

gadżetów perkusyjnych z lat 70. oraz studiowania

patentów perkusistów z tamtego okresu,

muzyka coraz bardziej odpływała w stronę

zwykłego rocka, ze zwykłym brzmieniem,

co było fajne dla samego grania, ale nie sprawiało

mi satysfakcji i gdzieś umykał ten

doommetalowy duch, który towarzyszył nam

w Gallileous od początku. Rozstanie to były

ciężkie chwile, ale kiedy połączę kropki do

tyłu, myślę sobie, że szkoda, że nie doszło do

tego wcześniej, ponieważ teraz widzę, że jeśli

masz wizję na kapelę i reszta ci ufa, to można

góry przenosić!

Stoner jest jednak dla was równie ważny -

bez tego surowego, pustynnego klimatu muzyka

Sandbreaker byłaby niepełna?

Tego stonera staramy się dozować jak najmniej.

Najważniejszą substancją dla prawdziwych

uniesień lub jak kto woli "dołów" w

naszej muzyce jest death doom. To ma być

ciężki walec, a raczej ta piękna piaskarka z

okładki pierwszej Ep-ki, niszcząca wszystko

na swej drodze. Jeśli tworzymy jakiś utwór to

zawsze jest on odzwierciedleniem osłuchanych

patentów deathmetalowych, które poznałem

w latach 90. No może w zwolnionym

tempie (śmiech). Pustynny klimat jest ostatnią

rzeczą zaczerpniętą z dzisiejszego stonera.

To powieść "Diuna" Franka Herberta,

do której nawiązujemy, nadaje charakteru i

klimatu. Kiedy zastanawiałem się jak bardzo

nasza muzyka może zbliżyć się do stonera

naszła mnie taka refleksja, że nie może. I

świadomie, jeśli tylko się da, unikamy dobrze

rozpoznawalnych "stałych fragmentów gry"

(że tak to ujmę w żargonie komentatora

sportowego). Mimo wszystko stoner istnieje

w naszej podświadomości i chcąc nie chcąc,

jakby przypadkiem, może coś zaistnieć w ten

deseń. I tu podkreślę, ani to zaleta, ani przywara.

Sandbreaker to przede wszystkim

death doom metal z elementami … i tu

wstaw to, co ci pasuje (co tam usłyszysz).

Zresztą już wasza nazwa potwierdza, że

nie interesują was oczywiste rozwiązania,

bo w końcu jak połamać piasek? (śmiech)

No właśnie, jak? Jak żyć? Sama nazwa miała

być niestandardowa, miała epatować czymś

absurdalnie ciężkim, silnym i mocnym, a jednocześnie

surrealistycznym, tak jak tematyka

naszych utworów nawiązująca do świata

"Diuny". Tak naprawdę połamać piasku nie

dasz rady, ale jak śpiewam w jednym z utworów

z nadchodzącej EP-ki "Be like sand"...

czyli "Bądź jak piasek", parafrazując filozofię

Bruce'a Lee - toruj sobie drogę... przejdź

szczelinę i pęknięcia... dopasuj się kształtem.

204

SANDBREAKER


Można to przełożyć do sytuacji w Sandbreaker.

Kiedy kompletował się skład, musiałem

podjąć decyzję o śpiewaniu - dopasowałem

się, kiedy w Sandbreaker powstało

małe pękniecie między mną, a gitarzystą Kamikaze,

przecisnąłem się przez to i zasililiśmy

zespół o drugiego gitarzystę znanego jako

Red Razor, który odpowiedzialny jest za te

zacne sola! Podsumowując: "Bądź jak piasek"!

Nie poddawaj się i adaptuj do sytuacji!

Hasło: "Diuna", odzew? Wygląda bowiem

na to, że twórczość Franka Herberta miała

na was spory wpływ?

Odzew: Sandbreaker! Ma spory, to mój osobisty

sentyment do tej książki z dawnych lat,

sprawił, że kiedy lepiej sobie o niej przypomniałem,

wpadł mi do głowy genialny pomysł

na połączenie doom metalu ze uniwersum

Diuny (śmiech). Nie chciałem mega nihilistycznych

tekstów, ponieważ jestem na innym

etapie swojego życia. Kiedyś jako buntownik

postrzegałem pewne sprawy inaczej,

teraz sam muszę troszczyć się o rodzinę i rzeczy,

jakie chciałbym przekazać w tekstach, o

których czasami dyskutuję z bliskimi mają

charakter bardziej uniwersalny czy nawet

rozrywkowy. Z drugiej strony jesteśmy kapelą

doommetalową i śmierć, zabijanie czy

emocje nienawiści, kary i zemsty spokojnie

znajdziesz, bo to bardzo ludzkie i nie można

w imię poprawności o nich nie przypominać,

przecież istnieją obok nas. (śmiech)

Ciekawe jak Herbert zareagowałby na

"Worm Master", skoro odrzucały go nawet

te lżej grające zespoły lat 80. (śmiech). Nie

ma się jednak co dziwić, skoro muzyką jego

młodości był tradycyjny jazz czy swing -

myślisz, że każde pokolenie ma swoje

dźwięki, a to, co pojawia się później już tylko

odrzuca, bo jest za głośne, za trudne czy

po prostu niezrozumiałe?

Z tym odrzuceniem to nie wiem czy było to

ze względów estetycznych czy może raczej

brak finansowego porozumienia. Ja uważam,

że Herbert w obu kwestiach miał do tego

prawo. Ja sam muszę uważać przy pisaniu tekstów,

żeby nie umoczyć na prawach autorskich,

staram się jak najmniej używać nomenklatury

zaczerpniętej z książki, więc niektóre

rzeczy muszę nazywać po swojemu. Jeśli

chodzi o pokoleniową różnicę w muzyce i

sztuce to rzeczywiście każda generacja ma

swoich bohaterów i idoli. Ja miałem Gustlika,

a mój syn Spidermana, (śmiech), w muzyce

jest podobnie. Więc rzeczywiście Herbert

mógł mieć problem ze zrozumieniem "szarpidrutów".

U muzyków wygląda to jednak zwykle inaczej,

czego jesteście najlepszym przykładem,

nie zasklepiwszy się wyłącznie w stylistyce

wczesnych lat 90., ale poszukując

czegoś nowego?

Podstawa naszej muzyki rzeczywiście jest

osadzona w stylistyce lat 90., to był złoty

okres mojej młodości. Każda płyta z pierwszej

połowy lat 90., którą nabywałem była

niesamowitym przeżyciem. Zespołów było

jakby mniej, ale każdy w niepowtarzalny sposób

tworzył swoją historię. Mówimy tu oczywiście

o death czy doom metalu. Większość

tytułów właśnie z tamtego okresu jest dziś

nazywana kultowymi klasykami. Pomysł na

Sandbreaker w głównej mierze opiera się na

kontynuowaniu tej pięknej death-doomowej

tradycji, ale z tego, co wiem, nasz gitarzysta

Kamikaze, którego riffy są wykorzystywane

najszerzej w kawałkach, inspiruje się nieoczywistymi

rzeczami jak flamenco i folk. Także

gdzieś po drodze czerpiemy z różnych stron

świata. Mnie osobiście interesowałoby pójście

w stronę muzyki filmowej, mimo, że granej

na klasycznych rockowych instrumentach.

Być może za jakiś czas spróbujemy bardziej

poeksperymentować z takimi klimatami.

Stroicie się niżej niż zwykle, wykorzystujecie

jakieś specjalne efekty, wpływające na

rezultat końcowy waszego brzmienia - potwornie

ciężkiego i mrocznego?

Mimo, że gram tyle lat w zespole nie będę

mógł ci odpowiedzieć fachowo na to pytanie,

gdyż najzwyczajniej w świecie nie jest to

moja działka i na pewnych terminach się nie

znam. Jednocześnie jestem orędownikiem i

pilnującym podstawowego dogmatu mówiącego,

że: "Sandbreaker ma być najcięższym i

najbardziej ekstremalnym, brzmieniowo zespołem

gdzieś na granicy komfortowego grania". "Tak każe

obyczaj". (śmiech)

To chyba najkorzystniejsze rozwiązanie,

kiedy ma się w zespole kogoś, kto może zająć

się również produkcją, a do tego zaprzyjaźnione

studio?

Tak, wszystkie ręce na pokład. Rzeczywiście

wykorzystujemy w jakimś sensie sytuację,

która pozwala nam na pracę w komfortowych

warunkach. Oprócz tego podczas nagrywania

realizator, którym jest nasz basista

Grey Eminence, wie doskonale jaki efekt

chcemy uzyskać, ponieważ staje się jednocześnie

twórcą i tworzywem. Polecam każdemu

Soundstitute Studio i Arkadiusza Dzierżawę

jako inżyniera dźwięku, gdyż oprócz

intuicji muzycznej można również polegać

na jego długoletnim doświadczeniu w branży

muzycznej, nie tylko metalowej.

To co słychać na "Worm Master" jest efektem,

choćby po części, wspólnego grania w

studio czy całość materiału była nagrywana

partiami, począwszy od perkusji?

Przy nagrywaniu materiału na EP-kę i płytę

oraz nadchodząca świeżą EP-kę wypracowaliśmy

swój własny sposób działania: forma

nagrywania jest całkowicie bez metronomu i

na żywioł. Na pierwszy rzut idzie gitara wraz

z perkusją, co pozwala na niczym nieskrępowaną

możliwość improwizacji. Każdy kawałek

nagrywany jest parę razy od początku do

końca bez cięcia i z tego wybierany jest najlepszy

zapis całości. Mamy tu pewność, że

nagranie odzwierciedla kondycję i morale

zespołu w danym momencie. Potem praca

przypomina nagrania sesyjne i kolejno nagrywane

są pozostałe instrumenty, aż do pełnego

zapisu. Nad całością "czuwa gospodarz domu

(studia) i nie da on krzywdy zrobić nikomu".

(śmiech)

Wiele zespołów marzy jednak o nagrywaniu

w studio na setkę - wy również myślicie o

czymś takim, brzmienie Sandbreaker zyskałoby

na tym?

Nagrywanie na setkę byłoby ciekawym doświadczeniem.

Nasz dotychczasowy sposób

można opisać jako nagrywanie na 50-tkę, bo

pierwsze dwa instrumenty idą na żywioł. Być

może kiedy zespół będzie ze sobą bardziej

ograny pokusimy się o taki eksperyment. Na

ten czas nie mówię nie, nie mówię tak. Jeśli

chodzi o brzmienie, to mogłoby pachnieć

jeszcze bardziej piwnicą lub garażem. To jednak

jeszcze przed nami. Mimo wszystko

staramy się jak najmniej kleić, bo może to

sabotować organiczny efekt końcowy. Ma

być naturalnie, żywiołowo czy nawet przebojowo

i przede wszystkim dynamicznie. Moja

gra na beczkach, to jak ja sam siebie miałbym

opisać, to takie skrzyżowanie Chrisa Reiferta

z Autopsy w połączeniu z Meg White z

White Stripes: technicznie nie jest, ale stylowo

musi być.

Pandemia i lockdown nie pokrzyżowały

wam planów, ale chyba jednak trochę utrudniły

pracę, bo nagrania finalizowaliście w

marcu?

Rzeczywiście pandemia rozłożyła wszystko

w czasie, ale być może pozwoliło to na

głębsze skupienie się na produkcji, miksie i

masteringu. Takie dziwne czasy... Ale nie

wpłynęło to w żaden sposób na jakość, a

wręcz przeciwnie, pozwoliło na dopracowanie

efektu finalnego. Jedyne co ucierpiało to

ilość prób, ale i te nieliczne były owocne, bo

po skończeniu albumu byliśmy w trakcie

tworzenia nowej EP-ki. Dochodziły do nas

słuchy, że płyta jak na długograj jest zbyt

krótka, więc postanowiliśmy wyjść naprzeciw

oczekiwaniom i dograć we wrześniu cztery

utwory, które ukażą się zaraz na początku

nowego roku. Wracając jednak do samego

problemu pandemii i lockdownu, zastanawia

mnie fakt, że ludzie, szczególnie ze sceny

metalowej i w większości mieniący się wolnomyślicielami,

nie zadają pytań, czy to wszystko

jest zasadne? I nagle kapele, które szanuję

sprzedają szmaty na pysk, czy nasz narodowy

pierwszy okultysta Adaś Nergal propaguje

noszenie tego gówna na ryju? Nikt nie

zadaje pytań, nikt nie powątpiewa, nie patrzy

w statystyki? Tacy kurwa anty-sytemowcy,

a łykają medialno-rządowe śmieci informacyjne

jak pelikany! Ja osobiście zadaję

mnóstwo pytań i na żadne nie dostaję dostatecznie

kompetentnej odpowiedzi, a to już

zapala u mnie czerwoną lampkę zasadności

tej chorej sytuacji!

"Worm Master" to nie tylko muzyka, ale też

dopracowana, rysunkowa szata graficzna -

jak doszło do waszej współpracy z Novaldo?

To wasz fan z Indonezji?

Wręcz przeciwnie, to ja jestem fanem prac

SANDBREAKER 205


tego artysty. Uwielbiam zaprzęgać do współpracy

różne ciekawe postacie i to ja zaproponowałem

mu wykonanie okładki pod naszą

muzykę. Najpierw był front, a potem, z racji

tego, że nie mamy jeszcze zdjęć zespołowych,

tył z naszymi podobiznami w tej samej stylistyce.

Z całości jesteśmy bardzo zadowoleni

i mogę zdradzić, że gotowa jest już okładka

jego autorstwa na nadchodzącą EP-kę

"Children Of The Erg".

Album ukazał się w lipcu, czyli o jego koncertowej

promocji możecie, póki co, tylko

pomarzyć?

Tak, rzeczywiście to jest główny mankament

tych całych lockdownów. Mam nadzieję, że

ludzkość odeprze atak tej dziwnej pandemii.

Nie jesteśmy sami w tej sytuacji, jak każdy

inny zespół musimy cierpliwie to przeczekać.

Oby chodzenie na koncerty obyło się bez

obowiązkowych szczepień, bo już takie wieści

do mnie trafiły, że będzie trzeba posiadać

książeczkę szczepień jak u psa! Nie

bagatelizuję sytuacji, ale działania nie są

współmierne do wydarzeń! Na razie pozostaje

nam nagrywać, a spotkania z maniakami

przełożyć na lepsze czasy.

To dlatego, nie ociągając się, zaczęliście nagrywać

kolejną EP-kę? Są nowe utwory, jest

czas, nie ma więc co z tym zwlekać?

Tak właśnie, między innymi dlatego troszkę

przyspieszyliśmy nagrywanie, ale materiał

mieliśmy gotowy już wcześniej. Na horyzoncie

pojawiały się decyzje różnych europejskich

rządów o możliwości lockdownu, w

tym także i Polski, więc trzeba było wykorzystać

dobra formę zespołu i jak najszybciej

zarejestrować nasze pomysły. Nasze próby są

bardzo owocne, zaczerpnięte trochę z filozofii

mojego znajomego tatuażysty Toffiego,

który wymyślił sobie takie wyzwanie przez

jeden rok, żeby każdego dnia narysować jeden

projekt tatuażu. Jedne lepsze, jedne gorsze,

ale po całym roku miał do dyspozycji

365 pomysłów. Postanowiłem zastosować

podobny klucz do pracy nad muzyką w

Sandbreaker: z każdej próby jeden kawałek!

Czasem ciekawa improwizacja oparta w

połowie na przygotowanych riffach, nagrana

na telefon staje się ciekawym hitem, do którego

po jakimś czasie wracamy, żeby wszystko

dopracować i móc nazwać go pełnowartościowym

utworem.

Kiedy planujecie premierę tego wydawnictwa,

jeszcze na koniec tego roku, czy też

wiosna 2021 będzie bardziej prawdopodobnym

terminem?

Jak już wcześniej wspomniałem EP-ka

"Children Of The Erg" została nagrana we

wrześniu. Na dniach będzie miksowana i zakończona.

Także myślę, że dosłownie pierwszego

stycznia po północy będzie opublikowana

internetowo, a potem na fizycznym

nośniku CD lub 7". To wszystko będzie zależało

od tego czy Marcin z Mythrone Promotion

dalej będzie nami zainteresowany po

tym, co zaprezentujemy na czterech premierowych

utworach. Jak na moje ucho mogę

potwierdzić, że dalej gramy Fucking Heavy

Death Doom Metal i tak już zostanie.

Wojciech Chamryk

Oldschool Metal Maniac # XX 2021

Stali czytelnicy magazynu wydawanego

przez Leszka Wojnicza-Sianożęckiego

wiedzą doskonale, że Bathory pojawia się

na łamach OMM regularnie, by wspomnieć

tylko cykl obszernych artykułów

"Zrodzony w wiecznym ogniu piekła".

Jednak jubileuszowy, dwudziesty numer

pisma to prawdziwy hołd dla Quorthona

(1966-2004), co zapowiada już zresztą

podtytuł "A tribute to Bathory". Mamy

tu bowiem ni mniej, ni więcej, tylko aż

200 (!) stron, poświęconych szwedzkiemu

prekursorowi black oraz wiking metalu,

traktujących o latach 1983-1991, czyli

pierwszych sześciu albumach Bathory.

Dla wielu fanów i recenzentów był to najciekawszy

artystycznie etap działalności

Quorthona, naznaczony wspaniałymi, a

do tego jakże odmiennymi, płytami. Każdej

z nich, to jest: "Bathory" (1984),

"The Return..." (1985), "Under The Sign

Of The Black Mark" (1987), "Blood Fire

Death" (1988), "Hammerheart" (1990)

oraz "Twilight Of The Gods" (1991),

poświęcono tu multum miejsca, z

ukazaniem kulis ich powstania czy tłem

epoki. Nie brakuje też innych, arcyciekawych

materiałów, jak choćby fragmentów

archiwalnych wywiadów z lat 80. i 90.

oraz mnóstwa, nierzadko unikalnych,

fotografii. Kolekcjonerów na pewno zainteresują

kolejne części "Bathory vinyl collectors",

przedstawiające różne edycje LP's

Bathory, na przykład odmienne labele

wydań debiutu z Combat (USA) czy jego

pirackie edycje z lat 2003-2019, również

w wersji picture disc. Zaciekawiają też oficjalna,

koreańska edycja "Under The Sign

Of The Black Mark" z roku 1993, kiedy

przecież winyl był w totalnym odwrocie,

czy też różne wydania "Twilight Of The

Gods", w tym picture z Black Mark oraz

czarne z Korei (King Records) czy Brazylii

(Hellion Records). Są też wywiady z Watain,

Eurynomos, Sarcófago, Mystifier,

Necrophobic, Hades, Agressor, Ereb

Altor i Enslaved, ale - jakże by inaczej -

poświęcone przede wszystkim Quorthonowi

i Bathory, bo na wszystkie te zespoły

wywarł on ogromny wpływ. Mamy

tu również rozmowy z Professor Black, to

jest Christopherem Westonem, znanym

choćby z Aktor, High Spirits czy Pro-fessor

Black, który od jakiegoś czasu pracuje

nad książką o Bathory oraz José Luisem

Cano Barrónem, wielkim fanem metalu z

Meksyku, z którym przed laty wymieniałem

winylowe płyty. On wydał już obszerną

biografię Bathory "Del hades al

valhalla... Bathory - La historia epica",

której polskie tłumaczenie "Z Hadesu do

Valhalli..." ma ukazać się na dniach. Jak

więc widać najnowszy numer "Oldschool

Metal Maniac" to mus dla fanów Bathory,

czy generalnie klasycznego metalu, bo

takich monograficznych pozycji na rynku

prasowym nie ma zbyt wielu.

Wojciech Chamryk

206

SANDBREAKER


Zelazna Klasyka

Saxon -Strong Arm Of The Law

1980 Carrere

Kiedy zaczynałem poznawać muzykę

heavy metalową trochę głębiej, czyli kiedy

już znałem wierzchołek góry jak Iron

Maiden, Black Sabbath, Judas Priest

czy Venom, jedną z pierwszych i bardziej

interesujących kapel okazał się Saxon. Co

dziwne, nie lubiłem tej kapeli i przekonałem

się do niej dopiero w momencie,

kiedy kumpel ponagrywał mi ich wczesne

albumy. Czytając o nich w prasie czy też

słysząc o nich gdzieś w rozmowach reagowałem

totalnie obojętnie. Czemu tak

było? Tego nie umiem racjonalnie wytłumaczyć.

Z jakiegoś powodu traktowałem

Saxon jak jakiś twór niższej kategorii, a

moje ukochane Iron Maiden było wszystkim

i zapełniało światek heavy metalu. No

ale w końcu dostałem w łapy kilka wypalonych

płytek i trzeba było się do tego

jakoś ustosunkować. Pamiętam, że wtedy

największe wrażenie zrobiły na mnie dwie

płyty - "Strong Arm Of The Law" i

"Power And The Glory". Te pozycje do

dziś są moimi ulubionymi Saxonami, chociaż

"dorosłem" do pozostałych i debiut

również jest świetny, więc też zastanawiałem

się, która z nich powinna znaleźć się

w Żelaznej Klasyce. Padło na longplay z

1980 roku.

Klasyczny okres Saxon bogaty jest w

typowo brytyjskie granie heavy metalu.

Każdy z albumów zawiera dawkę melodyjnego,

ale okraszonego kąśliwymi gitarami

metalu, który też tak naprawdę osadzony

jest głęboko w hard rocku. Brzmi Saxon

dostojniej, trochę mniej agresywnie niż

Raven czy Iron Maiden, ale ich kawałki

zyskiwały wiele na żywo. Dlatego też ten

klasyczny czas idealnie podsumowuje koncertówka

"The Eagle Has Landed"

wydana w 1982 roku i można traktować ją

jako swoiste "Best Of" grupy. Po niej

ukazał się wspomniany "Power And The

Glory" a potem… Potem dla jednych

najlepsze, dla innych najgorsze płyty, jakie

zespół popełnił. No cóż, kto nie flirtował z

Ameryką i nie kombinował z brzmieniem,

niechaj pierwszy rzuci wzmacniaczem!

Wróćmy do meritum. Klasyczny okres to

cztery krążki - "Saxon", "Wheels Of

Steel", "Strong Arm Of The Law" oraz

"Denim And Leather". Sam nie wiem

dlaczego trzeci z nich wywarł na mnie

najlepsze wrażenie. Może zdecydowało to,

że jako pierwszy powędrował do odtwarzacza?

Możliwe. Jednak równie prawdopodobnym

jest to, że okazał się świetną

wypadkową dwóch poprzednich. Jakby

ulepszoną wersją "Kół ze stali". Na każdym

z tych krążków jest kilka świetnych numerów.

Przecież "Wheels…" mają kultowe

"747 Strangers In The Night", a "Denim

And Leather" - "Princess Of The Night"

czy tytułowy. Mimo wszystko od lat darzę

sentymentem "Strong Arm Of The Law"

i uważam, że wtedy Saxon był prawie że

na szczycie swojej artystycznej drogi.

Rozpoczyna się ta jazda ultra klasykiem

w postaci "Heavy Metal Thunder". Metal,

burza, grzmoty, szaleństwo - to częste

motywy świata odzianych w skóry gości.

Ten numer to istny, przetaczający się w

stereo grzmot, stający się burzą dźwięków

i soczystego wokalu. Totalny temat, który

stał się żelaznym punktem koncertów

Saxon. Potem, bez oddechu dla słuchacza,

wjeżdża "To Hell And Back Again". Dla

mnie, fetyszysty melodii, ten kawałek to

mistrzostwo linii melodycznej. Nie ukrywam,

że takie smaczki spowodowały, że

zacząłem o wiele przychylniej patrzeć na

ten zespół. Zadziorność i kopalnia dobrych

motywów - taki był i, w sumie, jest

Saxon do dziś. A na koncertach? Kto nie

był, niech żałuje! Kolejny numer to też

bezsprzeczny konkret. Tytułowy powala

nosorożca swoim klimatem i w niczym nie

ustępuje poprzednikowi "Wheels Of

Steel". Nad wszystkim utrzymuje się brytyjska

flegma, to granie trochę przez mgłę,

ale nie ma w tym nic, co spowodowałoby

kwaśną minę. Esencja angielskiego heavy

metalu. Gitary Paula Quinna i Grahama

Olivera tną jak brzytwy, bas Steve

Dawsona jest niczym motocykl a Pete

Gill uwija się niczym mała elektrownia za

swoim zestawem. Nad wszystkim brzmi

dostojny, lekko suchy, ale wyraźny i mocny

wokal Biffa Byforda. Kiedy trzeba

kapela lubi i umie się rozpędzić. Jeśli te

wcześniejsze kawałki mogły mieć średnie

tempa (oprócz otwieracza) to następne

"Taking Your Chances" i "20.000 FT"

mogą zaprzeć dech. Saxon wrzuca kolejny

bieg i niczym harley bulgocząc odchodzi w

parę sekund. Może nie są to najwybitniejsze

kawałki w historii heavy metalu,

ale do klimatu płyty pasują idealnie i mają

w sobie wszystko to, czego od tego gatunku

można oczekiwać. Warto pamiętać,

że album wyszedł w 1980 roku, a więc

Saxon był już mocno rozpędzony, kiedy

inne zespoły z NWOBHM dopiero się

rozkręcały. Dlatego też może wydawać się

lekko ślamazarny przy Raven, Atomkraft

czy Iron Maiden, ale ekipa Biffa w żadnym

wypadku w epoce za taką nie uchodziła.

Wspólna trasa z Motorhead pod

koniec lat 70. mówi wszystko.

Druga strona oprócz "20.000 FT" ma też

dwa, dość mało popularne i lekko zapomniane

kawałki. Mowa o "Hungry Years" i

"Sixth From Girls". Jakoś totalnie nie

wyróżniające się, być może w ocenie

zespołu wrzucone po to, by zagrać trochę

na czas? Nieważne. Mogą stanowić przyjemną

przerwę przed wieńczącym krążek

"Dallas 1 PM", który to jawi się jako jeden

z najlepszych kawałków w historii grupy.

Jest też idealnym przykładem, że od zawsze

Saxon stawiał na teksty "o czymś" i

bardzo często Biff sięgał po tematy historyczne

(zresztą jest wielkim fanem historii).

W tym przypadku numer opisuje

zamach na prezydenta Kennedy'ego. Dallas,

godzina 13.00, padają strzały. I wchodzi

piękny gitarowy motyw. Warto posłuchać

"Dallas 1 PM" głośno, by w pełni

rozkoszować się kapitalną formą wyrazu.

Album w swoich niecałych 38 minutach

może uchodzić za stuprocentową klasykę

heavy metalu. W dyskografii Saxon to jedna

z najlepszych płyt. Coś, czego jeszcze

nie było na surowym debiucie, coś czego

odrobinę brakowało na "Wheels Of

Steel". Na swoim trzecim albumie chłopaki

z Barnsley umiejętnie wyciągnęli

wnioski i odpalili prawdziwą petardę. Od

momentu wydania "Strong Arm Of The

Law" stali się o wiele bardziej znaczącą

kapelą i z każdą kolejną płytą rośli w siłę.

Myślę, że wiele nie trzeba, żeby polubić te

dźwięki. To wręcz naturalne środowisko

wszystkich, którzy uwielbiają surowe, ale

nie pozbawione melodii stalowe, heavy

metalowe kawałki pełne energii ale też pewnego

rodzaju dostojeństwa. Dziś pomału

taki sposób grania odchodzi do lamusa,

więc pielęgnujmy takie krążki. To wszakże

elementarz!

Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA 207


208

W sumie wytwórnia ta dopiero co zaczęła swoją działalność. Oficjalną

datą ich powstania jest 1 stycznia 2018 roku. Pochodzi z Florydy i jak na razie

wypuściła kilka pozycji związanych z tamtejszym thrash metalowym podziemiem

z przełomu lat 80. i 90. Ale nie tylko, bo ich pierwsze wydawnictwo Revelation

"Spiritual Wind" dotyczy kapeli stricte heavy metalowej w dodatku z nurtu white

metal, a składanka "A.R.T. Records Singles Series Vol 1." przypomina kapele z

całego terytorium USA. W swoim manifeście deklarują, że chcą zajmować się

przypominaniem zapomnianych materiałów związanych ze sceną thrash, death,

crossover, speed/power i klasycznego metalu. Niemniej w planach mają również

premierowe materiały, nie tylko związane z florydzka sceną i już na styczeń planowane

jest wydanie płyty chilijskiego thrash metalowego Betrayed z materiałem

nagranym bodajże w roku 2017. Myślę, że warto się przyjrzeć działalności tej wytwórni,

bo na światło dzienne wyciągają nieznane perełki z amerykańskiego

undergroundu.

Revelation - Spiritual Wind

2018 Thrashback

THRASHBACK RECORDS

Revelation powstał w połowie lat 80. w małej

miejscowości Jupiter na Florydzie. Swego

czasu ta okolica kojarzona była z hodowlą

koni oraz później z aktorem Burtem Reynoldsem.

Kapela działała w składzie, Mike

Roy (śpiew), Edward Veitch (gitara), Richard

Veitch (perkusja), Brian Shinn (gitara)

oraz Brad Brothen (bas). Panowie z Revelation

bardzo starali się aby zaistnieć w

szerszym wymiarze. W roku 1987 wydali

demo "Visions", na którym znalazły się trzy

utwory. Rok później nagrali kolejny materiał,

"Spiritual Wind", który miał być ich debiutancką

płytą. Kapela sporo koncertowała na

lokalnej scenie występując z takimi zespołami

jak Lady Sabre, Intruder, Warinstoch i

Eden Rock. Zdarzyło się też, że zagrali występ

z bardziej znanymi zespołami jak Messiah

Prophet czy Barren Cross. Po nagraniu

"Spiritual Wind" grupa działała jeszcze

parę lat, w tym czasie doszło nawet do epizodu

rozmów z Atlantic Records. Prawdopodobnie

w 1991 roku trzech muzyków Revelation

dołączyło do kapeli Brother

Grimm. Niestety o zakończeniu kariery oraz

ewentualnych poczynań muzyków w innych

kapelach nie ma wiarygodnych źródeł. Panowie

z Revelation przyznawali się do inspiracji

Iron Maiden i Judas Priest, i te inspiracje

są słyszane na materiale z "Spiritual

Wind", ale jakby przez mgłę. Niemniej w takim

"Young Warrior" są wyraźne, choć pewnie

znajdą się tacy, co będą się upierali, że

to już amerykańskie power metalowe naleciałości.

Co by nie pisać muzyka Revelation

jest bardziej uwięziona w lżejszych amerykańskich

brzmieniach. Z pewnością związane

jest to też z tym, że formację zaliczano do

nurtu white metalu, a także ze względu na

osobę lokalnego producenta Stevena Milesa,

który mocno wypolerował brzmienie zespołu.

Jakoś ich muzyki kojarzy mi się z wymienianym

tu Barren Cross, którego muzyka

jest również bardzo dopieszczona i przestrzenna.

Niemniej gitary w Barren Cross są

bardziej konkretne i mocne, niż w Revelation.

Za to na "Spiritual Wind" z pewnością

nie odnajdziemy momentów inspirowanych

glam czy innym hair metalem. Jest to zdecydowanie

bardzo staroświecki heavy metal. W

sumie ten album zawiera dziewięć różnorodnych

utworów, świetnie skomponowanych i

zagranych ze swadą. Do ich techniki też nie

można się przyczepić. Fani amerykańskiego

grania z lat 80. pewnie będą zachwyceni.

Mnie oczywiście bardziej pasują kawałki te z

pazurem tak jak wymieniony "Young Warrior"

czy "Good Cause", choć o dziwo, jestem

ogólnie zaskoczony bardzo dobrą jakością zawartości

całego albumu pod względem muzyki

jak i produkcji. Wersję Thrashback Records

uzupełnia zawartość demo "Visions".

Ogólnie te trzy utwory brzmią bardziej ostro,

a to ze względu na bardziej surowsze brzmienie.

Pewnie dlatego wersja "Good Cause" z tej

sesji podoba mi się jeszcze bardziej. W tymże

wydaniu mamy też dodatkowy dysk DVD,

na którym główną atrakcją jest występ formacji

na chrześcijańskim festiwalu Cornerstone

z 1989 roku. W czasie tego show muzycy

zagrali "Children Of The City Nights",

"Johnny", "Hunting The Devil", "Spiritual

Wind", "Running Scared" i "Young Warrior".

Jakość nagrań jest w miarę, choć wiadomo na

VHSie ciężko było o dobrą jakość obrazu i

dźwięku. Cale szczęście pomieszczenie, w

którym nagrywano koncert było dobrze naświetlone,

a sprzęt nagłaśniający na tyle selektywny,

że dźwięk jak na bootleg nagrał się

bardzo dobrze. Inną atrakcją tego występu

jest fakt, że grupa zabrzmiała tu surowiej i

ostrzej, co zrobiło na mnie spore wrażenie.

Do rejestracji z występu na Cornerstone 89,

dołączono jeszcze kilka filmowych ujęć z lokalnych

występów w rodzimej miejscowości

Jupiter oraz kilka scen z prób, oraz tego, co

działo się przed i po koncertach, gdzie większość

kadr dotyczyła wspomnianego festiwalu.

W sumie to wydanie Revelation "Spiritual

Wind" to znakomite wydawnictwo

archiwizujące bardzo ciekawy fragment

amerykańskiej sceny tradycyjnego heavy

metalu z lat 80. Jak ktoś mieni się jej fanem

powinien postarać się o ten album.

Nonpoint Factor - Depression '94

2018 Thrashback

Kolejnym bohaterem Thrashback Records

jest Nonpoint Factor, który powstał w roku

1991 w miejscowości Bayamon na wyspie

Portoryko. Założył go perkusista Robert Rivera.

Zespół zostawił po sobie trzy demówki

"Dementia... into Reality" (1992),

"Depression '94" (1994) i "A New Breed of

Anger" (1995). Po nagraniu pierwszej demówki

muzycy przenieśli się na terytorium

Stanów do miejscowości Fort Lauderdale,

gdzie kontynuowali karierę. W tym czasie

nastąpiła zmiana, a nowym nabytkiem został

wokalista/gitarzysta Edgar Torres. Wtedy

powstało również demo "Depression '94",

które zaciekawiło lokalną firmę A.R.T. Records.

Wytwórnia ta specjalizowała się w

wydawaniu kaset i 7-calówek. W ten sposób

demo pojawiło się na oficjalnej kasecie. Kolejnym

wspólnym krokiem było przystąpienie

do nagrania materiału na debiutancką

płytę, która miała nosić tytuł "Anger Through

An Art Form" i ukazać się na CD. Materiał

na album był nagrywany w kilku podejściach

i ostatecznie nigdy nie został ukończony.

Muzycy aby podtrzymać zainteresowanie kapelą

wypuścili kasetę, wykorzystując nagrane

do tej pory utwory, którą sprzedawali wyłącznie

wysyłkowo i w czasie koncertów. Prawdopodobnie

chodzi o wspomniane wcześniej

demo "A New Breed of Anger". Nonpoint

Factor zakończył karierę w roku 1996. Część

muzyków związanych z formacją skróciło

nazwę do Nonpoint, zmieniło styl muzyczny

na nu metal i kontynuuje działalność do dzisiaj.

Thrashback Records postanowiła przypomnieć

materiał Nonpoint Factor z drugiego

demo "Depression '94". Jego zawartość

stanowiły cztery utwory studyjne i jeden

"live". Muzyka z tych kawałków to ostry, dynamiczny

i gęsty thrash metal, świetnie technicznie

zagrany. Rozpoczynający utwór "Depresion"

mocno pulsuje i zawiera pewną dawkę

hard-core'a. Trochę więcej przestrzeni zawiera,

czwarty w kolejności "You Hate Me".

Niemniej te cztery kompozycje prezentują

ciekawą kapelę ze sporym potencjałem. Całość

trochę psuje kawałek "live", nie dość, że

nijaki to jeszcze w końcówce niefortunnie

wyciszony. To wydawnictwo uzupełnia bonus

w postaci utworu "Lost Deep Within My

Mind", który pochodzi z debiutanckiego

demo. Ogólnie to bardzo dobra kompozycja

utrzymana w formie ambitnego thrashu

skonfrontowana z tradycyjnym heavy metalem.

Jej brzmienie jest trochę gorsze,

bardziej suche. Niemniej szkoda, że włodarze

Thrashback nie zdecydowali się połączyć

obu wydawnictw, byłoby jeszcze ciekawiej.

Ogólnie bardzo fajna sprawa, która przybliża

nam podziemną scenę lat 90. z Florydy.

A.R.T. Records Singles Series Vol 1.

2018 Thrashback

Omawiając pozycje Nonpoint Factor "Depression

'94" wspomniałem o wytwórni

A.R.T. Records. Thrashback pociągnął temat

i przedstawia nam kompilację wydawnictw

z tegoż labelu. Na pierwszy ogień

poszła 7-całówka thrash/deathmetalowego

Drop Dead zatytułowana "March Of Empire"

(1993). Znalazły się na niej utwory

"Clouds On The Horizon" oraz "March Of

Empire" do tego dołożony jest bonus w po-


staci kawałka "Opression". Wszystkie trzy

kompozycje pochodzą z ich trzeciego demo

"Our Forgotten Destiny" (1990) i brzmią

całkiem nieźle. Oprócz wspomnianego demo

kapela pozostawiła jeszcze dwa inne dema,

wydane wcześniej, "Ending the Sadness"

(1988) oraz "Drop Dead" (1989). Kolejną 7-

calówką na tej składance jest "Dry Bones"

(1992) firmowana przez tak samo nazywający

się zespół. Znalazły się na niej kompozycje

"In the Depths of Darkness", "Trying to

Save Your Soul" i "If the Shoe Fits".

Wszystkie trzy pochodzą z dema "Dry

Bones" wydanego w 1992 roku oraz utrzymane

są w konwencji thrashu z pływami

crossoveru. Dość ciekawe jeśli chodzi o

budowę kompozycji ale pod względem

brzmienia są trochę niedopracowane. Kapela

na swoim koncie ma jeszcze jeden materiał

demonstracyjny, "Demo" wydany w 1993 roku.

Trzeci zespół na "A.R.T. Records

Singles Series" to Final Judgement i jego 7-

calówka "Drastic Dose of Reality" (1993).

Na niej to, band prezentuje dwa utwory "I

Do What I Do Not Want to Do" i "Punishable

by Death", pochodzą one z drugiego dema,

którego tytuł było inspiracją nazwy dla

singla. Ich bonusem jest kawałek "Habitual

Sacrifice", który tym razem pochodzi z pierwszego

demo zespołu o tytule "Demo"

(1992). Final Judgement przedstawia się

nam jako niezła grupa death metalowa z

wpływami thrash metalowymi. Po wydaniu

dużego debiutu "Desolating Sacrilege" w

roku 1994, formacja przestaje istnieć. Kompilację

zamyka grupa Godhead, która prezentuje

7-calówkę "Godhead" (1993). Na

singlu odnajdziemy dwie kompozycje "Malevolent

Apostasy" i "Unspoken Madness", które

jawią się jako bardzo rasowy i soczysty death

metal. Natomiast bonusowy utwór "Consummation

of the Age" z "Demo" (1992) bardziej

kojarzy się z thrashem, ewentualnie z domieszka

death metalu. Żadna z czterech kapel,

która znalazła się na tej kompilacji nie

pochodzi z Florydy, słowem A.R.T. Records

była ogólnie otwarta na thrash/death z całych

Stanów. A to co łączy filozofię Thrashback

Records z tą kompilacją to nie tylko przybliżanie

undergroundu, ale fakt, że A.R.T. Records

prowadziła swoja działalność na terytorium

Florydy i miała udział w tamtejszej

scenie.

Fatal Sin - Episodes: The Complete Recordings

2020 Thrashback

Fatal Sin powstał w 1985 roku w miejscowości

Boca Raton. Zespół tworzyli Greg

Threlkel (perkusja), Adam Riewold

(gitary), Haven Eaton (gitary) oraz Kevin

Backhaus (Bas). Niestety Kevin zachorował

na raka, co zredukowało kapelę do trio. Fatal

Sin zaprzestał swoją działalność w roku

1993. Greg, Adam i Haven starali się jeszcze

działać wspólnie pod innym szyldem,

Universal Language, ale mimo nagranego

trzy-utworowego demo nic im z tego nie wyszło.

Po Fatal Sin zostało dwu-utworowe demo

"Fatal Sin" z 1989 roku oraz utwór

"Episode", który został nagrany w 1991 roku

i wykorzystany na składance "Unsigned 3:

Kiling Time" (1992). Wszystkie te kompozycje

znalazły się na właśnie omawianej płycie.

Uzupełniają ją jeszcze trzy kawałki nagrane

na żywo na lokalnym uniwersytecie.

Materiał ten to klasyczny, pulsujący, gęsty i

technicznie zagrany thrash metal. Bardzo

ciekawy i w swoim, niepowtarzalnym stylu.

Szkoda, że nie pozostawili po sobie więcej

studyjnego materiału, jestem pewien, że ich

muzyka mogła by być jeszcze ciekawsza.

Wydawnictwo Thrashback jest uzupełnione

o dysk DVD, którego główną atrakcją jest

pięć utworów zagranych na scenie uniwersytetu

Atlantic University w marcu roku

1990. Ujęcie z przodu sceny na VHSie dało

całkiem niezły obraz oraz dźwięk. Na dysku

są jeszcze ujęcia z innych kamer ale nie

współgrają one z dobrym dźwiękiem. Fatal

Sin "Episodes: The Complete Recordings"

to bardzo fajna sprawa, ukazująca nam nieznane

szczegóły bardzo bogatej florydzkiej

sceny. Fani thrashu, mocno zakręceni na tę

scenę, powinni zainteresować się tym

wydawnictwem, tym bardziej, że uzyskało

dobrą edycję, jak i oprawę, jak wszystkie inne

wydawnictwa A.R.T. Records.

A.R.T. Records Singles Series Vol 2.

2020 Thrashback

"A.R.T. Records Singles Series Vol 2." to

kontynuacja przypominania nagrań, które

znalazły się na winylowych 7-calówkach swego

czasu wydanych przez A.R.T. Records.

Niestety nie potrafię rozszyfrować na jakich

to płytkach się one znalazły, bo praktycznie

są to pojedyncze utwory. Inna sprawa ta

kompilacja to tym razem głównie death metalowy

obraz amerykańskiej sceny z początków

lat 90., chociaż taki Deracination pochodził

z Australii. Niestety akurat takie podejście

do tego zestawienia zdecydowanie nie

zainteresowało mnie. Niemniej na płycie

znajdziecie z pewnością mało ograny stuff

takich zespołów jak Royal Anguish, Drop

Dead, The Risen, Oblation, Faithful Witness,

Mansoul, Final Prophecy czy wspomnianego

już Deracination. Niestety moje uszy

przy takich brzmieniach ledwo co wystawały

za głowy, jedynie wychylając się co nieco

przy bardziej melodyjnych momentach

utworu "Retrospect" autorstwa Royal Anguish,

thrashowym posmaku death metalowego

Mansoul w utworze "Justified By

Blood", aby ostatecznie rozwinąć się przy

thrasherach z Final Perophecy, którzy w

kawałkach "Thrugh Eyes Of Fire" i "We Must

Die" jednak nie omieszkali przemycić dźwięków

znanych z death metalu. "A.R.T. Records

Singles Series Vol 2." to również wydawnictwo

dla maniaków metalowego podziemia.

Killing Time: Thrashed From The Vault

2020 Thrashback

W 1992 roku wytwórnia Stryder Records

wydała kompilacje "Unsigned 3: Kiling

Time". Ogólnie seria "Unsigned" miała na

celu promowanie kapel grających speed,

thrash i death metal z południowej Florydy.

I właśnie na podstawie tego wydawnictwa, po

przez dodanie kilku bonusów powstała omawiana

składanka "Killing Time: Thrashed

From The Vault". W ten oto sposób na jednym

dysku znalazły się całkiem nieźle brzmiące

utwory zespołów, Amboog-A-Lard,

Kryptic Kurse, F.O.S., Tempus Fugit,

Fatal Sin, Malicious Damage, Royal Anguish,

Final Prophecy, Sinful Lust, Raped

Ape, Elysium czy Solstice. Z czego ten ostatni

chyba jest znany wszystkim fanom metalu,

nawet tym, którzy zdecydowanie preferują

tradycyjny heavy metal. Poza tym takie

Elysium czy Raped Ape powinny również

być wam znane, bowiem obie kapele były

przypomniane przez Divebomb Records.

Niemniej osobiście odnalazłem też kilka perełek,

chociażby kawałek "The Woundded"

Amboog-A-Lard, "Whatever" F.O.S., "Chemical

To Chemical" Sinful Lust, a szczególnie

"Kick The Wind" Tempus Fugit, który

jest utrzymany w technicznym power/ thrashowym

klimacie. I czego by tu nie pisać bardzo

chętnie poznałbym więcej z tego, co te

kapele pozostawiły po sobie. Ale to nie koniec

atrakcji tego wydawnictwa, bowiem do

niego dołożony jest też drugi dysk DVD, na

którym są fragmenty koncertów prawie

wszystkich zespołów, które słyszymy na dysku

CD. Także można obejrzeć te kapele w

swoim naturalnym środowisku. Niestety

wszystkie te rejestracje nagrywane były na

VHSie przez co ich jakość jest niekiedy bardzo

słaba. Tak samo jest z dźwiękiem, czasami

wręcz trzeba sie domyślać, co kapele grają.

Niemniej wartość archiwalna jest nie do

przeceny. Poza tym mamy kilka atrakcji, w

rodzaju promocyjnego postcastu o wydaniu

winylu Final Prophecy, klipu do utworu

"Nostradamus" Kryptic Kurse, czy fragment

programu telewizyjnego Rock Box z udziałem

Raped Ape. Także fani undergroundu

dostają również konkrety jeśli chodzi o tę

kompilację.

Podsumowując tych kilka wydań firmowanych

przez Thrashback Records... Uczestnicy

w sensie organizatorów, muzyków czy

samych fanów, którzy czynnie brali udział w

wydarzeniach na przełomie lat 80. i 90., nawet

tu w Polsce, poczują się jak przysłowiowe

ryby w wodzie, gdy dostana wydawnictwa firmowane

tą firmą. Szczerze powiedziawszy te

sceny jeśli chodzi o underground nie wiele

różniły się od siebie. Fakt w Polsce było dużo

gorzej ale zasadniczo było podobnie. Także

ci, co chcieliby przypomnieć sobie ten klimat

to powinni zapoznać się z opisanymi powyżej

wydawnictwami. Dla fanów thrashowego

undergroundu i nie tylko, szczególnie

tego z USA, to w zasadzie mus.

\m/\m/

THRASHBACK RECORDS 209


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Absolva - Live in Europe

2020 Rocksector

O koncertach nie ma mowy, tak

więc wiele zespołów wydaje teraz

albumy live. Absolva miała już na

koncie taki materiał, ale w początkach

kariery, tak więc "Beyond

Live" doczekał się właśnie następcy.

"Live in Europe" to tak naprawdę

koncertowa składanka, bo zamieszczone

na niej utwory pochodzą

z aż czterech miejsc i nagrano

je w latach 2015-19, ale materiał

jest spójny i zwarty, różnic brzmieniowych

też nie dostrzegam. Oczywiście

nie jest to coś na miarę "Live

After Death", ale być nie mogło,

bo to nie ta klasa, czasy też mamy

cokolwiek inne niż w połowie lat

80. Słucha się jednak "Live in Europe"

całkiem przyjemnie, bowiem

bracia Appleton znają swój fach, a

tradycyjny metal w ich wykonaniu,

w prostej linii wywiedziony z NW

OBHM, to kawał dobrej muzyki.

Mamy tu 10 utworów, takie the

best of Absolva: najwięcej z promowanego

dość długo albumu

"Defiance", ale znalazło się też

miejsce dla starszych utworów, w

tym nawet "Code Red" z wydanego

w roku 2012 debiutu. Nie jest to w

żadnym razie płyta z gatunku tych,

które musi się mieć, ale jeśli trafię

na nią w dobrej cenie, to na pewno

się skuszę, choćby dla świetnego,

dynamicznego "Never A Good Day

To Die" czy maidenowej galopady

"Victimiser". (4)

AC/DC - Power Up

2020 Columbia/Sony

Wojciech Chamryk

Przez ostatnie lata miałem wrażenie,

że kariera AC/DC nieuchronnie

zmierza ku końcowi. Choroba

Malcolma i jego śmierć w 2017 roku,

ogromne problemy ze słuchem

Briana Johnsona, którego przez

trzy lata na koncertach zastępował

sam Axl Rose. Problemy z prawem

Phila Rudda. I ostatecznie zniechęcenie

Cliffa Williamsa, który

chciał wycofać się z show businessu.

Jednak w Angusie było na tyle

determinacji, że skrzyknął na nowo

chłopaków i doprowadził do

wydania kolejnego udanego albumu

AC/DC, zatytułowanego "Power

Up". Powrócili wszyscy, a

miejsce Malcolma zajął kuzyn

Stevie, który współpracuje z zespołem

od około 2014 roku. I jestem

przeświadczony, że żaden z

nich nie żałuje tego, bo "Power

Up" prezentuje ich w bardzo dobrej

formie. Oczywiście zespół nie

wymyśla prochu, łoi ciężkiego

rocka, w sposób który wymyśli bracia

Young blisko pół wieku temu.

Właśnie wielu, szczególnie krytycy,

zarzucają kapeli, że od lat gra

to samo, lecz ci co są z zespołem,

wiedzą, że właśnie w tym jest ich

siła. Może w ich ostatnich płytach

nie ma nic przełomowego ale za to

"Power Up" jest bardzo solidna,

zresztą podobnie jak ich poprzednie

płyty "Black Ice" czy "Rock Or

Bust". Moim zdaniem wszystkie

utwory z ich najnowszego krążka

znakomicie odnajdą się w koncertowym

repertuarze z tymi wszystkimi

przebojami i nie będą brzmiały

jak coś gorszego. Zresztą wśród

tej dwunastki mam swoich faworytów,

są to opener "Realize" ze

świetnym riffem, niezwykle klimatyczny

"Trough The Mists Of Time"

oraz zadziorny "System Down".

Prawdę mówiąc jestem przekonany,

że każdy fan znajdzie na "Power

Up" swój ulubiony kawałek i

na pewno nie będzie zawiedziony

tym albumem. Myślę, że Angus

tym samym przekonał swoich kolegów,

że warto kontynuować karierę

kapeli, a fanów, że ciągle ma dla

nich kawał energetycznego rocka.

Ja jedynie chciałbym, żeby te płyty

pojawiły się częściej, tak przynajmniej

co trzy lata. Niemniej z niecierpliwością

będę oczekiwał ich

każdego następnego krążka. I niema

co zbytnio deliberować "Power

Up" to zacny hołd dla Malcolma

Younga. (5)

Accept - Too Mean To Die

2021 Nuclear Blast

\m/\m/

Pisanie recenzji nowych wydawnictw

kapel pokroju Accept wbrew

pozorom do łatwych zadań. Tak

naprawdę mamy do czynienia z

wykonawcą, który jest już od dawna

na takim etapie swej kariery,

w którym na dobrą sprawę już nic

nikomu nie musi udowadniać. Nie

oznacza to jednak, że każdy kolejny

album jest tylko jechaniem na

marce i odcinaniem kuponów od

swych dawnych sukcesów. Niektórym

zespołom owszem, można

to zarzucić, ale na pewno nie ekipie

Wolfa Hoffmanna. Ta, pomimo

upływu czasu oraz zmieniających

się tendencji i trendów

cały czas trzyma się poziomu, który

ustaliła sobie prawie cztery dekady

temu. Być może niektórym

ciężko w to uwierzyć, ale na swym

szesnastym studyjnym albumie

Accept ukazuje, że ciągle ma w sobie

masę pokładów energii, którymi

mógłby obdzielić ze trzy inne

zespoły. Na "Too Mean To Die"

znajdziemy typowe dla tej kapeli

metalowe kilery jak chociażby numer

tytułowy, rozpoczynający

całość "Zombie Apocalypse" czy

chociażby "No Ones Master", który

moim zdaniem spokojnie mógłby

się znaleźć na "Balls To The

Walls". Jeżeli jednak ktoś preferuje

nieco odmienne klimaty również

znajdzie tu coś dla siebie. Są na

przykład nawiązania do bardzo

archaicznej twórczości zespołu w

postaci lekko bluesującego utworu

"Overnight Sensation". Cóż, o korzeniach

zapominać nie wypada.

Nieco inaczej rysuje się znany już z

singla oraz bardzo intrygującego

teledysku "The Undertaker". Kawałek

ten posiada jednocześnie

dość mroczny klimat (daleko mu

jednak do posępności) oraz balladowe

elementy a jednocześnie nie

jest pozbawiony heavy metalowej,

charakterystycznej dla zespołu zadziorności,

a skoro już o balladach

mówimy, to nie można nie wspomnieć

to "The Best Is Yet To Come" z

bardzo optymistycznym i budującym

tekstem, który ma podnosić

na duchu pomimo tej niezbyt przyjemnej

sytuacji, która panuje na

świecie. Jak zapewne znaczna większość

z Was wie, Wolf Hoffman

jest wielkim entuzjastą muzyki klasycznej,

co można również usłyszeć

na "Too Mean To Die". Mamy

tutaj acceptową interpretację

klasycznej kompozycji Antonina

Dvoraka pod tytułem "Samson

And Delilah". Sporo nawiązań do

tego typu utworów znajdziemy

także w kawałku "Symphony Of

Pain". Mam tu na myśli szczególnie

gitarowe solówki. No właśnie,

jest to pierwszy album Accept, w

nagraniu którego brało udział aż

trzech gitarzystów - Wolf Hoffmann,

Uwe Lulis oraz świeży nabytek

grupy Philip Shouse. Tu pewnie

nasunie się pytanie, czy zrobili

odpowiedni użytek z potencjału,

jaki niewątpliwie tkwi w

trzech wiosłach. Moim zdaniem

nie do końca, aczkolwiek Wolf

twierdzi, że ta trzecia gitara została

dodana bardziej z myślą o koncertach,

niż o nagrywaniu studyjnych

albumów. Ech... no właśnie, koncerty.

Miejmy nadzieje, że niedługo

będziemy mogli usłyszeć na żywo

kawałki z tej płyty. Na razie

jednak pozostaje nam delektowanie

się "Too Mean To Die" w domowym

zaciszu. A uwierzcie, jest

się czym delektować. To zdecydowanie

najlepszy album Accept nagrany

z Markiem Tornillo na wokalu.

(5)

Accuser - Accuser

2020 Metal Blade

Bartek Kuczak

Można wyróżnić trzy najczęstsze

przypadki, gdy zespół tytułuje

swój album swoją własną nazwą.

Pierwszy, chyba najbardziej oczywisty

i najczęstszy to sytuacja, kiedy

mamy do czynienia z debiutem.

Drugi ma miejsce wtedy, gdy dana

kapela dokonuje pewnych znaczących

zmian stylistycznych i obiera

nowy kierunek. Wówczas jest to

pewien symbol wejścia na nową

drogę. Niemiecki Accuser i ich najnowsze

dzieło to zdecydowanie

trzeci wariant. Po prostu chłopaki

nagrali płytę, którą sami uważają

za najlepszą w swym bogatym dorobku

i najlepiej oddającą to, czym

według ich opinii jest esencją tego

zespołu. Dodatkowym smaczkiem

jest tu też na pewno powrót wieloletniego

gitarzysty Rene Schutza.

Wszystko ładnie i pięknie, ale co z

samą muzyką? Cóż, na samym początku

dostajemy naprawdę mocną

nawałnicę ciosów w postaci kawałka

"Misled Obedience". Jeżeli udało

nam się po tym jakoś utrzymać na

nogach, to otrzymujemy chwilę

wytchnienia w postaci utrzymanego

w zdecydowanie średnim

tempie "Phantom Graves" oraz

jeszcze wolniejszego "Temple Of

All" (w refrenie oprócz krzyków

pojawiają się także czyste wokale).

Co ciekawe na typową balladę też

znalazło się tu miejsce. "Be None

210

RECENZJE


The Wiser", bo o nim mowa to taki

moment by na chwilę złapać oddech,

nim ruszymy dalej w głąb

muzycznej podróży z Accuser.

Niby utwór do bólu schematyczny

(łagodna zwrotka, mocny refren,

melodyjna solówka), ale zdecydowanie

ma w sobie jakąś magię i

czyni ten album bardziej zróżnicowanym.

"Lux In Tenebris" to zaś

zdecydowanie najbardziej wyrazisty

numer w tym zestawieniu. Z

jednej strony ma on w sobie sporą

dawkę melodii, z drugiej zaś nie

sposób tam nie usłyszeć bezpośrednich

nawiązań do death metalu.

Pisząc tą recenzję nie sposób

też nie wspomnieć o najdłuższym

na "Accuser" kawałku, mianowicie

"Psychocision". Jest to też najbardziej

eksperymentalny utwór na tej

płycie, gdyż chłopaki nie trzymają

się tu sztywno thrashowych ram, a

w solówkach idą nawet w lekko

progresywne klimaty. Nowa propozycja

Accuser powinna przypaść

do gustu zarówno fanom starej

szkoły thrashu, jak i tym zachwyconym

thrashową młodzieżą (4,5).

Bartek Kuczak

Adamantis - Far Flung Realm

2020 Cruz Del Sur Music

Adamantis to istniejąca niespełna

pięć lat kapela rodem ze stanu

Massachusets. Mimo, że chłopaki

pochodzą zza Wielkiej Wody, to

ich brzmienie jest… hmm… rzekłbym,

że bardzo europejskie. Szczególnie

są tu widoczne inspiracje

Blind Guardian. Oczywiście mam

tu na myśli ten późniejszy okres

twórczości ekipy Hansiego, pełen

chórów, partii orkiestrowych czy

też innych podobnych ozdobników.

Dobrze obrazuje to na

przykład kawałek "Puppeteer's Bane"

(ba, znajdziemy to odwołania

nawet do tej wczesnej bardziej surowej

twórczości BG, solowe partie

gitary od razu budzą me skojarzenia

z kultowym "Majesty"). Na

"Far Flung Realm" jak najbardziej

znajdziemy też element mniej

przekombinowane. Na przykład

otwierający debiut Amerykanów

utwór "Unbound Soul" czy chociażby

"Fire And Brimstone" przywodzący

na myśl niektóre dokonania

Helloween, czy nawet bardziej

Gamma Ray. Ogólnym plusem

muzykowania Adamantis są zabawy

gitarowymi solówkami. Te nagłe

i często niespodziewane przeskoki

robią na słuchaczu przeogromne

wrażenie. Na swej pierwszej

długogrającej płycie momentami

chłopaki poszli nieco w eksperymenty

i pewne (delikatne i dla

wielu słuchaczy zapewne wybaczalne,

ale jednak) skoki w bok.

Przykładem może być nieco mroczna

ballada "Imagination". Na

szczęście szybko utworem "Journey's

End" przypominają nam, że

grają melodyjny heavy/power metal.

Chociaż z tym "power", bo jeśli

ktoś oczekuje banalnych melodyjek

z wysokim falsetem albo amerykańskiej

surowizny, będzie bardzo

rozczarowany. Taki "The Oracle's

Prophecy" to utwór ewidentnie

zainspirowany kapelami typu Primal

Fear czy też Brainstorm. Patrząc

na te wszystkie przytoczone

porównania, odnoszę wrażenie, że

chłopaki chyba zdecydowanie lepiej

niż za Oceanem czuli by się za

Odrą. Pierwsze kroki całkiem udane.

Mam nadzieje, że grupa pójdzie

za ciosem (4).

Bartek Kuczak

Agent Steel - No Other Gods

Before Me

2021 Dissonance

Agent Steel powrócił do świata żywych.

Powrócił w składzie z oryginalnym

wokalistą Johnem Cyriisem.

Tak na dobrą sprawę jak sam

główny zainteresowany twierdzi,

wszystkie albumy sygnowane tą

nazwą nagrane bez niego w składzie

nie powinny się ukazać jako

albumy Agent Steel. Wychodzi

zatem, że ten "fejkowy" Agent

Steel miał większy dorobek, niż

ten "prawilny"… Ale zostawmy na

moment te rozkminy, skupmy się

na tym co John i jego kumple mają

nam do zaoferowania w roku

2021. "No Other Gods Before

Me" to zbiór dziewięciu (plus intro

i outro) utworów. Nadmieńmy, że

utworów niezbyt wyrazistych, niezbyt

zapadających w pamięć, nie

owijając w bawełnę po prostu nudnych.

Spójrzmy chociażby na

otwierający całość "Crypts Of Galactic

Damnations" powielający

oklepane do bólu speed/ thrashowe

patenty, co w połączeniu z wokalami

Cyriisa powoduje naprawdę

mdłą mieszankę. Nieco większej

wyrazistości nabiera następny w

kolejności utwór tytułowy, a to za

sprawą melodyjne solówki. Pojawiają

się też inne pojedyncze ciekawe

momenty, chociażby thrashowy

riff chyba najlepszego w tym zestawieniu

utworu "Sonata Cosmica"

oraz najbardziej heavy metalowy

numer na płycie "Veterans Of Desaster".

Jednakże jak to się mówi,

jedna jaskółka wiosny nie czyni.

Obcowanie z tym albumem wywoływało

u mnie uczucie znudzenia

oraz chroniczny ból głowy. Można

by się tu zastanawiać po co właściwie

Cyriis to nagrał? W Internecie

można znaleźć liczne opinie, że

"No Other Gods Before Me" (tak,

on to mówi o sobie) to efekt następującego

u Johna kryzysu wieku

średniego. Prawdą jest, że najnowsze

dzieło Agent Steel może okazać

się niezbyt porywające nawet

dla miłośników ich dawnej twórczości.

(3)

Bartek Kuczak

Angelus Apatrida - Angelus

Apatrida

2021 Century Media

Angelus Apatrida nie jest zespołem

jakoś szczególnie popularnym,

chociaż cenią go zarówno starsi

fani thrashu, pamiętający jeszcze

jego początki w latach 80., jak też

ci młodsi. Dzieje się tak nie bez

przyczyny, bowiem hiszpański

kwartet łoi na najwyższym poziomie,

prezentując perfekcyjne połączenie

muzycznej agresji z zaawansowanym

warsztatem. Pewnie dlatego

już od 10 lat ich płyty wydaje

firma Century Media, a najnowsza,

już siódma w dyskografii i

symbolicznie zatytułowana "Angelus

Apatrida", powinna przysporzyć

zespołowi kolejnych fanów. I

w żadnym razie nie przeszkadza

mi to, że to thrash dość nowoczesny

w formie, wywiedziony z dokonań

Pantery okresu "Vulgar Display

Of Power", bo Guillermo

Izquierdo z kolegami wiedzą doskonale

jak stworzyć porywające,

kipiące energią utwory - muzyka

jest więc intensywna, ale urozmaicona,

zaś cały materiał zwarty,

chociaż zróżnicowany. Początkowo

miała to być tylko EP-ka, ale

wiadomo jak wszystko potoczyło

się wiosną tego roku, mamy więc

regularny album. I dobrze, bo dobrej

muzyki nigdy za wiele. Zespół

jest tu równie przekonujący w

krótkich, siarczystych strzałach pokroju

"Rise Or Fall", jak też dłuższych,

rozbudowanych utworach, z

których najbardziej podoba mi się

finałowy "Into The Well", chociaż

"Indoctrinate" też ma sporo fajnych

patentów, a miarowy refren zapada

w pamięć. Ciekawym urozmaiceniem

są również nawiązania do

bardziej tradycyjnego metalu, tak

jak w "Disposable Liberty"; swoje

robi też potężne, niskie brzmienie,

efekt obniżenia stroju gitar. Tylko

czasem doskwiera współczesna

produkcja, szczególnie w brzmieniu

perkusji ("The Age Of Disinformation"),

ale to w sumie drobiazg i

rzecz tak już nagminna, że muszę

się najwyraźniej do tego po prostu

przyzwyczaić. (5)

Wojciech Chamryk

Anthea - Illusion

2020 Rockshots

Anthea to kapela ze Stanów, która

powstała w 2015 roku w Los Angeles.

"Illusion" to ich duży debiut

z ponad czterdziestoma minutami

muzyki określanej symfonicznym

metalem, który może kojarzyć się z

europejskimi zespołami Edenbridge,

Amaranthe, czy Epica. Z

tym, że za mikrofonem mamy śpiewaka,

w dodatku niezłego śpiewaka

Diego Valadeza. Chociaż pierwsze

wersy wyśpiewane w openerze

"Reach" robią nienajlepsze wrażenie.

Nawet pojawiają się myśli,

że mamy do czynienia z amatorką.

Niemniej utwór rozwija się i osiąga

poprawny acz profesjonalny poziom.

Tak też jest z pozostałymi

kompozycjami, które są bezpośrednie,

melodyjne, a ich aranżacje

zbytnio nie obciążają ewentualnego

słuchacza. Tak jak wspomniałem

utrzymane są w konwencji

symfonicznego metalu, który miesza

się z rozbrykanym melodyjnym

speed/power metalem oraz z pewnymi

elementami progresywnego

poweru. Orkiestracje choć wyraźnie

słyszane nie są jakieś bardzo

zawiłe, a raczej nastawione na budowanie

przyjemnego podkładu

dla linii melodycznych wyśpiewanych

przez Valadeza. Nieraz

zmieniają się w mało wyraźne syntezatorowe

tła. Niemniej klawisze

stanowią dość ważną rolę w muzyce

Anthea, niekiedy próbują też

zabłysnąć jakąś błyskotliwa zagrywką.

Gitary starają się wprowadzić

pewną równowagę, ale w tego typu

muzyce jest to trochę trudne. Za to

jej partie solowe jak już się pojawią

to są zdecydowane i zagrane ze

smakiem. Pod względem muzycznym

najciekawiej jest pod koniec

albumu, takie utwory jak "Discovery"

i "The Expedition" nabierają

charakteru aby w "Reflections"

uzyskać swoje apogeum, a to prawdopodobnie

przez zbudowanie

świetnego klimatu oraz wyraźniejszej

kolaboracji z progresywnym

prog-powerem. Krążek zamyka instrumentalna

wersja "Moirai", w

której to na plan pierwszy wychodzą

jej symfoniczne walory oraz to,

że muzycy Anthea jednak potrafią

ciekawie zaaranżować orkiestracje.

Ogólnie członkowie tego zespołu

posiadają niemałe umiejętności,

szczególnie można to powiedzieć o

wokaliście, jednak w mainstreamowym

melodyjnym symfonicznym

metalu, który sobie wybrali, trudno

im będzie to pokazać. Głos Diego

Valadez jest znakomity, czasami

posiłkuje się on drugim mocniejszym

lekko zniekształconym gło-

RECENZJE 211


sem (w roli głównej Juan Pina), z

rzadka pojawiają się też chóry. Natomiast

w utworze "Moirai" śpiewa

wspólnie z panią Chiara Tricarico,

wtedy muzyka Anthea brzmi

zupełnie jak zestawione na początku

recenzji zespoły. Jak jesteśmy

przy gościach to w utworze "The

Light Divine" zagrał na gitarze Eric

Meyers z Cellador (z tym zespołem

związany jest też Diego). "Illusion"

brzmi całkiem dobrze, ale ja

przyzwyczaiłem się do produkcji

europejskich zespołów, których

brzmienia wydają się trochę pełniejsze.

Ogólnie to dobry album,

ale tylko dla fanów melodyjnego

symfonicznego power metalu, jednak

nie jestem pewien czy w tym

całym natłoku różnych propozycji

z tej sceny Anthea jakoś się wyróżni.

(3,7)

\m/\m/

Anthenora - Mirrors And Screens

2020 Punishment 18

Ponad 10 lat przerwy między albumem

numer trzy i cztery - nie ma

co ukrywać, Anthenora wystawiła

cierpliwość swych fanów na nielichą

próbę. Pewnie nie było ich zresztą

zbyt wielu, ale zwolennicy

konkretnego heavy/power metalu

w stylu lat 80. raczej na "Mirrors

And Screens" czekali, a teraz

ukontentowani zacierają ręce przy

kolejnych odsłuchach. Włosi nie

wymyślają bowiem niczego własnego,

ale grają na tyle solidnie i z

takim powerem, że szybko przestajemy

zauważać ewidentne zapożyczenia

od Dio ("Low Hero") czy

Helloween ("No Easy Way Out").

Co istotne: to powerowa, ale mocna

brzmieniowo płyta, bo perkusista

lubi solidne i gęste rytmy, podbite

surowym basem riffy też niczym

im nie ustępują, tak jak w

rozpędzonym "Funny Fricky Killer"

czy w równie dynamicznym "Like",

a melodie nie są zbyt nachalne -

nawet jeśli taki "Digital Feelings"

jest lżejszy, to też trzyma poziom,

podobnie jak "No… So What!?".

Mamy też efektowną balladę

"Bully Lover", kolejną wycieczkę w

ósmą dekadę ubiegłego wieku, ale

nie jest to żadne nadużycie, bo wokalista

Luigi "Gigi" Bonansea

(mocny, ostry głos o fajnej barwie)

i jego koledzy zaczynali grać właśnie

wtedy, chociaż wydawniczo

uaktywnili się nieco później. Konkret,

wart poznania. (4,5)

Wojciech Chamryk

Arcana - Letters From A Lost Soul

- Act I The World One Forms

2020 Self-Released

Arcana to projekt kanadyjskiego

kompozytora, producenta, gitarzysty

Rogana McAndrewsa. Pod tą

banderą wypuścił on swoją EPkę,

którą zatytułował "Letters From A

Lost Soul - Act I The World One

Forms". Znalazły się na niej cztery

kompozycje, które utrzymane są w

formie melodyjnego progresywnego

rocka/metalu w osnowie muzyki

elektronicznej. Płytka rozpoczyna

się instrumentalnym intro, które

za pomocą syntezatorów buduje

filmowy klimat. Te pseudo orkiestracje

Rogan chętnie wykorzystuje

także w innych częściach krążka.

"Wings" to kolejna instrumentalna

kompozycja, jednak znacznie dłuższa,

bowiem trwa ponad siedem

minut. Poza tym zawiera ona sporo

fajnych tematów, które współistnieją

ze sobą tworząc lekką, klimatyczną

i intrygującą progresywną

powieść. Niema tu jakichś

onieśmielających wirtuozerskich

partii gitarowych ale za to są one

wyważone i akuratne do tego co

niesie aura całego utworu. W

utworze odnajdziemy także sporo

przestrzeni a także klimatycznej

elektroniki. W pewnym momencie

padają nawet dźwięki, które mocno

kojarzą mi się z Mikiem Oldfieldem.

Żeby nie było, w tej kompozycji

są też partie mocne i dominujące

nad tymi klimatycznymi,

ale bez przesady. "Wings" to najlepszy

moment na twej płytce. Wraz

z "Tailwind" przechodzimy do formy

piosenkowej rodem z melodyjnego

rocka. Lekko, zwiewnie i radośnie

śpiewa na nim Anna Draper.

Dla niepoznaki momentami

pomrukuje zduszonym głosem pan

McAndrews. Wraz z "Octosun/

Wings (Reprised)" wracamy do rozmarzonej

wizji progresywnego

rocka i metalu, z tym, że w tej

kompozycji odnajdziemy więcej

snujących się elektronicznych

plam, co może kojarzyć się z

bardziej romantycznymi fragmentami

a la Depeche Mode, a nawet

Talk Talk. Dla równowagi od czasu

do czasu Rogan traktuje nas

ciężkimi nowocześnie brzmiącymi

riffami gitary. Na "Octosun..."

wspólnie śpiewają Anna i Rogan,

czasami oddzielnie ale wtedy Rogan

nie pomrukuje a raczej stara

się ryczeć. Ogólnie nie jest źle ze

spojrzeniem na muzykę i kreatywnością

pana McAndrewsa. Trochę

zbyt dużo przestrzeni i łagodności

jak dla mnie ale to jego wizja

nie moja. Rogan McAndrews

oprócz tego, że skomponował całość

materiału, praktycznie zagrał

wszystkie instrumenty, od gitary

po przez bas, śpiewanie po klawisze.

Jak wiadomo wokalnie mocno

wsparła go Anna Draper, bo Rogan

co najwyżej ma głosik. Natomiast

na perkusji zagrał Deyson

Thiara, który również był inżynierem

dźwięku i współproducentem.

Co prawda w "Octosun/Wings

(Reprised)" ja słyszałem też sporo

perkusyjnych sampli. Ta płyta

mnie nie przekonała ale zapamiętam

nazwę Arcana może następny

materiał nagra już regularny zespół,

dodadzą więcej rocka i progresu,

zrównoważą melodykę a za

mikrofonem postawią niezłego

śpiewaka... kto wie. (3)

\m/\m/

Armored Saint - Punching The

Sky

2020 Metal Blade

Nie będzie chyba grama przesady

w stwierdzeniu, że Armored Saint

to jeden z tych zespołów, których

muzycy są bardziej znani z występów

w innych kapelach, niż w swej

macierzystej formacji. Nawet mimo

faktu, że wczesne płyty tego

zespołu trzymają naprawdę wysoki

poziom. Dobrze jednak, że Joey

Vera, John Bush oraz kumple nie

zapomnieli o swych korzeniach w

roku 2020 uraczyli wszystkich

słuchaczy swą nową produkcją.

Dobrze, bo naprawdę jest czego

posłuchać. "Punching the Sky" to

jedenaście wyśmienitych utworów,

które z jednej strony nie stronią od

klasycznych patentów heavy metalowych,

z drugiej zaś słychać, że

wszystko to zostało nagrane współcześnie.

Na pewno nie próbują być

retro na siłę, co ostatnimi czasy

niestety jest trendem. Wszystko to

jest ubarwione świetnymi, wpadającymi

w ucho melodiami. Wystarczy

posłuchać choćby takich numerów,

jak znany z singla "Missile

to Gun" czy chociażby otwierającego

całość "Standing on the Shoulders

of Giants" (jak widać można

napisać utwór z pozytywnym przesłaniem

nie popadając przy tym w

słodką melodyjkowatość oraz pseudokołczingowy

bełkot). Chcecie

więcej przykładów ciekawych numerów?

Proszę bardzo. Weźmy

choćby pod lupę "Bubble". Jest to

numer dość niepokojący, utrzymany

w średnich oraz wolnych tempach.

Więcej mocy? Ależ proszę

bardzo! Taki "Do Wrong to None"

może się spodobać nie jednemu fanowi

Pantery. Co ciekawe nie traci

przy tym nic ze swego pierwotnego

heavy metalowego charakteru. Nie

psuje go nawet ta niby psychodeliczna

wstawka w środku. Murowanym

przebojem moim zdaniem jest

także "Lone Wolf" z naprawdę

świetnym (mimo, że lekko zawodzącym)

refrenem, który zapewne

idealnie sprawdzi się na koncertach

grupy. Pozostaje jeszcze nieodżałowany

John Bush, który jest jednym

z najlepszych heavy metalowych

wokalistów w historii. Składając

to wszystko do kupy otrzymujemy

album, który z pewnością

zadowoli nawet tych najbardziej

wybrednych słuchaczy szeroko pojętego

heavy metalu. "Punching

The Sky" to mym skromnym zdaniem

album (prawie) idealny. Sami

członkowie zespołu twierdzą, że

ich muzyka rodzi się spontanicznie.

Tym bardziej warto ją docenić

(5).

Bartek Kuczak

Arrayan Path - The Marble Gates

To Apeiron

2020 Pitch Black

Trudno coś zarzucić temu doświadczonemu

zespołowi ze sporym

(osiem albumów) płytowym

dorobkiem i stażem sięgającym

jeszcze drugiej połowy lat 90. "The

Marble Gates To Apeiron" jest

jednak kolejną płytą Arrayan

Path, która nie przekonuje mnie

pod żadnym względem. Teoretycznie

wszystko się tu zgadza: zespół

gra i brzmi nad wyraz profesjonalnie,

kompozycje są niezłe, a

wokalista Nicholas Leptos nie jest

jakimś pozbawionym talentu i głosu

dyletantem, ale każdy kolejny

odsłuch tego materiału utwierdza

mnie tylko w przekonaniu, że to

nic więcej, jak tylko następny produkt,

jakich wiele. Najgorsze zaś

według mnie jest to, że ta grupa

wciąż nie może uwolnić się od

wpływu Rhapsody (teraz Of Fire,

pamiętam), Stratovarius czy Kamelot,

proponując epicki power

metal nad wyraz efektowny, ale

puściuteńki w środku niczym klasyczna

wydmuszka, pozbawiony

jakichkolwiek indywidualnych cech.

Słucha się więc "The Marble

Gates To Apeiron" nieźle, ale to

kolejny, powermetalowy średniak

bez własnej tożsamości. (3)

Wojciech Chamryk

Ashes Of Ares - Throne of Inquity

2020 ROAR! Rock Of Angels Records

Iced Earth niby lubię, ale żaden ze

mnie fan. Siłą rzeczy trudno było,

żebym wcześniej natknął się na

Ashes of Ares - stąd podszedłem

do tej płyty ze sporym dystansem.

Na szczęście nie była to 50-minu-

212

RECENZJE


towa kobyła jakimi są ich pełne

albumy, ale krótka, 3-utworowa

EPka. Uważam że na początek to

świetna dawka, przy której granie

tego projektu robi całkiem dobrze.

Oczywiście pomijam kwestię, że

fajnie gdy na minialbumie znajduje

się odrobinkę więcej niż jeden numer

premierowy. Ale zostawmy

ocenę działań marketingowych,

zwłaszcza w tych trudnych czasach

pandemii. Skupiając się więc na

muzyce, mamy tu 13 minut dosyć

zróżnicowanego materiału. Utwór

tytułowy - czyli jedyna nowa kompozycja

na tym wydaniu - mógłby

spokojnie znaleźć się na którejś

płycie Iced Earth z "klasycznego"

okresu (kłania się np. "Burnt Offerings").

Podniosły, mroczny, dosyć

techniczny ale w miarę melodyjny...

Barlow'owi chyba tęskni się

do szwagra i złotych lat swojej

kariery (zresztą nic dziwnego, bo

dużo dobra wtedy zrodził). Z drugiej

strony mamy sympatyczne

dwa covery: "25 or 6 to 4" Chicago

i "Dust in the Wind" Kansas. Jest

lekko, przyjemnie, no i oczywiście

amerykańsko do bólu - fajna przeciwwaga

dla cięższego początku

płyty. "Throne of Inquity" to

rzecz raczej dla kolekcjonerów. Typowy

materiał promocyjny, ciekawostka

która wyszła w 300 kopiach

na winylu. Panowie zapowiedzieli

już zresztą, że to zapowiedź

pełnego albumu. Oczywiście polecam

fanom Matta Barlowa - jest w

dobrej formie, nowa kompozycja

jest bardzo "icedearth'owa", a dla

wielu to wystarczy za synonim jakości.

Innych z pewnością ten krążek

specjalnie nie obejdzie - poczekają

na pełen album. (3)

Asyllex - Ephemeros

2020 Tutl

Piotr Jakóbczyk

Z oczywistych względów scena

metalowa Wysp Owczych nie jest

zbyt silna. Może na tle tej, niezbyt

licznej, konkurencji Asyllex wyróżnia

się, jednak w szerszej perspektywie

nie dostrzegam w ich

muzyce niczego szczególnego. Debiutancki

"War Order" (2016) był

bardziej thrashowy, "Ephemeros"

to metal w bardziej uniwersalnym

ujęciu, nie tak jednowymiarowy.

Wciąż jednak jest to granie, które

nie porywa, mimo tego, że generalnie

jest całkiem niezłe - brakuje mi

w tych utworach czegoś wyjątkowego,

jakiegoś błysku, tej bożej

iskry, nadającej całości szczególnego

wymiaru. Od strony tekstowej

"Ephemeros" to całość, traktująca

o ludzkim życiu od momentu

narodzin do śmierci. Muzycznie

mamy tu thrash z elementami

tradycyjnego, symfonicznego, folk

i ekstremalnego metalu, jakby coś

na kształt "Load" w wydaniu Asyllex.

Jak by jednak nie podchodzić

do "Ephemeros", to jednak Asyllex

daleko jeszcze do Metalliki,

szczególnie z tych lepszych czasów,

a i Týr może czuć się niezagrożony

na pozycji lidera tamtejszej

sceny. Płyta jest też za długa,

bo ponad godzina muzyki w sytuacji,

gdy większość zespołów celuje

w winylowy czas trwania 35-45

minut, dotrze tylko do największych

fanów zespołu, materiał ten

ma jednak tzw. momenty. Dynamiczny

"Bite", folkowy, mroczny

"Concrete Shoes" czy szybki "Spirits"

o symfoniczno-epickim rozmachu

potwierdzają bowiem, że

Asyllex może nas jeszcze w przyszłości

bardzo pozytywnie zaskoczyć.

(3,5)

Wojciech Chamryk

Averlanche - Life's Phenomenon

2020 Concorde Music

Averlanche to nikomu nieznany

fiński zespół z Helsinek. Właśnie

nagrali swój debiutancki album

"Life's Phenomenon" z muzyką,

którą możemy zestawić z dokonaniami

Within Temptation,

Nightwish, Epica itd. I powiem

szczerze, ci nieznani muzycy, tym

tuzom melodyjnego metalu, melodyjnego

symfonicznego metalu czy

jak ich tam zwał, w niczym im nie

ustępują. Na głównym dysku

wydawnictwa mamy dwanaście

kompozycji z instrumentalnym

intro i przerywnikiem (chociaż pogadanek

jest więcej lecz nieodseparowanych),

które są w pełni udane,

zgrabnie napisane, świetnie zagrane,

z wpadająca ucho melodią i

przepięknie zaśpiewane. Jednak to

nie Averlanche pojadą w wielkie

trasy - jak już będzie można -

sprzedadzą tysiące płyt, pojawia

się na okładkach prestiżowych

pism muzycznych, tylko właśnie

zrobią to wspomniane tuzy. Ten

rynek jest wypchany po brzegi,

wręcz trzeszczy w szefach, a ciągle

przybywa podobnie grających zespołów.

Nawet takich jak Averlanche,

o których można napisać,

że są od razu ukształtowane i goto-

-we do celebrowania triumfu. Niestety

nie wierze, że tak się stanie w

wypadku Averlanche. Po prostu

muzycy będą mieli jedynie olbrzymia

satysfakcję z wykonania wyśmienitej

roboty, tak samo kilku

fanów, którzy trafią na ich płytę, i

to tyle. Po prostu ten rynek jest już

przesycony. Nie sądzę aby to

zmienił też dodatkowy dysk, który

zawiera kilka wybranych utworów

z podstawowego albumu ale tym

razem zaśpiewanych po niemiecku.

Fakt rynek zapewniłby im chociaż

stabilną podstawę do dalszej

działal-ności, ale ciągle marne

szanse. Oczywiście produkcja i

brzmienie perfekcyjne. W

Finlandii chyba nie umieją inaczej

nagrać takiej muzy. Także jak ktoś

jest zafiksowany na tle takiej

muzy, spokojnie może sięgnąć po

"Life's Phenomenon" Averlanche.

(4)

\m/\m/

Awaken - Out Of The Shadows

2020 Pure Steel

Awaken to zespół założony w

2009 roku przez amerykańskiego

wokalistę Glenna DaGrossa. W

roku 2012 grupa wypuściła swój

duży debiut "Awaken", którego

niestety nie kojarzę. Po ośmiu latach

milczenia otrzymaliśmy ich

drugi album "Out Of The Shadows".

Znalazł się na nim progresywny

metal, który jest mieszanką

US metalu oraz progresywnego

rocka i metalu. Dlatego nikt się nie

powinien dziwić, że słuchając tego

krążka czasami przez głowę przemkną

mu skojarzenia z Fates Warnning,

Dream Theater (bardziej z

okresu "Images And Words") czy

też Symphony X. Jednak coby nie

mówić ich muzyka ma pieczątkę

"Made by Awaken". Ogólnie ten

abum to ogrom muzyki, bowiem

na dwóch dyskach zebrano półtora

godziny muzyki. Żeby przetrwać

zgromadzenie tak olbrzymiego

matriału muzycznego, muzycy

Awaken musieli wejść na wyżyny

swoich możliwości. Każda z kompozycji

musiała nieść ze sobą

intrygującą melodię, różnorodność,

wielobarwność, pomysłowość, intensywność,

zabawę w kontrasty,

umiejętność żonglowania uczuciami,

tak żeby cały czas podsycać

zainteresowanie ewentualnego

słuchacza. Jeśli chodzi o fana progresywnego

metalu to ta sztuka

Amerykanom się udała. Niemniej

ich ciągotki do amerykańskiego

metalu z melodią mogą przyciągnąć

uwagę także tej rzeszy fanów.

Muzycy Awaken nie tylko popisali

się w kwestii przygotowania kompozycji

ale także samych aranżacji.

Ich bogactwo czasami onieśmiela

ale także niesie dumę, że swoimi

subtelnościami podnoszą walory

muzyki na niebanalne wyżyny. Za

przykład przytoczę kompozycję

"Ride Like The Wind", która jest

coverem popowego artysty Christophera

Crossa. Święcił on swoje

triumfy od końca lat 70. po przez

lata 80. Z resztą działa po dzień

dzisiejszy. W wersji Awaken nikt

raczej nie odnajdzie błahej, acz

pięknej pieśni, śpiewanej falsecikiem

przez dojrzałego faceta. Niemniej

Awaken stawia na melodie, a

na "Out Of The Shadows" każda

kompozycja ma swoją główną melodię,

dzięki czemu uzyskuje swój

niepowtarzalny charakter. W dodatku

są one z dala od miałkości i

trywialności. Co ciekawe współgra

to z zestawieniem wielu muzycznych

pomysłów i tematów, które

nie pomijają wszelkiego kolażu

emocji, aury czy muzycznej dynamiki,

podsuwając nam raz mocne,

dynamiczne fragmenty, innym razem

subtelne i intrygujące tematy.

I nie ma różnicy czy to krótsza

forma muzyczna czy też suita, tak

jak zamykająca album "Nine Circles

Suite", która trwa zdecydowanie

ponad dwadzieścia minut (dla

łatwiejszego przyswojenia została

podzielona na trzy części). Na najwyższym

poziomie jest też samo

wykonanie, w zasadzie można zachwycać

się umiejętnościami każdego

muzyka, nie tylko gitarzysty

czy klawiszowca, których partie

czasami najbardziej rzucają sie w

uszy. W wypadku tego zespołu

swoje do powiedzenia maja także

basista i perkusista. Nie wypada

pominąć Glenna DaGrossa, który

jest obdarzony ciekawym i mocnym

głosem i z łatwością wyśpiewuje

wszelkie melodie. Brzmienie

tego albumu Awaken trochę różni

się od typowego soundu znanego z

współczesnych progresywno-metalowych

wydawnictw. Jak dla mnie

jest ciut mroczniejsze i lekko ociężałe,

ale przyczynę tego stanu rzeczy

widzę w wspominanej sympatii

do US metalu. Niemniej bardzo

pasuje do tego co chce nam przekazać

Awaken. "Out Of The Shadows"

to muzyczny kolos ale dla

prog-maniaka to żaden problem,

dlatego wierzę, że wielu z nich sięgnie

po tę płytę. (5)

Bakken - This Means War

2020 Self-Released

\m/\m/

Kiedy tylko usłyszycie Bakken, od

razu pomyślicie, że zespół fascynuje

się Mystic Prophecy, Cage, a

przynajmniej Death Dealer. Nic z

tych rzeczy! Rozpędzone nakładające

się wokale w "Cold Blood

Murderer" czy melodyjne wokale

nad surowymi, niemal thrashowy-

RECENZJE 213


mi riffami w "Evil Walks This

Way" nie są inspirowane powyższymi

kapelami. Mało tego, choć w

Bakken słychać dodatkowo wręcz

amerykańsko brzmiący heavy metal,

zespół pochodzi z... Belfastu. A

muzyki Cage czy niemieckiego

Mystic Prophecy nie słyszał, dopóki

nie zaczął dostawać zapytań

od prasy o rzeczone porównania.

W każdym razie, jeśli lubicie ten

"amerykański" styl metalu łączący

surowe, czasem nieco thrashowe

riffy z mocnym, ale wyśpiewującym

melodyjne linie wokalne głosem,

to Bakken jest dla Was. Krążek

dodatkowo okraszony jest

szczyptą teatralności, którą muzycy

zaczerpnęli z Queen. "This

Means War" to druga płyta zespołu,

ale trzecia już jest w drodze!

(4)

Strati

Black & Damned - Heavenly

Creatures

2021 ROAR!

"Heavenly Creatures" to debiutancki

album niemieckiej formacji

Black & Damned, ale bez wyjątku

tworzą ją doświadczeni muzycy:

znani nie tylko z podziemnych

(frontman Roland "Bobbes" Seidel

grał kiedyś na gitarze w Claymore,

wczesnym wcieleniu Steelpreacher,

gitarzyści Michael Vetter i Aki

Reissmann w Pump), ale też popularnych

zespołów (udzielający się

gościnnie klawiszowiec Axel Mackenrott

jest znany z Masterplan, a

śpiewający chórki Tommy Laasch

to dawny wokalista Chinchilla).

Nazwiska niby nie grają, ale po takim

składzie trudno spodziewać się

chały i faktycznie, "Heavenly

Creatures" trzyma poziom. Podstawą

jest tu surowy, tradycyjny

heavy metal na modłę lat 80. Czasem

przypominający dokonania

Dio (miarowy "Liquid Suicide"),

gdzie indziej zakorzeniony w

NWOBHM ("The 13th Sign") czy

power metalu starej szkoły z symfonicznymi

akcentami ("We Are

Warriors"). Podobają mi się również

dyskretne nawiązania do klasycznego

hard rocka Black Sabbath

i Led Zeppelin, słyszalne

zwłaszcza w "A Whisper In The

Dark", zróżnicowanym rytmicznie

numerze skrzącym się od gitarowych

solówek. Seidel nie tylko

śpiewa, bo kilkakrotnie wykorzystuje

również growling, chyba najefektywniej

w balladowym bonusie

z CD "Decide On Your Destiny".

Drugim dodatkiem na srebrnym

krążku jest patetyczny, symfoniczny

numer "Dreams To Stay

Alive". Potencjalni fani będą więc

mieli dylemat, którą wersję sobie

zafundować: LP z 10, czy CD z 12

utworami, ale warto taką opcję rozważać,

bo to udany debiut. (4,5)

Black Fate - Ithaca

2020 Rockshots

Wojciech Chamryk

Poprzedni album Grecy wydali w

2014 roku, więc nie pamiętam, czy

znalazł się w zasięgu naszych rąk.

Tym bardziej nie pamiętam zawartości

"Between Visions & Lies".

Niemniej wydaje mi się, że gdyby

była podobna do tego co usłyszałem

na "Ithaca" zostałaby w

mojej pamięci na dłużej. Bowiem

muzykę Black Fate z najnowszego

albumu można spokojnie zestawić

z innymi kapelami grającymi melodyjny

progresywny power metal albo

sam melodyjny progresywny

metal. Wymienię chociażby Kamelot,

Pyramaze, Conception,

Evergrey, Pagan's Mind, itd. i powinno

być wiadomo z czym mamy

do czynienia. Tym bardziej, że wyobraźnia

z jakim uczynili to greccy

muzycy po prostu zadziwia. Przede

wszystkim niesamowite i porywające

są melodie, w których króluje

głos Vasilis Georgiou. Jest on mocny,

pewny, znakomity i bardzo

melodyjny. Nie ustępują im gitary,

które swoimi rytmicznymi partiami

- raz mocnymi innym razem delikatnymi

- budują cały klimat, a

wtórują im wyśmienite i wybornie

smakujące partie klawiszy autorstwa

Themisa Koparanidisa.

Świetnie te instrumenty uzupełniają

się. Jednak gitara Gusa Draxa

błyszczy częściej i to głównie

przy partiach solowych, które są

niezwykle pomysłowe i wręcz oszałamiające.

Przy takiej muzyce bardzo

ważne są podstawy a odpowiadają

za to subtelni ale za to konkretni,

basista Vasilis Liakos i perkusista

Nikos Tsintzilonis, który

kieruje formacją od samego początku.

Chciałoby się przystanąć przy

każdej kompozycji tego albumu i

napisać o nich parę zdań, ale boję

się, że zabrakło mi słów. Po prostu

nie mógłbym ich się nachwalić.

Zresztą stanowią dla mnie monolit,

buzujący wszelkimi emocjami,

więc każda z nich stanowi bardzo

ważny fragment całości. Myślę, że

tej płyt nie da się inaczej słuchać.

Niby w ambitnych odmianach melodyjnego

power metalu i progresywnego

metalu ciągle korzysta się z

podobnych pomysłów i brzmień,

ale ich możliwość interpretacji zdaje

się nieskończona, a użyte z wyobraźnią

ciągle zaskakują, i tak właśnie

stało się na "Ithaca". Kolejny

niesamowity krążek na scenie melodyjnego

progresywnego power

metalu. (5)

\m/\m/

Black Stone Cherry - The Human

Condition

2020 Mascot

Amerykański kwartet Black Stone

Cherry to już uznana marka w

świecie klasycznego rocka. "The

Human Condition", bodaj siódmy

już album w dorobku grupy, na pewno

przysporzy jej nowych fanów,

bowiem nie dość, że muzycy proponują

kontynuację swych wcześniejszych

poczynań, to do tego

wprowadzają też pewne nowości.

Pytanie tylko po co... W warstwie

brzmieniowej zmianą jest nagranie

całego materiału na ścieżki, nie jak

dotąd live w studio, co trochę unowocześniło

sound Black Stone

Cherry. Muzycznie zaś jakby odchodzili

od southern rocka: za

sprawą mocnego, nowczesnego

"Push Down & Turn" chcą chyba

trafić do fanów Alter Bridge, "Devil

In Your Eyes" zainteresować nie

tylko zwolenników bluesa, ale też

Audioslave, a dzięki "When Angels

Learn To Fly", nijakiemu w sumie

"The Chain" i momentami niemal

popowemu "In Love With The

Pain" podbić radiowe/streamingowe

playlisty. Przeróbka "Don't

Bring Me Down" ELO też taka sobie,

bo jedyną zmianą jest dodanie

temu utworowi sznytu ZZ Top z

okresu 1983/85, co brzmi cokolwiek

dziwnie. Są też niestety wypełniacze

"Some Stories" i "Keep On

Keepin' On", które zespołowi tej

klasy już nie powinny się przytrafiać.

Na drugim biegunie mamy tu

jednak "Ringin' In My Head"

(ukłon w stronę Free z pierwszych

płyt), dynamiczne "Live This Way"

i "Ride" oraz dramatyczną balladę

"If My Heart Had Wings",

potwierdzające, że Black Stone

Cherry wciąż mają to coś i okładka

w stylu lat 70. nie jest jedynym nawiązaniem

do czasów chwały klasycznego

rocka. (3)

Wojciech Chamryk

Blazing Rust - Line Of Danger

2020 Pure Steel

Muszę się przyznać, że mam nie

mały problem z takimi płytami, jak

"Line Of Danger". Bo spójrzmy

prawdzie w oczy, to nie jest zła

muzyka. Wręcz przeciwnie, dostajemy

tu kupę fajnych momentów.

Przykłady? Proszę bardzo. Choćby

ten wspaniały riff rozpoczynający

numer tytułowy i niezły refren. Takowych

refrenów zresztą dostaniemy

tu więcej, choćby ten z "Admits

The Furious Waves". Solówek też

nie brakuje, a i hity się znajdą

(chociażby maidenowy "Murder"

czy pędzący "Only To Burn"). Co

więcej, Igor Arbuzov nie tylko ma

fajną barwę głosu i duże umiejętności,

ale jak na Rosjanina całkiem

dobrze radzi sobie z językiem angielskim,

co wcale nie jest takie

oczywiste. Pewnie teraz wielu z

Was myśli sobie "skoro wszystko

to takie ładne i pikne, to o co Ci

chłopie chodzi? Z czym maż problem?

Chyba Ci się w dupsku poprzewracało!".

Już śpieszę z wyjaśnieniami.

Mimo tego, co pisałem

powyżej w muzyce Blazing Rust

brakuje mi jakiegoś polotu, inwencji,

jakiejś iskry, która by uczyniła

"Line Of Danger" czymś więcej,

niż tylko kolejnym albumem, który

słucham z "obowiązku". Cóż ruch

NWOTHM się rozrasta, w każdym

miesiącu wychodzi cała masa

nowych krążków (kto ma polubiony

na Youtube kanał "NWOTHM

Full Albums" ten doskonale sobie

zdaje sporawę, co mam na myśli),

niestety ich ilość często nie idzie w

parze z jakością, a to zdecydowanie

nie pomaga w wyławianiu

bardziej wartościowych wydawnictw.

Większość z nich to zwykłe

średniaki. Do takich zalicza się

właśnie "Line Of Danger". Nie

mam absolutnie żadnych powodów

by przesadnie krytykować to wydawnictwo,

ale prawda jest tak, że po

napisaniu tej recenzji raczej więcej

zbyt często wracał do niego nie będę

(3,5).

Bartek Kuczak

Blister Brigade - Slugfest Supreme

2020 Inverse

"Slugfest Supreme" to trzeci

album szwedzkiego Blister Brigade,

który to zajmuje się graniem

ognistego hard'n'heavy. Przynajmniej

taka odmianę ciężkiego grania

odnajdujemy na omawianym

albumie. Sporo w ich muzyce kalek,

ale zaangażowanie muzyków,

pewna swoboda w komponowaniu

i graniu, powoduje, że nie bardzo

214

RECENZJE


oglądamy się za fragmentami, które

z czymś tam nam się kojarzą.

Bardziej jesteśmy z tym, co leci na

bieżąco z głośników. A muzycy

Blister Brigade potrafią przyłożyć,

zbudować klimat, wymyśleć

świetną melodię czy też popisać się

wyśmienitą zagrywką. Po prostu są

w stanie zainteresować nas swoimi

zróżnicowanymi pomysłami mimo,

że niczego nowego nie wymyślają,

a raczej trzymają się starej oldschoolowej

atmosfery. Słuchając

"Slugfest Supreme" nie bardzo mogę

odnaleźć wyraźnie słabego momentu,

za to mocnych znalazłem

dość sporo. Jedyny problem, że za

każdym odsłuchem, były to praktyczne

inne kompozycje. Potwierdza

to, że jednak Szwedzi przyłożyli

się do swoich kompozycji i

umieścili na krążku to, co aktualnie

mieli najlepszego na stanie.

Wśród utworów, które najczęściej

powtarzały się na mojej liście znalazły

się szybkie i konkretne "Redy

To Crumble", podobnie szybkie i

bardzo zaraźliwe "Venomous Twister"

oraz wolny, balladowy z niezwykłym

klimatem "Through Murky

Times". Niemniej ogólnie całość

"Slugfest Supreme" prezentuje się

bardzo ciekawie. Tak samo jest ze

brzmieniem, niby jest po staremu i

bez zaskoczenia ale coś ciągle intryguje,

coś przyciąga uwagę. No i

wykonanie, nie ma tu wirtuozerii

ale za to jest porządne i klasyczne

granie, które wabi fanów starego

tradycyjnego heavy metalu. Może

za wszelką cenę nie powinniście

szukać "Slugfest Supreme" ale jak

już wam się trafi to posłuchajcie,

na pewno nie będzie to stracony

czas. (4).

Bon Jovi - 2020

2020 Universal/Island

\m/\m/

Moje drogi z dokonaniami Bon Jovi

rozeszły się dość dawno temu.

Owszem jakieś nowe poszczególne

- singlowe - kawałki docierały do

mnie ale żaden z nich nie przekonał

mnie aby sięgnąć i wysłuchać w

całości pojawiające się, co jakiś

czas studyjne albumy. Po prostu

ten zespół poszedł w stronę bardzo

łagodnego rocka, nastawiony na łatwość

przyswajania ich muzyki

przez ewentualnego słuchacza.

Oczywiście muzycy Bon Jovi starali

się zachować cechy, które

przez lata wypracowali ale ogólnie

coraz bardziej oddalali się od tego,

co grali na początku swojej kariery.

Jednak nie wzbudzało to we mnie

jakiejś agresji czy chęci do naśmiewania

się z poczynań Johna i jego

kolegów. Po prostu grali zwykłego

melodyjnego i bezpośredniego

rocka, którego można od czasu do

czasu zapuścić sobie aby w miarę

przyjemnie spędzić wolny czas. Do

przesłuchania nowej płyty Bon

Jovi "zachęciły" mnie jego bardzo

złe recenzje. Cała sytuacja mnie

zaskoczyła i zaciekawiła. Przypomniało

mi się też niedawne naśmiewanie

się w sieci ze słabej kondycji

wokalnej Johna na jednych z

koncertów, więc pomyślałem, czyżby

było aż tak źle? Odpaliłem

"2020" z pewnym niepokojem, jednak

z kawałka na kawałek uspokajałem

się. Amerykanie zagrali po

prostu swoje, łagodny melodyjny

rock, coś co można ulokować między

Brucem Springsteenem, Bryanem

Adamsem oraz Markiem

Knopflerem. Oczywiście struktury

utworów, melodyka, no i barwa

głosu Johna Bon Jovi nie zmieniły

się. Każdy z nich jest dość prosty,

ale ze świetną melodią oraz ze znakomitą

aranżacją. Fakt lata lecą

John nie ma już takiego głosu jak

na początku kariery, kompozycje

nie mają tej swady i zadziorności,

jak kiedyś ale ogólnie są ok. Szału

nie ma, "tyłu" nie urywa, ale do tego

formacja przyzwyczajała już od

lat. Po prostu jest po "bonjoviemu"

i tyle. Mało tego płytę słucha się w

całości i niema się poczucia, że jest

dwa - trzy przeboje a reszta to wypełniacze.

Inna sprawa dotyczy

tekstów. John po raz pierwszy -

chyba - zaangażował się politycznie,

i całość tekstów poświęcił na

komentarze temu, co działo się w

ostatnim roku (latach) w Stanach.

Za to akurat chwalono Bon Joviego,

na mnie niestety nie zrobiło

żadnego wrażenia. Moim zdanie

John pod tym względem nigdy nie

będzie Dylanem czy Springsteenem.

Nie wiem czy bym nie wolał

aby kapela pozostała przy zwykłych

bardziej przyziemnych sprawach.

Brzmienie i produkcja jest

też typowa dla formacji i porównywalna

do ostatnich płyt tego zespołu.

Niektórzy mogą zżymać się,

że wszystko jest dopieszczone i dopracowane,

ale w ostatnich latach

właśnie z takim brzmieniem kojarzę

Bon Jovi. Także dla jednych

może to być plastikowy, dziadowski

rock z kaczym śpiewem Johna,

dla innych dający oddech od codzienność

niezły i przyjazny melodyjny

rock, po który czasami warto

sięgnąć. A z tego, co wiem, tych

ostatnich Bon Jovi ma sporą gromadkę,

której wielu może im pozazdrościć.

(3)

\m/\m/

Byfist - In the End

2020 Pure Steel

Tytuł debiutanckiego dzieła Byfist

jest jak najbardziej adekwatny do

sytuacji, w jakiej doszło do jego

wydania. Otóż dzieje tej pochodzącej

z San Antonio formacji są

dość burzliwe. Nie obyło się bez

długoletniej przerwy w działalności,

licznych zmian w składzie i

tym podobnych cudów na kiju.

Finalnie jednak się udało. Czy było

warto? Jasne, że tak! "In the End"

to zbiór utworów, na którym naprawdę

jest czego posłuchać. Już

na dzień dobry dostajemy prawdziwą

perełkę w postaci kawałka

"Universal Metal". Refren tego

utworu zapewne długo zostanie

Wam w głowie. Przypadnie on na

pewno do gustu wszystkim zwolennikom

NWOBHM. Jednak nie

są to jedyne inspiracje, którym ekipa

dowodzona przez Nacho Verę

daje upust na swym debiucie. Spójrzmy

chociażby na utwór "Guaranted

Death", w którym to możemy

usłyszeć dość wyraźne wpływy

twórczości zarówno Mercyful Fate,

jak i Kinga Diamonda. I nadmienię,

że wcale nie mam tu na

myśli tylko wokalu Raula Garcia,

którego zawodzenie w niektórych

momentach może przypominać

mistrza metalowych horrorów. Inny

kawałek, na który zdecydowanie

warto zwrócić uwagę to utwór

tytułowy z świdrującym, trochę

maidenowym riffem (kłania się tu

utwór "Transylvania") i wspaniałą

solówką. Byfist też czasem porywa

się na nawałnice lekko podchodzącą

nawet po thrash. Mam tu na

myśli choćby kawałek "Unconcious

Suicide". Chłopakom zdarzają się

także eksperymenty. Wystarczy

chociażby posłuchać dość mrocznego

i niepokojącego "With This

Needle I Thee The Weed". "In the

End" należy do tych albumów, które

są w stanie zachwycić nawet

tych bardziej wymagających słuchaczy.

(5)

Bartek Kuczak

Chainbreäker - Relentless Night

2020 Metal On Metal

Rzecz zaczyna mroczne intro "As

Dusk Rises", po czym bezlitośnie

uderza "Nightstalker", szybki, konkretny

numer, kojarzący mi się ze

starym Destruction. Zespół bez

chwili zwłoki udowadnia, że to nie

jakiś wypadek przy pracy, w kolejnych

odsłonach proponując równie

siarczysty, chociaż przy tym całkiem

melodyjny, thrash ("S.M.P."

rządzi!) - debiutancki, wydany 2,5

roku temu album "Wasteland City"

był niezły, ale na "Relentless

Night" to już Chainbreäker w

znacznie podrasowanej odsłonie.

Potwierdza to również długi, rozbudowany

numer "A Prayer Down

The Drain", gdzie wściekła, thrashowa

jazda i histeryczny wrzask

Cristopha Ley'a kontrują bardziej

złożone partie - nie ma tu jeszcze

mowy o techno thrashu, ale słychać,

że chłopaki zaczynają powoli

kombinować z formą kompozycji,

odpuszczają też standardowe, prościutkie

aranżacje. Z kolei utwór

tytułowy ma w sobie coś z szalonej

bezkompromisowości Motörhead,

zresztą Chainbreäker chętnie i

całkiem udatnie czerpią też z tradycyjnego

i speed metalu, co dodaje

tej thrashowej płycie kolorków,

szczególnie w "Iron Grave" i "Into

Eternal Silence". Jeśli więc ktoś zna

Austriaków z debiutu, to sięgając

po "Relentless Night" niczego nie

ryzykuje, inni fani thrashu tym

bardziej. (5)

Wojciech Chamryk

Chalice - Trembling Crown

2020High Roller

Niewiele jest bardziej wtórnych

nurtów niż Nowa Fala Tradycyjnego

Heavy Metalu. Właściwie nie

ma tam zespołu, którego nie dałoby

się porównać do jakichś protoplastów

z lat 80. To co może tu

wyróżnić to po pierwsze: kompozycje

- ale ta poprzeczka jest zawieszona

baaardzo wysoko - po drugie:

oryginalne wzorce. Ile znacie

zespołów wzorujących się na Judas

Priest/Iron Maiden/Accept? Kilkadziesiąt

prawda? Na Manilla

Road albo Manowar? Podobnie.

A na mieszance klasycznego heavy

z prog rockiem i Sisters of Mercy?

Trochę mniej co? Muzycy Chalice

zdają się doskonale rozumieć powyższy

mechanizm. Myślę że

choćby z tego powodu, niezależnie

od gustów, "Trembling Crown"

nie pozostanie niezauważona. Zatem

co do stylistyki i inspiracji -

trudno się tu do czegoś bardzo

wyraźnie odnieść. Najlepiej będzie

tu pasowała mieszanka opisana

parę linijek wyżej. Mamy do czynienia

z melodyjnym heavy, mocno

zakropionym latami 70. i

atmosferą rodem z Paradise Lost.

RECENZJE 215


Na kompasie współczesnego heavy

umieściłbym Chalice gdzieś pomiędzy

Idle Hands, a grającymi

na modłę retro Haunt, Wytch Hazel

czy Amulet. Z trochę innej bajki,

ale na podobnych recepturach,

działało In Solitude (tylko z większą

dozą Mercyful Fate, którego tu

za bardzo nie uświadczymy). Z

grubsza zespół rozwija koncepcję

przedstawioną na debiutanckiej EP

"Silver Cloak". Numery trochę lawirują

stylistycznie. Jest wielki nacisk

na nastrój - momentami trochę

podniosły, ale w przeważającej

części po prostu mroczny, ezoteryczny,

inspirowany rzeczami gotyckimi

(doskonałym przykładem

wolniejsze, momentami wręcz gothic/doomowe

"Hunger of the

Depth"). Mamy też riffy czy solówki,

które ciągną ku tradycyjnemu

graniu NWOBHM, tudzież hard'n'

heavy (patrz: instrumentalny "Karkanxholl"),

a pod koniec albumu

10-minutowy epos, natchniony

duchem Wishbone Ash, czyli

"Stars" (świetna rzecz!). Do tego

sporo ozdobników (interludium w

stylu flamenco w utworze tytułowym,

żeńskie chórki, smyczki) -

ogółem sporo tu mieszania. Całościowo

Chalice mieści się na pewno

w szerokich ramach NWOT

HM, ale trudno je precyzyjniej

zaszufladkować. Co do kompozycji

- daleko tu na pewno do "hiciarskości".

Utwory są dosyć długie,

troszkę pokombinowane, w pewnym

momencie mogą zacząć

przynudzać - ale z czasem sporo

zyskują (jak wspomniane "Stars"

czy poprzedzający go "The Key").

Nie znaczy to, że nie ma tu wpadających

w ucho melodii i refrenów

(np. "Wings I've Known"), niemniej

nie są to rzeczy specjalnie

przebojowe. Szkoda byłoby ten

krążek pominąć, bo to rzecz bardzo

oryginalna, ale przełomu raczej

nie wywoła. Pomimo szeregu

zalet, mam nieodparte poczucie że

czegoś mi tu brakuje. Może Chalice

nie pokazał pełni swoich możliwości?

A może przeciwnie - zachłysną

się nimi i trochę przedobrzył,

skąpiąc nam tej odrobiny

przystępności, która bardzo by się

"Trembling Crown" przydała? Jedno

jest pewne - jest to płyta bardzo

charakterystyczna i zrobiona

na bardzo dobrym poziomie wykonawczym.

Reszta jest kwestią

gustu słuchacza i wczucia się w jej

charakterystyczny klimat. (4)

Piotr Jakóbczyk

Children Of Technology - Written

Destiny

2020 Hells Headbangers

Poprzedni album "Future Decay"

wydali ponad sześć lat temu, ale

okres pandemii zmobilizował muzyków

Children Of Technology

do przygotowania następnego, długogrającego

materiału. "Written

Destiny" to co prawda raptem pół

godziny z niewielkim hakiem, ale

to i tak progres, zważywszy, że poprzednie

duże płyty Włochów

trwały 25-27 minut. Już na tej

podstawie można domyślać się, że

chłopaki nie grają progresywnego

metalu czy techno thrashu i to prawda,

łoją bowiem surowy speed/

thrash z podziemia rodem, wplatając

weń akcenty zaczerpnięte z

punka, crossover czy też bardziej

tradycyjnych odmian metalu.

Tych osiem utworów zamyka się

więc w kwadracie wpływów Motörhead

(szaleńczy, ale też zarazem

najbardziej rozbudowany i

najdłuższy na płycie utwór tytułowy)

Venom (iście pierwotny

"Soundtrack Of No Future"), Onslaught

("The New Barbarians" i

wszystko jasne) oraz Nuclear Assault

(mroczny "Wasteland Cratediggers").

Można dodać do tej listy

również Carnivore czy pierwsze

płyty Sodom ("Creation Through

Destruction"), ale poza brutalnością

i ogromną dawką energii muzyka

tego tria ma również w sobie

sporo fragmentów potwierdzających,

że Children Of Technology

tworzą świadomi, ukształtowani

muzycy, dlatego "Written Destiny"

w żadnym razie nie jest albumem

do jednego czy dwóch odsłuchów.

(4)

Wojciech Chamryk

Chris Manning - Destination

2020 No Life 'Til Metal

Już opener "Sharp" pokazuje, że od

przeszłości nie da się uciec: lider i

gitarzysta Chris Manning terminował

bowiem wcześniej w Led

Zeppelin tribute band, a wokalista

Chris Hodges w zespole oddającym

hołd Linkin Park. I proszę,

wpływy obu tych grup słuchać w

rzeczonym utworze (riff, orientalne

w klimacie solo, wokalna maniera)

aż za dobrze. Dla mnie taka

zbitka jest nie do przyjęcia, ale na

szczęście później robi się już bardziej

jednorodnie stylistycznie i

"Start Over Now" (z udziałem Bruce'a

Kulicka) czy "Ascendant" to

stylowy, klasyczny hard rock, czerpiący

nie tylko od Zeppelinów.

Mamy też utwory mocniejsze, bliższe

tradycyjnemu metalowi

("Push") oraz dla odmiany melodyjniejsze,

niczym AOR/hard'n'

heavy lat 80. ("Implode"). Surowy

instrumental "Collider" i bluesowy

"Get Me Out" też są niczego sobie,

ale jako całość "Destination" to

materiał co najwyżej poprawny,

niezbyt też zróżnicowany co do

tempa (praktycznie bez szybkich

utworów, poza "Heart Of A Chance"),

więc z każdym kolejnym odsłuchem

oferuje coraz mniej. (3)

Chronus - Idols

2020 Listenable

Wojciech Chamryk

Po debiutanckim "Chronus" Szwedzi

(chociaż chyba tak nie do końca,

skoro perkusista nazywa się

Adam Kapusta) nie stali się objawieniem

sceny hard'n'heavy. Ich

drugi album firmuje już jednak wytwórnia

Listenable, tak więc wszystko

przed nimi, tym bardziej, że

grają na poziomie i z sercem. Dzieje

się tak, chociaż "Idols" to kolejna

z płyt, która śmiało mogłaby

ukazać się w latach 80. Nie ma tu

niczego nowego, ale młodzi muzycy

grają tak dobrze i z takim powerem,

że błyskawicznie o tym zapominamy.

Owszem, Chronus nie

wnoszą do ciężkiej muzyki nic od

siebie, nie są żadnymi odkrywcami,

ale pewnie nawet nie pomyśleli o

czymś takim: wolą łoić old school

heavy, niczym w 1984 roku. I jeśli

robią to tak perfekcyjnie, jak w

świetnym openerze "Mountains Of

Madness" (kłania się H.P. Lovecraft,

a jakże), równie szybkim i

nośnym "Heavy Is The Crown",

miarowym "Ghosts" czy tytułowym

"Idols" z perfekcyjnymi solówkami,

to ja nie mam żadnych pytań i wątpliwości.

Fakt, sama wokalna maniera

i barwa, jaką prezentuje

Svante Furevi zalatuje trochę

młodszym Ozzy'm Osoourne,

rockowo-współczesny "Memories",

bardziej Muse niż stary heavy, też

mogli sobie darować, ale i tak jest

OK, więc: (4).

Wojciech Chamryk

Communic - Hiding From The

World

2020 AFM

Wydaje się, że tak niedawno ukazał

się ich debiutancki "Conspiracy

Of Mind", a tu proszę, Communic

wydał właśnie szósty album.

Norweskie trio doszło w

dziedzinie progresywnego metalu

do prawdziwej perfekcji, proponując

przez lata płyty wypełnione

urozmaiconą, dopracowaną muzyką.

Fakt, na wysokości czwartej

"The Bottom Deep" dało o sobie

znać pewne zmęczenie materiału,

ale już nagranym po kilku latach

przerwy "Where Echoes Gather"

zespół pokazał, że wrócił do dawnej

formy. Z najnowszym "Hiding

From The World" jest podobnie.

Były z tą płytą problemy -

pandemia i wszystko jasne - ale w

końcu wyszła i efekt końcowy zachwyca.

To osiem kompozycji i

godzina muzyki do której chce się

wracać, a z każdym kolejnym odsłuchem

odkrywa się coś nowego,

dotąd ukrytego w dość oszczędnych,

ale wysmakowanych aranżacjach.

Niewątpliwym atutem jest

to, że nie ma tu jakichś typowo

progresywnych kolosów; przeważają

zwarte utwory o czasie trwania

6-9 minut - wystarczająco długie,

by opowiedzieć jakąś historię i

przekonująco odmalować ją dźwiękami,

ale nie nadmiernie rozwleczone.

Sa też zróżnicowane: singlowy

"My Temple Of Pride" ma w

sobie coś z ducha Black Sabbath,

kolejny SP, tytułowy "Hiding From

The World", jest już bardziej progresywny

w formie, chociaż momentami

całkiem chwytliwy. "Face

In The Crowd" nie brakuje z kolei

rytmicznej intensywności, gdy dla

odmiany "Plunder Of Thoughts"

czaruje klimatycznymi, klawiszowymi

brzmieniami, a finałowy

"Forgotten" ma w sobie coś z rozmachu

symfonicznego rocka. Piękna

to płyta, Oddleif Stensland

może być z niej dumny. (5,5)

Constraint - Dead End

2020 Black Board

Wojciech Chamryk

Constraint to formacja ze Szwajcarii,

która stara sprawdzić się na

polu thrash/death metalu. Idzie im

tak sobie, przynajmniej tak mogę

stwierdzić po przesłuchaniu ich

najnowszej płyty "Dead End".

Przede wszystkim ich podejście do

tematu jest bardzo schematyczne,

w dodatku większości ich utworów

choć dość bezpośrednia to jest

utrzymana w średnich, jednostajnych

tempach, przez co całość muzyki

zlewa się w jedną całość. Nie

pomaga dwutorowy wokal, który

raz jest bardziej głębokim growlem

innym razem zbliżony do blackowego

skrzeku. Nawiązania do

black metalu odnajdziemy również

w takim "Doomed To Die", gdzie

216

RECENZJE


niektóre partie muzyczne brzmią

jak wyjęte właśnie z tego stylu.

Najlepiej wypadają kawałki, które

są trochę szybsze lub wykorzystują

w dłuższych partiach przyspieszenia.

Należą do nich kompozycje

takie jak "Your Last Day", "Throw

The First Stone" czy bonusowy

"2110". Szkoda, że większość kawałków

na "Dead End" nie została

napisana właśnie w takich tempach,

bowiem w nich wyłapujemy

pewne próby urozmaicenia muzyki,

więc kto wie, jakby to się ułożyło

przy większości szybkich kompozycji

a tylko kilku utrzymaniach

w średnich tempach. Może w ten

sposób Szwajcarzy przygotowaliby

nam coś znacznie ciekawszego. Co

prawda każdy utwór na "Dead

End" ma jakiś całkiem nieźle wymyślony

fragment lub zagrywkę, a

partie solowe jak się pojawią, niosą

ze sobą sznyt wyrafinowania. Bywa,

że muzycy "zabłysną" również

pewnym dowcipem. Niestety nie

zmienia to na lepsze ogólnego wyrazu

całej płyty. Natomiast brzmienie

jest całkiem, całkiem.

Dźwięk każdego instrumentu jest

wyraźny, soczysty i mocny, bardziej

przypomina mi to thrashowe

produkcje, niż te death metalowe.

Ogólnie muzycy Constraint jakiś

potencjał mają, ale jak na razie ich

pomysł na muzykę nie zachęca do

zaaplikowania sobie jej w większych

dawkach. Zobaczymy co

przyniosą kolejne ich albumy. (3)

\m/\m/

Corners Of Sanctuary - Heroes

Never Die

2020 RFL

Wygląda na to, że nader ożywiona

działalność wydawnicza w ostatnich

latach nadwątliła potencjał

kompozytorski członków Corners

Of Sanctuary i dlatego firmują

właśnie jedną z najsłabszych płyt

w swym dorobku. Teoretycznie nie

można "Heroes Never Die" niczego

zarzucić: to wciąż US power/

heavy metal na niezłym poziomie,

ale do klasy dawnych dokonań

bardzo mu daleko. Początek płyty

jest jeszcze OK, ale już od czwartego

z kolei "Combat Shock" robi

się coraz nudniej, tak jakby zespół

nie miał już nic lepszego do zaproponowania.

Monotonia, sztampa,

schematy, utwory które słyszałem

już wcześniej wielokrotnie: tyle, że

w innym, lepszym wykonaniu i ich

tytuły też były inne. Najbardziej

zaskoczyły mnie "The Truth In

Lies" i "Heroes Never Die", bo to

surowe, archetypowe numery, które

bez problemu mogłyby trafić na

"czerwony" album TSA, jak więc

widać zespół starał się też wrócić

do korzeni tradycyjnego metalu.

Nowy wokalista Stacey Lee jest

niezły, ale według mnie nie pasuje

do zespołu tak jak Frankie Cross;

próby naśladowania Roba Halforda,

choćby w "We Are The Dead

(Dead Man Walking)" też mógłby

sobie darować. Jako całość "Heroes

Never Die" nie jest to może jakiś

niewypał, ale też niczym szczególnym

nie porywa - typowy średniak

i płyta jakich wiele idealnie oddają

poziom tego materiału. (2)

Coronary - Sinbad

2021 Cruz del Sur Music

Wojciech Chamryk

"We would see us in the front line

of heavy metal rock'n'rollers" -

obwieszcza Olli, wokalista Coronary,

we wstępie do wywiadu opublikowanego

w tym wydaniu

HMP. Odważne słowa jak na

zespół dopiero debiutujący w lutym

2021 roku. Czy materiał zaprezentowany

na "Sinbad" daje radę

sprostać takiej zapowiedzi?

Rock'n'roll kojarzy się z zawrotnymi

tępami, a tutaj pędziwiatrów

nie brakuje, bo w skład wchodzi

basista Korpiklaani i kilku thrash

metalowców, ale nie sięgaj po

"Sinbad" z oczekiwaniem na

speed. Nikt tutaj się nie spieszy

("Firewings" to też nie jest jakaś

petarda). Grają wprawdzie melodyjnie

i przebojowo, ale też naprawdę

masywnie i ciężko (szacun za

taki kontrast). Nie uświadczymy

instrumentalnej akrobatyki. Zamiast

tego czysty heavy metal

utrzymany w średnich tempach.

Rock'n'roll odnosi się raczej do

efektu, jaki wywołuje słuchanie

"Sinbad", mianowicie album ten

potrafi zawładnąć nami i z jednej

strony oderwać nas od problemów

dnia powszechnego, ale też wytrącić

z apatii. Świat serio wygląda

inaczej, kiedy obserwuje się sprawy

z "Sinbadem" na słuchawkach.

Znaleziono tu nawet lek na wypalenie

zawodowe (znakomite, hiciarskie

"Burnout") czy też na pruderię

stojącą na drodze miłości ("I Can

Feel This Love"). Wszystko tutaj

brzmi jak powinno, elektryzuje,

oddziałuje na słuchacza. Coronary

nie stara się przedefiniować gatunku

heavy metal, ale wybija się na

tle innych zespołów, ze względu na

umiejętne łączenie zapamiętywalnych

melodii z pierwiastkiem

heavy/doom metalu (najbardziej

jaskrawym tego przykładem jest

sabbathowskie "Wonders of the

World", ale nie tylko tam). Wszystkie

sola gitarowe są podporządkowane

dobru kompozycji, stanowią

tylko ich uzupełnienie. Riffy

wydają się proste i niewyszukane,

ale na ich prostocie zbudowano

moc przekazu (sprawdź "The Hammer").

Wokalista ma charakterystyczną

chrypę i feler w głosie

(patrz AC/DC, Accept), nie popisuje

się, nie stara się przypodobać

na siłę. Zdarzają się sporadycznie

chóralne wykrzyki ("Street

fight!" w "Fight St. 666", "It happens!"

w "Burnout"). Ogólnie brak

słabych momentów, brak wypełniacza.

Każdy utwór ma za co się

podobać. Nawet takie niepozorne

"Mestengo" sporo zyskuje po wielokrotnym

odsłuchaniu i ostatecznie

przekonuje. Konkret. Nic tylko

słuchać. (5)

Corrosium - Undertow

2020 Inverse

Sam O'Black

Corrosium to zespół, który pochodzi

z Finlandii i jak sami określają

grają bombastic metal. Inaczej ujmując

jest to bardzo melodyjny, łatwo

wpadający w ucho power metal

połączony z różnymi symfonicznymi

formami. Niemniej muzycy

stawiają na prostotę i obezwładniające

melodie, które uzyskują

głównie przez syntezatorowe plamy

i melodyjny śpiew. Wokal śpiewa

głównie pełna piersią, wysoko i

melodyjnie, podkreślając wyjątkowość

słodycz muzyki. W kawałku

"I Remain" pojawiło się coś a la

grow, ale nie zmienia to ogólnego

muzycznego przekazu. Gitary są

niby w kontrze, rytmicznie groźnie

pobrzmiewają, solówki ostro się zaznaczają

ale niestety nie potrafią

przebić się przez zalewające je klawisze.

W dodatku syntezatory, jak

i perkusja, brzmią jakby wyjęte z

popowej produkcji. Album nie

przekonuje mnie zupełnie. Całe

szczęście jest wiele kapel z tej sceny,

które jednak trafiają do mnie

bardziej. Mimo wszystko nie mogę

powiedzieć, że Finowie nie są zaangażowani

w to co grają, dlatego

fani tego stylu mogą być ukontentowani

materiałem "Undertow".

Muszą to sprawdzić, dla mnie to

płyta jedna z wielu. (3)

\m/\m/

Cristiano Filippini's Flames Of

Heaven - The Force Within

2020 Limb Music

Schemat nazwy wyeksploatowany

tak, że już bardziej nie można, muzyka

równie oklepana, symfoniczny

power metal w bardzo melodyjnym

wydaniu. Dlatego nie podszedłem

do albumu gitarzysty

Cristiano Filippini z entuzjazmem,

tym bardziej, że trwa jakieś

70 minut, a z bonusową, akustyczną

wersją "Missing You" jeszcze o

sześć minut dłużej. Odsłuchy potwierdziły,

że nie uprzedziłem się

bez powodu, bo lider, zespół i kilku

gości, że o realizatorach, etc. nie

wspomnę, napracowali się solidnie,

ale bez większego sensu. Zamiast

"The Force Within" ta płyta powinna

nosić tytuł "Szablony i

kalki", bo Filippini nie proponuje

na niej niczego własnego, przetwarzając

tylko pomysły innych, bazując

na wypracowanych przed laty

schematach. Pewnie znajdą się słuchacze,

którym nie będzie to przeszkadzać,

tym bardziej, że to mimo

wszystko granie na poziomie, zresztą

muzyków lider ma znakomitych

- choćby perkusista Paolo Caridi

gra w zespole Davida Ellefsona

z Megadeth, jednak w sensie

artystycznym nic z tego nie wynika.

Obowiązkowe, fortepianowe

lub syntezatorowe intro (to z

"Always With You" brzmi niczym z

festiwalu San Remo z lat 80., istny

koszmar), potem szybsze rozwinięcie

lub podniosła ballada, z orkiestrowo-symfonicznym

patosem i

obowiązkowymi popisami lidera,

niekiedy ustępującego też pola klawiszowcowi

- to smutny obraz tej

długiej, nudnej i mało komu potrzebnej

płyty. (1)

Wojciech Chamryk

Cryptic Shift - Visitations From

Enceladus

2020 Blood Harvest

Nazwa tego brytyjskiego zespołu

nie była mi obca, czytałem recenzję

któregoś z ich krótszych materiałów

w jakimś zine, ale mimo

wszystko zaskoczyła mnie zawartość

jego długogrającego debiutu.

Nie spodziewałem się, że Cryptic

Shift grają na aż takim poziomie, a

ich kompozycje są tak długie i urozmaicone.

To techniczny thrash/

death metal naprawdę wysokich

lotów, nie tylko dlatego, że teksty

to przede wszystkim science fiction

w czystej postaci: tych czterech

Anglików nie tylko łoi ekstremalnie

jak tylko się da, ale nieźle też

kombinują. Pierwsza kompozycja

RECENZJE 217


"Moonbelt Immolator" trwa blisko

26 minut i składa się z sześciu

części. Przesada, powie ktoś, bawią

się w progrockowców, czy co? Ano

nie, bo ten długi utwór jest dopracowany

w każdym elemencie, bez

względu na to czy to siarczysty

thrash/death, zwolnienia niczym z

funeral doom metalu czy partie kojarzące

się się bardziej z post-rockiem

czy nawet jazzem, niż ekstremalnym

metalem. Trzy pozostałe

kompozycje są już krótsze, czytaj

przystępniejsze dla odbiorcy, zamykając

się w czasie 5-8 minut, ale

równie udane. "(Petrified In The)

Hypogean Gaol" żeni thrashową łupaninę

z jazzowymi wstawkami,

"The Arctic Chasm" zaskakuje klimatycznymi,

balladowymi partiami,

kontrastującymi z intensywną

resztą, a "Planetary Hypnosis" jest

najbardziej ekstremalny, ale też

zarazem odjechany - to numer w

stylu co byłoby, gdyby Atheist

bądź Watchtower zagrały jeszcze

mocniej, nie tracąc przy tym niczego

ze swych dotychczasowych atutów.

Trudna, wymagająca, ale piękna

to płyta, godna polecenia. (5)

Wojciech Chamryk

Crystal Viper - The Cult

2021 Listenable

Mam takie wrażenie, że oprócz

bardzo dobrych i równych pierwszych

dwóch albumów, jakość

dyskografii Crystal Viper przedstawia

się sinusoidalnie. Nie chodzi

tu o jakieś diametralne różnice

na zasadzie arcydzieł przeplatanych

totalnymi porażkami, ale

zwykle słabsze wydawnictwo w minionym

roku zwiastowało lepsze w

kolejnym, po którym często następował

drobny spadek formy i

tak dalej. Z tej wyliczanki wynika,

że po co najwyżej przyzwoitym

"Tales of Fire and Ice" przyszedł

czas na album lepszy - i dokładnie

tak się stało! Przez ostatni rok

(czyli okres pomiędzy "Tales…" a

"The Cult") zaszły w ekipie Marty

Gabriel trzy bardzo ważne zmiany,

które wpłynęły na kształt tego

albumu. Po pierwsze - roszada na

stanowisku garowego. Po długoletniej

współpracy szeregi zespołu

opuścił Golem, a na jego miejsce

wszedł Cederick Forsberg znany

m.in. z Blazon Stone czy Rocka

Rollas. Nie odmawiając niczego

umiejętnościom poprzedniego pałkarza,

perkusja na "The Cult" brzmi

fenomenalnie. Wsłuchując się

w partie bębnów nie sposób się nudzić,

a dodatkowo Ced dysponuje

bardzo silnym uderzeniem, które

dodaje całości mocy i ciężaru. Kolejna

zmiana o której trzeba wspomnieć

to zakończenie współpracy z

AFM Records. Marta i spółka poszli

więc tropem nagrania materiału,

a dopiero potem szukania dla

niego wydawcy. Efektem jest album,

w którym słychać ogromną

swobodę i energię muzyków nie

ulegających żadnym sugestiom z

zewnątrz. I z tym wiąże się trzecia

zmiana - Marta stwierdziła, że pieprzy

rady speców od marketingu i

powróciła do gitary. Jest to więc

pierwsza płyta Kryształowej

Żmijki nagrana w całości na 4

wiosła, a rezultat tego jest bardzo

dobry. Przy tym, to chyba jedna z

najlepszych wokalnie płyt Crystal

Viper. Marta jest w świetnej formie,

czego dowodem choćby bardzo

udana próba zmierzenia się z

repertuarem Diamentowego Króla

(bonusowe "Welcome Home").

Gdzie więc jakiekolwiek wady

"The Cult"? Zwróćcie uwagę że od

początku chwalę rzeczy bardzo ważne,

ale i bardzo ogólne. Trudniej

natomiast skupić mi się na konkretnych

kompozycjach, które

miejscami troszkę zlewają się w jedno.

To dosyć częsta bolączka tego

zespołu - płyta brzmi bardzo dobrze

w całości, przyjemnie się jej

słucha, ale po wszystkim zapamiętujemy

jedną, może dwie charakterystyczne

kompozycje. W tym

przypadku wyróżniłbym ich może

trochę więcej - na pewno świetne

"Asenath Waite" - rozpędzone,

agresywne, z potężnym, mrocznym

refrenem i mocnymi partiami wokalnymi.

Uwagę przyciągają też

podobnie zbudowane, "Flaring

Madness" i eponimiczny otwieracz.

Do tego w nieco wolniejszych tempach,

zapamiętywalne są śpiewny

"Sleeping Giants" (oparty na trochę

jarmarcznej melodii, charakterystycznej

dla "runningwild'owych"

klimatów rodem z "The Rivalry") i

ciekawy, marszowy "Whispers from

Beyond", z otwierającym riffem

mocno kojarzącym mi się z Kingiem

Diamondem. I… to chyba

tyle do odnotowania. Pozostaje

nam kilka fajnych numerów, których

atrakcyjność na tej "fajności"

się niestety kończy. Szkoda, bo ta

płyta miałaby wszystkie komponenty

potrzebne żeby być materiałem

10/10. Tymczasem, dostajemy

trochę świetnego kontentu i trochę

dobrych, ale jednak wypełniaczy.

Summa summarum - zdecydowanie

polecam posłuchać "The Cult".

Biorąc pod uwagę trendy panujące

w Polskim metalu, nie wykluczam

że będzie to jedna z najlepszych

płyt heavy tego roku w Kraju nad

Wisłą. Crystal Viper jest w bardzo

dobrej formie, a biorąc pod uwagę

wypowiedzi muzyków możemy

mieć nadzieję, że tę formę utrzyma

dłużej. Ale ja wciąż czekam na

efekt "WOW" do którego brakuje

bardzo niewiele… (4,5)

Piotr Jakóbczyk

Dark Quarterer - Pompei

2020 Cruz Del Sur Music

Dark Quarterer to już instytucja

na scenie epickiego/doom metalu.

Włosi grają w końcu od połowy lat

70., pierwszy album wydali w roku

1987 i ich muzyka jest niczym najlepsze

wino, z każdym kolejnym

rokiem smakuje bowiem lepiej. W

pełni potwierdza to również najnowszy

album formacji, kolejny koncept

w jej dorobku. Tym razem

Gianni Nepi i spółka wzięli na

warsztat słynną historię zagłady

Pompejów w roku 79, kiedy to

wybuch Wezuwiusza unicestwił

kilka miast i ponad 20 tysięcy ludzi.

"Pompei" nie jest jakąś rozwleczoną

opowieścią wypełniającą

dwa kompakty od początku do

końca; to raptem sześć utworówrozdziałów

zawartych w winylowym

czasie trwania pojedynczej

płyty, twających 6-9 minut i bardzo

trafnie oddających jednak

atmosferę tamtych tragicznych wydarzeń.

Muzycznie też jest zacnie,

bo to oldschoolowy metal najwyższej

próby z przełomu lat 70. i 80.

Kiedy trzeba szybszy i dynamiczny

("Vesuvius"), ale też podniosły i

patetyczny, dzięki partiom chóru i

licznym partiom organów i syntezatorów

("Welcome To The Day

Of Death", "Forever"). Fenomenalnie

brzmi też mocarny, doomowy

walec - kłania się Black Sabbath z

najlepszych lat 70. - "Panic" z

organowym solem, ale też przyspieszeniem

w końcówce, a mroczny,

piekieklnie posępny "Gladiator"

w sumie niczym mu nie ustępuje.

Mamy też ciekawostkę, bo

"Plinius The Elder", numer z odniesieniami

do rocka progresywnego,

zaskakuje też jazzowym klimatem

- na takie eksperymenty, i to

tak udane, stać tylko najlepszych.

(6)

Wojciech Chamryk

Darkness - Over And Out

2020 Massacre

Po "First Class Violence" Darkness

szykują powoli kolejny album,

a na razie podsuwają fanom

drugą w dyskografii zespołu EP-kę,

a właściwie MLP, bo to aż siedem

utworów. Kiedyś takie winylowe

wydawnictwa były na porządku

dziennym i dobrze, że starsze zespoły

kultywują te tradycje. Mamy

tu więc zarówno premierowe utwory,

koncertową wersję "Tinkerbell

Must Die" zarejestrowaną w Japonii,

cover Skid Row "Slave To The

Grind" i nowe wersje staroci z lat

80. Z tych rozczarował mnie "Faded

Pictures" w wersji unplugged i

bez perkusji: na debiutanckim LP

"Death Squad" był to ostry,

wściekły utwór, a tu zrobiono z

niego ładną, nijaką, znacznie dłuższą

piosneczkę, w której Lee potwierdza,

że nie potrafi i nie powiniem

śpiewać takich rzeczy. Siarczysty

"Armageddon" (oryginalnie

na pierwszym demo "The Evil Curse",

później powtórzony na trzecim

albumie) wypada już jednak jak

należy, a ciekawostką dla fanów

jest gościnny udział w tych utworach

dawnych muzyków grupy,

Bruno i Pierre'a, jako chórzystów.

Numer live brzmi OK; aż szkoda,

że zamiast tego nieudanego eksperymentu

akustycznego nie trafił tu

kolejny utwór z koncertu, tym bardziej,

że Darkness tak naprawdę

nie dorobili się wydawnictwa koncertowego

z prawdziwego zdarzenia,

poza archiwalnym zapisem

występu z roku 1987. No i materiał

premierowy: "Every Time You

Curse Me", "Dawn Of The Dumb" i

"Over And Out" trzymają poziom i

potwierdzają, że warto czekać na

kolejny album Niemców. (4)

Wojciech Chamryk

David Minasian - Random Acts

Of Beauty

2020/2010 Golden Robot

W roku 2010 to była sensacja -

Andrew Latimer zaprezentował

się na tej płycie po raz pierwszy od

przeszczepu szpiku kostnego i potwierdził,

że nie dał się chorobie.

Lider Camel gra tu przepiękne solo

i śpiewa w końcówce otwierającego

album "Masquerade", ale

warto zainteresować się wznowieniem

"Random Acts Of Beauty"

nie tylko z tego powodu. Warto

bowiem nadmienić, że David Minasian

nie jest w świecie Camel

osobą przypadkową, a jego związki

z progresywnym rockiem trwają od

lat 80. "Random Acts Of Beauty"

jest więc kontynuacją i rozwinięciem

pomysłów z wydanego w roku

1984 albumu "Tales Of Heroes

And Lovers", zawierając siedem

udanych, rozbudowanych (5-12

minut) kompozycji. "Masquerade"

to oczywiście tzw. pewniak, ale pozostałe

w niczym mu nie ustępują.

Lider jest multiinstrumentalistą,

gra więc na licznych instrumentach

218

RECENZJE


klawiszowych, w tym moogu, melotronie

i organach, a do tego na

wiolonczeli, skrzypcach, oboju, flecie

czy sitarze, sam też śpiewa.

Aranżacje mamy tu więc naprawdę

urozmaicone, na czym Floydowe

w klimacie "Chambermaid" i "Summer's

End" bardzo zyskują. Kompozycje

instrumentalne, zwłaszcza

"Storming The Castle" z gitarowymi

popisami Justina Minasiana, syna

lidera, też są bardzo efektowne,

brzmiąc szlachetnie i ponadczasowo.

Efekt psuje tylko kiczowata,

sztampowa okładka; bonus ze

wznowienia, wycięty z "Masquerade"

fragment z solówką Latimera,

też nie ma większego sensu, bo takie

perełki najlepiej smakują w całości.

Dla fanów nie tylko Camel,

ale też The Moody Blues, Barclay

James Harvest czy The Alan

Parsons Project pozycja obowiązkowa.

(5)

Wojciech Chamryk

Deadline - Cathedral Point

2020 Bloodkrieg

Deadline to kapela, która pochodzi

z RPA. Powstała w 2014 roku, a

"Cathedral Point" to ich drugi pełny

album. Zawarta na nim muzyka

to rasowy heavy metal, coś pomiędzy

Judas Priest a Iron Maiden.

Jest w nim też coś z power metalu

w stylu Running Wild. Niemniej

Deadline bardzo dobrze wpisuje

się w nurt "młodych" kapel podążających

szlakiem tradycyjnego

heavy metalu. Wymienię chociażby

SkullFist, Starblind, Riot City,

Cauldron, Traveler, itd. Słowem

odnajdziemy tu brzmienia i

pomysły, charakterystyczne dla

całej heavy metalowej sceny lat 80.

ale jakoś zagrane z polotem i fantazją.

Płyta przesycona jest aż trzema

znakomitymi, współbrzmiącymi

gitarami, wszystko podane

jest w raczej w szybkich tempach,

sekcja rytmiczna jest dynamiczna i

wyrazista, są też świetne wokale.

No właśnie śpiew Jessy Switchblade

przykuwa uwagę od samego

początku i w zasadzie jest on

głównym przewodnikiem po całym

"Cathedral Point". A nie jest to łatwe

zadanie w gąszczu tak zgranego

ataku gitar Skullprita, Raven

Chaosa oraz Judge Mentala. "Cathedral

Point" to płyta, która trwa

czterdzieści parę minut, zawiera

krótkie intro i osiem utworów.

Wszystkie są na tyle dobre, że ciężko

jest wskazać na coś wyjątkowo

niedobranego czy fałszywie brzmiącego.

Po prostu zagrało tu

wszystko, szczerość, umiejętności i

pasja, bez dwóch zdań, muzycy

wyszli do fanów z sercem na ręku.

Niemniej chyba najlepiej słucha mi

się "Shapeshifter", pewnie dzięki

tym przemycanym klimacikom.

Zresztą za każdym razem gdy słucham

tego krążka faworyci zdaje

się zmieniają się jak w kalejdoskopie.

Niestety każdy utwór ma

coś swojego, świetnie melodie, feeling,

no i wykonanie. Do tego dochodzą

klasyczne dobre brzmienia

oraz przyzwoita okładka. Nie ma

lekko, musicie dopisać Deadline

do bardzo długiej listy wyróżniających

się młodych kultywujących

tradycyjny heavy metal. (4,7)

DGM - Tragic Separation

2020 Frontiers

\m/\m/

Włoski DGM od jakiegoś czasu

wyrósł na bardzo ważnego gracza

na scenie progresywnego power

metalu. Ich ostatnie płyty studyjne

były utrzymane na niezłym poziomie.

Tak samo jest z "Tragic Separation",

na której znalazło się dziesięć

ciekawych kompozycji utrzymanych

w konwencji prog-powerowej

typowej dla tej kapeli. Jest melodyjnie,

energicznie, wielowątkowo,

różnorodnie, wyrafinowanie,

technicznie ale odnajdziemy też

trochę luzu a nawet chaosu. Wszystkie

kompozycje utrzymane są na

podobnym poziomie, co trochę

utrudnia słuchanie całości albumu,

bowiem w pewnym momencie, po

wielokrotnym i ciągłym przesłuchaniu

materiał zaczyna zlewać się

w całość. Niemniej można spróbować

wyróżnić kilka utworów. Po

paru przesłuchaniach dla mnie były

to kompozycje, rozpoczynająca

"Flesh and Blood", "Fate", tytułowa

"Tragic Separation" oraz "Silence".

Niemniej tak jak pisałem wszystkie

kompozycje są bardzo wyrównane

jeśli chodzi o poziom muzyczny,

artystyczny czy wykonawczy. Poza

tym każdy z kawałków to swoisty

challenge, gdzie wszyscy instrumentaliści

walczą ze sobą, a na dodatek

do batalii włącza się wokal.

Najciekawiej wybrzmiewają pojedynki

gitarowo - klawiszowo, gdzie

o prymat walczą gitarzysta Simone

Mularoni i klawiszowiec Emanuele

Casali. Każdy z instrumentów

gra gęsto, zawile, próbując

przemycić melodie i gdyby nie ich

ucieczki w przeróżne kontrasty klimatu,

emocji i dynamiki mogłoby

dojść do skuchy, do ciężko strawnej

dla ucha katatonii dźwięków.

O dziwo w tej muzycznej ekwilibrystyce

znakomicie odnajduje się

wokal Marka Basile. Niby uczestniczy

w zespołowych potyczkach

ale to on pilnuje głównych melodii.

Odstaje od tego jedynie zamykający

płytę utwór "Curtain", który

próbuje wyciszyć wszystkie emocje

pobudzone w trakcie całego albumu.

Brzmienie, produkcja - prima

sort. Także nie przeginać z wielokrotnym

odtwarzaniem "Tragic

Separation" a gwarantuję, że fani

progresywnego metalu będą zadowoleni

z tej płyty. (4,5)

\m/\m/

Diamond Head - Lightning To

The Nations

2020 Silver Lining Music

Tak, znam ogólną niechęć środowiska

metalowego do tematu typu

re-recording. Niestety w większości

nagrywanie klasyków na nowo nie

wychodzi na dobre ani zespołom

ani materiałowi. Jednak mimo to,

kolejne bandy kultywują ten proceder,

tłumacząc to potrzebą przypomnienia

się młodszym odbiorcom

lub przedstawienia "nowej siły"

aktualnego line-upu. "Lightning

To The Nations" to jeden z

klasyków NWOBHM. Płyta na

swój sposób legendarna, pełna hitów

i będąca jawnym świadectwem

potęgi i rozkwitu nurtu. Nie wiem

czy nagrywanie jej na nowo było

dobrym pomysłem, natomiast

wiem, że materiał broni się po latach

całkiem nieźle, zwłaszcza, że

otrzymał nowoczesne brzmienie i

garść nowych patentów aranżacyjnych.

Ba, mało tego, materiał został

zagrany w zasadzie przez kompletnie

innych muzyków - z oryginalnego

składu ostał się jedynie

mózg całej operacji, czyli gitarzysta

Brian Tatler. Nie ukrywam, że koło

takich produkcji zwykle chodzę

jak pies koło wybitnie kolczastego

jeża. Z jednej strony wszystko się

zgadza - band gra energicznie, solidnie,

riffy, siłą rzeczy, wciąż mają

odpowiednią siłę rażenia a same

kompozycje w żaden sposób się nie

pogorszyły. Brzmienie zespołu jest

bardzo dobre, selektywne i ogółem,

nie ma się do czego przyczepić. I

gdyby nie fakt, że nagrali ją już raz

w latach 80-tych, to zapewne piałbym

z zachwytu nad tym krążkiem.

Ale tak się niestety nie da,

choć może to jest właśnie przekleństwo

starych pryków takich jak ja,

którzy te wszystkie wiekopomne

dzieła z lat 80-tych znają praktycznie

na pamięć i nie da się, ot tak,

po prostu posłuchać re-recordingu

bez odniesień do oryginału. Jest

natomiast jedna rzecz która zawsze,

podkreślam - zawsze, przechyli

szalę na korzyść oryginału -

specyficzny klimat czasów w których

dana płyta była nagrywana.

Divine Weep - The Omega Man

2020 Ossuary

Niedawno recenzowaliśmy ten album

w wersji CD, ale skoro "The

Omega Man" doczekał się też wydania

na winylowej, nie możemy

więc nie odnotować również tej

edycji, bo to nośnik dźwięku chyba

najbardziej adekwatny dla metalowego

wydawnictwa. Edytorsko

pierwszy longplay w dyskografii

białostockiej grupy jest wręcz dopieszczony

i zarazem bardzo klasyczny

w formie: pojedyncza okładka,

dwustronna wkładka z tekstami

i foto, czarna koperta wewnętrzna

na LP i to, co najważniejsze,

sam krążek. Ciężki, solidny

(pewnie 180), dostępny w wersjach

black i blue splatter, gdzie

każda jest limitowana do 150 egzemplarzy.

Z czarnej płyty Divine

Weep brzmi jeszcze lepiej niż z

CD i tym bardziej można docenić

dźwiękową jakość tego materiału,

od początku szykowanego przecież

pod tę wersję. Stąd też dobre rozłożenie

trwającego trzy kwadranse

materiału, gdzie na stronie A mamy

pięć krótszych utworów, a na B

trzy dłuższe kompozycje i miniaturę

"Die Gelassenheit". Jeśli ktoś

nie miał okazji słyszeć jeszcze

"The Omega Man" to dodam, że

pod względem muzycznym jest równie

dobrze. Przyznam, że po nagłej

rezygnacji Igora Tarasewicza

ze śpiewania i perypetiach Divine

Weep z jego kilkoma, potencjalnymi

następcami, miałem poważne

obawy co do dalszych losów zespołu.

Sytuacja zmieniła się na lepsze

w roku 2017, a Mateusz

Drzewicz (Hellhaim, Subterfuge)

okazał się nie tylko godnym następcą

poprzedniego frontmana,

ale też wokalistą znacznie bardziej

uniwersalnym. Znajduje to potwierdzenie

zarówno w tych bardziej

klasycznych utworach, utrzymanych

w stylistyce tradycyjnego/

power metalu, ale też tych czerpiących

z black czy death metalu -

ortodoksom wspomnę tylko, że nie

jest to żadna "zdrada", bowiem Divine

Weep zaczynali w pierwszej

połowie lat 90. od grania ekstremalnego

metalu, a blasty, skrzek,

growling tylko dodają ich muzyce

intensywości, co potwierdza choćby

"Mirdea Lake". Dla mnie w

punkt, a za oprawę graficzną i sam

klimat wydawnictwa dodaję pół

gwiazdki, więc: (5,5)

Wojciech Chamryk

RECENZJE 219


Przypominam, że "Lightning to

the Nations" wyszedł w 1980

roku, w tym samym momencie co

debiuty Iron Maiden czy Angel

Witch, "Wheels of Steel" Saxon,

"Head On" Samson czy "On

Through The Night" Def Leppard.

Był składową ogromnej eksplozji,

która na długie lata wytyczyła

ścieżki ciężkiego grania. Nagrywanie

takich płyt na nowo można

porównać do inscenizacji Bitwy

Pod Grunwaldem - widowisko

może i fajne, ale nigdy nie pokaże

jak naprawdę wyglądała prawdziwa

bitwa i nie odda towarzyszącej jej

emocji. I tak jest właśnie z "Lightning

To The Nations 2020".

Wszystko jest na miejscu i gra bez

zarzutu, ale umili Wam czas jedynie

jako ciekawostka w i tak już

dość bogatej dyskografii Diamond

Head. (6)

Dragony - Viribus Unitis

2021 Napalm

Marcin Jakub

Dragony należy do przedstawicieli

melodyjnego, lekko przesłodzonego

power metalu coś w pokroju

kapel Power Quest, Dreamtale,

Axenstar, Celesty, Dark Moor,

gdzie Freedom Call to najsolidniejsza

jednostka. Także muzyka

Dragony to głównie typowy gładki

i szybki oraz napompowany melodyjny

power metal z charakterystycznymi

zagrywkami i patentami

klawiszowo-gitarowymi, oraz

równie reprezentatywnymi wtrąceniami

symfonicznymi, neoklasycznymi,

orientalnymi, a czasami

nawet progresywnymi. Z dużym

rozmachem prowadzone są również

partie wokalne, a to dzięki

całkiem solidnemu wokaliście

Siegfriedowi "The Dragonslayer"

Samerowi. Ogólnie słowo "solidny"

to wyznacznik tego albumu,

dzięki czemu fani takiego grania

nie poczują się zawiedzeni sięgając

po "Viribus Unitis". Tym bardziej,

że kwestie, kompozycyjne, aranżacyjne,

wykonawcze, brzmieniowe i

ogólnie produkcyjne są zrealizowane

na całkiem wysokim, zawodowym

poziomie. Austriacy próbują

również zabłysnąć pewną oryginalnością,

a wiąże się ona z sięgnięciem

po historie nawiązujące do

monarchii austrowęgierskiej Habsburgów.

Już sam tytuł "Viribus

Unitis" nawiązuje do sentencji,

która firmowała to byłe europejskie

mocarstwo. Nie inaczej jest z

intro, które po części zaadaptowało

walc "Nad Pięknym Modrym

Dunajem (The Blue Danube)" Johanna

Straussa II. Ogólnie formacja

chce sympatycznie przedstawić

dawne dni dumy i chwały

swojego kraju. Nawet cover "Haben

Sie Wien schon bei Nacht gesehen"

austriackiego popowego artysty

Rainharda Fendricha bardzo fajnie

nawiązuje do obranej konwencji

na "Viribus Unitis". Niemniej

album jest skierowany tylko i wyłącznie

do koneserów takiego grania,

inni nie mają co tutaj szukać. (3)

\m/\m/

Dream Theater - Distant Memories

- Live In London

2020 Inside Out Music

Trasa promująca album "Distance

Over Time" została z oczywistych

względów przerwana, ale Dream

Theater podsuwają fanom kolejne

wydawnictwo koncertowe, zarejestrowane

w londyńskim Eventim

Apollo. Wersja audio to trzy płyty

CD, jakieś 150 minut muzyki.

Zorientowani w temacie zapytają

od razu: a James LaBrie? Wiadomo

bowiem nie od dziś, że wokalista

jest najsłabszym punktem zespołu,

ale akurat na "Distant Memories

- Live In London" albo

miał lepszy dzień, albo dokonano

poprawek, bo nie jest źle. Oczywiście

o popisowych, wysokich

rejestrach nie ma mowy, generalnie

zresztą słychać, że po głosie 57-letniego

w tej chwili frontmana pozostało

już tylko wspomnienie, ale

cudów nie ma, upływu czasu nie da

się przeskoczyć. Rekompensuje to

na szczęście warstwa muzyczna, bo

jednak zespół tworzą muzycy dużego

formatu. Nawet jeśli więc zdarza

im się zjadać własny ogon, a

nowe płyty Dream Theater nie

porywają już tak, jak te wcześniejsze,

to jednak na żywo potrafią

jeszcze wykrzesać z instrumentów

trochę dawnej magii. Na najnowszej

koncertówce najbardziej spodobały

mi się pełne werwy nowe

utwory "Untethered Angel", "Barstool

Warrior" czy "Pale Blue Dot".

Ze starszych świetnie wypadł długaśny

"A Nightmare to Remember"

z pojedynkami Petrucciego i Rudessa,

bonus track "Paralyzed" też

jest niczego sobie. Nie do końca

przekonuje mnie za to ponowne

sięgnięcie po całość materiału z

konceptu "Metropolis Pt. 2: Scenes

From A Memory", bo w roku

2001 doczekał się on już koncertowych

wydań, a ta nowa wersja

tak naprawdę niczym szczególnym

nie porywa, nie tylko z racji słabszej

formy LaBrie, bo wirtuozowskie

partie instrumentalistów nie

są tu niczym nadzwyczajnym.

Efekt końcowy to w pełni profesjonalny,

świetnie zagrany i brzmiący,

ale jednak typowy produkt -

na pewno nie określiłbym tej płyty

mianem prezentu dla wroga, co

zdarzyło mi się niedawno usłyszeć,

ale też nie ma tu mowy o jakimś

artystycznym wydarzeniu. (3,5)

Wojciech Chamryk

Durbin - The Beast Awakens

2021 Frontiers

Durbin nie poszedł w ślady Krzysztofa

Zalewskiego z polskiego

"Idola", który walcząc o okruch metalu

w przestrzeni mainstreamu,

szybko z metalu "wyrósł". Durbin

był w 2011 roku finalistą amerykańskiej

wersji tego programu, w

ramach którego dzielił nawet scenę

z Judas Priest (ależ to musiało być

spełnienie marzeń młodego wokalisty!)

i mimo zaprzęgnięcia go w

medialną machinę od metalu się

nie odżegnał. Mało tego, nie odżegnał

się od niepopularnego w mainstreamie

klasycznego heavy metalu.

Po programie został m.in. wokalistą

Quiet Riot, z którymi nagrał

dwa krążki oraz wydał solowe

płyty. A ostatnia z nich, wypuszczona

pod szyldem "Durbin" i okraszona

konanowym logiem to naprawdę

dobry kawałek tradycyjnego

heavy. Płyt z klasycznym heavy

inspirowanym najsłynniejszymi zespołami

tego nurtu jest naprawdę

od groma i zdecydowana większość

jest banalna i nudna. Durbin niczego

nie odkrywa, ot łączy wpływy

Dio i Manowar w jedną zgrabną

całość. Jednak robi to z taką

gracją, pomysłem i kreując swoim

wokalem taki klimat, że płyty słucha

się rewelacyjnie. Na pewno

znacie to uczucie, gdy słuchacie

młodego zespołu, który wsiada do

wehikułu czasu, próbuje nas przenieść

do lat 80., akademicko łączy

odpowiednie składowe, ale efekt

jest tak nieciekawy, że zupełnie nie

chce się go słuchać. Durbin robi to

samo, ale układa te klocki w taki

sposób, że wszystko do siebie pasuje,

tworzy atmosferę i nade wszystko

przebojowość, której ze świecą

szukać u wielu "heavymetalowych

rekonstruktorów". Co więcej, niemal

każdy kawałek jest inny i o

innym nasileniu mocy - od judaspriestowego

"By the Horns" (posłuchajcie

halfordowego akcentowania

"rrr") po brzmiący jak power

ballada Bon Jovi - "Battlecry". Stylistyczne

powtórzenie słychać w

dwóch kawałkach - "The Sacred

Mountain" i "Riders on the Wind".

Sęk w tym, że to jedne z najlepszych

kawałków na płycie, korzeniami

sięgające do kroczących numerów

Manowar, okraszone melodyką

zaczerpniętą z Dio. Jak dla

mnie, taka stylistyka mogłaby się

powtórzyć i pięć razy na krążku.

"The Beast Awakens" nie jest jednak

tylko li solowym krążkiem

wokalisty ze znanego programu, w

którym pozostali muzycy pełnią

drugoplanowe role. Płyta jest

świetnie skomponowana, a gra a

niej sam Barry Sparks, będący

przed laty m.in. nadwornym basistą

Malmsteena. Gdzie jest haczyk?

Haczyk to rzecz gustu.

Durbin ma mocny i ogromnie

wszechstronny wokal, z którym

wyprawia cuda na kiju, lecz nie jest

to wokal z rodzaju tych agresywnych.

Jeśli cenisz sobie jednak

wokale w Warlord, Dokken czy

Atlantean Kodex, to na pewno

Durin Cię nie "odsieje". (5)

Strati

Dygitals - God Save The King

2020 Golden Core

Piąty album Dygitals potwierdza,

że nie wszystko złoto co się świeci,

a nie każdy zespół założony w latach

80. powinien nadal katować

słuchaczy swoimi wypocinami.

Zresztą do dokonań Francuzów z

tamtej dekady nie ma co dorabiać

jakiejś szczególnej ideologii, bo poza

kasetami demo zaistnieli raptem

na jednej kompilacji, hołubionej

już tylko przez maniakalnych kolekcjonerów,

a płyty zaczęli wydawać

dopiero od roku 2003. "God

Save The King" dobitnie potwierdza,

że powinni dać sobie z tym

spokój: na co komu taki siermiężny

hard'n'heavy, gdzie najciekawszy

utwór "Early Days" u innych byłby

co najwyżej stroną B singla albo

bonusem? Tu też mamy dodatki,

nagrania demonstracyjne z lat

1991-2007. W utworach z demo

'91 wokalista Herve Traisnel niestety

potwierdza, że już wtedy wypadał

tak sobie, co obecnie tylko

się pogłębiło, a numer pop "Love Is

A War" z tegoż materiału to istne

kpiny. Delete, dobranoc. (1)

Wojciech Chamryk

Edenbridge - The Chronicles Od

Eden Paert 2

2020 Steamhammer/SPV

Poprzedni ich album "Dynamind"

przetrwałem przez przypadek, albowiem

muzycy wpadli na pomysł,

że do głównej płyty dołączą krążek

bez wokali. Te instrumentalne wersje

utworów przypomniały mi dlaczego

na początku polubiłem ten

nurt. Zdecydowanie zdaje sobie

sprawę, że muzycy takich zespo-

220

RECENZJE


łów jak Edenbridge wkładają w

pisanie kompozycji całą masę wysiłku,

że jest w nich wiele ciekawych

pomysłów, które graniczą z

progresywnym wykonaniem i

takim, że podejściem do muzyki.

Takie fragmenty znajdziemy też na

"The Chronicles Od Eden" np. w

postaci kompozycji "MyEarth

Dream" napisanej na gitarę i orkiestrę.

Niestety śpiew pań udających

operowe divy oraz specyficzna melodyka

ich partii coraz bardziej odstręczały

mnie od takich formacji.

W tym poczynania Sabine Edelsbacher.

Niestety mojego podejścia

do tematu nie zmieni także najnowsze

wydawnictwo Austriackiego

bandu, tym bardziej, że to kompilacja,

coś na wzór "The Best", która

w sumie trwa grubo ponad dwie

godziny. Olbrzymi blok, ciężki do

wytrzymania dla mojej osoby. Nie

bardzo chcę wnikać w poszczególne

utwory, z jakiego okresu pochodzą,

jak już, jakie niosą różnice

itd. To naprawdę zadanie fanów tej

kapeli, których z resztą jest niemało.

Ja ograniczę się do powtórzenia

opinii z początku recenzji,

że w ten melodyjny symfoniczno -

progresywny - power metal włożono

całą masę pomysłów, patentów

i serca ale dla mnie zupełnie z tego

nic nie wynika. A to dlatego, że

melodyka i rozanielony, melancholijny

wokal wokalistki obiera mi

wszelkie chęci i wolę do wejścia w

interakcję z muzyką Edenbridge.

Także miłośnicy Sabine i jej kolegów,

do sklepu po płytę marsz... a

ja zajmę się jakimś innym bardziej

zajmującym mnie wydawnictwem.

\m/\m/

Els Focs Negres - Els Focs Negres

2020 Rafchild

Ta portugalska grupa powstała w

roku 2019, ale założyli ją doświadczeni

muzycy, tworzący tamtejszą

scenę podziemną od wczesnych lat

90. Co ciekawe nazwa zespołu i teksty

utworów są w języku katalońskim,

po angielsku Els Focs Negres

wykonują tylko covery. Na

debiutanckim albumie zaprezentowali

aż dwa: "Metal No Mercy"

amerykańskiego Ruthless i "Turn

Your Head Around" brytyjskiego

Eleine - Eleine

2017/2015 Black Lodge

Niedawno opisywałem płytę fińskiego

Averlanche "Life's Phenomenon",

gdzie pozwoliłem sobie

wysnuć tezę, że scena melodyjnego

symfonicznego metalu z

paniami na wokalu jest totalnie

przepełniona, przez co młode

dobre zespoły nie mają szans

przebić się do pierwszej ligi.

Wspominam o tym, bo moim

zdaniem dotyczy to również

szwedzkiego Elaine. Formacja

powstała w 2014 roku, a już w

następnym wypuściła swój duży

debiut, zatytułowany po prostu

"Elaine". Zawarta na nim muzyka

to wypadkowa wpływów takich

kapel jak Nightwish, Within

Temptation, czy Epica. Z

tym, że od początku Szwedzi

wykorzystywali ciężkie gitary w

stylu nowoczesnego metalu lub

innego melodeathu. Sporo w ich

muzyce także syntezatorowych

orkiestracji i klawiszy. Niemniej

orkiestracje napisane są bez

przepychu ale z wyobraźnią. Odnajdziemy

też solowe popisy gitary

i klawiszy, z tym, że tych

pierwszych jest więcej. Muzyka

przepełniona jest mrocznym klimatem,

choć oprócz uwodzicielskiej

melancholii mamy także

sporo dynamicznych fragmentów.

Bez liku jest też typowych

dla tego stylu melodii, ale za to z

charakterem. W uzyskaniu tego

rezultatu pomaga głos Madeleine

"Eleine" Liljestam, jeden z

lepszych z tego rodzaju. Od czasu

do czasu wspomaga ją śpiewający

gitarzysta Rikard Ekberg.

Czyni to przeważnie growlem

ale operuje także czystym

głosem. Tym samym wymieniłem

dwa najważniejsze filary

tej formacji. Ogólnie ujmując

muzycznie zespół od razu osiągną

swój wysoki pułap artystyczny.

Wyznaczając wysoką jakość

oraz swoją pewną oryginalność.

Poza tym każdy z utworów

naznaczony został czymś co

przykuwa uwagę i mimo swojej

różnorodności, każdy z nich to

potencjalny hit. Do mnie najbardziej

przemówiły, z mocnymi

nowoczesnymi gitarami przeplatany

klimatycznymi i melancholijnymi

motywami, melodyjny

opener "Land Beyond Sanity",

delikatny acz z lekkim pazurkiem,

przesycony emocjami

"Turn To Dust" oraz dynamiczny,

nowocześnie brzmiący, z niepokojącym

nastrojem, za to bardzo

chwytliwy "Death Incarnate".

Ten album to bardzo dobry

start, tylko co z tego, gdy

niema możliwości zainteresować

sobą szerszej publiczności...

Eleine - Until The End

2018 Black Lodge

Trzy lata później na rynku pojawia

się "Until The End". Od początku

słyszymy, że kapela stara

się zabrzmieć na trochę większym

luzie. Więcej świeżości słyszymy

w orkiestracjach i w sumie

trzy pierwsze kompozycje jakby

parły płynniej do przodu. Poza

tym niekiedy pojawiają się elementy

progresywne, choć może

dopiero na tej płycie trochę mocniej

zostały wyeksponowane.

Oczywiście grupa zachowuje

wszystkie swoje wypracowane

elementy i to na wysokim, ustalonym

przez siebie poziomie.

Jednak wraz z "From The Grave"

- czwartym w kolejności utworze

na płycie - jakby zaczyna dziać

się coś dziwnego. Po prostu pozostała

część albumu nie jest już

tak płynna, choć cały czas mamy

uczucie, że muzykom niezmiennie

na tym zależy. Nie oznacza

to, że otrzymujemy coś gorszego.

Nie, nic z tych rzeczy. Tym bardziej,

że znajdziemy tu chyba

najlepsze utwory z tej płyty, dynamiczny

i przebojowy "Whisper

My Child", romantyczny z lekką

orkiestracją "Please" czy też bujający

i ze znakomitą, a zarazem

klimatyczną orkiestracją "Break

Take Live". Ogólnie "Until The

End" to płyta o porównywalnym

poziomie, co ich debiut.

Eleine - All Shall Burn

2019 Black Lodge

Jednak w roku 2018 następuje

przełom. Madeleine Liljestam i

Rikard Ekberg dobierają sobie

zupełnie nowych muzyków.

Pierwszym rezultatem współpracy

z nowym składem jest EPka z

2019 roku "All Shall Burn". Zawiera

ona dwie nowe kompozycje

"Enemies" i "All Shall Burn",

które ukazują zespół w zupełnie

odświeżonej wersji i dość mocno

zaostrzają apetyt na kolejną dużą

płytę Elaine. Ciekawostką

jest cover Rammstein "Mein

Herz Brennt", który w opracowaniu

Szwedów brzmi nawet całkiem

interesująco. EPkę uzupełniają

wersje orkiestrowe utworów

"Hell Moon (We Shall Never

Die)" i "All Shall Bury". Z pewnością

cel postawiony przed tą

płytką został osiągnięty.

Eleine - Dancing In Hell

2020 Black Lodge

To co nie udało się na "Until

The End" osiągnięto na "Dancing

In Hell", bowiem z całą

pewnością muzyka na niej jest

zagrana na luzie i brzmi bardzo

świeżo. Wszystkie co sobie muzycy

Elaine wymyślili wyjątkowo

na tej płycie zagadało. Jest

dużo mocy ale też melodyjnie,

przeplata się to z świetnymi klimatami

ale też potężnymi orkiestracjami.

Króluje głos "Elaine"

ale od czasu do czasu podkreśla

go growl Rikarda. Wszystko

bardzo płynnie i z gracją współgra

ze sobą, także każdy utwór,

jeden po drugim z łatwością

wchodzą do głowy. Mało tego są

na tyle hipnotyczne, że chce się

je słuchać na okrągło. Słowem

każdy z nich może być singlem.

Nie oznacza to jednak, że mamy

do czynienia z jakimś potknięciem

artystycznym. Nic z tego,

wysoki poziom muzyki ciągle

jest zachowany, a nawet jeszcze

mocniej podkreślony i to jest

spore osiągnięcie. Estetyka i piękno

na tej płycie zgrało się również

z przebojowością. Pełna

harmonia dotknęła wszystkie

składowe muzyki Elaine, wspomniane

ciężkie gitary i jej solowe

popisy, coraz bardziej wciągające

orkiestracje, bardziej wysmakowane

klawisze, mroczny klimat,

wciągająca melancholia, muzyczne

i emocjonalne kontrasty

oraz dojrzałe melodie. Niema co

dalej się rozpisywać. Fani melodyjnego

symfonicznego metalu

powinni koniecznie sięgnąć po

ten album, jestem pewien, że

zostanie z nimi na zawsze. Przy

okazji w ten sposób może dadzą

szansę innym płytom Szwedom

jak również kapeli. Inni maniacy

nie mają co tu szukać, to nie dla

nich.

\m/\m/

RECENZJE 221


Tank. Owe kompozycje zą zarazem

na "Els Focs Negres" najbardziej

tradycyjne muzycznie, szczególnie

może podobać się żywiołowa

wersja klasyka mistrzów NW

OBHM. Utwory autorskie są znacznie

ostrzejsze: to w większości

archetypowy, podszyty blackiem

speed/heavy metal, surowy i bardzo

dynamiczny ("Monestirs De

Sang De Porc", "Les Nits Grotesques",

"Consagració De L'Infern").

Nawet jeśli zespół odwołuje się w

nich do stylistyki z przełomu lat

70. i 80., określanej wtedy u nas

jako heavy metal music, tak jak w

"Focs Negres", to i tak jest to granie

nad wyraz intensywne i ta płyta

nie przybrałaby takiego kształtu

bez rozwoju metalu w bardziej ekstremalnym

kierunku. Potwierdza

to zwłaszcza blisko 10-minutowy

"Flux malèfic", coś na kształt bardziej

epickiej formy, ale z obowązkowymi,

mocniejszymi akcentami.

Pewnie taki misz-masz nie wszystkich

przekona, ale ja to kupuję i

liczę na więcej. (4,5)

Wojciech Chamryk

Eternal Idol - Renaissance

2020 Frontiers

Eternal Idol to formacja prowadzona

przez Fabio Lione, a ich

album "Renaissance" to już drugie

wspólne dokonanie. Lione za

współtowarzysz dobrał sobie grajków,

którzy związani byli m.in. z

Hollow Haze i Secret Sphere

czyli muzykami, włoskich progresywnych

bandów. Panowie zbytnio

nie kombinowali i po prostu w

pełni skorzystali ze swoich dotychczasowych

doświadczeń. Dlatego,

gdy słyszymy jak śpiewa Lione

to muzyka od razu kojarzy się z

Rhapsody, Vision Divine, Angra

oraz z wcześniej wymienionymi

bandami. Poza tym Fabio za towarzyszkę

ma Claudie Duronio znaną

ze śpiewania w Serenade. W

momencie gdy do głosu dochodzi

Claudia wtedy muzyka automatycznie

przechodzi w klimaty znane

z dokonań Within Temptation,

Epica czy Amaranthe. O dziwo w

rękach muzyków Eternal Idol ten

konglomerat zabrzmiał nawet

przekonywująco. Wszystkie składowe

bardzo fajnie i płynnie egzystują

ze sobą i to bez niepotrzebnego

nadęcia. W każdej z kompozycji

można cieszyć się z pięknych klimatycznych

melodii, znakomitej

muzyki z zacięciem symfonicznym

lub progresywnym. Bywa, że jest

bardzo melodyjnie i przebojowo,

tak jak w "Dark Eclipse" czy "Lord

Without Lord", jednak nie przekracza

to blichtru znanego nam z popowych

hitów. Nawet kawałki jak

"Black Star", które kojarzą się z

melodyjnym symfonicznym power

metalem z paniami za mikrofonem

trzymają fason. Niemniej mnie

najbardziej pasują momenty takie

jak podniosły, melancholijny i

symfonicznie wybrzmiewający

"Away From Heaven" czy też bardziej

progresywny i kumulujący

wszystkie najlepsze cechy formacji,

"Renaissance". Fabio Lione jest

znany z rzetelnej roboty, jego partie

na tym albumie można zaliczyć

do udanych. Pozytywne wrażenie

robi również śpiew Claudii Duronio.

Do tego dopasowali się sami

instrumentaliści, którzy oprócz

swojego profesjonalizmu dołożyli

sporo emocji i wykonawczego luzu.

Produkcja oraz brzmienia instrumentów

to w zasadzie aktualnie

obowiązujący kanon. Eternal Idol

to niby produkt rodem z Frontiers

Records, niemniej płyta "Renaissance"

ma też artystyczne przesłanie.

Fakt, skierowanie jedynie do

fanów melodyjnych odmian power

metalu, symfoniki zabarwionej elementami

progresji. (4)

Everdawn - Cleopatra

2021 Sensory

\m/\m/

W 2014 roku w Nowym Yorku zawiązał

się zespół Midnight Eternal.

Najpierw w roku 2015 wypuścili

EPkę "Midnight Eternal" a rok

później duży album, za tytuł używając

również nazwy zespołu. Ich

domeną był melodyjny symfoniczny

power metal z panią za mikrofonem,

a wtedy była nią urocza

Raine Hilai. Niemniej w 2019 roku

dochodzi do zmiany, Raine zastępuje

równie urzekająca Alina

Gavrilenko. Poza tym na stanowisko

basisty zostaje zatrudniony

muzyczny obieżyświat Mike Le

Pond. Muzycy dochodzą też do

wniosku, że grupie należy się nowa

nazwa i tak powstaje Everdawn. Z

odświeżonym składem i z nowym

zapałem Amerykanie zabrali się do

pisania nowego materiału. Rezultat

tych działań znalazł się na krążku

"Cleopatra". Oczywiście nadal

jest to melodyjny symfoniczny power

metal, gdzie Alina śpiewa pełnym

a la operowym głosem. Nowojorczycy

cały czas dbają, żeby muzyka

była przyjazna dla ewentualnego

odbiorcy ale w taki sposób,

aby na swoich walorach nie straciła

muzyka. Także pod urokliwymi

melodiami aż kipi od wszelkich pomysłów

i emocji. Orkiestracje również

są gęste i imponujące. Zespół

potrafi również podkreślić, że w

ich muzyce jest też sporo krzepy.

Na prawdę nie jest to w żaden sposób

błaha muzyka, ba pewnie znajdą

sie tacy, którzy odnajdą w niej

również odniesienia do progresywnego

power metalu. Niemniej

Everdawn na "Cleopatrze" głównie

stara się przyciągnąć uwagę melodią,

chwytliwością i swoja przystępnością.

Na pewno z dziesięciu

kompozycji (nie liczę instrumentalnego

przerywnika) można wykroić

parę hitów. Mnie takim wydaje

się "Heart Of A Lion". Poza

tym muzycy i Alina to profesjonaliści

swoje partie odegrali perfekcyjnie

ale też ze swadą. Do brzmień

i produkcji też nie ma co się

czepiać. Jednak jest jeden szkopuł,

za to bardzo poważny. Wszystko

co znalazło się na "Cleopatrze" brzmi

bardzo znajomo i niczym się

nie różni od wielu krążków z podobną

muzyką. Album można porównywać

do dokonań Nightwish,

Within Temptation, Epica itd.

ale ostatecznie fani takiego grania

sięgną po płyty wymienionych bardziej

utytułowanych i znanych artystów.

Na pewno nic nie zmienią

fakty, że album zmiksował i przeprowadził

mastering Dan Swanö

czy też, że na krążku wokalnie

udzielał się Thomas Vikström z

Therion. (3)

Exarsis - Sentenced To Life

2020 MDD

\m/\m/

Pomysł na okładkę zerżnięto tu z

"Condemned To Eternity" Re-

Animator - nawet w pierwszej

chwili pomyślałem, że jej autorem

jest Terry Oakes, ale nie, to znacznie

młodszy Dan Goldsworthy,

który tylko to i owo trochę zmienił

i unowocześnił. Muzycznie jest już

jednak znacznie lepiej, ale inaczej

być nie mogło, skoro "Sentenced

To Life" to już piąty album Exarsis,

a do tego do zespołu wrócił syn

marnotrawny, znany z Suicide

Angels gitarzysta Christos Tsitsis.

Zmiana perkusisty też wyszła

Grekom na dobre, bo nieznany

dotąd Panos Meletis dwoi się i

troi za zestawem, będąc mocnym

punktem zespołu. Muzycznie to

wciąż thrash metal starej szkoły lat

80., ale jakby jeszcze bardziej melodyjny

niż kiedyś, wręcz chwytliwy

("Another Betrayal", "Aiming

The Eye"). Nie znaczy to, że chłopaki

zapomnieli jak się łoi, bo "The

Truth Is No Defence" nie brakuje

intensywności, "Mouthtied" również,

a w "Against My Fears" mamy

nawet blasty. Efekt końcowy psują

jednak w tym ostatnim utworze

udzielający się gościnnie wokaliści

Pyros Lafias (Chronosphere) i

Lefteris Xatzhandreou (Bio-

Cancer) - nie wiem, który z nich

"robi" Kaczora Donalda, ale brzmi

to nad wyraz komicznie. Nick

Tragakis jest w tym znacznie lepszy,

a już w "New War Order" chyba

najlepiej pokazuje, ile Exarsis

zyskali werbując go przed kilku

laty na miejsce Alexisa. I chociaż

"Sentenced To Life" nie jest żadną

rewelacją, to trzyma poziom i wyróżnia

się na tle innych thrashowych

płyt, a to już wiele. (4)

Wojciech Chamryk

Exorcizphobia - Digitotality

2020 Self-Released

Jeżeli ktoś szuka dobrej płyty z

thrash metalem to powinien zainteresować

się najnowszym albumem

Exorcizphobia "Digitotality".

Czesi założyli swój zespół w

2005 roku i do tej pory nagrali trzy

pełne krążki. Ich lider, Tomas

Skorepa na swoim koncie ma również

współpracę z kapelą Erica

Forresta, E-Force. Muzyka, która

znalazła się na "Digitotality" to

specyficzna mieszanka bardzo

energetycznego amerykańskiego

thrash metalu z pod sztandaru

Anthrax oraz crossoveru z pod

znaku Suicidal Tendencies. Niemniej

to nie wszystko, bowiem w

ich muzyce możemy odnaleźć

wpływy, te thrashowe i hardcorowe

słyszane niegdyś w Voivod. A żeby

było jeszcze weselej, wyłapuję również

elementy, które można byłoby

przypisać innemu Kanadyjczykowi,

ukrywającemu się pod szyldem

Annihilator. W dodatku ten

thrash braci Czechów brzmi naprawdę

bardzo świeżo. Pomaga w tym

osiem świetnie skrojonych i różnorodnych

kompozycji, które od początku

porywają słuchacza do srogiego

headbeningu. Naprawdę podoba

mi się każdy kawałek zaprezentowany

przez Exorcizphobie

nawet ten instrumentalny

"Oumuamua", w którym jest też

sporo przestrzennego progresu.

Oprócz świetnie skompilowanych

pomysłów, Czesi pokusili się o

znakomite wykonanie. Słowem zawodowstwo,

z ogromną energią i

pulsującym serduchem. Bardzo polecam

ten album. (5)

\m/\m/

Eye 2 Eye - Nowhere Highway

2020 Progressive Promotion

Parę dźwięków "Nowhere Highway"

i od razu zostałem kupiony.

222

RECENZJE


Niestety takie barwy w progresywnym

rocku lubię najbardziej, albo

bezpośrednio stare brzmienia z lat

70., albo nawiązujące do tego okresu

współczesne dźwięki neoprogresywne.

A właśnie Francuzi z

Eye 2 Eye preferują takie brzmienia

i moim zdaniem wychodzi

im to całkiem nieźle. "Nowhere

Highway" zawiera prawie godzinę

muzyki podzieloną na pięć części/

kompozycji. Trzy krótsze, gdzie

najkrótsza trwa sześć minut i czterdzieści

dwie sekundy oraz dwie

suity, pierwsza trwa blisko siedemnaście

minut, druga równo dwadzieścia.

Francuzi snują swoją

dźwiękową opowieść po swojemu,

zestawiając dynamiczne neoprogresywne

odsłony z tymi bardziej

wyciszonymi i refleksyjnymi. Choć

te intensywne fragmenty są niczego

sobie to, jednak te spokojniejsze

wydaja mi się zdecydowanie ciekawsze.

W każdym razie nie nudzę

się na tej płycie praktycznie ani

chwili, co chyba jest pewnym osiągnięciem.

Oczywiście to kwestia

własnego postrzegania muzyki i

zbioru wymagań wobec niej ale nie

sądzę aby ktoś z progresywnego

rocka zupełnie odrzucił pomysły

muzyków z Eye 2 Eye. "Nowhere

Highway" oprócz dźwięków to również

opowiadanie. Dotyczy ono

muzyka, który stracił inspirację i

ma złudną nadzieję, że odnajdzie

ją w butelce whisky. Co ciekawe

idea tego konceptu sięga utworu

"Ghosts (Part 1)" z ich poprzedniego

albumu "The Light Bearer"

(2017). Dlatego poszczególne

kompozycje "Nowhere Highway"

mają podtytuły "Ghosts" od Part 2

do Part 6. Taki podział może zbić

trochę z tropu słuchaczy, szczególnie

tych, co po raz pierwszy będą

mieli do czynienia z muzyką Francuzów.

Niestety to nie jedyny problem

techniczny na tej płycie. Jak

pisałem na obwolucie widnieje pięć

tytułów, natomiast na odtwarzaczu

wyświetla się nam aż szesnaście

utworów. Wynika to z kwestii,

że suity mają swoje części i choć są

one na okładce opisane to, nie

współgrają one z tym, co wyświetla

odtwarzacz płyt. Trochę trzeba

poświecić czasu aby rozgryźć problem,

wtedy ma się "władzę" nad

całością materiału. Z drugiej strony

nie do końca to istotny dylemat,

bowiem ja "Nowhere Highway"

słucham w całości i takie słuchanie

tego wydawnictwa uważam za najbardziej

słuszne. Co do brzmień i

samej produkcji nie mam zastrzeżeń.

Jak zwykle dla każdego mogą

to być jakieś szczegóły, ale ogólnie

nie maja one wpływu na i tak dobrze

przygotowaną płytę i zawartą

na niej muzykę. "Nowhere Highway"

to propozycja dla fanów progresywnego

rocka, w dodatku całkiem

dobra. (4,5)

\m/\m/

Falconer - From A Dying Ember

2020 Metal Blade

Power metal w wykonaniu Falconer

jest dla mnie interesujący,

ponieważ Szwedzi od czasów debiutanckiego

albumu z roku 2001

dbają o to, by na kolejnych płytach

nagrywać dźwięki jak najmniej

oczywiste, nawiązujące również do

folku czy tradycyjnego heavy. Tym

większa szkoda, że dziewiąty w ich

dyskografii album "From A Dying

Ember" jest tym ostatnim, ale pociecha

jest taka, że kończą w naprawdę

pięknym stylu. Jak to zwykle

u nich sporo tu pięknych melodii

(opener "Kings And Queens",

"Redeem And Repent", instrumentalny

"Garnets And A Gilded

Rose", skoczno-folkowy "In Regal

Attire"), ale mocniejsze, bardziej

surowe numery w rodzaju "Desert

Dreams" czy "Testify" też są niczego

sobie, potwierdzając, że współczesny

power wcale nie musi być

oczywisty i cukierkowy. Oszczędną

aranżacyjnie balladę "Rejoice The

Adorned" też mogą zapisać po stronie

plusów, podobnie jak utrzymany

w podobnym klimacie "Bland

Sump Och Dy" z otwierającym solem

basu Magnusa Linhardta.

Świetny jest też "Thrust The Dagger

Deep" z gościnnym udziałem

dudziarza i organisty, grającego nawet

solówkę, a w finałowym "Rapture"

zespół łączy tradycyjny

heavy z blackiem, co w sumie nie

powinno dziwić, skoro Falconer

wywodzi się z Mithotyn. W tej sytuacji

pozostaje tylko mieć nadzieję,

że Mathias Blad, Stefan Weinerhall,

Jimmy Hedlund i Karsten

Larsson nie powiedzieli za

sprawą tej płyty swego ostatniego

słowa w metalowej stylistyce. (5)

Wojciech Chamryk

Fates Warning - Long Day Good

Night

2020 Metal Blade

Fates Warning to jeden z nielicznych

zespołów, które w przeciągu

czterech (sic!) dekad istnienia

nie nagrały płyty niegodnej wydania.

Historia nawet największych

gigantów metalu pokazuje,

że nie jest to wcale takie oczywiste;

dlatego nawet najwięksi mają w

swych dyskografiach wstydliwe

wpadki, zwykle pomijane milczeniem,

a czasem od momentu premiery

nie wznawiane. Amerykanie

tymczasem trzymają formę od połowy

lat 80. I chociaż największą

estymą darzę ich sześć pierwszych

albumów z lat 1984-1991, od

"Night On Bröcken" do "Parallels"

(swoją drogą mieli wtedy

power i werwę, jak mało kto), to

kolejne również trzymają wysoki

poziom, potwierdzając, że w dziedzinie

progresywnego metalu Fates

Warning osiągnęli absolutne

mistrzostwo. Najnowszy "Long

Day Good Night" nie jest tu żadnym

wyjątkiem czy odstępstwem

od tej reguły; chociaż to trzynasty

album studyjny w dorobku grupy,

to w żadnym razie nie jest pechowy.

Od razu zwraca uwagę fakt,

że to najdłuższa płyta w dyskografii

zespołu, zawierająca aż 13

kompozycji i ponad 72 minuty

muzyki - czasy albumów trwających

od trzech kwadransów do godziny

są już najwidoczniej za nimi.

Mam tylko nadzieję, że tytuł ostatniego

utworu "The Last Song", w

którym padają słowa "The curtain

falls/Upon a darkened stage" nie jest

sugestią pożegnania, bowiem

"Long Day Good Night" to prawdziwa,

skrząca się niczym diament,

perełka. Najbardziej podoba-ją

mi się tu te mniej oczywiste

utwory: jazzujący "The Way

Home", uroczo klimatyczny "Under

The Sun" czy czerpiący z bluesa

"Begin Again", ale nie brakuje tu

również numerów mocniejszych, z

których warto wyróżnić "Scars" i

"Liar". No i majstersztyk, "The

Longest Shadow Of The Day": długa,

zróżnicowana kompozycja, która

zachwyci fanów nie tylko Fates

Warning jako takiego, ale też

Pink Floyd czy dynamicznego fusion.

Oby nie był to ich ostatni album,

ale jeśli już tak by miało być,

to żegnają się w naprawdę świetnym

stylu. (5,5)

Wojciech Chamryk

Fireforce - Rage Of War

2021 ROAR!

Po roszadach na stanowisku wokalisty

Fireforce uderzają z jeszcze

większą mocą. Matt Asselberghs

bez kompleksów wszedł w buty

Flype'a i Sorena Nico Adamsena,

a że głos ma niski, mocny i posługuje

się nim nader dynamicznie, to

Fireforce na pewno na tej zamianie

nie stracili. Do tego Erwin

Suetens wraz z kolegami z sekcji

zdają się łoić jeszcze mocniej niż

na wcześniejszych płytach - bez

obaw, to wciąż jest power metal,

blastów czy innych ekstremalizmów

tu nie uświadczymy - ale grają

bardziej jak w latach 80., to nie

jest lukrowany power XXI wieku.

Nie boją się do tego nawiązać do

punkowej surowizny w "108-118"

czy orientalnego w klimacie hard

rocka spod znaku Led Zeppelin

czy Rainbow w "Tale Of The Desert

King" - aż dziwne, że ten utwór

to tylko bonus z edycji winylowej.

Na CD też są zresztą dwa utwory

dodatkowe: "A Price To Pay" to

typowy wypełniacz, ale już "Rats

In The Maze" broni się, nie tylko

szponiastym, iście halfordowskim

wokalem Asselberghsa. Inne mocne

punkty tego albumu to mocarne,

szybkie i dynamiczne numery

singlowe "March Or Die", "Ram It"

i "Firepanzer". Rozpędzony, tytułowy

opener, potężny "Running" czy

balladowy "Forever In Time" z trzema

solówkami w niczym im jednak

nie ustępują, tak więc za całość zasłużone:

(5)

Wojciech Chamryk

Foreign - The Symphony Of The

Wandering Jew Part II

2020 Pride & Joy Music

Za ten projekt odpowiada Ivan Jacquin,

autor, kompozytor, wokalista

i klawiszowiec. I to w zasadzie

tyle co wiem na temat projektu Foreign.

Oczywiście "Part II" zdradza,

że jakiś czas temu wyszła

część pierwsza "The Symphony

Of The Wandering Jew". Natomiast

na drugiej części, tej całej

historii, znajdziemy muzykę

opartą o formułę tzw. rock/metal

opery i stanowi ona mieszankę

wielu stylów. Głównie jest to progresywny

oraz symfoniczny metal,

do tego dochodzi melodyjny power

metal oraz sam melodyjny metal, a

także rock, folk, muzyka orientalna,

czy wodewilowa itd. Ivan Jacquin

stara się aby kompozycje

były ciekawie zbudowane, wielowarstwowe,

intrygujące ale także

nie odpuszcza z melodiami. To co

robi może kojarzyć się z Ayreon

czy Avantasia. Niemniej pomysły

Ivana trochę się różnią. Przede

wszystkim na pewno odciska na

niej piętno swojego talentu. Jego

muzyka jest bardziej przestrzenna,

więcej w niej też nastroju i liryzmu.

Jak sięga po elementy symfoniczne

to nie są to odnośniki do rozbu-

RECENZJE 223


chanych i patetycznych brzmień

wielkiej orkiestry ale tej bardziej

kameralnej. Jacquin wykorzystuje

również sporo żywych akustycznych

instrumentów, także stara

się jak najmniej korzystać z syntezatorowych

orkiestracji, choć

tego nie unika. Na płycie jest parę

dynamicznych momentów ale jak

wspomniałem przeważają części

zamyślone, refleksyjne, mroczne,

aczkolwiek niepozbawione uroku.

Jacquin ma również świetne poczucie

melodii, w tym wypadku

jest też o co zawiesić uszy. Myślę,

że miłośnicy takich form muzycznych

i dźwięków poczują się, jak

u siebie w domu. Oczywiście przy

takich przedsięwzięciach główny

pomysłodawca ma wielu pomagierów.

Pan Ivan do nagrania tej

płyty ściągną wręcz kilkudziesięciu

muzyków i wokalistów. Najważniejsi

z nich to, Leo Margarita

(Pain of Salvation, Epysode), który

zagrał na perkusji, Mike Lepond

(Symphony X, Silent Assassins)

ten z kolei na basie oraz wokaliści

Zak Stevens (Circle II Circle,

Savatage, TSO), Andy Kuntz

(Vanden Plas) i Tom S. Englund

(Evergrey), a także Amanda Lehmann

(Steve Hackett Band). Nie

wspomniałem jeszcze o partiach

wokalnych. Tych na tym krążku

jest na prawdę sporo i każda została

wykonana wyśmienicie. Jakby

niebyło to właśnie one stanowią

jedną z większych atrakcji rockowych

czy metalowych oper. Jedna

rzecz, która mi się nie podoba na

"The Symphony Of The Wandering

Jew" Part II, to sama produkcja.

Nie brzmi to tak jak na

krążkach Avantasii czy Ayreon i

bardziej przypomina mi to przygotowanie

sztuki teatralnej. Co samo

w sobie nie jest może złe ale mnie

to akurat mocno dokucza. Bardzo

ważna jest treść całego przedsięwzięcia,

a dotyczy ona postaci

Ahasverusa (Żyd wieczny tułacz),

przeklętego przez Jezusa Chrystusa

i skazanego przez niego na nieśmiertelność

za to, że odmówił mu

szklanki wody w czasie drogi krzyżowej.

Każda z kompozycji opowiada

o jego podroży przez wieki i

historiach, których jest świadkiem.

Całość płyty robi wrażenie, jednak

najbardziej lubię słuchać utworów

"Running Time" ze świetną melodią

i orkiestracją, choć ma irytujące

klawisze w tle oraz najbardziej progresywne

"Mysteries To Come" i

"Revolution", choć każda ma również

wiele różnych stylistycznych

wtrąceń. No i gdyby nie ta produkcja

byłoby dobrze, a tak... (3,5)

Freeways - True Bearings

2020 Temple of Mystery

\m/\m/

Nie ma się co oszukiwać, nurt,

który wszyscy ukochaliśmy jest w

większej mierze dość przewidywalny.

Oczywiście w większości przypadków

tego właśnie oczekujemy,

ale czasami, gdzieś podświadomie,

wypatrujemy tego powiewu świeżości.

I trafiamy na takie "True

Bearings". Początek jest dość standardowy

- solidny, przesterowany

riff a następnie znajomy układ

wokalny, który od razu przywodzi

na myśl rok 1981 i krążek zatytułowany

"Point of Entry". To nawiązanie

do Judasowego klasyka

można interpretować różnorako, ja

natomiast skłaniam się ku opcji

puszczania oka do słuchacza.

Zwłaszcza, że jeśli ktoś odczyta ten

fragment jako "płyta będzie w stylu

wczesnego Priest", to znaczy, że

dał się ostro wkręcić. Freeways z

kawałka na kawałek zapędzają się

w mniej oczywiste rewiry, nie tylko

jeśli chodzi o hard'n'heavy. Gdzieniegdzie

pobrzmiewają echa mniej

znanych utworów Thin Lizzy, tu i

tam znajdziemy okazyjne psychodeliczne

odloty a nawet jazz

rockowe wstawki. Co znamienne,

wszystko jednak brzmi dość spójnie

i nie mamy wrażenia, że "True

Bearings" to zlepek dziwnych pomysłów

bez wspólnego mianownika.

W większości jednak, rozbrzmiewa

gniewny, sunący do przodu,

riffowany hard rock - jeśli miałbym

koniecznie odnosić to do jakichś

nazw, to wczesne Scorpions, UFO

czy Nazareth będą idealnymi drogowskazami.

Ta płyta ma w sobie

jeszcze jeden istotny element - klimat.

Nie wiem czy to po prostu domena

Kanadyjczyków, czy pewna

naturalna skłonność kompozytorska,

ale wszystkie te numery brzmią

jakby zostały napisane jednego

dnia, gdzieś przy ognisku na ośnieżonej,

leśnej polanie. Historie, które

przemycają panowie z Freeways,

to proste opowieści o relacjach

międzyludzkich - przyjaźni,

miłości, codziennych problemach.

To historie właśnie do opowiadania

w gronie znajomych. Może

właśnie dlatego, ten "swojski" klimat

jest tu jeszcze bardziej urzekający.

"True Bearings" to płyta,

która mi siadła od razu. Natomiast

zdaję sobie sprawę, że jeśli ktoś nie

bardzo lubi takie retrospekcje i

eksperymenty, może mieć problem

z przyswojeniem tego krążka. Niemniej

jednak, polecam z całego

serca, bo jedno jest pewne: warto

dać tej płycie szansę. (5)

Marcin Jakub

Garagedays - Something Black

2020 El Puerto Records

Garagedays to austriacki kwartet,

funkcjonujący od 15 lat, a "Something

Black" jest już czwartym

albumem w jego dyskografii. I już z

faktu, że kariera tej grupy to swoista

sinusoida można wysnuć niezbyt

optymistyczne wnioski, bo jej

debiut został wydany nakładem

Massacre Records, ale już kolejna

płyta w znacznie mniejszej wytwórni,

a trzecia samodzielnie.

Garagedays nie jest więc zespołem

budzącym jakieś wielkie nadzieje i

najnowszy album "Something

Black" potwierdza to w całej rozciągłości.

Co prawda nie brakuje na

tej płycie udanych kompozycji

(siarczysty numer tytułowy, niczym

z dorobku U.D.O., surowy,

mroczny, mający w sobie coś z

doom metalu, "Out Of Control"

czy "The Walking Dead", niczym

ze starych płyt Krokus czy Saxon

to naprawdę coś), mamy tu też jednak

toporne, nudne utwory, typowe

dla niemieckiego metalu najgorszego

sortu. Kiedy słucham

sztampowego openera "Back In

Line" czy wtórnego do bólu "And

Again" zastanawiam się nawet, czy

nie są to jakieś odrzuty z płyt Metall,

niemieckiej grupy trywializującej

klasyczny heavy w sposób

jedyny w swoim rodzaju. Dziwnie

zduszony, niski śpiew Marco Kerna

i pozbawione pełnej mocy brzmienie

też nie pomagają w odbiorze

"Something Black". Jest tu po

prostu pół na pół: pięć dobrych

numerów, potwierdzających, że

zespołu nie można skreślać, ale też

pięć zdecydowanie słabszych, wychodzi

więc średnia: (3).

Wojciech Chamryk

Gotthard - Steve Lee - The Eyes

Of A Tiger

2020 Nuclear Blast

Podtytuł tego albumu brzmi "In

memory of our unforgotten friend"

I wszystko jest jasne - to płyta w

hołdzie dla Steve'a Lee, zmarłego

tragicznie przed 10 laty frontmana

Gotthard. Bez niego grupa nie

radzi sobie już tak dobrze, co potwierdza

ostatni album studyjny "

#13", ale Nic Maeder jest równie

wszechstronnym wokalistą. Na

tym tribute albumie zespół nie poszedł

na łatwiznę, upamiętniając

przyjaciela urozmaiconym, premierowym

materiałem, nagranym w

konwencji unplugged. Przeważają

tu więc delikatne, akustyczne brzmienia,

są smyczki czy fortepian, a

perkusja i wyrazistszy bas pojawiają

się okazjonalnie. Niektóre tytuły,

jak "Let It Be", "Heaven" czy

"Tarot Woman" brzmią znajomo,

ale nie są to covery. Przeróbek jednak

nie zabrakło: pierwsza to dynamiczna

wersja "Hush" Joe Southa,

spopularyzowanego przez

Billy'ego Joe Royala i Deep Purple,

a kolejna przebojowe odczytanie

hitu Survivor "Eye Of The

Tiger". Jednak gdy wersja akustyczna

tego evergreenu może się podobać,

to już bonusowa, elektryczna

jest średnio udana, bo nie ma

startu do oryginału i nie pasuje do

reszty materiału. Znacznie ciekawiej

wypadają klimatyczny "Lift U

Up", brzmiący niczym skrzyżowanie

Extreme z The Beatles "Lonely

People" czy "And Then Goodbye" z

solowymi pochodami basu, ale

"Steve Lee - The Eyes Of A Tiger"

to materiał udany jako całość, pewnie

więc jego bohater jest usatysfakcjonowany

takim hołdem. (5)

Wojciech Chamryk

Götterdämmerung - Neuschwabenland

2020 Slovak Metal Army

Forgotten Silence to jedna z legend

czeskiego metalu. Od roku

1993 grupa wydaje płyty wypełnione

atmosferycznymi, czerpiącymi

z różnych stylistyk, kompozycjami,

a "Thots" czy "Senyaan" to

już klasyka takiego grania. Gitarzysta

tej formacji Pavel Urbánek

pogrywa też sobie na boku thrash,

wydając z Götterdämmerung w

ciągu czterech lat dwa albumy. Ten

najnowszy "Neuschwabenland"

nie jest niczym nadzwyczajnym,

ale zaangażowania trudno zespołowi

odmówić; historycznej pasji

również, bo teksty dotyczą wyłącznie

II wojny światowej w lokalnym

wymiarze. Czasem Götterdämmerung

rozpędzają się tak, że

jest to już black/thrash, taki z blastami

i obłędnym rykiem Grinsena

("Jarní probuzení", "Elbrus 42"), ale

mamy tu też zwroty w stronę

punka ("Trojný bod") czy nawet

doom metalu ("Neu Schwabenland"),

jest więc krótko (niecałe 33

minuty grania), ale konkretnie i na

temat. (4)

Wojciech Chamryk

Grande Royale - Carry On

2020 The Sign

Wnoszę z personaliów muzyków,

że Grande Royale to Szwedzi,

zespołowe zdjęcie ukazuje czterech

już nie małolatów, a zawartość

płyty potwierdza też, że to kolejna

224

RECENZJE


ekipa zafiksowana na muzyce z lat

70. Już melodyjny opener "Troublemaker"

nie pozostawia cienia

wątpliwości: to dynamiczny, przebojowy

hard'n'heavy z zadziornym

głosem Hampusa Steenberga i

wejściami gitary solowej, granie ponadczasowe

i zarazem wciąż aktualne.

Zespół chętnie czerpie też z

bogatej spuścizny muzyki przełomu

lat 60. i 70. ("Bang"), pamięta,

że wszystko tak naprawdę zaczęło

się od klasycznego rock'n'

rolla ("One Of A Kind"), dopiero

po którym pojawił się klasyczny

("Ain't Got Soul") i hard rock

("Carry On", "Just As Bad As You",

kojarzący się z AC/DC "Let It All

Go"). Nie brakuje też na tej udanej

płycie stylowych, klasowych utworów

jak "Not The Same" czy też

bardziej przebojowych pokroju

"Headbanger's Ball" - generalnie

warto zwrócić na ten album uwagę,

mimo skromniutkiej, nieprzyciągającej

wzroku, okładki. (5)

Wojciech Chamryk

Harlott - Detritus of the Final

Age

2020, Metal Blade Records

Nie będę udawać, że znam australijską

scenę thrash metalu, a zostałem

wyrwany do tablicy, aby wypowiedzieć

się na jej temat. Ulokowany

w Melbourne zespół Harlott

istnieje od 2006 roku, zadebiutował

EP-ką w 2011 i gra na swym

czwartym longplay'u studyjnym

"Detritus of the Final Age"

thrash, który kojarzy mi się trochę

z Kreator oraz z Warbringer. Dostajemy

tutaj 9 solidnych utworów

autorskich oraz cover Cannibal

Corpse "The Time to Kill Is Now"

(oba zespoły nie są do siebie podobne).

Ktoś na Metal Archives słusznie

zauważył, że mnóstwo tam

"ostrych riffów, świdrujących solówek,

wściekłych wokali oraz melodii".

Myślę też, że chętnie stosują

zmiany temp i bawią się dynamiką.

Poza tym, uderzenia perkusji są

nad wyraz precyzyjne; podoba mi

się obserwowanie, jak technicznie

perka tutaj tłucze. Trudno mi sobie

jednak wyobrazić, aby Harlott

wybił się na tyle, żeby w przyszłości

dotarł z koncertami do Polski,

dlatego że ta muzyka nie jest ani

chwytliwa ani przełomowa. Dla

nich Europa jest na tyle odległa, co

i dla nas Australia, więc wątpię,

żeby im w ogóle na czymś takim

zależało. To świetnie, że taka muzyka

powstaje na antypodach.

Niech więc grają ten swój porządny

thrash lokalnie. Nie powiem o nich

złego słowa, na pewno robią swoje

i cieszą się muzyką na swój własny

sposób. Z mojej perspektywy sprawa

wygląda tak, że ukazuje się

mnóstwo bardziej interesujących

albumów metalowych i raczej nie

będę z własnej inicjatywy sięgać po

Harlott. (3.5)

Helix - Eat Sleep Rock

2020 Perris

Sam O'Black

Ten istniejący od ponad 40 lat kanadyjski

zespół to w pewnych kręgach

legenda melodyjnego metalu

lat 80. Z płyt wydanych w latach

1979-85 osobiście najbardziej lubię

drugą "White Lace & Black

Leather" i wydaną już przez Capitol

"No Rest For The Wicked",

często określaną jako najlepszą w

dyskografii grupy. Helix nie miał

jednak szczęścia i jego kolejne albumy,

mimo coraz bardziej komercyjnego

brzmienia, nie sprzedawały

się w milionowych nakładach, co

skłoniło wytwórnię do rozwiązania

kontraktu i album z roku 1990

"Back For Another Taste", poza

rynkiem kanadyjskim, firmowały

już mniejsze Grudge czy Roadrunner.

Kompilacja "Eat Sleep

Rock" zawiera materiał nagrywany

właśnie w tym czasie, utwory, które

według zespołu są zbyt dobre,

by miały popaść w zapomnienie.

No cóż, nie ma co ukrywać: nawet

najlepsze numery z tego albumu

nie mają startu do dawnych dokonań

Helix, chociaż "Wrecking

Ball", "Even Jesus (Wasn't Loved In

His Hometown)" i przypominający

AC/DC "The Tequila Song" na pewno

ucieszą dawnych fanów grupy.

Po stronie plusów można też zapisać

nieznany dotąd utwór tytułowy,

szybki rock'n'roll z melodyjnym

refrenem - drugi niepublikowany

utwór "The Story Of Helix"

to bardziej wygłup, prawie osiem

minut rapowania z żartobliwym

podkładem pełnym cytatów z "Mesjasza"

Haendla, The Beatles czy

Kiss, taki do jednorazowego odsłuchu.

Ciekawostką prawdziwą jest

za to przebojowy "I'm A Live

Frankenstein" z solowego albumu

Briana Vollmera "When Pigs Fly",

ale ta kompilacja zainteresuje wyłącznie

zwolenników Helix. (3,5)

Wojciech Chamryk

Hell Freezes Over - Hellraiser

2021 Sleazy Rider

Właściwie to chciałem zachować

ten zespół tylko dla siebie, żeby nie

mieć konkurencji ze strony innych

polskich aplikantów o otwartą posadę

basisty. Będąc już jednak na

stronie internetowej Ambasady Japonii

w Polsce, dowiedziałem się,

że przepisy wizowe są skomplikowane,

i że prawdopodobnie mógłbym

spędzić tam maksymalnie 90

dni. Zresztą, ja na basie nigdy nie

grałem i chyba przerosła by mnie

próba realizacji takiego, powodowanego

impulsem, marzenia. Zamiast

słuchać sekretnie na słuchawkach,

odpaliłem więc "Hellraiser"

głośno i po kilku minutach

zauważyłem... gościa dobijającego

się od okna. Moja sąsiadka zadzwoniła

po straż pożarną. Tak gorąco

się zrobiło! Nie ma przesady w

stwierdzeniu, że Japończycy z Hell

Freezes Over mogą uczyć europejską

i amerykańską młodzież, co to

jest siarczysty speed metal. Brak

mi słów do opisu energii zawartej

na ich debiucie. Gwałt? Żar?

Amok? Mało powiedziane. Wymyka

się racjonalnej obserwacji. Nie

da się uchwycić słowami. Sięgnijmy

więc po mistrza wśród polskich

tekściarzy zajmujących się speed

metalem: "Świeciła dniom - była mu

słońcem w pomrokach życiowego snu"

(Roman Kostrzewski, Kat, "W

Sadzie Śmiertelnego Piękna").

"Hellraiser" nie byłoby jednak udane,

gdyby tylko o energię tu chodziło.

Tradycyjny speed metal może

wydawać się bowiem dobrze

zdefiniowany od ponad trzydziestu

lat i nie pozostawiający wiele przestrzeni

na innowacje. Nowe zespoły

wychodzą więc poza jego ramy i

mieszają speed z innymi inspiracjami,

np. z power metalem, heavy

metalem, thrash metalem, folkiem,

po to aby odnaleźć własną, unikalną

tożsamość. Ryoto Arai, gitarzysta

Hell Freezes Over, powiedział

mi, że również korzysta z

rozwiązań typowych dla innych

stylów, ale ja tego nie słyszę. W

mojej opinii, Hell Freezes Over

pozostaje 100% speed metalową

kapelą. Jedyną w swoim rodzaju,

stworzoną w II dekadzie XXI wieku,

100% speed metalową kapelą.

Powiem więcej. Nie tylko ten zespół

odróżnia się od wszystkich

innych znanych mi zespołów, ale

też każdy utwór, zawarty na ich

debiucie, jest odróżnialny. Da się!

Chyba zgodziłbym się z Ryoto, że

"Overhelm" jest tym najbardziej reprezentatywnym,

i najlepiej oddającym

esencję Hell Freezes

Over. Zachęcam przy okazji do

obejrzenia video na YouTube do

tego kawałka, wygląda świetnie.

Najbardziej ze wszystkiego wrył mi

się w mózg okrzyk Treble Gainera

"go" w "The Last Frontier" (zabawny

patent, jeśli go wyabstrahujemy

i się nad tym zastanowimy),

który pojawia się w nieco innej, a

jednak lekko zbliżonej postaci na

"Overwhelm". Ale to tylko drobiazg,

extra smaczek. Najbardziej

rozwalający czachę riff pojawia się

jak dla mnie w "Roadkill". Przewija

się on przez niemal całość kompozycji,

ale jest wyeksponowany

od 0:20 do 0:28 na tle oszczędnych

uderzeń perkusji, a następnie

w środku utworu. Możecie się

wsłuchać, jak w 1:59 ktoś szepcze:

"guitar!", następuje krótkie, melodyjne

solo, potem bujający fragment

z chóralnymi okrzykami i kilkoma

mikro-solami, a po nim

eksplozja i wycie rozwścieczonych

gitar przechodzące w układ harmoniczny

zmierzający ku mojemu

ulubionemu riffowi, granemu najpierw

w jednym kanale i bez

perkusji, a następnie w obu kanałach

z dołączeniem perkusji. Kocham

to. Najbardziej zaś przebojowym

kawałkiem nie jest wcale

"Overwhelm", tylko "Grant You

Metal", przy którym, za sprawą

chóralnych okrzyków i nawoływań

typu "come on, you guys", możesz

poczuć się, jakbyś słuchał Hell

Freezes Over grające live w Twoim

pokoju. Absolutny gwóźdź programu

każdego koncertu, przy którym

nie sposób nie zaangażować się we

wspólne szaleństwo. Wspomniałem

coś na samym początku o

basie, więc dodam tutaj, że przyjmne

pulsowanie basu na pierwszym

planie pojawia się w części

instrumentalnej "Phantom Helicopter

Attack" od 4:15, przy czym

słuchamy tego naładowani adrenaliną

do granic możliwości (którą z

kolei zapewni skutecznie bezpośrednio

poprzedzający fragment). Na

sam koniec otrzymujemy instrumental

przywodzący na myśl Metallikę

z okresu "...And Justice

For All", gdyby ktoś jeszcze miał

wątpliwości, że Hell Freezes Over

są geniuszami kompozycji. (6)

Sam O'Black

Hellrazor - Hero No More

2020 Self-Released

Piekielna brzytwa? Masz pan poczucie

humoru, panie Haze i szkoda,

że tylko to. Szczególnie rozbawiło

mnie reklamowe hasełko,

że to płyta dla fanów Kiss, Tygers

Of Pan Tang i Diamond Head.

Tymczasem dawno nie słyszałem

takiego gniota jak "Hero No More",

ale jak widać Kasey Haze woli

realizować się na scenie metalowej,

nie na kabaretowej. Kolejne płyty

swego solowego projektu wydaje

regularnie co 15 lat, tak więc ta

trzecia z roku 2035 będzie pewnie

przełomowa i do tego jeszcze zabawniejsza.

Mamy tu bowiem garść

RECENZJE 225


nudnych, oklepanych i jakoś dziwnie

rozlazłych kompozycji, które

z prawdziwym metalem mają tyle

wspólnego co ja z jazdą figurową

na lodzie. Stworzył je muzyk podkreślający

swe doświadczenie, ale

już opener "Dr Mindbender" pokazuje,

że nic z tego nie będzie: to

jakaś parodia tradycyjnego metalu

z elementami gotyku, a "umiejętności"

wokalne lidera kładą na

łopatki - nawet kilka nakładek nie

jest w stanie zamaskować tego, że

Haze po prostu nie umie i nie powinien

śpiewać. Potwierdza to zresztą

nader dobitnie akustyczna

wersja "I'ts Never Too Late", tylko

na gitarę i głos. Jest tu dosłownie

jeden udany utwór, "River Man", z

nośnym riffem, ciekawą solówką, w

którym nawet głos nie przeszkadza,

ale jeden na dziesięć to niezbyt

dobra proporcja, delikatnie

mówiąc. (0,5)

Wojciech Chamryk

Hellspike - Lords Of War

2020 Metal On Metal

Hellspike to portugalskie trio,

którego liderem jest basista Rick

Metal, udzielający się również w

Els Focs Negres (recenzja w numerze).

Tamten zespół gra speed/

heavy, w Hellspike frontman, bo

poza graniem na basie również

śpiewa, realizuje się, łojąc speed/

thrash, ten w formie najbardziej

pierwotnej i dzikiej z możliwych,

to jest z pierwszej połowy lat 80.

W "Storm Of Fear" robi się co

prawda wręcz ekstremalnie, ale to

jednorazowy wyskok, bo chociaż

na "Lords Of War" przeważają

szybkie, to jednak bardziej już tradycyjne

tempa i riffowa surowizna,

okraszone drapieżnymi partiami

wokalnymi oraz pewną dozą melodii.

Już opener "Titans' Clash" jest

na swój sposób chwytliwy, "House

Of Asterion" również na wyrazisty,

zapamiętywalny refren, a i "Stellar

Victory" jest nad wyraz nośny i bardzo

dynamiczny. Tak na dobrą

sprawę "Fallen Empire" i "Lords Of

War" niczym im nie ustępują,

szczególnie ten drugi brzmi niczym

numer z jakiejś starej płyty, tak z

1984 roku. Mamy tu również aż

dwie kompozycje instrumentalne.

Początkowo podszedłem do tego

dość sceptycznie, bo jakże to tak,

dwa instrumentale na osiem utworów

i to w sytuacji, gdy nie jest to

żaden prog metal? Oba jednak bronią

się: "Full Spectrum Dominance"

jest bardziej epicki i patetyczny,

melodyjny "Iron Forces United"

pędzi zaś do przodu niczym jakaś

kolumna pancerna. Udany debiut i

to raptem po roku działalności -

liczę, że nie jest to ostatnie słowo

Hellspike. (5)

Wojciech Chamryk

Holy Mother - Face this Burn

2021 Massacre

Gdy słyszymy o powrocie jakiegoś

zespołu, najczęściej myślimy o powstającym

z martwych jakimś

mniej lub bardziej legendarnym

tworze lat 80. Czasem łatwo przeoczyć

upływ czasu. Te powroty

stają się coraz "późniejsze". Holy

Mother zapowiedział swój "comeback"

po niecałych 20 latach i postanowił

nagrać następcę "Agoraphobii".

Przerwa nie była bynajmniej

potraktowana li tylko ciężką

chorobą Mike'a Tirellego, z której

wyszedł niecało, ale na szczęście

zdrowo (wycięto mu żołądek), ale

też jego aktywnym muzycznie życiem

i angażowaniem się w wiele

innych zespołów czy projektów.

"Face this Burn" jest dziwna.

Jednak każdy, kto zna Holy Mother,

może się tej dziwności jak

najbardziej spodziewać. Amerykanie

zawsze chętnie balansowali na

granicy tradycyjnego heavy metalu

z innymi, progresywnymi i - że tak

to niezgrabnie nazwę - nowoczesnymi

brzmieniami. Nie wynika to

z faktu ślepej fascynacji Mike'a taką

nieortodoksyjną drogą. Klasyczny

heavy metal jest mu równie

bliski, czego wyrazem jest jego

udział w tradycyjnie heavymetalowym

Messiah's Kiss, który też

zbiera się do nagrania kolejnego

krążka. "Face this Burn" podobnie

jak poprzednie płyty Holy Mother

podejmuje społeczne tematy i

ubiera je w metalowo-hardrockowe

kawałki romansujące z mainstreamową

przebojowością. Każdy kawałek

ma swój charakter (np.

"Mesmerized by Hate" siedzi na

hipnotycznym riffie i linii wokalnej)

i różni się od pozostałych. Jednak

w większości zachowany jest

ciężar riffów, urozmaicone wokale

oraz ciekawe gitary, w tym sola.

Najbardziej klasycznie heavymetalowy

numer to "The River", który

nie bez przyczyny wydaje się aż

nadto odstawać od reszty płyty. To

nagrany na nowo kawałek z chyba

najbardziej heavymetalowej płyty

Holy Mother - "Toxic Rain". Podobny

zabieg muzycy zastosowali

przy okazji "Prince of the Garden".

Jest to numer z płyty "Tabloid

Crush" jednak ze zmienionym tekstem

nawiązującym do... pandemii.

Płyta jest bardzo dobrze zrobiona

i, mimo różnorodności, ma świetne

brzmienie. Pozycja dla tych, którzy

chcą czasem na chwilę wyściubić

nos poza Riot City i Traveler. (4)

Strati

Human Fortress - Epic Tales &

Untold Stories

2021 Massacre

Niemcy świętują 20-lecie, wydając

podwójną kompilację. "Epic Tales

& Untold Stories" na pewno zainteresuje

fanów power metalu w

epickiej odsłonie, mamy tu bowiem

aż 23 utwory i ponad 102

minuty muzyki. Pierwszy kompakt

zawiera kompozycje nowe, trudno

bądź dostępne dotąd w innych

wersjach czy wcześniej niepublikowane,

drugi to typowe the best

of. Pewnie gdybym był fanem Human

Fortress nie posiadałbym się

z radości, ale nie ma co ukrywać, to

nie jest muzyka najwyższych lotów.

Owszem, trudno odmówić jej

atrakcyjności, szczególnie gdy zespół

gra i brzmi mocniej, tak jak w

świetnym, chociaż dziwnie wyciszonym

"The Chosen One" czy

"Surrender". Na drugim biegunie

mamy tu jednak nijaki, wręcz popowy

"Disappear In Dark Shadows",

niby symfoniczną balladkę

"Pray For Salvation" czy co najwyżej

poprawny "Fernweh"; zżynka

z Black Sabbath w "Thunder" też

nie powinna przytrafić się tak doświadczonym

muzykom. Poza wersją

2CD "Epic Tales & Untold

Stories" wydano również na winylu,

ale to tylko wybór, raptem dziewięć

utworów z bonusowym "Masquerade",

którego zabrakło na

kompaktach. Dla fanów pewnie:

(5), dla mnie co najwyżej (3).

Ignited - Steelbound

2019 Self-Released

Wojciech Chamryk

Kolejny remanent z roku 2019,

debiutancki album brazylijskiego

Ignited. Grają tradycyjny heavy w

stylu lat 80. i są w tym nieźli, ale

jakoś to do mnie nie przemawia.

Może zawinił cyfrowo-mechaniczny,

mający się nijak do takiej

stylistyki, współczesny sound?

Albo przedobrzyli, bo mamy za

dużo grzybów w tym płytowym

barszczu, czego efektem jest miotanie

się od Judas Priest, przez

Iron Maiden do Accept? Wokalista

Denis Lima jest dobry, ale za

rzadko jest sobą; częściej próbuje

być Halfordem czy Owensem -

jest im w stanie dorównać ("Ignition",

"Rotting"), ale to jednak nie

to, a przynajmniej na dłuższą metę,

bo jakoś nie mam ochoty do

"Steelbound" wracać. OK, są tu

też dobre numery, jak ostry tytułowy

czy bardziej melodyjny "Call

Me To Run", ale przed Ignited

jeszcze sporo pracy, jeśli chcą osiągnąć

poziom swych mistrzów.

(2,5)

Incursion - The Hunter

2020 No Remorse

Wojciech Chamryk

Incursion powstał na początku lat

80., ale już w roku 1986 było po

wszystkim, a grupa zdołała zarejestrować

w tym czasie tylko trochę

nagrań live i demonstracyjnych. Jednak

w roku 2018 3/5 oryginalnego

składu, to jest gitarzyści

Maxx Havick i Micheal Lashinsky

oraz perkusista Buddy Norris,

reaktywowali zespół, werbując do

składu równie doświadczonych

muzyków, wokalistę Steve'a Samsona

oraz basistę Stone'a

Jamessa. Pierwszy efekt ich współpracy

to koncepcyjna EP "The

Hunter", zawierająca sześć utworów

z lat 80. Mamy tu więc istny

wehikuł czasu, możliwość przeniesienia

się do roku 1984, kiedy

to w Stanach Zjednoczonych prawdziwy

metal miał jeszcze rację

bytu, a grające go zespoły pojawiały

się tak masowo, jak grzyby w

ciepłe dni po kilku dniach opadów.

Zespół z Miami gra heavy metal w

formie najbardziej tradycyjnej z

możliwych, czerpiąc przede wszystkim

z dokonań tuzów NWOBHM

z Iron Maiden na czele, ale będąc

też blisko tego, co w tym samym

czasie proponowały Jag Panzer,

Omen czy Riot. Mamy tu więc

szybkie, dynamiczne numery z zadziornym

śpiewem, ale też dużą

dozą melodii, z których na szczególne

wyróżnienie zasługują "Warrior

Of Destruction" i "Fade To

Black", już teraz brzmiące niczym

jakieś zaginione klasyki sprzed lat.

Z tych wolniejszych - chociaż do

czasu, tylko do czasu - warto zwrócić

uwagę na mocarny "Kingdom

Of The Dead", pełen doomowej

posępności, nieco też epicki w klimacie,

z kolei "Guiding Faith" ukazuje

Incursion w nieco bardziej

przebojowej odsłonie. Zespół zapowiada

już debiutancki album, a po

tym co zaprezentował na "The

Hunter", będzie to zakup obowiąz-

226

RECENZJE


kowy. (5,5)

Wojciech Chamryk

Injector - Hunt Of The Rawhead

2020 Art Gates

Injector nie zwalnia tempa, wchodząc

na jeszcze wyższe obroty i

proponując album znacznie ciekawszy

od "Stone Prevails" z 2018

roku. Nie wiem czy to ten osławiony

syndrom trzeciej płyty, czy

może Hiszpanie są na nieustającej

wznoszącej fali, ale "Hunt Of The

Rawhead" przebija, udaną przecież,

poprzedniczkę. Na pewno

dobrym posunięciem było skrócenie

materiału - ich wcześniejsze

albumy były znacznie dłuższe, tu

mamy tylko dziewięć numerów i

niewiele ponad trzy kwadranse

wysokooktanowego, urozmaiconego

thrashu. Dłuższe, rozbudowane

kompozycje są tylko dwie:

zróżnicowany, surowy brzmieniowo

"Rhythm Of War", ale z nośnym

refrenem oraz bardziej agresywny

"Boundbreaker" z popisowymi

solówkami. Zaskakuje instrumentalny

"Interstellar Minds" z

wirtuozowską partią solową, taką

w stylu Satrianiego, ale w innych

numerach chłopaki łupią już oldschoolowy

thrash, aż lecą wióry - z

pałek, desek sceny (to, mam nadzieję,

nastąpi w miarę szybko) i

czego tam jeszcze. Trudno nie zachwycić

się szaleńczym "Unborn

Legions" czy równie dynamicznym

"Feed The Monster", a dyskretne,

tradycyjnie metalowe akcenty w po

części balladowym "Into The Black"

czy w "March To Kill" też sprawdzają

się doskonale. (5)

Wojciech Chamryk

Iron Mask - Master Of Masters

2020 AFM

Nie mogło być inaczej i kolejny

album Iron Mask wydają z nowym

wokalistą. Obecny frontman

belgijskiej formacji Mike Slembrouck

(After All) nie może równać

się co do popularności ze

swymi poprzednikami Markiem

Boalsem czy Diego Valdezem, ale

śpiewać potrafi. Do tego w kilku

utworach wspiera go Oliver Hartman,

wokalista przecież nie lada,

znany choćby z Avantasii czy Edguy,

ale też z krótkiego epizodu w

Iron Mask. Zresztą nie ma co,

Dushan Petrossi nie zwerbowałby

do składu jakiegoś słabeusza, co

zresztą potwierdzają od razu opener

"Never Kiss The Ring" czy singlowy

"Tree Of The World". Dalej

też jest ciekawie, bowiem ta belgijska

formacja traktuje power metal

jako jeden ze składników swego

stylu, wzbogacając go licznymi nawiązaniami

do bardziej symfonicznego

(kompozycja tytułowa, wyraźnie

inspirowana też Iron Maiden)

czy epickiego ("Nothing Lasts

Forever") grania. Trafiają się też

bardziej tradycyjne i mocniejsze

utwory w duchu lat 80. ("Dance

With The Beast", "Wild And

Lethal" - tu jednak mogli sobie darować

tandetną partię syntezatora);

ballada "A Mother Loved" ze

smyczkami też jest niczego sobie.

Co ważne Petrossi potrafi utrzymać

na wodzy swe wirtuozowskie

zapędy: kiedy trzeba czaruje solówkami

niczym jakiś natchniony

Malmsteen (te z "Nothing Lasts

Forever" czy "Wild And Lethal" to

wręcz podręcznikowe przykłady),

ale w żadnym razie nie ma tu przerostu

formy nad treścią, jak w

licznych kompozycjach słynnego

Szweda. Dlatego, mimo tego, że

"Revolution Rise" to jednak typowy

wypełniacz, daję: (5)

Iron Savior - Skycrest

2020 AFM

Wojciech Chamryk

Moje podejście do Iron Savior jest

dokładnie odwrotne do podejścia

twórcy zespołu, Pieta Sielcka.

Podczas gdy Piet traktuje pierwsze

płyty jako nie do końca dojrzałe

tekstowo (nie miał wtedy dużego

doświadczenia, żeby pisać o tzw.

życiowych sprawach), a jest zadowolony

z ostatnich dokonań, ja

uwielbiam pierwsze, energiczne,

naszpikowane dobrymi riffami i

spójnym klimatem pierwsze płyty.

Ostatnie, lżejsze i nastawione na

melodie podobają mi się dużo

mniej. Dlatego właśnie "Skycrest"

jest dla mnie kolejną, niemal nieodróżnialną

siostrą "The Landing"

czy "Titancraft". Większość płyty

stanowią poprawne, ale nieporywające,

zachowawcze numery, których

miło się słucha przy domowych

obowiązkach czy w aucie.

Jest kilka ciekawszych momentów.

Należy do nich napisany i zaśpiewany

przez Jana-Sörena Eckerta

"Ease Your Pain". Numer brzmi jak

dobra ballada inspirowana teatralnością

Queen i co ciekawe, opowiada

o autentycznych przeżyciach

basisty - gdy na początku 2020

roku zmagał się z nowotworem nie

mógł patrzeć na duchowe cierpienie

swojej partnerki i zastanawiał

się, jak może jej ulżyć. Tak, dobrze

przeczytaliście - jak ciężko chory

człowiek może ulżyć zdrowej, ale

zamartwiającej się osobie. Innym

dobrym numerem - moim zdaniem

najlepszym na krążku - jest "Ode to

the Brave". Właśnie takiego Iron

Savior od Iron Savior oczekuję:

dynamicznego, z charakterystycznymi

dla zespołu żywiołowymi

zwrotkami i liniami wokalnymi.

Zupełnie fajny jest też "Silver

Bullet", w którym - nie bez kozery

- pobrzmiewa echo Savage Circus.

Tyle moje podobanie się. Dla Pieta

jest to niezwykle ważna płyta. Nie

tylko uznaje ją za najlepiej skomponowaną

płytę od lat, ale też ma

dlań symboliczne znaczenie. Powstała

nie tylko mimo choroby

Jana, ale wręcz na jej przekór. Jak

tylko basiście udało się pokonać

raka, Pietowi nie zostawało nic innego,

jak chwycić byka, czy raczej

album za rogi. Nie po to Jan pokonywał

chorobę, żeby teraz zespół

oddał się marazmowi. A sytuacja

marazmowi sprzyjała, bo plany

wydawnicze zbiegły się z początkiem

pandemii, która też odbiła

piętno na nastroju muzyków.

Zatem "Skycrest" jest albumem

napisanym na przekór utrapieniom

i swego rodzaju pięścią wymierzoną

w przeciwności losu. Jeśli lubicie

ostatnie oblicze Iron Savior

to ta pięść z pewnością Wam się

spodoba. (3,8)

Strati

John Diva & The Rockets Of

Love - American Amadeus

2020Steamhammer/SPV

Ich poprzedni album "Mama Said

Rock Is Dead" (2019) wskazywał,

że na scenie hard rocka i hair/glam

metalu powstał twór, który może

co nieco namieszać. W ich muzyce

jest wiele z amerykańskiego grania

z minionej epoki czyli hard'n'heavy

w duchu lat 80. z zeszłego wieku.

Dlatego nikogo nie powinno dziwić,

że w ich muzyce wyłapiemy

kalki z Aerosmith, Van Halen,

Kiss, Def Leppard, Extreme,

Mr.Big, Mötley Crüe itd. Nie bez

znaczenia jest też fakt, że formacja

jednocześnie łapała się na prześmiewcze

podejście znane z wyczynów

Steel Panther. Pewnie stąd tu

m.in. prawie cytat w refrenie tytułowego

kawałka z przeboju Falco

"Rock Me Amadeus". Niemniej fani

amerykańskiego grania traktujący

temat poważnie mogą się zdziwić

ich profesjonalnym podejściem do

zagadnienia na "American Amadeus".

Niema tu bowiem fałszywie

brzmiącej nuty, sztuczności czy

innego pozowania. John Diva i

jego koledzy po prostu łoją na niej

klasycznie ale z polotem, swadą

oraz szczerze na ile tylko potrafią.

W dodatku każda kompozycja ma

swój własny charakter, co jest

pewnym wyczynem we współczesnym

hard'n'heavy, bowiem aktualnie

ciężko jest wymyśleć dwanaście

kawałków, które by niosły ze sobą

na tyle istotne różnice aby tak długi

materiał nie zlewał się w całość.

A moim zdaniem Amerykanom

właśnie to się udało. Tym samym

na "American Amadeus" mamy

zbiór dwunastu hitów, większości

dynamicznych, z lekkim pazurkiem,

chwytliwych utworów. Myślę,

że fani amerykańskiego hard'n'

heavy rodem z lat 80. będą zachwyceni.

Tym bardziej, że całość

również rasowo brzmi. Natomiast

zakręceni na pozerów i inni muzyczni

szowiniści powinni omijać ten

album. (4)

\m/\m/

Kansas - The Absence Of Presence

2020 Inside Out Music

Kansas to niekwestionowana legenda

progresywnego rocka lat 70.

Więcej, zespół zaistniał też wśród

masowej publiczności, dzięki singlom

"Carry On Wayward Son" i

przede wszystkim "Dust In The

Wind" oraz albumom "Leftoverture"

i "Point Of Know Return".

W kolejnej dekadzie Kansas radził

już sobie jednak znacznie gorzej,

na co wpływ miały też zmiany

składu, na przykład kilkuletnia

absencja wokalisty Steve'a Walsha.

Od ponad sześciu lat jego następcą

jest Ronnie Platt i to z nim

Kansas nagrał nowy album studyjny.

"The Absence Of Presence"

zachwyci wszystkich fanów dawnego,

progresywnego oblicza amerykańskiej

formacji, mimo tego, że

nie ma już w niej nie tylko Walsha,

ale też Kerry'ego Livgrena

czy Robby'ego Steinhardta. Phil

Ehart i Richard Williams zwerbowali

na ich miejsce świetnych muzyków,

dzięki czemu mamy tu

mnóstwo pięknej muzyki w doskonałym

wykonaniu. Już tytułowy

opener pokazuje, że charakterystyczny

styl Kansas jest wciąż żywy,

a równie archetypowe, w pozytywnym

tego słowa znaczeniu, są

"Circus Of Illusion" i "Animals On

The Roof". Urzeka też podniosła

ballada "Memories Down The Line",

piękny jest finał w postaci "The

Song The River Sang" ale to nie

RECENZJE 227


tak, że zespół starszych panów tylko

smęci - singlowemu "Throwing

Mountains" nie brakuje mocy, riff

w "Jets Overhead" w rozwinięciu też

uderza jak trzeba, tylko zyskując

dzięki skrzypcowej oprawie

Davida Ragsdale'a. Jak więc widać

na przykładzie Kansas blisko

50-letni staż wcale nie musi oznaczać

stagnacji i odcinania kuponów

- liczę, że nie jest to ostatnie słowo

tej zasłużonej formacji. (5)

Wojciech Chamryk

Kat & Roman Kostrzewski - Live

2019

2020 Self-Released

"Live 2019" to nie do końca jest

typowy album koncertowy. Ten

zarejestrowany podczas trasy "Legendy

Metalu" krążek powstał de

facto dzięki całkowitemu przypadkowi.

Otóż organizatorzy trasy

nosili się ze szczytnym zamiarem

utrwalenia dźwięku oraz obrazu

wszystkich zespołów uczestniczących

na koncertach, które zaplanowano

na grudzień 2019r. Te

występy z powodu panującej pandemii

jednak się nie odbyły. Właściwie

w tym miejscu byłby koniec

historii, jednak pozostały pewne

robocze nagrania, jakich dokonał

akustyk zespołu Kat & Roman

Kostrzewski podczas występu we

Wrocławiu. Sam Roman o ich istnieniu

zespół dowiedział się wiosną,

gdy w wyniku decyzji Rządu,

wszystkie planowane występy zostały

odwołane. Sposób rejestracji

tych nagrań był bardzo, ale to bardzo

daleki od idealnych warunków,

dlatego album ten należy traktować

raczej jako oficjalny bootleg,

niż pełnowymiarowe wydawnictwo

koncertowe. Zresztą sam Roman

Kostrzewski tak je określa. Tyle o

okolicznościach, skupmy się teraz

na samej muzyce. Zacznijmy może

od doboru repertuaru. Oczywiście

jest na tej płycie sporo "Katowej"

klasyki chociażby pierwsze dwie

części "Diabelskiego Domu", "Piwniczne

Widziadła" czy przepięknie

zagrana "Łza dla Cieniów Minionych".

Oczywiście Roman i ekipa

nie zapomnieli, że nagrywany koncert

był częścią trasy promującej album

"Popiór", z którego to pochodzą

takie numery jak "Baba Zakonna",

"Modłości" czy "Dali na

Mszę". Mamy zatem tutaj swoisty

miks klasyki i świeżości. Tutaj zawsze

można marudzić, że nie ma

tego czy tamtego, ale nie chcę w

tym krótkim tekście iść w tą stronę.

Co do jakości dźwięku, jak już

pisałem na wstępie jest, jaka jest,

aczkolwiek okoliczności powstania

tego albumu w pełni ją usprawiedliwiają.

Osobiście do tego albumu

podchodzę trochę inaczej.

Otóż miałem okazje uczestniczyć

w kilku koncertach Romanowego

Kata w ramach tej trasy. Naprawdę

wspominam te występy (oraz

całą otoczkę im towarzyszącą) z

przeogromnym sentymentem. Ten

album to po prostu miła pamiątka,

dla osób, które były na tych koncertach

oraz miły prezent dla fanów

na lockdown. Tak tą płytę traktujmy.

I nie marudźmy, że brzmienie

chujowe, ten czy tamten w

tym utworze popełnił błąd itp. itd.

(-)

Bartek Kuczak

Ken Hensley - My Book Of

Answers

2020 Cherry Red

Kena Hensleya niespodziewanie

pożegnaliśmy na początku listopada

2020 roku. A, że było to nagłe

rozstanie, niech tego potwierdzeniem

będzie niniejszy album, który

Ken przygotowywał przed swoją

śmiercią. "My Book Of Answers"

to jego solowy projekt, który zawiera

dynamiczną oraz pełną optymizmu

rockową muzykę, gdzie

próżno szukać próby rozliczenia

swojego życia czy też zapowiedź

rozłąki. Ogólnie to bardzo pogodna

i ciepła płyta. Rozpoczyna się

dynamicznie, takimi utworami jak

"Lost (My Guardian)" i "Right

Here, Right Now", które nie tylko

porywają żywotnością ale także

swoją melodyjnością. Jednak z nich

najbardziej chwytliwą melodie ma

"The Silent Scream". Niemniej na

krążku znajdziemy ciut więcej

utworów stawiających bardziej na

nastrój ("Cover Girl") czy nawet

balladowe aranżacje ("Light The

Fire (In My Heart)"). Bywa, że te

dwa nurty przenikają się, jak w

"Stand (Chase The Beast Away)" z

chórami a la gospel czy "Suddenly".

Oczywiście rock w wykonaniu

Hensleya nawiązuje do rocka z lat

70., więc usłyszymy w nim większe

lub mniejsze echa nawiązujące do

hard rocka a także rocka progresywnego.

Hard rocka najwięcej odnajdziemy

w utworze "The Cold Sacrifice"

natomiast progresu w kompozycji

"The Darkest Hour". Oba

songi charakteryzują się też świetnymi

partiami organów Hammonda.

Oczywiście płyta nie zabrzmiała

by tak gdyby nie wspierający

Kena muzycy. Jego głównym uzupełnieniem

byli perkusista Tommy

Lopez, basista Moises Cerezo

oraz gitarzysta Izzy Cueto. Od

czasu do czasu na pianinie wspierali

go David Gonzalez oraz Jacke

Knights. Hensley miał na usługach

również kilkuosobowy chór.

Niemniej dla "My Book Of Answers"

bardzo ważną osobą jest

Vladimir Emelin, bowiem do jego

tekstów Ken napisał muzykę, tworząc

swoją ostatnią płytę. Ogólnie

do ich współpracy doszło przez

przypadek, obaj panowie spotkali

się na lotnisku, gdzie Vladimir jako

fan Uriah Heep i Hensleya poprosił

go o autograf i wspólne zdjęcie.

A finał tego trafu jest naprawdę

bardzo fajny i szkoda, że nie

będzie jego kontynuacji. (4)

Kenziner - The Last Horizon

2020/2014 Pure Steel

\m/\m/

Jarno Keskinen nie należy do muzyków

zasypujących fanów kolejnymi

płytami. Dwa pierwsze albumy

Kenziner dzieliło jakieś półtora

roku, ale później przytrafiła się

zespołowi kilkuletnia przerwa, zaś

następca "The Prophecies" ukazał

się ostatecznie po 15 latach milczenia.

Warto było jednak na "The

Last Horizon" czekać, bo to w każdym

calu udany, nad wyraz dopracowany

materiał i dobrze, że

znowu jest dostępny. Neoclassical/

progressive power metal jest co

prawda stylistyką nie dla wszystkich,

o czym boleśnie przekonały

się liczne zespoły, ale Kenziner to

zupełnie inna liga. Na "The Last

Horizon" lider skoncentrował się

na gitarach, zyskując należyte

wsparcie ze strony klawiszowca

Jukki Karinena, co też wyszło tej

płycie na zdrowie. Wystarczy posłuchać

współpracy obu muzyków

w "Run For Your Life" czy "Heroes

Ride", albo solowych pojedynków

w świetnym, może nawet najciekawszym

na płycie, utworze tytułowym

- w żadnym razie nie jest

to power jakich wiele, sztampowy i

na dłuższą metę co najwyżej

nużący. Kenziner zawsze miał też

szczęście do wokalistów: dwie pierwsze

płyty to popis Amerykanina

Stephena Fredricka, a tu równie

porywająco śpiewa Markku Kuikka

(ex-Thaurorod, Status Minor) -

szkoda, że nie ma go już w składzie,

ale z drugiej strony zwolnił

przecież miejsce dla naszego rodaka,

Piotra Zaleskiego, z którego

udziałem powstał najnowszy album

formacji "Phoenix". Podoba

mi się również to, że akcenty na

"The Last Horizon" są rozłożone

nad wyraz umiejętnie, dlatego też

obok typowo powermetalowych

galopad w rodzaju "End Of An Era"

mamy tu też mocniejsze, agresywniej

brzmiące utwory, z "I Am

Eternal" i "No Turning Back" na

czele. (4,5)

Wojciech Chamryk

Kramp - Gods Of Death

2020 Rafchild

Najpierw była EP "Wield Revenge",

a po zmianach składu Kramp

doczekał się w końcu debiutanckiego

albumu. Na "Gods Of Death"

kwintet z Madrytu w żadnym razie

nie wynajduje tradycyjnego heavy

metalu na nowo, gra go jednak tak

porywająco, że słucham tej płyty

już po raz kolejny z równie dużą

frajdą. Są przede wszystkim pod

wpływem amerykańskiej sceny

epic/power lat 80., czerpiąc choćby

od Omen czy Warlord, co nader

dobitnie potwierdzają udanym

coverem "Child Of The Damned",

dostępnym, a jakże, na japońskim

wydaniu CD. Na pewno nie będą

też odżegnywać się od inspiracji

dokonaniami Chastain czy Bitch,

ale to już przede wszystkim z racji

posiadania w składzie wokalistki

Miny Walkure, obdarzonej mocnym,

zadziornym głosem. Fakt,

mamy tu też utwory co najwyżej

poprawne ("Underground Rebellion")

czy zestawione z bardzo

zgranych już schematów ("Dare To

Face Fear"). Większość materiału

trzyma jednak poziom i mogę

"Gods Of Death" bez wahania polecić

fanom surowego, obskurnego

metalu w duchu lat 80. Do wyboru,

poza wersją cyfrową, jest LP,

CD i MC, tak więc pełny pakiet,

jak za dawnych czasów. (4)

Wojciech Chamryk

Krvsade - Keep It In The Church

2020 Self-Released

Najpierw wydali ten materiał w

postaci kompaktowego splitu z

Gore Thrower, po czym wypuścili

go samodzielnie. Można i tak, chociaż

nie wiem czy jest sens takiego

dublowania wydawnictw, szczególnie

w przypadku dopiero startującego

zespołu o minimalnym dorobku.

Ale OK, tym bardziej, że warto

się nad "Keep It In The

Church" pochylić, bo to kawał

solidnego thrash/death metalu. Zaczynają

nad wyraz intensywnie, łupankowo-blastowym

"Judgement

228

RECENZJE


Day". Ekstremalne tempa, ale też

miarowe zwolnienia, do tego zdublowany

skrzek Andre Evansa i

typowo podziemny sound - zwolennicy

takich dźwięków na pewno

będą ukontentowani. I raptem po

trzech minutach z niewielkim hakiem

zaskoczenie, bo "Keep It In

The Church" jest znacznie dłuższy

- trwa blisko osiem minut - będąc

utworem znacznie bardziej urozmaiconym

i zdecydowanie ciekawszym,

chociaż to rzecz jasna

wciąż ostry, ekstremalny metal, żaden

progresywny techno thrash. W

tej sytuacji finałowy, niemal równie

długi "The Key And The Gate"

już aż tak nie zaskakuje, chociaż

łączy demoniczny doom metal z

siarczystym przyspieszeniem i melodyjnymi

solówkami - jak widać

Krvsade zdarza się też inspirować

bardziej tradycyjnym, metalowym

graniem. I chociaż ta EP to w sumie

nic nadzwyczajnego, jednak

coś w sobie ma, sygnalizując przy

tym, że zespół stać na więcej. (3,5)

Wojciech Chamryk

L.A. Guns - Renegades

2020 Golden Robot

Trudno było, żebym przed laty nie

zainteresował się L.A. Guns, skoro

był to zespół gitarzysty Tracii

Guns'a, od którego pseudonimu

pewien znany zespół zaczerpnął

pierwszy człon nazwy, a do tego

bębnił w nim Steve Riley z

W.A.S.P., a śpiewał Phil Lewis

(ex Girl, Torme). Z pierwszych

płyt wyróżniam "Hollywood

Vampires" z roku 1991, a chociaż

później wiodło się Amerykanom

różnie, z rozbiciem na dwie grupy

o tej samej nazwie włącznie, to

zwykle muzyka nie schodziła nigdy

poniżej pewnego, dość wysokiego,

poziomu. Z "Renegades"

mam jednak niejaki kłopot, bo firmuje

tę płytę skład Riley/Kelly

Nickels/Scott Griffin i Kurt

Frohlich, czyli owszem, sekcja z

debiutanckiego LP "L.A. Guns",

ale gdzie są Guns i Lewis!? W dodatku

muszę się tego wszystkiego

domyślać i doszukiwać, bo z samych

plików MP3 można co najwyżej

posłuchać muzyki - takiej

sobie, prawdę mówiąc. Owszem,

nie brakuje tu udanych numerów

w dawnym stylu zespołu ("Why

Ask Why", "Well Oiled Machine,

"Witchcraft, "Don't Wanna

Know"), ale reszta niczym szczególnym

nie powala. Frohlich czasem

brzmi za mikrofonem jak jakiś

wypalony weteran ("Crawl"), obłędne,

nadużywane chórki "na na na"

czy "hej hej" też na dłuższą metę

tylko irytują ("All That You Are").

Czasem są to po prostu zwykłe,

bliskie popu piosenki ("You Can't

Walk Away"), a i zżynkę z Billy'

ego Idola trudno zapisać zespołowi

na plus (tytułowy "Renegades").

Zespół potwierdza również, że

najlepiej czuje się w stylistyce lat

80. ("Lost Boys"), trudno to jednak

w roku 2021 traktować jako atut.

Jest pół na pół, tak więc: (3).

Wojciech Chamryk

Lee Kerslake - Eleventeen

2021 HNE/Cherry Red

We wrześniu 2020 r., w wieku 73

lat zmarł Lee Kerslake długoletni

perkusista Uriah Heep i dwóch

pierwszych solowych płyty Ozzy'

ego. I za to będziemy go pamiętali.

W roku 2007 Lee ostatecznie

opuścił szeregi Uriah Heep, powodem

był jego stan zdrowia, który

nie pozwolił mu na zawodowe granie

na bębnach. Niemniej w 2015

roku przy współpracy z Jakem

Libretto, Kerslake rozpoczął pracę

nad solowym albumem. Prace

nad nim trwały bardzo długo, a to

ze względu, że jego terapia pozwalała

mu na pracę w studio, co najwyżej

dwa dni w tygodniu. Efektem

tych wysiłków jest album,

który możemy teraz posłuchać.

Jest to zbiór ośmiu różnorodnych

utworów utrzymanych w stylistyce

dynamicznego melodyjnego rocka,

gdzie odnajdziemy elementy

AORu, hard rocka, którego najwięcej

znajdziemy w kawałku "Home

Is Where The Heart Is" i oczywiście

odnośniki do Uriah Heep,

choć w formie szczątkowej ale czytelnej,

wystarczy posłuchać rozpoczynające

album kompozycje "Cela

Sienna" i "Take Nothing For Granted".

Mamy też elementy bluesa i

folku, chociażby w takim przesiąkniętym

klimatem knajpy "Port

And A Brandy". Niemniej trafiły

się utwory bardziej stonowane, nastrojowe

jak "You May Be By Yourself

(But You're Never Alone)" ze

znakomitą partią gitary akustycznej

czy wręcz balladowe i akustyczne

"You've Got A Friend". Natomiast

na zakończenie albumu wybrano

utwór instrumentalny z pięknym

solem gitarowym, "Mom".

Najfajniejsze w propozycji Lee

Kerslake jest unoszący się optymizm

i radość z życia. Zero złych

emocji czy żalu wynikających z

ciężkiej choroby. Takie przesłanie

od niego dla nas. Zresztą każda

kompozycja z tej płyty jest z jakiegoś

ujmującego powodu. A najbardziej

urzekła mnie ballada "You'

ve Got A Friend", jedyna kompozycja

nie będąca autorstwa Kerslake,

a dedykowana wszystkim przyjaciołom

tym co miał i będzie miał,

czyli nas wszystkich. "Eleventeen"

to miła dla ucha płyta, acz bez

wielkiego artystycznego sznytu, ale

i tak fani Uriah Heep będą często

do niej wracali. Tak myślę...

\m/\m/

Legionem - Sator Omnia Noctem

2020 Metal On Metal

Młodzi Włosi kontynuują swą muzyczną

wyprawę do świata occult

hard rocka i doom metalu. Już na

debiutanckim albumie "Ipse Venena

Bibas" pokazali, że bardzo dobrze

odnajdują się w tej mrocznej

stylistyce, najnowszy "Sator Omnia

Noctem" tylko owo wrażenie

potwierdza. Intro plus siedem

utworów, raptem 35 minut muzyki,

ale o niedosycie nie ma mowy,

bo wszystko jest tu dopracowane i

zgrabnie się zazębia. I chociaż te

mocniejsze, typowo doomowe

utwory w rodzaju "High Spires" czy

"Christe Eleison", są naprawdę niczego

sobie, to jednak Legionem

znacznie bardziej podoba mi się w

odsłonie zakorzenionej w przełomie

lat 70. i 80., a nawet o kilka

dobrych lat wcześniej. Weźmy

"Abramelin": posępny, mocarny

numer, w którym o palmę pierwszeństwa

walczą ponure riffy i

mroczne, organowe pasaże, albo

znacznie bardziej dynamiczny,

chociaż równie archetypowy,

"AEAJATMOAAMVMSGSTG-

JEZ" (co za tytuł, swoją drogą!)

oraz ciut psychodeliczny, z wyeksponowanym

brzmieniem syntezatorów,

"I Am Magister" - po prostu

klasa, nie mam pytań. Mamy tu

też nieco orientalny, momentami

wręcz przebojowy i lżej brzmiący

"A Flush Of Sulfur", nieco inne

spojrzenie na doom metal. Kiedyś

ten materiał ukazałby się pewnie

pod Vertigo czy podobną firmą, a

jeśli ktoś słucha Black Sabbath,

Pagan Altar, Witchfinder General,

Death SS czy Slough Feg powinien

sobie "Sator Omnia Noctem"

sprawić. (5)

Wojciech Chamryk

Leviathan - Beholden To Nothing,

Braver Since Then

2014 Stonefellowship

Czasem muzykę poznaję niespodziewanie.

Wiadomo - wszystkiego

człowiek znać nie może, ale może

ta muzyka przyjść z zaskoczenia.

W taki sposób stałem się posiadaczem

sporej ilości krążków, ale ważniejsze

jest to, że okazały się one

po prostu bardzo dobrymi pozycjami.

Grupy Leviathan, powiem

szczerze, nie kojarzyłem za mocno.

Nie będę ściemniać i robić z siebie

chodzącą encyklopedię. Dopiero

niedawno wpadła mi w łapska. Album

"Beholden To Nothing, Braver

Since Then", datowany na

2014 rok, to jeden z współczesnych,

jakie amerykańska formacja

zarejestrowała. Na początku przeraziła

mnie jego długość - liczy sobie

znacznie ponad godzinę materiału.

Wprawiło mnie to w zakłopotanie,

bo uważam, że oprócz

nielicznych nie zawsze w metalu

dobrze jest, gdy płyta przekracza

50 minut, a co dopiero kiedy pęka

tych minut aż sześćdziesiąt… Leviathan

pozytywnie zaskoczył w

tej kwestii. Mimo, że całość jest

obszerna, to nie odnosi się wrażenia,

że coś dołożone zostało na

siłę. Fakt, ciężko było za jednym

zamachem bardzo uważnie wysłuchać

w pełni. Na takie dźwięki

trzeba zarezerwować sobie kilka,

jak nie kilkanaście podejść. Słuchając

"Beholden To Nothing,

Braver Since Then" można wyłapać

co chwilę jakieś smaczki.

Gdzieś zgrabnie wtrącone partie

gitar czy też etnicznie brzmiących

instrumentów perkusyjnych. Leviathan,

chociaż jest zaszufladkowany

jako grający progresywny

metal, nie forsuje tutaj tempa.

Sporo z materiału jest dość złożona,

nawet czasem wyrafinowana.

Sporo fajnych pomysłów, budowania

nastroju, okraszone zacnym

warsztatem. Już po dziewiczym odsłuchu

zaczynamy pałać do tej płyty

sympatią. Nie robi nic, żeby nas

odstraszyć. Raczej muzycy otaczają

nas ciekawymi aranżacjami, próbując

wytworzyć specyficzny klimat.

Zachęcić i zatrzymać. Pod

kątem muzycznym to bardzo intrygujące

granie. Jedynym generalnie

poważnym mankamentem jest

to, że tej muzyki trzeba słuchać

maksymalnie skupionym. Przywiązuje

nas Leviathan przez ponad

godzinę, każąc chłonąć złożone

kompozycje pełne instrumentalnych

słodkości. Jasne - nie sądzę,

że celowo ktoś wydłużył płytę, dodał

jakieś cuda, żeby tylko sztucznie

rozciągnąć album. Natomiast

kiedy się zgubimy, ciężko wrócić

na właściwą ścieżkę. Pod koniec

możemy być dość skołowani i mieć

poczucie amnezji związanej z początkiem

płyty. Abstrahując od

wszystkiego to "Beholden To

Nothing, Braver Since Then" jest

pozycją godną uwagi. Każdemu,

kto choć trochę lubi pokombinowany

metal powinna przypaść do

gustu. Fani Voivod, Mekong Del-

RECENZJE 229


ta czy Fates Warning nie wymagają

natomiast zaproszenia - oni

pewnie już dawno z tym materiałem

się zaznajomili. (4,5 )

Adam Widełka

i stara się od razu do siebie przekonać.

Leviathan być może nie

trafi do wszystkich, ale odnoszę

wrażenie, że wcale też o to usilnie

nie zabiega… (5)

Adam Widełka

dziej, że "Chapter II" brzmi na poziomie

cenionym przez obie grupy

odbiorców. (4)

\m/\m/

Leviathan - Words Waging War

2020 Stonefellowship

Trudno przejść obojętnie na muzykę

jaką proponuje na swojej najnowszej

płycie grupa Leviathan. Materiał

na "Words Waging War" to

pogmatwany progresywny metal

mający korzenie zdecydowanie w

starym, dobrym rocku progresywnym.

Album wydany w zeszłym

roku trwa troszkę ponad godzinę,

jednak mimo długości zawiera ciekawe

kompozycje i sprawia wrażenie

przemyślanego konceptu. Nie

jestem fanem bardzo długich płyt,

jednak Leviathan umie, jak mogłem

się przekonać, dobrze wykorzystać

czas na krążku. Absolutnie,

co zresztą pisałem przy okazji

"Beholden To Nothing…" (z

2014 roku) nie czuć jakiegoś upchania

numerów na siłę. Słychać,

że kawałki aż kipią od pomysłów i

brzmią naprawdę nieźle. Co rusz

wpada w ucho jakiś motyw, solówka,

aranż czy instrumentalna wstawka.

Taki sam nacisk jak na warsztat

muzyczny położono na ogólny

nastrój na płycie. Stopniowo

"Words Waging War" wciąga słuchacza

w intrygującą opowieść.

Bardzo plastyczną i świeżą, a jednocześnie

mięsistą, gęstą i niezwykle

wyrazistą. Warto jednak

sięgnąć po ostatni album Leviathan

kilka razy, bo to nie jest łatwa

i prosta muzyka. Mimo, iż pewne

fragmenty są nośne (żeby nie

napisać - przebojowe), to nie znaczy,

że na "Words Waging War"

wszystko jest proste jak dwa dodać

dwa. Bardzo zgrabnie grupa przemieszcza

się między stylami, ale i

między tempami w swoich utworach.

Przypominać mogą dokonania

Fates Warning czy Dream

Theater niżeli ostre progresywne

dźwięki od Voivod. Granie tutaj

jest stonowane, chociaż też nie pozbawione

zadziornych riffów czy

też ciekawych partii perkusji. Zostawiam

Was z "Words Waging

War". Absolutnie każdy, kogo

choć trochę zaciekawiłem tym tekstem,

powinien sam wyrobić sobie

zdanie i poddać materiał analizie.

Bo w tej muzyce jest taki pierwiastek

analityczności - przez to daje

nam czas na zastanowienie się nad

artystyczną wypowiedzią. Wbrew

pozorom nikomu się na tym krążku

nie śpieszy, co dodaje pewnego

uroku. Całokształt wygląda pewnie

Lost Symphony - Chapter II

2020 Self-Released

Lost Symphony to muzyczny projekt

kierowany przez Benny

Goodmana. Wśród współpracowników

ma on brata, Briana

Goodmana (kompozycje, aranżacje),

Cory Paza (bas, gitara), Kelly

Kereliuka (gitara), Paula Lourenco

(perkusja) i Siobhan Cronin

(skrzypce, altówka, skrzypce

elektryczne). Wyobraźnia Benny

Goodmana to muzyka wciśnięta w

klamry instrumentalnego progresywnego

metalu z elementami neoklasyki

i symfonii oraz bogato zilustrowana

wirtuozerskimi popisami.

W wypadku drugiej części opowieści

Goodmana mamy do czynienia

również z pokazami gości

takich jak Marty Friedman, David

Ellefson, Jeff Loomis, Bumblefoot

i wielu innych. Nie jest łatwo

o dobry krążek z muzyką instrumentalną.

Trzeba wielu ciekawych

pomysłów oraz niezwyklej

fantazji aby zwrócić na siebie uwagę.

Taki zmysł ma Benny, a przynajmniej

jego poczynania są temu

bliskie. Jego kompozycje są naprawdę

bardzo ciekawe i dzieje się w

nich bardzo wiele. Nie tylko korzysta

z kolarzu mrowia pomysłów,

emocji, dysonansów ale intryguje

również klimatami oraz melodiami.

Te ostatnie nieraz bardzo wciągają.

W jego muzyce jest też sporo

klasyki, niemniej nie są to plamy

syntezatorowej symfoniki ale kameralnie

brzmiące instrumenty, od

fortepianu po instrumenty smyczkowe.

Bardzo duży nacisk położony

jest na partie solowe gitarzystów.

Nic więc dziwnego, że zaproszono

tak wielu nielichych wymiataczy.

Ich różnorodność wzmaga

tylko muzyczny przekaz Lost

Symphony. Niestety wśród metalowej

gawiedzi jest spora grupa,

która mocno odcina się od takiej

estetyki i zamiast atutu dla tego

projektu może to być balast nie do

przezwyciężenia. Mam nadzieję, że

w wypadku tej płyty wszyscy choć

na chwilę odłożą swoje blokady.

Moim zdaniem warto zaryzykować.

Jak nie, pozostają jedynie maniacy

progresyjnego metalu oraz

fani gitarowych herosów. Ci z pewnością

będą umieli docenić wizję

Benny Goodmana i to od pierwszej

do ostatniej nuty. Tym bar-

Luzifer - Black Knight / Rise

2020 High Roller

Luzifer to poboczny projekt

dwóch muzyków Vulture, Steelera

(w Luzifer odpowiada za wokal

i bas) oraz Genözidera (w projekcie

śpiewa, gra na gitarze i perkusji).

O formacji nie znajdziecie w

internecie informacji, bowiem nie

ma ona swoich oficjalnych stron

czy też innych kont społecznościowych.

Obaj panowie nie dbają o

promocję kapeli, nie grają koncertów

pod tym szyldem, dobrze im z

tym, gdzie znajduję się Luzifer,

czyli w głębokim podziemiu. Zresztą

do tej pory, w 2015 roku, wypuścili

dwa limitowane winylowe

wydawnictwa, EPkę "Rise" oraz

singiel "Black Knight". Oba są już

dawno niedostępne i w sumie nie

ma przecieków, że mają pojawić się

jakieś inne wydawnictw tej grupy.

Jednak niespodzianie High Roller

Records przygotowała kompilację

tych dwóch tytułów na CD, więc

jest szansa aby ci co wcześniej z

jakichś powodów nie uwzględnili

Luzifer w swoich planach teraz

mogli nadrobić te niedociągnięcie.

Muzycy sami przyznają się do

wpływów Angel Witch, Witchfynde,

Ritual, Warlord, czyli

ogólnie do NWOBHM, co we

wszystkich nagraniach jest słyszalne.

Mnie dodatkowo kojarzą się

one z tym co robią Night Demon

czy Haunt. Prawdopodobnie przez

podobne podejście do tradycyjnego

heavy metalu. Mimo, że minęło

już pięć lat nagrania zebrane na

srebrnym krążku brzmią ciągle

świeżo i dynamicznie, a przecież

taki singiel został nagrany na żywioł.

Niemniej brzmi to ciągle bardzo

dobrze, po staroszkolemu, a i

wykonanie jest bardziej niż przyzwoite.

Po prostu Steeler i Genözider

bardzo dobrze czują się w takim

klasycznym środowisku. Także

fani tradycyjnego metalu powinni

zainteresować się Luzifer, jak

ich nagraniami. A może w czasie

pandemii panowie znajdą też czas

aby nagrać z projektem jego duży

studyjny debiut? (4)

\m/\m/

Magnum - Dance Of The Black

Tattoo

2021 Steamhammer/SPV

Weterani z Magnum zaczynają

powielać wydawnicze schematy innych

zespołów sprzed lat, podsuwając

swym fanom coraz to nowe

kompilacje i albumy live. Najnowszy

"Dance Of The Black Tattoo"

to ich połączenie, garść numerów

koncertowych i kilka studyjnych,

w większości w wersjach radiowych.

Nie ma co ukrywać: to

wydawnictwo wyłącznie dla maniaków

zespołu Tony'ego Clarkina

i Boba Catley'a, którym nie

wystarcza posiadanie koncertowej

części jego programu w materiałach

bonusowych wydanych wcześniej

DVD, muszą mieć je również

na CD, a najlepiej na winylu. A

ponieważ akurat nie kompletuję

wszystkich wydawnictw Magnum,

wystarczy mi więc ich kilkanaście

podstawowych płyt, w tym komplet

z najlepszego okresu, do "Dance

Of The Black Tattoo" podszedłem

na zupełnym luzie. W

utworach koncertowych słychać

niestety, że Catley jest już dobrze

po 70-tce. To oczywiście wciąż

świetny wokalista, ale osobiście

preferuję wykonania takiego "On A

Storyteller's Night" sprzed lat, kiedy

był w znacznie lepszej formie.

Zespół gra jednak i brzmi zawodowo,

nie ma mowy o jakiejś wtopie,

chociaż taki "Your Dreams Won't

Die" jest jakiś dziwnie rozlazły i

pozbawiony mocy, generalnie zresztą

z tych koncertowych numerów

wieje nudą. Wersje radiowe

dawnych numerów, choćby "Born

To Be King" z LP "Goodnight

L.A.", też niczym szczególnym nie

porywają - ot, ładne, melodyjne

piosenki i tyle, ale Catley wypada

w nich znacznie lepiej niż na żywo,

co jest niewątpliwym plusem, ale

też nie zaskakuje. Te z nowszych

albumów, typu "The Serpents

Rings", dotąd niepublikowane jako

radio edits - czytaj pewien magnes

dla fanów - zaskakują o tyle, że

bardziej niż klasyczne dokonania

Magnum przypominają Foreigner

("Not Forgiven") czy Manfred

Mann Earth Band ("Madman Or

Messiah"). Może to świadczyć o

pewnym kryzysie tego wiekowego,

zasłużonego dla ciężkiego rocka

zespołu i subtelne, jazzowe akcenty

w "Show Me Your Hands" niczego

tu nie zmienią - "Dance Of The

Black Tattoo" to tylko wyciąganie

pieniędzy od fanów. (3)

Wojciech Chamryk

Majestica - A Christmas Carol

2020 Nuclear Blast

Po debiutanckim albumie "Above

The Sky" Majestica szybko przygotowała

jego następcę, ale już

tytuł "A Christmas Carol" sugeru-

230

RECENZJE


je, że to coś odmiennego od typowego,

powermetalowego wydawnictwa.

Szwedzi wzięli bowiem na

warsztat słynną "Opowieść wigilijną"

Charlesa Dickensa i stworzyli

z niej album koncepcyjny.

Niewątpliwym plusem tego materiału

jest nie tylko jego generalnie

niezły poziom, ale też czas, niewiele

przekraczający 40 minut -

kolos trwający drugie tyle byłby

pewnie czymś przesadzonym i nużącym.

A tak wszystko utrzymane

jest we właściwych proporcjach: w

nastrój tej opowieści wprowadza

instrumenalne intro "A Christmas

Carol", wszystko kończy się dłuższą,

instrumentalną kompozycją

"A Majestic Christmas Theme", zaś

pomiędzy nimi mamy siedem

utworów - rozdziałów tej muzycznej

opowieści. Tommy Johansson

śpiewa tu fenomenalnie dwie

role, Ebenezera Scrooge i Boba

Cratchita, a towarzyszy mu jeszcze

sześcioro innych śpiewaków.

Warstwa wokalna "A Christmas

Carol" jest więc dopracowana i

zróżnicowana, czego nie można

niestety powiedzieć o stronie muzycznej

płyty - zbyt wiele tu schematycznych

patentów z filmów

świątecznych z Hollywood rodem,

cytaty ze znanych kolęd też z czasem

przejadają się. Jest to więc coś

na kształt musicalu/większej, symfonicznej

formy, ale w co najwyżej

poprawnym wydaniu, bo Tobias

Sammett jest w tym zdecydowanie

lepszy - gdyby nie świetni wokaliści,

to poprzestałbym pewnie na jednym

odsłuchu. Metalu też mamy

tu nie za wiele, nawet w tej typowo

powerowej odsłonie, bo mocniejsze

gitary czy wyrazistą sekcję słychać

tylko okazjonalnie, zginęły w natłoku

smyczków, klawiszy i chóralnych

partii. Jeśli jednak nie spojrzymy

na "A Christmas Carol" z

metalowej perspektywy i nie będziemy

od tej płyty wymagać zbyt

wiele pod względem instrumentacji,

etc., to okaże się, że na niedzielę

w pierwszych dniach stycznia

jest jak znalazł i całkiem przyjemnie

umila czas. (4)

Wojciech Chamryk

Malleus - Storm of Witchcraft

2020 Armageddon Label

Muzyczny rynek, nawet w podziemnym

wydaniu, nie znosi próżni.

Stąd ciągłe wznowienia czy

oficjalne edycje płyt pierwotnie

wydanych przez same zespoły,

bądź publikowanych tylko w sieci.

Dlatego też, skromny jak dotąd,

dorobek amerykańskiego Malleus

jest ponownie dostępny na wszystkich

nośnikach za sprawą Armageddon.

Zespół hołduje starej

szkole black/speed metalu, a szczególną

estymą zdaje się darzyć Hellhammer,

Celtic Frost i Bathory. I

nie chodzi tu tylko o ciągle wybrzmiewające

słynne "ugh!", przejęte

od T.G. Warriora, ale też o ogólne

podejście do ekstremalnego metalu

w najbardziej klasycznej postaci.

Jeśli ktoś ceni wymienione wyżej

zespoły to album "Storm of

Witchcraft" (2016) będzie dlań na

pewno czymś interesującym, bo

Malleus łoją nader konkretnie, nie

unikając przy tym odniesień również

do doom czy bardziej tradycyjnego

metalu. "Blackened Skies" i

kompozycja tytułowa wydają mi

się tu najciekawsze, chociaż duch

Celtic Frost jest w nich wszechobecny

i trzeba o tym pamiętać.

Wydana dwa lata po debiucie 12"

"Night Raids" z dwoma długimi

utworami (czyli żadna to EP,

wbrew powszechnej opinii) jest

rozwinięciem surowej i mrocznej

stylistyki zaprezentowanej na

"Storm of Witchcraft". "Night

Raids" jest bardziej urozmaicony

aranżacyjnie, począwszy od efektów

ilustracyjnych (bitwa, a jakże:

kwik koni, szczęk oręża) do różnicowania

tempa, a "The Wretched"

to black z elementami doom metalu

- zapowiadany na ubiegły rok

drugi album może więc być sporą

ciekawostką dla fanów takich

dźwięków. (4)

Wojciech Chamryk

March In Arms - Pulse Of The

Daring

2020 Self-Released

Amerykanie nie spieszą się z wydawaniem

kolejnych płyt: "Pulse Of

The Daring" nagrali jeszcze w

2018, po czym wypuścili w grudniu

ubiegłego roku, ale przy pełnej

niezależności pewnie nie mieli

innej możliwości. Grają power metal,

ale w starym stylu, łącząc wpływy

europejskie z rodzimymi. Efekt

jest czasem nawet dość ciekawy

(Judaszowy "1914", bardziej speedowy

"Thunderbolt", rozpędzony

"Omaha", też żywcem wyjęty z lat

80.), ale nie brakuje też na "Pulse

Of The Daring" wypełniaczy ("An

Act Of Valor", sztampowo-powerowy

na współczesną modłę "Altar

Of The Gun"). Równoważą je na

szczęście te bardziej udane utwory,

do których zaliczyłbym również

singlowy "Welcome The Blitz" czy

finałowy "Not For Nothing", w którym

partie grających gościnnie

skrzypaczki i wiolonczelistki są

najbardziej słyszalne. Mocnym

punktem zespołu jest też wokalista

Ryan Knutson, jeśli więc ktoś lubi

tradycyjny heavy, może sobie "Pulse

Of The Daring" odpalić. (4)

Wojciech Chamryk

Mean Streak - Eye of the Storm

2020 El Puerto

Mean Streak to pochodząca ze

Szwecji kapela grająca muzykę z

pogranicza heavy/ power metalu

oraz hard rocka. Na swym piątym

albumie zatytułowanym "Eye of

the Storm" zespół konsekwentnie

trzyma się swej formuły i pozostaje

wierny swoim korzeniom. Czy to

źle? Chyba nie. Bo sami powiedzcie,

po jaką cholerę wymyślać koło

na nowo? Za co jednak naprawdę

warto Szwedów pochwalić to fakt,

że ich styl nie jest ani trochę przesadzony,

przerysowany ani zbyt

tandetny. Mean Streak w bardzo

mądry sposób wykorzystuje patenty

charakterystyczne dla tradycyjnego

amerykańskiego metalu

oraz NWOBHM. Wiele riffów zawartych

na ich najnowszym albumie

może brzmieć znajomo dla fanów

zespołów takich jak Iron

Maiden czy Judas Priest, ale jak

już wspomniałem, dostaniemy też

sporo motywów czysto hard rockowych.

Warto nadmienić, że solówki

gitarowe nie są przesadzone i

nie idą w stronę zbędnych ozdobników.

Utwory same w sobie są

proste i jednocześnie chwytliwe.

Dużym atutem tej kapeli jest obdarzony

naprawdę ciekawym głosem

Peter Andersson, który naprawdę

może się równać z czołówką gatunku.

"Eye of the Storm" to płyta

niezwykle spójna, nie mniej jednak

gdybym miał wyróżnić jakieś

szczególne utwory to na pewno

byłby to nawiązujący trochę do

Whitesnake kawałek "From The

Cradle To Grave", dość dynamiczny

"Heavy Metal Rampage" oraz

mocno motorheadowy "Sacred

Ground". "Eye of the Storm" to

pozycja, która nie powinna umknąć

żadnemu szanującemu się fanowi

hard and heavy. (5)

Bartek Kuczak

Rob Bandit - Achtüng Magnus

2020 Małe Nakłady

Magnus to jedna z legend polskiego

metalu. W latach 1989-2010 wydał

cztery albumy, ma też na koncie kasety

demo i status jednego z ciekawszych

zespołów death/thrash rodzimej

sceny. Dlatego pojawieniu się na

wydawniczym rynku wspomnień wokalisty

wrocławskiej grupy można tylko

przyklasnąć, tym bardziej, że Rob

Bandit (Robert Szymański) nie koncentruje

się tylko na losach Magnusa,

przybliżając też historię swej pozametalowej

kariery, choćby w zespole

Kilersi. Wszystko zaczyna się od początku,

to jest lat 70. minionego wieku,

by stopniowo dojść do początków

jego przygody z muzyką i powstania

zespołu w roku 1987, pierwszych nagrań

i wydawnictw. Nie brakuje też

wspomnień z koncertów we Francji

czy w Związku Radzieckim; szczególnie

te ostatnie były nie lada wydarzeniem

dla tamtejszej publiczności, bowiem

na początku lat 90. zespoły grające

ekstremalny metal jeszcze do

ZSRR nie docierały. Rob przypomina

też ciekawe kulisy wydania debiutu

"Scarlet Slaughterer", najpierw na

kasecie, a dopiero w roku 1992 na

kompakcie, podpisania kontraktu ze

szwajcarską Blackend Records, firmującą

drugą płytę "I Was Watching

My Death" czy zaskakującego rozpadu

zespołu w roku 1996, dwa lata po

wydaniu świetnie przyjętego albumu

"Alcoholic Suicide". Wspomnienia

frontmana Magnusa dopełniają opowieści

gitarzysty Pythona i wokalisty

Macieja Pustuła, traktujące o prapoczątkach

formacji. Jej dzieje oraz

tworzących ją muzyków doprowadzono

do czasów współczesnych, już od

momentu wydania powrotnego albumu

"Acceptance Of Death" w roku

2010. Z lektury wynika, że zespół ma

nagrany, już przed kilku laty, kolejny

album, ale nie zamierza udostępniać

go wydawcom na proponowanych

przez nich warunkach, być może nie

doczekamy się więc jego publikacji.

Póki co warto więc sięgnąć po "Achtüng

Magnus" - nie tylko dla walorów

tekstu, ale też mnóstwa archiwalnych

fotografii, w tym dotąd niepublikowanych;

jest nawet gratisowy plakat

formatu A2, ujęcie z lat 80. znane już

doskonale fanom. Przyjemność lektury

psują jednak liczne błędy ortograficzne,

składniowe, stylistyczne i merytoryczne.

Co prawda autor we wstępie

od razu zastrzega, że od początków

szkolnej edukacji zmagał się z

dysleksją i ADHD, zaś tekst ma być

niedoskonały, ale autentyczny, wydawca

powinien jednak zadbać o jego

redakcję i korektę.

Wojciech Chamryk

RECENZJE 231


Memoremains - The Cost of

Greatness

2020 Self-Released

Kolejni Finowie z rodziny zespołów

melodyjny symfoniczny power

metal z panią za mikrofonem.

Jednak tym razem jest strasznie

syntetycznie, z orkiestracji praktycznie

nie ma nic, za to królują

synth-popowe brzmienia keyboardów

niczym z elektronicznych zespolików

disco. Taka jest też rytmika,

normalnie dyskoteka pulsuje

na całego. Nie inaczej jest z samymi

wokalami, błahe melodyjki

wyśpiewane prze niezły głos. Owszem

mamy żywą sekcję rytmiczną,

a gitary starają się pomrukiwać

groźnie, niestety estetyka nurtu

dance zalewa całość przekazu

tego zespołu. Brzmienia i produkcja

jest zawodowa, ale to niczego

nie zmienia. Nie mam pojęcia do

kogo jest skierowana ta płyta. Myślę,

że nawet fani melodyjnego

symfonicznego power metalu

wzdrygną się po wysłuchaniu propozycji

Memoremains. Wiem, że

pojawiły się kapele, które ochrzczono

mianem disco-metal, ale

idzie to w coraz gorszym kierunku.

Czego przykładam jest właśnie ten

Fiński zespół. Szkoda na "The

Cost of Greatness" czasu. Finowie

nie powinni szukać fanów wśród

metalowej braci. (0)

\m/\m/

Memoira - Carnival of Creation

2020 Inverse

Memoira to Fińska grupa, która

działa z pewna przerwą od 2007

roku. Przed "Carnival of Creation"

wydali jeszcze dwa albumy

"Memoira" (2008) i "Memories,

Tragedies, Masquerades" (2013).

Po muzykę tego zespołu mogą sięgnąć

ci, którym jeszcze nie zbrzydło

melodyjne symfoniczne power

metalowe granie z kobietą za mikrofonem

(plus pomniejsze dodatki).

Czyli zwolennicy takich zespołów

jak Nightwish, Within

Temptation, Epica, Amaranthe

itd. Finowie mają wszystko czego

fani takich brzmień oczekują. Bardzo

dobre kompozycje, rewelacyjnie

zaaranżowane, ze świetnymi

melodiami i muzycznymi pomysłami.

W dodatku znakomicie zagrane

i zaśpiewane. Pani Kati Rantala

ma naprawdę urokliwy głos. Bardzo

rzadko wspomoże ją growl, tak

jak w "Queen Element". Brzmienie

całości jest pełne, soczyste i rozbudzające

wyobraźnię. Myślę, że

wśród tych ośmiu utworów kilka

przebojów można wyhaczyć, jak

choćby utwór tytułowy. Niestety

Finowie nie mają szczęścia, przynajmniej

u mnie, bo ich muzyka do

mnie nie przemawia. To kolejne takie

granie i w dodatku bardzo podobne

do wielu innych, które już

słyszałem. Niemniej do końca nie

można polegać na moim zdaniu,

bo nie należę do wielkich wielbicieli

takiego grania. Z tego powodu

sojusznicy symfonicznego power

metalu powinni sprawdzić "Carnival

of Creation" zanim na zespole

postawią przysłowiowy krzyżyk.

(3)

Metal Church - Classic Live

2020 Reaper

\m/\m/

Nie wiem czy wznowienie w wersji

CD akurat tej koncertówki Metal

Church, wydanej przecież niedawno,

bo w roku 2017, było potrzebne,

ale OK, kto wydawcy zabroni,

jak ma fantazję i gotówkę. "Classic

Live" to właściwie greatest hits live

formacji Kurdta Vanderhoofa.

Podczas trasy w roku 2016 zespół

promował nowy album "XI", ale na

tej akurat płycie mamy same starocie

z wczesnego okresu, od debiutanckiego

albumu do "Hanging In

The Balance" z roku 1993. Czyli

same pewniaki, ze szczególnym naciskiem

na trzy pierwsze płyty.

Osobiście preferuję "Live": wydaną

co prawda w roku 1998, ale z materiałem

nagranym podczas "The

Dark Tour" w roku 1986 i z udziałem

nieodżałowanego Davida

Wayne'a, ale uwielbiam też etap

Church z Mike Howe'm za mikrofonem,

zwłaszcza LP "Blessing

In Disguise", więc na "Classic Live"

nie powiem nawet jednego złego

słowa. Zespół gra jak tu bowiem

należy, Howe jest w formie, a dobór

utworów też jest niezgorszy. W

otoczeniu klasyków pokroju "Beyond

The Black", "Watch The

Children Pray" czy "Start The Fire"

bardzo zyskują numery z niedocenianej

płyty "Hanging In The Balance",

szczególnie "Gods Of A

Second Chance". Fajnie jest też

usłyszeć mocne wersje kawałków z

trzeciego i czwartego albumu,

choćby "Badlands", "Date With

Poverty", "In Mourning" czy tytułowy

"Human Factor", bo wciąż

robią tak silne wrażenie jak w 1989

czy 1991 roku i nie zestarzały się

nawet odrobinę. (4,5)

Wojciech Chamryk

Metal Detektor - The Battle of

Daytona

2020 Volcano

Włosi wystartowali w 2000 roku.

Po drodze nagrali krążek "H.O.T.

(Hold on Tight)" (2008) oraz

omawiany "The Battle of Daytona"

(2020). Można powiedzieć, że

muzycy tej kapeli zbytnio się nie

wysilali. Tym bardziej, że zawartość

nowego albumu nie zachwyca.

Na "The Battle of Daytona" znajdziemy

koktajl tradycyjnego heavy

metalu, US metalu, hair metalu z

elementami hard rocka. Ogólnie

heavy metal z nakierowaniem na

estetykę amerykańskiego hard'n'

heavy. Większość kawałków brzmi

dość topornie ale swój urok mają.

Nie zachwycają najbardziej rzucające

się w uszy elementy tak jak

popisy solowe oraz wokale. Nie jest

dobrze też z brzmieniem i produkcją.

Najgorzej jest z perkusją, której

"stopy" brzmią czasami fatalnie.

Niekiedy taki problem jest z gitarą,

głównie przy solówkach. Ten stan

rzeczy można zrzucić na próbę

uzyskania oldschoolowego soundu.

W dodatku średnio udaną. Niemniej

da się tego słuchać, czasami

z pewnym trudem ale da się... Na

krążku nie ma wybijających się

propozycji, po prostu utwory to

średnie średniaki. Nie mam pojęcia,

czy ktoś się skusi na odsłuchanie

"The Battle of Daytona",

bowiem sam urok nie wystarczy.

Na rynku jest cała masa bardzo dobrych

propozycji, z których ciężko

zdecydować się na tą jedyną. Ale

każdemu należy się szansa... (2,5)

\m/\m/

Midnight Spell - Sky Destroyer

2021 Iron Oxide

Ten świeży debiut nowego amerykańskiego

zespołu sprawi największą

radość fanom Enforcer, Riot,

Iron Maiden, Judas Priest. Konkretny

heavy metal uderza od razu

wraz z otwierającym "Blood For

Blood". Już pierwsze chwile oddają

dobrze ducha całego albumu - jest

ostro, mocno, zadziornie, energicznie.

Słyszymy dokładnie to, czego

możnaby się spodziewać i oczekiwać

od zespołu przedstawiającego

się jako reprezentanci młodego

pokolenia fanów tradycyjnego

heavy metalu. "Blood For Blood"

nie jest jeszcze tak melodyjne i

przebojowe jak niektóre następujące

po nim utwory. Jego rola sprowadza

się do rozgrzania słuchacza

heavy metalowym ogniem. "Between

The Eyes" jest bardziej rozśpiewane

i rock'n'rollowo bujające

a pełen potencjał do tworzenia nośnych

melodii został osiągnięty na

"Lady Of The Moonlight" (z powodzeniem

mogłoby się to znaleźć

na siódmym synie Żelaznej Dziewicy).

Ktoś tu się chyba rozmarzył

wizją porwania przez niewiastę z

Księżyca, co wyeksponowano w

środku nastrojową, wolniejszą partią,

zakończoną wybuchem elektryzującego

sola gitarowego (podobne

rzeczy robił choćby Saxon we

wstępie do swojego debiutu ponad

40 lat temu). Nie znaczy to jednak,

że Midnight Spell zapomina

o metalowcach, bo następne

"Midnight Ride" to rozpędzone wymiatanie

ze skandowaniem i wymachiwaniem

pięśćmi. Jest szorstko,

gwałtownie i agresywnie. Perkusja

tłucze bez opamiętania, więc

można iść w młyn. Na ochłodę dostajemy

instrumentalne "Mercy",

gdzie grupa wykazała się bardziej

zakręconą wyobraźnią. Główny,

motoryczny motyw, jest przeciętny

i nudny, ale zdobiące go dziwaczne

zagrania i bogactwo detali próbują

ratować sprawę. Można to potraktować

jako popisowy wypełniacz

przed następującym utworem tytułowym.

"Sky Destroyer" miało odzwierciedlać

ostateczne zmierzenie

się z sednem zagrożenia z niebios,

czy coś w tym stylu, ale moim zdaniem

nie udało się osiągnąć odpowiedniego

efektu. Brakuje zapamiętywalnego

motywu przewodniego;

kompozycja ta nie ma nic,

czym mogłoby się wyróżnić. Na tle

wcześniejszej wspomniałych numerów,

tytułowy wypada blado. To

nawet nie jest wypełniacz, lecz rozczarowanie.

Sytuacja zmienia się

diametralnie wraz ze złowieszczym

"Cemetery Queen". Inspirowany

horrorem wałek przypomina wprawdzie

o Black Sabbath oraz Mercyful

Fate, ale Amerykanie zrobili

to na swój własny, unikatowy sposób.

Przekonuje mnie takie operowanie

kontrastem, udziela się

atmosfera, jest na czym zawiesić

ucho. Nie na instrumentalu, lecz

właśnie tutaj na "Cemetery Queen"

muzycy pokazują swój kunszt i

pełnię talentu. Nic tylko zasłonić

szczelnie okno, zapalić świecie i

dać się ponieść pełzającym dźwiękom.

Następny tytuł "To The Star"

ma inny charakter, i faktycznie -

zastajemy głównego bohatera liryków

samotnego i zdezorientowanego,

wędrującego poprzez ciemność

ku światłu gwiazd. Wraz z

rozwojem "To The Star" towarzy-

232

RECENZJE


szymy jako słuchacze owej podróży,

wsłuchujemy się jak całość rozwija

się miarowo i nieśpiesznie.

Wielką zaletą muzyki jest, kiedy

można się w nią mentalnie zaangażować

i wczuć. Jest to heavy metal,

niemający nic wspólnego z metalem

progresywnym, ale prostymi

środkami udało się zaaranżować

coś złożonego, mogącego wzbudzić

podziw. Żeby nie zamulać, na deser

pozostał "Headbanging 'til

Death". Bezkompromisowy metal'

n'roll pełną gębą. Podsumowując,

"Sky Destroyer" to jedna z tych

płyt, dzięki której w 2021 roku toczy

się koło prawdziwego heavy

metalu. (4)

Sam O'Black

Mindwars - The Fourth Turning

2020 Dissonance

Mindwars jest powszechnie kojarzony

jako nowy zespół Mike'a

Alvorda znanego przede wszystkim

z Holy Terror. Przyznam się

bez bicia, że nigdy nie byłem wielkim

fanem macierzystej kapeli

Mike'a, nie mniej jednak trudno

mi nie docenić jego zaangażowania

i znaczenia jego twórczości dla całej

sceny. Zarówno w latach osiemdziesiątych,

jak i obecnie pod szyldem

Mindwars. Najnowsza produkcja

tej formacji zatytułowana

"The Fourth Turning", w prównaniu

z poprzednimi wydawnictwami

jawi się na pewno jako pewien krok

naprzód. Styl Mindwars to thrash

metal niepozbawiony jednak pewnych

rockandrollowych elementów.

Na swym najnowszym albumie

ekipa Mike'a serwuje nam jednocześnie

zarówno bardzo chwytliwe

melodie, jak i sporą dawkę

czysto thrashowej młócki. Świetnym

przykładem jest otwierający

całość "The Awakening". To niemalże

encyklopedyczny przykład

thrashu z porywającymi riffami

połączonymi z warczącym wokalem

i dudniącą perkusją. Praca gitar

Mike'a Alvorda i Danny'ego

Pizziego jest pierwszorzędna. Fajne

riffy, krzykliwe solówki, ciekawe

harmonie - to wszystko, co możemy

usłyszeć na czwartym wydawnictwie

Mindwars. Utwór "Mind

Wars" jest ewidentnie inspirowany

wczesnym Slayerem. Bardzo przypomina

mi ich archaiczne kawałki,

takie jak "Evil Has No Boundaries"

czy "Die By The Sword". "The

System" zdaje się być za to kawałkiem

nieco bardziej stonowanym z

klasycznym metalowym klimatem

i kołyszącym groove'em, który utkwił

Ci w głowie już po pierwszym

przesłuchaniu. Prawdziwą perełką

jest jednak "Digital Dictatorship",

który spokojnie mógłby się znaleźć

w repertuarze Holy Terror. Podobnie

zresztą jak utwór, który Mike

postanowił zatytułować nazwą

swej dawnej formacji. Polecam!

(4,5)

Bartek Kuczak

Moonscape - Entity, Chapter II:

Echoes From A Cognitive Dystopia

2020 Moonscape Music

Moonscape to norweski zespół,

który od 2015 roku gra progresywny

metal. Ma na koncie duży płytowy

debiut "Entity" (2017), EPkę

"Resurgence" oraz drugą część "Entity"

(obie z 2020). "Entity,

Chapter II: Echoes From A Cognitive

Dystopia" jest moim pierwszym

zetknięciem z tą formacją i

w dodatku bardzo miłym. Album

rozpoczyna się krótkim patetycznym,

bardzo filmowym intro, a

później mamy trzy bardzo długie

kompozycje. Najkrótsza ma osiem

i pół minuty, najdłuższa blisko siedemnaście

minut. Generalnie bardziej

to muzyczne suity niż rockowe

utwory. W dodatku każda z

nich to zbiór niesamowitych pomysłów

bardzo zmyślnie ze sobą

zestawionych oraz perfekcyjnie i

płynnie zagranych. Dzięki czemu

nie czuć, że mamy do czynienia z

tak wielkimi muzycznymi kolosami.

Oczywiście jak w każdej takiej

kapeli mamy festiwal różnorodności

i sprzeczności, od mocy po delikatność,

od mroku po promienną

radość, od wzruszających uczuć po

gniew i złość. W dodatku sporo też

odniesień stylistycznych, bo

oprócz podstawy, progresywnego

metalu, mamy elementy melodeathu,

symfonicznego balck metalu,

symfonicznego metalu, metalowej

opery, heavy metalu, hard

rock, folka itd. Poza tym nad

wszystkim unoszą się wszędobylskie

i wyraziste melodie. Naprawdę

Norwedzy zrobili to bardzo sprawnie,

z olbrzymia wyobraźnią i

swobodą. Myślę, że sam Arjen Lucassen

byłby pod wrażeniem. Nie

bez przyczyny padło nazwisko tego

artysty, bowiem lider Moonscape,

Havard Lunde w podobny

sposób zorganizował swój projekt.

On też zaprosił do współpracy całą

masę instrumentalistów i śpiewaków.

Prawdopodobnie dzięki temu

tak płynnie i swobodnie przyswajam

dźwięki z tego krążka. Zachwyca

również wielobarwność

głosów i sposób ich wykorzystania.

Mamy więc growl, blackowy

skrzek, a la operowy głos, kilka rodzajów

normalnego głosu, męskiego

i damskiego. Dodaje to kolorytu

i tak już bardzo bogatej muzycznie

propozycji. Brzmienia i produkcja

jest dość dobra, co tylko podkreśla

walory "Entity, Chapter II:

Echoes From A Cognitive Dystopia".

Wszelkiej maści zwolennicy

progresu mają niesamowity kolorowy

zawrót głowy, bowiem od dawna

stoją na niesamowitą ilością

możliwości do wyboru. W tym

gąszczu trudno im będzie zwrócić

uwagę na propozycję Moonscape,

mimo, że jest naprawdę dobra.

Tym bardziej, że sam zespół obraca

się bardzo głęboko w internetowym

undergroundzie. (4)

MSG - Immortal

2021 Nuclear Blast

\m/\m/

Mam niezłą zagwozdkę z pisaniem

recenzji artystów takich jak Michael

Schenker. Gdzieś we wstępie

do wywiadu z nim, użyłem mocnego

określenia "artysta legendarny".

Zapytajcie muzyków Iron

Maiden, Saxon, Metalliki czy

dwolnego zespołu z heavy metalowej

epoki, u kogo uczyli się swoich

patentów. Jeżeli mowa o inspirację

dla chcącyc grać rocka, nazwisko

Schenker zestawić można chyba

tylko z Hendrix i Van Halen.

Przy czym, nad wyżej wymienionymi

Michael wydaje się mieć jedną

przewagę - żyje i nadal tworzy.

Chciałbym wziąć więc odpowiedzialność

za mocne sformułowania.

Należy zastanowić się, jaki

klucz przyjąć w zestawieniu krążka

z tak bogatą przecież dyskografią

artysty. Pozwólcie więc, że dla

uproszczenia posłużę się pewną

cezurą czasu. Wyzerujmy jego linię

na roku 2018, kiedy ukazał się najważniejszy

od co najmniej dekady

album muzyka, Michael Schenker

Fest "Ressurection". Był to

początek, trwającego do dziś okresu

celebracji jego kariery. Wszak

obchodził wtedy swoje 62 urodziny

i powoli zbliżał się do pięćdziesięciolecia

działalności artystycznej.

"Ressurection" był jak wielkie

przyjęcie urodzinowe, na które

zaproszonych zostało kilku najważniejszych

wokalistów i instrumentalistów,

z którymi Michael występował

przed laty. Przy okazji tej

podróży w przeszłość i kurtuazyjnego

odstąpienia sceny dawnym

towarzyszom, powstał materiał na

wskroś świeży, w nienachlany sposób

nowoczesny i przejmujący. Jak

najbardziej zagrany w domenie

hard rocka, ale niepozbawiony w

swoim brzmieniu subtelności, a

momentami wręcz natchnionej duchowości.

Wydany rok później

(podziwu godne tempo pracy) "Revelation",

próbowało powtórzyć

podobną formułę, ale okazało się

krążkiem bardziej… codziennym.

Pełnym świetnych numerów, ale

już nie tak zaskakującym, za to w

większym stopniu nawiązującym

do przeszłości, zwłaszcza muzyki

MSG z lat osiemdziesiątych. W

tym zestawieniu "Immortal" wypada

niestety najsłabiej. Budulec, z

którego złożony jest materiał pozostał

bez zmian. Odnoszę jednak

wrażenie, że tym razem nie chciano

wybudować świątyni a pensjonat

w nadmorskim kurorcie. To

jeszcze dalej idący krok w stronę

dawnych lat bohatera niniejszego

tekstu. Pełno tu potencjalnie przebojowych

kawałków, zresztą nadal

świetnie zaśpiewanych (z udziałem

Ronniego Romero, Ralpha Schepeersa

czy Joe Lynn Turnera) i wybornie

zagranych, ale jakby pozbawionych

głębi, której było mnóstwo

na "Ressurection" i trochę na

jego następcy. To tak, jakby Michael

skończył dumać nad swoim

życiem, założył ciuchy gwiazdy

rocka (które, jak przyznaje w wielu

wywiadach, dopiero teraz lubi nosić

bez poczucia żenady) i postanowił

się bawić, jakbyśmy mieli środek

ery thatcheryzmu i reaganomiki.

Zapytacie, czy to coś złego? Odpowiem,

że oczywiście nie. Ale gdy

ktoś odkrywa karty tak jak Michael

zrobił to 4 lata temu, to traktuję

to jako swego rodzaju zobowiązanie.

Świeżość wspomnianego materiału

rozbudziła oczekiwania, którym

kolejne wydawnictwa nie chcą

jednak sprostać. Pozornie nie ma

się tu do czego przyczepić, zaśpiewane

jest to znakomicie (podobno

jedynym wokalistą miał być tu

Ronnie, jednak pandemia pokrzyżowała

te plany), a solówki Michaela

to granie tak błyszczące, że nigdy

się nie znudzi. Jednak na "Immortal"

zabrakło tego czegoś. Iskry,

która powodowałaby, że album

ten miałby szansę naprawdę

stać się nieśmiertelnym.(4)

Igor Waniurski

Necronomicon - Final Chapter

2021 El Puerto

Po trzech latach od swojej ostatniej

płyty "Unleashed Bastards" niemiecki

Necronomicon postanowił

wyprowadzić kolejny cios. Na marzec

2021 roku zapowiedziana jest

premiera złowieszczo zatytułowanego

krążka "Final Chapter". W

sumie bez słuchania można by zaryzykować

stwierdzenie, że będzie

nowa muzyka trzymać pewien

RECENZJE 233


określony poziom. No ale z drugiej

strony jak to odmówić sobie posmakowania

dobrego, niemieckiego

thrash metalu? To się nie godzi!

Necronomicon znam na wyrywki.

Po pierwszych krążkach mam dużą

lukę a potem zapoznałem się z materiałem

współczesnym. Szczerze -

to zespół dowodzony przez Volkera

Fredricha za mocno z jasno

obranego kursu nie zbacza. To jedna

z tych załóg, która ucina

wszelkie niepewne pomysły i kręci

nosem na muzyczne mody. Zresztą

to thrash metal! W dodatku zakorzeniony

w latach 80. I też słychać

to na "Final Chapter". To trochę

taka podróż w czasie. Album absolutnie

nie wnoszący nic do historii

gatunku, ale powodujący szybszy

puls i uśmiech na twarzy. Necronomicon

zaczynał trochę później

niż Kreator czy Destruction, ale

dziś, szczerze, zjada ich nowe płyty

na śniadanie. Na "Final Chapter"

dominuje taki niemiecki, kanciasty

thrash. Bez zbędnych melodii i zajmujących

czas ozdobników. Owszem,

kiedy trzeba pojawiają się

pewne klimatyczne wstawki, ale

nie przysłaniają one odbioru całości.

Nie ma tutaj pompowania balonika.

Chłopaki po prostu grają.

Szybko, zwięźle, bez ceregieli. Tak

jak wspomniałem - to album, który

nie zmieni historii gatunku, ale

daje ogromną frajdę z słuchania.

Pod warunkiem, że się ten germański

thrash lubi. Ktoś zasłuchany w

amerykańskim, w stylu Megadeth

czy Testament, może kręcić nosem

na kompozycje Necronomicon.

Z kolei maniakalni fani Destruction

czy Kreator będą musieli

przyznać, że ich zespoły oddały

znacząco pole dla swoich kolegów.

Sam lubię te dwie nazwy, ale ostatnie

płyty Destruction są co najwyżej

przyzwoite, a Kreator znów

stał się na siłę melodyjny. Po "Final

Chapter" natomiast trzeba

opatrywać rany. To naprawdę dobry,

solidny album. Pokazuje o co

chodzi w thrash metalu w roku

2021. Necronomicon potrafił nadać

swoim numerom sporo przestrzeni

i energii, która nie zdycha

w połowie krążka. Przez to "Final

Chapter" ani trochę nie męczy i

nie brzmi jakby był nagrywany za

karę. Bije z tej muzyki jakaś radość,

jeśli można tak w ogóle napisać

o tym gatunku. A, zresztą,

pal licho! Czerpmy radość! Zachęcam!!!

(4,5)

Neptune - Norhern Steel

2020 Melodic Passion

Adam Widełka

Neptune to jeden z tych szwedzkich

zespołów, który nie zdołał

przebić się w latach 80. Skończyło

się więc na kilku kasetach demo i

nagranym w roku 1986, ale wydanym

dopiero po 30 latach albumie

"Land Of Northern". Jego tytułową

kompozycję zespół zarejestrował

też ponownie na swym debiutanckim

albumie, wydanym jesienią

ubiegłego roku. "Norhern

Steel" ma sporo atutów: to klasyczny,

zakorzeniony w latach 80.,

hard'n'heavy, bliski choćby dokonaniom

Silver Mountain czy

Torch, z dobrymi kompozycjami i

tak też brzmiący. Wyróżniłbym tu

mocny "Viking Stone", "Last Man

Standing" z organowymi brzmieniami

czy dynamiczny "Angels" z

wejściami syntezatorów, ale wypełniacze

też niestety są. Najbardziej

odstają od tych ciekawszych kompozycji

nijaki "Run For Your Life" i

"Seriously", taki AOR trzeciego

sortu - gdyby zamiast 12 utworów

na płytę trafiło ich 8-9, byłoby to z

korzyścią dla jakości całości tego

materiału. No i wokalista: rozumiem,

że wcześniej basista Roland

Alexandersson stanął za mikrofonem

po śmierci wokalisty Reine'a

Alexanderssona, ale nie powiniem

tego czynić, co nader dobitnie potwierdza

zwłaszcza w "Ruler Of

The Sea". Jako całość "Norhern

Steel" jest więc sentymentalną wycieczką

w przeszłość, wydawnictwem

ważnym dla Neptune, ale

czy zainteresuje kogoś poza największymi

maniakami takiego grania?

Osobiście w to wątpię. (3)

Wojciech Chamryk

Nervosa - Perpetual Chaos

2021 Napalm

"Perpetual Chaos" otwiera nowy

rozdział w historii brazylijskiej formacji.

I to nie tylko dlatego, że to

już czwarta płyta Nervosy, ale

pierwsza po prawdziwym trzęsieniu

ziemi, kiedy to z poprzedniego

składu pozostała tylko liderka i gitarzystka

Prika Amaral. Fernarda

Lira i Luana Dametto udzielają

się teraz w zespole Crypta, line-up

Nervosy dopełniły zaś wokalistka

Diva Satanica, czyli znana tu i

ówdzie, przede wszystkim w ojczystej

Hiszpanii, Rocío Vázquez,

najbardziej w tym gronie utytułowana

basistka Mia Wallace i perkusistka

Eleni Nota. Pierwszy

efekt pracy tego międzynarodowego

składu to album "Perpetual

Chaos", materiał jeszcze bardziej

bezkompromisowy od poprzedniego

"Downfall Of Mankind".

Thrash w wydaniu Nervosy stał

się jeszcze szybszy i brutalniejszy -

momentami to już wręcz thrash/

death metal, tak jak choćby w

"People Of The Abyss" czy "Pursued

By Judgement". Jeśli jest już stylistycznie

bardziej jednorodnie, to

Eleni i tak zapewnia "Venomous"

czy "Time To Fight" taki napęd, że

nie ma zmiłuj. Warto też wyróżnić

singlowy "Guided By Evil" z mocarnym,

doomowym riffem i szaleńczym,

a jakże, przyspieszeniem w

końcówce czy surowy, mroczny

numer tytułowy, w którym Diva

Satanica po raz kolejny potwierdza,

że w dziedzinie ekstremalnych

partii jest znacznie wszechstronniejsza

od swej poprzedniczki, bo

jednak Fernanda to stricte thrashowa

wokalistka, chociaż potrafiąca

też zaskoczyć czystymi partiami.

Dlatego zwolennicy dawnej

wokalistki będą pewnie "Perpetual

Chaos" rozczarowani, ale jeśli podejdą

do tej płyty bez uprzedzeń,

nie będą mogli jej nie docenić, bo

to kawał solidnego metalu na najwyższym

poziomie. (5)

Wojciech Chamryk

Neuronspoiler - Spoiled For

Choice

2020 Self-Released

Od poprzedniego albumu "Second

Sight" minęło już trzy lata. Niestety

formacja wraca do początków

swojej kariery, bowiem nowy krążek

"Spoiled For Choice"

ponownie wydaje własnym sumptem.

Poza tym za Pierre Afoumado

na gitarze gra Adam Breyer,

a za Ericka Tekilla na basie szyje

Radek Koval. Zmieniła się także

obsada w towarzystwie, którym

Angole nagrywali swój album. Płyta

została wyprodukowana przez

Flemminga Rasmussena, natomiast

za miksowanie i mastering odpowiadał

Charlie Bauerfeind.

Tak przy okazji, obaj panowie

współpracowali w czasie nagrywania

płyty Blind Guardian "Nightfall

in Middle Earth". W ten sposób

muzycy Neuronspoiler zapewnili

dobre brzmienie swojej muzyki,

która w zasadzie niewiele się

zmieniła. Ciągle są to własne wariacje

na temat klasycznego heavy

metalu, którego korzenie sięgają

NWOBHM, a szczególnie tego, co

nagrywało Iron Maiden. Do tego

parę wyraźnych nawiązań do hard

rocka czy progresywnego metalu.

Ogólnie kompozycje są ciekawe,

rozbudowane i różnorodne, w dodatku

technicznie i perfekcyjnie

zagrane. Zaczyna się bardzo mocno

od "An Eye For An Eye", który

niesie ze sobą lekki posmak thrash

metalu, ale jego największą ozdobą

są gitarowe partie solowe. Kolejny

utwór "Airstrike" wybrzmiewa niczym

heavy metalowy hymn. W

"Angel Of Britannia" jest chyba

najwięcej epickiego klimatu Dziewicy

ale kompozycja przykuwa

uwagę dzięki niesamowitemu klimatowi.

Za "balladę" robi na tym

krążku bardzo patetyczny kawałek

"Wake Up From You". Następny w

kolejności to singlowy dość szybki

killer "Craving the Night". W

"Fearless" muzycy ponownie przemycają

lekkie inspiracje thrashem,

przez co utwór nabiera "kanciastego"

charakteru ale płynności nadaje

mu wokalista JR, który na

tym, albumie osiągnął szczyty swoich

możliwości. Jak ktoś chce posłuchać

dobrego heavy metalowego

głosu to powinien sięgnąć właśnie

po tę płytę. Za "Fearless" leci całkiem

zajmujący instrumental

"6cosmic6triskellion6". Po nim mamy

do czynienia z niesamowitym

blokiem. Jakby komuś brakowało

singlowych hitów to spokojnie

może nastawić się na końcówkę

albumu, bowiem "Hiding In Plain

Sight", "Rock'N'Roll Redemption"

czy "Catch 22" mogą stać się takimi

kolejnymi singlowymi killerami.

Mnie szczególnie przypadł do

gustu "Rock'N'Roll Redemption" ze

znakomitym hardrockowym sznytem

i klimatem. Właśnie ta kompozycja

i "Catch 22" w jakiś sposób

przypomina mi to, co proponowały

w latach 90. amerykańskie kapele

pokroju Extreme. Sumując "Spoiled

For Choice" to kawał znakomi-tego

tradycyjnego heavy metalu,

jak dla mnie Anglielska formacja

srogo poszła do przodu i dlatego

mocno polecam tę płytę. (5)

Night Prowler - No Escape...

2021 Dying Victims

\m/\m/

Kiedy Iron Maiden zabrało się za

postać prowlera niemal pół wieku

temu, ludzie wydawali się mieć

jeszcze jakąś nadzieję: "Walking

through the city, looking oh so pretty,

I've just got to find my way". Lecz w

obecnych czasach, jak sam tytuł

recenzowanej płyty wskazuje, nie

ma już ucieczki od nocnego włóczęgi

czającego się wokół miejsca

zbrodni. Taką zbrodnią mogłoby

być opublikowanie przeze mnie (w

roli włóczęgi ukrywającego prawdziwe

imię i nazwisko za dziwacznym

pseudonimemem), pierwszej

wersji niniejszej notki, dlatego,

że zabiłbym w ten sposób jeden

z wielu pierwiastków energii kreatywnej

dla narodu polskiego. Ogarnąłem

się w porę. Bandytą nie jestem,

Polakom oddychać metalem

234

RECENZJE


pozwolę, wedle wolnej woli. Do

rzeczy. Otwieramy album, a tam

Night Prowler prezentuje melodyjny

hard rock/heavy metal, czerpiący

z tradycyjnych patentów lat

70. i 80. Na "No Escape..." obrali

kierunek, jaki lubię, ale nie wywarli

na mnie wrażenia. Jednym

uchem wlatuje, drugim wylatuje, i

nie chce mi się do tego materiału

wracać. Bywa jednak tak, że niezależni

artyści tworzą jakieś nieprzekonujące

prace, ale z czasem

się rozkręcają i porywają tłumy.

Poza tym, to co jest nieprzekonujące

dla mnie, może być fajne dla

kogoś innego. Nie chcę więc nikogo

zniechęcać. W moim odczuciu

zwłaszcza fani Van Halen, Def

Leppard, UFO, i tego typu zespołów,

mogą sobie spróbować. Dostajemy

tutaj 10 utworów (w tym 2

instrumentalne), które zostały wydane

pierwotnie już w 2018 roku,

ale w nakładzie ograniczonym do

500 sztuk. Ostatnio Night Prowler

dogadał się z inną wytwórnią,

Dying Victims Productions, i

wkrótce ukaże się wznowienie winylowe

wraz z nową, bogatą w detale

okładką. Będzie też dostępnych

więcej egzemplarzy CD, a

także wersje cyfrowe. Ze względu

na odległość (Brazylia) i undergroundowy

charakter zespołu, nie

wydaje mi się, żeby Night Prowler

wybierało się w najbliższych czasach

na koncert do Polski, dlatego

ta muzyka pozostanie praktycznie

nieznana w naszym regionie geograficznym.

Nie wiem, może dla

kogoś idącego pod prąd, będzie to

atrakcyjną wizją, żeby mieć taki

album "tylko dla siebie". Wyobrażam

sobie tutaj młodych metalowców

puszczających płytę znajomym

z zagadką: "zgadnij, co to?", i

czerpiących frajdę z samego faktu,

że nikt nie zna odpowiedzi. Lub

też świetnie osłuchanych maniaków,

którym wydaje się, że słyszeli

już wszystko, ale pewnego wieczoru

mieli ochotę na coś nowego.

Możliwe też, że ktoś kogoś wkręci,

mówiąc, że jest to najnowsze Rainbow

nagrane w 2021 roku? A skąd

ja to w ogóle wytrzasnąłem? Cóż,

gdyby nie nasz szczodry Redaktor

Naczelny, nigdy bym nie napotkał

na swej muzycznej drodze Night

Prowler. Zamiast krytykować, pozostawię

więc temat otwarty na

Wasz indywidualny odbiór. (-)

Nightmare - Aeternam

2020 AFM

Sam O'Black

Pionierzy francuskiego metalu nie

dają za wygraną - "Aeternam" to

już ich 11 album studyjny. Te z lat

80., "Waiting For Twilight" i

"Power Of The Universe" to już

klasyka, ale cieszy, że weterani,

pod wodzą niezmordowanego

Yves'a Campiona są wciąż w formie.

Co prawda nowa wokalistka

Madie (wcześniej w Faith In Agony,

zastąpiła, śpiewającą na poprzedniej

płycie "Dead Sun" Maggy

Luyen) pewnie obraziłaby się

słysząc takie określenie, ale fakt

jest faktem, że Nightmare gra od

1979 roku. I wciąż wychodzi im to

znakomicie, chociaż brzmienie

perkusji mogli bardziej dopracować,

bo w takim "Divine Nemesis"

nie jest najlepsze, pozbawione mocy.

Muzyczni jest jednak nad wyraz

zacnie, a tradycyjny heavy zespół

dopełnia blackową intensywnością

("Temple Of Acheron") czy

iście thrashowymi zrywami ("Aeternam").

Są też akcenty symfoniczne,

choćby w "Downfall Of A

Tyrant" czy "Black September", w

którym, podobnie jak w finałowym

"Anneliese", mamy też wokalny

duet Madie i growlującego wokalisty.

Akurat ten patent zespół stosuje

już od jakiegoś czasu i wydaje

mi się on chybiony, tym bardziej,

że Marianne Dien radzi sobie za

mikrofonem doskonale, co potwierdza

nader dobitnie w ostrzejszych

"The Passenger" i "Black September"

oraz w balladzie "Crystal

Lake". Mimo wszystko nota będzie

wysoka, bo weterani nie odpuszczają.

(5)

Wojciech Chamryk

Niviane - The Ruthless Divine

2020 Pure Steel

Niviane to zespół o relatywnie

krótkim stażu, ale złożony z doświadczonych

muzyków. Najbardziej

z nich znany jest wokalista

Norman Skinner (solowy zespół

Skinner, Imagika), ale instrumentaliści

niczym mu nie ustępują.

Dlatego drugi album formacji "The

Ruthless Divine" to power metal

w najbardziej szlachetnej postaci:

surowy, dynamiczny, do tego całkiem

też melodyjny. A skoro to

Amerykanie, można doszukać się

w ich muzyce wpływów nie tylko

zespołów europejskich, od obowiązkowych,

można rzec, Iron Maiden

czy Helloween, ale też rodzimych

grup Iced Earth, Cage czy

Attacker. Daje to naprawdę kapitalne

efekty, szczególnie kiedy

Norman Skinner prezentuje niższą,

bardziej agresywną manierę w

bardziej dynamicznych utworach,

jak "League Of Shadows" czy

"Dreams Crash Down", chociaż w

wyższych rejestrach też nie jest

rzecz jasna jakimś dyletantem

("Crown Of Thorns", "Psychomantaeum").

Singlowy "Fires In The

Sky" jest z kolei ciut bardziej nośny,

chociaż to numer z drugim

dnem: długi, rozbudowany i całkiem

szybki, podobnie jak, utrzymany

w średnim tempie, kojarzący

się z Dio "Forgotten Centurion".

Mocnym punktem tej udanej płyty

są też mroczny "Fallen From Elysium"

i rozpędzony "Like Lions" z

patetycznym refrenem - zresztą z

każdym kolejnym odsłuchem "The

Ruthless Divine" utwierdzam się

w przekonaniu, że mógłbym jako

wyróżniający się wymienić każdy

ze składających się na tę płytę

utworów. (5)

NoN - III

2020 Crusader

Wojciech Chamryk

Now Or Never zwą się obecnie

NoN (czyżby problemy z prawami

do nazwy po zmianie połowy składu?)

i wydali trzeci album. "III" nie

zaskoczy znających poprzednie

płyty tej międzynarodowej grupy:

to tradycyjny heavy metal/hard

rock, ale z jeszcze większą dawką

elektronicznych i popowych wtrętów.

Może dla kogoś będzie to atutem,

ale mnie akurat odrzuca - tym

bardziej, że przeważają na tym wydawnictwie

długie, rozwleczone i

nudne utwory, takie jak "Two

Worlds Away" czy "Another Chance".

Czasem robi się już z tego

wręcz parodia, bo "Until We Say

Goodbye" brzmi niczym jakieś popłuczyny

po Nickelback, a cover

Duran Duran "Ordinary World"

lepiej pominąć milczeniem. Owszem,

są tu też ciekawsze utwory:

mający coś z bluesa "Eyes Of A

Child", mocniejszy "Circle Of

Pain", w którym akurat sprawdza

się przebojowy refren czy dynamiczny

"Point Of No Return", ale to

nieliczne przebłyski - po tak doświadczonych

muzykach jak Fabian

Ranzoni (ex Sultan) i Ricky

Marx (ex Pretty Maids) można było

spodziewać się czegoś ciekawszego.

Szkoda tylko świetnego

wokalisty Stephane'a Honde, bo

najwidoczniej marnuje się w tym

zespole... (2)

Wojciech Chamryk

Nuclear - Murder Of Crows

2020 Black Lodge

Ten chilijski kwartet istnieje na dobrą

sprawę od połowy lat 90., a

klasyczny thrash staje się w jego

wykonaniu coraz bardziej bezkompromisowy

i zarazem oldschoolowy.

Oni po prostu grają - tylko i

aż, swobodnie i do tego z ogromną

werwą, przenosząc nie tylko siebie,

ale również słuchaczy do połowy

lat 80., do czasów, kiedy ukazywały

się pierwsze płyty Slayera,

Kreatora i innych zespołów thrashowych.

I chociaż, poniekąd zgodnie

z nazwą, zwykle rozpędzają

się do naprawdę imponującej szybkości

(tytułowy "Murder Of Crows",

"No Light After All" czy "Friendly

Sociopath" to tylko pierwsze z

brzegu przykłady), jednak w żadnym

razie nie pędzą wyłącznie na

oślep i na złamanie karku, nic z

tych rzeczy. Dlatego nie brakuje

też na tej płycie udanych przykładów

utworów bardziej zaawansowanych

technicznie, jak "When

Water Thickens Blood" i singlowy

"Abusados", a do tego dopracowanych,

melodyjnych solówek, nierzadko

w większych ilościach, dzięki

czemu choćby ten ostatni utwór

bardzo zyskuje. Instrumentalny

"Blood To Spare" to również ciekawostka,

bo to mroczny, złowieszczy

numer, z quasi symfonicznym

tłem i klawiszowymi brzmieniami,

ciekawe dopełnienie intensywnej

reszty materiału z "Murder Of

Crows". (4)

Wojciech Chamryk

Okrütnik - Legion antychrysta

2020 Ossuary

Heavy, speed i wczesny black metal

w wykonaniu tego młodego

kwartetu przypomniały mi szczenięce

lata, kiedy taka muzyka nie

była jakimś retro wykopaliskiem,

ale ekscytującą nowością. Okrütnik

na swym debiutanckim albumie

łoi więc bez litości, niczym

Kat z okresu "Metal And Hell"/

"666" czy wczesny Running Wild,

nie unikając też nieokrzesanej surowości

Venom, proponując osiem

bezkompromisowych, ale przy tym

całkiem melodyjnych i urozmaiconych

utworów. Może nie jest to

do końca oryginalne, ale osobiście

wolę słuchać pełnego energii

Okrütnika niż wymęczonych nieco

dokonań obu obecnych wcieleń

Kata, nawet jeśli "Popiór" trzyma

dawny poziom. Tu jest jednak znacznie

intensywniej: szaleńczy "Sabat",

w którym gitary tną niczym

RECENZJE 235


najstrzejsze brzytwy, a sekcja tylko

to wrażenie potęguje, do czego dochodzi

zamierzona surowość brzmienia

i prawdziwie opętany wokalista,

to tylko zapowiedź kolejnych,

równie mocnych wrażeń. Utwór tytułowy

to Kat w najczystszej postaci,

w rozpędzonym "Czarcim

łożu" pobrzmiewają też echa starego

Turbo, ale Okrütnik ogrywa te

sprawdzone patenty w sposób tak

przekonujący, a wykonanie jest tak

dobre, że szybko o tym zapominam.

"Portret trumienny", a na grobach

kwiaty" to z kolei ballada z

czystym, prawdę mówiąc, takim

sobie śpiewem, jednak to niezłe

zaskoczenie przy pierwszym odsłuchu.

Już w "Nocy galicyjskiej"

wszystko wraca jednak do normy:

jest czad, skrzekliwy wokal i kolejne,

popisowe solówki. Mroczny

numer "Wrześniowe popołudnie

rzeźnika '52" to również ciekawostka,

tym razem dla zwolenników historii

o seryjnych mordercach, nawet

jeśli Józefowi Cyppkowi udowodniono

tylko jedną zbrodnię.

Fajnie, że tę, tak oldchoolową, płytę

wydano również na kasecie, bo z

analogowego nośnika słucha się

"Legionu antychrysta" okrutnie

wyśmienicie. (5)

Wojciech Chamryk

Pain Of Salvation - Panther

2020 Inside Out Music

Dla wielu fanów rocka przymiotnik

progresywny oznacza dzisiaj

zespoły, które skostniały w dźwiękach

sprzed 40-50 lat, ograniczając

się wyłącznie do kopiowania patentów

z płyt Pink Floyd, Yes,

King Crimson, Genesis czy nawet

Marillion. W progresywnym metalu

nie jest inaczej, ale mamy też

w gronie licznych epigonów grupy

potrafiące zaproponować coś własnego,

odejść od sztampy i zaciekawić

słuchacza. Jedną z nich jest

szwedzki Pain Of Salvation, w

przypadku którego robiący wrażenie

staż i takiż dorobek (pierwszy

album "Entropia" wydali wszak w

roku 1997) nie musi oznaczać

ugrzęźnięcia w schematach i powielania

własnych pomysłów. Dlatego

płyty Daniela Gildenlöwa i

spółki zawsze czymś zaskakują -

nawet jeśli coś podoba mi się na

nich mniej, bądź nie przemawia do

mnie w całości, to jednak nie można

nie docenić starań i poszukiwań

muzyków. Takim albumem

jest również najnowszy "Panther",

53 minuty urozmaiconej, niebanalnej

i dopracowanej w każdym aspekcie

muzyki. Czasem aż zastanawiam

się jak to jest możliwe, że

taki Gildenlöw od lat tworzy, jakby

od niechcenia, tak piękną i trudną

muzykę, a wielu innych artystów

z tej prog-metalowej szuflady

nie jest w stanie otrząsnąć się ze

stagnacji i twórczego marazmu?

Być może dzieje się tak dlatego, że

"Panther" jako całość jest materiałem

wielowątkowym, czerpiącym

z różnych odmian rocka i metalu,

co słychać szczególnie w finałowym,

trwającym ponad 13 minut

i najdłuższym na płycie "Icon": kolejnej

perełce w dyskografii Pain

Of Salvation, utworze niczym z

katalogu Camel/ Pink Floyd/

Opeth, ale mającym w sobie to

coś, dzięki czemu staje się on czymś

więcej niż tylko kolejną imitacją.

Opener "Accelerator" to z

kolei sporo nowoczesnej elektroniki,

do której w utworze tytułowym

dochodzą jeszcze jakby rap i nawiązania

do nu metalu. "Unfuture"

łączy klimat akustycznego bluesa z

electro, "Wait" klasycznie brzmiący

fortepian z metalowym uderzeniem,

a "Keen To A Fault" i "Species"

iście symfoniczny rozmach z

bardziej klimatycznymi partiami.

"Restless Boy", raptem trzy i pół

minuty muzyki, to pozornie ukłon

w stronę list przebojów, ale to

zmyłka, bo dzieje się w tym utworze

równie dużo co w tych znacznie

dłuższych; zresztą nawet folkowa,

instrumentalna miniatura

"Fur" nie trafiła na "Panther" bez

powodu, rozdzielając dwa intensywne,

jakże odmienne utwory,

"Keen To A Fault" i tytułowy. Piękna

to płyta do częstego słuchania

i ciągłego odkrywania czegoś nowego:

progresywna, a jakże. (5)

Wojciech Chamryk

Pain Of Salvation - The Perfect

Element, Pt. I (Anniversary Mix

2020)

2020 Century Media

Na 20-lecie trzeciego albumu "The

Perfect Element, Pt. I" Pain Of

Salvation przygotowali jego jubileuszową

edycję. Zaangażowany w

jego powstanie jako inżynier

dźwięku Pontus Lindmark zremiksował

oryginalny materiał, za jego

nowy mastering odpowiada zaś

Thor Legvold. Trudno mi jednak

oceniać nowe brzmienie tej płyty

na podstawie promocyjnych plików,

tym bardziej, że nie wszystkie

dają się odtworzyć, szczególnie te

koncertowe z bonusowego krążka

CD. Mogę jednak pokusić się o

ocenę tego materiału po latach,

skoro już go sobie odświeżyłem. I

przyznam, że w bogatej już dyskografii

Szwedów, zespołu wciąż

poszukującego, co potwierdza też

ubiegłoroczny album "Panther",

ten koncepcyjny materiał z roku

2000 jawi się jako jeden z najciekawszych.

Nie pamiętam już czemu

Daniel Gildenlöw zarzucił pomysł

jego kontynuacji, bo part II

przecież nigdy nie powstała, ale w

tej jednorazowej odsłonie "The

Perfect Element" też robi wrażenie.

Imponuje jakość kompozycji,

aranżacyjny rozmach, swoboda

wykonania i pewna, formalna prostota

- i to w czasach, kiedy zespoły

progmetalowe lubowały się w swoistych

wyścigach, kto jeszcze bardziej

zdoła skomplikować swą muzykę.

Tu tego nie uświadczymy,

szczególnie w dalszej części, gdzie

więcej jest utworów balladowych

("Ashes" to chyba największa perełka),

brzmiących delikatniej, nierzadko

czerpiących przy tym z

etnicznych czy folkowych klimatów.

Zespół nie zapomniał też jednak

o mocniejszym uderzeniu,

wplatając tu choćby "Reconciliation"

czy wielowątkowy, najdłuższy

utwór tytułowy. Czego bym tu

jednak nie napisał o tych najciekawszych

numerach, to i tak "The

Perfect Element, Pt. I" najlepiej

słucha się w całości, utwór po

utworze, bo dopiero wtedy cała

opowieść staje się zwarta i w pełni

zrozumiała. (5)

Wojciech Chamryk

Pandemic Outbreak - Collecting

The Trophies

2018 Kill Again

Wiadomo, na początku roku 2020

wybuchła pandemia, która doskwiera

nam do teraz. Ale był to

rok, w którym powróciło nasze rodzime

Pandemic Outbreak, a tym

samym nadarzyła się okazja aby

wrócić do EPki "Collecting The

Trophies", która najzwyczajniej w

świecie nas ominęła. Mam pewne

przypuszczenia dlaczego tak się

stało. Ich poprzednia płyta "Rise

of the Damned" oparta była na

thrash metalu a tym razem Gdańszczanie

skierowali się w stronę

oldschoolowego death metalu,

gdzie thrash stanowi jedynie bardzo

blade tło. Także muzycznie

znaleźli się dość daleko od tego o

czym piszemy w naszym magazynie.

Wzorców w Polsce, nie mówiąc

o zagranicy, muzycy z Pandemic

Outbreak mieli bardzo wiele,

więc nie ma, co się dziwić, że przygotowali

pięć wręcz modelowych,

mocarnych, death metalowych kawałków.

Jednak thrashowe nawyki

nie są zupełnie bez znaczenia, bo

nadały muzyce formacji specyficznego

charakteru. Muzycy jadą

wściekle od samego początku do

samego końca, perkusja nas niemiłosiernie

miażdży, co chwila łupiąc

nam werblem w czaszkę, a gitary

bezlitośnie tną i siekają, dokonując

masakry. Do tego rasowy growl domyka

muzycznego obrazu zespołu

z okresu "Collecting The Trophies".

Nie jestem na bieżąco z nowościami

z tej sceny, ale z ogólnej

wiedzy, którą posiadam, mogę

stwierdzić, że zawartość tej EPki

nawet teraz przedstawia się sensownie.

Także mamy informację,

że warto czekać na pełny album

Pandemic Outbreak. Miejmy nadzieję,

że krótka przerwa, którą

zafundował sobie band wpłynie

bardzo dobrze na jego zawartość

muzyczną. Deathmaniacy miejcie

oczy szeroko otwarte.

Peculiar Three - Leap of Faith

2020 Self-Released

\m/\m/

Peculiar Three to greckie trio,

które istnieje od 2014 roku. Do tej

pory nagrali EPkę "P3culiar"

(2014) oraz omawiany album

"Leap of Faith" (2020). Grecy

grają szeroko pojęty progresywny

rock/metal zaklęty w mocy rockowego

power trio. Ich muzyka jest

dość ciekawa, zakręcona, wymagająca

i progresywna, jak w utworze

tytułowym. Czasami natomiast

bardzie prosta, bezpośrednia i

rockowa, jak w kawałku "Inkblot".

Inną cechą tego trio jest to, że ich

muzyka niesie dość ponurą, acz intrygującą

atmosferę. Poza tym wiele

kompozycji brzmi bardzo "kwadratowo"

oraz trochę sztampowo.

Wynika to głównie ze sposobu gry

instrumentalistów, stawiających na

technikę, przez co nie wszystkie

fragmenty utworów są płynne.

Sposób produkcji i brzmienia instrumentów

też mają na to wpływ,

a często mam wrażenie, że brzmi

to jak bootleg ze studia z nie do

końca dobrym ustawieniem soundu

instrumentów. Głównie dotyczy

się to gitary i perkusji. Wokalista

a zarazem basista Valantis

Dafkos ma czysty i w sumie dobry

głos, za to jego tembr jest po prostu

zwykły i mało zachęcający. Także

w propozycji Peculiar Three

jest sporo niedociągnięć, które są

do poprawy. Muzycy muszą wziąć

to pod uwagę albo zaprosić do

współpracy człowieka, który im to

wszystko ułoży. Jeszcze jedno. Pytę

zamyka kompozycja bonusowa,

która odbiega od charakteru muzyki

formacji. Jest to orkiestracja z

wykorzystaniem instrumentów

klawiszowych i gitary akustycznej,

o bardzo wzniosłym i filmowym

236

RECENZJE


klimacie. Do tego świetna melodia

oprawiona doskonałą linią melodyczną.

Niemniej wolę ich rockowe

granie, bowiem mimo ewidentnych

niedoróbek, to w nim tkwi

najwięcej potencjału. Nie wiem czy

Grecy z "Leap of Faith" zdołają zainteresować

nawet małe grono odbiorców.

Niestety w dzisiejszych

czasach trzeba być perfekcyjnym i

mieć trochę szczęścia aby móc zaistnieć

w szerszym wymiarze. (3)

\m/\m/

Phil Campbell And The Bastard

Sons - We're The Bastards

2020 Nuclear Blast

Drugi album rodzinnego zespołu

byłego gitarzysty Motörhead to z

jednej strony kontynuacja debiutanckiego

"The Age Of Absurdity",

ale też udana próba pewnego

odświeżenia klasycznego, rockowego

stylu. Dlatego nie brakuje

tu numerów łączących najlepsze

cechy Motörów i AC/DC ("We're

The Bastards"); są też takie, które

Lemmy mógłby śmiało włączyć do

repertuaru swej formacji ("Son Of

A Gun", "Animals", "Keep Your

Jacket On", "Destroyed") i wcale

nie byłyby to jakieś wypełniacze.

Jest też więcej bluesa niż na pierwszym

albumie, w postaci "Born

To Roam" i "Desert Song" z partiami

harmonijki, jakby nawiązaniem

do "Dark Days". Całość zamyka

ballada "Waves", w której Neil

Starr pokazuje, że nie jest tylko

rockowym krzykaczem, a Phil

Campbell wymiata solo niczym

natchniony. Zmiany są słyszalne w

tych bardziej melodyjnych, nowocześniejszych

utworach, jak: "Promises

Are Poison", "Bite My Tongue",

"Lie To Me" i najbardziej w

"Hate Machine", nie ma tu jednak

mowy o jakiejś zdradzie, to wciąż

klasyczne, rockowe granie najwyższych

lotów, stylowe i godne uwagi.

(5,5)

Wojciech Chamryk

Possessed Steel - Aedris

2020 Temple Of Mistery

Wasz czas spędzony z debiutanckim

longplay'em Possessed Steel

może okazać się niezapomniany,

ale tylko pod warunkiem, że podejdziecie

do ich albumu z odpowiednim,

dojrzałym nastawieniem. Postaram

się wyjaśnić, co dokładnie

utrudnia odbiór tej płyty, a następnie

zaproponować przykładową

metodę jej przyswojenia. Pierwszym

moim skojarzeniem było

uznanie Possessed Steel za nieciekawy,

blady cień Cirith Ungol bez

pomysłu. Po pierwsze, Kanadyjczycy

ten swój epicki heavy metal

grają ospale. Odnoszę wrażenie,

jakby gitarzyści często czekali aż

ich gitarowe zagrania w pełni wybrzmią,

zanim machną kolejny raz

ręką (fachowo powiedzielibyśmy,

że mnóstwo tam synkop - popatrzcie

choćby na sam początek dosyć

szybkiego przecież "Assault On

The Twilight Keep", gdzie teoretycznie

jest szybko, a w praktyce

niekoniecznie tak to odbieramy);

ogień szybszych fragmentów gitarowych

jest studzony przez monotonne

bębny (z tej konwencji pozytywnie

wyłamuje się "Skeleton

King"); zamiast śpiewać melodyjnie

lub krzyczeć, wokalista zamula;

fragmenty akustyczne pełnią jakby

rolę leniwych przerywników. Druga

sprawa, muzyka ta jest powierzchownie

wyjałowiona z emocji,

tzn. trudno powiedzieć, jakie odczucia

wywołają u kogoś te dźwięki,

a bardzo możliwe, że niektórzy

słuchacze wręcz się przy tym uciszą

i wygaszą (w sumie, byłoby super,

gdyby kogoś to uspokoiło i

dało ukojenie, ale do tego trzeba

by nie znać perfekcyjnie języka angielskiego,

bo w tekstach dużo walki

i krwi). Osobiście, dawno nie

słyszałem tak nienachalnego metalu.

Owi Kanadyjczycy niemal

starają się nie przeszkadzać słuchaczowi

w tym, co akurat robi, cokolwiek

oprócz słuchania by to było

(śmiech). Nie jest prawdą, że

wszyscy introwertycy są zawsze

cisi, natomiast często bywa tak, że

introwertycy nie czuję się pewnie

zwracając na siebie uwagę. Taki też

urok ma "Aedris". Wokalista dobrze

wpisuje się w wysiłek grupowy

i nie wychodzi na pierwszy plan

nawet wtedy, gdy nieoczekiwanie

zaskoczy nas black metalowym

skrzekiem (np. końcówka "Keeper

Of The Woods"). Nie sprawdziłoby

to się na rock'n'rollowej imprezie,

bo stanowczo brakuje szaleństwa

i czadu. Nie znajdziecie ani

jednego frapującego fragmentu,

którym chcielibyście się podzielić

ze znajomymi metalami: "wow,

słuchaj tego patentu, ale fajne, od

1:47 do 2:30". Nie ma. Najlepiej z

"Aedris" zapoznać się będąc wypoczętym

i w poważnym nastroju.

Być może ktoś ma taki stan w sobotnie

przedpołudnia? Jeśli kogoś

rozpiera energia, to prawdopodobnie

nie dotrwa do końca drugiego,

ciągnącego się bez fajerwerków

utworu "Spellblade". Natomiast

jeśli komuś chce się akurat spać, to

postawię pistacje przeciw orzechom,

że po przebudzeniu nie będzie

sobie w stanie przypomnieć, w

którym momencie usnął (nic nie

zapamięta z tej muzyki). Pomimo

tego wszystkiego, nie nazwałbym

"Aedris" albumem zdolnym zirytować

heavy metalowych purystów

(całość jest osadzona w old schoolu,

nie doświadczymy tam żadnych

parapetów ani nowoczesnych brzmień,

nic z tych rzeczy). Żeby odnieść

pozytywne pierwsze wrażenie

z jego słuchania, proponuję następujący

eksperyment. Włączcie sobie

ten album; intro jest wystarczająco

długie, aby wpisać "Mauritshuis"

do wyszukiwarki internetowej,

więc wejdźcie tam; następnie

wybierzcie "visit" - "at home" -

"start tour" - "free exploration".

Possessed Steel posłuży Wam

jako perfekcyjne tło do nieśpiesznej

eksploracji najwyższej klasy

kolekcji pierwszego na świecie w

pełni zdigitalizowanego muzeum w

gigapikselowym formacie. Główną

atrakcją są tam najlepsze dzieła

złotej ery niderlandzkiego malarstwa,

które możecie oglądać w pełnej

okazałości bez wychodzenia z domu,

bezpłatnie. Jakość jest tak

wysoka, że dla wielu dojrzałych

odbiorców może to być niezapomniane

doświadczenie, efektownie

dopełnione przez muzyczne tło

Possessed Steel. W tym kontekście,

da się Kanadyjczyków zapamiętać,

polubić i docenić. Otrzymujemy

znakomity przykład, że

sztuka wcale nie musi walić nas

prosto w twarz, żeby była wartościowa.

Jest to zatem okazja do wyostrzenia

naszych zmysłów oraz

wrażliwości artystycznej. Za drugim

razem możemy skoncentrować

się już wyłącznie na muzyce i zgłębić

jej liryczne przesłanie - wtedy

okaże się, że to koncept album

opowiadający historię walki Aedrisa

z bóstwami o równowagę na

świecie. Główną myślą tej recenzji

była próba wyjaśnienia, że dotarcie

do etapu pełni zrozumienia debiutu

Possessed Steel "Aedris" wymaga

stopniowego odkrywania jego

warstw, i warto się w tym zadaniu

odpowiednio wspomóc. (3.5)

Sam O'Black

Project Alcazar - Lost In Centralia

2020 Guitar One

Project Alcazar to zespól prowadzony

przez kompozytora, gitarzystę

i basistę Chrisa Steberla. Do

tej pory pod tym szyldem wydał

trzy studyjne albumy, "Reasons

for a Decade" (2001), "Chasin'

Voodoo" (2016) i "Lost in Centralia"

(2020). Na tym ostatnim

znajdziemy muzykę instrumentalną,

która jest mieszanką progresywnego

metalu oraz gitarowej wirtuozerii.

Ze względu, że muzyka nie

ma wsparcia w narracji wokalnej,

zawiera bardzo wiele muzycznych,

ciekawie i technicznie zgranych tematów,

lecz z zachowaniem płynności

i melodyki. Pozwala to słuchaczowi

delektować się różnorodnością

i techniczną ekwilibrystyką,

ale w bardzo wygodnej do odbioru

oprawie. Bowiem melodii też jest

na tej płycie co niemiara. Bardzo

pomocne są w tym wypadku naleciałości

AORowe, które bardzo

pięknie kontrastują w wypadku

technicznego zapętlenia instrumentów.

To, że Steberl jest wirtuozem

słuchający usłyszy od razu.

Fakt w muzyce tego projektu jest

wiele gitarowych - i nie tylko - popisów,

niemniej Chris wzorem najlepszych

dba aby muzyka była do

słuchania a nie tylko do podziwiania.

Stąd też nie tylko słyszymy

błyskotliwe zagrywki wszystkich

instrumentów ale mamy pełno różnorodnych

kontrastów w emocjach

i aurze. Chris Steberl dobrał sobie

również świetnych techników takich,

jak klawiszowiec Caleb Hutslar

i perkusista Mark Zonder, co

wystarczyło aby wyczarować zdumiewająca

muzykę. Także pod

względem wykonawczym mamy

poprzeczkę podniesioną bardzo

wysoko. Niemniej Chris potrafi

puścić oko do słuchacza, zażartować

sobie, dla przykładu, cytując

krótkie fragmenciki z tematu do

filmu "Mission Inposible" w "Occam's

Razor". Także muzyka Project

Alcazar nie jest robiona na

siłę czy w jakimś stopniu jest wymuszona.

Nie. Wszystko przy tych

muzykach jest naturalne. Obraz

muzyki dopełnia standardowa,

bardzo dobra produkcja oraz brzmienia.

"Lost in Centralia" to album

dla fanów Dream Tehater,

Fates Warning, Steve Vai, Joe

Satriani itd. Niestety nie jestem

przekonany aby ten krążek i ta formacja

stała się głównym bohaterem

wśród tej grupy odbiorców. Ci

co będą mieli szczęście przesłuchać

tę płytę, poświęcą jej kilkakrotnie

uwagę, mogą być nawet nią zafascynowani,

ale wręcz jestem pewien,

ze wrócą do płyt wspomnianych

kapel typu Dream Tehater czy

Fates Warning. Nic na to nie poradzę,

takie jest życie. (4)

Pyramaze - Epitaph

2020 AFM

\m/\m/

Bardzo lubię Pyramaze, nie będę

tego ukrywał, ich muzyka trafia

bezpośrednio w mój gust. Jest to

mieszanka melodyjnego heavy metalu,

która łączy się z epickimi wa-

RECENZJE 237


Rascal - Headed Towards Destruction

2021 Ossuary

Ossuary Records nie przestaje zaskakiwać,

po długogrających debiutach

Okrütnika i Shadow Warrior proponując

pierwszą EP kolejnej młodej,

bardzo obiecującej formacji. Rascal są

z Warszawy i od jakichś dwóch lat

grają speed/power metal w starym,

dobrym stylu lat 80. W dodatku czynią

to na takim poziomie, że od razu

nasuwa się pytanie czemu to tylko EP,

nie coś dłuższego, ale OK, takie było

najwidoczniej założenie. Mamy tu

efektowne połączenie wpływów zespołów

brytyjskich z nurtu NWOB

HM i kontynentalnych, głównie niemieckich,

czyli granie piekielnie dynamiczne,

ale przy tym całkiem melodyjne.

Tu na przebój wyrasta całkiem

nośny "Hold The Line", ale i innym

numerom, zwłaszcza tytułowemu czy

patetycznemu "Kingdom Of Misery",

również niczego pod tym względem

nie brakuje. Zaskakuje też swoboda,

wręcz wirtuozeria młodych muzyków,

szczególnie w "After The Sunset" z kilkoma

zróżnicowanymi solówkami

oraz poziom wokalny - Kacper Pędziszewski

okazuje się prawdziwym odkryciem

naszej sceny metalowej, w

konkurencji międzynarodowej też zresztą

nie jest bez szans, dysponując

wyrazistym, mocnym głosem i umiejętnością

różnicowania swych partii,

od czystych do brutalniejszych, choćby

w "Don't Look Back". I tak jak z zasady

nie bawię się w jakieś podsumowania

roku, to przy wyliczaniu najciekawszych

debiutów A.D. 2021 Rascal

plasowałby się u mnie bardzo, bardzo

wysoko. (5)

Wojciech Chamryk

Rascal - Headed Towards Destruction

2021 Ossuary

Rascal jest lokalnym zespołem z polskiego

podwórka, grającym na omawianym

mini albumie "Headed Towards

Destruction" żwawy heavy/

speed metal. Obiektywnie oceniając,

jest w nim potencjał, słychać inspirację

uznanymi i cenionymi wzorcami

(mają coś z heavy metalowych okresów

Turbo), pod względem technicznym

wzorowo panują nad instrumentami,

a i fajne melodie potrafią

zaproponować (jak w rozpędzonym

"After the Sunset" i drapieżnym

"Don't Look Back"). Całość trwa dwadzieścia

minut i zawiera pięć solidnie

brzmiących utworów, takich w sam

raz na metalowe imprezy. Zainteresowanym

proponuję pośpieszyć się z nabyciem

CD, ponieważ zostało wypuszczonych

póki co tylko 400 egzemplarzy,

a całkiem możliwe, że usłyszymy

wkrótce od Rascal więcej dobrej

muzyki, więc wówczas takie wydawnictwo

może mieć wartość kolekcjonerską.

(-)

Sam O'Black

lorami power metalu oraz rozbudowanymi

i zaskakującymi strukturami

progresywnego metalu.

Znajdziemy także pewne elementy

AORu czy tez melodyjnego rocka.

Poza tym w ich szeregach były

niesamowite, choć tak różne głosy,

jak Lance King i Matt Barlow.

Niemniej ich najnowszy krążek

bardzo mnie zaskoczył, bowiem

"Epitaph" wręcz promienieje wpadającymi

w ucho melodiami i w zasadzie

każdy utwór z tej płyty może

być singlem i przebojem. Każda

kompozycja niby jest prosta ale zaaranżowana

i zagrana tak, że

szczena opada. Do tego te melodie,

od których ciężko jest opędzić się.

Podoba mi się ten ich "mainstream".

Krążek rozpoczyna się

delikatną kompozycją tytułową ale

za to z fantastycznie zaaranżowaną

orkiestracją, w której zaklęta

jest symfoniczna potęga. Następnie

zaczyna się niesamowity

utrzymany w średnim tempie

utwór "A Stroke of Magic" z esencją

przesłania płyty, który ustawia

słuchanie całości albumu "Epitaph".

Kolejne nagrania "Steal My

Crown" i "Knights in Shining

Armor" bardzo udanie podkreślają

wybrany kierunek. Od "Bird of

Prey", wolniejszej i o "balladowym"

charakterze pieśni, zaczyna się

blok z bardziej stonowaną muzyką,

gdzie singlowy z popowym zacięciem

"Particle" wiedzie prym. Owszem

można bić na alarm, że popmetal

itd. ale gwiazdki tej sceny

mogłyby wiele nauczyć się od

muzyków Pyramaze. Po prostu

bardzo wiele im brakuje do kunsztu

i wyobraźni Duńczyków. Od klimatycznej

kompozycji "Indestructible"

wracamy do mocniejszych i

mroczniejszych dźwięków ale

także do bardziej epickiego przekazu.

Najważniejszymi są tu, najlepszy

kawałek na płycie, ze świetną

melodią i niesamowitym klimatem

"World Foregone" oraz mocno

rozbudowany "The Time Traveller"

z kolarzem wszystkich najlepszych

muzycznych cech formacji. Nie

wymieniłem wszystkich utworów z

tej płyty, bo nie ma potrzeby ale

wierzcie mi nie zawiedziecie się

żadnym momentem tej płyt. Oczywiście

pod warunkiem, że jesteście

fanami dobrego prog-poweru. Bez

wyśmienitej gry muzyków nie udało

by się osiągnąć takiego rezultatu

jak ten krążek. Klawiszowiec Jonah

Weingarten uwija się jak w

ukropie pomiędzy rozbudowanymi

orkiestracjami a delikatnymi

dźwiękami fortepianu. Zdawałoby

się, że po tym co napisałem, gitary

Toke Skjonnemanda to jakiś nieistotny

dodatek. Nic bardziej mylnego,

bowiem gitara to bardzo

żywotny element muzyki Pyramaze,

choć na "Epitaph" partii solowych

nie jest tak bardzo dużo. Za

to nierzadko można poczuć jej ciężar,

a jak zdarzy się solówka, można

również podziwiać pomysłowość

i umiejętności pana Skjonnemanda.

Nie od parady są również

basista Jacob Hansen oraz

perkusista Morten Gade Sorensen.

Niemniej najważniejszy jest

głos Terje Haroy'a, który jest znakomitym

pilotem po muzyce zespołu

i jego wszelkich meandrach

melodii. Co prawda niema on takiej

charyzmy jak Matt Barlow ale

i tak wiele zespołów dałoby swoje

ręce obciąć za takiego śpiewaka.

Jak jesteśmy przy wokalistach to w

"The Time Traveller" możemy ich

usłyszeć wszystkich, obok Terje

Haroy'a mamy Lance Kinga i

Matta Barlowa. Można ich porównywać

ale to bez sensu, lepiej

delektować się jak nawzajem się

uzupełniają. Na "Epitaph" możemy

usłyszeć jeszcze panią Brittney

Hayes z Unleash the Archers w

wybornym kawałku "Transcendence".

Podkreślę jeszcze raz, nie

spodziewałem się takiej płyty po

Pyramaze, "Epitaph" to znakomity

album pod każdym względem i

zupełnie nie przeszkadza mi jego

melodyjność, bo ani na moment

muzycy zespołu nie zapomnieli o

swoich progresywnych korzeniach.

(5)

\m/\m/

Raven Black Night - Run With

The Raven

2020 SAOL

Ten australijski zespół działa według

własnych zasad, za nic mając

reguły obowiązujące w muzycznym

biznesie. Pewnie dlatego jego

przygoda z wytwórnią Metal

Blade skończyła się po jednej,

udanej płycie "Barbarian Winter",

bo jednak ciężko cokolwiek planować,

szczególnie w sensie promocji,

jeśli zespół wydaje albumy co 7-9

lat, po czym zapada długa cisza. W

sensie muzycznym Jim Petkoff i

Rino Amor również są tradycjonalistami,

wciąż grając surowy doom/

heavy metal o epickim rozmachu,

niczym z przełomu lat 70. i 80.

Skojarzenia z Black Sabbath nasuwają

się od razu, nie tylko dlatego,

że "Water Well", "Castle Walls

(Tears Of Leonidas)" czy "Angel

Eyes" brzmią niczym dzieła mistrza

riffu Tony'ego Iommi'ego, bo całość

podejścia obu liderów zespołu

do komponowania jest po prostu

totalnie oldschoolowa. Zdają się

też lubić Manilla Road ("Visions"),

nie unikają nawiązań do

klasycznego hard rocka z końca lat

60. ("Searching Your Love") czy

nurtu NWOBHM ("Her Sword Of

Tears"), chwilami brzmiąc dość podobnie

do Pagan Altar i Angel

Witch. Ciekawym patentem jest

też wykorzystywanie dwóch odmiennie

brzmiących głosów, a

dłuższe kompozycje fajnie dopełniają

instrumentalne miniatury,

jak kojarząca się z Hendrixem

"Sheeba - Slight Return" i "Ancient

Call" z partią gitary klasycznej

oraz mający w sobie coś z ducha

poetyckiej twórczości Jima Morrisona,

psychodeliczny "Ancient

Rivers". "Run With The Raven"

jest więc całkiem niezłą płytą,

szkoda tylko, że dopiero trzecią w

dyskografii zespołu. (4,5)

Wojciech Chamryk

Rebel Priest - R'lyeh Heavy

2019 Self-Released

Rebel Priest pochodzi z Kanady i

działa hmmm... no właśnie od kiedy?

Na pewno w 2015 roku pojawił

się ich debiutancki album "Rebel

Priest", dwa lata później wypuścili

EPkę "Enabler", a w zeszłym

roku - 2019 - omawiany krążek

"R'lyeh Heavy". Rozpoczyna

się on nietypowo, bo instrumentalem

"The Summonig", który przypomina

Iron Maiden z początków

ich kariery. Niestety jest to zmyłka,

bo reszta kompozycji z tego

wydawnictwa utrzymana jest w zasadzie

w energetycznej mieszance

hard rocka i glam metalu. Są w nim

też pewne elementy punka a nawet

heavy metalu. Kojarzy mi się to

czasami z L.A. Guns, z tymże Kanadyjczycy

mają więcej energii i

mocy. Większość kawałków jest

konkretna z czego najbardziej podoba

mi się dość szybki i najbardziej

metalowy "Elm St". Oczywiście

parę urozmaiceń zespół wprowadził.

Taki "Emperror" to w pierwszej

fazie mieszanka ballady z jej

dynamicznym alter ego aby w końcu

przejść do motorycznego hard

rockowego pędu. Natomiast w

"Lighten the Load" na początku mamy

do czynienia z dynamiczną

mieszanką funky, soulu i hard

rocka, aby skończyć się niezłym

heavy metalowym czadem. Natomiast

"Dead End World" to takie

post punkowe granie zmieszane

wręcz z pop-rockowym soundem.

No i chyba jest to najsłabszy moment

na tej płycie. Album zamyka

ukryty bonusowy kawałek "Blade

Runner", który wraca do dynamicznej

odsłony muzycznego wyrazu

Rebel Priest. Bardzo fajne jest

brzmienie zespołu, takie brudne,

szorstkie i mocno undergroundowe,

co bardzo pasuje do ich muzyki.

Zresztą "R'lyeh Heavy"

przedstawia Rebel Priest w bardzo

dobrym świetle. Z drugiej strony

nie jest to, co aktualnie powala na

kolana słuchacza. Po prostu niezłe

hard rockowe granie. Jak chcecie

238

RECENZJE


możecie dać im szanse. (3,5)

\m/\m/

Reternity - A Test Of Shadows

2020 Black Sunset/MDD

Nie minęło półtora roku od wydania

debiutanckiego "Facing The

Demon" i Reternity wracają z drugim

albumem. Wydawca wspomina

w prasowej notce o sukcesie

pierwszej płyty - może w Niemczech

faktycznie tak było, ale w

skali reszty Europy i świata melodyjny

heavy z elementami thrashu

nie jest niczym nadzwyczajnym.

Jeszcze pół biedy gdy jest to utrzymane

w klasycznej stylistyce, tak

jak w siarczystym "My Crush", balladowym

"A Grave Called Home"

czy w ostrym, singlowym "(We

Were) The Gods", ale Reternity

marzą się też sukcesy. Stąd pewnie

obecność, dopełnionych nowoczesną

elektroniką, numerów w rodzaju

"Sniper's Death", "This Is The

End" czy "A Test Of Shadows",

którego popowy refren wręcz rozbraja.

Dobrze, że są tu jeszcze takie

utwory jak "No Deeper Hole" z

perkusyjną, wręcz blastową, nawałnicą

czy ballada - tylko głos i fortepian

- jazzowego ponoć pianisty

Aljoschy Crema, ale jako całość

"A Test Of Shadows" jest co najwyżej

przeciętna. (3)

Wojciech Chamryk

Return To Void - Infinite Silence

2020 Inverse

Return To Void to formacja z Finlandi,

która działa od 2015 roku w

miejscowości Karhula. Na swoim

koncie ma trzy pełne albumy "Return

to Void" (2017), "Memory

Shift: The Day After" (2018) oraz

"Infinite Silence" (2020). Ten

ostatni zawieram muzykę, która

określamy jako progresywny metal

i może kojarzyć się z dokonaniami

Vanden Plas, Threshold, Redemption

itd. Finowie w podobny sposób

co wymienione kapele operują

wszystkimi składowymi tego stylu,

czyli starają się zaskoczyć słuchacza

mnogością pomysłów muzycznych,

ich wielobarwnością oraz

różnorodnością. Z łatwością potrafią

również zderzyć ze sobą ich

dynamikę, emocje czy też niesiony

przez nie klimat. Także operowanie

kontrastami mają opanowane

na przyzwoitym poziomie. Bardzo

ważne są też melodie, ciekawe,

wciągające, acz przyjemne dla

ucha. Spełniają też wymóg skupienia

słuchacza nie tylko na pojedynczych

kompozycjach ale przede

wszystkim na całym albumie. Nie

można zapomnieć od wykonaniu

produkcji i brzmieniu, te elementy

też są na najwyższym poziomie.

Niestety ostatnio takich płyt i muzyki

jest bardzo dużo, więc mimo

jej wysokiego poziomu trudno będzie

nią zainteresować większe grono

odbiorców. Zdecydowana większość

fanów progresywnego metalu

postawi na znane marki. Z tego samego

powodu "Infinite Silence"

oceni jako coś normalnego, typowego,

nie wyróżniającego się. Nic

tego nie zmieni, bo po prostu scena

jest przesycona bardzo dobrymi i

podobnymi wydawnictwami. Muzycy

Return To Void nic nie

wskórają, nawet swoimi indywidualnymi

umiejętnościami czy też talentem.

Nie sądzę aby coś zmieniły,

znakomicie użyte Hammondy

w "Stone Heart", wyśmienita

melodyka i klimat z "Freed From

Illusion" czy też połączenie talentu,

wyobraźni i techniki w "Departed

And Arrived". Po prostu w muzyczny

świat Return To Void

wejdą ci co maja na to czas, oni też

docenią potencjał i zaangażowanie

Finów. Może znajdziecie się wśród

nich? (4)

Reverber - Sect Of Faceless

2020 Punishment 18

\m/\m/

Włosi nie są zbyt aktywni wydawniczo,

ale co kilka lat regularnie

wydają nową płytę. "Sect Of Faceless"

jest trzecią z kolei i na pewno

najciekawszą w dorobku zespołu,

co potwierdza również znalezienie

wydawcy. Nie ma też jednak co

ukrywać, że ten album nie wnosi

niczego nowego do historii thrashu,

jest wręcz regresywny - słucham

więc co prawda Reverber,

ale brzmiącego niczym Kreator

czy Destruction sprzed wielu, wielu

lat. Również wokalista Marco

Mitraja to najczęściej wypisz, wymaluj,

Mille w pełnym rozkwicie

jego szczekliwej maniery, chociaż

czasem potrafi się od niej uwolnić,

jak w balladowym "Wood Of Suicides"

czy całkiem melodyjnym

"Vlad". Paradoksalnie najciekawszy

na tej płycie wydaje mi się

cover "Angel Witch" klasyków nurtu

NWOBHM Angel Witch: intensywniejszy

od oryginału, z pewnymi

zmianami (bez chórków w

refrenie), ale z zachowanym klimatem

pierwowzoru. Jak jednak oceniać

płytę, gdzie materiał autorski

jest co najwyżej poprawny? (2,5)

Wojciech Chamryk

Rick Miller - Unstuck In Time

2020 Progressive Promotion

Pan Miller to zapracowany i płodny

gość, bowiem w roku 2020

wypuścił aż dwa swoje albumy, a

od początku kariery ma ich na koncie

aż piętnaście. Pan Miller sprawdza

się w bardzo klimatycznej

odmianie melodyjnego rocka progresywnego,

żonglując wszelkimi

odcieniami uczuć, począwszy od

wiary, nadziei, optymizmu, euforii,

kończąc na melancholii, zadumie,

smutku, a nawet mroku. Jest również

bardzo blisko tego do czego

przyzwyczaili nas Pink Floyd,

Alan Parson Project czy Moody

Blues. Oczywiście robi to po swojemu

przez pryzmat swojej wrażliwości.

Mimo wszystko myślę, że

większość fanów progresywnych

dźwięków przyjmie pomysły Ricka

Millera z otwartymi ramionami.

Tym bardziej, że muzyk buduje

swoje kompozycje oraz całość albumu

w taki sposób, że każdy muzyczny

moment jest bardzo ważny

dla danego wydawnictwa. Czyli

moją ulubioną metodą, która egzekwuje

słuchanie płyty w całości.

Podejrzewam, że sporo jest odbiorców,

którzy podobnie do mnie

uwielbiają dać się ponieść muzyce

przez cały album, przez całą opowieść

zaproponowaną przez artystę.

A muzyka na "Unstuck In

Time" jest do tego wręcz idealna.

Bardzo w tym pomaga również

głos Ricka, który kojarzy się z bardzo

rozmarzonym Davidem Gilmourem.

Dlatego nie ma co próbować

wyróżnić jakiś fragment tego

albumu, każda jego składowa

przynosi różne doznania ale za każdym

razem gwarantuje ich wysoką

jakość. Ricka trzeba też pochwalić

za produkcje albumu, bardzo

fajnie skompilował brzmienia

instrumentów do tej ciepłej i nastrojowej

muzyki. Jedyny problem,

który widzę w wypadku pomysłów

Millera jest taki, że czasami jest

zbyt blisko inspiracji innych artystów

a swoich idoli. Pewnie trafią

się tacy dla których ten dylemat

będzie nie do przejścia. Mnie to

zupełnie nie przeszkadza i z wielka

przyjemnością oddaję się swojej

wyobraźni symulowanej przez zawartość

"Unstuck In Time". (4,5)

\m/\m/

Rising Steel - Fight Them All

2020 Frontiers

Miecze w dłoń i na smoki! Ale

spokojnie, Francuzi z Rising Steel

grają zdecydowanie ostrzej, nie lubią

mdłego power metalu. Chętnie

czerpią za to z surowego, klasycznego

heavy lat 80. (najciekawiej

w "Mystic Voices", "Steel Hammer"

i "Malefice"), łącząc siłę uderzenia

z patetycznymi refrenami. Jeszcze

ciekawiej robi się w numerach

speedmetalowych ("Savage", "Metal

Nation"), a bywa i tak, że robi

się wręcz thrashowo, tak jak w

finałowym "Master Control". Mamy

tu również podniosłą balladę

"Gloomy World", a na przeciwnym

bigunie ostry, ale też całkiem melodyjny

"Led By Judas", czyli koniec

końców ponad 50 minut ostrego,

metalowego grania na wysokim

poziomie. Rising Steel mają też

dobrego wokalistę - Emmanuelson

potwierdza nie raz, że w tej

stylistyce czuje się doskonale ("Fight

Them All", "Pussy"). Konkret,

więc: (5).

Wojciech Chamryk

RisingFall - Arise From The

Ashes

2020 Golden Core

"Arise From The Ashes" to nagraniowy

urobek Japończyków z

lat 2016-19, pochodzący z singli,

EP i niskonakładowych kaset. Pytanie

czy zespół o raptem kilkuletnim

stażu i bez znaczącego, płytowego

dorobku powinien wypuszczać

kolejną kompilację, ale OK,

to zweryfikuje popyt i podaż. Na

szczęście RisingFall grają tradycyjny

heavy metal na tyle dobrze, że

godzina z okładem przy ich muzyce

jakoś mi się nie dłużyła. Więcej,

sporo tu naprawdę udanych utworów,

jeśli ktoś lubi klasyczne granie

z lat 80., dynamiczne, melodyjne i

niezbyt mocne. Szczególnie zyskują

utwory zakorzenione w dokonaniach

Purpurowej rodziny, takie

jak "Livin' On The Edge", ale i te już

bardziej metalowe z początku kolejnej

dekady, jak choćby "Evil

King", też są niczego sobie. Kilka

utworów powtarza się tu w różnych

wersjach, co można było sobie

darować, trzy ostatnie utwory

koncertowe też niczym nie zach-

RECENZJE 239


wycają, a wokalista live wypada

zdecydowanie słabiej. Generalnie

brakuje w tym wszystkim większej

dozy wyobraźni i czegoś własnego -

efekt to sprawne granie, ale nic

ponad to. (2,5)

Wojciech Chamryk

Roadwolf - Unchain the Wolf

2020 Metalizer

Roadwolf to taki hard'n'heavy w

pigułce. Jeśli lubicie Mötley Crüe,

Judas Priest, Accept i Iron Maiden,

a nie macie czasu na słuchanie

wszystkich, z czystym sumieniem

możecie odpalić debiut

Austriaków. Tak, to uosobienie

heavymetalowego rock'n'rolla pochodzi

z kraju, z którego pewnie

nie znajcie wielu tego typu kapel.

To wspomniane "czyste sumienie"

zaspokoi zapewne Wasz głód przebojowego,

energetycznego grania

opartego na klasycznych riffach,

ale raczej nie spełni oczekiwań

"świetnej płyty", którymi obdarzyłaby

Was "lektura" najbardziej

przebojowych kawałków Accept

czy Judas Priest. Być może, gdyby

"Unchain the Wolf" wyszło w drugiej

połowie lat 80., miałoby dziś

status podobny do sztampowych,

choć lubianych wydawnictw Sinnera

czy Heaven's Gate. Wyszło

jednak prawie 40 lat później i

wszystko, co się na niej znajduje,

już po stokroć było. Paradoks jest

taki, że "Unchain the Wolf" brzmi,

jak brzmi, bo przed nimi były

dziesiątki podobnych, a z drugiej

strony, gdyby ich nie było, to taka

płyta, jak "Unchain the Wolf" w

ogóle by nie powstała, bo nie byłoby

się na kim wzorować. Plusem

krążka jest fakt, że choć jest szalenie

podręcznikowy, nie sposób odmówić

mu energii, zapału muzyków

i oddania klasycznym odmianom

metalu. Z przyjemnością pobawiłabym

się na koncercie Roadwolf!

(4)

Royal Hell - Higher Court

2019 Pharmdown

Strati

Royal Hell to amerykański zespół,

który działa od roku 2016. "Higher

Court" to ich pierwsza płyta,

która zawiera dość dziwną mieszankę.

Przede wszystkim stwarza

ona wrażenie kolażu dość szybkiego

retro rocka i proto metalu,

opartego na bluesowo/doomowych

riffach (coś a la Sabbs z lat 70.) z

pewną domieszką melodyki punka,

co w sumie dało dość oryginalną

miksturę. Większość takich utworów

właśnie wypełnia repertuar tej

płyty ("Screwdriver", "High Court",

"Captor"). Niemniej pojawiają się

również naleciałości thrash metalu,

taki "All Right" fragmentami mocno

kojarzy się z Metallicą z okresu

"Kill'em All". Natomiast w "Future"

odnajdziemy bardzo klimatyczną

aurę przypominająca grunge.

Za to w "Captor" bardzo wyraźnie

usłyszymy inspiracje stoner rockiem.

W tym kawałku znajdziemy

też coś, co przypomina klimat z

dokonań Danzig. Także przez siedem

kompozycji przewija się sporo

ciekawego, także trudno zespołowi

odebrać różnorodności czy wielobarwności.

Dobrym uzupełnieniem

jest też wokal Matthew Peppe,

który ma głos czysty, mocny i donośny.

Brzmienie niby współczesne

ale niesie również oldschoolową

aurę. Generalnie Royal Hell

kieruje swoja muzykę do zwolenników

wczesnych ciężkich rockowych

dźwięków i właśnie oni powinni

skusić się na płytę "Higher

Court". (3,5)

Royal Hunt - Dystopia

2020 NorthPoint

\m/\m/

Royal Hunt istnieje od 1989 roku

i cały czas prowadzony jest przez

Andre Andersena. W zasadzie od

początku Andre uformował styl

zespołu, który oparty jest na miłości

do Deep Purple i całej rodziny

kapel związanych z "głęboką purpurą".

Do tego szkieletu wtłoczone

zostały specyficzne formy progresywnego

rocka/metalu, symfoniki

oraz neoklasyki, co podkreśliło

oryginalność muzyki tego zespołu.

Ten klimat od razu jest odczuwalny

w dwóch pierwszych kompozycjach

"Burn" i "The Art of Dying".

Z pewnością nie są to krótkie i proste

formy muzyczne. No i ta typowa

aura połączona z różnorodnością

budowy utworów, delicje! Do

tego głos DC Coopera... bez niego

Royal Hunt nie byłby tym zespołem.

Całe szczęście, że wrócił do

kapeli w 2011 roku. A "Dystopia"

to nie tylko te dwa wymienione

utwory. Reszta kompozycji jest równie

fascynująca, a mowa o "The

Eye of Oblivion", "Hound of the

Damned", "Black Butterflies" i

"Snake Eyes". Oczywiście Andre

nie byłby sobą aby nie postarał się

urozmaicić swojej propozycji. Pierwsze

w uszy rzucają się krótkie instrumentalne

formy muzyczne, intro

"Inception F451" oraz przerywniki

"The Missing Page (Intermission

I)" i "Midway (Intermission

II)". Wszystkie utrzymane w formie

podniosłej symfoniki, która

wręcz zahacza o muzykę filmową.

Natomiast w "Hound of the Damned"

wtłoczono króciutkie ale rzucające

się w uszy syntezatorowe

sample. DC Cooper to wokalny

prze kozak nie potrzebuje jakiegoś

sztucznego wsparcia. Niemniej na

"Dystopia" wspomagają go Mats

Leven, Mark Boals, Henrik

Brockmann, Kenny Lubcke oraz

Alexandra Andersen. Co z pewnością

podnosi rangę samej płyty.

Niestety promo nie ma informacji,

kiedy i w którym miejscu

wspomniani artyści wspomagają

Coopera. Niemniej pewne rzeczy

dało się wyśledzić w internecie.

Royal Hunt do omawianej płyty

wypuściło teledysk do utworu "The

Art of Dying", stąd wiem, że w tym

wypadku DC wspomagał Mats Leven.

Inna sprawa to w "I Used to

Walk Alone" główny wokal należy

do kobiety, więc to musi być Alexandra

Andersen. Wspomaga ją

jeszcze męski głos ale na pewno nie

jest to DC Cooper. Poza tym jest

to kompozycja, która mocna odstaje

od reszty muzyki z "Dystopia".

Utrzymana jest w konwencji, którą

preferują zespoły z wokalistkami

za mikrofonem czyli Within Temptation,

Nighwish, Epica, Amaranthe

itd. I powiem szczerze, że

nie bardzo mi ona pasuje. Oprócz

świetnej, perfekcyjnej i przemyślanej

muzyki Royal Hunt zawsze

charakteryzuje się przemyślanymi

tekstami. Z pewnością tym razem

jest tak samo. Do tego nienaganne

brzmienie oraz produkcja i mamy

typową propozycję tej formacji.

Dodam jeszcze, że "Dystopia" to

album, który zyskuje z każdym kolejnym

przesłuchaniem. Jednak

wpisuje się on też w schemat, w

jaki sposób odbieram ostatnio wydawane

tytuły przez Royal Hunt.

Przeżywam kilkudniową ekscytację

ich muzyką poczym dość szybko o

niej zapominam, wracając do zespołu

dopiero przy okazji wydania

ich następnej pozycji. Prawdopodobnie

mam pewien przesyt tym

zespołem. Niemniej więżę, że

przyjdzie taki dzień, że cała jego

muzyka wejdzie na moja tzw. tapetę.

(4,5)

Runemaster - Wanderer

2020 Rafchild

\m/\m/

Ten szkocki kwartet miał więcej

przerw i upadków niż wzlotów, ale

tak pechowy dla muzyki rok 2020

okazał się w jego przypadku całkiem

udany, skoro zaowocował

premierą debiutanckiego albumu.

Można bowiem wydawać kolejne

EP-ki czy kompilacje, ale to studyjny

materiał długogrający jest

wciąż, mimo spadku znaczenia albumu

jako całości, celem większości

zespołów. Runemaster czekali

na "Wanderer" kilkanaście lat, ale

było warto, a efekt końcowy to blisko

godzina surowego, mrocznego

heavy metalu, muzycznie zakorzenionego

w latach 80. i czerpiącego

w warstwie tekstowej z nordyckiej

mitologii. Szkoci są kwalifikowani

jako jeden z zespołów rosnącego w

siłę z każdym miesiącem nurtu

New Wave Of Traditional Heavy

Metal, ale to jednak zbytnie uproszczenie,

bo słychać w tych długich

kompozycjach echa zarówno wczesnego

NWOBHM z lat 70./80., jak

też epickiego etapu Bathory, a do

tego mocne, blackowe akcenty,

zwłaszcza w "Ascendant Lunar Runes".

Rezultaty są bardziej niż udane,

szczególnie w patetycznym

"Helm Of Awe" i posępnym "Hagalaz",

ale "Wanderer" to płyta, która

broni się przede wszystkim jako całość

i tak też powinna być odbierana.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Sainted Sinners - Unlocked &

Reloaded

2020 El Puerto

Ten doświadczony, złożony z samych

wyjadaczy, zespół, zżyna na

swym trzecim albumie przede

wszystkim z Led Zeppelin, a nowy

w składzie wokalista Iacopo "Jack"

Meille (od kilkunastu lat śpiewa

też w Tygers Of Pan Tang, legendzie

nurtu NWOBHM), z Roberta

Planta. Taki patent na karierę

nie jest niczym nowym, co potwierdza

się od ponad 30 lat (Kingdom

Come, etc.), ale są jednak

pewne granice. Tymczasem słucham

takiego "The Hammer Of The

Gods", "Farewell To Kings" czy "I

Can't Wait", drapię się po resztkach

czupryny i myślę: Zeppelini

czy Sainted Sinners? I wychodzi,

że chyba jednak Page, Plant i spółka...

Mamy tu też nawiązania do

dokonań Uriah Heep ("Standing

On Top") czy w kilku innych

utworach innych gigantów hard

rocka, pojawia się przebojowość

AOR lat 80. ("Call It Love"), echa

bluesa ("40 Years") czy zadziorność

klasycznego rock 'n' rolla ("Wall Of

240

RECENZJE


Sound"), ale cały czas mam wrażenie,

że słucham zupełnie innego

zespołu niż bohaterowie niniejszej

recenzji. Chyba najbliżej osiągnięcia

własnego brzmienia Sainted

Sinners są w siarczystym openerze

"Same Ol' Song" i w "Stone Cold

Sober" (świetne partie organów i

fortepianowe solo) ale cała reszta,

pomimo świetnego wykonania, pasuje

jednak pod określenie cover/

tribute band. (3)

Wojciech Chamryk

Sanity Control - War Of Life

2020 Seeing Red Records/Selfmadegod

Niby debiutanci, bo wydali niedawno

pierwszą płytę, ale Sanity

Control tworzą doświadczeni muzycy,

znani choćby z Sunrise,

Czerni czy So Slow. Tu grają jednak

zupełnie inaczej, łojąc surowy

thrash/crossover, a żaden z ośmiu

utworów nie przekracza trzech

minut. Od razu nasuwają się skojarzenia

z S.O.D. czy Cryptic Slaughter,

a do tego Sanity Control

chętnie sięgają też do rozwiązań

typowych dla punka czy hardcore,

inspiracji choćby Broken Bones

czy Crumbsuckers. Jest więc ostro

i bardzo szybko, ale w starym stylu,

bez nawiązań do metalu ekstremalnego,

a całość, chociaż nad wyraz

intensywna, jest też na swój

sposób melodyjna, mimo wrzaskliwej

maniery wokalisty. Słychać

też, że aranżacyjny minimalizm

nie jest w żadnym razie koniecznością,

wynikającą z braku umiejętności

- panowie grają ostro i prosto,

bo tak chcą, co potwierdzają bardziej

zaawansowane "Swarm" czy

"Enough". Akurat ja pozostanę przy

So Slow, nie wątpię jednak, że

"War Of Life" znajdzie zwolenników,

którzy chętnie włączą do

swych zbiorów CD lub LP, ten

ostatni wydany w dwóch wersjach

kolorystycznych. (4)

Wojciech Chamryk

Sankt Velten - The Discreet

Charm Of Evil

2019 Scare

Gitarzysta Darkness Arnd Klink

ma od kilku lat solowy projekt

Sankt Velten, który w ubiegłym

roku doczekał się debiutanckiego

albumu. "The Discreet Charm Of

Evil" na pewno ucieszy fanów

ostrego heavy z elemenatami thrashu

i z posmakiem horroru - nie

bez powodu niektóre utwory, jak

choćby "I Won't Die Again" czy

"Gods For Sale", mogą kojarzyć się

z najlepszymi płytami Alice'a

Coopera. Killerów zresztą tu nie

brakuje: niepokojący opener "Dancing

In Purgatory" zaczyna stawkę,

zaraz po nim uderza zaś singlowy

"Sex In A Microwave" z równie wyrazistym

i nośnym refrenem. Dobrym

pomysłem było też zaangażowanie

dodatkowej wokalistki, bo

Catharina Demonica nie ogranicza

się tylko do chórków, śpiewając

razem z Sankt Veltenem w duecie

("The Discreet Charm Of Evil") i

ubarwiając swym czystym głosem

refreny ("Warporn"). Demoniczny

głos lidera, odpowiedzialnego również

za partie gitar i basu (tylko

bębny nagrał ktoś inny, świetny

nawiasem mówiąc drummer, Eldar

Ibrahimović) sam broni się jednak

równie dobrze (na poły balladowy

"Back Into The Fire", siarczysty

"Postcards From Hell"), a całość

"The Discreet Charm Of Evil"

mogę bez wahania polecić zwolennikom

konkretnego grania. (5)

Schizophrenia - Voices

2020 Self-Released

Wojciech Chamryk

W latach 2010 - 2016 działał w

Belgii thrash metalowy Hämmerhead.

Zostawili po sobie dwie EPki

"Faster Than Lightning" (2013)

oraz "The Doom That Came to

Sarnath" (2014). W roku 2016

część muzyków byłego już Hämmerhead

zakłada kolejna formację

nazwaną Schizophrenia a ich

pierwszym wydawnictwem jest

EPka "Voices". Na tej płytce możemy

usłyszeć bardzo wściekłą

wersję thrash metalu i to z pewnymi

naleciałościami death metalu.

Może to w jakiś sposób kojarzyć

się z Kreatorem, Protectorem,

Demolition Hammer czy Massacre.

W każdym razie w wykonaniu

Belgów jest to wręcz wyśmienite.

Wszystkie nagrania w obroty bierze

rozpędzona i rozwścieczona

perkusja - w roli głównej pałker

znany z Bütcher, Lorenzo Vissol

- a wspomagają ją cięte i potężne

gitary w wykonaniu Romeo Promos

Promopoulosa i Marty Van

Kerckhovena. Jednak w tym chaosie

wyraźnie słyszalny jest również

bas. Natomiast całego klimatu

nadaje wrzaskliwy i skrzekliwy głos

wokalisty a zarazem basisty, Ricky

Mandozzi. Jest też w nim coś z

lekkiego growlu, albo to tylko moje

wrażenie. Wszystkie kawałki są

świetnie wymyślone i zagrane. Mimo

pozoru chaosu są perfekcyjnie

zaplanowane. Nastawione na bezpośredniość

ale poukładane z sensem.

Z tym podejściem zgrywają

się partie popisów solowych. Są

sporadyczne i krótkie, a w sztandarowym

"Schizophrenia" solówka

ma wręcz wirtuozerski posmak.

Niemniej rządzą tu siarczyste i

ogniste riffy. Myślę, że fani thrashu

bardzo szybko odnajdą się w

propozycji Belgów. Po prostu trzeba

mieć ich na oku. (4,7)

Shaark - Deathonation

2020 Slovak Metal Army

\m/\m/

Czesi ocknęli się z długiego uśpienia,

wydając po blisko 14 latach

milczenia piąty album. "Deathonation"

ucieszy na pewno nabywców

tych 500 wytłoczonych kompaktów,

może drugie tyle zwolenników

streamingu/muzyki dostępnej

w sieci, ale tak na dobrą sprawę

to płyta jakich ukazały się wcześniej

tysiące, jeśli nie lepiej. Shaark

grają bowiem thrash ani gorzej,

ani lepiej od wielu innych zespołów,

co zważywszy na staż zespołu,

sięgający jeszcze początku lat 90.,

od razu brzmi niczym wyrok. Poprawność

w roku 2021 nie jest

przecież niczym nadzwyczajnym, a

na "Deathonation" natężenie

kompozytorskich i aranżacyjnych

schematów przybrało już takie

rozmiary, że z każdym kolejnym

utworem odczuwam tylko coraz

większe znużenie i znudzenie.

Owszem, łoją jak trzeba, perkusista

jest hiperszybki, wokalista opanował

ultraniski growling, ale to

wszystko już było, w dodatku na

płytach wielu innych zespołów.

Bonusowy cover "Speed King"

Deep Purple też niczego tu nie

wnosi, chociaż muszę przyznać, że

bije na głowę seryjne przeróbki klasyki

w wykonaniu Six Feet Under.

(2)

Wojciech Chamryk

Shadow Tribe - Reality Unveiled

2020 Pride & Joy Music

Shadow Tribe to kapela założona

przez Finów, Marko Pukkila, basistę

znanego z kapel Altaria i

Stargazery oraz Kimmo Perämäki,

wokalistę takich kapel jak Celesty,

Spiritus Mortis i Masquerade.

Muzyka, która znalazła się

na ich debiucie, "Reality Unveiled",

to oczywiście melodyjny power

metal porównywalny do dokonań

Stratovarius, Thunderstone,

Altaria czy Celesti. Niemniej

nie ma w niej niczego co by od razu

porywało czy też wzbudzało

ekscytację. Bardziej propozycja

Marko i Kimmo jawi się jako dawka

bardzo solidnego melodyjnego

grania. Kompozycje są konkretne,

zgrabne, melodyjne acz z mocą, z

typową dawką gitar oraz klawiszowym

tłem, które jednak potrafi zachować

proporcje i nie jest upierdliwe

jak to czasami bywa w tej

muzyce. Fani melodyjnego - aczkolwiek

nie przesłodzonego - power

metalu odnajdą się na "Reality

Unveiled" bez większych problemów.

Ba, nawet znajdą bardziej

intrygujące momenty, jak chwytliwy

z ciekawym klimatem, "Instant

Heaven" oraz mocno wpadający w

ucho acz z charakterem, "Many

Tears To Go". Choć z pewnością

znajdą się tacy, na których ta muzyka

nie zrobi wrażenia. Ten rynek

już dawno przekroczył swoje apogeum.

Nie pomaga świetna gra muzyków,

wyśmienita produkcja czy

perfekcyjne brzmienia, ponieważ

to też od dawna jest standardem.

Przed laty nastąpił przesyt takim

graniem. W tejże muzyce trzeba

pewnego błysku czy też boskiej

ingerencji aby wzbudziła większą

uwagę. Niemniej nie można niedoceniać

umiejętności, talentu, potencjału

czy tez profesjonalizmu

muzyków Shadow Tribe, którzy

przygotowali dobry album, choć

jak wspomniałem teraz to tylko

bardzo solidna dawka melodyjnego

power metalu. (3,5)

\m/\m/

Shadow Warrior - I Am The

Thunder

2020 Ossuary

Debiutancki album "Cyberblade"

formacji Shadow Warrior promuje

singiel "I Am The Thunder". I nie

jest to jakiś cyfrowy plik, dostępny

wyłącznie w serwisach streamingowych,

ale winylowa, najprawdziwsza

płyta w siedmiocalowym formacie.

Wydanie jest bardzo staranne:

efektowna koperta z grubszego

kartonu, dwustronna, barwna

wkładka, a krążek umieszczono w

czarnej kopercie wewnętrznej. To

ostatnie nie jest, wbrew pozorom

RECENZJE 241


normą, bo w singlu Kasabian, który

ostatnio nabyłem, już jej zabrakło,

zresztą w latach 80. wiele singli

i nawet 12"EP też było pozbawionych

tej dodatkowej ochrony

płyty. "I Am The Thunder" dostępna

jest w kilku kolorach, mnie

trafił się clear. Ale to w sumie, chociaż

miłe, to jedank tylko dodatki -

ważna jest jakość muzyczna tego

materiału, a jak już pisałem wcześniej

Shadow Warrior nad wyraz

sprawie gra tradycyjny heavy metal,

taki w brytyjskim, inspirowanym

nurtem NWOBHM, wydaniu.

Singlowy numer autorski "I

Am The Thunder" jest nie tylko surowy

i dynamiczny, ale ma też kilka

haczyków, choćby w postaci basowych

pochodów czy nawet partii

solowych tego instrumentu, granych

na przemian z gitar; nośny

refren też jest sporym atutem. Cover

"Flight Of Iron Pegasus" Metalucifer

ze strony B to nie tylko ciekawostka,

zarejstrowana latem tego

roku podczas pandemicznej

akcji #RockOutSessions: aż po

iluś latach niesłuchania włączyłem

LP "Heavy Metal Chainsaw" Japończyków,

by utwierdzić się w

przekonaniu, że wersja lubelskiej

grupy jest ciekawsza, bardziej

zwarta i nie tak bałaganiarska jak

oryginał. Myślę jednak, że nie tylko

z powodu nagrania utworu tamtejszej

grupy akcje Shadow Warrior

w Japonii stoją tak wysoko;

może więc doczekamy się ogólnoświatowego

sukcesu polskiego zespołu,

grającego również klasyczny

metal? (4,5)

Wojciech Chamryk

Shardana - Milli Annos

2020 Rafchild

Jak na zespół istniejący od kilkunastu

lat Shardana mają zaskakująco

mało do zaoferowania. Black/

thrash/folk/epicki metal w ich wykonaniu

jest tak nudny i przewidywalny,

że czasem łapię się na tym,

że to prostu niemożliwe, żeby muzycy

ze sporym doświadczeniem i

potrafiący przecież grać, firmowali

takiego gniota. Ale jednak, dlatego

na ich drugim albumie przeważają

jałowe, puste dźwięki, z których

absolutnie nic nie wynika - może

poza wnioskiem, że "Milli Annos"

równie dobrze mogłaby nie powstać.

W sumie najciekawiej brzmią

tu utwory jednorodne stylistycznie,

jak blackowy "Echoes" czy folkowy

"Inghitzu", ale próby łączenia

ich w jednej kompozycji rażą już

nieporadnością. Sporo tu również

poronionych pomysłów aranżacyjnych:

na przykład w "Bastard

Blood" melodyjna solówka zostaje

"przykryta" obłędnym rykiem

Aarona Tolu, a rachityczne chórki

w "Bellum Sardum" mogą co najwyżej

rozbawić. Dziękuję, poproszę o

coś ciekawszego. (1)

Wojciech Chamryk

Significant Point - Into the Storm

2021 Dying Victims

Jeżeli również uważacie, że Judas

Priest "Unleashed in the East"

jest najlepszą płytą nagraną w XX

wieku w Japonii, to zachodzi spore

prawdopodobieństwo, że Significant

Point "Into the Storm" będzie

pełnić taką rolę dla obecnego

stulecia. Tutaj również mamy do

czynienia z pierwotną energią

ostrego heavy/speed metalu okraszoną

podwójnymi atakami gitarowymi

oraz przenikliwym, wysokim

śpiewem. Jako podobieństwo można

również wskazać, że zarówno

na "Into The Storm", jak i na

"Unleashed in the East" złożyło

się 10 lat metalowej innowacji -

gra-nie tradycyjnego heavy metalu

jest w pewnym sensie innowacyjne

dla współczesnej Japonii, dlatego

że mało kto tam to robi. Significant

Point zdołało już wypracować

własną, spójną tożsamość muzyczną.

Początkowo pomyślałem,

że kluczem do jej uchwycenia jest

bunt przeciw otaczającej muzyków

kawaii, czyli przesłodzonej kiczowatej

estetyki w japońskiej kulturze,

rozrywce, ubiorze, sposobie

bycia. Spójrzcie choćby na utrzymaną

w ponurych barwach okładkę,

posłuchajcie jak agresywnie

grają, zauważcie że nazwa "significant

point" oznacza w dosłownym

tłumaczeniu "znaczący punkt"

(kontrast wobec kiczu). Sam gatunek

heavy metal powstał przecież

jako bunt wobec otaczającego

mainstreamu. Ku mojemu zaskoczeniu,

ze słów gitarzysty Gou

wywnioskowałem jednak, że jego

kapela niekoniecznie chce się przeciw

czemukolwiek buntować. Zamysł

na nazwę Significant Point

odnosił się do oficjalnie akceptowanej

nauki, natomiast przeciwwagą

do ich muzycznej agresji jest

melodyjność a wręcz w jednym

utworze zaczerpnięto z japońskiego

pop (chodzi o gatunek Enka i

śpiew Kobushi). Nie zapominajmy

też, że do japońskiego mainstreamu

należy kultura jakości - bez

wnikania teraz w szczegóły, wystarczy

wspomnieć jakiego mają

tam bzika na punkcie keizen (nieustanne

doskonalenie metod pracy).

Konsekwentnie, Gou powiedział

mi, że Significant Point z nikim

się nie ściga, lecz stara się być

każdego dnia lepszym zespołem

niż był wczoraj. Pierwotna iskra

energii jest impulsem do takiego

heavy metalowego grania, ale poszczególne

kompozycje i motywy

są osadzone w dobrze znanych,

akceptowanych i szczerze cenionych

strukturach. Niesamowite solo

w tytułowym numerze? Muzyka

klasyczna. Speed metal? No tak,

ale inspirowany zespołami sprzed

czterech dekad. Rzadko spotykany

sposób ekspresji w całym studwudziestu

- milionowym kraju? Przecież

tak się gra w Ameryce i w Europie

a Japonia nie od tygodnia jest

otwarta na świat. W niniejszej recenzji

nie biorę pod lupę poszczególnych

utworów, ale każdy z nich

jest odrębnym dziełem, "Into the

Storm" z założenia nie miał być i

nie jest albumem koncepcyjnym.

Jest tam wiele wspaniałych i różnorodnych

warstw do odkrywania

przez uważnych słuchaczy. Mankamentem

jest brak stałego wokalisty.

Na płycie zaśpiewał gość. Dobrze

wywiązał się ze swojego zadania,

ale jednak stawia to potencjał

debiutu pod dużym znakiem zapytania.

Co przyniesie przyszłość?

Czy Significant Point znajdzie

odpowiednią osobę, aby w ogóle

kontynuować obrany kurs? Wydawanie

debiutanckiej płyty po dziesięciu

latach bez stałego śpiewaka

na pokładzie, może budzić obawę,

czy nowi fani nie zawiodą się po

pierwszym wzbudzeniu sympatii,

stąd końcowa uwaga: słuchajcie na

własną odpowiedzialność. Mam

nadzieję postawić piątkę z czystym

sumieniem następcy "Into the

Storm". (4,5)

Sam O'Black

Silius - Worsphip To Extinction

2020 ROAR! Rock of Angels

Austriacy z Silius proponują na

swym drugim albumie poprawny

groove/thrash metal. Wydawca

podkreśla, że grali na Wacken, ale

nie sądzę, by byli tam gwiazdą i

pewnie upłyną jeszcze lata, jeśli

coś takiego mogłoby stać się czymś

realnym. Problem z "Worsphip To

Extinction" mam taki, że z jednej

strony nie ma się tu do czego za

bardzo przyczepić, ale też nie ma

żadnych powodów do zachwytu.

Jest więc średnio, jak już wspomniałem

poprawnie. Weźmy opener

"Worship": szybki, dynamiczny numer

z intensywnymi bębnami i solidnym

riffowaniem, ostro wywrzeszczany;

niby więc wszystko się

zgadza, ale nic nie zapada w pamięci,

nie zaskakuje. Ten schemat

przeważa niestety na tej płycie,

chociaż dostrzegam próby urozmaiceń,

bo "Abominate" jest bardziej

melodyjny, "Venom Baptism"

stopniowo się rozwija, a "Drowning"

to ballada, nawet niezła. Jednak

jako całość "Worsphip To

Extinction" w żadnym razie nie jest

"demolishing machine", przynajmniej

nie na tym etapie. (2,5)

Wojciech Chamryk

Sirenia - Riddles, Ruins & Revelations

2021 Napalm

Sirenia to kapela jedna z wielu.

Takie Epica, Amaranthe, Tristania,

Temperance, Visions of

Atlantis, Amberian Dawn, nie

mówiąc o Nightwish czy Within

Temptation to jedynie czubek olbrzymiej

góry lodowej, zwanej melodyjnym

symfonicznym power

metanalem z dzierlatką za mikrofonem.

Ten nurt dawno zlał mi się

w całość, jedynie z rzadka jakaś

płyta leciutko wychyli się nad przeciętność.

Najgorsza w tym jest

świadomość, że te wszystkie formacje

przygotowują muzykę pod

każdym względem na najwyższy,

profesjonalny poziomie, więc ciężko

mi jest je bezwzględnie krytykować.

Tym bardziej, że i tak we

wszystkim szukam jakiegoś pozytywu.

Poza tym, nurt ten ma naprawdę

olbrzymią grupę zwolenników.

Im taka muzyka podoba się i

słuchają płyt tych formacji - w każdych

ilościach - z zapartym tchem,

tak jak ja progresywnego metalu

czy tradycyjnego heavy metalu.

Pod względem kompozycji Sirenia

na "Riddles, Ruins & Revelations"

prezentuje się całkiem ciekawie.

Większość utworów jest

złożona, z wieloma motywami,

dość emocjonalna, choć również z

pomysłem aby zbudować wrażenie

bezpośredniości. Sporo w tej muzyce

nowoczesnych motywów,

szczególnie w partiach gitary oraz

klawiszach, które często wykorzystują

nieznośne sample. Dość często

do pięknego wokalu Emmanuelle

Zoldan mamy również dodany

growl Mortena Velanda. Pomysł

na tę chwilę dość wyświechtany i

jak dla mnie coraz mniej atrakcyjny.

No ale cóż, jak jest się liderem

to można wszystko, nie tylko growlować

czy też męczyć słuchacza

samplami, ale także budować elektroniczne

tło uniwersum. Irytujące

jest też to, że te kapele ostatnio

dość często spoufalają się z disco.

Sirenia dla przykładu sięgnęła po

hiciorek "Wchłaniasz, wchła-niasz"...

yyy... "Voyage, voyage" niejakiej

242

RECENZJE


grupy Desireless. Za to gitarzysta

Nils Courbaron choć riffuje i brzmi

dość nowocześnie to świetnie

potrafi zagrać solówki, które faktycznie

są ozdobą większości kawałków.

Do pozytywów zaliczyłbym

również dość mocarne brzmienie

perkusji oraz grę pałkera Michaela

Brusha. Fani nurtu będą ogólnie

zadowoleni zawartością "Riddles,

Ruins & Revelations" i postawią

jej dość wysoką ocenę. Może jakaś

tam część przyczepi się do jakiś

szczegółów, ale z pewnością nie

wpłynie to na ogólną krytykę. Niestety

dla mnie, jak na początku

wspomniałem płyta jest jedną z

wielu i nic więcej. (3).

Skeleton Pit - Lust To Lynch

2020 Black Sunset/MDD

\m/\m/

"Lust To Lynch" potwierdza, że

thrash w Niemczech wciąż trzyma

się nieźle, by nie powiedzieć bardzo

dobrze. Zresztą od Skeleton Pit

można w sumie wymagać więcej

niż od statystycznego debiutanta,

bo istnieją od dobrych 15 lat,

wcześniej jako Pissdolls, a pod

obecną nazwą wydają już drugi

album. Przebili na nim poziom debiutanckiego

"Chaos At The

Mosh-Reactor", co też nie dziwi,

skoro pracowali nad tym materiałem

kilka lat, proponując urozmaicony,

energetyczny thrash metal

starej szkoły. Czasem wręcz ekstremalny,

tak jak w szaleńczym

"Thrashorcism", w którym Lizzard

Chandler rozpędza się tak, jakby

grał w blackowym zespole, ale w

większości pozostałych numerów

już jednak typowy dla lat 80. Mamy

tu więc sporo łupanki na najwyższych

obrotach ("Skullsolitting

Attack" rządzi!), ale też bardziej

melodyjne partie i skandowane

chóralnie refreny, dzięki którym

histeryczna maniera Patricka Bauera

staje się bardziej znośna. Dobrymi

przykładami takiego podejścia

są stylowe utwory "Plague Of

Violence" i najdłuższy na tej płycie,

blisko siedmiominutowy, zróżnicowany

"The Evil Horde", ukazujące,

że chociaż Skeleton Pit wciąż

uwielbiają przyłoić na 150% mocy,

tak jak choćby w "Last Blood", to

mają też sprecyzowaną wizję rozwoju.

(4)

Wojciech Chamryk

Snowy White And The White

Flames - Something On Me

2020 Snowy White

Ten wybitny gitarzysta wydał w

roku ubiegłym udany album "The

Situation", a najpewniej lockdown

sprawił, że szybko przygotował kolejny,

równie ciekawy. Od razu

uprzedzę, że nie ma na tej płycie

drugiego "Bird Of Paradise", jednak

jej zawartość na pewno przypadnie

do gustu nie tylko fanom

bluesa i blues rocka, ale też Dire

Straits czy Pink Floyd. Dawny

współpracownik tej grupy, jak też

uczestnik solowych projektów jej

muzyków, gra bowiem na "Something

On Me" nad wyraz stylowo,

kompozycje są oszczędne, ale robią

wrażenie, a już gitarowe solówki to

po prostu mistrzostwo świata. Zresztą

White już na okładce pokazuje

co jest dla niego najważniejsze,

demonstrując przy tym sporą

skromność. Jest też przekorny, co

objawia się w tytule instrumentalnej

kompozycji "Commercial Suicide"

- na pewno powrót do muzyki z

czasów pierwszej połowy lat 80. i

albumu "White Flames" byłby dla

niego bardziej opłacalny finansowo.

Gitarzysta od lat preferuje jednak

bluesa, którego gitarowe brzmienie

wzbogacają czasem, jak we

wspomnianym wyżej utworze lub

w "One More Traveller", organy

oraz fortepian ("I Wish I Could").

To jednak gitara White'a nadaje

tym kompozycjom niepowtarzalności,

a nawet ponadczasowości,

szczególnie w "Another Blue

Night", "Ain't Gonna Lean On You"

z długą solówką czy w klimatycznym

"It's Only The Blues".

Słychać, że czas miał wpływ na jego

głos (artysta ma już 72 lata), ale

na gitarze wciąż gra tak, że czapki

z głów! (5)

Sodom - Genesis XIX

2020 Steamhammer/SPV

Wojciech Chamryk

Kiedy w 2018 Tom Angelripper

postanowił pozbyć się wszystkich

muzyków z Sodom, nie wiedziałem,

co będzie dalej z tym zespołem.

Zresztą jakoś mnie to też nie

interesowało za bardzo. Moje serduszko

zabiło szybciej dopiero kiedy

oznajmiono, że do składu wraca

Frank Blackfire. Do tego w zespole

pojawiła się druga gitara i założony

perkusista znany chociażby z

Asphyx. Skład cudo i tak w przeciągu

dwóch lat wydali kilka udanych

EP-ek. Niestety skład, z przyczyn

osobistych, opuścił perkusista.

Na szczęście szybko znalazło

się zastępstwo. I tak w 2020 pod

koniec listopada dostajemy pierwszy

długograj tego nowego składu.

"Genesis XIX", to porządna

dawka brutalnego thrash metalu.

Mamy tutaj intro używane przez

zespół wiele lat temu, jako otwieracz

koncertów. Przechodzi one w

wściekły "Sodom & Gomorrah".

Utwór ten od razu rzuca skojarzenie

na "Sodomy and Lust" znany z

pierwszego wydawnictwa na jakim

pojawił się Frank, takie mrugnięcie

do fanów. Zresztą Pan Czarnypłomień

robi tutaj wyśmienitą robotę.

Gitary brzmią potężnie, agresywnie

i jadowicie. Praktycznie

przez cały album tną równo. Yorck

Segatz, mimo młodego wieku udowadnia,

że jest już sprawnym kompozytorem

i ma swój styl. Właśnie

ta mieszanka stylów obu panów

jest interesująca. Z łatwością możemy

wychwycić, który riff kto napisał.

Nie mam mowy tutaj o braniu

jeńców. Perkusja chyba od dawna

na albumach Sodom nie była

tak zróżnicowana i mocarna. A

sam Tom drze mordę jak za najlepszych

lat i udowadnia, że mimo

upływu lat dalej w tym, co robi jest

najlepszy na tym kontynencie.

Muzycznie mamy tutaj pełnooktanowy,

jadowity thrash. Momentami

mamy skręty w stronę rock-

'n'rolla, lecz dalej nie traci to na

swojej brutalności. Nawet kiedy

bliżej tutaj do heavy niż thrashu

jest gęsto i brutalnie. Lirycznie

Tom dalej zafascynowany jest wojną

i tematykami biblijnymi. Pojawia

się tutaj też tekst o eutanazji i

wolności. Zespół wprost mówi, że

każdy z nas powinien decydować

sam za siebie. Nie czekałem na ten

album a pozytywnie się zaskoczyłem.

Nie wiem czy w thrash metalu

w tym roku wyszło albo wyjdzie

coś co może być lepsze niż niemiecka

maszyna do zabijania zwana

Sodom. Polecam. (4,5)

Kacper Hawryluk

Sorceress Of Sin - Mirrored Revenge

2020 - Self-Released

Sorceress Of Sin to świeżynka

prosto z Anglii. Powstali w 2020

roku i w tym samym roku wypuścili

swój debiut "Mirrored Revenge".

Muzycznie to przede wszystkim

powszechnie lubiany melodyjny

metal z panią za mikrofonem w

lekko nowoczesnej oprawie. Niemniej

znajdziemy w niej mieszankę

wspomnianego melodyjnego

metalu z jego elementami symfonicznymi,

jak i progresywnymi, a

także z bardziej konwencjonalnym

heavy czy też power metalem. W

sumie daje to ciekawy kolaż, z którym

można spędzić parę miłych

chwil. Kompozycje dobre, sensownie

ułożone, czy to przy tych bardziej

złożonych czy też bezpośrednich

formach. Muzycy bardzo

dobrze sprawdzają się w podniosłych

i melancholijnych a la symfonicznych

utworach typu "Echoes

Of Existence", a także w tych bardziej

bezpośrednich heavy/power

metalowych fragmentach jak "Empiyre

of Stones". Jednak w słuchaniu

"Mirrored Revenge" trochę

przeszkadza to rozstrzelenie stylistycznie,

bowiem w ten sposób trudno

złapać klimat tego albumu.

Myślę, że muzycy z następnym albumem

powinni zdecydowanie

określić, którą ze stylistyk wybierają.

Być może już wybrali i będzie

to takie granie jak na rozpoczynającym

"Vixen of Virtue", bardzo dynamicznym,

nowocześnie brzmiącym

melodyjnym metalu z mocnym

i intensywnym wokalem Lisy

Skinner. Czego z resztą jest najwięcej

na tym krążku. Na płycie

świetnie prezentują się muzycy, ich

robota jest wręcz znakomita. Na

uwagę zasługuje również producent

i inżynier dźwięku Tom Mac

Lean - były muzyk Haken - który

wspomógł kapele swoją grą na

basie a także aranżując fragmenty

z orkiestracjami. Wypada też rozszerzyć

wypowiedź o Lisie, która

lubi śpiewać mocno i melodyjnie

ale z łatwością potrafi zaśpiewać

bardziej melancholijnie czy nawet

operowo. "Mirrored Revenge" to

dobry początek, prezentujący potencjał

formacji i tylko od nich zależy,

co z tym dalej zrobią. Oby

dobrze wybrali i dołożyli do tego

jeszcze więcej talentu i pasji. (3,5)

\m/\m/

SpeedKiller -Midnight Vampire

2020 Hellprod/Edged Circle

Jest ich czterech, mają 17-19 lat, są

z Brazylii, grają siarczysty black/

thrash metal, a "Midnight Vampire"

jest ich debiutancką EP-ką. Co

prawda to aż siedem utworów,

więc określenie MLP byłoby bardziej

adekwatne, ale nie ma o co

kruszyć kopii, bo chłopaki radzą

sobie naprawdę nieźle. Słychać, że

są totalnie zafiksowani na punkcie

zespołów z lat 80., od Sarcófago

do Destruction, a i bardziej

współczesny black też musiał być

w kręgu ich zainteresowań. Efekt

RECENZJE 243


to bardzo intensywny i dynamiczny

materiał, w którym ekstremalne

zrywy płynnie przechodzą w

bardziej melodyjne ("Valley Of

Death") lub tradycyjnie metalowe

partie ("Suicide Hell"). Mocnym

punktem jest też szaleńczy, speedmetalowy

numer tytułowy z zaskakującym,

doomowym zwolnieniem

oraz mroczny, szybki, ale też melodyjny

"Circles of Blood" - wygląda

na to, że SpeedKiller powinni w

miarę szybko brać się za nagranie

pierwszego albumu, bo są już do

tego gotowi. (5)

Wojciech Chamryk

Stallion - Christmatized

2020 Glory Stables

Stallion "Christmatized" to specjalne

wydawnictwo świąteczne,

zawierające obok płyty winylowej

wiele pozamuzycznych dodatków:

bożonarodzeniowy sweter, dwie

lampki na choinkę, naszywkę, kilka

świątecznych ciasteczek w

kształcie konia oraz kartkę z autografem.

Osoby zainteresowane

sprawdzeniem, jak to wygląda, zachęcam

do zajrzenia na profil Facebook

Stallion, ponieważ umieścili

tam mnóstwo zdjęć (nadesłanych

przez fanów) z owymi dodatkami.

Na zawartość muzyczną składa się

jeden autorski utwór Stallion

"Santa (Can You Hear Me)" oraz

interpretacje kilku utworów innych

kompozytorów - "No Presents For

Christmas" (King Diamond), "All I

want for Christmas is You" (Mariah

Carey), "Happy Xmas - War is

Over" (John Lennon), "Wonderful

Christmas Time" (Paul McCartney)

i "Let it Snow! Let it Snow! Let

it Snow!" (Sammy Cahn and Jule

Styne). Heavy metalowe aranżacje

zostały przyozdobione nastrojowymi

dodatkami, które nie pozwalają

zapomnieć, że nie mamy do czynienia

z typowym albumem Stallion

(np. dzwonki, śmiech Świętego

Mikołaja). Dziwnie słucha się

tego w pozaświątecznym okresie.

Intencją zespołu było ewidentnie

wzbogacenie fanom doświadczenia

Bożego Narodzenia 2020, aby wyrwać

ich z marazmu wywołanego

przez restrykcje. Jest to jednak ulga

pozorna i tymczasowa, a po sylwestrze

niewiele z tego wydawnictwa

pozostaje. Heavy metal to muzyka

ponadczasowa, ale nie w

przypadku "Christmatized", bo

tutaj jest na odwrót - bardzo sezonowo.

Piosenka "Santa (Can You

Hear Me)" jest dla mnie osobiście

irytująca, chociaż przyznam, że nie

brakuje jej energii i entuzjazmu, a

kiedy pokazałem to znajomemu

metalowcowi (na początku kwietnia

2021), odparł, że solidnie zbudziło

go to po ciężkiej nocy i dobrze

było posłuchać z rana. Główna

melodia pasuje do festynowej

(bo przecież nie religijnej) konwencji.

Nie brakło też ostrej solówki,

solidnie tłuczącej perkusji i

gitarowej ściany dźwięku. Zagrali i

zabrzmieli rzetelnie. Przeróbka

"No Presents For Christmas" wiadomo

kogo wypadła solidnie, zwłaszcza

pod względem dynamiki oraz

wokalnie. Odnośnie pozostałych

coverów, Stallion przemyślał sprawę

i postarał się je zrobić na metalowo,

także podejrzewam, że niektórzy

metalowcy wolą takie wersje

od oryginałów. Z drugiej strony,

taka melodyka może być przez kogoś

odebrana jako tandetna i naiwnie

słodka, czyli Stallion miał jaja

i odwagę, żeby taką niestandardową

EPkę wstawić do swojej dyskografii.

Tak to czuli, sami tak

chcieli; ze względu na mocno limitowaną

liczbę dostępnych egzemplarzy

(250) na pewno nie kierowali

się portfelem; raczej zainwestowali

czas i włożyli wysiłek z jasnymi

intencjami aby osiągnąć to,

co w głębi duszy uważali za warte

zachodu. Wierzę, że niektórym

osobom przyjemnie będzie sięgnąć

po "Christmatized" np. w drugiej

połowie grudnia 2021, i jeżeli Wy

też tak macie, to nie oglądajcie się

na opinie innych, tylko korzystajcie

(jest jeszcze dostępna wersja cyfrowa

EP, m.in. na Bandcamp'ie

Stallion). Z mojej strony subiektywne

(2.5)

Sam O'Black

Star Insight - Across The Galaxy

2020 Inverse

Star Insight to Fiński zespół, który

istnieje od 2005 roku, a "Across

The Galaxy" to ich drugi pełny album

z 2020 roku. Formacja do tej

pory w szerszej przestrzeni funkcjonuje

jako kapela grająca melodyjny,

symfoniczny death metal,

zaś sami muzycy określają swoja

muzykę jako space black metal.

Obrazuje to, jak bardzo cienka linia

jest między stylami, a także

między wyobrażeniami, jak te style

powinny brzmieć. Tym bardziej, że

ja słuchając krążek "Across The

Galaxy", ich muzykę określiłbym

jako melodyjny symfoniczny power

metal z panią na wokalu, gdzie

męski skrzek egzystuje na równych

warunkach z jej śpiewem. Samą

płytę bardziej porównywałbym do

dokonań Nightwish, Epiki niż

Cradle of Filth czy Dimmu Borgir.

Pewnym wyjściem byłoby porównanie

Star Insight do Therion,

jednak ogólny ich przekaz jak

dla mnie leży w pierwszej grupie

kapel, które wymieniłem. Generalnie

reszta elementów typu kompozycje,

wykonanie, brzmienie i produkcja

najbardziej pasują mi do

symfonicznego power metalu.

Trzymają one wszystkie dobre

standardy znane właśnie z tego

stylu, a że wokale też skrzeczą, to

w tej estetyce przecież nic nowego.

Dość często wykorzystywano ten

zabieg do jeszcze większej ekspresji

tego nurtu. Niestety w wypadku

"Across The Galaxy" jest to przekleństwem,

bo takiej muzy na tej

scenie jest na pęczki, a wspomniany

męski skrzek nie jest żadną tam

atrakcją, czy czynnikiem, który

mocno podnosi walory propozycji

Star Insight. Po prostu jest to kolejny

dobry album, acz niewiele

różniący się od całego zalewu podobnych

wydawnictw z tej sceny.

Jeżeli ktoś go wybierze to, zagrają

tu bardzo indywidualnie czynniki

poczucia estetyki. Wątpię aby ten

album i Star Insight zaistnieli w

szerszym wymiarze ale nie czuję do

końca tej estetyki, więc mogę się

mylić. Na wszelki wypadek sprawdźcie

"Across The Galaxy" a ja mu

teraz daję (3)

\m/\m/

Starbynary - Divina Commedia:

Paradiso

2020 Art Gates

Starbynary to przedstawiciel włoskiego

progresywnego power metalu,

który istnieje od 2013 roku.

"Divina Commedia: Paradiso" to

ich czwarty studyjny album, który

jest ostatnią częścią trylogii "Divina

Commedia" opartej na poemacie

Dantego Alighieri "Boska komedia".

Włosi jak to w takiej muzyce

posługują się kolarzem wielu

stylów nadając muzyce całe mnóstwo

kolorów i odcieni, a także

emocji i klimatów. Wszystko jest

dopracowane, przemyślane, znakomicie

zaaranżowane i generalnie

dopieszczone. Fan takiego grania

znajdzie wiele elementów i szczegółów,

które go zachwycą, zaintrygują

i ogólnie wciągną w muzyczny

świat Starbynary. Dodatkowym

elemencikiem, którego nie maja inne

zespoły, a przemawiającym za

Włochami to fragmenty po włosku,

z pewnością sięgające po oryginalne

cytaty z poematu Dantego.

Coraz trudniej opisywać mi takie

płyty i taką muzykę. Bezpośrednio

dotyka ona tego czego oczekuję

oraz na co reaguję jeśli chodzi o

estetykę. Ta trudność powiększa

się również z powodu, że zdecydowana

większość tych formacji tworzy

i wykonuje swoją muzykę na

wysokim poziomie. Nie inaczej jest

ze Starbynary, na ich "Divina

Commedia: Paradiso" jest wszystko

co lubię, także trudno mi do

czegokolwiek doczepić się. Jedyna

kwestia jest taka, że ostatnio to kolejny

z wielu podobnej jakości albumów,

przez co większość wydaje

się normalna i zwyczajna. A przecież

tak nie jest. Fani progresywnego

power metalu i progresywnego

metalu spokojnie mogą sięgnąć po

"Divina Commedia: Paradiso".

Nie zawiodą się, jedynie zwiększy

się ich ból głowy od nadmiaru dobrej

muzyki. (4)

\m/\m/

Stryper - Even The Devil Believes

2020 Frontiers

Fani metalu lat 80. pamiętają

doskonale takie LP's Stryper jak

"Soldiers Under Command" czy

"To Hell With The Devil", bo

było to granie na wysokim poziomie.

Od momentu reaktywacji w

roku 2003 ci zwolennicy chrześcijańskiego

heavy nie spuścili z tonu,

w czym niewątpliwie pomaga fakt,

że zachowali aż 3/4 oryginalnego

składu (zabrakło tylko basisty

Timothy'ego Gainesa, Michael

Sweet, Oz Fox i Robert Sweet

dzielnie trwają na posterunku),

wciąż nie brakuje im dobrych

pomysłów na nowe kompozyce, a

do tego frontman ciągle jest przy

głosie. Wydany dwa lata temu

"God Damn Evil" bardzo mi się

podobał, a jego następca "Even

The Devil Believes" jako całość

jest nawet jeszcze bardziej udany.

Powiem więcej: to jedna z najlepszych

płyt Stryper, w niczym nie

ustępująca klasycznym płytom

grupy. Jest w tych utworach moc i

ciężar (rozpędzony "Blood From

Above", mocarny "Make Love

Great Again"), do tego nie brakuje

stylowych nawiązań do 80's ("Let

Him In", "For God & Rock 'N'

Roll"), a i te lżejsze, bardziej przebojowe

utwory, jak "How To Fly"

czy "Do Unto Others" też mogą się

podobać - o ile oczywiście nie spędza

się dni i nocy na słuchaniu tylko

black/thrash metalu. Świetny

jest przyspieszający w końcówce

numer tytułowy, popis nie tylko

gitarzysty Foxa, ale też wokalisty

Michaela Sweeta - wciąż ma parę

w płucach, w wyższych rejestrach

również. A mamy tu przecież jeszcze

wymarzony na koncerty "Divider"

z chóralnym refrenem, czerpiący

z bluesa, akustyczny "This I

Pray" czy dynamiczny finał w po-

244

RECENZJE


staci "Middle Finger Messiah" -

wyszła im ta płyta, tak więc: (5).

Stud - War Of Power

2020 Inverse

Wojciech Chamryk

W roku 1986 wydali singla, trochę

jeszcze pograli i odeszli w niebyt.

Reaktywowali się w roku 2013, ale

już na serio, wydając od tamtego

czasu aż cztery albumy. Najnowszy

"War Of Power" to urozmaicony

heavy rock, czerpiący zarówno

z lat 70., jak i 80. Słucham więc

tej płyty już po raz kolejny z rzędu

i z ogromną przyjemnością, bowiem

tych trzech panów w słusznym

już wieku (tylko basista jest

młodszy stażem i nie gra od początku

istnienia zespołu) wie doskonale

jak grać rasowy hard/

heavy. Czasem jest on ostrzejszy,

bardziej dynamiczny (świetny, tytułowy

opener, miarowy "Addiction"

z patetycznym refrenem, pełen

mocy i werwy "Demon's Gate"),

ale jednocześnie nie zapominają

też o melodii. Stąd obecność

"Tired", za sprawą klawiszowych

partii kojarzącego się z Van Halen

w najbardziej przebojowej formie,

równie nośnego "Movin' On" czy

ładnych, klimatycznych ballad.

Słucham tych lżejszych numerów z

równie dużą satysfakcją, ale jednak

bardziej podobają mi się te mocniejsze

dokonania Finów, z których

"Soulmate" jest absolutnym

majstersztykiem, żywcem przeniesionym

z lat 80., czasów świetności

klasycznego metalu. (5)

Wojciech Chamryk

Suicide Of Society - War Investment

2020 Black Sunset/ MDD

Jeśli kto myśli, że teutoński thrash

to już melodia przeszłości, jest w

dużym błędzie. Jasne, giganci z lat

80. wyznaczyli pewne standardy, a

do tego Kreator, Destruction czy

Sodom wciąż działają i mają się

dobrze, a niekiedy nawet znacznie

lepiej niż kiedyś. Wciąż powstają

jednak kolejne młode zespoły,

łupiące staromodny, oldschoolowy

thrash i Suicide Of Society jest jednym

z nich. Oczywiście trzeba tu

zachować odpowiednie proporcje,

bo do poziomu gwiazd gatunku

jeszcze im daleko, ale one we wczesnych

latach 80. też od razu nie

powalały, a czasem wręcz raczkowały,

by często dopiero na drugim

albumie uderzyć z pełną mocą.

Tych pięciu młodziaków ma jednak

spory potencjał, do tego nie

uczą się dopiero grać, więc technicznie

"War Investment" również

trzyma poziom. Fakt, momentami

jest co najwyżej poprawnie

("Dream Of The Plague") i bez

odpowiedniej mocy ("Heterotopia"),

ale z każdym kolejnym

utworem jest już coraz lepiej.

"Industrial Scavengers" i "Mass Of

Violence" wyrywają z butów, z kolei

"Planet Babylon" czy kompozycja

tytułowa to inne oblicze Suicide

Of Society, utwory dłusze i bardziej

zaawansowane technicznie.

Warto ich obserwować, bo mogą w

przyszłości naprawdę zaskoczyć.

(4)

Wojciech Chamryk

Sun Of The Endless Night -

Symbols Of Hate And Deceitful

Faith

2019 Punishment 18

Thrash w Wielkiej Brytanii jakoś

nigdy nie stał się czymś tak wielkim

jak tradycyjny heavy, ale w latach

80. nie brakowało tam również

świetnych zespołów, z Xentrix,

Onslaught czy Slammer na czele.

Do tych dni dawnej chwały thrashu

made in UK nawiązują na debiutanckim

albumie Sun Of The

Endless Night. Zespół tworzą muzycy

zdobywający wcześniej doświadczenie

w różnych, podziemnych

formacjach, a niedawno zebrali

się, by pograć w pięciu oldschoolowy

thrash. I chociaż nie jest

to nic oryginalnego, to trudno nie

docenić zaangażowania i werwy Si

Cobba oraz instrumentalistów, potwierdzających,

że thrash, chociaż

dość już przecież wiekowy, wcale

nie jest jakimś przebrzmiałym stylem

i wciąż można z niego wiele

wycisnąć. Chłopaki mają więc

ogromną frajdę z wyważania drzwi,

które Slayer, Metallica czy Exodus

otworzyli już wiele lat temu i

bawią się przy tym doskonale, zapewniając

do tego sporo frajdy

również słuchaczom. Najciekawiej

wypada to w siarczystych "When

Hell Exhales" i "Are We The Dead"

czy zróżnicowanym "Where Is

Your God", ale reszta materiału też

trzyma wysoki poziom. (4,5)

Wojciech Chamryk

Sylent Storm - The Fire Never

Dies

2020 Stormspell

Amerykanie z Sylent Storm zwrócili

moją uwagę swoją debiutancką

EPką z 2018 roku. Znalazł się na

niej całkiem niezły dynamiczny i

tradycyjny heavy metal inspirowany

nurtem NWOBHM ale także

US metalem (tak troszkę). Myślę,

że spodobał się on na tyle fanom,

że grupa poszła za ciosem i przygotowała

swój duży debiut, "The Fire

Never Dies". A w zasadzie zrobił

to lider kapeli Jym Harris, który

dokooptował zupełnie nowych

muzyków. Przede wszystkim sam

pozostał tylko przy śpiewaniu, za

to za perkusję usadowił Raya Kilmona.

Za bas chwycił Mike Pugh,

natomiast na gitarze zaczął grać

Michael Ian Brisbane. W tym

właśnie składzie został nagrany

wspomniany album. Od razu w

uszy rzuca się jego lepsze brzmienie,

bardziej przestrzenne, za to

ciągle mocne i bardzo dobrze oddające

oldschoolowy klimat. Na

płycie wykorzystano cztery kompozycje

znane z EPki, ale nagrane

na nowo, w dodatku przez nowych

muzyków, otrzymały nowe, lepsze

życie. Poza tym pokazały, że są

szalenie udane, bowiem stanowią

bardzo ważne elementy pełnego

krążka, z wyjątkowym "Witches'

Blood" na czele. Nowe kompozycje

są równie udane, w dodatku nie

wnoszą odczucia, że materiał powstawał

w różnych okresach czasu.

Już tytułowy, dynamiczny oraz

wciągający "The Fire Never Dies"

uświadamia nam, że będziemy

mieli do czynienia z naprawdę bardzo

dobra płytą. Moim zdaniem

nowe utwory ciągle są napędzane

tymi samymi inspiracjami czyli

kapelami pokroju Angelwitch,

Iron Maiden czy Tokyo Blade.

Wystarczy posłuchać "Wrath of

the Blade", "Shadow in the Dark"

czy "March Forth". Za to w takim

"Beware the BloodMoon" odczuwalne

są dodatkowo fascynacje Black

Sabbath z epoki z Ronnie J. Dio.

Co ważne zespół starał się urozmaicić

całość płyty, dołączając do

jej repertuaru akustyczny, melancholijny

przerywnik "Morpheus",

atmosferyczny instrumental "Lunar

Eclipse" oraz akustyczna balladę

"Sleeping in the Rain". Niemniej

całość albumu oparta jest na

dynamicznych kompozycjach

utrzymanych w średnich tempach,

które charakteryzują się świetnymi

riffami oraz chwytliwymi melodiami.

Jednak gitary to nie tylko cięte

riffy ale także porywające solówki.

Niby sekcja w takim graniu zapewnia

jedynie solidne podstawy, ale

tym razem daje ciut więcej, nawet

pozwala pohulać takiemu basowi,

chociażby w "Shadow in the Dark".

Natomiast głos i śpiew Jyma Harrisa

nie zmienił się ale ciągle stanowi

mocny punkt propozycji Sylent

Storm. Moim zdaniem ich album

"The Fire Never Dies" spokojnie

można stawiać obok płyt

Haunt, Night Demon czy Cauldron.

(4,5)

\m/\m/

Terravore - Vortex Of Punishment

2020 Punishment 18

Obrodziło coś ostatnio thrashowymi

płytami. Terravore to czterech

młodych Bułgarów, a "Vortex Of

Punishment" jest ich drugim albumem.

Grają thrash starej szkoły lat

80., ale słychać, że przefiltrowany

nieco przez intenywność typową

dla death metalu. Przeważa jednak

stary, dobry germański thrash,

zresztą i w warstwie wokalnej Kalin

Buchvarov często brzmi niczym

Mille z lat 80., to ta sama,

szczekliwa maniera. Akurat mnie

bardziej podobają się te dłuższe,

bardziej rozbudowane kompozycje,

jak "Poltergeist" czy "Fatal Desire",

chociaż nie wszystkie, bo jednak

"Carnal Beast" jest już zagrany

na jedno kopyto, co przy czasie

przekraczającym sześć minut jest

pewną przesadą, by nie powiedzieć

nonszalancją, co jeszcze bardziej

uwidacznia się w finałowym "Journey

To The End Of Time" - tu też

trochę za bardzo ich poniosło,

osiem i pół minuty. Zespół ma jednak

potencjał i wygląda na to, że

jeśli poświęcą trochę czasu na próby,

to coś z tego będzie. (3,5)

Wojciech Chamryk

The Dead Daisies - Holy Ground

2021 SPV

The Dead Daisies to jedna z licznych

obecnie supergrup o zmieniającym

się składzie. Jej liderem jest

mniej znany gitarzysta David Lowy,

ale na najnowszej płycie wspierają

go basista i wokalista Glenn

Hughes (Deep Purple, Black Sabbath,

Black Country Communion),

gitarzysta Doug Aldrich (Lion,

RECENZJE 245


Whitesnake, Dio) oraz perkusista

Deen Castronovo (Cacophony,

Bad English, Journey). Zespół proponuje

konkretnego hard rocka -

wydaje mi się, że to niedawne dojście

do składu niezniszczalnego

Hughesa dodało The Dead Daisies

takiego animuszu, bo wcześniejsze

płyty nie były aż tak energetyczne,

brzmiały jak jakaś stylizacja,

mimo niezłego przecież poziomu.

Tu od początku uderza singlowy

"Holy Ground (Shake The

Memory)", po czym napięcie nie

spada aż do końca płyty. Czasem

jest mocniej, w stylu najlepszych

dokonań Black Sabbath ("Saving

Grace") czy hard'n'heavy z przełomu

lat 70. i 80. ("Chosen And

Justified"), ale przeważają nośne,

dynamiczne numery, od razu kojarzące

się ze złotą erą hard rocka,

nie tylko z racji udziału Glenna

Hughesa. Świetny jest choćby

"Like No Other (Bassline)" z

pięknymi pochodami basu, siarczysty

"Come Alive" czy równie ostry,

chociaż też melodyjny, "Righteous

Days", zresztą na tej płycie nie

uświadczymy tak zwanych wypełniaczy.

Finałowa ballada "Far

Away" pokazuje z kolei zespół w

bardziej klimatycznej odsłonie - jeśli

Gene Simmons z Kiss posłucha

"Holy Ground", to może

przestanie wygadywać głupoty, że

rock jest martwy. (6)

Wojciech Chamryk

Theragon - Where The Stories

Begin

2020 Art Gates

Nie spodziewałem się usłyszeć takiego

grania w dzisiejszych czasach.

Dzięki Theragon i ich debiutanckiej

płycie "Where The Stories

Begin" wróciłem na początek

lat dwutysięcznych, w pejzaże włoskie,

gdzie królował melodyjny power

metal w oprawie rozmytych

klawiszowych pasaży. Charakteryzował

się on również słabiutkimi

brzmieniami i produkcją. Tak jest

właśnie z propozycja Theragon.

Proste, galopujące i mega melodyjne

kawałki w dodatku w oprawie

licznych za to mdłych klawiszy

to domena "Where The Stories

Begin". Strasznie mi szkoda wysiłku

Hiszpanów, bo w swoja muzykę

naprawdę włożyli trochę pracy.

Poza tym jestem pewien, że gdyby

przyjęli estetykę z takiego Manowar,

Running Wild czy Helloween

ich album byłby zupełnie

inaczej odebrany. Niemniej może

zagrała fascynacja tamtym okresem,

jakby nie było, od tamtej pory

minęło dwadzieścia lat i te wszystkie

brzmienia i muza to teraz oldschool.

Co by nie pisać to po prostu

zły wybór i zła fascynacja. Im

szybciej ta prawda do Hiszpanów

trafi tym dla nich i ich muzyki będzie

lepiej. Chyba, że chcą dotrzeć

do disco metalowców, fanów kapel

typu Beast in Black czy Battle

Beast, to są na dobrej drodze. Zresztą

świadczy o tym bonus w postaci

coveru Ricka Astleya "Never

Gonna Give You Up". Może to naiwne

z mojej strony ale myślę, że

Hiszpanom chodziło o coś innego,

także następny album będzie rozstrzygający.

Na tę chwilę nikomu

nie polecam dokonań Theragon.

Po ich debiut "Where The Stories

Begin" sięgną tylko niepoprawni

fani melodyjnego, wręcz słodziutkiego,

power metal z początku wieku.

(2)

Therion - Leviathan

2021 Nuclear Blast

\m/\m/

Zmęczeni poprzednim album

Christofera Johnssona, mogą

odetchnąć z ulgą. "Leviathan" nie

będzie testował waszej cierpliwości,

jak czyniła to rozbudowana

struktura "Beloved Antichrist",

poprzedniego wydawnictwa grupy.

Jest to bodaj najbardziej przystępne

a jednocześnie, niesamowicie

wręcz przebojowe dokonanie Theriona.

Postaram się zatem zastanowić

czy "Leviathan", a właściwie

pierwszy z planowanej serii trzech

albumów pod tym tytułem, to

udana pozycja w dyskografii zespołu.

Odpowiedź na to pytanie

bynajmniej nie jest oczywista. W

historii grupy, każdy jej kolejny album

stanowił krok w rozwoju.

Czasem był to krok szokujący, jak

"Theli". Czasem przenosił zespół w

świat produkcji z wielkim rozmachem,

jak "Deggial" czy "Secret of

the Runes". Niejednokrotnie droga

wiodła Szwedów w bardziej progresywne

rejony, vide "Gothic

Kabbalah". Innym razem kończyła

się na deskach francuskiego

kabaretu, a jeszcze innym - opery.

W jaką stronę zespół zmierza na

"Leviathan"? Ten kierunek to

przeszłość. Po raz pierwszy w tak

wyraźnym stopniu, Therion popijając

lampkę wina, spogląda na

wystawkę ze swoich dokonań, starannie

selekcjonując składniki dawnych

mikstur. Tu nie ma wyważania

otwartych drzwi czy rozpychania

spektrum brzmienia zespołu.

Czy jednak ten krok wstecz

zasługuje na krytykę? Wydaje mi

się, że nie, albowiem, te czterdzieści

kilka minut to kawał porywającej

muzyki. Jest to alchemiczna

formuła skondensowanych przebojów,

którym, w najlepszych momentach,

blisko w nastroju do najmocniejszych

fragmentów "Vovin"

czy "Sirius B / Lemuria". Muzyka

płynie tu z lekkością i urokiem.

Jestem przekonany, że pod względem

różnorodności i jakości partii

wokalnych, to absolutnie najlepsze

dzieło zespołu. Choć głównym

męskim głosem od kilku lat jest

Thomas Vikström (wspomagany

przez nieodżałowaną Lori Lewis),

pojawiało się mnóstwo gości, takich

jak Mats Levén, Marko Hietala,

występująca od kilku lat z zespołem

na żywo Chiara Malvestiti

czy znakomite Rosalia Sairem i

Taida Nazraić. Wystąpił również

Snowy Show, chociaż wyłącznie w

roli perkusisty. Zdecydowanie, melodyka

i wokale to najjaśniejsze

zalety tej płyty. Wielka szkoda, że

nie możemy teraz posłuchać tej

muzyki na żywo - wydaje się wspaniale

sprawdzić w takim otoczeniu.

Było o zaletach, a jaka jest największa

wada? Możliwe, że zaważył

na tym sposób sposób tworzenia

albumu - zespół przygotował bardzo

dużo utworów, które zostały podzielone

stylistycznie na trzy zbiory.

Pierwszy mamy w rękach, kolejne

dwa albumy powinny pojawić

się odpowiednio w latach 2022 -

2023. Będą różnić się stylistycznie.

Tutaj unaocznia się pewnie problem.

"Leviathan", choć jest zbiorem

świetnych utworów, nie sprawia

wrażenia zwartej i spójnej całości.

Brakuje tu pewnej struktury,

w ramach której ta muzyczna opowieść

by się rozwijała. Czegoś, co

byłoby sprecyzowanym lejtmotywem

całości. Po przesłuchaniach

odnoszę wrażenie, że płyta jest z

tego powodu nieco surowa (nie

mam w tym miejscu na myśli kwestii

realizacyjnych i technicznych),

trochę niedokończona. Wydaje się

być bardziej składanką typu "best

of", tyle, że nie wydanych wcześniej

utworów, niż albumem na

pełnych prawach. Ale czy to jest

wada, która powinna zniechęcać

do sięgnięcia po tę muzykę? Zdecydowanie

nie. (4,7)

Time Rift - Eternal Rock

2020 Dying Victims

Igor Waniurski

Młode pokolenie coraz częściej dochodzi

do głosu, dając nadzieję na

to, że po śmierci kolejnych wielkich

rocka lat 60.-80. nie pozostanie

niezapełnialna luka, że

wciąż będziemy mieli kogo słuchać,

bez konieczności wracania

wyłącznie do płyt sprzed lat. Amerykański

Time Rift jest jednym z

gwarantów powodzenia tej misji,

proponując na debiutanckim albumie

"Eternal Rock" porywające

połączenie hard rocka i oldschoolowego

metalu z przełomu lat 70. i

80. To kolejna płyta z długiej już

serii, że gdybym nie znał daty jej

powstania, obstawiałbym, że została

nagrana jakieś 40 lat temu, bo to

dokładnie ten sam klimat, a i brzmienie

nie atakuje bezduszną cyfrą:

jest surowe, ale zarazem też

ciepłe i organiczne. Materiał jest

krótki, bo tych osiem utworów

trwa raptem 35 minut, ale konkretny.

Czasem jest mocniej, na modłę

wczesnej fali NWOBHM ("Magic

Bullet", "Hooks In You", "Another

Name"), ale nie brakuje też nośnych,

lżej brzmiących, nawet przebojowych

numerów ("Eternal

Rock", "Fight For Your Love").

Obie te szkoły łączą z kolei "Better

Than Life", "Fire In Her Eyes" i

przede wszystkim "Starcrossed",

brzmiący tak, jakby Status Quo w

roku 1979 postanowili pójść w kierunku

mocnego hard'n'heavy, a nie

bardziej komercyjnego grania. I

chociaż nie jest to debiut roku, to

na pewno "Eternal Rock" jest mocnym

otwarciem albumowej dyskografii

Time Rift. (5)

Wojciech Chamryk

Torment - The War They Feed

2020 Punishment 18

To włoskie trio gra thrash, jaki

lubię: ostry, ale niepozbawiony też

melodii, zaawansowany technicznie,

ale bez zbędnych popisów.

Pewnie ma to związek z faktem, że

zespół tworzą muzycy w okolicach

50-tki, grają więc to, co pokochali

za szczenięcych lat, a do tego istnieje

on od roku 2002, niezbyt

często, ale regularnie wydając kolejne

płyty. "The War They Feed"

jest trzecią z kolei i na pewno zainteresuje

fanów oldschoolowego

thrashu, ceniących takie podziemne,

szczere granie. O fajerwerkach

nie ma tu oczywiście mowy, ale

panowie łoją z serduchem, czerpiąc

zarówno z dokonań zespołów europejskich,

jak i amerykańskich, a

śpiewający gitarzysta Fabri brzmi

nawet momentami jak Tom Araya.

Na początek proponuję odpalić

"Power Abuse" i "Greed", a nic niczego

nie wnoszący instrumental

"Alienation" pominąć i będzie git.

(4)

Wojciech Chamryk

246

RECENZJE


Tuatha De Danann - The Tribes

Of Witching Souls

2020 Trollzorn

Brazylijski Tuatha De Danann

działa od 1995 roku i od początku

opiera się o melodyjną mieszankę

power metalu i folku. Oczywiście

nie są to czyste inspiracje bowiem

w muzyce Brazylijczyków jest pełno

odniesień do rocka, hard rocka

heavy metalu, a także różnych odcieni

folku, szant czy innej muzyki

biesiadnej. Pedanci z pewnością

znajdą jeszcze inne odniesienia.

Poza tym muzycy nie tylko korzystają

z rockowego instrumentarium

ale także z oryginalnych akustycznych

instrumentów ludowych

(klasycznych też), co w sumie daje

ich muzyce skrzącego się kolorytu.

Zresztą na początku lat dwutysięcznych

w naszym magazynie poświęciliśmy

tej formacji swoja uwagę.

Niestety od tamtej pory było

nam nie po drodze, aż do teraz,

gdy to wytwórnia Trollzorn wydała

w Europie EPkę, która miała swoją

premierę w 2019 roku. Muzyka na

"The Tribes Of Witching Souls"

to ciągle folk w powermetalowej

oprawie tym razem wyraźnie nawiązujący

do irlandzkiej czy też

celtyckiej kultury. Muzycy preferują

dynamiczne i pełne werwy granie,

czasami przeplatane bardziej

refleksyjnymi i akustycznymi momentami.

Dzięki folkowym wtrąceniom

utwory są bardzo skoczne

ale to świetne melodie nadają

wyraz muzyce Tuatha De Danann.

I niema to nic wspólnego ze

słodzeniem, a raczej chodzi o godną

rozrywkę, w dodatku wyśmienicie

wymyśloną, zagraną oraz

podszytą pewną artystyczna ambicją.

Każdy z kawałków jest inny,

ma swój specyficzny charakter i

niemniej każdy z nich porywa. Na

singiel Brazylijczycy wybrali kompozycję

"Turn" ale praktycznie

wszystkie kawałki mogą "robić" za

przebój. Nawet ostatni, najwolniejszy

oraz refleksyjny "Tan Pinga Ra

Tan" i zaśpiewany przez panie Fernandę

Lirę oraz Nite Rodrigues

(a to nie jedyne wokalistki, które

udzielały się w czasie tej sesji). Ciekawostką

tej płytki jest udział samego

Martina Walkyiera w utworze

"Your WallShall Fall". Do muzyki

z EPki bardzo pasują teksty,

które ocierają się o klimaty fantasy

i towarzyszą kapeli od samego początku.

Bardzo dobra jest produkcja

tego wydawnictwa oraz brzmienia

instrumentów, czasami bardziej

przypomina mi to produkcję

formacji progresywnej, niż melodyjnego

power metalu. Generalnie

"The Tribes Of Witching Souls"

godna jest polecenia fanom dobrego

melodyjnego power metalu i

ciężkich odmian folkloru. A, i jeszcze

jedno. W Europie ukazała się

EPka a w Brazylii kolejny pełny

album "In Nomine Éireann".

Miejmy nadzieję, że Trollzorn

pójdzie za ciosem i wyda także ten

krążek. (4,5)

Ultimatium - Virtuality

2020 Rockshots

\m/\m/

Ultimatium to zespół z Finlandii,

który działa od roku 2001. Na

swoim koncie mają cztery albumy

z tego ostatnim jest omawiany

"Virtuality". Finowie swój repertuar

opierają o melodyjny power metal,

który jest osadzony gdzieś między

Stratovarius, Helloween, Sonata

Arctica a Freedom Call.

Najbardziej podoba mi się gdy muzycy

bardziej skręcają w mocniejsze

rejony tak, jak w utworach "Remorse"

czy "Ghost Of Yesterday" ale

generalnie przeważa bardziej melodyjna

odmiana tego stylu. I nie jest

to czysta stylistyka, bowiem, co jakiś

czas możemy natknąć się na

odniesienia do ambitnego melodyjnego

power metalu, progresywnego

metalu, neoklasyki, symfoniki, melodyjnego

blackmetalu itd. Najbardziej

słyszalne są zapożyczenia z

symfonicznego metalu, wręcz są

pojedyncze utwory tego typu, jak

"Run Like The Wind" czy "(Don't)

Fear The Silence". Wtedy też formacja

zanurza się w estetykę takich

kapel jak Nightwish. Także,

mimo, że muzycznie jest bardziej

bezpośrednio to jednak dzieje się

tam, co niemiara i to wielowymiarowo,

jakby to jednak była kapela

bardziej progresywna. W symfonicznych

momentach do głosu dochodzi

śpiewająca a la operowym

głosem pani, jest nią Emily Leone

z Lost In Grey. Na polu głosów

jest też spore zamieszanie, jest coś

a la growl, wielogłosowe chórki,

itd. Jednak najlepsze dzieje się jeśli

chodzi o normalne męskie głosy.

Wszystkie znakomite i w swoim

rodzaju, a należą do Petera Jamesa

Goodmana (Conquest, ex-Virtuocity),

Jukka Nummi (ex-

Myon), Matti Auerkallio (Katra,

Manzana, SoulFallen) i oczywiście

Tomi Viiltola (ex-Dreamtale, Perpetual

Rage, Viilto) głównego głosu

Ultimatium. Kompozycje starają

się utrzymać fason przejrzystych

ale z powodu różnych odskoczni

wypadają znacznie ciekawiej.

Tym bardziej, że kompozytorzy

starają się naznaczyć je ciekawą

melodią, intrygującą aranżacją czy

też wyróżniającym się i chwytliwym

muzycznym patentem. Instrumentaliści

też dają całkiem niezły

popis, gitary i sekcja są konkretne,

za to solówki wręcz wykwintne.

Oczywiście w zestawie

instrumentów Ultimatium są też

klawisze ale bardziej w formie, którą

znamy w progresywnym metalu.

Brzmienia typowe ale z tych bardziej

wytwornych. Także muzycy

na "Virtuality" bardzo, a to bardzo

starają się zaskoczyć, zabłysnąć

czymś oryginalnym ale też trafić

bezpośrednio do słuchacz, przez co

zbliżają się do wymiaru przeciętnych

propozycji z melodyjnego power

metalu. Panowie chcieliby

mieć ciastko ale i je zjeść, a tu trzeba

na coś się zdecydować. Mimo

wszystko fani melodyjnego power

metalu i progresywnego metalu

zerknijcie na ten tytuł. (3,5)

Validor - In Blood In Battle

2020 Symmetric

\m/\m/

Zamiast pomyśleć o następcy "Hail

To Fire" Odi Thunderer zajął się

nową wersją debiutu Validor. OK,

może i był to potrzebny zabieg, ale

czy konieczny, nawet jeśli brzmienie

półprofesjonalnego wydania z

roku 2011 pozostawiało coś do życzenia?

Nie było z nim chyba zresztą

aż tak źle, skoro pozostawiono

oryginalne partie wokalne lidera

oraz solówki Boba Katsionisa, rejestrując

za to na nowo pozostałe

partie, czyli klawiszy, gitar rytmicznych,

basu i perkusji. Osobiście

nie przepadam za takim poprawianiem,

ale skoro Odi ma czuć się

dzięki temu lepiej, uczczęśliwiając

przy tym garstkę fanów Validor,

to czemu nie. Mamy tu na tapecie

power/epic metal - ani jakiś szczególnie

zachwycający, ani też fatalny

- generalnie średni i poprawny.

Czasem robi się jednak ciekawiej,

tak jak w siarczystym "Sword Of

Vengeance" (świetne wokale!), równie

dynamicznym "The Dark Tower"

czy bardziej melodyjnym

"Stormbringer". Nie da się też jednak

nie zauważyć, że "Stealer Of

Souls" jest niedopracowany aranżacyjnie

i za bardzo oparty na dokonaniach

Dio, w "Through The

Storm" jakoś dziwnie nienaturalnie

pojawia się przejście z części dynamicznej

do akustycznej, a i bardziej

ekstremalne tempa perkusji

we "Wrath Of Steel" i kompozycji

tytułowej też niezbyt pasują, bo to

przecież żaden thrash czy black.

Można więc tej nowej wersji "In

Blood In Battle" posłuchać, ale

niekoniecznie. (3)

Wojciech Chamryk

Vanden Plas - The Ghost Xperiment

- Illumination

2020 Frontiers

Szybko muzycy Vanden Plas zdecydowali

się wypuścić kolejny odcinek

"The Ghost Xperiment"

tym razem dodając podtytuł "Illumination".

Być może za szybko,

bo dość długo nie mogłem przekonać

się do tej części. Niemniej z

czasem i kolejnymi nowymi odsłuchami

zawartość albumu podobała

mi się coraz bardziej. Nawet

wydaje mi się, że "Illumination"

podoba mi się bardziej od "Awakening",

a przecież wtedy uważałem

ją za porywającą. Więc cóż

zaważyło, że nowa odsłona "The

Ghost Xperiment" podoba mi się

jeszcze bardziej? Prawdopodobnie

mały szczególik. Na nowym albumie

wydaje się być więcej gitar

Stephana Lilla. Tak jakby jego

riffy były bardziej wyraźne a jego

solówki jeszcze bardziej płomienne

i interesujące. Ale może to tylko

moje odczucie. Poza tym ich muzyka

nie zmieniła się. Ciągle jest to

progresywny metal, na niezmiennie

wysokim poziomie, wypełniony

niezwykłą i przemyślaną muzyką,

mieniąca się wszelkimi barwami

emocji oraz kontrastami nastrojów.

Jeżeli mogę się zacytować z

poprzedniej recenzji. Niemniej w

muzykach Vanden Plas jest tyle

potencjału twórczego oraz talentu,

że nieustannie potrafią zaproponować

muzykę, która brzmi ciągle

świeżo, żywo i intrygująco. Niemniej

bez melodii nie byłoby Vanden

Plasa którego znamy, to one

są jasnym punktem tego zespołu. A

na "The Ghost Xperiment - Illumination"

dzięki wspomnianej

metalowej mocy są one wręcz namacalne,

dzięki czemu wszelkie

nastrojowe i melancholijne momenty

wybrzmiewają równie wyraziście.

Muzycy nie rezygnują również

z symfonicznych aranżacji,

choć podobnie jak na poprzedniczce,

jest ich zdecydowanie mniej.

Posłuchajcie "Black Waltz Death"

znajdziecie w nim wszystko o czym

właśnie wspomniałem, przepiękne

melodie, niesamowity klimat i

uwodzące orkiestracje. Równie zapadający

w pamięć jest otwierający

"When World Is Falling Down",

choć ta kompozycja w swojej formie

jest zdecydowanie bardziej

progmetalowa. Za to "Under The

Horizon" może już pretendować do

prog metalowego hymnu. Zresztą

pozostałym kompozycjom też nic

nie brakuje, bowiem każda z nich

to niesamowity zestaw "vandenplasowego"

progresywnego metalu,

którego kulminacja następuje w

RECENZJE 247


najdłuższym i najbardziej rozbudowanym

"The Ouroboros". Także

"The Ghost Xperiment - Illumination"

to krążek do słuchania w

całości z muzyką utrzymującą nas

cały czas w napięciu. Ułatwia to

także fakt, że wszyscy muzycy formacji

są w niebywałej formie i odgrywają

swoje partie jak natchnieni.

Brzmienie i produkcja albumu

to też klasa sama w sobie. Oczywiście

z muzyką współgra również

opowieść. Na "Illumination" jest

kontynuacja tego, co zaczęło się na

"Awakening", czyli historia oparta

na udokumentowanym eksperymencie

paranormalnym, gdzie bohater

stacza potyczki z tworzeniami

ciemności i choć batalie są udane

sam coraz bardziej stacza się w

otchłań piekieł. W ten oto sposób

"The Ghost Xperiment - Illumination"

to kolejna porcja solidnego

i soczystego progresywnego metalu

w wykonaniu Vanden Plas. (5)

Vanish - Altered Insanity

2020 FastBall

\m/\m/

Vanish to przedstawiciel niemieckiego

melodyjnego power metalu w

przestrzennej, syntezatorowej scenerii,

przypominającej wręcz uniwersum.

Kapela również chętnie

wykorzystuje wycieczki w stronę

nowocześniejszych odmian metalu.

Robią to bez przesady i z dużym

wyczuciem, co daje dość przyjemny

efekt. Takie też kompozycje

znalazły się na omawianej płytce.

Zresztą znane z poprzednich wydawnictw.

Bowiem "Altered Insanity"

to jedynie antrakt, czyli

EPka, gdzie wyeksponowane są

utwory, w których udzielali się goście.

W "The Pale King" możemy

usłyszeć świetny głos Alicji Mroczka.

W kolejnym "We Become

What We Are" muzycznego obieżyświata

Tima "Rippera" Owensa.

Z kolei w "Disbelief" usłyszymy

Bena Galstera, aby w "The Grand

Design" cieszyć się z obecności Ralfa

Scheepersa. Płytkę domyka ciekawe

wykonanie utworu Black

Sabbath "Heaven And Hell", który

został nagrany na płytę będącą

tributem dla Ronnie J. Dio. Mimo,

że krążek to ciekawostka, uzupełnienie

do dyskografii Vanish,

to zainteresowanie nim jest warte

gry, bowiem nie dość, że zawiera

niezłą muzykę to, wykonana jest w

ciekawych interpretacjach.

\m/\m/

Vectis - No Mercy For The Weak

2020 Helldprod

Czterech młodzieńców z Portugalii,

z których jeden udziela się

też internacjonalnie w brazylijskim

SpeedKiller (recenzja w numerze)

łoi sobie w najlepsze black/thrash.

"No Mercy For The Weak" to ich

debiutancka EP-ka, materiał zwarty,

konkretny i bez przegadania,

ale jednak taki surowy i hałaśliwy

metal grały już przed nimi setki zespołów,

w dodatku o niebo (piekło)

lepiej. Tu punktem wyjścia

stały się utwory Venom i Hellhammer,

drobiazgowo przeanalizowane,

rozebrane na czynniki

pierwsze i zagrane: nawet nieźle,

ale osobiście wolę słuchać takiego

grania w oryginale. Mamy tu bowiem

surowy, łomotliwy oldschool

w najczystszej postaci, perkusyjną

łupaninę, obowiązkowe ugh! w

każdym utworze i co tam jeszcze z

arsenału podstawowych dla tej

stylistyki środków, ale najzwyczajniej

w świecie nie słyszę w tych

utworach Vectis. Potencjał jednak

jest, może więc z czasem chłopaki

dojdą do czegoś własnego, bo na

razie są niestety na etapie kopiowania

i groźnych pseudonimów...

(2)

Wojciech Chamryk

Veil Of Secrets - Dead Poetry

2020 Crime

Kilka lat temu Vibeke Stene (ex

Tristania) i znany z licznych zespołów,

choćby Borknagar, Sarke,

Ihsahn czy Testament multiinstrumentalista,

chociaż zasadniczo

perkusista, Asgeir Mickelson,

spotkali się w projekcie God Of

Atheists. Współpracowało im się

tak dobrze, że już wtedy myśleli o

własnym zespole, a pandemiczny

czas umożliwił w końcu jego założenie.

Dwójkę liderów wsparli w

studio równie doświadczeni muzycy,

skrzypaczka Sareeta i gitarzysta,

odpowiadający również za growle,

Erling Malm, a efektem ich

współpracy jest debiutancki album

"Dead Poetry". I proszę, od razu

zaskoczenie: znając przeszłość jego

członków spodziewałem się czegoś

bardziej ekstremalnego lub przeciwnie,

przystępnego, tak w gotycko/

symfonicznym stylu, a Veil Of

Secrets grają doom metal. W dodatku

taki w postaci najbardziej

klasycznej z możliwych, surowy,

posępny i majestatyczny, niczym z

lat 80. Czasem bardziej mroczny

("The Last Attempt") czy z odniesieniami

do tradycyjnego metalu

"Entirety"), ale niekiedy też bardziej

klimatyczny ("Meson") czy

wręcz przebojowy ("Remorseful

Heart"). Drugi w kolejności "Sear

The Fallen" nie do końca mnie

przekonuje, bo sopran Vibeke jakoś

nie do końca współbrzmi w

nim z warstwą instrumentalną, tak

jakby pochodził z innego utworu,

ale to jedyny, mniej udany utwór

na tej płycie. Akurat jako całość

bardziej podbają mi się te numery

bez growlingu ("The Lie Of Her

Properity"), ale czasem, tak jak

choćby w "Bryd", ryk Malma ciekawie

kontrastuje z anielskim sopranem

Stene. No i skrzypce: patent

niby ograny i znany od lat,

choćby z płyt My Dying Bride, ale

na "Dead Poetry" sprawdza się doskonale,

zwłaszcza w "The Last Attempt"

i "Meson". Udany debiut.

(5)

Wojciech Chamryk

Vhäldemar - Straight to Hell

2020 Fighter

Hiszpanie z Vhäldemar są rozpoznawalnym

zespołem, trudno pomylić

z kimkolwiek bardzo charakterystyczny

wokal Carlosa Escudero,

zwłaszcza w połączeniu z

charakterystycznymi liniami wokalnymi.

Nieźle, jak na zespół, który

20 lat temu polecali sobie fani

X-Wild jako coś w rodzaju speedowej

wersji niemieckiej ekipy z dodatkiem

neoklasycznych gitar.

Dziś Hiszpanie mają na koncie

sześć krążków, utrzymują charakterystyczny

styl, ale zdecydowanie

go rozszerzają. Gdy słucham

"Straight to Hell" mam wrażenie,

że słucham zupełnie typowego

Vhäldemar. Kiedy jednak zestawię

go z z pierwszą płytą i posłucham

obu krążków jeden po drugim,

od razu w uszy rzuca mi się

wrażenie: "ale oni się rozwinęli!".

Są na "Straight to Hell" kawałki

dla Hiszpanów typowe do szpiku,

takie jak "Afterlife", "My Spirit" czy

oczywiście "Old Kings Visions",

który pojawił się już w szóstej odsłonie.

Są jednak też zupełnie nievhäldemarowe,

acz dobre kawałki,

takie jak choćby "Fear", który bardziej

przypomina mi Messiah's

Kiss czy późny Primal Fear, niż

"speedowy X-Wild z neoklasyką".

Płyta świetnie, potężnie brzmi,

Carlos śpiewa różnorodnie (od

swojej "skrzeczącej" maniery po

pełny, mocarny wokal), dużo się

na niej dzieje. Jak na zespół, który

powstał poza kręgiem kuźni heavymetalowych

zespołów z Niemiec

czy Szwecji, Vhäldemar wyrósł na

zespół rozpoznawalny, wydający

solidne płyty, dobrze brzmiące i

porządnie wyprodukowane. (4,2)

Strati

Vincent - Space

W porównaniu z albumem "Infinity"

z roku 2016 w Vincent doszło

do prawdziwej rewolucji kadrowej:

z poprzedniego składu

ostał się tylko wokalista i współzałożyciel

formacji w roku 1986

Piotr Sonnenberg, a obecnie towarzyszą

mu gitarzysta i współtwórca

całego materiału Jarek

"Jafo" Michalski, basista Edward

"Edi" Juszczyk i perkusista Piotr

Zaborski. Tego drugiego fani powinni

pamiętać z Magnusa, bo

grał w nim w latach 1987-90, między

innymi na kasecie "Scarlet

Slaughterer" wydanej przez MiL.

Teraz mamy jednak zupełnie inne

czasy, a Vincent wrócił do gry z

piątym, udanym albumem, nie bacząc

na przeciwności losu czy inne

pandemie. Grupa zrealizowała materiał

samodzielnie we własnym

studio, proponując urozmaicony

hard'n'heavy, zakorzeniony w latach

80. minionego wieku. Potwierdza

to już świetny opener "De

Best" czy równie udane "Niewinne

dzieci", a są tu też i niespodzianki.

Pierwsza to pierwszy singel "Szepty",

do którego zrealizowno również

efektowny teledysk: długi,

mroczny i mocno brzmiący utwór

o nieco symfonicznym - klawisze -

klimacie czy też dość drapieżny,

zamykający płytę "Aż po blady

świt". Kolejna to równie mroczny,

ale nowocześniejszy w warstwie

aranżacyjnej - elektronika robi

swoje - "Wbij szpony", jakby nowe

spojrzenie na stylistykę wrocławskiej

grupy, co zresztą praktykowała

już na "Infinity". Nie brakuje

również ciekawych ballad z

"Oceanem łez" na czele, kojarzącą

mi się z Whitesnake z czasów LP

"1987" czy bardziej popową "Karmą".

W bardziej przebojowym wydaniu

Vincent prezentuje się w

drugim singlu "Nie bój się", do którego

również powstał teledysk czy

w "Uciekaj stąd", ale akurat ten

utwór za bardzo według mnie

przypomina dokonania Iry czy solowe

Artura Gadowskiego, w dodatku

te nie najciekawsze. Nie

zmienia to jednak faktu, że jako

całość "Space" trzyma wyrównany

248

RECENZJE


poziom i na pewno ucieszy fanów

klasycznego, ciężkiego rocka w polskim

wydaniu. (5)

Wojciech Chamryk

Voivod - Lost Machine - Live

2020 Century Media

Voivod od lat gra już we własnej

lidze. I chociaż Kanadyjczycy nie

są już tak popularni jak w latach

80. i 90., to wciąż nagrywają kolejne

płyty, wynosząc progresywny

techno thrash w rejony niedosięgłe

dla większości innych muzyków,

co potwierdzają również na "The

Wake" sprzed dwóch lat. Były to

jeszcze czasy przedpandemiczne,

tak więc grupa promowała ten materiał

na koncertach, w tym na festiwalu

w Quebec, czyli u siebie w

domu, latem ubiegłego roku. Teraz

zapis tego koncertu ukazał się na

płycie, bo poprzedni album live

Voivod wydali przecież ładnych

kilka lat temu, jeszcze za czasów

promowania "Infini". Na "Lost

Machine - Live" mamy więc solidną

reprezentację "The Wake",

bo aż cztery utwory, a do tego

przekrój przez obszerną dyskografię

grupy. Voivod musieli być

jedną z gwiazd tego festiwalu, bo

grali niemal 75 minut, ale sądząc z

natężenia okrzyków publiczności

raczej tylko dla swych największych

fanów, w dodatku dość niemrawych.

Nie przeszkodziło to

muzykom w świetnych wykonaniach

takich klasyków jak: "Psychic

Vacuum" z LP "Dimension Hatröss",

"Overreaction" z "Killing Technology"

i na finał kultowego

"Voivod" z debiutanckiego "War

And Pain", gdzie publika wreszcie

się trochę uaktywniła. Poprzedził

go ponadczasowy "Astronomy Domine",

nagrany przez Kanadyjczyków

w roku 1989 na "Nothingface"

- to dzięki tej wersji wielu fanów

metalu usłyszało o Pink

Floyd. Cieszy też sięgnięcie po

mniej popularne utwory, jak tytułowy

EP sprzed czterech lat "Post

Society" czy "Fall" z tego samego

wydawnictwa; zresztą Voivod ma

tak bogaty dorobek, że utworów

wartych koncertowych rejestracji

zebrałoby się bez problemu i drugie

tyle. Co prawda "Lost Machine

- Live" nie jest jakimś objawieniem,

ale to solidny, koncertowy

materiał świetnego zespołu, a do

tego przypomnienie niedawnych

jeszcze czasów, kiedy koncerty

były codziennością i można było w

nich przebierać bez opamiętania -

teraz pozostałynam tylko płyty

live, bo jednak metalowe gigi w

sieci nie są dobrym rozwiązaniem.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Vomit Division - Hell In A

Bottle

2020 Metal On Metal

Vomit Division to jednoosobowy

projekt z Niemiec. Już jego nazwa

sugeruje, że Desmotes nie spełnia

się w jakiejś wysublimowanej czy

progresywnej odmianie metalu, łoi

black/thrash starej szkoły. Strefę

wpływów bez większego trudu

można tu rozciągnąć od Hellhammer/Venom

do Desaster, tak więc

wszystko jest jasne. Gdyby ktoś

miałby jakieś wątpliwości, to lider

nie tylko nader akuratnie kopiuje

co lepsze riffy z podręcznego arsenału

wyżej wymienionych, ale też

nie pozbawia się przyjemności

chwackiego wykrzykiwania ugh! w

praktycznie każdym utworze. Nie

wszystkie są tak samo udane:

otwierający płytę i podszyty Motörhead

"Panzerabwehr Rock'n'

Roll" to siła złego na jednego, bo

skondensowany do 3:30 zabijałby,

a trwając prawie drugie tyle po

prostu zaczyna nudzić. Ale już z

"Slaves Of The Cock", "Cunts &

Cocaine" i dwuminutowym "Hunger

Of Ghouls" jest zdecydowanie

lepiej, bo to siarczyste, bardzo intensywne

numery. "Sex, drugs and

metal, that's my game" deklaruje w

drugim z nich Desmotes - oby tylko

nie przesadził, bo balladowy

"Homunculus" (kłania się Bathory,

a co), szaleńczy "Black Metal Bastards"

i niemal epicki "Goat Vytch

King" z mrocznymi partiami syntezatorów,

potwierdzają, że powinien

jeszcze trochę pożyć oraz to i

owo nagrać. (4,5)

Wojciech Chamryk

Waroath - Infernal Tortures Blades

2020 Putrid Cult

Waroath poznałem kilka lat temu

dzięki kasetowemu demo "Conjuration

Of The Wargods". W kolejnych

latach dyskografia projektu

Weneda, znanego choćby z Venedae,

Darkstorm czy Gontyna

Kry, powiększyła się o następne

demo oraz split, teraz zaś ukazał

się debiutancki album. "Infernal

Tortures Blades" to 38 minut

dźwięków odwołujących się do

najgłębszych tradycji metalowego

podziemia, black/speed/thrash podany

w formie tak prymitywnej,

jak to tylko możliwe. Zapomnijcie

o wypolerowanym brzmieniu czy

ładnych melodiach dla hipsterów,

"lubiących" awangardowy metal -

to totalny old school, muzyka niczym

z najgłębszych, piekielnych

czeluści, której w żadnym razie nie

można zaklasyfikować, że powstała

w roku 1993, 2008 czy może

2020. Mamy tu siedem bezkompromisowych,

mrocznych hymnów,

w tym dwa z angielskimi tekstami,

organiczny metal odarty z

wszelkich ozdobników, wręcz jego

kwintesencję w najbardziej surowej

odsłonie. Triumfuje więc programowa

prostota, nie ma mowy o jakichś

skomplikowanych przejściach

czy technicznych patentach,

Waroath hołduje metalowi ekstremalnie

uproszczonemu. Idealnie

wpisują się weń partie wokalne

Adriana z Empheris, którego

skrzek jest nieco odmienny niż w

macierzystym zespole, a do tego

często korzysta też z melodeklamacji.

Po takim wulkanicznym ataku

huraganu w wydaniu Waroath

nic już nie będzie takie samo,

korowód cieni śmierci poprzedzi

triumfujące hordy Księżyca, a opętańcza

wizja przeznaczenia wyniesie

na tron rasę wieczystego

mroku, to więcej niż pewne. Tak

jak to, że "Infernal Tortures Blades"

to płyta nie dla każdego, ale

warta uwagi. (5)

Wojciech Chamryk

Warpath - Innocence Lost (30

Years of Warpath)

2020 Massacre

Niewinność utracona po 30 latach

aktywności na scenie teutońskiego

thrash metalu? Skądże. Warpath

jest niewinny tak samo jak brzdąc,

który dopiero co nauczył się chodzić

i mówić. Ich reprezentant

ochrzcił zuchwale swoją kapelę jako

"Bóg Thrash Metalu" - w wywiadzie

opublikowanym w 71 numerze

"Heavy Metal Pages" pojawia

się wypowiedź basisty Sörena

Meyer'a: "Wszyscy więc byliśmy

dumni, że możemy dołączyć do legendarnych

bogów thrashu, Warpath".

Według mojego rozeznania, najważniejszymi

przedstawicielami niemieckiego

thrashu są: Destruction,

Kreator, Sodom i Tankard

(kolejność przypadkowa). Można

dyskutować, czy ktoś jeszcze, ale

akurat Warpath nie wlicza się do

czołówki gatunku w swoim kraju,

dziwnym byłoby ich zaklasyfikowanie

do pierwszej ligi w skali całego

świata, a nazywając siebie

Bogami zyskują raczej domniemanie

metalowej niewinności. Rzekoma

30 rocznica też jest mocno na

wyrost. Wprawdzie powstali w

1991 roku, ale połowę tego okresu

w ogóle nie istnieli. Naprawdę legendarne

zespoły z takim stażem

często skarżą się, jak ciężko jest im

ułożyć koncertową setlistę na dwugodzinny

występ, więc podsumowanie

całego dorobku na jednej

tylko płycie CD byłoby niezwykle

trudne. Tymczasem Warpath nie

tylko wydało składankę najlepszych

utworów na jednym dysku

CD, ale trwa ona tyle, że prawdopodobnie

zmieściłaby się również

na winylu (42 minuty 32 sekundy).

Cała dyskografia Warpath

sprowadza się do 6 dużych longplay'ów,

które zostały tutaj podsumowane

9 utworami w zremasrerowanej

wersji. Słuchając ich

jakoś nie przychodzi mi ochota na

sprawdzenie oryginałów, może

dlatego, że nie wywarły one na

mnie specjalnego wrażenia. Ot,

mocno przeciętny thrash. Da się to

lubić, można posłuchać, ale scena

jest gorąca i tłoczna, więc świadomy

słuchacz ma podstawę do

stawiania wyższych oczekiwań.

Biorąc pod uwagę, że pomiędzy

przedostatnim wydawnictwem

"Filthy Bastard Culture" a omawianą

składanką upłynęły 2 lata

oraz 1 miesiąc, jeden całkowicie

nowy kawałek to skromna propozycja,

jednak fajnie, że przynajmniej

postarali się o to. Drugą niespodzianką

jest cover Venom

"Black Metal". Przyznam, że brzmi

on całkiem spoko, a dodatkowej

atrakcji dodaje mu gościnny udział

samego Cronosa (Venom), a także

Sabiny Classen (Holy Moses). To

udany i nieoczekiwany punkt programu.

Wstawienie go w drugiej

kolejności na albumie może jednak

świadczyć o próbie odwrócenia

uwagi słuchacza od głównego tematu,

jakim zgodnie z tytułem miało

być świętowanie trzydziestolecia

Niemców. Niestety, nie zagospodarowali

dostępnej im na krążku

przestrzeni - taki jubileuszowy album

spokojnie mógłby być aż o

pół godziny dłuższy. Jaki to problem

wziąć kilka najlepszych utworów,

które już są w obiegu, oraz

nad którymi zespół ewidentnie ma

pełną kontrolę prawną, i je po prostu

dodać? A może Warpath nie

posiada więcej własnych numerów

o odpowiedniej jakości? Cóż, sensownym

zastosowaniem "Innocence

Lost (30 Years Of Warpath)"

byłoby powołanie się na ten materiał

w ogłoszeniu prasowym, że

muzycy Warpath poszukują możliwości

dołączenia do innego, już

istniejącego zespołu thrashowego

w Niemczech, w celu uzupełnienia

czyjegoś składu. Umieją trzymać

instrumenty, mogliby więc do kogoś

dołączyć. Pewnie tak, gdyby

tylko zeszli na ziemię i schowali

ego do kieszeni. Thrash metal nie

RECENZJE 249


potrzebuje samozwańczych Bogów,

ale całkiem możliwe, że potrzebuje

sprawnego instrumentalisty

na zastępstwo? (2)

Sam O'Black

White Magician - Dealers Of

Divinity

2020 Cruz Del Sur Music

White Magician, The Great

Kaiser's White Magician - można

pogubić się w różnych wcieleniach

tego amerykańskiego zespołu, tym

bardziej, że jego lider Derek Di

Bella, rzeczony The Great Kaiser,

udziela się też w innych formacjach,

choćby w znanym czytelnikom

HMP Demon Bitch. "Dealers

Of Divinity" jest długogrającym

debiutem White Magician,

swoistym podsumowaniem 10 lat

istnienia zespołu. Wydawca zachwala,

że to klimaty Blue Öyster

Cult i Mercyful Fate, ale jakoś nie

słyszę na owej płycie wpływów

tych zasłużonych formacji - jeśli

już, to mamy tu elementy NW

OBHM z końca lat 70., połączone

z odniesieniami do innych reprezentantów

amerykańskiego hard

rocka tamtego okresu. I brzmi to

wszystko naprawdę nieźle: stylowo

i totalnie oldschoolowo, niczym z

jakiejś zapomnianej płyty sprzed

45 lat. Z siedmiu utworów aż sześć

trwa od pięciu do blisko dziewięciu

minut, ale dzieje się w nich tyle, że

nie ma mowy o nudzie, bo chłopaki

kombinują, na przykład fajnie

zmieniąc tempo i płynnie przechodząc

od dynamicznego heavy

rocka do akustycznego niemal flamenco

("Fading Into The Obscurity

Of Ages"). Do tego czasem

zagrają wręcz przebojowo ("Power

Of The Stone"), ale też i mocniej,

tak jak w galopującym "Spectre Of

A Dying Flame", utworze niczym z

jakiegoś zapomnianego singla Nowej

Fali Brytyjskiego Metalu z

roku 1979. W aranżacjach, obok

dwugitarowego ataku, mamy też

sporo brzmień gitary klasycznej,

do solówki włącznie ("Magia Nostra"),

co ubarwia całość i jest

ciekawym urozmaiceniem tej udanej

płyty. "Dealers Of Divinity"

trafi więc w pierwszej kolejności do

tych najbardziej konserwatywnych

fanów metalu, dla których ciężka

muzyka stworzona po roku 1985

nie była już interesująca, ale pozostałych

również zachęcam do jej wysłuchania,

bo ekipa z Detroit ma

papiery na granie. (5)

Wojciech Chamryk

Witchtrap - Evil Strikes Again

2020 Hells Headbangers

Witchtrap od dobrych 30 lat grają

thrash/black metal, wywodzący się

w prostej linii z pierwszych płyt

Slayer, Destruction, Sodom czy

Kreator. Do tego Kolumbijczycy

są zespołem typowo podziemnym:

albumy wydają nie za często ("Evil

Strikes Again" jest dopiero piątym

w ich dyskografii), zdecydowanie

preferują za to krótsze materiały,

przede wszystkim splity (mają tu

na koncie również współpracę z

naszymi zespołami, jak Warfist).

Na najnowszym długograju B. A.

Ripper, Enforcer i Witchhammer

łoją więc klasycznie i totalnie bezkompromisowo,

ale nie pędzą przy

tym na oślep, co to, to nie.

"Midnight Rites", "Evil Strikes

Again" czy "Born To Kill" są bowiem,

przy całej dawce zawartej w

nich agresji, dopracowane aranżacyjnie

i dość zróżnicowane, dopełniając

się z tymi prostszymi, uderzającymi

od początku do końca,

jak: "Dealing With Satan" i "The

Devil's On The Loose". Dopełniają

to wszystko "Death To False Metal",

z klasycznie metalowymi

akcentami oraz mroczny instrumental

"Rhyme Of The Insane",

potwierdzający, że mimo bezgranicznej

miłości do thrashu, muzycy

Witchtrap znają i cenią również

dokonania Black Sabbath.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Witchwood - Before The Winter

2020 Jolly Roger

Debiutancki album Włochów

"Litanies From The Woods" podobał

mi się, podobnie jak jego

następca "Handful Of Stars".

Minęły cztery lata, zespół jednak

ich nie zmarnował, przedstawiając

na najnowszej płycie "Before The

Winter" muzykę jeszcze ciekawszą

i bardziej urozmaiconą aranżacyjnie.

To niby retro rock, ale tak naprawdę

hard rock z elementami

folku, psychodelii i grania progresywnego

z wczesnych lat 70, a do

tego w bardzo dobrym wykonaniu.

Muzycy sięgają tu do dawnych tradycji,

że każdy z instrumentów ma

równie ważne znaczenie, bez faworyzowania

na przykład gitarzysty

solowego. Dlatego większość utworów

bardzo zyskuje dzięki świetnej

współpracy gitar, organów, syntezatorów

i fletu, pojawiają się też

wejścia choćby mandoliny czy harmonijki

ustnej: partie poszczególnych

instrumentów płynnie przechodzą

więc jedna w drugą, a

solowe pojedynki ekscytują, tak jak

w na przykład w utworze tytułowym,

do którego nakręcono teledysk,

albo w "Hesperus". Czasem

słychać więc wpływy Jethro Tull,

gdzie indziej Deep Purple czy

nawet Black Sabbath w połączeniu

z bluesem, co wcale nie jest zaskakujące,

jeśli zna się historię brytyjskiej

formacji ("Crazy Little Lover").

Z kolei w "Feelin'" zespół od

symfonicznego/progresywnego

rocka płynnie przechodzi do klimatów

fusion, a klawiszowe solo

Stefano Olivi byłoby ozdobą płyt

Return To Forever czy Weather

Report z połowy lat 70. - jak widać

Riccardo Dal Pane dba o to, żeby

Witchwood nie skostnieli w schematach.

Potwierdza to również bonus

track z LP, cover "Child Star"

Marca Bolana, bo to nie któryś z

glamowych hitów T. Rex z lat 70.,

lecz utwór Tyrannosaurus Rex z

pierwszej płyty, wydanej w 1968

roku, folkowo-psychodeliczny: w

pierwszej części odrealniona, psychodeliczna

piosenka niczym w

oryginale, w drugiej zaś już bardziej

odjechana, "Witchwood'owa".

(5)

Wojciech Chamryk

Wizard - Metal in my Head

2021 Massacre

Nihil novi u Wizard. Zespół gra

dokładnie taki sam heavy metal,

jaki grał na "Bound by Metal" czy

"Odin" (wybrałam dwie losowe

płyty z ich dyskografii, możecie w

ich miejsce wstawić prawie każdą).

Jako że jedyną płytą, która odbiegała

nieco od reszty, choć raczej

klimatem niż stylistyką była "Trail

of Death", to tę jedną możecie wyrzucić

z katalogu porównań. Na

"Metal in my Head" znajdziecie

wszystko, co przez lata wypracowała

sobie niemiecka ekipa. Tytułowy,

całkiem surowy, kawałek

mógłby spokojnie znaleźć się na

"Battle of Metal" a "We Fight" -

przez wzgląd nie tylko na brzmienie,

ale też na tekst - na płycie

"Thor" albo "Odin". Co ciekawe, te

powroty do tematyki metalu czy

mitów nordyckich nie są jakimś celowym

węzłem, który ma związać

obecny Wizard z tym sprzed 20

lat. Chłopaki po prostu tak grają.

Nie kombinują, nie rozmyślają.

Czują się tacy sami jak 20 czy 30

lat temu (odsyłam do wywiadu).

Niewątpliwie jest to o tyle zaletą,

że po pierwsze nie słychać u nich

przejawów "skapcanienia" pokazujących

się co rusz u wielu klasycznych

zespołów, a po drugie nie

wpadają w "oktoberfestmetalową"

nutę starych, niemieckich zespołów.

Płyta brzmi energicznie, mocno,

a perkusja - co zespół chętnie

podkreśla - została nagrana na prawdziwym

instrumencie. Sama chęć

uwypuklenia tego może nam, zwykłym

odbiorcom muzyki, dawać

wiele do myślenia, jeśli chodzi o

sposób, w jaki powstają płyty,

których słuchamy. Sven jak zawsze

jest w świetnej formie. Muszę

przyznać, że w tym starym dobrym,

wizardowym kontekście słucha

mi się go zawsze bardzo dobrze.

(4)

Wreck-Defy - Powers That Be

2020 Punishment 18

Strati

Liderem Wreck-Defy jest gitarzysta

Matt Hanchuck, autor wszystkich

kompozycji i części tekstów,

ale jego zespół fani kojarzą przede

wszystkim z racji udzielania się w

nim tak znanych muzyków jak wokalista

Aaron Randall, dawny

frontman Annihilator i basista

Greg Christian, kojarzony przede

wszystkim z Testament. Wreck-

Defy na swym trzecim albumie

łoją więc oczywiście thrash i czynia

to naprawdę porywająco. Gdyby

nie drobne wpadki, jak wokalne

nawiązania do grunge w balladowym

"Scum Lord", można by bez

problemu określić "Powers That

Be" mianem materiału kompletnego,

w którym thrashowe uderzenie

idzie w parze z techniką, a

aranżacje są dopełniane niesamowitym

wręcz feelingiem. Gościnny

udział kilku gitarzystów, w tym

Geoffa Thorpe'a z Vicious Rumors,

tym bardziej to uwypukla, a

takie killery jak "Beyond H8",

"Skin" czy "Fredomless Speech"

powinny trafić na playlisty wszystkich

thrashers. Szczególnie fanów

wspomnianych na początku zespołów,

ale też Megadeth czy Exodus

- Matt Hanchuck przez lata komponował

do szuflady, aż w końcu

zdecydował się ujawnić i założyć

zespół. Jak widać, z dobrym skutkiem.

(5)

Wojciech Chamryk

250

RECENZJE


cost" to nie tylko fajna porcja melodyjnego

heavy, ale jeśli ktoś jest

religijny, może te utwory spokojnie

wykorzystać jako piosenki oazowe.

Chłopaki się na pewno o to nie

obrażą. (5)

Bartek Kuczak

Wytch Hazel - III: Pentecost

2020 Bad Omen

Powszechnie panujące w społeczeństwie

stereotypy mówią, że

heavy metal i Bozia raczej nie idą

w jednej parze. Tymczasem pochodząca

z Lancaster ekipa o nazwie

Wytch Hazel zdaje sobie nic z

owych przekonań nie robić, gdyż w

ich lirykach pełno nawiązań do

chrześcijaństwa, co dla sporej części

metalowego środowiska może

być odsiewaczem nie do przejścia.

Teksty tekstami, ideologie ideologiami

ale dla wielu równie ważna,

albo nawet ważniejsza jest muzyka.

Jak ona jest? Cóż, nie odkryję

przysłowiowej Ameryki jeśli napiszę,

że Wytch Hazel nigdy w

swej twórczości nie stawiał agresji

na pierwszym miejscu. Nie oznacza

to jednak, że ich muzyka

zatracała przez to metalowy charakter.

Wręcz przeciwnie. Jest ona

pełna gitarowych harmonii i ciekawych

melodii oraz charakteryzuje

się dość przestrzenną produkcją.

Album rozpoczyna się dość wesołym

kawałkiem zatytułowanym

"He Is The Fight" mający w sobie

coś z ducha AOR. Dość ciekawie i

trochę nietypowo jak na ten gatunek

rozpoczyna się "Spirit And

Fire". Refren jednakże już nie pozostawia

absolutnie żadnych złudzeń,

że mamy do czynienia z kapelą

nurtu hard'n' heavy. Jeżeli

ktoś chce więcej klimatów bliższych

rasowemu heavy, to nie ma

sprawy. Zapraszam do posłuchania

trzeciego na tym albumie "I Am

Redeemed". Początkowy riff przywodzi

na myśl najlepsze wzorce

NWOBHM. Podobnie jest w przypadku

"Dry Bones". Riff wiodący

na pewno zachwyci fanów Iron

Maiden, a ten chóralny refren to

po prostu prawdziwy miód dla

uszu. Mimo tego wszystkiego, co

napisałem powyżej "III: Pentecost"

nie jest typowym albumem

heavy metalowym. Sporo tu nie

typowych zwolnień, dość połamanych

struktur, a perkusja obsługiwana

przez Jacka Spencera bardziej

kojarzy się ze stylem gry świętej

pamięci Johna Bonhama, niż

jakiegoś rasowego metalowego bębniarza.

Czy próbują być retro? Być

może. Sugerować to poniekąd może

nawet okładka, która spokojnie

mogłaby zdobić krążek jakiejś proto-metalowej

kapeli z przełomu lat

sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.

Jednak u nich to wszystko

jest naprawdę naturalne, a nie robione

na siłę jak to ma miejsce w

przypadku wielu młodych kapel.

To nie jest próba wstrzelenia się na

siłę w jakąś konwencję. "III: Pente-

Xenos - Filthgrinder

2020 Club Inferno

Slayer ponoć zakończył karierę.

Jakoś trudno mi w to uwierzyć, ale

to nie oznacza, że od razu pojawi

się zapotrzebowanie na klony tego

zespołu. Tymczasem Włosi z Xenos

najwidoczniej zamarzyli sobie,

że zostaną drugim Slayerem. Marzenia

piękna sprawa, tylko po co

komu takie kopiowanie, kiedy klasyczne

płyty amerykańskiego

kwartetu są wciąż dostępne, nawet

w sieci sklepów Biedronka? Co

gorsza nie ubzdurali sobie tego

nawiedzeni nastolatkowie, a doświadczeni

muzycy, znani już z

innych zespołów. Dlatego debiutancki

album Xenos mogę polecić

tylko najbardziej zagorzałym fanom

Slayer, zainteresowanym detyktywistyczną

zabawą pod tytułem

"z czego Włosi zerżnęli ten

konkretny fragment". Ignazio Nicastro

nie ułatwi w niej nikomu

zadania, bo ryczy niczym Tom

Araya, do tego jest również basistą.

Ciekawostką jest fakt, że

chłopaki nie nagrali na ten album

coveru swych mistrzów, tylko

"Peace Sells" Megadeth, ale spokojnie,

nic straconego, bo "Raining

Blood" jest dostępny w ich wykonaniu

jako tzw. digital single. Pewnym

magnesem może być tu gościnny

udział znanego z Venom

gitarzysty Jeffa "Mantasa" Dunna

w "Birth Of A Tyrant" oraz wokalisty

Anihilated Si Cobba w

"Of Magma And War", ale nie

czarujmy się, w dzisiejszych czasach

nie jest to już nic nadzwyczajnego,

to tylko kwestia honorarium.

(2)

Wojciech Chamryk

Black Sabbath - Vol. 4 Super

Deluxe Edition

2021 BMG

Nie ukrywam, że po kapitalnym

wydawnictwie rocznicowym "Paranoid"

czekałem z lekkim dreszczykiem

emocji na kolejne tego typu

wznowienia katalogu Black Sabbath.

Kolejnym bliskim pięćdziesięciu

lat jest album "Vol. 4". Co

prawda w 2021 roku obchodzi "zaledwie"

49 urodziny, ale i tak postanowiono

wypuścić na rynek

czteropłytowy boks związany z

tym tytułem. Dla porządku tylko

napiszę, że wydawcą jest Warner

Bros. Records a nowy mix powierzono

Stevenowi Wilsonowi, który

jak zwykle w takich przypadkach

odwalił kawał dobrej roboty.

No i niestety na tym pozytywy się

kończą. Muszę z bólem to napisać,

ale w żadnym wypadku "Vol. 4"

Super Deluxe Edition nie dorasta

do pięt "Paranoid" w takiej wersji.

Co z tego, że dodano suplementy

w postaci plakatu i książeczki bogatej

w zdjęcia i wypowiedzi muzyków

z epoki, jak warstwa muzyczna

jest uboga. I to strasznie. Tak

dobry album został potraktowany

po macoszemu. Można odnieść

wrażenie, że na odwal. Ja wiem, że

zaraz podniosą się głosy, że to wypasione

wydanie i że co ja tam

wiem, że to Black Sabbath i kult i

w ogóle… No w porządku, tylko jaki

procent fanów na świecie obchodzą

wszystkie te podejścia studyjne,

jakieś odrzuty i reszta pierdów,

które przez lata leżały w archiwum?

W jakimś celu siedziały sobie

na dnie szafy przez prawie pięćdziesiąt

lat i teraz kompletnym

bezsensem jest dorabiać do tego

jakąś ideologię i naciągać ludzi oddanych

kapeli. Tak, naciągać, bo

"Vol. 4" Super Deluxe Edition

jest niczym innym, jak tylko nieudolną

próbą wyciągnięcia jeszcze

trochę kasy od maniaków, którzy,

kurde, i tak kupią coś takiego! Na

czterech dyskach mamy więc

wznowienie właściwego albumu -

"Vol. 4" - plus dwa kompakty wypchane

całą maścią odrzutów ze

studia i na doczepkę, tak po linii

najmniejszego oporu, zlepek koncertowy

z trasy po UK (dokładnie

marzec '73 z Manchesteru i Londynu).

Nie byłoby w tym nic dziwnego,

jednakże jest to w sumie ten

sam materiał co wydany w 1980

roku "Live At Last". Ten sam set.

Nic, kurczę, nic nie udało się wyciągnąć

ciekawszego? Poświęcić na

takie archiwalne występy więcej

miejsca? Jak widać - nie. Żeby nie

było - słucha się tego bardzo dobrze.

W końcu to Black Sabbath

w rozkwicie. Na etapie świetnych

pomysłów i największych odlotów

kompozytorskich. Non-stop na fali

wznoszącej. Wydający ikoniczne

płyty, takie jak "Vol. 4" właśnie

czy później "Sabotage" i "Sabbath

Bloody Sabbath". Pod tym względem

dyskusja na temat najnowszej,

wypasionej reedycji zespołu z wytwórni

Warner Bros. jest bezzasadna.

Wkurzony jestem tylko niemiłosiernie,

że raptem w zeszłym

roku udało się wypuścić czteropłytowy

zestaw, który oprócz kwadrofonicznego

miksu miał dodane

aż dwa świetne koncerty z dna

archiwum, niepublikowane i znane

może tylko maniakom wagi ciężkiej.

Pokazali, że się da. Może ktoś

myślał, że album "Vol. 4" jest

mniej medialny to nie ma sensu się

starać? No to był w błędzie. Mam

tylko wielką nadzieję, że w przypadku

następnych wycieczek do

starych płyt, wyborem dodatków

zajmą się osoby bardziej kompetentne

i chętniejsze do poszukiwań.

Okej, jeśli ktoś musi to kupić,

to niech kupi. Żałować nie będzie,

bo mamy do czynienia z czymś ładnym

ale wydaje mi się, że szkoda

wydawać ponad trzy stówy na to

co ma się już od dawna w domu?

Krótko mówiąc to nie jest rzecz dla

fanów a raczej dla fanatyków z dużym

portfelem.

Adam Widełka

RECENZJE 251


Black Knight - Tales From The

Darkside

2020 Pure Steel

Dopiero w 1998 roku formacji

Black Knight udało się zrealizować

debiut fonograficzny. Niesamowite,

że od wydania pierwszego

demo minęło wtedy aż dwanaście

lat. Jak mocno zmieniła się muzyka

holenderskiej ekipy - tego nie

wiem, ale zdążyłem się przekonać,

że na "Tales From The Darkside"

brzmią zadowalająco dla każdego

fana klasycznego heavy metalu.

Mimo, że z zamierzchłych czasów

w składzie ostał się tylko perkusista

Rudo Plooy, nie ma to żadnego

wpływu na odbiór materiału.

W sumie ciężko dywagować i

porównywać do czegokolwiek, skoro

grupa tak naprawdę popełniła

jedno duże demo w 1992 roku. Co

prawda część kawałków została na

"Tales From The Darkside" zarejestrowana

ponownie, ale zdobycie

oryginalnej taśmy graniczy z cudem,

więc lepiej oddać się tej płycie

bez jakichś oczekiwań. Myślę,

że nie zawiedzie tych, którzy cenią

sobie klasyczne, heavy metalowe

granie. Słychać, że te numery były

pisane jeszcze na początku lat 90.

albo nawet wcześniej. Ciekawe

riffy, dobre melodie i piejący, ale

czysty wokal. Momentami można

dać się zwieść wrażeniu, że to jakiś

niepublikowany album amerykańskiego

Riot czy jakieś bardzo dalekie

echa Judas Priest. Jednak o kopii

nie może być mowy bowiem

materiał ma swój charakter, a w

podanych wyżej odnajdziemy zaledwie

inspirację. Black Knight "Tales

From The Darkside" to bardzo

solidna pozycja. Zawiera sporo

dobrze zagranego heavy metalu,

bez zbytniego patosu i z zaangażowaniem.

Duży plus za echo lat 80./

90. i brak napięcia. To naprawdę

udany powrót części z ponad dziesięcioletniego

materiału z dodatkiem

kilku premierowych strzałów.

Reedycja z 2020 roku wydana

przez Pure Steel Records oprócz

standardowych dziewięciu kompozycji

podrzuciło garść bonusów -

koncertowe wersje z lat 2016/

2017. Myślę, że to powinno zachęcić

do spoglądnięcia w kierunku

Black Knight łaskawym okiem.

Chociaż kolana mam całe to nie

żałuję. Prawda też, że nie każda

płyta musi na nie rzucać aby okazać

się rzetelnym punktem gatunku.

Adam Widełka

Chinawhite - Run For Cover

2020 Skol

Chinawhite to jeden z tych reprezentantów

nurtu NWOBHM, o

których wiadomo niewiele. Początki

działalności sięgają roku 1981,

kiedy to w Sheffield powstał zespół.

Od wielu lat jest w zawieszeniu,

więc tak naprawdę nie da się

ustalić, co dzieje się z muzykami.

Tak czy siak, Chinawhite pozostawiło

po sobie trwały ślad w postaci

długogrającej płyty "Run For

Cover", którą w tym roku postanowiło

wznowić Skol Records. Album

ukazał się w 1984 roku przyozdobiony

dość kiczowatą okładką.

Wartość artystyczną obrazka

przemilczę, ale parę słów skrobnę

w związku z dźwiękami, z jakimi

na "Run For Cover" mamy do czynienia.

Chinawhite hołdowali melodiom.

Od początku płyty uwagę

naszych uszu przykuwają maksymalnie

chwytliwe refreny i harmonie.

Czym dłużej krążek kręci się w

odtwarzaczu, tym chętniej atakują

nas zagrywki, które szczerze, z

heavy metalem mało mają wspólnego.

Ten album to ta słodsza strona

NWOBHM. Coś momentami

jak debiut Praying Mantis, tyle,

że tam bywało więcej ostrzejszych

fragmentów. Nie ma utworu, który

nie próbowałby nas zachęcić do

rytmicznego poruszania biodrami i

tupania nóżką. Co refren to, można

być pewnym, mniej lub bardziej

udana melodia. Trzeba oddać

Chinawhite, że nie brzmi to źle.

Ukuli z tego jakąś zaletę "Run For

Cover". Przez to płyta jest dość

spójna. Nie silą się tutaj Gary

North (bas), Kevin Oxley (perkusja),

Al Thompson i Ian Von

Coolburger (gitary) na specjalnie

szybkie czy zadziorne kompozycje.

Pojawia się od czasu do czasu jakiś,

jakby rzec, ostrzejszy riff, ale za

moment jest pacyfikowany przez

chwytliwe harmonie. Wtedy zespół

brzmi jak, na przykład, rockowy

Gary Moore czy ten Saxon

ze swojego przebojowego, amerykańskiego

okresu. Bez wstydu, ale

jednak wychodzi nie do końca to,

czego chcielibyśmy słuchać. Co nie

znaczy, że wokal Briana Glavesa

ma się nie podobać - wręcz przeciwnie,

tym, którzy mają słabość do

takiego grania może przypaść do

gustu wręcz od samego początku.

Album "Run For Cover" to jedyna

spuścizna Chinawhite. Wstydu po

latach nie przynosi, ale jasno trzeba

powiedzieć, że nie jest to muzyka

dla każdego fana heavy metalu.

Nurt NWOBHM był o tyle specyficzny,

że łapały się do niego też

takie grupy, proponujące bardzo

melodyjny sposób wyrazu dźwięków.

Jeśli liczysz na motorykę sekcji

rytmicznej, szybkie riffy i wymyślne

solówki - włącz sobie coś z

Iron Maiden, Jaguar czy Tank.

Natomiast jak Twoja noga rusza

się przy środkowym Def Leppard

czy kręci Cię Heavy Pettin' to

czym szybciej zdobądź to nagranie.

Adam Wideka

Circus Of Power - Circus Of

Power/Vices/Live At Ritz/Magic

& Madness

2020 BGO

Circus Of Power to kapela, która

powstała w 1986 roku w Stanach i

istniała tylko do 1995 roku, no bo

w erze grunge nie miała szans przetrwać.

Kapela reprezentowała amerykańską

odmianę hard rocka

skumplowaną z glam i hair metalem,

a ich granie mocno kojarzyło

się z The Cult z okresu albumu

"Electric" a także z Aerosmith,

Guns'N'Roses czy L.A.Guns. Niekiedy

na ich drugiej płycie "Vices"

(1990) miałem wrażenie, że słyszę

coś z Ramones. Niemniej kapela

ma parę fajnych kawałków, które

przy odpowiedniej ilości czasu

puszczania w radio mogłyby stać

się przebojami. Szczególnie sporo

takich utworów jest na debiucie

"Circus Of Power" (1988) z

"Heart Attack" na czele. Niestety

formacja wystartowała zbyt późno

aby przebić się przez całą masę podobnych

zespołów, gdzie niektóre

z nich od paru ładnych lat mocno

skupiały na sobie uwagę. Natomiast

ich trzeci album "Magic &

Madness" (1993), ciągle utrzymuje

obraną stylistykę ale jego brzmienie

staje się mocniejsze i surowsze,

co z pewnością jest reakcją na

ówczesny wybuch popularności

grunge. I jakbyśmy chcieli się

uprzeć moglibyśmy te nagrania porównywać

chociażby do takiego

Alice In Chains. Sądząc po rychłym

rozpadzie Circus Of Power

nie przyniosło to oczekiwanych

efektów. Nie zmienia to faktu, że

"Magic & Madness" to zbiór bardzo

dobrych hard rockowych kompozycji.

Oprócz wymienionych

trzech studyjnych krążków, band

ma na koncie dwie koncertowe

EPki "Still Alive" (1989) i "Live at

the Ritz" (1991). Ta ostatnia dołączona

jest do omawianego zestawu.

Prezentuje ona kapelę w bardzo

dobrej formie a ich kawałki

brzmią zdecydowanie surowiej niż

te ze studia. Nie wiem jak zagorzali

fani amerykańskiego hard'n'

heavy z lat 80. ale mnie w tamtych

czasach nazwa Circus Of Power

tylko przemknęła przed oczami,

dlatego teraz z wielką przyjemnością

odsłuchałem całość tego zbioru

przygotowanego przez BGO Records.

Co więcej, te dwie godziny i

czterdzieści pięć minut w ogóle mi

się nie dłużyło. Zdecydowanie wolę

taki "mainstream" od tego, co w

późniejszych latach koncerny i

młodsze pokolenia chciały nam

wcisnąć. Na koniec dodam jeszcze,

że zespół reaktywował się w 2014

roku i do tej pory wydał studyjny

album "Four" (2017) i kolejną

koncertową EPkę "The Process Of

Illumination" (2020). Jest to już

inna historia ale prawdopodobnie

warta poznania, bo jak pisałem nowe

wydawnictwo BGO Records

firmujące dokonania Circus Of

Power na to zasługuje.

\m/\m/

Destroyers - Noc królowej żądzy

2020 MMP

Niedawno Destroyers wywołali

niemałą burzę swoim powrotem i

nagraniem nowego materiału. Wiadomo,

że mają swoich zagorzałych

fanów jak i tych, którym ich muzyka

w ogóle nie leży. Do tego całego

zamieszania Metal Mind Productions

dokłada cegiełkę w postaci

świeżych wznowień dwóch starszych

płyt zespołu. Kolejnych reedycji

po długim czasie doczekały

się "Noc królowej żądzy" (1989)

oraz "The Miseries Of Virtue" rocznik

1991. Jako, że nigdy tak na-

252

RECENZJE


prawdę solidnie nie słuchałem

twórczości tego śląskiego thrash

metalowego monstrum (inne priorytety),

to nawet ucieszyłem się,

kiedy okazało się, że mam na ich

temat skrobnąć parę zdań. Słuchałem,

słuchałem i w sumie doszedłem

do wniosku, że chyba jestem

za młody, żeby zabierać się za ocenianie,

recenzowanie takich albumów.

Zdaję sobie sprawę, że takie

krążki to, kurczę, po prostu znak

czasów. Świadectwo pewnych zdarzeń

i potęgi, przynajmniej chwilowej,

wytwórni Metal Mind Productions.

Obok Dragon, Stos czy

Open Fire to właśnie Destroyers

również budowali fundament stajni

Tomasza Dziubińskiego. No

ale ja akurat nie mam żadnego sentymentu

do tej muzyki, z uwagi na

to, że w momencie ukazania się

"Nocy…" miałem… dwa latka. I

jestem trochę w kropce. Pomijając

sentymenty to "Noc królowej żądzy"

to wlatujący jednym, a wylatujący

drugim uchem thrash metal.

Z drażniącym, momentami szalenie

piejącym wokalem i oklepanymi

schematami. W sumie tak nie

do końca jest to stuprocentowy

thrash, bo w pewnych momentach,

a jest ich trochę, Destroyers brzmi

jak, hm, zmutowane Iron Maiden.

Jakby do końca nie wiedzieli, w

którą stronę chcą podążać. Całość

dość toporna, ale być może dla kogoś

może mieć to smaczek. Słuchając

tego albumu od razu poniektórym

przypomną się czasy pierwszych

Metalmanii. Natomiast

dla ludzi młodych, w miarę osłuchanych,

to oprócz jakiejś historii

i, powiedzmy, legendy, zespół Destroyers

nie wniesie nic co mogłoby

wyprzeć z ich świadomości masę

innych, lepszych kapel. Chociażby

nawet w bratobójczej walce na

thrashowe miecze Turbo z okresu

1989/1990 wypada o wiele lepiej,

mimo, że nie proponowało zbyt

oryginalnej muzyki. Jeśli mówimy

o pozytywach to na pewno jest to

solidna dawka energii. Chwilami

osiągane są zawrotne prędkości i

fakt, noga może ruszyć się w rytm.

Teksty - śpiewane po polsku, co po

latach jest zarówno plusem jak i

czymś, co powoduje uśmiech zażenowania.

Są naprawdę kosmiczne.

Nie sposób odmówić im oryginalności,

więc kiedy nasze uszy przyzwyczają

się do wystrzeliwanych

słów, można w miarę spokojnie

odbierać warstwę instrumentalną.

Krążek "Noc królowej żądzy",

żeby w jakiś sposób zyskać sympatię,

potrzebuje trochę czasu. Nie

jest to w żaden sposób wybitne granie,

ale być może dla niektórych

więcej do szczęścia nie potrzeba.

Jeśli tak - to nie musicie szukać dalej.

To album dla Was. Natomiast

ci, którzy od muzyki metalowej

wymagają czegoś więcej to jeśli już

chcą, mogą traktować te niecałe

czterdzieści minut jako swego rodzaju,

w miarę dobrze zachowany

artefakt.

Adam Widełka

Destroyers - The Miseries Of

Virtue

2020 MMP

Druga płyta Destroyers ukazała

się oryginalnie w 1991 roku i została

całkowicie zaśpiewana w języku

angielskim. W reedycji z roku

2009 wydanej przez Metal Mind

Productions zawarto natomiast

zarówno wersję zagraniczną jak i

polską. Najnowsze wznowienie tego

materiału pochodzące z roku

2020 oferuje już tylko śpiew w

języku polskim, ale za to tytuły na

okładce są po angielsku. Pomieszanie

z poplątaniem, ale chyba

dlatego, żeby z jakiegoś powodu

było wesoło. Bo muzycznie jest

przyzwoicie, ale kompletnie bez

szału. W sumie dużo "The Miseries

Of Virtue" nie różni się od

debiutu. Wydawnictwa dzieliły

dwa lata, jednak stylistycznie nadal

Destroyers próbowali swoich

sił w szeroko rozumianym thrash

metalu. Sporo tutaj szybkich i

zwartych utworów, ozdobionych

niezapomnianymi i jedynymi w

swoim rodzaju tekstami, które

współcześnie mogą wywołać niemałą

konsternację. Po prostu są

czasem zabawne, ale w sumie jak

się bliżej przyjrzeć światowym albumom

to też nie wszystko było

wysokich lotów. Nie specjalnie też

grupa zaznacza przed słuchaczem

jakiś progres w twórczości. Można

odnieść wrażenie, że to swoista

kontynuacja "Nocy królowej żądzy".

Nie czyniłbym z tego jakiejś

wielkiej wady - wszakże spójność

jest ważna i pokazuje, że Destroyers

trzymali się jasno wytyczonego

kursu. Z drugiej jednak strony

to wciąż było granie mało wyszukane

i na dłuższą metę, być

może, nużące. Tak jak w przypadku

debiutu, dla mnie "The Miseries

Of Virtue" to album, który

nosi w sobie znak czasów, w jakich

powstał i żyje tylko dzięki sentymentom.

Jeśli sięgnie po tą muzykę

ktoś młody to niestety zbyt długo

nad Destroyers się nie pochyli.

Chyba, że od czasu do czasu na

zasadzie ciekawostki lub czegoś do

poprawy humoru. No, wtedy to

może zdać egzamin. W każdym

innym zestawieniu krążek ten

musi uznać wyższość konkurencji.

Rzecz dla mało wymagających albo

bazujących na emocjach ze starych

czasów. Nie ma tutaj nic, co mogłoby

konkretnie uderzyć i zostać

na długo w głowie.

Adam Widełka

Deus Vult - Look Upon Your

Master: The Demo Anthology

2020 Divebomb

Divebomb Records stoi znów na

straży dobrych, thrashowych

dźwięków. W wakacje ubiegłego

roku ujrzało światło dzienne wydawnictwo

o długim i wiele mówiącym

tytule "Look Upon Your Master:

The Demo Anthology" grupy

Deus Vult. Formacja ta reprezentująca

power/thrash metal, pochodząca

z Ohio, dorobiła się podczas

swojej działalności tylko EP w

roku 1990. Reszta materiału, jaki

można było dostać, znajdowała się

tylko na taśmach demo. Dwupłytowy

zestaw utworów Deus Vult

zawiera wszystko co najciekawsze.

Cały pierwszy dysk poświęcony został

"Group Effort Studios Sessions"

demo '89 (nagrane jednak w

listopadzie '88). Drugi natomiast

posiada wspomnianą małą płytkę

"Soul Assault" i "UltraSuede Studios

Session" datowane na przełom

1990 i 1991 roku. Muzyka jaką

znajdziemy na "Look Upon…"

to mocny thrash metal. Surowy,

szorstki i rozbujany do odpowiedniej

prędkości. Na pozór niczym

nie zaskakuje, ale Deus Vult nie

zamierza się łatwo poddać. Słychać,

że ci faceci umieli grać i nie

szli na skróty. Mimo, że thrash to

gatunek dość hermetyczny, pokazywali

się czasem z lirycznej strony.

Przynajmniej czasem. Cóż, oddech

też ważna rzecz. Nagraniom

nie brakuje więc pomysłów i mocy.

Głównie na krążkach dominuje

szybkość i pokombinowane partie

instrumentalne. Przesłuchanie całości

antologii za jednym zamachem

może być trudne. To jednak

sporo muzyki. Nie oszukujmy się -

muzyki mogącej zlać się w jedną

masę dźwięku. Warto więc dawkować

sobie to wydawnictwo. Szkoda

byłoby zbyt szybko skreślić amerykańską

grupę. To, podliczając

wszelkie za i przeciw, interesująca

twórczość.

Adam Wideka

Dissident Aggressor - Death Beyond

Darkness

2020 Divebomb

Krążkiem zatytułowanym "Death

Beyond Darkness" firma Divebomb

Records przypomina szerszej

publiczności o taśmach demo

amerykańskiej formacji Dissident

Aggressor. Zespół ten pochodzący

z Sacramento (Kalifornia), zawdięczający

swoją nazwę od, najpewniej,

utworu Judas Priest,

działał w latach 1987-1993 oraz

2016-2018. W tym pierwszym

okresie powstały ów dwie taśmy

demo, które są przedmiotem naszego

zainteresowania. Łącznie

materiał liczy sobie trochę ponad

godzinę. Jako mały bonus dołączony

został, na końcu, utwór w wersji

live. Natomiast pozostałe piętnaście

kompozycji to, ułożone

chronologicznie numery z wspomnianych

demówek. Możemy sprawdzić

więc jak przedstawiała się

forma muzyków i czy czymś w

ogóle różnią się te dwie taśmy. W

epoce wydane zostały z dwuletnią

przerwą, więc czasu było sporo na

to, by pewne rzeczy zmienić czy

wyeliminować słabości. Wszystko

zostało zrealizowane przez jeden

skład. Daje to gwarancje zgrania

zespołu i to w sumie słychać. Już

nawet Demo 1990 brzmi nieźle i w

pełni profesjonalnie. Przypomina

którąś tam z kolei kopię Metalliki,

ale chłopaki się starali. Można posłuchać,

ale w niczym to specjalnie

nie zaskakuje. Solidny, szybki,

szorstki thrash metal, jakiego parę

lat wcześniej powstawało wiele.

Demo drugie, pochodzące z 1992

roku jest w sumie kontynuacją pewnych

założeń, mających swoje

korzenie dwa lata wcześniej. Co do

brzmienia nie ma się co czepiać -

ponownie sesje zostały przygotowane

i zagrane od A do Z na wysokim

poziomie. Możliwe, że poddane

kawałki zostały jakiemuś remasteringowi,

bo w sumie dźwięk jest

selektywny i czysty, jak na jakimś

długograju a nie taśmach demo.

Chociaż to też nie było regułą, że

demo musi brzmieć jak nagrane

kalkulatorem w ciemnej piwnicy

przez pijanych małolatów. Kompozycje

dalej przypominają trochę

Metallikę, Testament i ogólnie

utrzymują się w konwencji thrashu

Made In USA. Dlatego też mało w

tym wściekłości, raczej poukładane

dźwięki. Zdaję sobie sprawę, że

jest wielu, którym takie granie będzie

się podobać. Dissident Aggressor

przygotowywał swoje kawałki

według sprawdzonej już kilkanaście

lat wcześniej receptury.

Nie można im odmówić energii i

sprawności instrumentalnej, ale

jeśli chodzi o odkrywczość tej muzyki,

to niestety zbyt mocno słychać

w niej inspiracje. Jednak spokojnie

- to całkowicie nie skreśla

tego zespołu i warto sięgnąć po

"Death Beyond Darkness", chociaż

słuchając tego materiału pewnie

poniektórzy na drugi odsłuch

nie będą już mieli ochoty.

Adam Widełka

RECENZJE 253


Down Factor - Murder The

World

2005 Self Released

Zdaje się, że ktoś zdecydował się

wznowić drugi album Down Factor,

oryginalnie wydany jakieś 15

lat temu. Ów "ktoś" przesłał nam

jednak same pliki, licząc zapewne,

że całą resztę roboty wykonamy

sami. Przeliczył się jednak, zresztą

"Murder The World" to naprawdę

nic aż tak szczególnego, żeby przeszukiwać

internet wzdłuż i wszerz

w poszukiwaniu informacji o jej

autorach. Poprawny death/thrash

w amerykańskim wydaniu, porykujący,

agresywny wokalista, surowe

brzmienie i tyle - jakoś wcale nie

dziwi mnie fakt, że po 10 latach

grania i braku jakichkolwiek sukcesów

zespół dał sobie na wstrzymanie.

Owszem, są tu dowody na

pewne poszukiwania (dwie części

"Blood Of The Patriots", "A Song

About Insanity"), ale w istnej

powodzi nowych, znacznie ciekawszych

zespołów to zdecydowanie

zbyt mało. Do tego w "Eye Consume"

słychać zbyt wiele wpływów

Accept, a w "The Root of All Evil"

Metalliki, by traktować ich poważnie

- to co najwyżej środek stawki

II ligi, solidność ożeniona z poprawnością.

Wojciech Chamryk

Dragonslayer - Dragon Drums

2020 High Roller

Mówisz High Roller Records.

Myślisz - kolejna świetna reedycja

starodawnego materiału. No i

bach! Wypisz, wymaluj tak jest.

Końcówka roku 2020 i na rynek

wchodzi, ubrana w biel, kompilacja

(już nie wiem której) lekko zapomnianej

szerzej kapeli Dragonslayer.

Rzecz arcyciekawa chociażby

z tego powodu, że część materiału

to nagrania z okresu, kiedy muzycy

działali pod nazwą Slayer. Pochodzący

z angielskiego Rochdale

zespół zaliczany jest do nurtu

NWOBHM. Działał od 1980 roku,

przez trzy lata, nosząc logo

kojarzone się współcześnie raczej

tylko z przedstawicielem amerykańskiego

thrash metalu. Nazwa

uległa zmianie w 1983 roku i jako

Dragonslayer próbowali swych sił

aż do 1987 roku, a rok przed zakończeniem

działalności nagrali

taśmę demo. Znajdujemy ją w

kompilacji "Dragon Drums" jak i

demo oraz EP "I Want Your Life"

- czyli podsumowanie żywota, muzycznie,

jednej z ciekawszych kapel.

Na krążek składa się 18 utworów

plus dwudziestostronicowa

książeczka. Jak zwykle zresztą, pod

tym względem wydawnictwa HRR

to miód. Jeśli chodzi o muzykę to

kompozycje ułożone są chronologicznie,

co też pozwala wsłuchać się

w rozwój grupy. Początkowe demo

Slayer to solidne granie osadzone

głęboko w klasyce brytyjskiego

hard'n'heavy. To jeszcze nie stricte

heavy metal, jaki znamy od Iron

Maiden, Raven czy Saxon, ale

jest blisko. Słychać w tym brzmienia

UFO czy Wishbone Ash. Bardzo

sprawnie podane dźwięki z interesującym

wokalem. Kolejne trzy

numery to wspomniana EPka, na

którą składają się: nowy kawałek "I

Want Your Life", brzmiący podobnie

do wcześniejszych i dwa powtarzające

się "Satan Is Free" i "Broken

Hearts". Materiał był tak naprawdę

jedynym "większym" wydawnictwem

grupy na początku działalności.

Zaraz po nim, po przemianowaniu

się na Dragonslayer nastąpiła

dłuższa przerwa. Zwieńczeniem

przygody z tą brytyjską muzyką

jest Demo z 1986 roku. Zaczyna

się ostro. Nie ma się co dziwić,

wszakże minęło trochę czasu a

Dragonslayer okrzepł i nie próżnował.

Pewnie poświęcali każdą

wolną chwilę na szlifowanie nowego

materiału. Można przyklasnąć,

bo słucha się tego nieźle. Nawet po

kilkunastu latach od rejestracji.

Szkoda, że nie ukazała się żadna

długogrająca pozycja zespołu, bo

po tych kilku utworach oczekiwania

zostały rozbudzone. Tak myślę,

staram się rozgryźć, jakie wrażenia

robiła ta muzyka w epoce.

Dziś, wiadomo, że brzmi dobrze i

może ująć ale kiedyś? Powodem

zniknięcia Dragonslayer, obstawiam,

był brak oryginalności na

tamte lata. Ta taśma wyszła w

1986 roku, kiedy takie granie - trochę

pod Judas Priest - niekoniecznie

musiało roztrzaskiwać

czaszki. Gdyby tak parę lat wcześniej…?

Jak dla mnie "Dragon

Drums" to bardzo dobry materiał

pokazujący potencjał tej ekipy. Nie

byli jedyni - z NWOBHM spokojnie

można by było ułożyć sporą

encyklopedię samych takich

"kwiatków" - ale w trakcie obcowania

z płytą samoistnie zwraca się

uwagę na brak banalności i chęć

parcia do przodu. Materiał nie nuży

a Dragonslayer daje jasną informację,

że gra kawałki szarpiące

jak pazur. Zwłaszcza w ostatnim

zestawie z 86 roku jawi się jako

twardy gracz z zacięciem heavy

metalowym.

Adam Widełka

Driveshaft - Heartbreaker The

Anthology

2020 Obscure Nwobhm

Obscure Nwobhm Releases

ostatnimi czasy wydało kilkanaście

ciekawych płyt z annałów gatunku.

Jak szeroki jest zbiór pod nazwą

Nowa Fala Brytyjskiego Heavy

Metalu to chyba każdy interesujący

się tematem wie. Jeśli ktoś nie

spotkał się jeszcze z pojęciem, to

śpieszę wyjaśnić, że z Anglii nie pochodzi

tylko blues, hard rock czy

psychodelia, ale też heavy metal i

to nie wyłącznie reprezentowany

przez znane grupy jak Iron Maiden,

Saxon, Raven czy Diamond

Head. Śledząc historię możemy

trafić na wiele mało mówiących

dziś nazw, jak na przykład Driveshaft.

Właśnie odsłuchiwałem krążek

o znamiennym tytule "Heartbreaker:

The Anthology". Ta irlandzka

grupa zaczęła karierę we

wczesnych latach 80. Niedługo po

rozkręceniu się przeniosła majdan

do Londynu i właśnie część materiału

"London Demos" oraz single

można znaleźć po raz pierwszy na

tej kompilacji. To bardzo łagodna

odsłona NWOBHM. Większość

utworów to słodkie brzmieniowo

kawałki, które w pierwszym skojarzeniu

przywołują klimaty Toto albo

przebojowego Journey bądź,

nawet!, Kiss. Nawet nazwa -

"Heartbreaker: The Anthology" -

wydaje się być idealna do zestawu

piosenek. Faktycznie mogą tworzyć

ścieżkę dźwiękową do płomiennego

romansu czy muzykę tła do

modnego klubu dla soft rockersów.

Niestety nie każda grupa z brytyjskiego

nurtu stawiała na szorstkość,

szybkość i zakrzywiony pazur.

Bywały też jak widać i słychać

próby zjednania sobie specyficznej

publiczności. Grać przebojowo to

nie grzech. Jeśli robi się to dobrze i

przekonująco na pewno znajdą się

fani. Myślę, że tę część czytelników

HMP, która ceni sobie jakieś

lżejsze klimaty, Driveshaft powinien

chociażby na chwilę zatrzymać.

Bo to nawet nie jest takie

typowe NWOBHM. Słychać sporo

naleciałości amerykańskiej szkoły

grania, wiele kompozycji opartych

jest na brzmieniu klawiszy. Dla

mnie - szczerze - to muzyka dobra

na imprezę, jeszcze taką, gdzie tak

naprawdę nie do końca obchodzi

nas co leci z głośników. Niestety z

Driveshaft jest tak, że sporo z

wszystkiego jest bardzo ulotne, a

swoje robi jeszcze to złagodzone

do granic brzmienie. Nie jest może

drażniące, ale ilość cukru w szesnastu

utworach zebranych na

"Heartbreaker: The Anthology"

zbliża się do granicy dzielącej nas

od mdłości. W sumie płytkę adresowałbym

dla sympatyków lekkiego

i mało zobowiązującego, rockowego

grania.

Adam Widełka

Faithful Breath - Gold'n'Glory

2020/1984 High Roller

High Roller Records nie próżnuje

i kolejny raz raczy nas wznowieniem

pozycji do bólu klasycznej.

Album "Gold'n'Glory" grupy

Faithful Breath to absolutny niszczyciel

obiektów jeśli chodzi o konwencję

heavy metalu. Począwszy

od okładki, na której znajdziemy

piękną scenkę, typową dla klimatu

barbarzyńców, lśniących mieczy,

antycznych bohaterów i całej tej

reszty, a na muzyce skończywszy.

Współcześnie ten krążek będzie

rozumiany tylko przez tych, kogo

serce pompuje w krwioobiegu

heavy metal. Półgodziny materiału.

Dla niewdzięczników i ludzi

odpornych na aurę takich wydawnictw

będzie to najbardziej

sztampowe, najbardziej komiczne i

wieśniackie granie, jakie może

słyszeli w swoim parszywym życiu.

Dla maniaków gatunku i konwencji,

o której wspomniałem

wcześniej, album Faithful Breath

będzie czysty jak złoto. Z dużym

dystansem nagrane osiem numerów.

Każdy z nich to soczyste,

heavy metalowe strzały. Co z tego,

że może nie do końca oryginalne?

Że trochę karykaturalne? Nic.

Kompletnie nic. Bo od takich płyt

nie wymaga się zmieniania świata.

Najważniejsze, że czuć od "Gold'n'

Glory" potężną dawkę energii i

pozytywnych fluidów. Bez problemu

wywołają uśmiech zadowolenia

na twarzy każdego, kto dużą aprobatą

wspiera granie spod znaku

hard/heavy. Sporo dobrych melodii

czai się na "Gold 'n' Glory".

Wbrew pozorom i mówiąc całkiem

serio, ten album ma w sobie naprawdę

przemyślane kawałki. Naturalnie,

że nikt tutaj nie zamierzał

pisać niewiadomo jakich rzeczy i

taki rodzaj muzyki adresowany jest

raczej do określonej grupy odbiorców,

ale też nie można tego krążka

oceniać tylko i wyłącznie po okładce.

Może ona wydawać się lekko

komiczna, ale moim zdaniem dobrze

pasuje do muzyki. Jest to po

prostu, tylko, a może i aż, bardzo

sprawnie zagrany heavy metal. Bez

krzty ściemy i bez wstydu. Stworzony

według sprawdzonej receptury,

z obowiązkowymi motywami,

takimi jak chóralne zaśpiewy,

chwytliwe solówki czy precyzyjnie

254

RECENZJE


odmierzająca czas sekcja rytmiczna.

Nad wszystkim unosi się lekko

chropowaty wokal, wyraźny i bez

drażniącej maniery. Wtórują mu

nośne i rozpędzone riffy. Czuć, że

ta muzyka oddycha, że pędzi do

przodu jak wściekły zwierz. To

płyta z gatunku tych, które nie

próbują wywracać naszego życia do

góry nogami. Ten album to po prostu

kolejny zbiór kilku numerów,

które w żadnym wypadku nie

pchają się po nagrody przemysłu

muzycznego. Mimo tego siła

"Gold'n'Glory" uderza poprzez

szczerość i solidnie zagrane motywy.

I naprawdę nieźle brzmi to po

latach. Kciuk w górę!

Faithful Breath - Skol

2020/1985 High Roller

Adam Widełka

Krążek "Skol" to już późny Faithful

Breath. To ostatni album grupy

przed zmianą nazwy na Risk.

Właśnie na początku 2021 roku

ukazało się jego ładne wznowienie.

Odpowiedzialna za to jest, łatwo

zgadnąć, wytwórnia High Roller

Records. Bez jakiegokolwiek kombinowania

z zawartością. Dostajemy

więc tylko i wyłącznie oryginalny,

dziewięciootworowy materiał,

przyozdobiony właściwą okładką.

Muzycznie to poczciwy hard rock,

gdzieniegdzie przenikający się z

heavy metalem. Nośny, dość zaczepny,

osadzony mocno w przeszłości.

Nie ma tutaj miejsca na

napinanie muskułów. Całość brzmi

bardzo naturalnie, przez co prawie

od razu zyskuje sympatię słuchacza.

Mimo, że przez trzydzieści

cztery minuty na "Skol" nie dzieje

się nic, co mogłoby współcześnie

fana hard rocka zaskoczyć, to jakoś

samoistnie ten album chce się wysłuchać

do końca. Faithful Breath

brzmią ni to trochę jak klasyka

rocka - czasem wokale mogą przypomnieć

Rogera Watersa z Pink

Floyd, ale też ni to trochę jak imprezowa

kapela rockowa w klimatach

wczesnego Kiss. Generalnie

"Skol" to krążek dla wszystkich,

którzy od tego rodzaju muzyki nie

oczekują chłodnych analiz i przesadnego

intelektualizmu, a raczej

stadionowego patosu, szarpiących

riffów i sympatycznej dla ucha

motoryki. Można więc zaryzykować

stwierdzenie, że grupa nagrała

luźną płytę, pełną humoru i

chwytliwych motywów. Tak jak

pisałem wcześniej - "Skol" brzmi

naturalnie i rozrywkowo, ale też

nie jest, mimo połowy lat 80. poddany

zanurzeniu w dźwiękowym

brokacie. W końcu rodowód

Faithful Breath zobowiązuje. Bliżej

pod kątem realizacji jest tu do

Accept czy wczesnego Grave Digger

niż amerykańskiego Poison

albo innego Ratt.

Flight 19 - Anthology

2020 Obscure Nwobhm

Adam Widełka

Flight 19 to kolejna lekko zapomniana

załoga z Wielkiej Brytanii.

Próbuje o niej przypomnieć

Obscure Nwobhm Releases,

dzięki swojej "Anthology" wydanej

na początku 2020 roku. Warto

pamiętać, że nakład jest mały i w

sumie adresowany do największych

maniaków nurtu. Na zawartość

płyty składa się dwanaście

utworów. Część z nich to wyrwane

zapisy live z różnych miejsc, dość

dobrej jakości. Czuć klimat występu,

słychać nawet wyraźnie gadających

ludzi. Czuć, że były to

jakieś bardzo kameralne kluby.

Sam materiał to granie mocno

osadzone w brytyjskiej stylistyce.

Klasyczne nuty NWOBHM, więc

jeśli ktoś nie przepada za wyspiarskim

hard/heavy metalem to

Flight 19 "Anthology" na pewno

nie jest adresowane do niego. Grupa

nie boi się pokombinować trochę

i w pewnym momencie słyszymy

nawet… bluesa. Także nie jest

to taki czysty i zdeklarowany

heavy metal. Raczej to taka domena

większości kapel początku lat

80. z Anglii, że starali się łączyć, a

też z niektórych gatunków muzycznych

bezpośrednio się wywodzili.

Mnie to nie przeszkadza.

Fajnie, że jest zróżnicowanie materiału.

Takie granie przywołujące na

myśl Erica Claptona czy nawet

Rory Gallaghera, naturalnie z bardziej

wyrazistym wokalem. Brytyjski,

specyficzny blues. Pojawia się

też dość łagodne granie gdzieś w

środku zestawu. Utwór brzmiący

podobnie do jakichś kompozycji

The Beatles, bardzo swobodny i

wesoły kawałek. Pokazuje to też

jak szerokie zapatrywania Flight

19 miało na tworzenie muzyki.

Być może też po to, żeby nie zamykać

sobie furtek by dotrzeć do szerszej

publiczności. Wyraźnie łagodnieje

lista kompozycji czym bliżej

do końca płyty. Nie wiem czy ułożone

są one chronologicznie, ale

mimo wszystko słucha się tego nieźle.

Sporo takiego melodyjnego,

brytyjskiego grania, nawet spod

nurtu NWOBHM. Ostatnie numery

znów przynoszą małą zmianę

klimatu, bo brzmią już trochę

ostrzej. Zarejestrowane podczas

jednego z występów grupy, więc

też odbiór muzyki inny. Muszę

przyznać, że w wersji live Flight

19 jawią się jako ciekawszy zespół.

Słychać, że energii trochę mieli, na

pewno ich koncerty nie należały do

nudnych. Flight 19 "Anthology"

to pozycja dla prawdziwych fanatyków

angielskiego grania. Granie

bardzo zróżnicowane, zahaczające

nawet o jakąś balladę. Są jakieś

ostrzejsze riffy, ruch w sekcji rytmicznej,

jednak dominuje czysty

wokal o przyjemnej barwie i zachowane

chwytliwe melodie. Muzyka

tej grupy nie jest specjalnie odkrywcza

ani w jakiś sposób szalenie

porażająca układ nerwowy. To bardzo

poprawne granie i nic ponadto.

Jeśli wpadnie w ręce to warto posłuchać,

natomiast zabijać się o ten

materiał nie ma zwyczajnie żadnego

sensu.

Adam Widełka

Forte - Stranger Than Fiction

2020 Divebomb

Jeśli ktoś szuka interesującego

power/thrash metalu to warto,

żeby jego ręce a potem uszy zetknęły

się z dyskografią amerykańskiego

zespołu Forte. Najlepiej, żeby

poznawanie grupy zacząć od

początku działalności. Skorzystać

można z wydawnictwa Divebomb

Records jakie ukazało się w zeszłym

roku. Debiut ma tylko dwa

dodatkowe nagrania i niczym nie

zszarganą szatę graficzną. Album

to rocznik 1992 i nawet prawie

trzydzieści lat od wydania brzmi

nieźle. Słychać selektywność instrumentów

a zarówno w wysokich,

jak i niskich tonach niczego

nie brakuje. Dobre, przestrzenne

brzmienie, z wyeksponowanymi

ładnie partiami poszczególnych

muzyków. Ciekawie. Muzyka

Forte to dość wymagająca mieszanka

power/thrash metalu. Choć

w wydaniu amerykańskim, z czasem

bardzo wysokim wokalem Jamesa

Randela, to w żadnym wypadku

nie można mówić o jakiejś

wiosce. Szaleńcze tempo wystukuje

sekcja Rev Ghames (bas) i Greg

Scott (perkusja) a wtórują jej

wściekłe riffy Jeffa Scotta. Facet

radzi sobie miodnie jeśli chodzi o

rytmikę i solówki. Czasem można

złapać się za głowę, bo popisuje się

lekką ekwilibrystyką, ale szybko

dojdzie się do wniosku, że wszystko

w tych kompozycjach "siedzi"

jak należy. Jest szybko lecz nie monotonnie.

Krążek "Stranger Than

Fiction" to dziesięć rozpędzonych,

ale trzymających kurs kawałków.

Momentami brzmią trochę jak

Riot na najlepszej kokainie. Materiał

jest spójny i bije z niego świeżość.

Chce się słuchać do końca.

Muzycy naprawdę chyba dobrze

bawili się nagrywając swoje partie,

dając całości niesamowity luz i

przestrzeń. Absolutnie nie odniesiemy

wrażenia, że goście są swoją

robotą, sorry, zesrani. To solidne i

pełne pasji granie. Fajnie poznawać

takie albumy jak "Stranger Than

Fiction".

Adam Widełka

Fraternity - Seasons Of Change:

The Complete Recordings 1970-

1974

2020 Lemon/Cherry Red

Fani Bona Scotta pewnie od dawna

mają obsłuchane piosenki kapel

Valentines i Fraternity na kanale

Youtube. Niewiele ich, raptem

parę sztuk ale z pewnością rozbawiły

ich do łez. Albowiem, czyż nie

zabawnie słuchać i widzieć ugrzecznionego,

ulizanego i wystrojonego

Bona w dodatku w pop rockowym

repertuarze Valentines. Nie

inaczej jest z Fraternity choć wizualnie

to inna kategoria (bardziej

hipisowska?), a pod względem muzycznym

jest również ciekawiej.

Fraternity to zespół, który swoją

działalność rozpoczął w roku 1970

w Sydney i działał około trzech lat,

poczym się rozpadł. Pozostawił po

sobie dwa albumy "Livestock"

(1971) i "Flaming Galah" (1972).

Pewne próby dalszej działalności

zostały podjęte na początku roku

1974 ale bez większego powodzenia.

O Fraternity kilka razy przypominano.

W roku 1996 ukazała

się kompilacja "Complete Sessions

1971-72", natomiast w roku

2003 kolejna kompilacja "Seasons

of Change". W roku 2020 wytwórnia

Lemon wypuszcza również

zbiór nagrań Fraternity pod tytułem

"Seasons of Change" ale

rozszerza go jeszcze o "The Complete

Recordings 1970-1974". W

ten sposób zebrano większość nagrań,

które firmowało Fraternity.

W zbiorze znalazły się obie płyty,

single, taśmy demo, które miały

stanowić kolejny album kapeli oraz

kilka nagrań "live". Najciekawiej

prezentuje się debiutancki album

"Livestock", który zawiera progresywnego

rocka w typowym klimacie

lat 70. z wyraźnymi elementami

psychodelii oraz folku. Słyszalne

są również elementy rocka, soft

rocka, awangardy, bluesa, rock'n'

rolla, a także country. W rezultacie

daje to ciekawą i naprawdę smakowitą

muzykę, która może przypaść

do gustu fanom Procol Harum,

Rare Bird czy Jethro Tull, oczywiście

z początku lat 70. Bardzo

RECENZJE 255


ważna jest w nich odłam rockowy,

bowiem single i inne bonusy wskazują,

że taki wizerunek kapeli również

im bardzo pasował. "Flaming

Galah" przynosi zmiany, na plan

pierwszy wyziera wspominana bardziej

rockowa natura. I tak, płytę

rozpoczynają, rockowy kawałek z

posmakiem boogie "Welfare

Boogie" oraz z rock'n'rollowym

sznytem "Annabelle". Niemniej o

progresywnych wpływach muzycy

nie zapominają, bowiem trzeci

utwór, "Seasons Of Change" utrzymany

jest właśnie w takiej konwencji.

Ma też wyraźne wpływy folku i

po prostu jest ich największym

przebojem. Tych kompozycji jest

ledwie parę, z wyróżniającą się

"Canyon Suite" na czele, reszta to

już konwencjonalny rock w klimacie

lat 70. gdzie boogie, blues i

rock'n'roll śmiało rozdają karty.

Niestety te innowacje oraz przebój

nie przyniosły spodziewanego rezultatu.

Kapela w zasadzie przestała

istnieć. Trzeci dysk wydawnictwa

Lemon zawiera w większości

nie publikowane nagrania, które z

większą swobodą oraz z pewna

oryginalnością osadzone są w rockowej

rzeczywistości. Łączą się tu

wszystkie doświadczenia zebrane

na poprzednich płytach, a także

słyszalne są zmiany w brzmieniu,

które nastąpiły na początku lat 70.

Po prostu ta dekada też zdobywała

swoją niepowtarzalną świadomość,

a w tym procesie uczestniczyło także

Fraternity. Ba, nawet w takim

"Chest Fever" pojawiają się pewne

novum, ciężkie Hammondy niczym

u hardrockowych tuzów

Deep Purple czy Uriah Heep.

Także pod względem muzyczny to

bardzo ciekawe doznanie. Fani

końca lat 60. i początku lat 70.

myślę, że zatracą się na parę ładnych

godzin. Tym bardziej, że

nad samymi nagraniami popracowano,

przygotowując ich remastery,

i co bardziej wartościowe, przeważnie

robiono to z tzw. "taśm matek".

A co można powiedzieć o

Scott'cie? Miał niezłą szkołę zanim

trafił do AC/DC ale bywały

już momenty gdzie śpiewał w sposób

za jaki go pokochaliśmy.

\m/\m/

Georgia Satellites - Ultimate

Georgia Satellites

2021 Lemon/Cherry Red

Moja wędrówka śladami kapel

southern rockowych ciąg dalszy i

to dzięki Lemon Records, która

sięgnęła po nagrania amerykańskiego

zespołu Georgia Satellites.

Przyznam się, że trochę o tej kapeli

zapomniałem, z tym większą radością

rzuciłem się w przypomnienie

sobie zawartości ich albumów.

A na "Ultimate Georgia Satellites"

znajdziemy ich pierwsze trzy

albumy wzbogacone o sporą ilość

bonusów. W ten sposób mamy pod

ręką "Georgia Satellites" (1986),

"Open All Night" (1988) i "In The

Land Of Salvation and Sin"

(1989). Świetna sprawa bo muzyka

Amerykanów to bardziej rock-

'n'rollowa odsłona southern rocka,

choć oprócz rock'n'rolla spokojnie

odnajdziemy elementy boogie,

bluesa, country, folk, hard rocka

itd. Do tego te specyficzne ostre

riffowanie, które zawsze kojarzy

mi się z innym amerykańskim artystą

a mianowicie George Thorogoodem.

Niemniej gdyby starać

się Georgia Satellites gdzieś konkretnie

umiejscowić to trzeba byłoby

ich wpasować między Rolling

Stones, wczesnym Aerosmith a

Molly Hatchet. W sumie całkiem

godne miejsce. Ogólnie ich kawałki

są proste, bezpośrednie, czadowe i

z mega energią. Każdy z nich to w

zasadzie przebój, także słuchamy

hit za hitem i chyba dzięki temu te

trzy i pół godziny w ogóle się nie

nudzi. A jak komuś pasuje takie

amerykańskie czadowe granie - jak

mnie - to raczej długo nie przestanie

zmieniać w odtwarzaczu tych

trzech krążków. Niestety takich

prawdziwych przebojów Amerykanie

mieli niewiele, choć ich

"Keep Your Hands To Yourself"

podszyty bluesem i country nawet

wylądował na drugim miejscu na

liście Billboardu, Hot 100. Był to

jednak wyjątek. Ten fakt albo szybkie

wkroczenie Dana Bairda na

ścieżkę solowej kariery spowodowały,

że historia Georgia Satellites

dość szybko zatrzymała się.

Co ciekawe formacja nadal egzystuje

i prowadzi ją drugi gitarzysta

Rick Richards ale ogranicza się do

grania koncertów pod tym szyldem,

a muzykę tworzy w innych

projektach, głównie w zespole gitarzysty

Izzy Stradlina, z którym

nagrał już kilkanaście albumów.

Także śladów Georgia Satellites

jest gdzie szukać, choć ich albumy

z końca lat 80. robią niesamowite

wrażenie nawet teraz, dlatego warto

je mięć u siebie na półce, w

czym bardzo pomocnym będzie

omawiany box, "Ultimate Georgia

Satellites".

\m/\m/

Iced Earth - Iced Earth 30th

Anniversary

2020 Century Media

Nigdy nie byłem i nie uważam się

za fana Iced Earth. Naturalnie w

swoim życiu coś z repertuaru tej

grupy słyszałem, ale było to dość

dawno i w sumie nie daje mi to

żadnego poparcia, by wypowiadać

się w tej kwestii jako ekspert. Z

czystą głową zasiadłem więc do

odsłuchu najnowszej reedycji debiutu

tej amerykańskiej formacji.

Okazja jest nie byle jaka, bowiem

w 2020 roku przypada trzydziestolecie

wydania tejże płyty. Wydania

podjęło się Century Media.

Brawo za to, że zawartość muzyczna

nie została w żaden sposób

wzbogacona, ani też odchudzona.

Żadnych dogrywek ani tuzina

bonusów - na krążku tylko osiem

oryginalnie zarejestrowanych numerów

z 1990 roku. Natomiast co

do okładki… Motyw został ten

sam, ale różni się od oryginału.

Został trochę, ekhm, ubarwiony.

Nie wiem, czy wyszło to lepiej, czy

gorzej, ale takie zmiany nigdy nie

niosą za sobą dobrych efektów.

Szkoda, ale w tej kwestii nerwy są

daremne. Ja po prostu takiej płyty

bym nie kupił, chyba, że byłbym

maniakalnym fanem Iced Earth.

Ale nie jestem… Raczej też nie zostanę.

Album "Iced Earth" to solidne,

ale niczym tak naprawdę nie

wyróżniające się granie w stylu power/thrash.

Podane w sposób amerykański,

więc w sumie mamy więcej

"power". Wiadomo, w 1990

roku dało to jakiś start tej grupie,

która z różnym skutkiem próbowała

swoich sił, ale po latach brzmi to

zaledwie przyzwoicie. Nie można

jednak przypiąć tej płycie jakąś

krzywdzącą łatkę. Są ciekawe momenty

i słychać, że Iced Earth

chcą grać przekonywująco. Nie

skreślam tego materiału, być może

wrócę do niego za jakiś czas, bowiem

na pewno smakuje on lepiej

niż część ich współczesnych

nagrań. Ocenę całości bardzo ratuje

końcówka. Krótka wstawka

instrumentalna i następujące po

niej dwa utwory. Dość pokombinowany,

prawie w całości bez wokalu

"Funeral" (zawiera tylko krótką recytację)

sprawia bardzo pozytywne

wrażenie. Po trochę nijakiej poprzedniej

części albumu ten numer

to prawdziwe orzeźwienie. Poziom

trzyma również wieńczący debiut

"When The Night Falls". Zaczyna

się niepokojącym intro by za chwilę

przyłożyć żwawym tempem i

rwanymi gitarami. Przez blisko

dziesięć minut mamy do czynienia

z graniem bez krzty nudy, nie

ubarwionym na siłę i brzmiącym

bardzo klimatycznie. Dużo się w

tym kawałku dzieje i zostawił on

mnie z uczuciem niedosytu, bo

przez pół krążka nie następowało

nic, co mogłoby mnie "kupić" a

rzutem na taśmę Iced Earth pokazało,

że było grupą z dużym potencjałem.

Adam Widełka

Jameson Raid - Raiderstronomy

2021 High Roller

Kolejna przygoda z starożytnym

brytyjskim graniem. Tym razem w

moje ręce wpadła kompilacja grupy,

która oddychała tym samym

przemysłowym powietrzem co

Black Sabbath - Jameson Raid.

Pochodząca z Birmingham załoga

działa do dziś, oczywiście w znaczenie

zmienionym składzie. Natomiast

krążek, który wydało (a jakże!)

High Roller Records zawiera

najwcześniejsze nagrania. Działalność

rozpoczęli w 1975 roku, ale

tak naprawdę pierwsze rejestracje

oficjalnego materiału nastąpiły

cztery i pięć lat później, kiedy jedna

po drugiej światło dzienne

ujrzały małe albumy. Właśnie ten

materiał postanowiło wskrzesić

HRR. Najpierw trzy kawałki z

"Seven Days Of Splendour" a potem

z "End Of Part One" przedzielone

numerem z składanki

"Metal For Muthas Vol. II". Jako

bonus dostajemy pierwszą z EPek z

nowym remiksem z 2020 roku.

Granie Jameson Raid to typowe,

wczesne NWOBHM. Mało w tym

skrystalizowanego heavy metalu a

dużo po prostu prostego, nierzadko

melodyjnego rocka. Jak ktoś

lubi posmak brytyjskiej flegmy i

rytmiczne tematy to będzie zadowolony.

Gdzieniegdzie przenika

jakiś taki klimat, który trochę później

będzie na płytach Angel

Witch czy też Satan. Naturalnie

Jameson Raid nie grali tak agresywnie.

Stawiali na chwytliwość. Dobrze

brzmiący, klasycznie wyraźny

wokal plus przemyślane riffy z

mocno cementującą kompozycje

sekcją. Zdecydowanie obie małe

płytki różnią się od siebie. Słychać,

że to ten sam zespół, ale który dość

wyraźnie zaznaczył progres. Numery

z "End Of Part One" są trochę

bardziej zadziorne. Poprawiono

brzmienie i słucha się odrobinę

lepiej. Grupa poczyniła w przeciągu

roku spory krok do przodu w

kierunku stania się klasyczną maszyną

hard'n'heavy. Osiągnęli, albo

lepiej, poprawili pewne niedostatki

i zyskali dodatkowo ten charakterystyczny

sznyt, który dominował

u zespołów takich jak Diamond

Head, Demon czy Praying Mantis.

Jameson Raid to taki typ grania,

gdzie duży nacisk położono na

melodie i zaraźliwe motywy. Te tematy

w żadnym wypadku jednak

nie rażą - ba, powiem raczej, że robią

dobrą robotę. Kompilacja "Raiderstronomy"

to pozycja obowiązkowa

dla wszystkich kochających

stare, brytyjskie granie. Może też

zaskoczyć i przyciągnąć na dłużej

256

RECENZJE


te osoby, dla których w muzyce liczą

się nośne numery osadzone na

fundamentach hard rocka.

Necronomicon - Invictus

2020 Total Metal

Adam Widełka

Nie przypominam sobie abym z

niemieckim Necronomiconem

zbyt często się spotykał. Zaryzykowałbym

nawet stwierdzenie, że

dotychczas nie zaznajomiłem się z

twórczością tego, pochodzącego z

Lorrach, zespołu. Rozdziewiczyłem

swoje uszy za pomocą i

przy okazji najnowszej reedycji jednej

ze współczesnych płyt - "Invictus"

wydanej oryginalnie w

2012 roku. Dzięki Total Metal

Records krążek ten zyskał nawet

specjalne wydanie w boksie zawierające

naszywki, kompakt i kasetę.

Niestety jeśli chodzi o szatę graficzną

album poddano restauracji.

Wydaną oryginalnie okładkę

przedstawiającą twarz w grymasie

zastąpił stwór podobny do smoka.

Co ciekawe, kasetę, którą wydano

z tym materiałem po raz pierwszy

przyozdobiono mimo wszystko

pierwotnym projektem. Dziwne,

ale cóż… Ja nie lubię takich zmian

i już tutaj muszę zapisać mały minus.

W warstwie muzycznej natomiast

Necronomicon to grupa ciekawa.

Proponują niezły thrash metal.

Słychać, że brzmią dobrze i

starają się nie grać po najmniejszej

linii oporu. Album też pod względem

czasu jest zgrabny. Odliczając

dwa dodatkowe numery możemy

powiedzieć, że te 40 minut materiału

jest akurat. Ani nas to nie

zmęczy, ani też nie poczujemy niedosytu.

Dla mnie "Invictus" to

strawna muzyka, chociaż paść na

kolana mi się nie udało. Może przy

wczesnych pozycjach? Jeśli będą

przynajmniej tak dobre, jak to, jest

na to duża szansa. Necronomicon

tworzy klasycznie. Dwie gitary,

bębny, bas. Wokale należą do

Freddiego, który jest jedynym z

oryginalnego składu i grał na każdej

płycie niemieckiej załogi. Gra

on również na sześciu strunach, a

obecni towarzysze broni są z nim

od niedawna. Basista Marco od

2013, perkusista Rik Charron i

drugi wioślarz Glen Shannon od

2019 roku. Natomiast na "Invictus"

wykazywali się zupełnie inni

goście - Andy Gern (gitara), Andi

Nagel (bas) i Klaus Enderlin (perkusja).

Warto sięgnąć po "Invictus"

kiedy akurat najdzie ochota

na w miarę egzotyczną nazwę z

poletka thrash metalu. Coś mało

znanego, ale też nie pochodzącego

z poza Europy. Ten thrash na tym

krążku brzmi też trochę jak heavy

metal, a jeśli ktoś oczekuje grania

jak z wczesnego Sodom czy Assassin

to może się zawieść. Bliżej temu

do thrashu z USA, lecz też nie

można wyciągać pochopnych

wniosków, bo aż tak wygładzona

muzyka to nie jest. Solidny materiał,

który przyjemnie się słucha.

Co prawda bez okrzyku na wiwat,

ale też gębę nie rozdziera ziewanie.

Adam Widełka

Neptune - Land Of Northern

2018 Cult Metal Classics

Grupa Neptune ze Szwecji, lubująca

się w tematach bitew, swoją

pierwszą płytę wydała dopiero… w

zeszłym roku! Trudno uwierzyć,

ale działająca z przerwami od 1980

roku kapela wcześniej wydała tylko

kilka taśm demo i singli. Część starego

materiału odnajdziemy w

kompilacji Cult Metal Classics

Records, gdzie upchano nagrania z

lat 1985-1988 i kilka dodatkowych,

których daty powstania trudno

namierzyć. Kompilacja trwa

blisko godzinę. Muzyka jaką nagrywało

Neptune na przestrzeni

lat to przyzwoity heavy metal z

mocnym i wyraźnym wokalem.

Nie znam ich z poszczególnych

taśm ani z współczesnych nagrań,

ale ten zbiór mnie do tej grupy nie

zniechęcił. Momentami jest melodyjnie,

ale idzie przeżyć. W końcu

to Szwedzi, oni melodie chyba

mają we krwi. Na szczęście daleko

tym kawałkom do słodkich przebojów

kolegów z Europe. Bez uszczerbku

na zdrowiu psychicznym

można "Land Of Northern" od

czasu do czasu posłuchać. Czasem

pojawia się podniosły klimat, jak w

numerze, który dał tytuł wydawnictwu.

Głównie jednak dominuje

granie w stylu, powiedzmy, późnego

Whitesnake. Takie skojarzenie

na szybko. Pod koniec płyty

natomiast pojawia się garść kawałków

bliższych klasycznej odmianie

heavy metalu. To właśnie są te nieznane

kompozycje, o których

wspomniałem wcześniej. Jak dla

mnie, są chyba najciekawsze z całości.

Portretują grupę w naprawdę

energetycznej formie i z drapieżnym

nastawieniem. Krótko podsumowując

to te 13 numerów słucha

się dobrze. Ich dobór stawia w

korzystnym świetle Neptune i pozwala

pozytywnie spoglądać w kierunku

pozostałej twórczości grupy.

Adam Widełka

Quo Vadis - Quo Vadis

2020 Old Temple

W grudniu roku 1990 Quo Vadis zarejestrowali

w studio A.R.P. materiał

na debiutancki album. Pamiętam, że

po świetnym przyjęciu obu demówek

oczekiwania co do tej płyty były spore,

ale zespół nie zawiódł, nagrywając

nie tylko kilka starszych, ale też udane,

premierowe kompozycje, w dodatku

nie tylko po polsku, ale też w wersjach

anglojęzycznych. Czasy były wtedy

nad wyraz dziwne, tak zwane przejściowe

pomiędzy socjalizmem a kapitalizmem,

tak więc Quo Vadis sami

wydali ten materiał: w polskiej wersji

na LP, zamawiając w tłoczni Arstonu

nakład 1500 egzemplarzy, zaś w angielskiej

na kasecie. Rok 1991 był już

schyłkiem winylowego nośnika, ale w

żadnym razie nie żałuję, że kupiłem

wtedy tę płytę, bo to teraz kolekcjonerski

rarytas, do niedawna w tej postaci

nie wznawiany, to jest do momentu

ubiegłorocznej edycji Underground

Front Records, udana okładka,

jakby ich wersja "Somewhere In

Time", też robi największe wrażenie

właśnie w tym formacie. W latach

1992 i 1994 firma Baron wydała obie

wersje na taśmach, w 2002 Dywizja

Kot pokusiła się też o pierwszą edycję

tej polskiej na CD, a teraz obie

wznowiła na złotym CD Old Temple.

I bardzo dobrze, bo "Quo Vadis" to

już niezaprzeczalna klasyka naszego

thrashu, materiał ponadczasowy i

wciąż robiący wrażenie. Zespół był

wtedy w uderzeniu, co zaowocowało

świetnym, zwartym i pod każdym

względem dopracowanym materiałem.

Otwierający "NKWD" radziecki

hymn śmieszył co poniektórych, ale

tekst traktuje o ofiarach stalinowskiego

systemu, zresztą "Czerwone prawo"

również dotyczy tej niewesołej tematyki.

"MONofobia", utwór popularny

do dziś, też dotyczy sporego wtedy

problemu, to jest obowiązkowej służby

wojskowej w Ludowym Wojsku

Polskim, ale jego zakończenie jest już

żartobliwe w 100 %, bowiem chłopaki

zapodają tam słynną pieśń rezerwistów.

Poczucie humoru pokazują też

w wstępie "Trzech szósteczek", kiedy to

po mrocznym, przetworzonym "666"

pojawia się telefoniczny komunikat

"nie ma takiego numeru". Z kolei "Ból istnienia"

niejako symbolizuje płacz

dziecka, który stopniowo przechodzi

w jakiś demoniczny ryk, ale ten tekst

też się wciąż broni, podobnie jak

utworu tytułowego czy "Albo nie być".

A wszystko to w oprawie siarczystego,

dynamicznego thrashu, z wyrazistą sekcją

oraz mocarnymi riffami i meldyjnymi,

zwykle krótkimi, solówkami.

Mamy też cover, króciutką, koncertową

wersję "Kocham cię kochanie moje"

Maanamu, ale maksymalnie zbrutalizowaną.

W wersji angielskiej zabrakło

tego numeru, ale i tak tę nową

edycję "Quo Vadis" mogę bez wahania

polecić zarówno tym, którzy kiedyś

katowali kasety szczecinian, jak i

młodszym fanom metalu, bo wstyd

nie znać rodzimej klasyki gatunku. A

jak klasyk, to maksymalna nota!

Quo Vadis - Quo Vadis

2020 Huangquan

Wojciech Chamryk

Niedawno za sprawą chińskiej wytwórni

Huangquan Records pojawiła

się reedycja legendarnego debiutu

szczecińskiego Quo Vadis. Materiał

liczy sobie prawie trzydzieści lat a

wciąż porusza. Dla jednych to kapitalne

granie, drudzy nie wahają się

wylewać na album kubła pomyj. Na

szczęście, z racji wieku, mogę zająć

obiektywne stanowisko. Rocznik

1991, polski death/thrash metal - kto

nie chciał wtedy być jak Slayer,

Death czy Morbid Angel? Ci, którzy

płynęli z prądem szybko poszli na

dno. Natomiast te zespoły, które

umiały zbudować swoją tożsamość na

inspiracji z zachodu, przetrwały. Trzeba

jasno powiedzieć, że Quo Vadis

próbował być "jakiś". Przede wszystkim

śpiewali po polsku. W ojczystym

języku Tomasz "Skaya" Skuza poruszał

kontrowersyjne i mocne tematy.

Mimo, że te teksty dziś mogą brzmieć

trochę grafomańsko i śmiesznie, wtedy

na pewno nikomu do śmiechu nie

było. Zwłaszcza, że otwarta krytyka

służby wojskowej ("Monofobia"), rządzących

("Czerwone prawo") czy niedawno

po obaleniu komunizmu zajmowanie

stanowiska w kwestii Katynia

("NKWD") mogło być odbierane

różnie. Muzycznie "Quo Vadis" to

dość przyzwoicie zagrany death/

thrash. Wiadomo - w momencie ukazania

się brzmiało to na pewno inaczej.

Teraz, przy całej gamie kolorowych

kapel młócących riffy w zaciszu

domowym i publikujących nagrania w

sieci, szczecińska formacja z tamtego

okresu może wyglądać jak ubogi krewny.

Co też nie znaczy, że nie mający

nic do powiedzenia. Twórczość Quo

Vadis może się podobać przez swoją

surowość i, nawet urokliwą, kwadratowość.

Myślę, że ważny był (i w sumie

jest nadal) przekaz tej płyty i stanowisko

młody wtedy muzyków wobec

różnych spraw. Możliwe, że gdyby

zagrać ten materiał inaczej, wyglądałby

lepiej, ale czy nie straciłby czegoś

ze swojej autentyczności? Mnie, jako

młodemu człowiekowi, dorastającemu

już w czasach "bezpiecznych" i poznającego

muzykę metalową w dużej

mierze od starszych kolegów i Internetu

ciężko trochę w stu procentach

wejść w ten album. Dla mnie to jedna

z wielu płyt z gatunku. Szybka, bezpośrednia

i mocno inspirowana graniem

w stylu Slayera, Sepultury podlanym

death metalowym sosem. Bardzo

garażowa, szorstka, bez zbędnych

ruchów. No, może cover Maanamu

pasuje tutaj trochę jak pięść do nosa,

ale na szczęście zagrany we własnym

stylu i to w jakiś sposób go ratuje.

Warto spojrzeć na ten album z perspektywy

czasu. Współcześnie nie ma

już takiego wydźwięku i nie w każdym

fragmencie się broni. Może też wywoływać

uśmiech na twarzy. Na przykład

kiedy zaczyna się utwór "Trzy

szósteczki". Telefon do piekła… No ale

taki urok. Ja w każdym razie nie skreślam

"Quo Vadis". Rzecz specyficzna,

ale z charakterem.

Adam Widełka

RECENZJE 257


Prosector - Terrible Ceremonic/

Total Shit

2020 Thrashing Madness

Niecałe cztery lata istnienia, sporo

zmian składu, skutkiem których

był nawet krótki etap funkcjonowania

dwóch zespołów o tej

samej nazwie i tylko dwie kasety

demo - bez dwóch zdań, szczeciński

Prosector miał pod górkę. To

jednak ten zespół zarejestrował

jedną z lepszych demówek rodzimego

thrashu lat 80., a i dziś "Terrible

Ceremonic" robi wrażenie

swą bezkompromisową stylowością.

Dlatego dobrze się stało, że

ukazało się na CD nakładem

Thrashing Madness, dopełnione

pierwszym demo "Total Shit", bo

w żadnym razie nie jest to tylko

jakaś archiwalna ciekawostka

sprzed lat. Thrash (albo, jak kto

woli, ultraspeed/black/hardcore) w

wydaniu Prosectora jest bowiem

wciąż żywy, agresywny i cudownie

surowy, co w czasach tak samo brzmiących

i pozbawionych mocy cyfrowych

rejestracji jest kolejnym,

ogromnym atutem tego materiału.

Tu nikt nie bawi się w półśrodki:

chłopaki łoją niczym wczesne Kreator,

Sodom, Destruction czy

Minotaur, echa dokonań Slayera

też są słyszalne. "Terrible Ceremonic"

(1988) zostało nagrane w

studio ARP, brzmi więc lepiej i

pewnie dlatego otwiera płytę. Intro

od razu sygnalizuje, że lekko nie

będzie i faktycznie "Prosector" uderza

z taką bezkompromisowością,

że klękajcie narody: gitarzysta Jacek

Gnieciecki, basista Marcin

Gniba i łączący obowiązki perkusisty

i wokalisty Mariusz Gacka

odwalili tu kawał świetnej roboty i

gdyby mieli wtedy szansę wydania

oficjalnego materiału, to ich LP

byłby bez dwóch zdań jednym z

kultowych wydawnictw polskiego

metalu lat 80./90. Jeśli ktoś zachwyca

się takim "Obsessed By

Cruelty" lub "Pleasure To Kill"

może być nielicho zaskoczony słuchając

"Terrible Ceremonic", bo

to materiał równie szalony i przy

tym całkiem dopracowany, gdzie

szaleńcze przyspieszenia płynnie

przechodzą w mocarne zwolnienia,

co dopełniają posępne, apokaliptyczne

wręcz teksty. Ciekawe jest to,

że debiutanckie demo "Total Shit"

(1987), chociaż brzmi nieco słabiej,

to pod względem muzycznym

jest równie ciekawe. Tu skład był

znacznie liczniejszy i poza Marcinem

Gnibą i Jackiem Gniecieckim

zupełnie odmienny od tego z

drugiego demo (Grzegorz "Grechuta"

Zdebski - śpiew, Robert

"Nasty" Kuraj - gitara i Paweł "Tormentor"

Gozdecki - perkusja), a

muzyka jeszcze bardziej surowa,

hałaśliwa i ekstremalna. Nawet

kolędę, bodaj "Przybieżeli do Betlejem",

zagrali z taką werwą, że trudno

ją rozpoznać. Z utworami

bonusowymi jest łatwiej: "Kalinka

& Oczi cziornyje" to medley znanych

rosyjskich utworów, a "Modern

Talking" parodia szlagieru

"Cheri Cheri Lady" niemieckiego

duetu, brzmiąca niczym w wykonaniu

zespołu weselnego - szczecińskie

zespołu lubowały się wtedy

w takich przeróbkach, choćby Quo

Vadis nagrał na drugim demo

"MONofobia" cover "Kocham cię

kochanie moje" Maanamu. A Prosector?

W roku 1989 po grupie

pozostało już tylko wspomnienie.

Jego muzycy nie przestali grać, ale

poza Jackiem Gniecieckim, który

przez kilkanaście lat był gitarzystą

Quo Vadis, niczego szczególnego

nie osiągnęli - tym lepiej, że możemy

posłuchać ich najwcześniejszych

dokonań w odświeżonej

brzmieniowo wersji i zapoznać się

z historią Prosector z obszernej

książeczki. Klasyka!

Wojciech Chamryk

Raider - Darker Than Night

2020 Obscure Nwobhm

Ostatnia z płyt jakie miałem

możliwość przesłuchiwać pochodząca

za wydawnictwa Obscure

Nwobhm Releases zrekompensowała

w pełni wady tych poprzednich.

W końcu, za sprawą Raider

"Darker Than Night", otrzymałem

soczysty heavy metal. Zrealizowany

według sprawdzonej formuły,

ale częstujący dużą dawką

energii. Mimo, że jest to też kompilacja

(za którymi nie przepadam)

to słucha się tego materiału bardzo

dobrze. Jakościowo nie jest wybitnie,

chociaż warto zauważyć, że

"Darker Than Night" to połączone

dema zespołu, oryginalnie wydawane

w 1984 i 1985 roku. Na

dokładkę mamy garść numerów zarejestrowanych

na żywo. Wracając

do demówek to jest to klasycznie

angielski heavy metal, z charakternym

wokalem, dużą dawką melodii

zawartą w riffach i, naturalnie, motoryką.

Brzmienie jest gęste i z pazurem.

Utwory nasycone są solidną

porcją szorstkości i zachęcają

do machania głową. Może się wydawać,

że niczym nas ta muzyka

nie zaskoczy, ale coś gna wciąż do

przodu i zdajemy sobie sprawę, że

nie taka jej rola. Raczej Raider na

"Darker Than Night" sprawdza

się jako nadający żwawe tempa niż

jako zespół chcący wgryźć się w

umysł za pomocą skomplikowanych

rozwiązań aranżacyjnych czy

kompozycyjnych. W nagraniach

live słychać wielką energię jaką

dysponował zespół w okresie swojej

kariery. Choć trwała ona tylko

dwa lata, to myślę, że mało kto żałował

swojego kontaktu z Raider.

Mimo dość garażowej jakości dodatki

na "Darker Than Night"

dają mocne świadectwo i można

traktować je nie tylko jako typową

wartość historyczną. Te kilka kawałków

spokojnie może dać nam

sporo radości, bo na te kilkanaście

chwil być może damy się porwać

do przeszłości. I to w towarzystwie

naprawdę nieźle grającego zespołu

z fajnym potencjałem.

Adam Widełka

Renegade / Red - Last Warrior

2021 High Roller

Prezent dla kolekcjonerów winyli

od High Roller Records na początku

2021 roku. Dla ucha zamiłowanego

w brzmieniach NWO

BHM ładne i limitowane wydanie

splitu dwóch bardzo przykrytych

kurzem tworów nurtu. Grupy -

Renegade i Red na placku pod

tytułem "Last Warrior". Obie kapele

nie wydały nic śladową ilością

swojej muzyki. Renegade, pochodzący

skład z Kent, w 1980 roku

dał z siebie tylko singiel "Lonely

Road / Last Thought" a Red nagrał

demo w 1982 roku, zmienił

nazwę na ME262 i w 1983 roku

nagrał kolejne i… wpadł jak kamień

w wodę. Sama muzyka zawarta

na "Last Warrior" to dość

reprezentatywna dawka NWOB

HM. Bardzo przyzwoita, chociaż

nic ponadto. Sześć utworów, po

trzy na zespół. Niecałe pół godziny

grania na poziomie, którego można

uświadczyć od wielu mniej znanych

grup słynnego, angielskiego

nurtu. Kawałki są zadziorne, nośne

i osadzone w typowym dla wyspiarzy

stylu. Wyraźne wokale,

chwytliwe gitarowe zagrywki i trzymająca

w ryzach sekcja. Fajna

rzecz dla poszukiwaczy zapomnianych

zespołów. Nie jest to coś

wyjątkowego, ale te parę minut

muzyki zawartej na tym Splicie daje

pogląd ile załóg z NWOBHM

skończyło swoją karierę w przedbiegach.

Być może jeszcze cała masa

czeka na odkrycie… Jeśli w takiej

starannej, kolekcjonerskiej formie,

to niechaj wyskakują jak grzyby

po deszczu. Przyzwoitego, angielskiego

grania nigdy za dużo.

Adam Widełka

Riot - Archives Volume 5: 1992-

2005

2020 High Roller

Trochę naczekaliśmy się na ostatnią

część "Archives" dotycząca

ikony amerykańskiego heavy/power/speed

metalu, Riot. Tym razem

ten segment dotyczy lat 1992-

2005, który zawiera rzadkie nagrania

z sesji do albumów "Nightbreaker",

"Brethren Of The Long

House", "Inishmore", "Sons Of

Society" i "Through The Storm".

I chociaż to są wczesne miksy i

wersje demo czy też nagrania "live"

to są one naprawdę bardzo dobrej

jakości. Na pierwszym dysku w

głównej roli jest Mike Dimeo ale

mamy jedno nagranie z Rhettem

Forresterem "Warrior" (Live

1982) oraz z Guy'em Speranza

"Rock City" (Live 1980). Trafiła się

także nie lada gratka, bo w utworze

"Killer", wersja demo z 1989 roku,

usłyszymy głos Joe Lynn Turnera.

Natomiast drugi dysk wypełniony

jest sesją ze studia Marka Reale i

Guy'a Speranzy, niestety tylko jeden

utwór jest wokalno-instrumentalny,

pozostałe cztery nagrania to

w różnej fazie kompozycje w wersji

instrumentalnej. Jednak najfajniejszy

jest dodatek w formie dysku

DVD, na którym znalazł sie koncert

z Japonii z roku 1996. Żadne

tam techniczne fajerwerki czy też

ekwilibrystyka montażu, zwykły

VHS kręcony z reki i dobrej jakości

dźwięk. Wtedy promowali "The

Brethren of the Long House"

także sporą część tego potężnego

materiału zajmują utwory właśnie

z tego albumu. A że panowie są w

naprawdę doskonałej formie to

koncert ogląda się, a przede wszystkim

słucha naprawdę doskonale.

Nie ma co Was zachęcać, bo ci co

poznali tę serię, wszystkie jej części

dawno mają już na półce. Fajne

jest też uzupełnienie w postaci tekstu

w książeczce. Znalazły się tam

dwa wywiady z Gilesem Lavery i

członkiem ekipy zespołu Mikiem

Aratą. Najciekawsze wydają się

wypowiedzi Gilsa, który odpowiadał

za dobór i redakcję tego co

znaleźliśmy w "Archives". Opowiada

jak uzyskał pozwolenie na przejrzenie

i zarchiwizowanie wszystkich

nagrań z prywatnego archiwum

Marka Reale, jak wybierał

nagrania i ile mu to czasu zajęło.

Niemniej w pewnym momencie

padły słowa, że są nagrania, nad

którymi wahał się, poza tym wspominał

o nagraniach, których nie

znalazł, a zadeklarował się, że będzie

szukał ich nadal. Także nadzieja

dla "Riotmaniaków" jeszcze

nie zagasła, że kiedyś coś z takich

258

RECENZJE


archiwaliów jeszcze się ukaże. Oby

jak najszybciej. A teraz po prostu

odpalcie po kolei wszystkie pięć

części tego niezmiernie udanego

wydawnictwa.

Stos - Stos

2020 MMP

\m/\m/

Jeden z ciekawszych debiutów polskiej

sceny heavy metalowej właśnie

doczekał się kolejnej na przestrzeni

lat reedycji. Przygotowała

ją, tak samo jak poprzednią w

2008 roku, wytwórnia Metal

Mind Productions. W nowym

wydaniu zamieścili ponownie trzy

te same utwory bonusowe: "Ostatni

dreszcz", "Nocne mary" i "Za

horyzont". Dodatki niestety uboższe

są o wersje koncertowe, które

zdecydowano, że tym razem nie

będą konieczne. Tak czy siak

MMP ma w garści bardzo ciekawą

płytę i dobrze, że ktoś zdecydował

się po paru latach znów podrzucić

na sklepowe półki. Stos zaczął

swoją karierę w 1981 roku, ale tak

naprawdę popularność zyskał pod

koniec lat osiemdziesiątych. Dwa

splity w 1987 roku dały fundament

pod długogrający debiut,

którego można było posłuchać dwa

lata później. Album "Stos" ukazał

się nakładem Pronit w 1990 roku i

był również do nabycia na kasecie

(1990 Polmark). Skład, który

wszedł do studia poddany został

drobnej korekcie na pozycji gitary,

ale trzon pozostał twardy. Na pewno

wyjątkowym składnikiem

heavy metalowej mieszanki Stosu

była wokalistka Irena Bol, brzmiąca

rasowo i naprawdę dźwigająca

udanie swoją rolę. Przynosi dzięki

temu muzyka polskiego zespołu

wrażenie podobieństwa do niemieckiego

Warlock, ale nie jest to

ujma. Stos ma swój charakter, a

wtedy ekipa Doro była jedną z ciekawszych

załóg na morzu tego

gatunku. Płyta to, razem z dodatkami,

czterdzieści osiem minut.

Słucha się tego bardzo dobrze. Po

latach, w sumie już będzie około

trzydziestu, materiał się broni. Nie

przynosi wstydu, nie jest kwadratowy

czy też nudny. Można powiedzieć,

że nadal przyspiesza puls i

przy niektórych kawałkach niewiadomo

kiedy nasza głowa kręci

młynek. Jest moc. W żadnym wypadku

nie przeszkadzają polskie

teksty, które mimo wszystko potęgują

wrażenie własnej tożsamości i

być może to też klucz do tego, że

Stos współcześnie nie stracił nic ze

swojego pierwotnego wyrazu. Duża

zasługa też dobrych, heavy metalowych

kompozycji. Dobrze radzi

sobie duet gitarzystów - Jan Kardas

(zmarły niestety w 2006 roku)

i Waldemar Harwig tną riffy jak

sprawna maszyna, kiedy trzeba

umieją też wejść w zgrabny pojedynek

czy klimatycznie zwolnić.

Sekcja, jak to sekcja, ale perkusista

Jan Bol i basista Waldemar Rosiak

nie mieli zamiaru być tylko

tłem dla popisów reszty zespołu.

Grają typowo metalowo jednak bez

strachu o to, że pogubią się rozwijając

szybkość. Solidny kręgosłup

to podstawa. Nad wszystkim unosi

się głos, już wspomnianej, Ireny.

Zadziorny, szorstki, ale też wyraźny

i bez jakichś przesadnych wygibasów.

Rzadko wracałem do tej

płyty. Teraz już wiem, że stanowczo

za rzadko. Ten album dowodzi,

że można było grać w Polsce

rasowy heavy metal z damskim wokalem

i w żadnym wypadku nie

okazało się to klapą. Wiadomo,

ciężko było przewidzieć to w momencie

wydania, ale czas jest najlepszym

recenzentem muzyki.

Współcześnie dalej muzyka grupy

Stos powoduje mimowolne stukanie

nogą. Kurczę, to po prostu kawał

solidnego heavy metalu!

Adam Widełka

Traitor's Gate - Haunted By The

Past

2020 Obscure Nwobhm

Bardzo klimatyczna okładka skrywa

dość typową dla nurtu NWOB

HM muzykę. Zespół Traitor's Gate

należy do zbioru tych, o których

dziś głośno się nie mówi. Szkoda

jednak, bo "Haunted By The

Past" zawiera sporo dobrych

dźwięków - z powodzeniem mogących

obronić się także współcześnie.

Materiał wydała firma

Obscure Nwobhm Releases. Nakład

limitowany do 600 sztuk, a

jakikolwiek dodruk nie był planowany.

Czy więc rarytas? Na pierwszy

rzut oka - a jakże! Natomiast

na drugi rzut, tym razem ucha, w

blokach powinni stanąć zagorzali

fani nurtu NWOBHM. Słuchając

tych dwunastu utworów dosłownie

pławimy się w gęstym sosie angielskiego

grania z przełomu lat 70 i

80. Taki kolaż hard rocka z raczkującym

heavy metalem. Gdzieś

już brzmiały pewne patenty…

Oceńcie sami. Traitor's Gate to na

pewno nie jest zespół bardzo odkrywczy.

Krążek "Haunted By

The Past" oparty jest na solidnym

fundamencie, bez jakichkolwiek

niekontrolowanych odchyłów. Jest

to muzyka ciekawa, z drugiej jednak

strony było sporo, możliwe, że

lepszych i, na pewno, z większą siłą

przebicia grup w tamtym okresie.

Nie każdemu zespołowi pisana była

duża kariera. Jeśli w ręce wpadnie

za rozsądne pieniądze "Haunted

By The Past" to grzechem byłoby

pominąć to wydawnictwo. Tym

bardziej kiedy lubujemy się w wyciąganiu

zakurzonych dźwięków z

piwnicy angielskiego hard/heavy

metalu, to ten album spełni pokładane

w nim nadzieje. Co nie znaczy,

że dla kogoś z innego bieguna

muzyka Traitor's Gate ma okazać

się bezwartościowa - może jednak

ta osoba nie dostrzec jej unikalnej

wartości. W tym przypadku jest

bardzo ważne, czy te dźwięki dostatecznie

się czuje. Inaczej, niestety,

cała przyjemność pryśnie jak

bańka.

Trouble - Psalm 9

2020 Hammerheart

Adam Widełka

Amerykańskie Trouble to jedna z

tych kapel, których twórczość zaskakuje.

Pozornie jednoznaczna,

zawiera w sobie jednak sporo różnych

ciekawych rozwiązań, stawiając

zespół wyżej niż tylko odtwórców

pewnych założonych

schematów. To ważne, bowiem

Trouble obraca się na polu doom i

stoner metalu, gdzie bardzo łatwo

można wpaść w sidła gatunku.

Stworzyli oni kilka, jak nie kilkanaście,

konkretnych albumów.

Dziś są, głośno można mówić, klasyką

i mogą spokojnie inspirować

kolejne pokolenia. Debiut - "Trouble"

a potem tytułowany też jako

"Psalm 9" - wydany w 1984 roku

jest właśnie jednym z tych bezpardonowych

ciosów. Trouble polewa

nasze uszy gęstą masą dźwięków

już od początku płyty. Wolne, ssące

tłoki napędzają muzykę, wychodzącą

w prostej linii od Black

Sabbath i przekazującą z tamtych

czasów wszystko to, co najlepsze.

Są więc mocarne riffy, monstrualna

sekcja rytmiczna, ale amerykański

zespół nie idzie na skróty.

Tam, gdzie mogli zostawić fundamenty,

lekko tylko osadzone w

ziemi, dokładają wiele od siebie.

Pojawiają się przyspieszenia i, nawet,

bardzo przebojowe fragmenty.

Na pochwałę zasługuje charakterystyczny

wokal, który w żadnym

wypadku nie sili się na kopiowanie

stylu Ozzy'ego. Słychać w tej muzyce

wiele przestrzeni i eksploracji

wielu płaszczyzn. Jak wcześniej

wspomniałem, kiedy obcujemy z

"Psalm 9" pobieżnie, być może

uda się nam ulec pokusie nazwania

Trouble kopistami ekipy z Birmingham.

Czym więcej, czym częściej

będziemy jednak sięgać po ten album

zauważymy, że chicagowska

załoga na wielkich wzorcach osadziła

swoją wizję. Będzie jej się

trzymać i rozbudowywać w kolejnych

podejściach, kolejnych naprawdę

ciekawych albumach. Można

stwierdzić, że fonograficzny debiut

formacji był czymś w rodzaju zasiania

ziarna w żyznej glebie. Jeśli

ktoś jeszcze nie miał okazji zaopatrzyć

się w CD bądź winyl, okazja

teraz nadarza się bardzo dobra. W

maju 2020 roku wyszła kolejna reedycja,

tym razem przez Hammerheart

Records. Można znaleźć

nawet limitowaną edycję kasety.

Pomijając jednak już jakieś dywagacje

- Trouble "Psalm 9" to świetna

dawka precyzyjnie podanego

doom metalu, polanego sosem ze

stoner i psychodelii. Na pewno jest

to pewnego rodzaju wzornik, jak

nie spieprzyć inspiracji Black Sabbath

i jak można grać interesującą

i porywającą muzykę opartą na

czymś, co z założenia nie mogło

dać przestrzeni do szerszych

zmian.

Adam Widełka

Trouble - Manic Frustration

2020 Hammerheart

Album "Manic Frustration" to

piąty pełny materiał od grupy

Trouble. Nagrany w prawie tym

samym składzie co debiut i tak

samo jak tamta w lata 80. tak ta

wprowadzała grupę w lata 90. Wydana

niedawno w 2020 roku reedycja

Hammerheart Records

być może pozwoli przypomnieć sobie

co wniósł do muzyki amerykanów.

Po takich krążkach jak

"The Skull" czy "Trouble" (z

1990) ciężko było nagrać coś

strasznie zmieniającego styl grupy.

Wypracowali sobie pewną markę

po świetnym debiucie. Nie zmarnowali

spuścizny po Black Sabbath,

wykorzystali wybornie fundament

dany pod doom czy stoner

przez ekipę z Birmingham. Mimo

wszystko na "Manic Frustration"

można zatrzymać słuch na dłużej.

Jeśli ktoś nie zna poprzednich, to

na pewno może tenże brzmieć zaskakująco.

Sporo tutaj stonera,

mniej jakichś masywnych, lejących

się powoli dźwięków. Pojawia się

dużo psychodelii. Wystarczy posłuchać

ślicznej, lekko zabarwionej

kwasem ballady "Rain". Nie powstydziliby

się tego ani Cream, ani

Rolling Stones, czy The Beatles,

a jak wiadomo tamci nie marnowali

towaru. Można też mieć wrażenie,

że ogólnie Trouble gdzieś

zgubiło ciężar, a postawiło na hard

RECENZJE 259


rockową szkołę. Jednak nie stracili

na tym, a nawet zyskali, bo znów

wyrwali się pewnym schematom.

Pomimo dość sporej różnicy stylistycznej

grupy, słucha się "Manic

Frustration" dobrze. Wciąż w tych

dźwiękach snuje się stare Trouble,

tyle tylko, że podane lżej. Z drugiej

strony kiedyś po tak konkretnych

płytach jak wspomniane "The

Skull" czy "Trouble", musiały pojawić

się zmiany. Trudno z uporem

maniaka eksplorować wciąż tę samą

krainę. Być może muzycy wyszli

z założenia, że pewna formuła

ich grania się wyczerpała. Zmiana

przyszła, ale też w najlepszym momencie.

Nie będę tutaj nikomu

wmawiać, że "Manic Frustration"

to jedna z najlepszych płyt Trouble.

Tak na pewno nie jest. Natomiast,

że to jedna z bardziej zaskakujących?

Tak, owszem. Jedna z

łagodniejszych? Też. Jedna z ciekawszych?

Myślę, że ten materiał

może zaintrygować. Warto więc

zanurzyć się w te dźwięki. Najlepiej

bez jakichś konkretnych założeń

a wtedy uśmiech nie raz pojawi

się na naszej twarzy.

Turbo - Epidemie

2020 Metal Mind

Adam Widełka

Istniejąca od 1980 roku poznańska

grupa Turbo to, obok Acid Drinkers,

można powiedzieć elementarz

większości metalowców pochodzący

z miasta trykających się

koziołków. Zespół dowodzony dziś

przez Wojciecha Hoffmanna i

Bogusza Rutkiewicza w całej

swojej historii przeszedł wiele

zmian składu oraz poszukiwań

stylistycznych. Złośliwi mówią, że

Turbo grało to, co akurat na

świecie było modne. Patrząc przez

pryzmat ich dokonań ciężko nie

przyznać racji, jednak z drugiej

strony po latach ta muzyka trzyma

się nadzwyczaj dobrze. Na rynku

pojawiły się właśnie kolejne repressy

wznowień katalogu Turbo.

Szczerze to chyba za mocno niczym

nie różnią się od poprzednich,

które Metal Mind Pro-ductions

wypuszczał kilka lat temu.

W każdym bądź razie "Epidemie"

znów dostępne są z dodanym materiałem

w języku angielskim. Chyba

większość zespołów z Polski

próbowało zwojować tak zwany zachód

w tamtym czasie. Granice

stały otworem, nastała odwilż, ale

niestety w końcówce lat 80. muzyka

proponowana przez rodzime

zespoły nie była dla świata czymś,

dla czego mogliby porzucić dotychczas

im znane. No i to jest największa

bolączka chociażby albumu

"Epidemie". Niecałe czterdzieści

minut solidnego heavy/

thrash metalu stojącego na niezłym

poziomie. Kompozytorsko

umiejętnie ujęto światowe wpływy.

Pozytyw taki, że śpiewane było

oryginalnie po Polsku, więc jest

smaczek i liryki brzmią może groteskowo,

ale wtedy były typowo

"metalowe" i spasowane z muzyką.

Na gitarach Robert Friedrich

(znany z Acid Drinkers) oraz Wojciech

Hoffmann, na basie

Andrzej Łysów, na bębnach

Tomasz Goehs a wokalnie popisywał

się Grzegorz Kupczyk. Osoba

gitarzysty (Litza) oraz Tomka

Goehsa zdradzała kierunek w jakim

chciał podążać zespół. Wyewoluowali

z heavy metalu ("Smak

ciszy"), zahaczyli o speed ("Kawaleria

Szatana") a później padło na

modny thrash. Płyta "Epidemie"

to całkiem udana pozycja. Nie jest

ona ani jakoś wybitnie krusząca

kości, ani też wybitnie oryginalna

w wyrazie, jednak ma w sobie kilka

momentów, które mogą się podobać.

Tak jak wspomniałem - to jest

granie oparte na thrash metalu, jaki

na świecie miał dość mocną pozycję.

Gdyby taki materiał nagrał

Kreator czy Sepultura myślę, że

zyskał by większą aprobatę. Niestety,

wykonywał tę muzykę zespół

z zacofanej, cały czas, Polski i

przez brak świeżości oraz oryginalności

zniknął pod zwałami podobnych

do siebie nagrań.

Turbo - Dead End

2020 Metal Mind

Adam Widełka

Mimo, że "Dead End" zostało wydane

przez Under One Flag, szału

na zachodzie nie zrobiło. W sumie

nie należy się dziwić - po co ktoś

miałby zachwycać się grupą z egzotycznej

Polski, która chce w 1990

roku brzmieć tak samo jak Sepultura

czy Kreator? Nie oszukujmy

się, ale "Dead End" jest bardzo, ale

to bardzo inspirowane dokonaniami

wyżej wymienionych zespołów.

Zawsze jak wracam do tego albumu

po kilku minutach mam wrażenie,

że słucham "polskiej Sepultury".

Nawet jeśli muzycy po latach

mogą się odżegnywać, to uszu

się nie wykiwa. Turbo w zmienionym

i bardzo metalowym składzie

popełniło najbardziej ostry i bezkompromisowy

album. Stricte

thrash metalowy, z okładką i stylem

nawiązujący do światowych

pozycji. Na "Dead End" towarzyszyli

Wojciechowi Hoffmannowi

prawdziwi adepci łojenia. Znani

już z szeregów Turbo Robert Friedrich

i Tomasz Goehs oraz basista

Tomasz Olszewski. Wszystkie

wokale przypadły Friedrichowi,

który oprócz tego grał niezmiennie

na gitarze. Wykonane zostały

z manierą przypominającą Maxa

Cavalerę. Przepraszam, że ja

tak ciągle o tym brazylijskim zespole,

ale kurczę, naprawdę ma się

wrażenie, jakby z głośników leciała

istna thrashowa samba. Są też plusy

albumu. Ja lubię jego energię.

Słychać, że pomimo braku jakiejś

oryginalności kompozytorskiej i

zamknięcia w sztywnych ramach

gatunku, to Turbo mknie na złamanie

karku i brzmi mocno. Te

trzydzieści pięć minut spędzamy

pochłonięci naprawdę dobrze wykonanym

thrash metalem. Nie jest

też ten album nużący. Jest całkiem

niezły i potrafi sprawić przyjemność.

Pech Turbo polegał na tym,

niestety, że byli trochę jak chorągiewka

szukając w sumie bardzo

często "swojej drogi". Jak pisałem -

to, że robili to dobrze, nie było

wyznacznikiem. Na świecie takich

zespołów była cała masa więc przebicie

się graniczyło z cudem. Tak

czy siak miło odpalić po latach

"Dead End" i pomachać głową

przy solidnie wykonanym thrash

me-talu. Czasem wystarczy tyle i

aż tyle.

Turbo - Greatest Hits

2020 MMP

Adam Widełka

Turbo świętuje 40-lecie. Czasy

mamy jakie mamy, nie ma więc

mowy o jubileuszowej trasie czy

jakimś hucznym, rocznicowym

koncercie, wydanie więc z tej

okazji podwójnej kompilacji wydaje

się dobrym rozwiązaniem. Takich

wydawnictw zespół ma już w

dyskografii sporo, począwszy od

LP "1980-1990", ale "Greatest

Hits" jest albumem wyjątkowym o

tyle, że tych 27 utworów wybrali

sami fani, nie jest to typowa kompilacja

typu najważniejsze utwory

czy z materiałem archiwalnym. Od

razu można więc przejść do porządku

dziennego nad głosami typu

"czemu nie ma tego utworu,

albo tego?", bo skoro było głosowanie,

to na płycie mamy jego efekty.

Może co prawda dziwić brak

większej reprezentacji płyt "Ostatni

wojownik" czy "Tożsamość",

zastanawia też pominięcie tych

mocniejszych albumów z przełomu

lat 80. i 90. oraz "Awatara", bo

instrumentalny "Lęk" z tej płyty to

chyba jednak zbyt mało, ale najwidoczniej

fani nie zagłębiali się w

temat, postawili na pewniaki. Stąd

obecność aż czterech utworów z

debiutanckich "Dorosłych dzieci",

a do tego aż sześć ze "Smaku ciszy"

i pięć z "Kawalerii Szatana",

czyli to esencja stylu wczesnego

Turbo. Mamy też sporo kompozycji

ze "Strażnika światła" (2009),

w tym promujący tę kompilację,

singlowy "Na progu życia" i najnowszego

jak dotąd w dyskografii

grupy "Piątego żywiołu" (2013),

co zdaje się ponownie potwierdzać,

że fani zaakceptowali obecne wcielenie

Turbo z Tomaszem Struszczykiem.

Ciekawostką są aż trzy

utwory instrumentalne, poza "Lękiem"

jeszcze "W sobie" i "Bramy

galaktyk". Z rzadszych utworów są

tylko dwa: Hołdysowska "Fabryka

keksów" i "Coraz mniej", ale tego typu

materiał w dużym wyborze mamy

przecież na "Anthology 1980-

2008". Dla fanów Turbo

"Greatest Hits" to tak zwana jazda

obowiązkowa, a jeśli ktoś lubiący

metal - chociaż trudno mi w to

uwierzyć - nie ma żadnej płyty

poznańskiej formacji, to lepszej

okazji do nadrobienia zaległości

nie będzie.

Wojciech Chamryk

Tygers Of Pan Tang - Ambush

2020 Mighty Music

Muszę przyznać, że współczesnych

płyt Tygers Of Pan Tang nie

znam. Zresztą ten zespół dla mnie

skończył się bardzo szybko, bo po

dwóch pierwszych, doskonałych

albumach. Zaraz po nich zaczął

niebezpiecznie skłaniać się ku

banalnej muzyce, aż w końcu zapikował

w dół kompletnie już tracąc

rezon. Gdzieś umknęła mi

reaktywacja grupy z 1999 roku a

przeglądając oceny krążków nagranych

w latach 2001 do 2008 nie

byłem jakoś przekonany, czy warto

poświęcać im więcej czasu. No ale

z obowiązku kronikarskiego dostałem

do recenzji najnowszą reedycję

przygotowaną przez Mighty Music

albumu "Ambush" z 2012

roku. I bardzo, ale to bardzo pozytywnie

mnie zaskoczył. Słuchając

"Ambush" czułem się jakbym

znalazł brakujące ogniwo z lat 80.

Ten krążek spokojnie mógłby

zostać wydany po "Spellbound"

(1981) w jakimś 1982, 1983 lub

1984 roku i narobił by sporego

zamieszania. Nie ma tutaj w składzie

nikogo ze starej ekipy oprócz

gitarzysty Robba Weira. On zresztą

opuścił tonący okręt już w

1983 roku, by powrócić i zaopiekować

się tygrysami w 1999 roku i

próbować pisać nową, lepszą historię.

Zebrał nowych muzyków,

którymi okazali się Brian West

grający na basie, wokalista Tony

Liddell, perkusista Craig Ellis i

gitarzysta Dean Robertson. Album

"Ambush" powstał w lekko

zmienionym składzie, bo nowym

basistą został Gavin Gray. Z kolei

najbardziej ruchliwą pozycją był

wokal i teksty wyśpiewał Jacopo

260

RECENZJE


Meille. Muszę przyznać, że brzmi

ten koleżka jak John Deverill. No,

przynajmniej momentami. Album

jest złożony z jedenastu utworów

skomponowanych na dobrym, solidnym

hard rockowym fundamencie.

Płyta brzmi zadziornie, świeżo

i naprawdę zachęca by dotrwać do

ostatnich sekund. Czuć, że na

"Ambush" grupa trochę odżyła.

Może w końcu wyciągnęli wnioski

z przeszłości i postawili na soczyste,

rockowe granie? Piszę te słowa

mając punkt odniesienia do tego,

co znam z lat 80. Tak jak wspomniałem,

tych po 1999 roku za mocno

nie zgłębiałem, ale ten krążek

dał mi podstawy do tego, żeby jednak

sięgnąć po poprzednie. Od

momentu włączenia "Ambush"

atakuje i pokazuje pazury. Mamy

do czynienia z w pełni zdrowym,

dumnym Tygrysem. To płyta zarówno

dla tych, którzy od lat niezmiennie

zakochani są w brytyjskim,

hard rockowym brzmieniu,

jak i dla tych, którzy po prostu

chcieliby posłuchać mocnego, zadziornego,

dobrze brzmiącego materiału

bez współczesnych naleciałości.

Muszę przyznać, że trochę

Tygers Of Pan Tang przypominają

tutaj współczesne Diamond

Head, które też nagrało parę rzetelnych

krążków, którymi udowodniło

swoją formę. Na takich płytach

jak "Ambush" prochu się nie

wymyśla. Tygers Of Pan Tang

brzmią tu jak rasowy, rockowy

band, bez czajenia się gdzieś po

krzakach. To album osadzony głęboko

na dobrze znanych fundamentach,

jednocześnie bardzo

świeży i nie trącący banałem. Żałuję,

że wcześniej nie zwróciłem na

niego uwagi, ale cóż… Tak czasem

jest. Ważne, żeby umieć przyznać

się do błędu i szybko go naprawić.

Pewnie więc sięgnę po reedycję

Mighty Music, bo oprócz właściwego

materiału dodali ciekawe

kawałki nagrane na żywo.

Viper - Theatre Of Fate

2019 No Remorse

Adam Widełka

Niesiony gorącymi promieniami

brazylijskiego słońca Viper ostatnie

dni ogrzewał mój pokój. Czasem

przychodzi pora na egzotyczny

metal i takie wynalazki goszczą

w moim odtwarzaczu. Tym

razem piszę to bez cienia złośliwości,

bo tenże zespół reprezentował

w pierwszym okresie kariery

bardzo porządny power/speed metal.

Założony w Sao Paulo, roku

pańskiego 1985, zaczynał granie

metalu zapatrzony w dokonania

chociażby Helloween. Celowo

bądź nie, wpływom niemieckiego

power/speed metalu brazylijczycy

nie unikali. Brzmi to jednak nieźle

i nie przynosi wstydu. Viper na

"Theatre Of Fate" (drugi studyjny,

1989) jawi się mało egzotycznie.

Raczej mamy do czynienia z szybkim,

zdecydowanym graniem podsyconym

zgrabnymi melodiami.

Muzyka spod znaku Kobry może

się podobać. Czuć, że podane jest

to serio i bez chwili zawahania. Panowie

Pit Passarell szarpiący bas,

gitarzyści Felipe Machado i Yves

Passarell oraz wokalista Andre

Matos (jednocześnie obsługujący

klawisze) starają się narzucić jakiś

swój charakter. Sesyjny perkusista

Sergio Facci dopełnia skład i jego

gra pasuje do całości. Mimo, że

cały czas przemyka w tym materiale

maniera Helloween z okresu

Andy Derisa, to słucha się tego

całkiem nieźle. Viper "Theatre Of

Fate" to być może mało znany krążek.

Teraz, kiedy wyszły w krótkim

odstępie czasu dwie reedycje (No

Remorse Records 2019 i Encore

2020), warto pomyśleć o uzupełnieniu

półki. Tym bardziej, że to

naprawdę ciekawa płyta. Zabarwiona

melodiami ale i fajnymi riffami

i aranżacyjnymi kombinacjami.

Egzotyczna, ale całkiem europejska.

Wykonawczo nie ma zastrzeżeń

- zespół gra sprawnie. Nie

oszczędza się i numery pulsują

energią. Sporą krzywdą byłoby dostrzeganie

tylko wpływów. Viper to

naprawdę intrygujący twór,

zwłaszcza, że po obiecującym początku

kariery poszli w… punk

/pop. Zachęcam do spojrzenia na

ten tytuł, chociażby w ramach ciekawostki.

Adam Widełka

Wuthering Heights - Far From

The Madding Crowd

2020 Nagelfest Music

Wuthering Heights to zespół,

którego początki sięgają roku1989

ale tak na prawdę jego kariera zaczęła

się w roku 1997, kiedy to po

raz pierwszy pojawiła się jego nazwa.

Zespół działał do roku 2011.

W tym czasie nagrał pięć albumów,

"Within" (1999), "To Travel

For Evermore" (2002), "Far

From The Madding Crowd"

(2003), "The Shadow Cabinet"

(2006) i "Salt" (2010). Gdzieś

około 2016 roku muzycy ponownie

nawiązali współpracę i miejmy

nadzieję zaowocuje to kolejnymi

udanymi albumami. Niemniej od

samego początku lider zespołu, gitarzysta,

kompozytor, Erik Ravn

dążył do ponownych wydań wszystkich

albumów. Nie wiem czy ten

plan zrealizuje do końca ale niedawno

jako pierwsza wyszła reedycja

trzeciego albumu Wuthering

Heights - "Far From The Madding

Crowd". Także każdy kto

cenił progresywno-power metalowy

świat tego zespołu na nowo

będzie miał szanse nabyć ich płyty.

A Wuthering Heights w czasach

jej działalności była bardzo uznana

przez to środowisko. Wspomniany

album zawierał wszystko za co fani

go polubili. Jest więc w nim wiele

skocznego melodyjnego power

metalu, a także wysublimowanych

progresywnych wariacji. Poza tym

mocno słyszalne są nawiązania do

folk rocka/metalu. Mamy także

elementy neoklasyczne, symfoniczne,

filmowe oraz epickie, ale w

formie spotykanej w melodyjnym

power metalu. Oczywiście w repertuarze

są od dynamicznych po bardziej

nastrojowe elementy, w ten

sposób muzycy umiejętnie gospodarują

niemałymi emocjami. Także

ten cały kolaż buduje naprawdę

zajmująca muzykę, choć nie wyobrażam

sobie zatwardziałego

thrashera lub innego ekstremistę

zasłuchującego się i doceniającego

muzyczny świat Wuthering

Heights. Także płyta skierowana

jest tylko do konkretnego odbiorcy,

którego nie przerażają pełne

melodie, czy też ciekawe klawiszowe

pasaże czy inne zagrywki. Ogólnie

muzyka od momentu jej wydania

nie strąciła na atrakcyjności.

Sam Erik wspomina, że starano się

niewiele majstrować przy remasterze,

bowiem album od samego początku

brzmiał bardzo dobrze.

Muzycznie jest rewelacyjnie, bowiem

tematy śmigają jak w kalejdoskopie,

co chwila skupiając słuchacza

na czymś innym, tym samym

"Far From The Madding

Crowd" słucha się jako całość, jednym

ciurkiem. Co jest sporym sukcesem

zespołu, bo nie jest łatwo

przykuć uwagę słuchacza przez

cała godzinę. Każdy element płyty,

czy to dłuższa, bardziej rozbudowana

kompozycja czy też krótszy,

ekwilibrystyczny, instrumentalny

utwór, ma swoje konkretne miejsce

i rolę do spełnienia. Dużą pomocą

służy tu również główny wokalista,

którym jest ceniony przez wielu

Nils Patrik Johansson. Moim

zdaniem bezbłędnie przeprowadza

on słuchacza po muzycznych zawiłościach

"Far From The Madding

Crowd". Także jak ktoś nie

miał na półce tej płyty ma ponownie

szansę na jej zakup. Poza tym

na drugim dysku znalazły się bonusy,

w tym trzy wersje demo kawałków

z omawianej płyty, oraz

utwory znane tylko z wersji japońskiej

i amerykańskiej. Tak czy inaczej

warto to wydanie również

mieć.

\m/\m/

Uriah Heep - 50 Years in Rock

2020 BMG

Rok 2020 to dla Uriah Heep bardzo

ważny rok, bowiem w tym czasie

wypadła ich pięćdziesiąta rocznica

działalności artystycznej.

Legendy brytyjskiego hard rocka

stawianej zaraz obok Led Zeppelin,

Deep Purple i Black Sabbath.

Z tej okazji zespół i BMG

Records przygotowali olbrzymi

box z wszystkimi albumami studyjnymi

formacji oraz jedną koncertówką.

W sumie dwadzieścia pięć

płyt. Wydawnictwo zostało przygotowane

przy współpracy oryginalnych

muzyków tj. z Micki Box'

em, Kenem Hensley'em, Paulem

Newtonem i Lee Kerslake. Każdy

z panów napisał krótką notkę/

wspomnienia oraz przygotował

swój zestaw utworów, które umieszczono

dodatkowo na czterech

dyskach. Niestety tak huczne obchody

najpierw zakłóciła śmierć

Lee Kerslake (wrzesień 2020), a

następnie Kena Hensley'a (listopad

2020). Śmierć Lee przyjąłem z

pewnym zrozumieniem, wiadomo

było, że od dłuższego czasu ciężko

choruje. Natomiast śmierć Kena

była zupełnie niespodziewana. Facet

cały czas aktywnie działał, miał

plany, a ja sam czekałem na jego

kolejną płytę pod szyldem Ken

Hensley & Live Fire, w której ponownie

zaczął grać świetnego hard

rocka.

Uriah Heep szczególnie ważny

był dla mnie w latach siedemdziesiątych,

ich pierwszych pięć albumów

"...Very'Eavy ...Very' Umble"

(1970), "Salisbury" (1971),

"Look At Yourself" (1971), "Demons

And Wizards" (1972), "The

Magicians Birthday" (1972) oraz

"Live" (1973), to do tej pory niezapomniane

wydarzenia. Szczególnie

nie zapomnę pierwszych dźwięków

utworu "Gypsy" z debiutu, gdzie

Hammondy brzmią tak potężnie

niczym gitarowe riffy. Jednak takie

były pojedyncze utwory reszta muzyki

Uriah była bardziej stonowana,

choć również mocna, hard

rockowa. "...Very'Eavy ...Very'

Umble" była jeszcze nie okrzesana,

mocno było czuć bluesowy podkład.

Na "Salisbury" hard rock był

już zdecydowanie bardziej dopracowany.

Jednak na obydwu krążkach

w ich muzyce, oprócz wyczuwalnych

nut bluesa, wyraźne były

też inspiracje dźwiękami psychodelicznymi

oraz rockiem progresywnym.

Dlatego muzyka Brytyjczyków

była bardzo urozmaicona i

intrygująca. Na nich też muzycy

zaznaczyli swoje charakterystyczne

cechy, wspomniane organy Hammonda,

gitara slide, wielogłosowe

chórki, no i patetyczny śpiew Davida

Byrona, z jego tendencjami

do zaśpiewów falsetem. Niemniej

szczególnym albumem okazał się

"Look At Yourself", który zawierał

więcej uproszczonych, ciężkich

hard rockowych form, podszytych

wręcz elementami heavy. Najmocniejsza

płyta Uriah Heep jak na

RECENZJE 261


tamte czasy, więc nie dziwcie się,

że był to ich najbardziej "zjechany"

przeze mnie krążek. Raczej kaseta,

bowiem wtedy nie było mnie stać

na płyty winylowe. Kolejne płyty

"Demons And Wizards" oraz

"The Magician's Birthday" to zdecydowany

krok w kierunku progresywnym,

oczywiście z zachowaniem

wszystkich innych cech tego

zespołu. Obie płyty robią wrażenie

nawet teraz. Niemniej na wszystkich

tych pięciu płytach znalazły

się moim zdaniem największe ich

przeboje, wspomniane już "Gypsy"

oraz "Lady In Black", "Look At

Yourself", "July Morning" i "Easy

Livin'". Ten najważniejszy dla mnie

okres podsumowuje koncertówka

"Live", ogólnie jedna z ważniejszych

takich płyt w tamtym czasie.

Kaseta z jej zawartością równie

często gościła w moim magnetofonie,

co "Look At Yourself".

Kolejny pięć studyjnych krążków

"Sweet Freedom" (1973), "Wonderworld"

(1974), "Return To

Fantasy" (1975), "High And Might"

(1976) oraz "Firefly" (1977),

to też okres dość udany dla kapeli.

Słowem, każda z tych płyt była

niezła ale nie dorównywała ich poprzedniczkom.

Czuć było lekki

zjazd w dół. Poza tym muzycy dopracowali

się specyficznego miksu

swojego stylu, z większą ilością

syntezatorów i bardziej wysuniętymi

gitarami, który powielali na każdej

następnej płycie, choć ciągle

utrzymywali swoją dość znacząca

kreatywność. Nawet ich ówczesny

największy przebój "Stealin'" nie

potrafił mnie wkręcić jak jego wielcy

poprzednicy. Formację od początku

nie omijały problemy personalne.

Najwięcej zawirowań było

w sekcji rytmicznej. Na początku z

perkusistami, dopóki za garami nie

usiadł Lee Kerslake (od krążka

"Demons And Wizards") oraz z basistami

ale dopiero po opuszczeniu

prze band Paula Newtona (po wydaniu

"Look At Yourself"). Niemniej

największą stratę Uriah

Heep zanotowała w roku 1976,

bowiem po wydaniu "High And

Might" kapelę opuszcza David

Byron. A raczej z tego co wiem,

został wyrzucony, bowiem wtedy

w ogóle nie radził sobie z nałogiem.

Ogólnie z powodu nałogów

w kapeli nie działo się najlepiej. Z

tych, że przyczyn w tamtym okresie

z komponowania wycofali się

Mick Box oraz David Byron. W

ten sposób przygotowanie materiałów

na krążki "Return To Fantasy",

"High And Might" oraz "Firefly"

spadło na barki Kena Hensley'a.

Z tych albumów największy

sukces osiągnął "Return To Fantasy".

"High And Might" i "Firefly"

nie miały tyle szczęścia, a to ze

względu, że nie przyłożono się do

promocji obu płyt oraz na rynku

zaczęły zmieniać się główne trendy.

Poza tym wspomniane albumy

lekko dopuściły bardziej prostsze

formy muzyczne i rozwiązania znane

z nurtu AOR.

Wraz z "Innocent Victim"

(1977), "Fallen Angel" (1978),

"Conquest" (1980), "Aboming"

(1982), "Head First" (1983),

"Equator" (1985) Uriah Heep

szuka swojego miejsca w nowej rzeczywistości,

po prostu próbuje

przetrwać. Pewnie dla tego kieruje

się w rejony melodyjnego AORu, a

nawet dalej, co gwarantowało bezpieczne

miejsce w show bussinesie.

Całe szczęście muzycy nie zarzucili

cech charakterystycznych dla kapeli,

dzięki czemu ten okres da sie

jakoś zdzierżyć. Niemniej, nie jest

to najlepszy czas dla kapeli jeśli

chodzi o jakość muzyki. Ta epoka

wiąże się też z bardzo dużymi zawirowaniami

personalnymi. Od

"Firefly" na wokalu mamy Johna

Lawtona, następnie Johna Slomana

i w końcu Petera Goalby. W

sumie całkiem nieźli śpiewacy.

Ważnym wydarzeniem jest też pojawienie

się basisty Trevora Boldera,

który z biegiem czasu wyrósł

na bardzo ważna postać w Uriah

Heep. Po wydaniu "Conquest"

szeregi kapeli ostatecznie opuszcza

Ken Hensley. Zastępują go kolejno

John Sinclair i Phil Lanzon,

który jest w Uriah do tej pory. Po

nagraniu "Equator" ostatecznie odchodzi

również Lee Kerslake.

Ogólnie trochę na tym poletku się

dzieje, a jak ktoś jest spragniony

szczegółów to niech postara się

sam wszystko prześledzić. "Innocent

Victim" jest dla mnie pozycją

szczególną, ale to ze względu, że

był to mój pierwszy osobisty winyl

Uriah Heep w kolekcji, było to

wydanie wschodnioniemieckiej wytwórni

Amiga. Niestety wraz z tą

płytą zaczął się okres dość miałkiego

grania wraz z niesławetnym

popowo-rockowym przebojem

"Free Me". W tym okresie były jednak

momenty, które budziły pewna

nadzieję. Dla przykładu na

"Conquest" znalazł się materiał,

który mocno przypomina to, co

aktualnie dzieje się w Uriah Heep.

Szkopuł tkwił w tym, że płyta była

bardzo mocno przepuszczona

przez estetykę AORu. Pewną nadzieję

niósł też krążek "Aboming".

Po współpracy przy dwóch pierwszych

solowych albumach Ozzy'

go do Uriah powraca perkusista

Lee Kerslake, co niosło wtedy nadzieję,

że formacji wróci do ciężkiego

grania. Niestety skończyło

się tylko na nadziejach, choć jakaś

poprawa nastąpiła. Przynajmniej

krążek zbierał dobre opinie. W

tym miejscu przypomnę, że Kerslake

opuścił Ozzy'ego będąc z

nim w konflikcie. Prowadził z nim

długie batalie prawnicze do praw

autorskich. Niestety Ozzy miał lepszych

prawników. Dopiero przed

samą śmiercią Lee w ramach pojednania

Ozzy przysłał mu dokument,

w którym potwierdza, że

Kerslake brał udział w powstawaniu

albumów "Blizzard of Ozz" i

"Diary of a Madman". Wracając

do sedna, jest to najmniej udany

czas Uriah Heep, niemniej formacja

przetrwała go i działa do dzisiaj.

A ja po ponownym przypomnieniu

sobie tego bloku ostatecznie

stwierdzam, że nie było tak tragicznie,

w dodatku miniony czas dodał

sporo sentymentu, więc nawet

jakoś daje się tego słuchać.

Pod koniec 1986 roku do Uriah

Heep trafia wokalista Bernie

Shaw, tym samym zaczyna się najdłuższy

i chyba ostateczny rozdział

tej kapeli. W dodatku bardzo

dobry, który można zestawić z

pierwszym okresem działalności

Uriah Heep. Jeszcze dwa pierwsze

albumy z Bernie, "Raging Silence"

(1989) oraz "Different World"

(1991) niosą klimat AORu ale już

w pierwszym rzędzie stoi klasyczny,

dumny hard rock. Wraz z

"Sea Of Light" (1995) grupa

wkracza z powrotem na ścieżkę

dynamicznego wręcz mocarnego

hard rocka. Oczywiście wpływy

progresywne i inne charakterystyczne

dla Uriah również pozostają.

Wszystkie kolejne płyty "Sonic

Origami" (1998), "Wake The

Sleeper" (2008), "Into The Wild"

(2011), "Outsider" (2014) i "Living

The Dream" (2018) to niezwykle

udane pozycje. W szczególności

"Sea Of Light", "Outsider" i

"Living The Dream", które posiadają

- przynajmniej dla mnie - niesamowita

zawartość. A za jakość

tej muzyki i ogólnie za formę kapeli

odpowiadają głównie Trevor

Bolder, Mick Box i Phil Lanzon,

bowiem to oni są jej autorami. Niestety

od 2013 roku pozostał nam

ten ostatni kompozytorski duet

Box i Lanzon, jednak mam nadzieję,

że panowie jeszcze nie raz

obdarują nas swoją wspaniałą muzyką.

Niemniej dopóki nie nadejdzie

nowy album Uriah Heep cieszmy

się tym niesamowitym boxem,

choć...

No właśnie... Nie wszystko w

tym wydaniu odpowiada mi. Samo

wydawnictwo jest świetnie zrobione.

W jego wyposażeniu znajdziemy

dwie alternatywne okładki krążków

"Demons And Wizards"

oraz "The Magician's Birthday",

spory album z różnymi rzadkimi

zdjęciami i innymi ciekawostkami,

oraz winylowy krążek albumu

"The Magician's Birthday" w formie

gatefold. Muzyka na ten longplay

została specjalnie zremasterowana

przez Andy'ego Peasrcea,

znanego ze współpracy z m.in. Lou

Reedem i Black Sabbath. Natomiast

sama obwoluta poprawiona

przez samego Rogera Deana. Niestety

kompakty, które znalazły się

w boxie, choć zremasterowane, są

w papierowych okładkach czyli w

tzw. replikach LP. Nie jest to najlepsze

dla mnie rozwiązanie ale rozumiem,

że jakby płyty były w

case'ach to box musiał by być jeszcze

większy, dużo większy. Natomiast

nie rozumiem w ogóle dlaczego

niektóre płyty zostały ze sobą

połączone i o zgrozo, ich okładki

zostały zmiksowane ze sobą. Po

prostu obrazy są na siebie nałożone

i jeden przez drugi przebija. Coś

koszmarnego. Już bardziej zrozumiałe

dla mnie jest to, że po jednej

stronie opakowania jest jedna

okładka, a po drugiej druga obwoluta.

Natomiast w środku jest

wkładka z opisem zawartości płyt.

Tak jak zrobiono w wypadku płyt

"Demons And Wizards" i "The

Magician's Birthday". Szkoda, że

tego nie dopracowano. Poza tym,

jak zdecydowano się na repliki

longplayów, to czemu nie dołączono

reszty albumów "live"? Wiem

jest ich całkiem sporo ale objętościowo

nie zajęłyby strasznie dużo

miejsca. No cóż, mleko się rozlało...

Niemniej nie zmienia to faktu, że

ten box "50 Years in Rock" i tak

jest imponującym upamiętnieniem

pięćdziesięcioletniej działalności

Uriah Heep.

\m/\m/

262

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!