21.03.2023 Views

HMP 75

  • No tags were found...

You also want an ePaper? Increase the reach of your titles

YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.



Prace nad wywiadami w naszym wypadku trwają

praktycznie bez przerwy. Moment ich przeprowadzenia

jest jednak różny, tak jak ich tłumaczenia

czy też opracowania. Niemniej bardzo

łatwo zorientować się kiedy dana rozmowa była

sfinalizowana, bowiem trudno przeprowadzić

konwersację bez odniesienia się do realnych wydarzeń

i czasu. Dlatego myślę, że dość łatwo wyłapiecie

kiedy w trakcie przygotowań niniejszego

numeru sprawa pandemii stała się istotna. Niestety

czas zarazy to nie błahostka, w dodatku dotyka

każdego z nas, choć mam nadzieję, że nie w

sposób bezpośredni. I oby tak zostało.

Okładkowymi bohaterami tego numeru są liderzy

dwóch znaczących kapel. Oczywiście chodzi

o Jona Schaffera z Iced Earth i Hansi Kürscha

z Blind Guardian, którzy wspólnie odpowiadają

za projekt Demons & Wizards. Powrócili do

niego po wielu latach milczenia ale za to w sposób

wyśmienity, o czym świadczy ich najnowszy

album zatytułowany po prostu, "III". Warto zaznajomić

się z tym, co miał do powiedzenia Mr.

Schaffer, a także z tym, co możecie usłyszeć na

wspomnianej płycie. Rozmowę z Hansi Kürschem

też będziecie mogli przeczytać, choć znajdziecie

ją na samym końcu cyklu z artykułami.

Niemniej dyskusja ta dotyczyła innego jego pomysłu,

a mianowicie Twilight Orchestra czyli

Blind Guardian w wersji symfonicznej. W końcu

jemu i kolegom udało się sfinalizować ten pomysł,

choć efekty w postaci albumu "Legacy of

the Dark Lands" raczej wzbudzają kontrowersje.

Zaraz za Demons & Wizards znajdziecie rozmowę

z Bogiem Metalu. Jak wiadomo Judas

Priest miało wystąpić na Mystic Festival 2020.

Mimo, że na ich koncerty nie trzeba zbytnio

namawiać publiczność, to Rob Halford jako profesjonalny

muzyk chciał jeszcze podsycić zainteresowanie

ich zbliżającym się show. Niestety

wirus covid-19 nawiedziła nasz kraj przyczyniając

się do odwołania występu Judas Priest (i

wielu innych również). Także od razu na wstępie

zetkniecie się z tym o czym pisałem powyżej.

Nieoczekiwanego i niezbyt miłego wpływu pandemii

na nasze codzienne życie.

Przy okazji poprzedniego numeru trochę narzekałem

na zbyt małą ilość rozmów z muzykami

zespołów thrashowych. Tym razem udało się ten

temat poprowadzić trochę lepiej. A zaczyna się

od najwyższego pułapu czyli od wywiadów z

Testament i Death Angel, które w ramach trasy

The Bay Strikers Back wraz z Exodus na początku

tego roku koncertowały po Europie.

Oczywiście los sprawił, że Amerykanie znaleźli

się na początku epidemii koronawirusa, co dla

niektórych z nich odbiło się nie najlepiej choć

szczęśliwie nie najgorzej. Kolejne rozmowy to, te

z muzykami Vulcano, SDI, Assassin i Atrophy,

z pewnością też bardzo ucieszą fanów thrash

metalu. A przecież są jeszcze dysputy, w których

w rolach głównych występują zespoły takie jak

Crisix czy Bonded. Znajdziecie też przedstawicieli

undergroundowej sceny thrashowej w tym

polskich reprezentantów Post Profession. Jednakże

chciałbym Wam zwrócić szczególną

uwagę na dwie inne nazwy, a mianowicie na

Aggressive Perfector i Butcher. Jeżeli obie grupy

będą potrafiły utrzymać fason przez najbliższe

lata (albumy) spodziewam się, że ci co lubią

słuchać speed/thrashu będą mieli z nich dużo

pociechy. Także tym razem, co do tematu thrashu

w Heavy Metal Pages, uważam, że udało się

nam przygotować całkiem niezły pakiet.

Niemniej jednak, nie ma co ukrywać, tradycyjny

heavy metal cały czas przeważa na naszych łamach

i chyba w najbliższym czasie to się nie

zmieni. Od dawna zachwyca mnie postawa Kanadyjczyków

z Anvil, którzy co kilka lat, swoim

tempem, wypuszczają mniej lub bardziej udany

album, ale cały czas na poziomie. Także ich

Intro

najnowszy krążek "Legal at Last" jest również

godzien polecenia. W taki oto sposób ich pozycja

na rynku osiągnęła pułap, o którym na początku

kariery mogliby tylko marzyć. A, że Lips

zapowiada, iż będzie tak postępował aż do swojej

śmierci, ja tylko z tego się cieszę. Fanów tradycyjnego

ciężkiego grania zainteresuje również rozmowa

z Rossem H. Friedmanem bardziej znanym

jako Ross The Boss. Właśnie pod tym szyldem

wydali udany album "Born On Fire", do

którego wysłuchania oczywiście namawiam, choć

opowieść Rossa dla naszego magazynu jest niemniej

fascynująca. Przekonajcie się o tym! W tym

miejscu wypada mi wspomnieć o naszym rodzimym

CETI, bowiem ekipa poznaniaków przygotowała

niezwykły i bardzo dobry album hard'n'

heavy, jak na nasze polskie podwórko, a nosi on

tytuł "Oczy martwych miast". Mam nadzieję, że

w końcu przełoży się to na ilość sprzedanych płyt

ale także na frekwencje na koncertach tego zespołu.

Myślę, że w końcu powinniśmy nauczyć

się cenić to co mamy. Ostro ale melodyjnie grają

również Mystic Prophecy i Magic Kingdom,

choć w przyszłości z jakością ich muzyki bywało

różnie, to tym razem przygotowali udane albumy.

Warto rzucić na nie przychylnym uchem. U

zachodnich sąsiadów - i nie tylko - takie Burning

Witches czy The Three Tremors zyskują coraz

większą popularność. Z tego co zauważyłem w

Polsce nie idzie im najlepiej. Nie sądzę aby można

przekonać wszystkich do tych kapel ale przeczytać

wywiady z ich przedstawicielami z pewnością

nie będzie stratą czasu.

W ten oto sposób dochodzimy do przedstawicieli

"podziemia" tradycyjnego heavy metalu (niektórzy

wolą określenie NWOTHM). Grupa ta

jest niezwykle ciekawa i barwna, niejednokrotnie

ciekawsza od tych kapel, które ocierają się lub

działają na oficjalnej scenie. Wystarczy sięgnąć

po formacje, które w opisie stylu mają słówko

"epic". W wypadku tego wydania mam na myśli

zespoły Ironsword, Dexter Ward, Smoulder

czy Wotan. Jeszcze większą różnorodność jest

wśród "old-schoolowców", w dodatku bardzo ciężko

wybrać wśród nich kilka nazw dla przykładu.

Ale zacznijmy od najbardziej doświadczonych

Stormwarrior, kontynuujmy po przez Absolva,

Assassin's Blade, Midnight Priest, Stallion,

Ambush, Lethal Steel, aż po Conjuring Fate i

Vandallus. W gronie tych zespołów są też nasze

polskie akcenty, czyli kapele Shadows Trip i

Haures. Jest to tylko część reprezentacji tej sceny

w tym numerze. Nie do końca są to też najciekawsze

formacje, bo chociażby muzyce takich

Ironflame czy Electronomicon też niczego nie

brakuje.

Jak zawsze staramy się urozmaicić nasze propozycje

w poszczególnych publikacjach naszego

magazynu, także tym razem sięgamy po przedstawicieli

NWOBHM (Salem UK, Snatch-Back i

Heavy Pettin'), hard rocka (Magnum, No Bross i

Black Swan), progresywnego rocka i metalu (kolejno

Inside Again i Subterfuge), doom metalu

(Ogre i Orodruin), a także czegoś na pograniczu

doom metalu i retro rocka (Lowcaster, Nocturnalia

czy Hot Breath). Do tego stałe rubryki, w

tym niemałą ilość recenzji.

To tak w wielkim skrócie o zawartości nowego

wydania Heavy Metal Pages, które oddajemy

właśnie do Waszej dyspozycji. Jak zawsze zachęcam

do przeczytania całości oraz liczę, że spora

część tekstów przypadnie Wam do gustu. Zresztą

sytuacja sprzyja aby poświęcić więcej czasu na

czytanie, w dodatku mam nadzieję, że w tym trudnym

czasie nasz magazyn przyniesie Wam

chwilę oddechu i oderwania się od złych myśli.

Trzymajcie się zdrowo i miłego czytania!

Michał Mazur

Spis tresci

3 Intro

4 Demons & Wizards

6 Judas Priest

8 Testament

10 Death Angel

12 Anvil

14 CETI

16 Burning Witches

18 The Three Tremors

20 Vulcano

23 SDI

26 Assassin

28 Atrophy

30 Aggressive Perfector

32 Assassin’s Blade

34 Stormwarrior

36 Idle Hands

38 Ironsword

40 Midnight Priest

42 Absolva

44 Smoulder

46 Wotan

48 Dexter Ward

51 Void Vator

52 Eternal Thirst

53 Paul Di’Anno

54 Power Theory

57 Electronomicon

60 Traitor

62 Bonded

64 Ironflame

66 Dragonlore

68 Stallion

70 Ambush

72 Shadows Trip

74 Conjuring Fate

76 Vandallus

78 Ded Kosmonaut

80 Burning Shadows

82 Butcher

84 War-Head

86 Crisix

88 Intoxicate

90 Post Proffession

94 Snatch-Back

98 Salem UK

100 Heavy Pettin’

102 Black Swan

104 Magnum

106 No Bros

108 Hell Fire

109 Lethal Steel

110 Haures

112 Torpedo

113 Starborn

114 Mystic Prophecy

117 Ross The Boss

120 Magic Kingdom

122 Prime Creation

124 Ogre

126 Orodruin

128 Nocturnalia

132 Hot Breath

134 Lowcaster

136 Throne Of Iron

138 Inside Again

140 Subterfuge

144 Blind Guardian Twilight

Orchestra

148 Reminiscencje NWOBHM

149 Zelazna Klasyka

151 Decibels` Storm

188 Old, Classic, Forgotten...

3


New Dawn

"Touched by the Crimson King" kończy w tym roku 15 lat. Gdy się ukazywał,

15 lat kończyły debiut Iced Earth oraz "Tales from the Twilight World" Blind

Guardian. Dlatego tak trudno oswoić mi się z myślą, że "III" i "Touched by the

Crimson King" dzieli na osi czasu dokładnie taki sam dystans. Względność czasu

w czystej formie. O "III" opowiada Jon Schaffer.

HMP: Czy kilkunastoletnia przerwa w

aktywności Demons & Wizards wpłynęła

w sposób znaczący na sposób pracy nad

"III"?

Jon Schaffer: Tryb pracy był taki sam, jak

przy poprzednich albumach. Tak naprawdę

niespecjalnie mamy inne opcje. Pierwsza zawsze

musi być bazowa aranżacja. To ona stanowi

podstawę, na której Hansi (Kürsch -

przyp. red.) buduje swoje wokale. Dlatego,

by móc mu wysłać cokolwiek, muszę to najpierw

wstępnie poskładać. Od zawsze pracujemy

przede wszystkim na odległość. Wspólnie,

będąc w jednym pokoju, licząc wszystkie

albumy napisaliśmy dosłownie kilka rzeczy.

Tym razem skupiliśmy się na szlifowaniu

"III" poprzedziła seria koncertów w ogromnej

jak na dotychczasowe standardy Demons

& Wizards liczbie. Ale samego albumu

na żywo promować nie będziecie.

Wszystko przez Wacken. Propozycję występu

jako jedna z gwiazd W:O:A 2019 otrzymaliśmy

w okolicach kwietnia 2018 roku.

Oczywiście, była ona dla nas niesamowitym

wyróżnienie, ale też z dnia na dzień wywróciła

nasze plany do góry nogami. Sami mając

wybór nigdy byśmy tego tak nie zrobili.

Skończylibyśmy pracę nad nowy albumem, a

kilka koncertów chcielibyśmy zagrać dopiero

po premierze. Co też nie było przesądzone z

uwagi na możliwość kolizji naszych grafików,

ale przynajmniej taki był plan. Mając potwierdzony

występ na W:O:A 2019 wiedzieliśmy,

że nie ma szans, byśmy do tego

the Crimson King", więc nigdy nie mieliśmy

wątpliwości co do tego, że są ludzie, którzy

czekają na kolejny album. Globalnie, rzeczywiście,

Iced Earth i Blind Guardian są większe

i bardziej rozpoznawalne niż kiedykolwiek.

To też na pewno pomogło, ale Demons

& Wizards, co sami mogliśmy zaobserwować

podczas trasy, to nadal osobna bestia.

Oczywiście, wśród naszych odbiorców są

fani Iced Earth i Blind Guardian, w dużej

liczbie, ale są również tacy, którzy niekoniecznie

przepadają za naszymi macierzystymi

zespołami. Odzew był świetny. Letnia

trasa po Europie była spektakularna. USA

było fantastyczne, Kanada była fantastyczna,

więc naprawdę nie możemy narzekać. To był

niesamowity, pracowity rok, tak dla Hansi'ego,

jak i dla mnie. Gdy "III" trafi na rynek,

będzie to moje szóste wydawnictwo w

okresie 13 miesięcy. To bardzo dużo według

dowolnych standardów. I choć w większości

były to reedycje, każdy album wymagał dużych

nakładów pracy, której z zewnątrz nie

widać. Dlatego, gdy skończy się ten tydzień

rzucam wszystko i wyjeżdżam na dwa tygodnie.

Będzie dobrze.

Koncert na Wacken Open Air był doskonały.

Demons & Wizards w czystej formie,

mariaż Iced Earth i Blind Guardian na

wszystkich płaszczyznach, ze składem i

setem włącznie.

Demons & Wizards zawsze będzie się zmieniać.

To projekt, Hansi'ego i mój, więc nie

sposób przewidzieć, z kim w przyszłości będziemy

nagrywać, a z kim grać na żywo. Tym

razem złożyło się właśnie tak i było

doskonale. Chemia w zespole była niesamowita.

Wspomagający nas na klawiszach Joost

również był niesamowity. Byłeś na Wacken,

więc widziałeś największy koncert, z pełną

oprawą i w 10-osobowym składzie. Świetnie

sprawa, ale jak powiedziałem, nikt nie wie,

czy i kiedy uda nam się to powtórzyć, ani w

jakim składzie. W roku 2020 obaj z Hansi'm

skupiamy się w 100% na Iced Earth i

Blind Guardian. Czas wrócić do głównych

obowiązków.

aranżacji. W okolicach lutego Hansi przyleciał

na jakieś cztery dni głównie w tym celu.

Byśmy mogli się upewnić, że na pewno zgadzamy

się co do podstawowych kwestii. Co

do tego, ile razy chcemy powtarzać poszczególne

sekcje, co do liczby zwrotek, refrenów,

łączników, rzeczy tego typu. Nie powiem, by

było to absolutnie konieczne, nie przy dzisiejszej

technologii, ale na pewno mogliśmy

w ten sposób cały proces nieco przyspieszyć.

A poza tym zawsze fajnie jest się spotkać i

spędzić razem trochę czasu. Zdarza się, że

podczas takich spotkań rodzą się również nowe

pomysły, ale zasadniczo obaj czujemy się

komfortowo pracując przede wszystkim w ramach

własnych przestrzeni.

Foto: Tim Tronckoe

czasu mieli gotowy album. Dlatego musieliśmy

działać tak, a nie inaczej. Budując całą

trasę wokół występu na Wacken. I koniec

końców uważam, że wyszło świetnie. Teraz

wszyscy są gotowi się na nowy Demons &

Wizards.

Czy odzew przerósł wasze oczekiwania?

Nie dawaliście oznak życia przez 14 lat, ale

też tak Iced Earth jak i Blind Guardian są

aktualnie większe niż kiedykolwiek wcześniej.

Liczba fanów Demons & Wizards

siłą rzeczy również musiała wzrosnąć.

Wiedzieliśmy, że będzie zainteresowanie, ale

o jakiej skali? Tego nie potrafiliśmy przewidzieć.

Szczególnie w Stanach Zjednoczonych

była to duża niewiadoma. Pytania o

kolejny albumu Demons & Wizards słyszeliśmy

praktycznie od premiery "Touched by

Podczas koncertu, zapowiadając utwory

Iced Earth i Blind Guardian, wspominaliście

pierwszą wspólną trasę. Utwory Blind

Guardian, po które sięgnęliście, nawiązywały

do tego okresu. W przypadku Iced

Earth postawiliście na nowsze rzeczy. Nie

myśleliście, by tu również sięgnąć po coś z

epoki? I jak wyglądała selekcja? Ty wybierałeś

utwory Blind Guardian, a Hansi

utwory Iced Earth?

Oczywiście, rozmawialiśmy o tym, które

utwory będziemy grać, ale jeśli chodzi o Iced

Earth, nie miało to dla mnie większego znaczenia.

Hansi wybrał te, w których czuł się

komfortowo. Lata temu, podczas kilku koncertów

po premierze pierwszego albumu, graliśmy

"Travel in Stygian", ale to długi utwór.

Wtedy mieliśmy tylko jeden album, więc

potrzebowaliśmy dodatkowego materiału.

Teraz, mając dwa albumy, nie mogliśmy grać

8- czy 10-minutowych kompozycji Iced

Earth czy Blind Guardian. To byłoby za

dużo. Set musiał być bardziej zwarty. Rozmawialiśmy

o "Bard's Song", ale byłem zdania,

że mamy wystarczająco dużo wolniejszych,

klimatycznych kompozycji Demons

4

DEMONS & WIZARDS


& Wizards. Dlatego chciałem sięgnąć po

szybszy, oldschoolowy Blind Guardian i

zdecydowałem się na "Welcome to Dying" i

"Valhalla". Hansi wybrał "I Died for You" i

"Burning Times".

Przechodząc do nowego albumu, płyta nie

ma właściwego tytułu…

"III" to jest tytuł. Album nie ma wątku przewodniego.

Luźno powiązane są ze sobą jedynie

trzy utwory, ale nie jest to motyw na

tyle dominujący, by rozciągać go na cały album.

Tak naprawdę już przy okazji "…Crimson

King" planowaliśmy tytuł "II". Chcieliśmy

jak Led Zeppelin tytułować kolejne albumy

numerami. Debiut nie ma tytułu, więc

to w zasadzie "I". W ostatniej chwili zmieniliśmy

jednak zdanie i nazwaliśmy drugi album

"Touched by the Crimson King". Być

może, dlatego że było na nim tak dużo Stephena

Kinga, ale tak naprawdę nie pamiętam.

Tym razem postanowiliśmy nie kombinować

i wrócić do pierwotnej koncepcji.

Utwory mówią same za siebie i nie sposób

zawrzeć tego w jednym tytule. Każdy wyraża

coś innego, dlatego to po prostu "III". Gdy

nagramy kolejny, otrzyma tytuł "IV".

Otwierający album "Diabolic" to kontynuacja

miltonowskiego motywu z "Heaven

Denies" z debiutu.

Zgadza się. Gdy komponowałem ten utwór,

czułem, że to będzie pierwszy numer na płycie.

Taki zresztą był mój cel. Bazując na już

skomponowanym materiale, nie byłem przekonany,

że jest tam kompozycja, którą otworzymy

album. Usiadłem z misją stworzenia

otwieracza. Sięgnąłem po gitarę barytonową

i skomponowałem intro. A potem wszystko

samo wskoczyło na swoje miejsce. Hansi

zgodził się ze mną, że to będzie nasz otwieracz,

a ja zasugerowałem, by w końcówce dołożył

klimatyczne wokale w stylu tych z

końcówki "Heaven Denies". Spodobał mu się

ten pomysł, a że mój roboczy tytuł to było

"Diabolic", po prostu zrobił z niego sequel

"Heaven Denies". Ale, o ile "Heaven Denies"

było oparte na "Raju utraconym" Miltona,

tak "Diabolic" to nasz wizja tego, co stało się

po upadku Lucyfera.

O ile "Diabolic" odtwarza klimat debiutu,

"Timeless Spirit" zdaje się nawiązywać bezpośrednio

do "Touched by the Crimson

King". Też tak to słyszysz? (errata: nie

wiem, dlaczego po kilku pierwszych odsłuchach

tak mi się wydawało, dziś, znając

"III" niemal na pamięć, uważam, że jeśli w

którymikolwiek utworze czuć klimat "Touched

by the Crimson King", to przede

wszystkim w "Split")

Nie. Ale w porządku, zawsze lubię słuchać,

jak inni odbierają poszczególne kompozycje.

"Timeless Spirit" to bezpośredni efekt mojej

wędrówki po Arizonie. Napisałem też tekst,

więc to dla mnie bardzo osobisty utwór. Nie

wydaje mi się, by przypominał cokolwiek z

"…Crimson King", ale to ciekawe, że ty tak

to słyszysz. To autonomiczna podróż. Gdy

pisałem utwory z myślą o tym albumie i rozmawiałem

o nich z Hansi'm, chciałem by

nowy materiał wyraźniej odwoływał się do

naszych inspiracji światem klasycznego

rocka. Obaj uwielbiamy klasycznego rocka i

osobiście jestem zdania, że rzeczy, które

tworzyliśmy pod jego wpływem, należą do

najmocniejszych punktów w dorobku Demons

& Wizards. Niezależnie, czy mówimy

o intro, outro, łączniku, czy czymkolwiek.

Na dwóch pierwszych albumach te wpływy

były obecne i zależało mi na tym, by tym

razem było ich jeszcze więcej. Dla przykładu

roboczy tytuł "Children of Cain" brzmiał

"Rock Epic", ponieważ właśnie taki był cel.

Chciałem skomponować klasyczny epicki

rockowy utwór. Wtedy nie myślałem jeszcze

o tym, w jakim kierunku pójdziemy z tekstem,

ale zależało mi, by wykorzystać dużo

gitar akustycznych, mandolinę, dodać kilka

cięższych akcentów, ale nie za ciężkich i opowiedzieć

epicką historię. Hansi był zachwycony.

Podobnie było z "Timless Spirit", choć

tam celem numer jeden było uchwycenie doświadczeń

czasu spędzonego w górach i na

pustyni. Kilku tygodni w samotności, przemierzając

dziesiątki mil. Właśnie o tym jest

Foto: Demons & Wizards

ten utwór. Stylistycznie to skrzyżowanie

Pink Floyd, Black Sabbath i Deep Purple.

Bez wątpienia jeden z moich ulubionych kawałków

na płycie.

Rozwijając motyw rockowych wpływów,

"Invincible", "Midas Disease" i "Universal

Truth" to prawdopodobnie najbardziej

chwytliwe kompozycje, jakie nagraliście do

tej pory. I najbardziej nietypowe. "Midas

Disease" to dość oczywisty hołd dla

AC/DC. "Universal Truth" z kolei w sporej

części składa się z prostych power chordów.

To prawda. A zatem po kolei, "Universal

Truth" i "Invincible" to dwa z trzech utworów

pochodzących z sesji "Incorruptible", które

ostatecznie wysłałem Hansi'emu. Roboczy

tytuł "Invincible" brzmiał "Incorruptible". Kilku

chłopaków w zespole było bardzo rozczarowanych,

gdy zdecydowałem, że nie wykorzystamy

go na albumie. Luke (Appletone -

przyp.red.) mówił, że to jego ulubiony numer,

a Brent (Smedley - przyp. red.) i Jake

(Dreyer - przyp.red.) również bardzo go lubili.

Co się natomiast tyczy "Universal

Truth", według wcześniejszej koncepcji miał

to być utwór Sons of Liberty. Miałem do

niego gotowy tekst i nawet nagrałem demo, z

którego ostatecznie wykorzystaliśmy część

refrenu, ale czułem, że muszę go wysłać

Hansi'emu i sprawdzić, co on z niego wyciśnie.

Struktura "Midas Disease", mniej

więcej pierwsza połowa, pochodzi z kolei z

utworu, który roboczo nazwaliśmy "Unbroken"

i który również powstał w trakcie sesji

"Incorruptible". Wysłałem go Hansi'emu z

pytaniem, co o nim sądzi i czy chce coś z tym

zrobić, bo jeśli tak, mogę go dopracować. I

tak zrobiłem. Dodałem kolejne sekcje, pokombinował

z aranżacją i oto jest. Gdy go

napisałem, wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek

go wykorzystam, niezależnie pod jakim szyldem,

zadedykuję go Malcolmowi Youngowi.

Ponieważ ma w sobie tego rockowego

ducha AC/DC. Co się natomiast tyczy "Invincible"

i "Univrsal Truth", zgadzam się, że

różnią się od reszty albumu, ale to nadal bardzo

dobre kompozycje. "Invincible" ma w sobie

coś alternatywnego, ale też bardzo złowieszczego,

wręcz hipnotyzującego. Nawet

jeśli mówimy wyłącznie o warstwie instrumentalnej,

jest coś takiego w refrenie, w

dzwonach, klawiszach, dziwnych krótkich

partiach gitary prowadzącej. Nie są szczególnie

mocno wyeksponowane, ale gdyby je wyciszyć,

utwór całkowicie straciłby swój charakter.

Trzeci, ostatni numer pochodzący z sesji

"Incorruptible", to "New Dawn". On również

przeobraził się w bardzo fajny, przebojowy

kawałek.

Na przeciwnym biegunie znajduje się "Final

Warning". Tutaj na każdym motywie

niemal widać Twój podpis.

Cóż, to wszystko moje utwory. Co staje się

bardziej oczywiste, gdy wyciszysz wokale.

Czy jest najbliższy typowemu brzmieniu

Iced Earth? Tak, na pewno brzmi jak coś, co

mógłbym nagrać sam, mimo że akurat "Final

Warning" nigdy nie miał być utworem Iced

Earth. Skomponowałem go z myślą o tym

albumie. Nie pamiętam, kiedy dokładnie, ale

musiało być to w okresie pomiędzy listopadem

2018, a styczniem 2019.

Co nadaje "Final Warning" unikalnego szli-

DEMONS & WIZARDS 5


Foto: Dirk Behlau

fu, to pojawiające się równolegle z pierwszymi

nutami wokale.

Tak, to coś innego, niespodziewanego. W

jednej z wersji demo numer był dłuższy, wokale

wchodziły później, a ja miałem tam całą

masę basowych harmonii, ale koniec końców

postanowiliśmy go skrócić i skondensować.

Bardzo podoba mi się też to, że słychać, jak

Hansi bierze oddech przed pierwszą frazą.

Na etapie masteringu Jim (Morris - przyp.

red.) zapytał mnie, czy chce to wyciąć. Odpowiedziałem,

że w żadnym razie.

Inny wyróżniający się utwór to "Dark Side

of Her Majesty". Bardzo chwytliwy i z

bardzo mocno rozbudowanymi liniami wokalnymi,

które w tej formie w Demons &

Wizards raczej nie występują.

Tak, to kolejny mój tekst według pomysłu, z

którym nosiłem się od dłuższego czasu. Wykorzystaliśmy

w nim klasyczny chór śpiewający

łacińskie partie w zwrotkach. Sądzę,

że podobał się Hansi'emu, ponieważ, mimo

złożoności, o której mówisz, jego partie same

w sobie są dość proste. Nie ma tam wielu harmonii

i nakładek. Owszem, występują w łączniku

i w refrenie, ale w zwrotkach to po

prostu jeden głos opowiadający historię. To

rzecz mocno nietypowa, ponieważ wokale

Hansi'ego mają z reguły wiele warstw i dużo

i harmonii. Mam za chwilę kolejny wywiad,

więc powoli musimy kończyć.

W porządku. Dwa ostatnie pytania. Wspomniałeś,

że w roku 2020 skupiasz się na Iced

Earth. Będziesz pracował nad nowym albumem,

czy wracasz do pomysłu odświeżenia

"Night of the Stormrider"?

Będę pracował nad nowym materiałem. Jest

też kilka innych produkcji, w które będę zaangażowany.

Na początku roku skupiam się

na Iced Earth, potem robię sobie przerwę i

wracam do Iced Earth latem. Na przyszły

rok przypada 30-lecie pierwszego albumu,

więc na pewno przygotujemy coś specjalnego.

Aktualnie dopinamy szczegóły. Co do

"Night of the Stormrider", nie jestem pewny,

czy to zrobimy, przynajmniej jeszcze

nie teraz. To nadal temat otwartej dyskusji.

Na pewno natomiast cały najbliższy rok poświęcę

pracy w studiu. Koncertów nie będzie.

W książce "Komandos: Moja służba w

Navy SEAL i strzały, które zabiły bin Ladena"

Robert O'Neill opisuje oddział

SEAL, który odpala Iced Earth z Chevrolet

Camaro zaparkowanego przy cmentarzu

podczas pogrzebu jednego z poległych żołnierzy,

ponieważ właśnie takie było jego

życzenie. Czytałeś o tym? I jak się z tym

czujesz?

To niesamowite uczucie. Niestety, wielu

chłopaków, których znałem w SEAL, straciło

życie, ale wciąż mam tam kilku bliskich przyjaciół.

Dosłownie kilka tygodni temu jadłem

z dwoma obiad, bo tak się składa, że odbywają

kursy snajperskie w mojej okolicy. Staramy

się spotykać, gdy tylko mamy ku temu

okazję. Ktoś przesłał mi kopię strony z książki,

o której mówisz. Trudno opisać uczucia,

które temu towarzyszą. Na pewno jest to

dobre uczucie, ale też ma swój ciężar. Wiem,

że część operatorów SEAL to fani Iced Earth

i moja muzyka pomaga im się motywować.

To dla mnie powód do dumy.

Marcin Książek

HMP: Witaj Rob! Jak samopoczucie?

Rob Halford: Naprawdę świetnie. Mimo, że

dzień trochę zwariowany.

Ostatnio pracujecie nad następcą albumu

"Firepower" razem z Glennem Tiptonem.

Jaka jest jego rola w tworzeniu tej płyty?

Glenn na bieżąco tworzy nowe riffy, a także

poprawia te, które już napisał w ostatnim

czasie. Pracujemy solidarnie cały czas, nie

zwalniamy twórczo. Jesteśmy naprawdę zadowoleni

z ogólnego przyjęcia "Firepower" i

zamierzamy pójść za ciosem. Tworzenie nowych

utworów zawsze jest przez nas traktowane

jako nowa przygoda. Pracę nad nową

płytą Judas Priest trwają. Na dzień dzisiejszy

mogę powiedzieć, że będzie to solidna

porcja metalowego grania, ale znajdzie się

tam też kilka niespodzianek.

Płyta płytą, ale niedługo ruszacie w trasę z

okazji pięćdziesięciolecia działalności zespołu.

Możemy się spodziewać jakichś niespodzianek?

Na pewno repertuar koncertowy wypełnią

utwory ze wszystkich płyt, jakie Judas Priest

nagrał. Od "Rocka Rolla" aż do "Firepower".

Zakładamy, że każdy koncert będzie

podróżą z naszą muzyką przez wszystkie dekady

naszej działalności. W tej chwili pracujemy

nad odpowiednim doborem utworów.

Całą resztę mamy już dopracowaną. Zdradzę,

że istnieje duże prawdopodobieństwo,

że zagramy utwory, których nigdy jak dotąd

nigdy nie wykonywaliśmy na żywo. Fakt ten

na pewno doda tym koncertom dodatkowego

uroku. Tytułów jednak na ten moment nie

zdradzę. Zdradzę za to, że na pewno będą to

wspaniałe koncerty i świetna trasa. Nie mogę

się doczekać.

Zajrzycie również do Polski…

Tak i bardzo, ale to bardzo mnie ten fakt

cieszy. W Polsce mamy wielu prawdziwych

maniaków, którzy są oddani zarówno Judas

Priest, jak i ogólnie heavy metalowi. To będzie

naprawdę wspaniały show ze świetną

oprawą. Jak już wspomniałem, będzie kilka

niespodzianek jeśli chodzi o setlistę. Jesteśmy

cholernie szczęśliwi, że może możemy

znowu zagrać w Waszym kraju.

Już kilka razy odwiedziłeś Polskę razem z

Judas Priest. Masz jakieś szczególne wspomnienia

w związku z tymi koncertami?

Pamiętam, że na każdym z nich było masę

ludzi, zawsze dostawaliśmy ogromne wsparcie

w tym, co robimy. Zauważyłem też, że

polscy metalowcy tworzą naprawdę wspaniałą

społeczność, która, jeżeli jest taka potrzeba,

potrafi się zjednoczyć i wspierać wzajemnie.

Wiesz, nie ulega wątpliwości, że w

ciągu ostatnich kilku lat Polska stała się

ważnym punktem na heavy metalowej mapie

Europy. W końcu wiele czołowych zespołów

ze sceny metalowej pochodzi z tego kraju.

Jeszcze pociągnę temat koncertów w Polsce.

Tego lata wystąpicie jako główna

gwiazda na Mystic Festival. Słyszałeś coś

więcej o tej imprezie?

Z tego co udało mi się dowiedzieć jest to bardzo

ważny festiwal, który w Polsce jest postrzegany

jako prestiżowy i przyciąga dość

znaczące zespoły ze światowej sceny metalo-

6

DEMONS & WIZARDS


wej. Fajne w tego typu wydarzeniach jest to,

że masz okazje poznać zespoły prezentujące

naprawdę różne oblicza metalu. Prawdopodobnie

po takim wydarzeniu każdy z uczestników

pozna nowe zespoły i nowe doświadczenia.

Z tego co pamiętam, Mystic ma naprawdę

ciekawą obsadę zatem będzie się

działo.

Ostatnio pojawiły się plotki, że zamierzasz

śpiewać także utwory z okresu, gdy wokalistą

Judas Priest był Tim "Ripper" Owens.

Właściwie poniekąd już w naszej rozmowie

potwierdziłeś, że to prawda. Uważam, że

fajnie byłoby usłyszeć na przykład takie

"Obdustors" w Twoim wykonaniu.

Okres, gdy wokalistą był Tim też jest częścią

historii Judas Priest i nie widzę powodu, by

go pomijać. Właściwie to już nie są plotki

tylko fakt, który będzie miał miejsce podczas

najbliższej trasy. Płyty, które Judas Priest

nagrał z Timem również będą miały swoją

reprezentację w koncertowej set liście. Zresztą

przekonasz się na Mysticu.

Oczyszczenie

Epidemia koronawirusa dała w kość

różnym branżom gospodarki.

Bardzo ucierpiały gastronomia

oraz rynek drobnych usług. Ale

chyba nikt nie dostał tak w kość

jak branża koncertowa. Rządowe

obostrzenia (te sensowne i te mniej

przemyślane) spowodowały odwołanie/przełożenie

dosłownie wszystkich

wydarzeń koncertowych, które

miały się odbyć w najbliższych miesiącach.

Taki los spotkał też Mystic Festival,

gdzie headlinerem miał być Judas

Priest. Zespół-legenda, o którym można naprawdę sporo

pisać. Zespół, który co by nie mówić Polskę odwiedzać lubi (nawet po tym jak w 2011

oraz 2012 roku dwukrotnie żegnał się z polskimi fanami w ramach "pożegnalnego"

tournee). Zbliżająca się trasa, która swym zasięgiem obejmie (miejmy nadzieje, że odbędzie

się w późniejszym terminie) także nasz kraj była doskonałą okazją do krótkiej

rozmowy z Robem Halfordem. Poniższy wywiad został przeprowadzony przed pojawieniem

się wspomnianych obostrzeń i decyzji o odwołaniu Mystic Festivalu, więc

większa część naszej rozmowy skoncentrowała się na tym wydarzeniu. Jednak, jak

sami przeczytacie, już pojawiało się masę znaków zapytania. Ale działalność Roba to

nie tylko Judas Priest. Wokalista szykuje dość obszerną autobiografię, która być może

wielu zszokuje. Będzie to pozycja naprawdę obszerna, ale pewnie zaciekawi nawet

tych fanów, dla których słowo "książka" kojarzy się tylko z nudnym podręcznikiem

szkolnym lub akademickim Więcej na te tematy przeczytacie poniżej.

wspomniane przez Ciebie zespoły. Brakuje

nam jednak czasu by to wszystko dokładnie

zorganizować. Wszyscy od lat jesteśmy dobrymi

przyjaciółmi. W tym wypadku możemy

co prawda mówić o rywalizacji, ale jest to

rywalizacja jak najbardziej zdrowa. Bardziej

traktujemy to w kategorii dobrej zabawy. Jestem

pewien, że oba zespoły mają masę

wspólnych fanów, dlatego taka trasa byłaby

spektakularnym wydarzeniem.

W tym roku zamierzasz wydać swą autobiografię

pod tytułem "Confess". Kiedy można

się jej spodziewać w księgarniach?

Do sklepów trafi ona w październiku tego

roku. "Confess", bo taki ta książka będzie

nosić tytuł traktuję jako szansę oraz możliwość

odsłonięcia siebie w całości. Sięganie w

głąb z zamysłem, żeby niczego nie ukrywać i

niczego się nie bać, było zarówno ekscytujące,

zabawne, niepokojące, przerażające a z

drugiej strony było to swego rodzaju katharsis.

Oczyszczenie, którego potrzebowałem.

Starałem się niczego nie ukrywać. Ta książka

to będzie moja spowiedź (ang. "contess" -

przyp. red.). Cała biografia będzie się składać

z trzech opasłych tomisk, w których opisałem

wszystkie istotne wydarzenia w moim

życiu od dzieciństwa aż po obecne czasy. To

będzie coś na miarę "Władcy pierścieni".

Będzie tam oczywiście sporo wątków poświęconych

Judas Priest, gdyż w ciągu tych pięćdziesięciu

lat wydarzyło się naprawdę masę

rzeczy godnych opisania. W książkę tą włożyłem

masę pracy i poświęciłem jej kupę czasu.

Dlatego jest mi tak bardzo bliska.

Już od jakiegoś czasu w różnych wywiadach

powtarzasz, że chętnie założyłbyś jakiś

black metalowy projekt z którymś z muzyków

uprawiających ten gatunek na co

dzień. W tym kontekście często wymieniasz

Ishahna, Nergala z naszego Behemotha

a ostatnio także Thomasa Forge

znanego głównie z Ghost. Jest jakaś szansa

na realizacje tego przedsięwzięcia?

To byli tylko przykładowi muzycy, których

wymieniłem. Jestem wielkim miłośnikiem

black oraz death metalu i różnych innych

ekstremalnych wariacji muzyki metalowej.

Co do projektu, to bardzo chciałbym go uruchomić

ale mimo, że nie brakuje chęci, problemem

jak zwykle w tego typu przypadkach

jest czas.

Bartek Kuczak

O ile szalejąca na świecie epidemia korona

wirusa nie pokrzyżuje tych planów i ta impreza

się odbędzie…

Na to akurat wpływu nikt z nas nie ma.

Wiem, że sytuacja każdego dnia staje się coraz

gorsza i dokładnie śledzę jej rozwój.

Oczywiście nie dopuszczam do siebie myśli,

że koncert w Polsce, czy jakikolwiek inny się

nie odbędzie, ale z drugiej strony mam oczywiście

świadomość, że zdrowie i bezpieczeństwo

są najważniejsze i tak naprawdę

wiele decyzji w tej kwestii nie zależy od nas.

Liczymy jednak na to, że polski rząd nie zakaże

całkowicie imprez masowych. No nic,

zobaczymy co będzie, ale mam nadzieję, że

wszystko ułoży się po naszej myśli.

Co jakiś czas wracają też pogłoski o Waszej

wspólnej trasie z Iron Maiden. Uważasz,

że to dobry pomysł?

Wydaje mi się, że taką chęć wyrażają oba

Foto: Yann Charles

JUDAS PRIEST 7


niądze na ten koncert. Inna sprawa jest z

utworami całkiem nowymi. Nie mamy ich

ogranych w takim stopniu jak klasyków.

A jak Ty przygotowujesz się do koncertu.

Ucinam sobie drzemkę (śmiech).

HMP: Cześć Eric. Jak się czujesz przed

koncertem?

Eric Peterson: Cześć. Powiem Ci, że świetnie.

Super, zatem proponuję ruszyć z kopyta

(śmiech)

Zatem ruszaj (śmiech).

OK. Może na początek pomówmy o obecnej

trasie. Jak ją oceniasz z perspektywy

wykonawcy? Zdaję sobie sprawę, że dla

Ciebie takie trasy to chleb powszedni, ale

może podczas tych koncertów zdobyłeś jakieś

nowe doświadczenia?

Głowa pełna pomysłów

Każdy koncert Testament w Polsce to nie lada wydarzenie. Jednakże

tegoroczny koncert grupy we Wrocławiu dla miłośników thrashu był szczególnie

wyjątkowy, ponieważ ekipa dowodzona od lat przez Erica Petersona wystąpiła w

towarzystwie Exodus oraz Death Angel. Zestaw wyśmienity, czyż nie? Sam koncert

również. Kilka godzin przed wyjściem na scenę Eric znalazł parę minut na

rozmowę dla naszego magazynu.

wystąpiliśmy w trójkę.

Serio?!

Jak najbardziej (śmiech). Lubię przespać

przynajmniej godzinkę zanim wyjdę na scenę.

To takie odświeżenie zarówno dla ciała,

jak i dla umysłu i ducha. Po tej drzemce zdarza

mi się rekreacyjnie pograć trochę na gitarze.

W zeszłym roku Testament był jedną z

gwiazd zupełnie odnowionego Mystic Festival

Jak ogólnie oceniasz tą imprezę?

Uważasz, że może w niedalekiej przyszłości

być to ważny punkt na metalowej mapie

Europy?

Doskonale pamiętam ten show. Jeżeli organizatorzy

nic po drodze nie zawalą to może być

tak, jak mówisz. Natomiast tym, co bardzo

mi się spodobało w Polsce jest inny festiwal.

Jak on się nazywał… "Polish Rock"…?

Mówisz o Pol'and'Rock Festival.

Dokładnie! To coś naprawdę zajebistego.

Gdzieś słyszałem, że to jedna z największych

tego typu imprez na świecie.

Trasa od samego początku idzie świetnie.

Fajne jest w niej to, że na jednej scenie występują

trzy kapele uprawiające ten sam rodzaj

muzyki, ten sam podgatunek metalu, co więcej,

pochodzące z tego samego regionu. Często

w przeszłości zdarzało nam się już razem

grywać. Na początku były to małe kluby,

potem już większe hale na przykład takie, jak

ta tutaj oraz festiwale. Wszyscy jesteśmy na

scenie już ponad trzydzieści lat. To jest naprawdę

wspaniała sprawa, że ciągle możemy

grać i organizować takie trasy, jak ta.

Pamiętasz może mniej więcej, który to już

raz dzielicie scenę z Death Angel i Exodus?

Przez ostatnie 4-5 lat często zdarzało nam

się grywać albo z Death Angel, albo z Exodus.

Niestety nie pamiętam, kiedy ostatnio

Foto: Stephanie Cabral

Koncerty to ważny element muzyki heavy

metalowej. Powiedz mi proszę, jakie czynniki

Twoim zdaniem składają się na udany

heavy metalowy show?

Wszystkie elementy są tutaj ważne. Oprawa

sceniczna, kondycja zespołu, nastawienie publiczności…

To wszystko ma duży wpływ na

występ. Zarówno zebrane do kupy razem, jak

i każdy element z osobna. Ważne jest też by

odpowiednio dobrać utwory, stworzyć idealną

set listę na dany koncert, czy nawet całą

trasę. Często zapomnianym elementem show

jest ekipa techniczna i dźwiękowcy przygotowujący

występ. Ludzie często nie zdają

sobie sprawy, jak wiele od nich zależy. Rzadko

zdarza nam się stosować podczas występu

takie elementy jak ogień i inne tego typu efekty.

Wspomniałeś, że bardzo ważnym elementem

udanego show jest odpowiedni dobór

set listy. Jak zatem dobieracie utwory by

stworzyć takową set listę?

Jeśli chodzi o trasy, to zazwyczaj gramy kawałki,

które uchodzą w powszechnej opinii

za nasze klasyki. Następnie sięgamy po nieco

mniej popularny materiał. Czasem zdarza

nam się wrócić do starszych utworów, które

od dawna nie były grane na żywo. Generalnie

jednak najważniejsza dla nas jest satysfakcja

fanów, bo to przecież oni wydają swoje pie-

Nie da się ukryć.

Ogromne tłumy ludzi. Przy takich imprezach

wiele rzeczy idzie na nieco dalszy plan. Na

przykład kwestia nagłośnienia. Ten festiwal

jest zbyt wielki by to ogarnąć. Nie jesteś w

stanie kontrolować wielu rzeczy. I powiem Ci

szczerze, że to jest w tym wszystkim piękne.

Tam niekiedy trzeba iść na tak zwany spontan.

Niedługo na rynek trafi Wasz kolejny

album zatytułowany "Titans Of Creation".

Chciałbym Cię zatem poprosić, byś pokrótce

opisał zawartość tej płyty.

Wydaliśmy właśnie singiel i teledysk promujący

ten album, mianowicie "Night Of The

Witch". Jak można z niego wywnioskować,

nowy album będzie powrotem do oldschoolowego

thrashowego grania. Co trzeba dodać,

nie pozbawionego melodii. Znajdzie się tam

też kilka nowych elementów, głównie w sposobie

aranżacji utworów. Usłyszysz tam też

kilka świeżych gitarowych zagrywek granych

w sposób, jaki wcześniej nie był kojarzony z

Testament.

Dlaczego akurat wybrano do promocji

"Night Of The Witch"?

To była decyzja wytwórni, a my nie mieliśmy

nic przeciwko. Wszyscy uważamy, że to

świetny utwór!

A skąd tytuł "Titans Of Creation" Czy

teksty z płyty w jakikolwiek sposób nawiązują

do mitologii?

Pewne nawiązania są, ale więcej znajdziesz

tam odwołań do kinematografii oraz książek.

Na przykład kawałek "Night Of The Witch"

bezpośrednio odwołuje się do filmu "The

Witch" z 2015 roku. Zanim napiszemy teksty

wyraźnie wsłuchujemy się w muzykę,

gdyż to ona jest głównym nośnikem emocji i

ona wyznacza tematykę słów.

8

TESTAMENT


Okładka już po raz kolejny w Waszej karierze

został stworzona przez Elirana Kantora…

To ten gość, który przed chwilą podał Ci

wodę (śmiech).

(Śmiech) Właśnie coś mi się kojarzyło, że

gdzieś już tą twarz widziałem. Współpracujecie

ze sobą już od kilkunastu lat. Co

Tobie się najbardziej podoba w jego grafikach?

Podoba mi się to, że w jego pracach jest sporo

odwołań do klasyki, a jednocześnie widać ten

dotyk nowoczesności. Oczywiście zdaję sobie

sprawę, że większość tych prac robi metodą

cyfrową, jednakże jak sam zapewne zauważyłeś,

mogą one niejednokrotnie przypominać

obrazy malowane tradycyjnie. Natomiast

to co one przedstawiają idealnie współgra z

naszym przekazem.

Teraz na chwilę cofnijmy się w przeszłość.

Gdy zaczynaliście grać jeszcze jako Legacy

Waszym wokalistą był człowiek, którego

dzisiaj zobaczymy na scenie, mianowicie

Steve "Zetro" Souza. Powiedz mi proszę,

czy po tym jak opuścił Testament, utrzymywałeś

z nim kontakt przez te wszystkie

lata.

Oczywiście. Cała ta sytuacja ogólnie była

zabawna, bo gdy dołączył do Exodus, zespół

ten wydawał mu się bardzo obiecujący. Powiedział

mi wówczas, że niestety nie robi się

coraz młodszy, a wręcz przeciwnie. Całkiem

poważnie myślał o swojej karierze. Zastąpił

go Chuck, podpisaliśmy dobry kontrakt z

Megaforce. My mieliśmy kontrakt z poważniejszą

wytwórnią niż oni (śmiech).

Tak na dobrą sprawę, to założyłeś Legacy

ze swoim kuzynem Derrickiem Ramirezem…

Tak, dokładnie.

Foto: Nuclear Blast

Foto: Stephanie Cabral

Dlaczego zdecydował się wówczas opuścić

zespół?

Wiesz, dokładne powody to zna chyba tylko

on. Mogę się tylko domyślać, że nie bardzo

umiał pogodzić granie w zespole z pracą

zawodową. Pamiętam jednak, jak kiedyś mi

się zarzekał, że założy swój własny zespół,

który będzie lepszy od nas. Cóż, ciągle czekam

(śmiech).

Jednak powrócił do Testament jako basista

w roku 1997, kiedy to ukazała "Demonic"…

To chyba najlepiej pokazuje, że przez cały

ten czas byliśmy dobrymi przyjaciółmi.

Ciężko było go zachęcić by ponownie wstąpił

w szeregi zespołu?

Coś Ty. Sam się zaoferował.

Odszedł on z Testament, jednakże potem

współpracowaliście razem ponownie przy

Twoim projekcie Dragonlord.

Dodam tutaj jeszcze, płyta "Demonic" ukazała

się w czasach niezbyt przychylnych tradycyjnemu

heavy metalowi. Królował grunge,

nu-metal i różne wynalazki tego pokroju.

Zarówno sprzedaż tej płyty, jak i wpływy z

trasy ją promującej były znacznie mniejsze,

niż te, które oczekiwaliśmy i do których byliśmy

przyzwyczajeni. Pomijam już fakt, że

większość z tych koncertów i tak była zorganizowana

w małych klubach.

No właśnie. Lata dziewięćdziesiąte trochę

podkopały scenę klasycznych odmian muzyki

metalowej. Z jednej strony wspomniane

przez Ciebie grunge i nu metal, z drugiej

zaś rozwój metalowej ekstremy. Część

kapel heavy/ thrash metalowych zaczęło korygować

swój styl dostosowując się do potrzeb

rynku, tez zaś, które pozostały wierne

swojej egzystowały gdzieś na marginesie.

Jak Wy jako Testament odnajdywaliście się

w tamtej epoce?

Dobrze zauważyłeś. Z jednej strony absolutna

komercja lansowana przez muzyczne telewizje.

Z drugiej zaś norweska scena black metalowa,

która stała w całkowitej opozycji do

wszystkiego, co można było nazwać głównym

nurtem.

Nie jest żadną tajemnicą, że jesteś entuzjastą

norweskiej sceny black. Śledzisz ją od

początku?

Od momentu gdy usłyszałem Dissection i

debiut Emperor. To było około roku 1996

lub 1997. Pewne inspiracje tymi klimatami

usłyszysz na albumie "The Gathering" a głębiej

zostały one pociągnięte na debiucie

Dragonlord - "Rapture".

Dragonlord wydaje się być dla Ciebie

czymś w rodzaju alternatywy dla Testament.

Co, poza wspomnianą fascynacją

black metalem pchnęło Cię by powołać ten

projekt do życia?

Było mi to potrzebne, gdyż zdawałem sobie

sprawę, że sporej części moich pomysłów nie

jestem w stanie zrealizować w ramach Testament

i nurtu, w którym ten zespół się porusza.

Dragonlord dał ujście wszystkim tym

ideom.

Wychodzi, że masz głowę pełną pomysłów.

A nie myślałeś kiedyś o spróbowaniu sił w

czymś jeszcze innym. Odległym zarówno

od Testament, jak i Dragonlord?

Jasne, że tak. Bardzo lubię klimaty folkowe i

co jakiś czas chodzi mi po głowie nagranie

czegoś w tym stylu.

To może kolejny projekt?

Pewnie byłoby to na swój sposób zabawne,

jednakże w tej chwili nie mam za bardzo czasu

na angażowanie się w kolejne muzyczne

przedsięwzięcia. Ale nie wykluczam tego w

przyszłości. Chciałbym nagrać coś w stylu

Led Zeppelin.

Bartek Kuczak

TESTAMENT 9


Inny punkt widzenia

Death Angel najwidoczniej sobie upodobał nasz kraj, bo ostatnio chłopaki

często tu zaglądają. Tak było i tym razem, gdy odwiedzili stolicę Dolnego

Śląska razem z Exodus oraz Testament. Sam występ ekipy z San Francisco był

wyśmienity. Wypadli na pewno lepiej niż ich kompani z Exodus (Testament tamtego

wieczoru był bezkonkurencyjny). Dobrze, że po owym występie na chwilę

rozmowy czas i siłę znalazł gitarzysta Death Angel Ted Aquilar. Wywiad może

sprawiać wrażenie lekko chaotycznego, gdyż Ted ewidentnie był nieco zmęczony.

Możemy się tylko domyślać, czy samym koncertem, czy ogólnie trudami trasy, czy

może pokoncertowym afterparty. Prawdopodobnie wszystkie te czynniki miały

na to wpływ. Takie uroki rockandrollowego życia.

HMP: Cześć Ted. Ja tam po koncercie?

Zmęczony?

Ted Aquilar: Owszem, zmęczony, ale zadowolony

(śmiech). Koncert był zajebisty!

Tu się muszę zgodzić.

Dotychczas wiele razy występowaliśmy w

Polsce. Kocham tu grać. Chociażby ze

względu na te szalone tłumy, które oddają

się muzyce z pełną energią. Za każdym razem

jak tu jesteśmy zabieramy ze sobą kupę

Pozostańmy jeszcze w tematyce koncertów.

Czasem pytam muzyków zza Oceanu

czy widzą jakieś różnice między koncertową

publicznością z USA a tą europejską.

Powiem Ci, że zdania są podzielone.

A co Ty myślisz w tym temacie?

Na pewno występują różnice. Europejczycy,

a w szczególności Polacy są bardziej głośni i

żywiołowi. Wiesz, zauważyłem za to, że publiczność

amerykańska jest… jakby to powiedzieć…

bardziej luzacka, jeśli rozumiesz

co dokładnie mam na myśli.

Rok temu uraczyliście metalowy świat

Waszą dziewiątą płytą pod tytułem

"Humanicide". Jak to zazwyczaj ma miejsce

w przypadku premiery nowego wydawnictwa,

spora część wykonawców ma w

zwyczaju mówić, że to właśnie ten najnowszy

album jest tym najlepszym w dyskografii

zespołu. Jak zatem Ty ze swojej perspektywy

postrzegasz ostatni album

Death Angel?

Wiesz, każdy z naszych albumów ma swoją

jakby to ująć tożsamość, swoją historię, swój

proces powstania i tak by można jeszcze

wymieniać. Dlatego ja ze swojej strony zazwyczaj

powstrzymuję z tego typu opiniami,

który album jest najlepszy, a który najgorszy.

Ja, jako muzyk i jednocześnie twórca

prezentuję na tą kwestię nieco inny

punkt widzenia. Również ciężko jest mi porównać

"Humanicide" do naszych pozostałych

albumów, bo na każdy z nich ogromny

wpływ miał okres, w którym one powstały.

Nie bez śladu pozostała również kondycja i

miejsce, w którym wówczas byliśmy. Zarówno

razem, jako zespół, jak i każdy z nas z

osobna. Dlatego, też jak już wspomniałem,

powstrzymuję się od tego typu ocen. A jeśli

już bym musiał takiej dokonać, to pewnie

patrzyłbym na to nie tylko z perspektywy

zawartości muzycznej danego krążka, ale

także wspomnień związanych z jego powstaniem.

Od wydania "Humanicide" upłynęło już

parę miesięcy. Czy jako jeden z jego twórców

w dalszym ciągu patrzysz na niego w

ten sposób jak w momencie jego powstawania?

To jedno z tych pytań, na które jest mi ciężko

jednoznacznie odpowiedzieć (śmiech).

Na pewno jesteśmy w tej chwili znacznie

bardziej ograni i oswojeni z tym materiałem

niż miało to miejsce jeszcze parę miesięcy

temu. Osobiście w tym momencie w niektórych

utworach dostrzegam wiele elementów,

których nie widziałem wcześniej. Ale

tak jest właściwie w przypadku każdego

naszego albumu, "Humanicide" nie jest tu

jakimś szczególnym wyjątkiem. Natomiast

dalej postrzegam go jako wspaniały album.

wspomnień… Poczekaj… Jak się nazywa to

miasto, w którym teraz jesteśmy?

Wrocław.

No właśnie! (śmiech). Dokładnie. Graliśmy

tu w zeszłym roku razem z Arch Enemy, ale

chyba w innej hali (w Centrum Koncertowym

A2 - przyp. red.). Generalnie wszystkie

koncerty grane w Polsce były świetne i osobiście

bardzo chętnie tu wracam.

Foto: Stephanie Cabral

Jak wyglądał sam proces powstawania

tego albumu? Zapewne po tylu latach macie

już swoje sprawdzone metody pisania

utworów ale może tym razem pokusiliście

się o jakieś innowacje w tej kwestii?

Jak zapewne wiesz, ostatnie cztery nasze

albumy były nagrane w tym samym składzie

i powstawały dokładnie w ten sam sposób.

Najpierw Rob Cavestany (gitarzysta -

przyp. red.) oraz Will Carroll (perkusista)

tworzą szkice utworów a potem ja, Mark

Osequeda (wokal) i Damien Sisson (bas)

dogrywamy swoje partie.

"Humanicide" zawiera kilka zdecydowanie

wyróżniających się utworów. Jednym z

nich "Revelation Song"…

O tak!!! Kawałek ten to twór Roba. Ma on

bardzo ciekawy sposób tworzenia muzyki.

Ten gość czasami lubi wyjść poza thrash

metalowe ramy, a my oczywiście nie mamy

nic przeciwko temu. Mark po prostu takie

utwory jak "Revelation Song" uwielbia, bo

może sobie pośpiewać bardziej melodyjnie

(śmiech).

Co oznacza tytuł "Humanicide"?

(Śmiech) Przypuszczam, że każdy z członków

zespołu inaczej by Ci na to pytanie

odpowiedział. Ja mogę tylko powiedzieć, jak

ja go rozumiem. No więc jest to połączenie

dwóch słów. Mianowicie "human" (człowiek

- przyp. red.) oraz "suicide" ("samobójstwo" -

przyp. red.). Jak dla mnie może to oznaczać

koniec świata, do którego ludzie sami swoim

postępowaniem doprowadzą. Ewentualnie

koniec gatunku ludzkiego i Ziemi, na której

10

DEATH ANGEL


Foto: Stephanie Cabral

będą żyły tylko zwierzęta.

Jakie ma to odniesienie do tekstów zawartych

na albumie?

Jakiegoś nawiązania na pewno można się

doszukać, jednak należy pamiętać, że "Humanicide"

nie jest concept albumem. Jednakże

teksty zawierają w sobie sporo

agresji, wiesz "zniszczyć wszystko!" (śmiech)

więc moim zdaniem ten tytuł jak najbardziej

pasuje do całości. Jeśli chodzi o nasze

teksty, to niektóre rzeczy są w nich zawarte

między wierszami.

W zeszłym roku wielu starych thrashowych

wyjadaczy nagrało świetne materiały.

Mam tu na myśli takie ekipy, jak

Sacred Reich, Overkill czy Metal Church.

Wygląda na to, że publika jest ciągle spragniona

takiego grania. Jak myślisz, co jest

tego powodem?

Wydaje mi się, że sporo thrashowych utworów

naprawdę potrafi zapaść w pamięć.

Wiesz, ciekawe riffy, chwytliwe refreny.

Myślę, że to główne powody, dla których ludzie

wracają do tej muzyki. Może niektórzy

się oburzą na to porównanie, ale to jest tak,

jak kiedy słuchasz jakiejś komercyjnej stacji

radiowej, to chcąc nie chcąc zapamiętujesz

większość utworów. Podobnie jest z thrash

metalem. Wiem, że pewnie teraz niektórzy

sobie pomyślą "co ten gość pierdoli", ale poziom

chwytliwości jest tutaj podobny.

Jako, że Wasza trasa ciągle trwa, powiedz

mi proszę jak Death Angel przygotowuje

się do każdego swojego występu?

Wiesz, tradycyjna rozgrzewka typowa dla

wielu wykonawców. Mark ćwiczy głos, my

sobie czasem coś pogramy. Dbamy też

wszyscy o formę fizyczną.

Dołączyłeś do Death Angel w 2001 roku.

Jakie miałeś wówczas cele i jak się one

zmieniły na przestrzeni lat?

Chciałem wtedy po prostu grać i przekazywać

tą muzyką światu. W sumie dalej tego

chcę tylko chcę to robić w nieco inny sposób.

Teraz chcę grać przed jak największą

publicznością. Jak wiesz apetyt rośnie w

miarę jedzenia. Naszym celem jest także

granie z innymi zespołami. Nie koniecznie

thrashowymi, jesteśmy otwarci na kapele

prezentujące zupełnie inny styl niż my i pozornie

pochodzącymi z zupełnie innej bajki.

Przykładem może być tu Opeth.

Z jakimi reakcjami się wówczas spotykacie?

Jak najbardziej pozytywnymi. Dzięki takim

występom poznają nas ludzie, którzy na co

dzień thrashu nie słuchają i nigdy z własnej

woli by po naszą muzykę nie sięgnęli. Niektórzy

nawet dopiero przy tej okazji dowiadują

się o naszym istnieniu (śmiech).

Zapytam Cię jako doświadczonego muzyka

grającego w jednym z czołowych thrashowych

zespołów. Jakich rad udzieliłbyś

tym, którzy dopiero zaczynają?

Właściwie to dam jedną. Graj to co kochasz.

Nie ważne co to jest, ważne natomiast, żeby

Cię to czyniło szczęśliwym. Znajdź ludzi,

którzy lubią to samo i nie oglądajcie się na

nikogo tylko zaczynajcie!

Bartek Kuczak

DEATH ANGEL 11


HMP: Wiele dawnych gwiazd spuściło obecnie

z tonu, by nie rzec dosadniej, że zeszło

na psy: wymęczona płyta raz na kilka-kilkanaście

lat, ciągłe odgrywanie na koncertach

starszych, najbardziej znanych utworów

czy zamieszczanie ich na kolejnych albumach,

a to w wersji live czy nagranej na nowo,

czyli typowe odcinanie kuponów i bazowanie

na przeszłości. Na ich tle Anvil, podobnie

zresztą jak Saxon, zdecydowanie się

wyróżnia, bo regularnie co dwa-trzy lata nagrywacie

kolejny, w dodatku udany album,

wypełniony najnowszymi kompozycjami?

Lips: Mając na uwadze, że Anvil nie należy

do grupy czterdziestu najbardziej popularnych

zespołów, niezwykle ważne jest aby regularnie

tworzyć nową, istotną i właściwą

muzykę. Jeśli tego nie robisz, znikniesz i staniesz

się niezrozumiały dla fanów. W dzisiejszym

świecie muzyka jest konsumowana bardzo

szybko, i zanim zdasz sobie z tego sprawę,

nowy materiał staje się stary.

Nie jest to więc w żadnym razie kwestia

wieku; bardziej chodzi o to, czy wciąż ma

się w sobie tę pasję, chęć tworzenia czegoś

nowego, zaskakiwania siebie i co za tym

idzie fanów?

Chodzi o to, aby mieć apetyt na przetrwanie

twojego zespołu.

Silni przetrwają, słabi giną!

- Jeszcze nie skończyliśmy, a ja nie zamierzam

przestać, dopóki nie umrę! - deklaruje

Lips i patrząc na dorobek Anvil w ostatnich

latach trudno mu nie wierzyć. Najnowszy

album Kanadyjczyków "Legal At

Last" również trzyma poziom, co w kontekście

dokonań wielu innych weteranów jest nader pozytywnym

prognostykiem. Szkoda tylko, że zespół nie ruszy z

wiadomych względów w promującą tę płytę trasy, ale do braku koncertów przez

najbliższe miesiące będziemy musieli się niestety przyzwyczaić:

Punktem przełomowym był tu chyba dla

was sukces dokumentalnego filmu "Anvil:

The Story Of Anvil"? Wychodzi na to, że

można przez wiele lat robić swoje, wydawać

świetne czy nawet klasyczne/kultowe płyty

i nic z tego nie wynika, a tu proszę, nakręcony

w odpowiednim momencie film potrafi

zmienić wszystko nawet nie o 180, a wręcz

360 stopni?

Robimy to od ponad czterdziestu lat, i z filmem

czy też bez, robilibyśmy to dalej. Film

pomógł i dał zespołowi kopa naprzód, ale

pod koniec dnia i tak chodzi o muzykę oraz

umiejętność grania na żywo.

Foto: Rudy De Doncker

Nie jest jednak dziwne to, że ludziom trzeba

podsunąć coś na przysłowiowej tacy,

wręcz podpowiedzieć: oto świetny, istniejący

od wielu lat zespół, zasługujący na coś

więcej niż niszowa popularność? Przecież

wystarczyło sięgnąć po wasze nagrania,

pójść na koncert, przekonać się o tym samemu

- nie świadczy to chyba za dobrze nie

tylko o fanach metalu jako takich, ale też

szerzej ogólnoludzkiej kondycji w XXI

wieku?

Świat to podłe, bezlitosne miejsce, które chce

zniszczyć twoje marzenia i zrujnować ci

życie. Musisz być silny oraz nieustannie próbować

pokonać przeciwności by wygrać walkę.

Silni przetrwają, słabi giną.

Zawsze podziwiałem to, że mimo licznych

problemów, przeróżnych akcji z wytwórniami,

które nie miały ani chęci, ani pomysłu na

to jak was wypromować, nie poddawaliście

się, byliście w tym co robicie nad wyraz konsekwentni

- w końcu przyniosło to efekty,

po tylu latach, ale jednak?

Tak naprawdę nic się nie zmienia, i wciąż

działamy pomimo tych samych przeciwności.

Nie poczuliście się wtedy nieco dziwnie?

Życie was przecież nie rozpieszczało, o

wszystko musieliście walczyć, a tu nagle

zaszczyty, komplementy, nagrody - mieliście

prawo pomyśleć: gdzie byliście przez te

wszystkie lata, kiedy wcale nie graliśmy gorzej?

Zaszczyty długo nie trwają, i musisz nieustannie

ciężko pracować, aby udowodnić, że

jesteś ich godny.

Mieliście poczucie, że w końcu do tego dojdzie,

że zostaniecie docenieni przez szerszą

publiczność, czy też przyjęcie i sukces "Anvil:

The Story Of Anvil" był dla was niespodzianką?

Ja osobiście nie byłem zaskoczony… dostałem

to, do czego dążyłem w życiu. Zasłużyłem

na każdy komplement i grosz, który zarobiłem.

Nic nie przychodzi łatwo, a ja doceniam

wszystko oraz tych, którzy mi w tym

pomogli.

Ponoć dopiero wtedy mogliście zacząć

utrzymywać się w 100 % z grania - jak na

zespół z takim stażem i kilkoma znaczącymi

albumami na koncie brzmi to dość zaskakująco,

ale też świetnie oddaje realia

muzycznego biznesu?

Bardzo, bardzo mało muzyków może wyżyć

wyłącznie z muzyki. Większość ma okropne,

zwykłe prace, które są konieczne aby zarabiać

pieniądze. Anvil to zespół, który miał jaja,

aby pokazać realia tego, co trzeba przeżyć

podczas próby zdobycia wystarczającej sławy

i popularności by móc żyć z muzyki. Prawda

jest taka, że Anvil nagrywał swój trzynasty

album, kiedy film był kręcony… to nie jest

brak sukcesu… to czysty sukces. Brak sukcesu

oznacza próbowanie nagrania drugiego albumu

po 30 latach!! Anvil zawsze był zespołem,

który odnosił sukces, jeżeli patrzeć na

niego jako zespół, który ciągle pracuje do

przodu i wydaje nowe albumy oraz ogólnie

całą masę muzyki. Zespoły i muzycy, którzy

wygrywają w grze, to ci, którzy tworzą najwięcej,

a także unowocześniają się i inspirują

innych. Pieniądze nie mają znaczenia w tym

równaniu, może poza może tym, że dają satysfakcję

wąskiemu podejściu świata krytyków.

Zawsze jednak możecie pocieszyć się, że

taki Sixto Rodriguez, też odkryty ponownie

dzięki filmowi, miał znacznie gorzej, kiedy

wy jednak regularnie funkcjonowaliście.

"Legal At Last" to wasz 18 album studyjny,

a to już znaczący dorobek - nawet Rush, inny

kanadyjski i istniejący przecież znacznie

dłużej od was, wielki zespół, ma ich w dorobku

niewiele więcej. Czujecie już na tym

etapie, że mieliście znaczący wpływ na

stworzenie w Kanadzie metalu i rozwój tej

muzyki w ogólnoświatowej skali, czy też

nie zaprzątacie sobie takimi myślami głowy,

bo na podsumowania jest jeszcze zdecydowanie

za wcześnie, skoro wciąż jesteście

w grze?

Jeszcze nie skończyliśmy, a ja nie zamierzam

przestać, dopóki nie umrę. Możesz to

osądzać po tym jak odejdę… nie zależy mi,

aby wiedzieć!!!

Miałeś pewnie okazję poznać Neila Pearta

- jego śmierć to ogromna strata dla muzyki,

bo taki perkusista i zarazem autor tekstów

rodzi się niezwykle rzadko?

12

ANVIL


Nigdy nie poznałem Neila… jednak doceniam

jego wkład w świat muzyki. Każdy muzyk,

którego cenimy, nie może zostać zastąpionym.

Każdy ma wielką wartość…

Zwykle dzieje się to tak, że kiedy ukazuje

się wasza nowa płyta macie już część materiału

na następną - teraz było podobnie?

Jest tak cały czas… to niekończący się proces.

Nie oddychasz dla jutra… oddychasz cały

czas!!!

Często słyszę od doświadczonych muzyków,

że zdarzają mi się jakieś twórcze blokady,

bywa nawet, że latami nie mogą napisać

niczego nowego - wygląda na to, że

was ten problem nie dotyczy?

Jeśli jesteś prawdziwym artystą, to nie wiesz

nawet co to znaczy. Nigdy nie zdarzyło mi

się nie być w stanie napisać nowej muzyki!

Myślę, iż niektórzy ludzie są po prostu leniwi.

Sztuka polega też chyba przede wszystkim

na tym, że nie nagrywacie po prostu kolejnego

albumu Anvil - przeciwnie, chodzi o

to, by nagrać płytę w danym momencie jak

najlepszą, ciągle próbować rozwijać się, nie

osiadać na laurach i kostnieć w raz wypracowanej

konwencji?

Chodzi o bycie naturalnym i nie myślenie za

dużo. Rób to, i rób to szybko… to najlepsze

podejście. Nie trać czasu.

Zdarzało ci się też podkreślać w wywiadach,

nawet na naszych łamach, że lata lecą

i nie jesteś już młodzieniaszkiem - to też ma

wpływ na podejście do pracy, kiedy, nie

czarujmy się, trzeba liczyć się z tym, że dana

płyta może być ostatnią?

Każdy album robiony jest z myślą, że może

być tym ostatnim. To jest nasza siła napędowa.

Jak powiedziałem wcześniej… świat jest

podłym, bezlitosnym miejscem, które chce

zniszczyć twoje marzenia i zrujnować ci

życie… musisz być potrafiącym to przetrzymać,

dającym czadu skurwielem, aby przetrwać!

Wasze podejście świetnie podsumowuje

tytuł płyty sprzed kilku lat, "Anvil Is

Anvil": z jednej strony jesteście bowiem nad

wyraz konsekwentni w tym co robicie, z

drugiej zaś nie unikacie eksperymentów, co

owocuje choćby, mającym w sobie coś z

jazzu, instrumentalnym utworem "Swing

Thing"?

Zawsze musisz zmusić się do tego, aby próbować

nowych rzeczy, albo będziesz nudził

sam siebie. Zainteresuj w samego siebie!

"Legal At Last" pod względem muzycznym

to klasyczny Anvil, ale przefiltrowany też

przez archetypowy hard rock czy wczesny

metal przełomu lat 70. i 80., początki nurtu

NWOBHM, etc. Można więc powiedzieć,

że wracacie na tej płycie do swych korzeni,

czasów "Metal On Metal" czy "Forged In

Fire"?

Wracaliśmy już od kilku naszych ostatnich

płyt.

Domyślam się, że nie jest to w żadnym

razie wymuszone, bo macie to niejako we

krwi, więc to proces w 100 % naturalny, bez

silenia się na cokolwiek?

Mówiłem już o tym wcześniej. W muzyce

wszystko musi iść naturalnie. Nie możesz w

Foto: Rudy De Doncker

niej niczego wcześniej ustalać i spodziewać

się potem, że będzie dobra. To musi płynąć z

serca.

Jeśli chodzi o realizację dźwięku ponownie

pracowaliście z Martinem Pfeifferem i Jörgiem

Ukenem - kiedy wszystko brzmi jak

należy nie ma co wprowadzać zmian?

Są świetni w tym, co wnoszą do naszej muzyki

i zamierzamy z nimi dalej pracować.

To chyba kolejny atut, kiedy producent jest

przy okazji również muzykiem, bo pozwala

mu to spojrzeć na cały proces nagrywania

również od tej drugiej strony?

To bardzo ważne, aby mieć producentów…

oni mogą słuchać z zewnętrznej i wewnętrznej

perspektywy i zobaczyć powstający

utwór jako całokształt. Muzycy słuchają tylko

swoich części, nie całych utworów! Zwykle

skutkuje to zbyt wypełnionymi częściami

granymi przez poszczególnych muzyków

oraz kiepskimi aranżacjami.

Trudno wyobrazić sobie okładkę kolejnej

płyty Anvil bez kowadła, ale ta najnowsza

jest dziwnie anielska, sielska i oniryczna -

jak widzę legalizacja marihuany w Kanadzie

bardzo was ucieszyła?

Przesłanie, które ta okładka niesie jest takie,

że ma to swoje dwie strony, dobrą i złą. Z

przodu anioł, z tyłu diabeł. Marihuana nie

została zdelegalizowana, z powodu tego, że

to zły narkotyk… powodem było to, że jest

ona zagrożeniem dla ekonomii. Przemysł bawełniany,

papierniczy, leśnictwo i produkcja

olei. Wszystkie ich produkty mogą zostać zastąpione

tymi z konopii, i to po niższych cenach!!!

Miało by to też ogromny wpływ na

środowisko naturalne! Wszystkie te tematy z

płyty są przedmiotem dyskusji w aspekcie

lirycznym.

To w sumie naprawdę dziwne, że mocny

alkohol można kupić w sumie bez większych

ograniczeń, a z tym były takie problemy?

Wszyscy musimy być odpowiedzialni za

siebie i innych. Zamiast marnować czas i pieniądze

na ściganie dilerów, powinno się pomagać

ludziom z uzależnieniami, oraz zużywać

czas i pieniądze na edukację. Potrzebujemy

więcej naprawiania problemów, niż ich

tworzenia.

Pamiętam, że okładka "Heaven And Hell"

Black Sabbath budziła kiedyś sporo kontrowersji,

bo nie dość, że anioły palą, to jeszcze

grają w karty. Jednak to, co w roku

1980 oburzało, teraz nie robi już na nikim

większego wrażenia, tak więc cover "Legal

At Last" raczej nikogo już nie zszokuje?

W metalu nic nie jest szokujące!!!

Wciąż jesteś bacznym obserwatorem tego,

co dzieje się we współczesnym świecie i ma

to odbicie w tekstach Anvil - trudno pisze

się o niczym i nie ma to w sumie większego

sensu?

Piszę o tym, co jest wewnątrz i dookoła

mnie. Nic dodać nic ująć. Chodzi o prawdziwy

świat i o to, co się na nim dzieje!

Trio jest chyba dla was wymarzonym składem,

mimo tego, że przez wiele lat funkcjonowaliście

jako kwartet?

Prawda jest taka, że drugi gitarzysta służył

głównie występom na żywo… ale kiedy zdobędziesz

już porządnego basistę, który ma do

tego dobry, wspierający wokal, nie ma już absolutnie

żadnej potrzeby, aby mieć drugą gitarę.

Na koncertach też dajecie sobie świetnie radę

we trzech a już niedługo znowu ruszycie

w trasę: płyta ukazuje się akurat w walentynki,

a luty-kwiecień spędzicie pracowicie,

objeżdżając Europę - jest to na pewno męczące,

ale też trudno wyobrazić sobie lepszą

promocję dla takiego zespołu jak wasz?

Trasa jest tym co kochamy… i głównym powodem,

dla którego istniejemy!!!

Planujecie kolejne koncerty, choćby w ojczyźnie,

USA czy Ameryce Południowej?

Są jeszcze takie kraje, do których nie dotarliście

z muzyką Anvil na żywo?

Planujemy grać w tak wielu miejscach, jak to

tylko możliwe… dopóki znowu nie będziemy

musieli napisać i nagrać nowych utworów,

aby móc kontynuować granie w tak wielu

miejscach jak to tylko możliwe!!!

Mimo ponad 40-letniego stażu macie więc

wciąż coś do zrobienia i udowodnienia, sobie

i innym, przede wszystkim waszym fanom?

To nieustanna praca, aby udowodnić swoją

pozycję i wartość. Praca muzyka nie ma końca!!!

Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór

ANVIL

13


Klasyczne CETI na 30-lecie

Po udanym "Snakes Of Eden" na kolejną płytę CETI musieliśmy trochę

poczekać. Zespół Grzegorza Kupczyka miał jednak problemy ze składem, bo

zastąpienie perkusisty Mucka (życzymy dużo zdrowia!) okazało się prawdziwym

wyzwaniem. Kiedy jednak CETI z nowym drummerem i dodatkowo drugim gitarzystą

weszło w końcu do studia okazało się, że nagrało jedną z najlepszych płyt

w swej ponad 30-letniej już karierze, a do tego "Oczy martwych miast" to, tak jak

przed laty, materiał zaśpiewany w całości po polsku:

HMP: Jubileusz 30-lecia świętowaliście w

roku ubiegłym, ale akcentujecie go nader dobitnie

dopiero teraz, wydając dziewiąty album

studyjny. Można śmiało powiedzieć,

że to nowe otwarcie historii zespołu, a do

tego też powrót do waszych korzeni?

Grzegorz Kupczyk: Przyznam, że nie zastanawiałem

się nad tym. Czy powrót? Być może,

bo mimo, iż chcieliśmy ( i uważam, że

nam się to udało) zrobić wszystko dużo nowocześniej,

to słychać bicie serca klasycznego

CETI.

podporę zespołu, świetnego perkusistę grającego

w CETI od drugiej płyty "Lamiastrata"?

Tak, to były poważne problemy i jak się okazało

bardzo trudne do przejścia. Maria też

miała problem z dłońmi, bowiem dosięgła ją

klasyczna dolegliwość klawiszowców - cieśń

nadgarstka i była konieczna operacja. To

również uziemiło nas na kolejne kilka tygodni.

Pewną pociechą jest tu jednak fakt, że dwa

utwory, akurat te singlowe, "Machina chaosu"

i "Linia życia", powstały jeszcze z

MMP mogliśmy także pozwolić sobie na kilkukrotne

przesunięcie terminu rejestracji materiału.

Dobraliśmy więc najpierw jednego -

ten był jakiś niepoukładany i po kilkunastu

koncertach mieliśmy już dosyć współpracy.

Drugi, mimo iż go znałem (okazało się, że żeby

kogoś poznać trzeba zjeść z nim przysłowiową

beczkę soli) okazał się człowiekiem

okropnie nieszczerym i bardzo niebezpiecznym.

Wydawało się, że z nim już zostaniemy.

Niestety - wyleciał z hukiem. Zespół jak

jeden miał go dość. Byłem już poważnie zaniepokojony,

bo wejście do zespołu po Mucku

nie było łatwym krokiem dla kolejnych

bębniarzy. Słuchaliśmy jeszcze później innych

ludzi, ale to nie było to(!) o co nam

chodziło. Bardzo pomogła nam Beata Polak

polecając Jerrego, mamy wobec niej wielki

dług wdzięczności.

Macie też nowego gitarzystę i jest to wydarzenie

wręcz historyczne, bo jak dotąd

żadna wasza płyta nie powstała z udziałem

dwóch gitarzystów, nie licząc twojego

wkładu - jak do tego doszło?

Nosiliśmy się z zamiarem doboru drugiego

gitarzysty już chyba od trzech lat, może dłużej,

ale zawsze albo nie było czasu, albo nie

byliśmy przekonani w stu procentach, albo

(gdy już byliśmy zdecydowani) nie było odpowiedniego

kandydata. Nie byli w stanie

uciągnąć pewnego poziomu, który był konieczny

aby móc stanąć obok Bartiego z

podniesionym czołem. W końcu nasz basista

Tomek spotkał Jakuba w siłowni, gdzie

razem trenują. Od słowa do słowa i zaprosiliśmy

obu panów na wspólne przesłuchanie.

Było fantastycznie. Decyzja mogła być tylko

jedna (śmiech). Fakt, zaowocowało to kapitalnymi

dźwiękami na płycie, jak i (o czym

mieliśmy już okazję się przekonać) podczas

koncertów. Wiele utworów odzyskało blask,

ponieważ zawsze nagrywaliśmy dwie gitary,

ale podczas gigów nie dało się odtworzyć w

pełni walorów aranżacyjnych. Teraz nie musimy

się o to martwić.

Bardzo istotne w kontekście tego jubileuszu

wydaje mi się również to, że działaliście

w tym okresie bez żadnych przerw, regularnie

wydając kolejne płyty i koncertując,

a bywa, że jakaś grupa obchodzi z

pompą 40 czy nawet 50-lecie, gdy miała w

tym czasie przerwy w działalności od kilkunastu

do nawet ponad 25 lat, co wydaje się

pewnym nieporozumieniem?

Dokładnie! Jest parę takich przykładów, nawet

z mojego najbliższego podwórka. Co innego

obchodzić np. 40-lecie powstania zespołu,

a co innego obchodzić rocznicę działalności,

gdy wiadomo, że zespół nie istniał

kilka lat...

"Oczy martwych miast" ukazałyby się pewnie

znacznie wcześniej, gdyby nie problemy

zdrowotne Mucka - straciliście przecież

Foto: CETI

udziałem Mucka?

Tak, niestety nie zdążył nagrać tych kawałków.

W nagraniu brał udział już Jeremiasz.

Pierwsza wersja "Machiny..." była nagrana z

poprzednim bębniarzem Danielem Abramowiczem.

Niestety było to nie do przyjęcia.

Nagraliśmy wtedy próbnie kilka utworów

w innym studio, ale od strony zarówno

produkcyjnej, jak i od strony bębnów, było

to absolutnie nie do zaakceptowania.

Nie mieliście więc szczęścia do następców

Mucka, aż do momentu gdy na horyzoncie

pojawił się Jeremiasz Baum?

Tak, to były trudne i bardzo stresujące chwile.

Trzeba było wywiązać się z zawartych

umów, a więc koncertów. Dzięki dużej wyrozumiałości

i przyjacielskiego podejścia

Czyli wszystko zgadza się o tyle, że tak jak

przez lata bazowaliście na duecie gita-rowoklawiszowym,

tak jak Deep Purple czy

Rainbow, to teraz doszliście do etapu

Whitesnake, dwóch gitarzystów i klawisze,

więc i tak wszystko się zgadza

(śmiech). Jakub jest tylko gitarzystą rytmicznym,

czy gra też partie solowe?

Gra również solówki. Pięknie wypadają również

duety dwugłosowe obu panów (śmiech).

Ponoć tym razem to Tomasz przejął stery

jeśli chodzi o stronę kompozytorską, pozostawiając

ci teksty, linie melodyczne i

wpływ na aranżacje całości, a Maria też

dodała coś od siebie?

Tak, Tomek zaproponował swoje kompozycje.

Miał sporo w "magazynie", a że mieliśmy

poważne opóźnienie w kwestii terminu nagrań

z wyżej wspomnianych powodów, przyjąłem

jego propozycję. Był to (jak się okazało

później) bardzo dobry ruch. Maria zawsze

ma wolną rękę i zawsze dodaje od siebie:

czasem mniej, czasem więcej, w zależności

od tego jakie są potrzeby np. intro do

utworu "W dolinie światła" jest całkowicie jej

pomysłem. To intro już buduje nastrój utworu.

Dodaje mu jakby duchowości i doskonale

uzupełnia warstwę tekstową.

14

CETI


Nie ma więc większego znaczenia kto podpisuje

się pod utworami CETI, ważne jest

by trzymały poziom i zostały zaakceptowane

przez wszystkich muzyków?

Dokładnie. CETI to firma i wszyscy pracujemy

dla jej dobra i nad tym, aby poziom wykonawczy,

produkcyjny był najwyższych lotów.

W naszym dobrze pojętym interesie

jest, aby muzyka zawarta na płytach była na

najwyższym poziomie.

Ciekawostką jest również to, że "Oczy

martwych miast" są waszą pierwszą płytą

od czasów debiutanckiej "Czarnej róży",

zawierającą wyłącznie utwory w języku

polskim. Wcześniej bywało tak, że materiał

podstawowy, jak np. na "Shadow Of The

Angel" był po angielsku, ale dopełniały go

polskojęzyczne bonusy, ale od roku 1989

pierwszy raz wszystkie utwory na albumie

śpiewasz po polsku - skąd ta zmiana?

W sumie od 2000 roku, ponieważ "Demony

czasu" jak i "W imię prawa" to de facto płyty

CETI i w takich wersjach zostały reedowane

przez firmę Oskar. Kiedyś wypowiedziałem

się w tym temacie, a mianowicie, że

jeżeli stwierdzę, iż ludzie kupują płyty a nie

kradną empetrójki, to CETI nagra płytę w

wersji polskojęzycznej. Tak się wreszcie stało.

Ostatnie trzy płyty sprzedawały się bardzo

ładnie - dotrzymałem więc słowa. Poza

tym jeżeli będziemy chcieli nagrać płytę (patrz

- wydać) poza granicami Polski, to po prostu

dogramy angielski tekst i już. Na razie nie

ma takiej potrzeby. Jest w CETI tyle materiału

nagranego po angielsku, że w wypadku

ewentualnych wyjazdów mamy co zaprezentować,

a przecież dla wielu poza krajem jesteśmy

czymś nowym (śmiech).

Trudno było ci przestawić się po tych

wszystkich płytach zaśpiewanych po angielsku

czy przeciwnie, powrót do ojczystego

języka okazał się pestką?

Nie było żadnych problemów. Jedyne co musiałem

zrobić, to przestawić się na inny rodzaj

interpretacji. Polski język wymaga innego

podejścia do wykonania. Trzeba było

też użyć większej ilości synonimów, przenośni.

Polski język jest bardzo niewdzięcznym

środkiem przekazu w utworze rockowym.

Co innego w piosence pop, ale rock

kieruje się innymi formami przekazu.

Foto: Mariusz Błachowicz

Ta zmiana może również świadczyć o tym,

że kładziecie większy nacisk na zaistnienia

na rodzimym rynku, bo jednak wciąż polskie

teksty są przyjmowane lepiej przez słuchaczy?

Stanowczo tak. Fani już od dość długiego

czasu naciskali na polskie wykonanie. Zresztą

nie tylko fani. W zespole także, głównie

Marysia i Tomek, byli i są zwolennikami

polskich wersji językowych.

Muzycznie wracacie z kolei nie tylko do

korzeni grupy, ale też archetypowego hard

'n' heavy, czerpiąc też z klasycznego rocka, a

nawet bluesa?

Takie było główne założenie; w zasadzie Tomek

jako kompozytor od początku sugerował

takie podejście.

Ponownie pracowaliście z Mariuszem Piętką

w MP Studio - jeśli coś się sprawdza i

przynosi dobre rezultaty, to jakiekolwiek

zmiany w tym zakresie byłyby pozbawione

sensu?

Dokładnie tak! Mariusz to fenomenalny realizator

i producent. Do tego wspaniały przyjaciel.

Nie wyobrażam sobie nagrywania w

innym studio. Nawet nie myślę o tym.

Foto: Justyna “Justisza” Szadkowska

Efektowna okładka autorstwa Jerzego Kurczaka

to też spore wydarzenie, bo zdaje się,

że dotąd mieliście okazję współpracować

tylko przy dawnych płytach Turbo?

Tak! Szefowa MMP zaproponowała nam

udział Jurka w produkcji grafiki. Zapytaliśmy

naszego nadwornego grafika czy nie ma

nic przeciwko. Nie było problemu, więc zadziałaliśmy.

Okazało się, że współpraca obu

grafików okazała się rewelacyjnym pomysłem.

Jurek stworzył front, a całą resztą zajął

się Piotr Szafraniec.

Ta ilustracja w połączeniu z tekstem

utworu "Fałszywy bóg" mogą doprowadzić

niektórych do mylnych wniosków, tymczasem

ten tekst ma zupełnie inną wymowę i

drugie dno?

Cóż... spodziewam się reakcji idiotów czy dewotów,

ale liczę też (przyznaję) na rozsądne

podejście do tematu. Tekst tego utworu mówi

głównie o mediach, a okładka okazała się

boleśnie prorocza. Czyż może być bardziej

celny przekaz jak Chrystus płaczący krwawymi

łzami nad rozpadającym się światem? Nawet

puzzle zamieszczone na okładce, będące

przecież symbolem ładu, są tutaj w rozsypce.

Czasem gdy o tym pomyślę, to aż mnie to

przeraża. Ale może to nie jest zbieg okoliczności?

Może nieświadome CETI miało coś

przekazać? Nie wiem...

Zresztą jesteś już chyba przyzwyczajony

do takich nadinterpretacji już od czasów

"Kawalerii szatana" Turbo, kiedy odsądzano

was od czci i wiary bez żadnego uzasadnienia?

Tak (śmiech). To chore, ale jakże "przyjazne"

i swojskie (śmiech).

Okładka szczególnie okazale będzie się

prezentować w 12" formacie - wzorem trzech

ostatnich płyt myślicie też pewnie o edycji

winylowej "Oczu martwych miast"?

Oj tak. Wtedy nabierze prawdziwej siły. Tak,

ma być i wersja winylowa.

W tym wypadku fajnie zaistnieje ten podział

na utwory metalowe i bardziej rockowe,

które będą mogły znaleźć się na obu

stronach płyty?

Tak, to będzie bardzo interesujące (śmiech).

Tu chyba od razu zakładaliście, że "Oczy

martwych miast" ukażą się na winylu, bo

CETI 15


Foto: Justyna “Justisza” Szadkowska

nawet czas trwania tego materiału jest idealny,

bo to niecałe 40 minut - niczego nie

trzeba będzie przestawiać, rezygnować z

któregoś z utworów?

Masz rację. Nauczeni doświadczeniem podeszliśmy

właśnie tak do tego tematu. W wypadku

poprzednich płyt trzeba było albo jakiś

kawałek usunąć, albo zmienić nieco kolejność.

W wypadku "Oczu martwych miast"

nie trzeba nic zmieniać.

Cieszy cię ten renesans popularności analogowych

nośników dźwięku, że ludzie po

zachłyśnięciu cyfrowymi błyskotkami wracają

do winylowych płyt czy nawet kaset

magnetofono-wych i szpulowych taśm?

Bardzo! Nie ma to jak chwycić w oburącz

anolog. Wpatrywać się w szczegóły grafiki, a

potem chłonąć ten prawdziwy dźwięk, nie

spompowany i nie ściśnięty do granic absurdu.

Na 25-lecie ukazało się wznowienie "Lamiastraty"

w wersji digi, a co z planowaną od

lat wersją winylową? To płyta jeszcze z

klasycznej epoki czarnego krążka, więc

może na fali jego powrotu uda się ją wydać,

choćby w minimalnym, limitowanym nakładzie?

Jest ktoś, kto chce to wydać od lat w wersji

dwupłytowej bo "Lamia" jest dość długą płytą.

Czekamy...

Nowy rozdział - nowe logo, czy też akurat

ta okładka wy-magała pewnego odświeżenia

waszego dotychczasowe-go logotypu?

To kwestia 30-lecia zespołu. Zmieniło się tak

wiele w zespole, że postanowiliśmy zmienić

także logo. Niejako nawią-zuje ono aktualnie

do pierwszego logosa z okresu "Czarnej róży".

Naszym zdaniem to bardzo dobry pomysł

i chyba jedyny dobry moment,

aby tak zrobić.

Dorobiliście się też kolejnego

piwa po "Wężowym", ale

przygotowanego już we

współpracy z innym browarem?

Od kilku lat współpracujemy z

U1 czyli poznańskim Ułan

Browar. Oni właśnie zaproponowali

produkcję nowego piwa

CETI. Jest ono doskonałym

uzupełnieniem zarówno samego

wydawnictwa jak i promocji.

To pils, specjalnie dla nas

warzony.

Takie trunki, firmowane

przez znane zespoły, mają też

inny, poza walorami smakowymi,

stricte kolekcjonerski

aspekt, co podkreśliliście dopracowaną

etykietą?

Tak, to prawda. Ktoś, kto

zbiera gadżety związane z

CETI czy nawet bezpośrednio

moją osobą będzie miał z

pewnością dużo radości z kolejnego

gadżetu. (śmiech)

Zanosi się więc na to, że podczas

koncertów promujących

"Oczy martwych miast" w

waszym sklepiku poza koszulkami

czy płytami będzie

też można zaopatrzyć się w piwo?

Na pewno. Mamy już wiele dogadane w tym

temacie. Na razie z niepokojem i uwagą obserwujemy

bieżące wydarzenia. Mieliśmy

bardzo dużo szczęścia planując koncerty promujące

"Oczy..." dopiero od września 2020.

Bądźmy dobrej myśli. Musimy również

wszyscy stosować się do zaleceń, być może

wtedy cały ten brud zniknie lub się poważnie

wyciszy. Nikt z nas nie zna prawdy i nikt się

nie dowie jak jest naprawdę. Jedna wersja wypiera

drugą, jedna plotka kolejną. Wszystko

stanęło na głowie. Musimy zachować daleko

idący rozsądek i trzeźwość myśleniaobserwowania

i wyciągać właściwe wnioski. Nie dać

się omamić - fałszywemu bogowi - mediom.

Wiosną i pewnie latem nie pogracie z racji

pandemii, ale w końcu ruszycie w trasę, bo

CETI to zespół koncertowy, czujący się na

scenie jak ta przysłowiowa ryba w wodzie.

Co macie jeszcze w planach: udział w jakichś

festiwalach, może znowu support

przed światową gwiazdą w rodzaju Deep

Purple?

Wszystko pokaże czas. Jak wcześniej wspomniałem

- obserwujmy i bądźmy rozsądni.

Bardzo tęsknimy za spotkaniami z publicznością,

z fanami. To nasze życie. Mam nadzieję,

że wszystko unormuje się do września.

Wojciech Chamryk

HMP: Cześć. "Dance with the Devil" to

trzeci album Burning Witches. Czy uważasz,

że jest on dla Was tym, czym dla na

przykład jest "The Number Of The Beast"

dla Iron Maiden?

Lala Frischknecht: Cześć. Na początek bardzo

dziękuję za ten wywiad. Tak, uważamy,

że jak najbardziej tak. Reakcje na ten album

są naprawdę bardzo pozytywne. Świadczy o

tym piąte miejsce na brytyjskich listach przebojów,

czternaste na szwajcarskich i dwudzieste

drugie na niemieckich. To niewiarygodne

jak nasza ciężka praca zaczęła popłacać i

została doceniona

Jak byś porównała ten album z resztą Waszej

dyskografii?

Trudno porównać "Dance with the Devil" z

naszymi poprzednimi płytami ponieważ

każda z nich była dobra na swój własny indywidualny

sposób. Można jednak powiedzieć,

że jest on trochę podobny do naszego pierwszego

albumu zatytułowanego po prostu

"Burning Witches". Kiedy założyłyśmy zespół,

nie spodziewałyśmy się, że po zaledwie

kilku latach osiągniemy ten etap, na którym

obecnie jesteśmy. Po tym albumie podpisaliśmy

kontrakt z potężną wytwórnią Nuclear

Blast Records, co otworzyło nam wiele

drzwi. "Hexenhammer" również odniósł duży

sukces i sprawił, że graliśmy więcej na naprawdę

dużych scenach. "Dance with the

Devil" jest dla nas wejściem na kolejny etap,

ponieważ mamy nową wokalistkę Laurę

Guldemond. Jej agresywny i melodyjny głos

dodał pikanterii brzmieniu Burning Witches.

Właściwie jak doszło do tego, że Laura do

Was dołączyła?

Znamy ją dzięki Soni, która podobnie jak

Laura jest Holenderką. Pamiętam, kiedy po

raz pierwszy śpiewała nasze stare kawałki.

Byłyśmy w szoku, słysząc ile agresji potrafi w

to włożyć. Tego właśnie potrzebuje heavy

metal. Agresja i melodia zarazem. Tym razem

miałyśmy już gotowy materiał na EP

"Wings of Steel". Romana zapytała ją, czy

chce nagrać wokal do tego kawałka. Zgodziła

się, a finalny efekt dosłownie zwalił nas z

nóg. Właśnie między innymi dlatego zdecydowałyśmy

się ostatecznie na wypuszczenie

tej EPki. Chciałyśmy pokazać fanom, jak

brzmimy z Laurą i skrócić im oczekiwanie na

pełny album.

Powiedz mi proszę, jak długo pracowałyście

nad całością materiału?

Niezbyt długo, ponieważ miałyśmy już 4-5

16 CETI


piosenek napisanych po wydaniu "Hexenhammer".

Romana, która jest u nas główną

osobą odpowiedzialną za muzykę, ma wiele

świetnych pomysłów i zawsze ma coś w zanadrzu.

W rzeczywistości, zanim wydaliśmy

nasz nowy album "Dance with the Devil",

miałyśmy już trzy piosenki na następny

(śmiech). Więc pod tym względem nie czujemy

żadnej presji. Wręcz przeciwnie, mamy

czas. Po prostu cieszymy się samym procesem

tworzenia nowych kawałków.

"Dance with the Devil". Dlaczego zdecydowałyście

się wybrać akurat ten tytuł?

Pomysł tytułu "Dance With The Devil"

inspirowany jest słynną nocą Walpurgi, legendą

o tym, jak to czarownice w średniowieczu

gromadziły się na wzgórzu. W naszej

opinii, symbolika tego magicznego spotkania

na górze Brocken oznacza siłę i przyjaźń zespołu,

dlatego jest to idealny tytuł nowego albumu.

Kolejny etap

Burning Witches to kolejny band, który

u metalowej braci wzbudza skrajne

emocje. Zewsząd da się usłyszeć, że

jest to tylko metalowy girls band mający

na celu przyciągnięcie męskiej

części publiki (zwłaszcza tej młodszej)

i to jest głównym motorem tej kapeli. Te

opinie często są jednak przesadzone, gdyż

nie można dziewczynom odmówić pasji do

muzyki, którą tworzą. Zespół właśnie wydał

swą trzecią płytę z nową wokalistką i utrzymuje,

że to początek nowej drogi w karierze. Zatem

analogia do Iron Maiden nie wzięła się z powietrza.

razem pracowało, a jego klipy przypominają

te z lat osiemdziesiątych. Sceny są pomysłem

Romany. Ingo również nakręcił "Sea of Lies"

a wcześniej "Execution" i "Open Your Mind" z

naszego poprzedniego albumu "Hexenhammer".

Bardzo interesującą rzeczą jest "Black

Magic". To jedyna ballada na tym albumie.

Romana stworzyła ten riff i zagrała też tam

solówkę, a Laura napisała tekst. Zawsze fajnie

jest mieć przynajmniej jedną balladę na

albumie, nawet w muzyce heavy metalowej.

Ten cover został nagrany wspólnie z Rossem

The Bossem - autorem tego kawałka i

legendarnym gitarzystą pierwszego składu

Manowar. Czy możesz nam powiedzieć

więcej o tej współpracy?

Romana jest przyjaciółką Rossa i zapytała

go, czy chciałby zagrać solówkę. Zgodził się

bez wahania. Fajne jest to, że przekonał Michaela

Leponda do grania linii basu, co ostatecznie

dało fajny efekt. Praca z tymi legendami

była przyjemnością. Czujemy się zaszczycone.

Porozmawiajmy o planach koncertowych.

Czy epidemia koronawirusa zmusiła Was

do ich zmiany?

Tak. Niestety nie możemy teraz nic z tym

zrobić. Musimy przestrzegać pewnych zasad.

Lepiej pozostać w domu, aby pomóc kontrolować

wirusa. Mamy nadzieję, że wkrótce

wrócimy do grania na żywo. Ale wciąż nie

wiemy, jak się rozwinie sytuacja na świecie.

Miejmy nadzieję, dobrze dla wszystkich.

Słuchając "Dance with the Devil" możemy

wyłapać sporą ilość chórków. Rzeczywiście

są to partie zespołowe, czy po prostu nakładki

wokalu Laury?

Chórki towarzyszą nam praktycznie od początku

działalności. Na albumie "Dance

with the Devil" jest sporo nakładek wokalnych,

ponieważ nadają one nowy wymiar danemu

utworowi i dzięki niemu brzmią one

bardziej solidnie.

Słyszę tam również sporo growli.

Growle są powszechne w naszych utworach,

nawet na naszym pierwszym albumie "Burning

Witches". To był pomysł Schmiera.

Na początku myślałyśmy, że nie jest dobrym

pomysłem łączenie takiego wokalu z klasycznym

heavy metalem. Jednakże teraz jesteśmy

na innym etapie i potrzebujemy pewnych

elementów, aby oddawały nas obecny

stan.

Porozmawiajmy o promocji. Powstały teledyski

do dwóch kawałków. Mam na myśli

tytułowy utwór oraz "Sea of Lies". Dlaczego

wybrałyście akurat te utwory?

Wybrałyśmy te dwa kawałki, ponieważ naszym

zdaniem są one jednymi z najlepszych

na nowym albumie, a "Dance with the Devil"

to również tytuł płyty. Pomyślałyśmy, że

te dwa utwory są w stanie pokazać fanom,

jak brzmimy w nowym wydaniu z Laurą na

wokalu. Ingo Spröl nakręcił teledysk do

"Dance with the Devil" (facet, który również

video do "Hexenhammer"). Świetnie nam się

Foto: Nuclear Blast

To sprawia, że słuchacz uspokaja się po kilku

ciężkich utworach, a następnie przygotowuje

się na ponowny atak mocy. Tekst jest wzięty

z życia i opowiada o dawnej sympatii Laury.

Czasami źle ulokowane uczucie jest jak czarna

magia. Zwykle wysyłamy mp3 z muzyką

do Laury, a ona dopisuje tekst i odsyła do

nas. Następnie Jay i ja wykańczamy dany kawałek.

Nagrałyście też cover "Battle Hymn" Manowara.

Skąd ten pomysł?

Romana jest chyba największą fanką Manowar

na świecie. "Battle Hymn" to jeden z

najlepszych hymnów w całej historii heavy

metalu.

Burning Witches od samego początku jest

w 100% żeńskim zespołem. Powiedz mi, czy

to był przemyślany krok, czy efekt przypadku?

Marzeniem Romany było posiadanie całkowicie

żeńskiego zespołu, który mógłby grać

czysty heavy metal. Założyła Burning Witches

wraz ze swoją długoletnią przyjaciółką

Jeanine. Nie spodziewałyśmy się, że osiągniemy

ten etap w naszej metalowej podróży,

ponieważ jesteśmy tylko grupą szalonych

dziewczyn, które chcą grać ciężką muzę.

Mamy kontrakt z Nuclear Blast i to dla nas

duży atut. Utworzenie takiego zespołu było

bardzo trudne. Uważamy, że nie byłoby to

nawet możliwe bez pomocy Schmiera (Destruction)

i Damira (Destruction / Gomorra)

oraz wszystkich naszych przyjaciół i rodziny,

którzy ciągle nas wspierają. Dzięki miłości

naszych fanów podtrzymujemy naszą motywację,

by robić to, co robimy. Musimy tylko

kontynuować drogę, którą zaczęłyśmy i jednocześnie

dobrze się bawić, tworząc dobrą

muzykę.

Bartek Kuczak

BURNING WITCHES 17


Japonię z naszym drugim albumem.

Robimy to z miłości do i dla chwały stali!

Swego czasu taki projekt z udziałem Dickinsona, Tate'a i Halforda nie

wypalił. Natomiast The Three Tremors działa od 2018 roku i to z powodzeniem,

a firmują go wokaliści Tim "Ripper" Owens, Harry "The Tyrant" Conklin i Sean

"The Hell Destroyer" Peck. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że formacja

ma większe wzięcie w Stanach Zjednoczonych, choć Europa też patrzy na nich

przychylnym okiem. Nawet pod koniec 2019 roku udało im się odwiedzić Stary

Kontynent i zagrać parę koncertów. W sumie ciekawie musi to wyglądać, gdy

trzech wybornych wokalistów "rywalizuje" ze sobą na scenie. W Polsce małe

szanse aby zagrali jakieś show, raczej niewielu wie, że taka grupa działa i istnieje,

a ci co wiedzą raczej nie pieją z zachwytu. A przecież The Three Tremors działa

jedynie ku chwale tradycyjnego heavy metalu, więc może warto byłoby zapoznać

się z tą formacją?

HMP: Pomysł projektu z trzema wokalistami,

z Dickinsonem, Tatem i Halfordem nie

wypalił. Wam się udało. W czym tkwi

tajemnica Waszego sukcesu jako The Three

Tremors?

Sean Peck: Jestem pewien, że łatwiej było to

zrobić, gdy nie jesteś mega gwiazdą z kilkoma

menadżerami i ekipą prawników i tak

dalej. Jeden z powodów, który zmotywował

mnie do działania, pojawił się w pewnym wywiadzie.

Wtedy powiedziano mi, że byłoby

Pod koniec roku 2019 skończyliście trasę w

Europie, a w styczniu będziecie mieli trasę

po Stanach. Świadczy to o tym, że po obu

stronach Oceanu fani podchwycili wasz pomysł.

Gdzie wam się lepiej koncertuje, która

publiczność na Was lepiej reaguje?

Obecnie w Stanach Zjednoczonych było dużo

lepiej. Więcej nam się płaci, ponieważ z

jakiegoś powodu w Stanach przyciągamy

sporo ludzi. Kilka miejsc w Europie, jak Dania,

Grecja, Cypr, Szwecja było dla nas dobrych.

Holandia miała również dobry koncert,

ale każda europejska trasa miała swoje

własne problemy. Pierwsza miała miejsce zanim

płyta w ogóle została wydana, a podczas

drugiej Steve Grimmet musiał zająć miejsce

Harry'ego.

Na początku 2019 roku wydaliście debiutancki

album. Z tego co zauważyłem to budzi

on kontrowersje. Jedni Was uwielbiają,

inni Was mocno krytykują? Zacznijmy od

tych, którzy doceniają to co robicie. Jakie są

według nich Wasze mocne strony?

Cóż, dobrą rzeczą jest to, że zagraliśmy 17

koncertów w całej Europie, gdzie zagraliśmy

całą płytę na żywo. To było długo przed wydaniem

albumu i przed pierwszą recenzją. Po

zagraniu dwunastu utworów, widzieliśmy jak

ludzie szaleją na nich, już wtedy wiedzieliśmy,

że to bez znaczenia, gdy pojawią się jakieś

negatywne opinie, bo właśnie mocno rozruszaliśmy

tych ludzi i to oni są prawdziwymi

fanami metalu.

Natomiast Wasi oponenci wytykają wam

wady. Do czego głównie się czepiają?

Hejterzy zazwyczaj mówią, że to przesada, a

ja nie mogę się z tym zgodzić, bo w metalu

nigdy nie ma żadnej przesady.

No właśnie... Jedną z wad na jaką zwracali

uwagę wasi adwersarze to ta, że wasze partie

wokale są zbyt gęste i zbyt często wymienialiście

się nimi między sobą. Można

to interpretować też, że za bardzo się popisujecie?

Nie, to nie tak. Nasz koncert jest bardzo

zwarty i wyborny w odbiorze. To nasza wizja,

która pochodzi z punktu widzenia fana.

Nie ma żadnego popisywania się, ale za to

jest tona energii. Ludzie, którzy przychodzą

na nasz show mówią: "To był jeden z najlepszych

metalowych koncertów, jakie kiedykolwiek widziałem!".

to trudne do zrealizowania. Odebrałem to

jako wyzwanie i teraz jestem tutaj, trzy trasy

koncertowe później oraz pracuję nad kolejnym

albumem tego projektu.

18 THE THREE TREMORS

Foto: The Three Tremors

W Europe docenia się tradycyjny metal. W

Stanach natomiast nie ma mody na ten styl,

a oficjalny rynek muzyczny wręcz go nie zauważa.

Jakie mogą być prawdziwe powody,

że w Stanach jednak zauważono The Three

Tremors? Zapowiada się jakiś przełom i

heavy metal wróci na amerykańskie salony?

Z jakiegoś powodu w Stanach jest teraz solidna

podstawa dla rozwoju naszego projektu,

bardzo dobrze nas tam odbierają. Kiedy gramy

na żywo, jest to monstrualne show i ci,

którzy przychodzą je zobaczyć zawsze wracają.

Więc zdobywamy metal maniaków jeden

po drugim.

Japonia uwielbia takie projekty jak Wasz,

czemu jeszcze tam nie zagraliście?

Prace trwają. Prawdopodobnie uderzymy w

Czy z tego powodu wypuściliście "The Solo

Versions" aby pokazać jak każdy z Was

brzmi samodzielnie przy wykonaniu całego

materiału, bez wspomnianego popisywania

się?

Tak naprawdę to nie. Po prostu na tym wydaniu

umieściliśmy kawałki, które według

mnie i Dave'a brzmiały najlepiej i najbardziej

metalowo. Nagranie solowych wersji

uznaliśmy za dobry pomysł dla fanów. Gdy

mieliśmy już te kawałki okazało się, że otrzymaliśmy

sporo świetnego materiału. Musieliśmy

przekazać te pełne wersje fanom. Oddźwięk

był taki, że odbiór "The Solo Versions"

jest tak świetny, że musieliśmy tłumić

przesadne reakcje fanów. Grafika jest wspaniała,

sprzedajemy merch z jej wizerunkiem.

"The Solo Versions" są koncepcyjnym produktem,

który nigdy wcześniej nie był obecny

na scenie tradycyjnego heavy metalu,

oczywiście ja uwielbiam innowację w tej dziedzinie.

Czy Tim i Harry mają jakieś umiejętności

jeśli chodzi o śpiewanie, które robią na tobie

duże wrażenie a może nawet wzbudzają u

ciebie zazdrość?

Absolutnie obydwaj są wspaniali. Harry to

szaleniec, który śpiewa lepiej niż ktokolwiek

inny, a jego technika sprawia, że robi to zupełnie

bez wysiłku, co jest naprawdę wkurzające,

bo jest tak dobry! Ripper brzmi świetnie

we wszystkim, co robi, jestem na maksa

zaangażowany, gdy śpiewamy razem, to

wspaniałe uczucie. Każdy z nas ma pewne


atuty i słabości i z pewnością mogę powiedzieć,

że oni są dużo lepszymi wokalistami

niż ja, ale za to ja potrafię wyciągnąć od nich

znacznie najwyżej! Cokolwiek byłoby to warte...

Muzycznie The Three Tremors to tradycyjny

heavy metal, którego wyjściem jest album

Painkiller" Judas Priest, z tym że ze

współczesnym brzmieniem. Nie masz czasem

wrażenia, że wasze głosy przytłaczają

tę muzykę i są głównym czynnikiem, który

przykuwa uwagę słuchacza?

Zupełnie. Na koniec dnia, tak jak w każdej

muzyce, liczy się, czy masz świetny utwór

czy nie. Kocham wszystkie kawałki z naszej

płyty i właściwie wszystkie one dotykają szerokie

spektrum metalowych stylów. Kiedy pisaliśmy

album nie nastawialiśmy się na nic

konkretnego, po prostu pisaliśmy prosto z

naszego metalowego serca. Muzycy Cage napisali

wszystkie te kawałki, dlatego wszystko

zmierzało do ich szybkiego końca. Może w

przypadku kolejnej płyty trochę zwolnimy.

Jak własnie wspomnialeś The Three Tremors

tworzą muzycy zespołu Cage, to rodzi

pytanie czy nie powoduje to problemu w

prawidłowym funkcjonowaniu obu zespołów?

Nie, teraz skupiam się na Tremorsach. Cage

nowy album wyda w roku 2021 i wtedy również

ruszy w trasę, ale teraz nacisk jest na

The Three Tremors. Powstanie KK's Priest

dopiero co został obwieszczone, gdy oni też

będą działać pełną parą my przeniesiemy się

w tryb pisania materiału na nadchodzący albumu

The Tremors.

Przy okazji koncertów The Three Tremors

w 2019r. udało się wam zorganizować kilka

koncertów Cage. Ta sytuacja wskazuje, że

myślicie o muzyce przez cała dobę a w zasadzie

jesteście nią opętani...

(Śmiech) Nie jestem pewien, ale tak, napędzam

się czymś takim. Mam plan i lubię grać

koncerty oraz tworzyć płyty. Dlatego teraz,

gdy jestem częścią trzech różnych zespołów

(a całkiem nowy ruszy już niebawem), nabrałem

pełnej mocy do ataku!

Jeśli chodzi o twoją osobę to, Twoimi podstawowymi

zespołami są Cage, Death

Dealer i The Three Tremors. Jak wiele wysiłku

wymaga to od ciebie aby dobrze zarządzać

wszystkimi trzema zespołami?

Cóż, jeden zespół nie może koncertować cały

czas, więc pozwalam kierować mną wszechświatowi

i wszystko jakoś zawsze się udaje.

Death Dealer ma nowy album, z którym będziemy

mieć trochę występów i festiwali. Będzie

dobrze wrócić na scenę z Roseem i Stu,

a także nowym basistą Mikiem Lepondem.

Foto: The Three Tremors

Do niedawna współtworzyłeś wyśmienity

zespół Denner/Shermann, ale po odejściu

Shermanna do reaktywowanego Mercyful

Fate raczej nie ma już szans aby ten projekt

coś jeszcze zrobił. Nie żałujesz? Obaj panowie

to przecież niesamowity duet gitarowy...

To długa historia, o której już dość dużo opowiadałem.

W skrócie wydymali Dennera, co

moim zdaniem jest obrzydliwe. To przykre

dla fanów i poważne złamanie zaufania i lojalności.

Tak więc, nie będziemy pisali więcej

muzyki z Hankiem, ale może z tego horroru

wyniknie coś, co będzie jeszcze lepsze. Więcej

nie mogę powiedzieć.

Wasza trójka, oraz muzycy Cage i Death

Dealer współtworzą całe mnóstwo innych

zespołów i projektów. Nie gubicie się w

tym wszystkim?

Nie, jesteśmy w stanie podołać wszystkiemu.

Pisanie muzyki jest za to dziwne, kiedy musisz

zadecydować, do którego zespołu dany

kawałek będzie pasował. Ustalanie terminów

czasem jest problematyczne, na przykład

możliwe, że będziemy zmuszeni odwołać kilka

festiwali dla The Three Tremors z powodu

KK's Priest. Ale jak na razie dajemy radę.

Gitarzysta i perkusista grają obecnie z Grim

Reaper, więc to też komplikuje sprawę, ale

kiedy jest zapotrzebowanie, to przychodzi z

konkretnego miejsca.

Coś już o tym wspominałeś, ale Cage i

Death Dealer ostatnie albumy studyjne nagrali

w roku 2015, nie czas aby ponownie

wejść do studia i nagrać ich kolejne płyty?

Tak jak mówiłem, płyta Death Dealer już

od jakiegoś czasu jest gotowa. Teraz kończymy

negocjacje z wytwórnią w sprawie wydania.

Robimy to już jakiś czas, więc po prostu

czekamy na odpowiedni moment, by ją wypuścić.

Cage również pracuje nad nowym

materiałem i planuje trasę po Europie oraz

występy na kilku festiwalach w roku 2021.

Ty, Tim i Harry to niewątpliwie świetni

śpiewacy ale jesteście też muzycznymi osobowościami.

W takich okolicznościach nie

trudno o spięcie czy konflikt. Mieliście już

taką sytuację/sytuacje? Macie pomysł jak

nie dopuszczać do takich momentów?

Nie, to fajne, że stworzyliśmy zespół jako

uliczny heavy metalowy gang. Przeszliśmy

wiele, więc jednocześnie przetrwaliśmy wiele

problemów, jak zepsute Vany, koszmary

związane z lotami samolotem i inne stresowe

sytuacje. Wspieramy siebie nawzajem i bawimy

się, więc nawet z naszymi ego pracujemy

ciężko, by stworzyć coś większego. Jesteśmy

nową grupą, ale to niezwykle niespotykany

spektakl, jakiego metal jeszcze nie widział.

Czy spędzacie ze sobą wspólny czas, lubicie

wtedy ostro imprezować czy też macie

inny sposób na te wspólne chwile?

Tak, w nasze wolne dni wszyscy się spotykamy

i trochę imprezujemy! Z chłopakami z

Cage jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i dużo z

nimi rozmawiam poza tematami o muzyce.

Jakie macie plany co do dalszej działalności

The Three Tremors, kolejne koncerty czy

też myślicie o następcy debiutanckiego albumu?

Jesteśmy w trakcie szykowania drugiego albumu,

planujemy więcej koncertów w nowych

miejscach, więc zbliża się dużo zabawy.

Zachęcam najprawdziwszych fanów metalu,

by dołączyli do naszego pełnej potęgi pola

bitwy. To prawdziwy festiwal heavy metalu,

gdzie my robimy swoją część, by obronić wiarę.

Gdziekolwiek gramy, zawsze zapraszamy

gości, wokalistów i muzyków, którzy występują

z nami. To nakręca zabawę i pokazuje,

że robimy to z miłości do i dla chwały

stali! Chwała najwyższemu!

Michał Mazur

Tłumaczenie: Kinga Dombek,

Przemysław Doktór

THE THREE TREMORS

19


...jednak to jest niemożliwe!

Tak o pewnych oczekiwaniach swoich fanów i możliwości ich spełnienia

powiedział gitarzysta zespołu Zhema. Opowie również, dlaczego tak sądzi i ogólnie

o jego podejściu do procesu tworzenia. Poza tym opisze swoją muzykę, historię

zespołu, oraz omówi dokładniej ich najnowsze dokonania w branży muzycznej,

jak i podejście do niej samej. Poza tym, będzie trochę o grafice oraz o ludziach,

których zespół spotkał na swojej drodze.

HMP: Czy na początek mógłbyś opisać

Wasz najnowszy album, "Eye In Hell? Co

zamierzacie nim przekazać waszym fanom i

nowym słuchaczom?

Zhema Rodero: "Eye in Hell" jest szesnastym

albumem Vulcano, pomimo, że wielu

recenzentów twierdzi, że jest to dopiero jedenasty,

zaś inni, że jest to dwunasty krążek,

ponieważ ja uznaje wszystkie wydania, nawet

single i koncertówki. Nie spodziewaj się

nowoczesnych i przełomowych utworów,

gramy prawie 40 lat oraz ewidentnie nie jesteśmy

tutaj by zmieniać świat muzyki. Kiedy

wykuwał się metal, my byliśmy tam, dokładając

do pieca... Podążając za tym, "Eye

Czy powiedziałbyś, że Wasz najnowszy

album różni się od wcześniejszych dzieł?

Tak, nie tak mocno, jedynie na tyle, by pochłonąć

riffy, których się nauczyłem pomiędzy

tymi albumami. Jeśli chodzi o samo sedno

kompozycji, to sądzę, że jest bardzo trudno

uciec od tego, co należy do Ciebie. Mam

problemy z radzeniem sobie z nowymi riffami,

ponieważ zawsze będę je porównywał do

tych innych, które już istnieją. Jak tylko się

pojawią, to natychmiast przerywam. Jednak,

jak sądzisz, jak bardzo jest to trudne? Słyszałem

wiele absurdów od zespołów, które w 90

procentach po prostu kopiują z jednego

ugruntowanego riffu i są z tego zadowolone.

Lubisz motywy drogi oraz wątki religijne,

czyż nie?

Nie do końca! Mój ulubiony temat to filozofia

hermetyzmu. To moja pasja! Lubię pisać.

Jednak to nie jest, jak pisanie motywów

to by sobie pograć, nie jak zespół, po prostu

dla zabawy. W roku 1981, ja, Carli Cooper

i Paulo Magrao zdecydowaliśmy stworzyć

zespół, by grać autorskie utwory i wtedy

stworzyliśmy Astharoth, zapraszając przyjaciela

Wilhama do gry na perkusji. Chwilę

później zmieniliśmy nazwę na Vulcano. Zaczęliśmy

grać utwory, które istniały od lat

70. Trochę z nich możesz usłyszeć na singlu

7" "Om Pushne Namah". W roku 1983 radykalnie

zmieniliśmy nasz styl i nagraliśmy

demko "Devil on my Roof". Podczas 1984r.

Vulcano zagrał wiele koncertów w swojej

okolicy i nagraliśmy pierwszy album koncertowy

z muzyką metalową w Południowej

Ameryce. Wtedy w ciągu kolejnych lat

wszyscy dowiedzą się, co się stało z heavy

metalem, co my teraz nazywamy, metalem

ekstremalnym. Jednak zawsze koniecznym

jest zauważenie, że jednak scena i sytuacja

społeczna były inne, a wysiłek, który musiałeś

włożyć w założenie zespołu i zdobycie

uwagi różnił się kolosalnie. Jeśli potrzebujesz

1KJ by obecnie prowadzić zespół, to w tamtych

czasach to był koszt rzędu 1GJ.

Co sądzisz o "Om Pushne Namah"?

Nie mogę powiedzieć, że "Om Pushne Namah"

jest płytką, która reprezentuje Vulcano,

jednak jest momentem zapalnym do tego,

co nastąpiło potem. Dwa utwory zostały

napisane w 1974r. i z tego powodu, w 1983r.

były już przestarzałe. Było to coś, co potrzebowaliśmy

w tamtym momencie, więc to zrobiliśmy.

Czy nagrałeś coś ponownie z "Om Pushne

Namah" na albumach wydanych po tym

wydawnictwie?

Z całą pewnością nie! Kompozycje, które pojawiły

się na tym singlu są niekompatybilne z

Vulcano po roku 1983.

Jak duża różnica jest pomiędzy waszym

pierwszym demem, a drugim, "Devil On

My Roof"?

Mówisz o różnicy pomiędzy o "Om Pushne

Namah" i "Devil On My Roof"? Jeśli tak, to

się one totalnie różnią. Jedyną osobą, która

łączy obydwa wydania to ja. Kiedy wydaliśmy

singiel, tamten zespół już nie istniał,

mieliśmy nowy z Angelem, Hansenem, Renato

i mną. Angel dodał swoje wokale i pewne

pomysły, zaś Hansen uaktualnił je, a

potem napisał nowe rzeczy.

In Hell" posiada w sobie ten sam pokład

energii z lat 80., jednak wykonanie jest bardziej

precyzyjnie. Nasz thrash jest surowy i

ostry, prosty, jednak przyciągający, tak jak

powinna być każda muzyka metalowa. Znajdziesz

prędkość i ostre riffy, podwójne blasty,

trochę groove, wolniejsze momenty, tak,

jak w latach 80. i trochę tej nostalgii. Nie jest

ona celowa, ale jest, ponieważ wiemy jak to

robić.

Foto: Vulcano

do książek, poematów czy tekstów ogólnie

czy coś w ten deseń. Jeśli piszesz motywy na

utwory, potrzebujesz umiejętności tworzenia

kompaktowego. Musisz zawrzeć rozwinięty

koncept w jednym zdaniu. Wow! To jest naprawdę

trudne. Filozoficzne motywy są

skomplikowane i trudne do zrozumienia w

szybkiej i ekstremalnej kompozycji, działają

najlepiej w wolnym i rozciągłych utworach,

do 120 uderzeń na sekundę z zwykłymi riffami.

Stąd często potrzebuje motywów, które

pasują do utworów.

Wróćmy do… Waszych początków. Możesz

powiedzieć więcej o tym, jak powstało

Vulcano?

To często powracające pytanie. Vulcano był

grupką przyjaciół z końca lat 70. i byliśmy po

Z tego co mówiłeś wnioskuję, że tylko

zmieniliście gatunek, ale tematyka tekstów

została taka sama, czy mam rację?

Tak! Na początku nie byłem w Vulcano wyłącznie

odpowiedzialnym za teksty i kompozycje,

jednak stało się to w naturalny sposób.

Tak jak powiedziałem wcześniej, lubię pisać

dużo i moim ulubionym tematem jest filozofia

hermetyzmu, zaś z tego, prawie wszystkie

teksty, które piszę, odnoszą się do tej wiedzy,

nawet jeśli mają różne podejścia, nawet kiedy

je odczytasz oddzielnie, wciąż są połączone z

tą filozofią.

Co obecnie sądzisz o "Bloody Vengeance"?

Nareszcie zrozumiałem, że ten album jest

ponadczasowy. Jego kompozycje oraz riffy są

unikatowe. Nie mówię tutaj, że jego utwory

są perfekcyjne, jednak owe kompozycje mają

20

VULCANO


harmonie rozwinięte przez unikatowe riffy.

Mogę tak potwierdzić, ponieważ Vulcano

obecnie gra na żywo cały album i nawet jeśli

chcę stworzyć podobny riff do tego, który

ukazał się na tym albumie, nie jestem w stanie.

Po prostu nie mogę. "Bloody Vengeance"

stał się także stygmatem dla Vulcano ponieważ

recenzenci, krytycy muzyczni oraz

nawet fani oczekują od nas napisania nowego

"Bloody Vengeance"... jednak to jest niemożliwe!

Czy był to udany debiut?

Nie do końca, ale stał się hitem. Poza tym

myślę, że naszym udanym debiutem był album

koncertowy. "Live!" był odważnym posunięciem

jak na tamten czas, i miał, oraz

wciąż mogę powiedzieć, że ma niesamowitą

energię płynącą z komunikacji między zespołem

a fanami. Nawet teraz, kiedy włączam

ten winyl, czuję energię, o której mówię.

Czy powiedziałbyś, że okładka "Eye in

Hell" jest podobna do tej z "Bloody Vengeance"?

Nie, nie widzę tego. Być może katedra daje

takie odczucie. Grafika na okładkę "Bloody

Vengeance" została zaprojektowana przez

osobę, którą widziałem tylko jeden raz w moim

życiu. Po tej grafice, ja i inni członkowie

Vulcano nie słyszeli o nim więcej. Była to

grafika namalowana farbą gwaszową na tekturze

o formacie A3. Ten kościół naprawdę

istnieje i jest tylko parę metrów od miejsca w

którym żyję. Grafik wszedł do kościoła i poprosił

swojego brata by położył się na podłodze

i wtedy zrobił zdjęcie, a potem wykonał

resztę. Co do "Eye in Hell", widziałem szkice

zrobione przez Roberto Toderico i już widząc

te szkice, wiedziałem, że to będzie coś

świetnego. Roberto udało się bardzo dobrze

zrozumieć utwór, który dał tytuł albumowi.

Co do waszej pierwszej nazwy, Astharoth,

później została użyta przez polski zespół

grający techniczny thrash. Bardziej ciekawostka,

ale intryguje mnie, czy czasami słuchasz

technicznego thrashu i co o nim sądzisz?

Chłopie! Nie mogę słuchać tego thrash metalu,

ponieważ myślę, że thrash metal sam w

sobie jest techniczny, nie moja para kaloszy!

W mojej opinii muzyka metalowa jest złożona

z trzech bazowych elementów, energia -

dynamika - przesłanie. To są proste rzeczy i

takie powinny zostać.

Czym się różni "Anthropophagy" od debiutu?

Wszystkim! Skład się mocno zmienił, kompozycje

stały się szybsze, zaś motywy mniej

obskurne. To wystarczy by powiedzieć, że

zmieniło się wszystko. Raz usłyszałem od

mojego przyjaciela Ze Flavio, że gdyby został

w zespole, to następny album Vulcano

miałby brzmienie jak "Toxic Diffusion" (album

Psychic Possessor) i być może miałby

rację.

Czy powiedział byś, że raczej rozwijaliście

ten styl do przodu, nie zmieniając jednak

tak wiele muzycznie i tematycznie?

Nie myślę o takich rzeczach. Moje cele są daleko

od sławy i sukcesu. Prowadziłem zespół

tam gdzie ja lubiłem, a w 1987r., był to metal

grany jak najszybciej, brutalnie i radykalnnie.

Foto: Vulcano

Czy w Twojej opinii "RatRace" był udanym

albumem?

Myślę, że ten album jest jak syn, któremu nie

poświęcałem uwagi. Obecnie słucham tego

albumu i czuję się niekomfortowo i smutno,

a to dlatego, że nie przeznaczyłem mu odpowiednio

dużo czasu. Kiedy napisałem "Rat

Race" w roku 1989, Vulcano zatrzymało się.

Wtedy nie byliśmy już zespołem i nagle dostaliśmy

zaproszenie z Metalcore UK i oni

po raz pierwszy w naszym życiu dali nam

pieniądze za nagrania. To był pierwszy raz, w

którym wszedłem do studia nagraniowego

bez sprzedaży mojego samochodu. Tak więc

nazwałem Arthura "von Barbarian" i napisałem

utwory w ciągu jednego lub dwóch dni,

potem w ciągu kolejnych dwóch mieliśmy

próby i wtedy poszliśmy do studia. Nie przejmowaliśmy

się produkcją. Kiedy oddaliśmy

dwucalową taśmę matkę do Metalcore UK,

jedynie co im się udało zrobić, to dobre brzmienie

perkusji i gitar. Nie byli w stanie zrobić

nic więcej. Wokale wchodziły za wysoko

i nie było na to alternatywy. Natomiast żeby

za bardzo w miksie nie zaniżyć głosu, parę

solówek gitarowych z wysokim sprzężeniem,

musieli wyciszyć. To było naprawdę kiepskie!

Ale nikogo za to nie winię, to ja zjebałem!

"RatRace" został napisany z gitarzystą i

perkusistą. Napisaliśmy utwory z pewnymi

złożonymi w nieparzystymi metrum i był to

album, który wprowadził mnie do pisania

utworów w takimi metrum, co robię do dzisiaj.

Jeśli ktoś z Metalcore UK ma taśmę

matkę tego albumu, to dzisiaj byłbym w stanie

zrobić świetny nowy remaster.

Co się zdarzyło w latach 90.?

Vulcano przestało działać. Wielu ludzi tego

nie rozumie, kiedy wyjaśniam powody, dla

których w latach 90. zatrzymałem działalność

zespołu. Jest trudno o tym mówić bez

narażania się na krytykę, ale ludzie muszą

zrozumieć, że ta scena, która powstawała w

latach 90., była tą, w której nie chciałem brać

udziału. W mojej opinii i tylko mojej, scena

stała się za bardzo ugrzeczniona, a wartości

podziemnego podejścia były zamienione na

marzenia głównego nurtu. Tego miałem

dość!

Czy wasz powrót miał miejsce w roku

1996? Jeśli tak, to czemu zajęło wam osiem

lat, by wydać kolejny album?

Nie! Wróciliśmy w roku 2003. Pomiędzy latami

1988 oraz 2003 zrobiliśmy parę koncertów,

tutaj w naszym mieście, ale to nie był

powrót, to był tylko momenty. W okresie pomiędzy

rokiem 2000 a 2001, Soto Jr. mocno

nalegał na powrót Vulcano, ale byłem temu

przeciwny. Myślałem, że jeśli zespół ma powrócić,

to powinien zaprezentować nowy album,

zaś my nie mieliśmy nic! To po jego

śmierci zdecydowałem, że go uczczę i powrócę

z nowym albumem "Tales from the Black

Book".

Czy nazwałbyś "Tales from the Black

Book" powrotem do przeszłości? Z tego co

wiem, to nagrałeś utwory takie jak "Total

Destruicao", który pochodzi z Waszego

albumu "Live!", mam rację?

"Tales from the Black Book" jest naturalną

kontynuacją "Bloody Vengeance". Myślę, że

ten album powinien zostać napisany w roku

1987. Jest to album, który naprawdę lubię.

Tak, nagraliśmy ponownie utwory takie jak

"Total Destruicao" oraz "Guerreiros de Sata",

ponieważ graliśmy z perkusistą, który brał

udział przy nagraniach "Live!" oraz "Bloody

Vengeance". Wpadł by złożyć nam wizytę

podczas nagrań w studiu, zaś my się go zapytaliśmy,

czy nie chciałby zostawić czegoś dla

nas nagranego. Nie widzieliśmy się przez 15

lat - on żyje w Japonii - zaś wtedy zostawił

nam dwa utwory. Jednak mogę powiedzieć

Ci, że planowałem nagrać ponownie te utwory

z "Live!" od roku 1987, ze względu, że oryginalnie

nie miały wersji studyjnej. Od

"Anthropophagy" próbowałem to zrobić!

Czy powiedziałbyś, że dla was jako zespołu

czasy po "Five Skulls and One Chalice"

były bardziej stabilne?

VULCANO 21


Powiedziałbym, że dopiero po "Drowning

in Blood" moja sytuacja w Vulcano stała się

bardziej luźna. "Five Skulls…" był skomplikowanym

albumem do wyprodukowania. Żyłem

wtedy w Santos, 700 km od ówczesnego

gitarzysty, o wokaliście nie wiedzieliśmy nic.

Jedynie kiedy było potrzeba nagrać wokale,

dał nam adres, który był oddalony 900 km

ode mnie, zupełnie w innym rejonie kraju. Jeden

żył na północy, drugi na południu. Nie

mieliśmy nawet próby przed nagraniami. To

było bardzo trudne. To co się zdarzyło przepowiadało,

że Angel opuści zespół.

A co obecnie sądzisz o "Drowning in

Blood"?

Jest to wspaniały album, ale niezrozumiały

dla wielu ludzi. Ma dziwne riffy, zaś ludzie

zwykle nie są przyzwyczajeni do niezwyczajnych

riffów, spodziewają się, że zespoły będą

brzmieć tak ja te z ugruntowaną pozycją.

Czy nie rozumiem tego? Lubię ten album.

Czy "The Man, The Key, The Beast" to

momentem, w którym zaczęliście być bardziej

popularni?

Nie sądzę! Vulcano nigdy nie był popularny

poza podziemiem. "The Man, The Key, The

Beast", ma unikalny koncept, może poza jednym,

dwoma utworami, jednak ludzie zdają

się zbytnio nie przykładać uwagi do tekstów,

które są w danych kompozycjach. A ten album

wymaga skupienia i zrozumienia, ponieważ

inaczej zostanie nieodczytany poprawnie.

Na przykład, kilka razy zostałem spytany

o utwór "No Mercy for Fucking Traitors",

jaki ma ten utwór cel? Jeśli mnie spytasz

o to więcej niż raz, to przez to, że nie

zrozumiałeś niczego. Nie ma nic więcej poza

oddaniem hołdu zespołom mojego czasu,

którzy byli wyzwolicielami od tego, co nas

uciskało. Są tam riffy metalowe, Sodom, Judas

Priest, Metallica, Slayer oraz rock'n'rollowe

solówki, po prostu skup się. Tak więc

nauczyłem się tego, że to jest dodatkowy

problem, kiedy piszesz coś, co jest pewna

koncepcją.

Czym się różni "Wholly Wicked" od jego

poprzednika?

Foto: Vulcano

Niczym szczególnym, jest kontynuacją

poprzedniego albumu, "The Man, The Key,

The Beast", jednak z głębszą i hermetyczną

liryką.

Co sądzisz o "Os Portais do Inferno Se

Abrem: A História do Vulcano"? Czy oddaje

on sprawiedliwość zespołowi? Czy

jest jego wersja anglojęzyczna?

Myślę, że DVD z tym dokumentem jest z

tekstem po angielsku. Vulcano ma prawie 40

lat historii. Historia zaprezentowana w tym

filmie jest interpretacją reżyserów tego dokumentu.

Wszystko, co się tam pojawiło, jest

zgodne z prawdą i czasem. Jednak w tych 40

latach jest masa innych historii. Ja nigdy nie

brałem udziału w pracach nad tym dokumentem,

wyraziłem tylko swoje odczucia i

udzieliłem wywiadu. Zobaczyłem ten film po

raz pierwszy wraz z fanami podczas jego premiery

w kinie. Nie wiedziałem, co tam znajdę.

Ale, polubiłem go. Świetna robota!

Jest coś co byś zmienił na "XIV"?

Nie zmieniłbym czegokolwiek na żadnym

albumie, który zrobiłem. Jeśli nagrałem jakiś

album, to dlatego, że odpowiadał mi rezultat,

który osiągnąłem, w innym wypadku bym

tego nie zrobił. Mam dużo utworów, które

nie zostały nagrane, ponieważ nie spodobały

mi się. Na tym albumie mamy wiele różnych

motywów. To jest innym przykład, że ludzie

nie próbują zrozumieć danego utworu lepiej.

Na trasie listopad/grudzień 2019r., spytano

się nas, czy jesteśmy nazistami. Byliśmy w

szoku! Skąd to pytanie? I odpowiedź była

następująca: ponieważ zrobiliście utwór

"Propaganda and Terror". O kurwa, nie zrozumieli

niczego! Ten motyw jedynie mówi o

prawdziwych wydarzeniach z Drugiej Wojny

Światowej, co jest naprawdę historią a nie

przyzwoleniem na coś tam.

Czy byłbyś w stanie wybrać swoją ulubioną

okładkę z waszej dyskografii? Dlaczego

właśnie ta? Czy mógłbyś powiedzieć więcej

o tej okładce?

"Anthropophagy" ma świetną grafikę. Ukazuje

ona krajobraz po wielkiej nuklearnej katastrofie,

gdzie nie ma nic i ci, którzy przetrwali

nie mają niczego do zjedzenia oraz mają

tylko jedną alternatywę: zjeść którzy umarli!

Jednak, jak długo będą czekali na jedzenie?

Czy zaczną zabijać ludzi, by ich zjadać?

Czy ilość utworów na najnowszym "Eye In

Hell" jest wyborem artystycznym czy przypadkiem?

Przypadek! Dostarczyłem osiemnaście utworów

dla Mighty Music, żeby wybrali, zaś oni

wybrali trzynaście, całkiem proste.

Co sądzisz o Mighty Music?

Poznałem Mighty Music nie tak dawno,

przyznam się, że jestem oderwany od wydarzeń

na scenie metalowej. Kiedy zacząłem

rozmawiać z drużyną Mighty Music, zrozumiałem,

że są profesjonalistami i bardzo

dobrze wiedzą jak prowadzić swój biznes

oraz, że są skupieni na swoim katalogu artystów.

Byłem przestraszony, bo nigdy nie pracowałem

w ten sposób. Vulcano zawsze był

zespołem zrób to sam, stąd nigdy tego nie

doświadczyłem wcześniej. Pracuję ciężko by

dotrzymać im kroku.

Co zamierzasz robić w 2020?

To co robię każdego roku, pracować ciężko

nad rezerwacją występów i iść po więcej i

więcej koncertów, ponieważ wierzę, że zespół

potrzebuje tony występów by przyciągnąć

fanów, ponieważ jedynie granie na żywo pozwoli

zespołowi pokazać swoją wartość.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuje Tobie i HMP za możliwość przekazania

swoich myśli na temat Vulcano.

Również dziękuję czytelnikom za poświęcenie

czasu na przeczytanie i zapraszam Was

wszystkich do dowiedzenia się więcej na

temat naszej kariery, poszukiwania informacji

i odwiedzenia nas na Bandcamp. Dziękuje

wam wszystkim. Keep banging! Niezły wywiad!

Jacek Woźniak

22

VULCANO


Tak o jednym z utworów z najnowszego

albumu S.D.I. mówi

nasz sympatyczny rozmówca.

Sam zespół jest stosunkowo

znaną kapelą wśród ludzi, którzy

głębiej obracają się w muzyce

thrash-metalowej, ta zaś w

latach 80. grała swój crossover

na scenie, która dała nam takie

zespoły jak Sodom, Violent Force oraz Assassin. O tym jak ta formacja sobie

poradziła w tym środowisku, o ich powrocie oraz o najnowszym albumie "80s Metal

Band", a także na temat liryk i procesu produkcji, opowie wspominany już basista

i wokalista zespołu, Reinhard Kruse.

HMP: Cześć! Z tego co widzę, to niemiecka

metalowa scena wciąż żyje i ma się dobrze.

Iron Angel, Despair i teraz Wy, wraz

ze swoim nowym "80s Metal Band", czy

mógłbyś powiedzieć więcej o zawartości tego

albumu?

Reinhard Kruse: Album zawiera zróżnicowane

utwory, być może przyczyną tego jest

fakt, że te utwory powstawały przez długi

okres czasu. Wiele z motywów i kawałków

kompozycji ma ponad dwadzieścia lat. Kiedy

zdecydowaliśmy się pracować nad nowym albumem,

to zebrałem wszystko to, co zrobiłem

w ciągu ostatniego dwudziestolecia

(muzycznie) i dopracowałem to. Mieliśmy

około dwudziestu utworów i wybraliśmy

około dwunastu kawałków do nagrań na

"80s Metal Band". Każdy ze tych utworów

ma swoją własną historię: "80s Metal Band" -

utwór jest o śnie, który miałem po raz pierwszy,

kiedy miałem około 20 lat. Marzyłem

o tym, co bym zrobił z moimi oponentami,

gdybym tylko miał siłę i możliwość, by wyjść

tego bez konsekwencji. Chciałem jakoś spoić

te koncepty efektowną metaforą. I tak oto

doszedłem do obrazu gladiatora zabijającego

swojego przeciwnika, tak, jak widziałem na

wielu okładkach albumów zespołów metalowych

z lat osiemdziesiątych. "Freeride" - zawsze

się zastanawiałem nad jazdą po niemieckich

szosach. Agresja, lekkomyślność,

złość, całkowicie przeciętnych ludzi, w momencie

w którym znajdą się za kółkiem. To

zmienia całkowicie ich charakter, którego

pierwotna wersja wraca, kiedy zostanie osiągnięty

cel ich podróży. Szczególnie mężczyźni

w moim wieku z dużymi samochodami.

To jest prawie jak metamorfoza. Prawdopodobnie

wiesz, że mieliśmy dużą dyskusję (z

prawie religijnymi aspektami) w Niemczech,

ponieważ byliśmy jedynym krajem w Europie

bez limitu prędkości na autostradach. Zawsze

chciałem zrobić o tym utwór. "Porno" -

to jest jak jedzenie w McDonaldzie lub wizyta

w burdelu. Nikt nie przyznaje się do tego,

że to robi. Nikt o tym nie mówi. Ale biznes

wciąż się rozwija. Chciałem zrobić utwór na

temat konsumpcji porno i uznałem, że najlepszym

sposobem by to zrobić, jest wcielić

się w rolę konsumenta porno. "Action" - dynamiczny

utwór z zwariowanym tekstem o goniącym

coraz szybciej czasie, społeczeństwie

zabaw i spelnionych życzeń oraz snach dorosłych

ludzi (takich jak ja). "Trash" - ten jest

o bezwzględności castingów. Młodzi i obiecujący

chłopcy i dziewczyny wyciśnięci niczym

cytryny, ośmieszeni i napiętnowani.

Tylko dla pieniędzy. Nie cierpię tego! "Sneaky

War" - bronią kolejnej wojny światowej

nie będzie pistolet bądź nóż. Będzie ona miała

miejsce w internecie. Duże kraje już teraz

próbują przejąć kontrolę nad siecią. By kontrolować

gospodarkę, opinię publiczną. Mam

na myśli tu Stany Zjednoczone, Chiny i Rosje,

które walczą przeciwko sobie, w tej niewypowiedzianej

wojnie botów. My Europejczycy

stoimi obok tego ze zdumionymi oczami.

To nie wystarczy. Użyłem w tym marszowych

żołnierskich dźwięków by to zobrazować.

"(Let the) Ball Run" - lubię piłkę nożną.

Foto: S.D.I.

Jest on o marzeniu

Wziąłem tutaj znane cytaty z piłki nożnej,

tak znane, że teraz są prawie uznawane za

frazesy. Jest to mój osobisty sposób na uhonorowanie

tej gry. "Here and Now" - ten

utwór jest o religii i wolności, oraz sposobie,

w jakim ona pozwala kontrolować ludzi. Nie

jest ona o (oraz z pewnością nie przeciwko)

społecznościom religijnym, ponieważ one

same mogą być pomocne dla wielu ludzi. Jest

bardziej o sposobie działania tej "kontroli",

oraz co ja o niej sądze. "Back Against the

Wall" - tylko kilka z nich: 20 Kwietnia 1999,

Columbine High School (USA), 22 Lipiec

2011, Oslo (Norwegia) 9 Październik 2019,

Halle (Niemcy), 9 Lutego 2020, Korat (Tajlandia).

Co kieruje zabójcą? Jak powstaje

myśl o wpadnięciu w szał zabijania? Tutaj

próbowałem postawić się w roli zabójcy. Co

sprawia, że ktoś dochodzi do swoich limitów

i zaczyna to robić? Ten utwór jest próbą

zrozumienia tego. "I Hate You" - Aaaaarrrrrghh!!!!,

"Dead and Gone" - byłem w Dreźnie

w maju 2019r. i obserwowałem Montags-Demonstration.

Starzy Naziści, nie potrafiący

się nauczyć, uparci i rozgoryczeni,

wypowiadają rasistowskie slogany oraz czarują,

że świat już nie istnieje (i nigdy nie istniał).

Machają fikcyjnymi flagami, flagami

krajów, które nigdy nie istniały. Jednak mają

na myśli jedną, dawną Niemiecką Rzeszę. Ich

świat zniknął. I to dobrze! Mówiąc wprost

chodzi o ciągłe zmiany. "She said" - Żyjecie

razem. Przyzwyczajacie się. Zmagacie się. Powoli

ulatuje ten czar. Akceptujesz wiele…

przez jakiś czas. Lecz w pewnym momencie

zaczyna to być już denerwujące. Nie chcesz

żeby tak nadal to trwało.

Jak wiele zespołów metalowych z lat 80.,

które powróciły po długiej przerwie, znasz i

masz z nimi kontakt? Czy masz także podobne

doświadczenia co oni?

Spotykaliśmy Darkness (Essen, Niemcy),

ponieważ gralismy na paru tych samych koncertach.

Poza tym oni wydali swoje pierwsze

albumy za pośrednictwem GAMA-Records.

Tak więc znamy tych samych ludzi. Poznaliśmy

muzyków z Mad Max (Münster, Niemcy),

w ostatnim roku, na festiwalu w Hiszpanii.

Ich perkusista Axel Kruse nie tylko

współdzieli moje nazwisko, ale dorastał również

w Osnabrück (Niemcy). Zawsze przyjemnie

jest spotkać niektórych ze starej

gwardii. Kiedyś wszyscy chcieliśmy zostać

gwiazdami rocka, co nam wszystkim się nie

udało. Tak więc historie zespołów są często

podobne. Większość z kapel, które znaliśmy

w latach osiemdziesiątych, nie ma już na

trasach koncertowych. Gros z nich znalazło

swoją drogę poza rynkiem muzycznym, jak i

my. Z bardziej lub mniej interesującymi zawodami,

regularnymi wypłatami i pełnym

stresu życiem rodzinnym. Być może to jest

lepsze, niż zostanie narkomanem bez grosza

przy duszy, z łysiejącą głową i gitarą w

S.D.I. 23


zastawie.

Jeśli miałbyś porównać Wasz najnowszy

album do Waszego debiutu, to co byś

powiedział?

Rzekłbym, nie do porównania! Byliśmy

całkiem młodzi, odpowiednio 22, 20 i 18 lat.

Pełni energii i zapału do zostania gwiazdą

rocka. Oczywiście! Demówka "Bloodsucker"

była trochę żartem! Najbardziej dziki zespół

z najtwardszym podejściem, najszybszą i najostrzejszą

muzyką jaką sobie mogliśmy wyobrazić,

z najdziwniejszą nazwą jaką sobie

możesz wyobrazić (Satans Deflorations Incorporated).

Bam!!! Kiedy podpisywaliśmy

kontrakt na album, mieliśmy tylko cztery

utwory (z dema), brak gitarzysty i sześć tygodni,

na stworzenie zespołu. Album został

nagrany i zmiksowany w ciągu dwóch tygodni,

w profesjonalnym studiu muzycznym z

profesjonalnym inżynierem dźwięku. Jednak

ten fakt nie przeszkadza mi w graniu wielu

utworów z tego albumu na naszych występach.

Ale te osiem tygodni to była jak wycieczka

do innego świata. Teraz jesteśmy dorośli,

ja mam 56 lat. Sytuacja jest całkowicie

inna. Obecnie nie chcemy być gwiazdami

rocka. Mamy prace, rodziny i dupy pełne

zobowiązań. Nie mielibyśmy czasu by spędzić

kilka tygodni z dala tego wszystkiego.

Tak więc, jak to powinno zadziałać? Dlatego,

po tym jak zdecydowaliśmy stworzyć nowy

album, dokonałem wstępnej produkcji

wszystkiego, potem nagraliśmy nasze części

instrumentalne własnym sumptem. Pod koniec

udaliśmy się do studia by dokonać

miksu. Jednak pewne rzeczy się nie zmieniły:

miłość do muzyki i fanów, szczerość naszych

tekstów oraz duma z tworzenia muzyki, której

nikt wcześniej nie usłyszał.

Co sądzisz o debiucie per se?

Uwielbiam!

Czy mógłby być zrobiony lepiej w Twojej

opinii?

Myślę, że to jest kwestia gustu. Oczywiście,

mógł on zostać nagrany czyściej. Mógł być

bardziej złożony? Kto wie? Kto się tym przejmuje?

Sądzę, że jeśli zrobisz coś artystycznego,

niezależnie co, i powiesz, że dobra,

skończone, to wtedy ten byt dostaje swoje

życie. Na to życie możesz stosunkowo nieznacznie

wpłynąć. Nie możesz kontrolować

tego, co inni ludzie z tym robią. Tak to jest.

Stąd, raczej nie myślę o tym zbytnio.

Foto: S.D.I.

Jak popularne było "Sign of the Wicked"

zaraz po wydaniu?

Na samym początku nie za bardzo. Mieliśmy

(i wciąż mamy) złą prasę w Niemczech. Nie

wiem czemu. Tak więc trochę zajęło, zanim

fani zrozumieli, że jest to bardzo unikalny i

złożony album. Po latach stał się coraz bardziej

i bardziej popularny. Obecnie gramy

prawie cały album na naszych koncertach.

Czy powiedziałbyś, że "Sign of the Wicked"

jest waszym magnum opus?

Z pewnością jest naszym najważniejszym i

najbardziej udanym albumem. Ale - dla mnie

- na tej płycie są dzieła, jak i są całkiem dobre

utwory. Jak na każdej płycie. W wielu wypadkach

rozumiesz tę różnicę lata później.

Jak byś ocenił obecnie "Mistreated"? Czy

zmieniłbyś coś na tym albumie?

Z "Mistreated" styl zespół niezamierzenie

dorósł. Kiedy dorastasz nowe rzecz zaczynają

przyciągać Twoją uwagę. Mając dwudziestkę

głównie myślałem o dupczeniu, dupczeniu,

napierdalaniu, piciu, rocku, dupczeniu,

dupczeniu i ponownie dupczeniu. To się

zmieniło. Poza tym Rage, nasz gitarzysta,

nalegał na danie miejsca jego utworom na

tym albumie, na co się zgodziłem. Trochę je

zmieniłem, jednak wciąż się różnią od innych

utworów, oczywiście. Tak więc muzyka się

zmieniła. To było naturalne i spoko. Jednak

technicznie album cierpiał z powodu wielu

problemów, które mieliśmy podczas nagrywania.

Nasz gitarzysta nie był w stanie poradzić

sobie z sytuacją ze studiem nagraniowym.

Tak więc straciliśmy masę czasu, zaś ja

spędziłem dnie i noce z moimi partiami. Pod

koniec byłem zbyt zmęczony by wziąć podobny

udział w procesie miksowania, tak jak to

robiłem z każdym innym nagraniem. Wciąż

nie jestem zadowolony z miksu.

Czy to tylko mi się tak wydaje, czy "Mistreated"

brzmi i wygląda jak album koncepcyjny?

W zamierzeniu to nie miał być album koncepcyjny.

Jednak motywy utworów były bardziej

personalne niż te, które były na dwóch

pierwszych albumach. Jest to bardziej o nadużyciach

i byciu zmuszanym do rzeczy, których

nie chcesz robić.

Myślę, że "Mother" obecnie jest bardziej

istotny niż był wcześniej, z obecną główną

debatą na temat aborcji, zgodzisz się?

Tak! Ale ten temat będzie rozpatrywany

przez dłuższy okres czasu. Jeśli kobieta mówi,

że jej ciało należy do niej, to ona nie może

się mylić. Pytaniem jest, czy nienarodzone

dziecko też należy do jej ciała, czy też nie?

Czy ma własną osobowości? Kiedy ten zbiór

komórek staje się człowiekiem? W którym

momencie zaczyna mieć duszę? To nie jest

pytanie naukowe, ale raczej pytanie o podejście

czy wiarę. Nie ma tu błędnych lub prawidłowych

odpowiedzi! I ja takowej w ogóle

nie posiadam! W tym utworze, stawiam siebie

w pozycji tego nienarodzonego dziecka,

tak samo jak ja stawiałem się w miejscu zabójcy

na najnowszym albumie. Uważam, że

jest to ważne pytanie i jestem otwarty na

wszystkie punkty widzenia.

Co się zdarzyło w 1991?

W 1990 nasz perkusista Ralf opuścił zespół,

ponieważ otrzymał dobrą ofertę pracy. Został

zastąpiony przez Christopha Olbricha,

który grał z nami do naszej trasy po Czechosłowacji

na początku 1991r. Ja zajmowałem

się innymi projektami i kiedy ponownie wystartowaliśmy

w 1992r, Rage został zatrudniony

w zespole Enola Gay. Znaleźliśmy nowego

gitarzystę, Jürgena Uthleba i nagraliśmy

demówki, które wydaliśmy jako dodatkowe

utwory, w momencie, w którym ponownie

zostały wydane nasze trzy pierwsze albumy.

Jednak we wczesnych latach 90. metal

był całkiem martwy i nie znaleźliśmy do

współpracy partnera w przemyśle muzycznym.

To było to. W roku 2014 wysłałem

wiadomość do mojego bliskiego przyjaciela

Ralfa, który grał ze mną w zespole rockowym

Die Ingjenore w roku 2000. Poprosiłem

go o spotkanie, zaprosiłem na wspólne

jamowanie w niedzielę po południu. Jako odpowiedź

wysłał wideo, na którym gra ścieżkę

perkusyjną do starych kawałków S.D.I. W

sekrecie wynajął własną salę prób. Spotkaliśmy

się parę dni po tym i graliśmy stare

rzeczy. Piekielnie dobra zabawa. Spróbowaliśmy

znaleźć Rage'a (co nie było proste, ale

to już inna historia). Niemniej wkońcu dołączył.

Nagraliśmy wideo z salki prób z wykonywania

"I Don't Care" (wciąż na naszym

kanale Youtube, sdimetal). Tylko dla zabawy.

Wrzuciłem to na Facebooka i reakcja na

to była znacznie większa, niż przypuszczałem.

Zaproponowano nam koncert na Metal

Assault Festival w styczniu roku 2015 w

Wurzburgu (Niemcy). Granie tam było naprawdę

przyjemne i uznaliśmy, że czas ponownie

zacząć grać jako S.D.I.

Co robiłeś w okresie czasu pomiędzy 1991 i

2013? Czy grałeś w tym okresie?

24

S.D.I.


We wczesnych latach 90. miałem projekt

Tommy And The Lucky Ones. Był to rock-

'n'roll i boogie z niemieckimi tekstami, gdzie

nasz obecny perkusista, Christoph grał na

perkusji, zaś ja na gitarze. W roku 2005

założyłem Die Ingjenore, którego członkami

był perkusista Ralf Maunert, wokalista

Bulent Sendallar (znany też jako newsspeaker

z Fight z Sign of the Wicked) oraz

basista Fohni Goedereis (który zmiksował

najnowszy album) oraz ja grający na gitarze.

Widzisz, S.D.I. jest trochę jak rodzina, z

tymi samymi muzykami pracującymi razem

wiele razy. W całym okresie czasu grałem w

wielu coverbandach. Wciąż daje o wiele więcej

koncertów z cudzymi utworami z zespołami

The Lucky Ones oraz Juicy Fruits niż

gram jako S.D.I.

Czy powrót do przemysłu muzycznego jako

S.D.I. był dla was trudny po tym okresie

czasu?

Nie! Nigdy nie byliśmy znaną czy wielką kapelą

rockową zw latach 80. Zawsze trzymaliśmy

się twardo powierzchni. Kiedy ponownie

uformowaliśmy zespół w 2014r., chcieliśmy

tylko mieć frajdę i niczego nie oczekiwaliśmy.

Nie byliśmy nawet pewni czy ktoś będzie

pamiętał o S.D.I. Jednak reakcje były

wspaniałe. Otrzymaliśmy wiele zaproszeń na

festiwale i koncerty po całej Europie. Z tego

wnioskuję, że ponowne zaczęcie było całkiem

proste.

Co zainspirowało tekst utworu tytułowego

najnowszego albumu, jeśli mógłbyś wspomnieć

jeszcze raz?

Jest on o marzeniu, które miałem przez długi

okres czasu. Było ono o tym, co zrobiłbym

przeciwnikom, jeśli miałbym szansę, w sytuacji

gdzie nie mam nic do stracenia. Wierzę

w to, że wiele ludzi trzyma w sobie frustrację

i poniżenie. I wiele osób ma w sobie bestię.

Tak jak i ja.

Z tego co mi wiadomo, gladiatorzy, którzy

chowają swoją twarz w piasku są tymi

martwymi. Szczególnie jeśli walczą o życie

lub śmierć. Nie mam racji?

Masz rację. I ta lista, o której mówię w utworze

naprawdę istnieje. Ale wątpię, że to zrobię

(uśmiech).

Co sądzisz o próbach banowania "Porno" w

niektórych krajach (najnowszy przypadek to

Polska)?

Protekcjonalne i głupiutkie. Nie możesz traktować

swoich obywateli jak dzieci. Oni są dorośli.

Niezależnie co sądzisz o porno, to jest

kwestia wolności. Demokracja nie jest dyktaturą

większości. Życie opiera się na zmianach.

Dzisiejsza mniejszość będzie jutrzejszą

większością. Dla mnie nie do uwierzenia

jest fakt, że oczywiście wiele polskich ludzi to

akceptuje. Oni oddają swoją wolność. Ta

anty-demokratyczna polityka Polski i innych

krajów zaprowadzi ich z powrotem do

wieków średnich, do tępoty i paternalizmu. I

to oznacza, że będą igrać z ogniem z ich ciągłym

ignorowaniem postanowień, które

stworzyli i podpisali. Czasami wydaje mi się,

że oni chcą być wykopani z Unii Europejskiej,

mimo że Polska i jej obywatele zyskali

więcej z wolności i wsparcia Unii niż ktokolwiek

inny.

Czy "She Said" zostało zainspirowane

przez Judas Priest i Accept?

Nie, zarówno muzycznie jak i tekstowo nie.

Oba te zespoły z pewnością miały na mnie

wpływ jako młodego muzyka. Zarówno Iron

Foto: S.D.I.

Maiden czy Led Zeppelin - z ich ciężkim

bluesem - wychodzą z wielu moich utworów.

Jednak uwielbiam brzmienie zespołów z lat

80. Lubię muzykę skupiającą się na riffie. I

uwielbiam utwory z ścieżkami wokalnymi,

do których możesz śpiewać (jeśli chcesz).

Czy uważasz, że "80s Metal Band" będzie

udany? Co oznacza termin udany dla

Ciebie?

Tak definitywnie. Już jest dla mnie sukcesem.

By zrozumieć to, musisz wiedzieć, że w

roku 2013 byłem chory i nawet nie byłem

pewien, czy będę ponownie w stanie stanąć

na nogi. To była całkiem poważna sytuacja.

Po moim wyzdrowieniu, jednym z moich

personalnych celów, było wydanie czwartego

albumu S.D.I. I właśnie jesteśmy tu, rozmawiając

o tym. Nikt tego już mi nie odbierze.

Poza tym czułem, że to coś naturalnego, by

pójść tą ścieżką. Nie chcemy być tylko występem

staruchów czy coś. Zespół żyje i

tworzy! Myślę, że stworzyliśmy album, z którego

możemy być dumni. Oczywiście mamy

nadzieję, że ludzie to polubią. Jestem całkiem

pewien, że to wyjdzie.

Czy zdjęcie na okładkę zostało zrobione w

tym samym czasie co teledysk?

Scena z błotem została zrobiona w tym samym

studiu co teledysk, przez Manfreda

Pollerta, fotografa/operatora, który pracował

nad "Sign of the Wicked" oraz "Mistreated".

Nagrał tą scenę w tym samym dniu, w

którym zostały zrobione zdjęcia. Wszystkie

inne części teledysku do "80s Metal Band"

zostały nagrane kilka tygodni później, przez

mojego przyjaciela Andreas Petersa, w jego

improwizowanym studiu wideo blisko jego

domu. Poza korzystając z okazji tym nagrywał

także inne materiały na inne wideo.

Co zamierzacie robić w roku 2020?

Głównie w tym roku zamierzamy grać trasę

po całej Europie. Pierwszego lutego już zaczęliśmy

z nowym wydawnictwem w Kassel

(Niemcy). Następnie w marcu będziemy w

Portugalii i Hiszpanii, następnie potem w

Polsce, Austrii, Słowacji, Bułgarii, Niemczech

i na paru koncertach w Czechach. Poza

tym 29 maja będziemy grać na Heavy

Agger-Fest w Danii. Inne występy w trakcie

organizacji. Poza tym już pracujemy nad nowym

materiałem.

Co sądzisz o MDD Records?

Pracowaliśmy z nimi przez kilka lat jeśli chodzi

o sprzedawanie merchu. Zawsze to była

osobista i uczciwa relacja. Tak więc naturalnym

dla nas było spytanie ich, czy nie byliby

zainteresowani wydaniem nowego albumu

S.D.I. Powróciliśmy ostatniego roku tam i

poczułem, że oni uwierzyli w S.D.I. Tak samo,

jak my w to uwierzyliśmy. Pomimo tego,

że z pewnością nie są największą firmą w biznesie,

jesteśmy szczęśliwi mogąc pracować z

partnerem, na którym możemy się oprzeć.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuję za ugoszczenie nas!

Jacek Woźniak

S.D.I. 25


HMP: Cześć! Co sądzisz o odbiorze

"Combat Cathedral"? Czy był on udanym

albumem w Twojej opinii?

Ingo Bajonczak: Cześć! W mojej opinii

"Combat Cathedral" był świetnym, jednak

bardzo niedocenianym thrash-metalowym

dziełem! Oczywiście dla mnie był i zawsze

będzie to wyjątkowy album, ponieważ to był

mój debiut w Assassin!!! Dla zespołu jest to

również istotne, ponieważ Robert, jako główny

wokalista i twarz kapeli zawsze wydawał

się wyjątkowy, zarówno dla zespołu, jak i dla

Wciąż żywy

Miałem przyjemność ostatnio wymienić parę słów z wokalistą Assassin,

Ingo Bajonczakiem, którego możliwości mogliśmy poznać na "Combat Cathedral"

z roku 2016. Teraz możemy sprawdzić, co się zmieniło w aspektach lirycznych i

produkcyjnych, o czym będziemy trochę rozmawiać. W tych rozmowach Ingo wesprze

długoletni członek i gitarzysta zespołu, Jürgen "Scholli" Scholz, opowiadając

o technikaliach i swoich opiniach na temat jednego z mniej popularnych albumów

w karierze zespołu. Nie przedłużając, zapraszam do zapisu tej rozmowy.

więc nie, nie lubię go, dla naszego najnowszego

"Bestia Immundis" jedynie komiksy

stanowiły inspirację. Z tego miejsca chciałbym

polecić wam interpretacje tematu w postaci

komiksów narysowanych przez Alana

Moore, są naprawdę świetne!

Utwór "The Swamp Thing" trochę mi przypomina

"Hostile Defiance od Exumera".

Mam na myśli, że te utwory są o osobie,

która jest wypchnięta ze społeczeństwa.

Gdzie wy, śpiewacie o efekcie tego procesu,

Czy "How Much Can I Take" oraz "No

More Lies" zostały napisane by być widziane

jako ciągła kompozycja podzielona

na dwa utwory, czy to tylko ja tak to odbieram?

Ingo Bajonczak: Nie, nie ma tutaj żadnego

realnego połączenia pomiędzy utworami, poza

tematem. Oba traktują na temat wewnętrznej

walki i kształtowania osobowości!

"No More Lies" jest bardziej o samorealizacji

niż o czymkolwiek innym? Jak coś w

stylu "Liquid Courage" od Vio-Lence?

Ingo Bajonczak: Nie tylko! Oczywiście musisz

popatrzeć w głąb siebie, by pokierować

swoimi pragnieniami i oczekiwaniami, aczkolwiek

utwór Vio-Lence bardziej odnosi się

do uzależnienia od alkoholu, natomiast mój

utwór zajmuje się tematem szczerości i bycia

zgodnym ze sobą, wraz ze swoimi lękami i

słabościami, które są w środku!!! Z pewnością

są jakieś punkty wspólne pomiędzy dwoma

utworami - nie były one zamierzone - jednak

muszę powiedzieć, że naprawdę mi

wchodzi i uwielbiam "Oppressing The Masses"

Vio-Lence, jest to naprawdę genialne

thrash metalowe wydawnictwo.

fanów. Wciąż uważam. że stworzyliśmy bardzo

dobry album i w końcu poprowadziliśmy

Assassin w nowy wiek!

Czy porównałbyś go do waszego nadchodzącego

"Bestia Immundis"?

Ingo Bajonczak: Nie, z mojej perspektywy

oba nagrania się różnią, zarówno tekstowo,

tak jak i muzycznie, nasza nowa muzyka jest

bardziej złowieszcza, mroczna, agresywna

oraz brutalna! Zmagaliśmy się trochę z produkcją

i nagrywaniem na nasz ostatni album,

co możesz usłyszeć w tej złości, którą ulokowaliśmy

na całym albumie!

Co sądzisz o serialu "The Swamp Thing" z

2019? Czy poleciłbyś go?

Ingo Bajonczak: Masz na myśli tę wersję

telewizyjną? Szczerze powiedziawszy to niezbyt

byłem z niej zadowolony, niestety nigdy

one nie dotykały mrocznych i tragicznych

aspektów bazowego komiksu. Tak

Foto: Robert Schmid

zaś Exumer mówi o samym procesie wypychania.

Zgodziłbyś się?

Ingo Bajonczak: Hmm... ciężko powiedzieć,

szczególnie, że nie mogę jednoznacznie powiedzieć

co Mem von Stein miał na myśli ze

swoją interpretacją!? Porównanie z kimś kto

został wypchnięty ze swojego miejsca pasuje,

jednak dla mnie jest to bardziej tragiczny aspekt

kreatury, która należy do ludzkości w

swym środku, jednak wygląd wypycha go na

zewnątrz. Potwór z ludzkim sercem mógłbyś

powiedzieć.

Co zainspirowało "How Much Can I

Take"? Dla mnie ten utwór brzmi trochę do

"Bullets" jeśli chodzi o kontekst liryczny,

być może jest prostszy w refrenach.

Ingo Bajonczak: Naprawdę? Nie wiem...

wiadomość jest całkiem prosta, sądzę, że prawie

wszyscy wiedzą, jak to jest mieć wszystkiego

dość i zastanawiają się czasami, jak

wiele brakuje, zanim ktoś pęknie...

Powiedziałbyś, że tekst do "Not Like You!"

jest czymś przeciwnym do treści "No More

Lies", czy raczej jest efektem tego utworu?

Przypuśćmy połączenie pomiędzy tymi

dwoma kawałkami.

Ingo Bajonczak: Może to być odbierane jak

jakaś przeciwwaga z jednej strony, jednak z

drugiej, nie było to zamierzone! Sądzę, że cały

ten wysiłek, który włożyłem w pisanie i

produkcję nowego nagrania zainspirował również

ten tekst, poza tym. to też pasuje do

klimatu utworu.

"The Wall". Okej, poudaje tutaj adwokata

diabła. Z tego co mi wiadomo, mają oni (w

USA) problem z meksykańskimi gangami,

które grasują blisko granic Stanów Zjednoczonych

i zabijają obywateli zarówno Meksyku

jak i USA, zaś sam koncept muru nie

był bazowo konceptem Trumpa. On tylko

go dostarcza, natomiast same mury w niektórych

miejscach zostały zbudowane już

wcześniej. Zasadniczo, dlaczego by chciał

tych murów? Czy zgodziłbyś się na bardziej

restrykcyjną kontrolę granic z łatwiejszą

procedurą przyznania obywatelstwa

Stanów Zjednoczonych?

Ingo Bajonczak: Oczywiście polityka ma

dwie strony medalu, nad którymi można dyskutować,

zaś ja nie jestem w tej dziedzinie

ekspertem! Jednak mam wyrobione zdanie

na temat ludzi, którzy zdradzają, kłamią i

oszukują innych bez skrupułów i działają,

mając na uwadze tylko siebie i ignorując innych,

nie słuchając nawet tego, co mają oni

do powiedzenia. Poza tym nie cierpię rasistowskich

i etnicznych uprzedzeń i jestem całkiem

pewien, że pan Trump zamierza nauczyć

swoich obywateli bardzo dziwnych i

wątpliwych wartości. Zamierza sprawić, że

Ameryka zacznie nienawidzić ponownie!!!

Ten człowiek jest niebezpieczny, ponieważ

może rozwalić cały świat przez prowadzenie

nas do śmierci lub kolejnej wojny światowej!

I ciężko mi to zrozumieć, on nawet nie próbuje

być szlachetny czy działać dyplomatycznie,

cały czas udowadnia swój snobizm,

26

ASSASSIN


zarozumiałość i ignorancję, za co dostaje zachwyt,

uznanie (jak i głosy) od swoich obywateli,

nawet za totalnie nieakceptowane zachowanie!!!

Wracając do jego głównego projektu

związanego z budowaniem muru, to

tylko pokazuje jego sposób organizowania

świata w jednoznacznych barwach czerni lub

bieli. Jeśli nie jesteś z nami, jesteś przeciwko

nam… Niestety prawdziwe życie nie działa

tak łatwo w mojej opinii.

Jednak z mojej perspektywy, Trump ma się

dobrze dzięki demokratom, a nie w opozycji

do nich. I dlatego boję się, że zostanie prezydentem

ponownie. Dlaczego on miał w

ogóle wyborców w 2016? Musi być jednak

jakiś powód tego. Co sądzisz o tym?

Ingo Bajonczak: Z tego co powiedziałem

wcześniej, on działa prosto oraz bezkompromisowo,

nawet podczas rozwiązywania trudnych

międzynarodowych problemów. Niezależnie

od tego co inne państwa o tym myślą.

Jego wyborcy wydają się mylić jego ignorancję

z siłą wodza i podążać, do czegokolwiek

to prowadzi...

Czy stwierdziłbyś, że "The Killing Light"

jest kontynuacją "Hell's Work is Done"?

Bądź raczej wstępem do niego?

Ingo Bajonczak: Naprawdę potrzebujesz

znaleźć jakiś koncept w utworze, mimo, że

tam go nie było, co?! Jednak odpowiadając

na Twoje pytanie. Nie, "The Killing Light"

jest aluzją do konceptów superbohaterów zaś

"Hell's Work is Done" przypomina naszą część

satanistycznego black metalu! (śmiech).

Brak relacji pomiędzy tymi utworami.

Czyli zasadniczo sugestią "The Killing

Light" byłoby, tylko śmierć jest pewna?

Ingo Bajonczak: Z całą pewnością tylko

śmierć jest pewna, nawet dla (komiksowych)

superbohaterów, to miałem na myśli pisząc

wersy utworu "The Killing Light".

Czy "Shark Attack" został zainspirowany

przez "Szczęki"?

Ingo Bajonczak: Czy istnieje coś, co jest

związanego z rekinami oraz nie zostało zainspirowanego

przez ten film?! Oczywiście,

miałem te sceny z tyłu głowy, tak samo jak te

sceny z niskobudżetowego "Open Sea" oraz

pewne brzmienia z specyficznego utworu

amerykańskiego zespołu hardcore/crossover...

Więc schodząc trochę z tematu… zgaduje,

że to Wehrmacht z ich "Shark Attack"? A

co z "White Death" Vikinga?

Ingo Bajonczak: Nie do końca schodząc z

tematu, tak, miałem na myśli utwór Wehrmacht

(dorastałem z muzyką taką jak ta),

kiedy pisałem te słowa wraz z tymi wcześniej

wspomnianymi inspiracjami. Co do utworu

Vikinga, to nie znałem go, przykro mi.

Foto: Robert Schmid

Czy kompozycje takie jak "War Song" oraz

"Chemtrails" mogą zostać podsumowane

sentencją, "wojna ma ślepe oczy"? Mam na

myśli, że na wojnie, w wielu wypadkach, nie

tak wiele ludzi naprawdę dba o moralność,

tylko o stronę konfliktu w której są, czy

zgodziłbyś się z tym, czy raczej stwierdził,

że jest inaczej?

Ingo Bajonczak: Na boskie - czy czyjekolwiek

- szczęście nigdy nie musiałem cierpieć

czy doświadczać wojny i jedynie mogę modlić

się żeby tak zostało!!! Zgodzę się z tym

stwierdzeniem o ślepocie. Historia nauczyła

nas, że ludzie pod presją zaczynają się staczać

do poziomu zwierząt i sądzę, że nie da

się przetrwać większej presji, niż ta, którą z

całą pewnością wojna Tobie sprowadza…

Jednakże, "Warsong" jest o idealizowaniu

ścieżki żołnierza, jest to hymn upadku!

"Chemtrails" w przeciwieństwie to ironiczny,

sarkastyczny utwór o tych prorokach grozy,

którzy przewidują upadek świata!

Co się stanie za 10 lat?

Ingo Bajonczak: Pozwól, że wyciągnę najpierw

kryształową kulę… Mam nadzieję, że

udany i spokojny czas dla nas wszystkich i

dominacja nad światem dla Assassin!!!

Co zainspirowało okładkę "Bestia Immundis"?

Co sądzisz o współpracy z Dirkiem

Frederem?

Jürgen "Scholli" Scholz: Cześć Jacek, Ingo

poprosił mnie abym odpowiedział na niektóre

twoje pytania. Na co przystałem i ja

udzieliłem odpowiedzi na część pytań w tym

wywiadzie. Wracając do tematu, Ingo miał

koncept by zrobić okładkę, która jest prawie

jak scena lub obraz z komiksu "The Swamp

Thing". Mój przyjaciel Dirk Freder jest

świetnym projektantem, a przy okazji od samego

początku fanem Assassin, który zaoferował

nam swoje usługi na potrzeby tego

albumu. Poza tym, zrobił to we wspaniały

sposób.

Nie do końca jestem pewien czy okładka na

wasz album pasuje. Z jednej strony, bagno

i potwór w nim żyjący zawiera się tylko w

jednym - dwóch utworach; z drugiej strony

bestia jest metaforą na złe uczynki. Czy

mieliście jakieś dylematy, kiedy pracowaliście

nad konceptem okładki?

Ingo Bajonczak: Nie, nie specjalnie. Na początku

próbowaliśmy dostać pozwolenie od

DC na użycie ich oryginalnych okładek do

"The Swamp Thing". Niestety rozmowy nie

potoczyły się dobrze, bo wciąż planują nakręcić

film z tą serią i oczywiście nie chcieli żeby

niemiecki zespół thrash metalowy wziął te

grafiki, w celu reprezentacji własnej muzyki!

Jednak szybko skupiliśmy się z powrotem na

tytule, który zawierał w sobie temat zła w ludzkiej

nacji i próbowaliśmy znaleźć tę mieszankę

tragedii w "The Swamp Thing". Stąd

uważam, że grafika, którą stworzył Dirk dobrze

pasuje!!!

Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny

waszego najnowszego albumu? Podaj informacje

takie jak kiedy, z kim, jak, i jak długo?

Jürgen "Scholli" Scholz: Po pierwsze Joachim

i ja napisaliśmy pierwsze utwory po

"Combat Cathedral" już w roku 2018. Na

początku 2019r. obaj zebraliśmy te wszystkie

swoje pomysły na nowy album, zaś nasz

Björn "Burn" (perkusista) zaczął pracować

nad pre-produkcją. Poczym w lecie 2019r.

poszliśmy do studia by nagrać to, co zajęło

nam mniej niż dwa lata. Po wielu problemach

z wolnymi terminami w studiu, nasz

zapał i produkcja przystopowały. Kiepski

czas!

Zasadniczo zastanawiałem się nad jedną

rzeczą, co sądzicie o waszym "The Club".

Nie wiem jak on jest często wspominany w

waszych wywiadach, ale sądzę, że nie tak

często, o ile w ogóle. Jeśli chodzi o mnie, jest

on całkiem okej, nie najlepszy, ale okej. Czy

był on dobry, jak na swoje czasy, czy raczej

zamietlibyście by ten album pod dywan?

Jürgen "Scholli" Scholz: "The Club" jest

bardzo unikatowym albumem. Utwory zostały

napisane jako produkt wielu inspiracji i

kilku muzyków, którzy nie mieli długiego

stażu w szeregach Assassin. Produkcja była

jedną z tych złych rzeczy, ponieważ Michael

chciał zrobić to samemu… tak samo z dystrybucją

tego albumu. Ale utwory wciąż nie są

takie złe… tylko nagrane i wyprodukowane

fatalnie.

Co zamierzacie robić w 2020?

Jürgen "Scholli" Scholz: Jak zawsze chcielibyśmy

miło spędzić czas z naszymi fanami i

widownią przed, w trakcie i po naszych występach.

Dla tych powodów Assassin wciąż

jest żywy oraz jest to powód do życia!!!

Dziękuje za wywiad, powodzenia!

Jacek Woźniak

ASSASSIN

27


HMP: Cześć! Bardzo się cieszę, że mogę

chwilę z Wami pogadać. Nie ukrywam, że

Atrophy było jednym z tych zespołów, które

swoją muzyką wywarły na mnie spore

wrażenie. Dlatego cieszę się również, że

wracacie bardzo dobrym, nowym kawałkiem,

"RIP Tide". Na usta ciśnie się więc

pytanie kiedy będzie można spodziewać się

więcej nowego materiału?

Tim Kelly: Obecnie pracujemy nad nowym

materiałem. Przez ostatnie 3 lata było dużo

zmian w składzie. Trochę trudno było znaleźć

odpowiednie połączenie talentu oraz

Lubimy thrashować!

Atrophy to jedna z tych kapel, które, można powiedzieć, nie miały w

przeszłości zbyt dużo szczęścia. Mimo, że udało im się wydać dwa bardzo dobre

albumy, nie przebili się na tyle, by dziś absorbować podobną publiczność co

bardziej znane kapele thrash metalowe z Ameryki. Był to więc zaszczyt i prawdziwa

przyjemność móc zadać parę pytań, na które wyczerpująco odpowiedział perkusista

grupy. Wywiad przeprowadziłem jeszcze na długo przed globalną epidemią

koronawirusa, która jak już wiadomo, pokrzyżowała odbycie się pierwszego

w Polsce koncertu Atrophy. Miejmy nadzieję, że co się odwlecze to nie uciecze, a

tymczasem warto poświęcić chwilę na ciekawą rozmowę z sympatycznym bębniarzem.

Przed Wami - Tim Kelly!

napisać nowy rozdział. Mamy nowych członków,

którzy są bardzo chętni by stworzyć z

nami coś nowego i świeżego. Bobby Stein

(gitara), Scott Heller (bas) oraz Denny

Seefieldt (gitara) są wielkimi fanami Atrophy,

wszyscy pochodzą z Tucson (miasta, w

którym mieszkamy). Byli częścią sceny muzycznej

we wczesnych dniach swoich karier

oraz są pełni energii oraz ognia. Będziemy

tak samo dzicy jak wcześniej. Nie znam żadnego

innego sposobu jak grać. Nigdy nie

poddamy się nowemu brzmieniu i będziemy

zawsze grać szybko i wściekle. To zawsze będzie

Atrophy jakie znacie.

Jak już wspominałem, obok Waszych starszych

kompozycji nie sposób przejść obojętnie.

Jednak odnoszę również wrażenie, że

dziś Atrophy nie jest nazbyt popularne. Jak

myślicie, czego zabrakło na przestrzeni lat,

żeby móc mówić o Atrophy tak samo jak o,

np. Exodus, Slayer czy chociażby Megadeth?

Cóż, te trzy zespoły to razem z Testament

żywe legendy. Moim zdaniem, nie robią nic

coraz lepiej. To po prostu długowieczność.

Atrophy stworzyło tylko trzy nagrania zanim

zespól został rozwiązany. Myślę, że jeśli

wydalibyśmy jeszcze dwa albumy, bylibyśmy

bardziej popularni. Album "Socialized Hate"

był szybki oraz surowy, "Violent by Nature"

trochę bardziej dopracowany jeżeli chodzi

zarówno o teksty jak i same nagrywanie. Myślę,

że trzeci album byłby mieszanką tych

dwóch, i najpewniej byłby najlepszy. Kiedy

naprawdę zaczęliśmy stawać na swoim,

wszystko musiało się skończyć. Chris Lykins

zabrał się za swój plan aby zostać fizjoterapeutą.

Był taką siłą napędową tego zespołu.

Także w tym samym czasie grunge

zdominował świat, choć wciąż nie rozumiem

jak do tego doszło, ale, cóż, to się stało. Do

tego wydawcy zaczęli zmieniać swój format.

osobowości. Jednym z najważniejszych komponentów

zespołu są dobrze działające relacje

oraz przyjaźń. Jeśli się nie dogadujemy, to

jest prawie niemożliwe aby coś z tego wyszło.

Próbowaliśmy odnaleźć tą samą chemię, którą

mieliśmy na początku. W 2016 roku zreformowaliśmy

zespół tylko po to, aby robić

show na zjazdach. W 2017 roku pomyśleliśmy

o stworzeniu nowych utworów, ale trudno

było nam się dogadać. Myślę, iż za bardzo

staraliśmy się odnaleźć brzmienie starego

Atrophy, zamiast od początku grać prosto z

serca, jak w przeszłości. Ale czuję, że wszystko

zaczyna działać i "RIP Tide" to dopiero

początek.

Foto: Atrophy

Nowy utwór rozbudza apetyt przed długo

oczekiwaną, trzecią płytą Atrophy. Odczuwacie

jakąkolwiek presję, czy może wręcz

przeciwnie, podeszliście do tworzenia premierowego

materiału na stuprocentowym

luzie?

Myślę, iż Brian i ja czuliśmy oraz wciąż czujemy

presję, ponieważ szczerze kochamy

Atrophy. Ale sądzę też, że za dużo myśleliśmy

zamiast pozwolić muzyce płynąć z naszych

wnętrz. Chris, James oraz Rick byli

potężną częścią tego zespołu, więc zajmie to

trochę czasu aby odnaleźć ponownie tą magię.

Jesteśmy teraz w dobrym punkcie, i chcemy

wyrazić to co czujemy w tym momencie

na temat muzyki oraz społeczeństwa. Nadchodzą

dobre rzeczy.

Słuchając "RIP Tide" ma się wrażenie, że

thrash, przynajmniej w wykonaniu Atrophy,

ma się całkiem dobrze. To kawałek

szybki, kąśliwy, ale i nie pozbawiony ciekawych

aranżacji. Chciałbym zapytać jak

dla Was ten numer ma się do dokonań grupy

z lat 90., czy można mówić o jakimś łączniku,

czy wręcz przeciwnie, chcecie napisać

zupełnie nowy rozdział w karierze Atrophy?

Myślę, że nie pozostaje nam nic innego jak

Przepraszam, jeśli jestem zbyt dociekliwy.

Co by jednak się nie działo, czuję, że nowy

materiał pokaże, że wciąż należy liczyć się z

Atrophy. Możecie zdradzić czym inspirowaliście

się w pisaniu nowych kawałków?

Myślę, że sama ekscytacja z tego, że znowu

to robimy jest inspirująca. Samo granie muzyki

thrash sprawia, że serce mocniej bije.

Czułem się jakbym miał dostać ataku serca

kiedy zaczęliśmy znowu razem grać. To była

właśnie ta ekscytacja. Nie mogłem się uspokoić.

Ja to po prostu całkowicie kocham!

Także jeżdżenie w trasę oraz miejsca, w których

wcześniej się nie było. Nigdy nie mieliśmy

okazji, aby udać się do Ameryki Południowej.

Natomiast w zeszłym roku graliśmy

w Chinach. Teraz byliśmy na całym świecie i

nawiązaliśmy prawdziwie i niesamowite relacje

z fanami, którzy stali się naszymi przyjaciółmi.

Poznaliśmy tych ludzi w mediach

społecznościowych, a potem na żywo. To kapitalne

uczucie! Ruszamy w trasę z zespołem

z Izraela, Black Sachbak. To nie wydarzyłoby

się bez mediów społecznościowych, które

nas wszystkich połączyły.

Chciałbym teraz pomówić trochę o

zamierzchłych czasach. Niedawno nakładem

Vic Records wyszło na nowo Wasze

pierwsze demo "Chemical Dependency".

Odżyły wspomnienia, kiedy przygotowy-

28

ATROPHY


waliście reedycję czy oddaliście "pałeczkę"

wytwórni?

Po prostu zostawiliśmy to im. Pomyśleliśmy,

że zrobią z tym kawał dobrej roboty. Kiedy

tego słuchałem, przypomniało mi się bycie w

tym studio i jak podekscytowani wtedy

wszyscy byliśmy. Pamiętam jak nawaliłem

przy początku "Preacher Preacher" a Chris

powiedział "no co ty mordo, to jest tak jak na

próbach". Udało się przy następnym podejściu.

Głos Briana był czadowy. Brzmiał dojrzalej

niż u kogokolwiek, z kim wcześniej grałem.

Jego frazowanie oraz krzyki były zajebiste.

Wiedziałem, że to całkiem niezły materiał.

Materiał na "Chemical Dependency" to

jakby preludium do Waszych dwóch albumów.

Zwłaszcza do debiutu, "Socialized

Hate", wydanego w następnym roku.

Zresztą część utworów na niego trafiła. Jak

z perspektywy czasu oceniasz tamten materiał?

Kocham go w całości. Naprawdę! Jestem jednym

z tych, którzy mogą słuchać własnej

muzyki i się nią cieszyć. Byłem taki dumny z

każdego z członków zespołu. Wszyscy zrobili

krok naprzód i wykonali kawał dobrej

roboty. Wiedziałem, że to było coś wyjątkowego.

Podpisaliśmy kontrakt bardzo szybko

po tym jak wyszło to demo, więc chcieliśmy

nagrać te piosenki na poważnie. Oto powód

dlaczego "Socialized Hate" zawierało prawie

wszystkie utworu demo. Chcieliśmy zrobić to

właściwie. I bardzo się cieszyliśmy, że Bill

Metoyer był jego producentem. Muszę przyznać,

iż sprawił, że czuliśmy się w studio

bardzo komfortowo. Wszystko zebrało się do

kupy tak szybko. Większość ścieżek perkusji

wyszło za pierwszym podejściem. Byliśmy

dobrze przygotowani po próbach i gotowi do

nagrań. Wszyscy zrobili swoje ścieżki szybko

i porządnie. Wszystko szło tak łatwo. Jeszcze

raz wielkie dzięki dla Billa!

Współcześnie co jakiś czas niektóre zespoły,

również thrash metalowe, wydają swój

stary materiał, wydany na nowo. Nie zawsze

jednak kończy się to dobrze. Rozważaliście

taką możliwość, żeby zrobić coś

takiego czy jesteście przeciwni takim eksperymentom?

Nie. Myślę, że nie podejmiemy się tego. Głównie

pewnie dlatego, że część pierwotnego

składu nie jest dziś z nami. Nie sądzę aby to

było właściwe. Dodatkowo podoba mi się to

jakie jest - szybkie i kanciaste.

Grając thrash metal bardzo łatwo można

popaść w rutynę, zresztą pewnie jak w

heavy metalu. Co, oprócz jak mniemam,

miłości do tego gatunku, powoduje, że nadal

Wam chce się wymyślać nową twarz

Atrophy?

Nie uważam abyśmy wydali wystarczająco

dużo muzyki, aby popaść w rutynę. Myślę, że

mieliśmy i wciąż mamy, bardzo wiele do dania

od siebie. Byliśmy trochę zawiedzeni w

sercu tym, że odszedł Chris, no i tym, że wydawca

w pewien sposób sobie nas odpuścił.

To nas przygniotło. Mieliśmy utwory oraz

mnóstwo świeżych pomysłów. Nawet 8

ścieżkową taśmę przedprodukcyjną! Niestety,

nigdy nie ujrzała światła dziennego.

Nie macie w swojej dyskografii żadnego

krążka zawierającego materiał grany na

żywo. Planujecie wydać coś portretującego

obecny skład?

Chciałbym to zrobić jeśli pojawi się szansa.

Myślę, iż taki album brzmiałby zabójczo.

Uwielbiamy grać na żywo. Jeśli o tym się pomyśli,

to jest właśnie to co zespoły robią,

grają na żywo cały czas. To właśnie w studio

czujesz się trochę niekomfortowo. Z powodu

analizy piosenek oraz powtórnego dobierania

wstawek i tak dalej. Trzeba zagrać to po prostu

na żywo z serca, i nic nie może się nie

udać! Żadnych ścieżek i ponownego grzebania.

Po prostu tak jak na żywo. Tak, jak w

sali prób.

W tym roku drugi album Atrophy "Violent

Foto: Atrophy

By Nature" obchodzi równe trzydzieste

urodziny. Czy przygotowaliście coś specjalnego

dla swoich fanów w związku z tą

rocznicą?

Hmm, może ciasto albo coś w tym stylu. Ha!

Nie, nie. Nic szczególnego, po prostu wyjdziemy

i zrobimy piekło z tymi utworami.

Dodaliśmy do zestawu kilka utworów z "Violent".

Jest dużo fanów Atrophy, którzy nigdy

nie widzieli nas na żywo. Oto w tym właśnie

chodzi, o granie na żywo przed ludźmi, którzy

chcą nas najbardziej usłyszeć. Nie ma nic

lepszego!

Już niedługo zawitacie po raz pierwszy do

Polski. Polscy fani są wymagający, ale i

potrafią się odwdzięczyć potężną energią.

Pewnie nie raz mieliście przyjemność grać

dla prawdziwych maniaków. Czy są trasy,

albo koncerty, które wspominacie aż nadto

pozytywnie?

Tak, dużo było takich koncertów. Nasz pierwszy

występ w Europie. Graliśmy w Irlandii.

Kiedy autobus koncertowy przyjechał na

miejsce spotkania, czekała tam na nas grupa

zwariowanych dzieciaków, aby nas przywitać

i poznać. Sala pękała w szwach, wierzę, iż

wszystkie bilety były wyprzedane. Graliśmy

wtedy razem z Sacred Reich. Daliśmy czadu

i od tamtej pory nigdy nie odpuszczamy. Pamiętam

także koncert w naszym mieście, kiedy

byliśmy w środku trasy koncertowej.

Miejsce było wypchane po brzegi, było szalone

nurkowanie w publikę oraz mnóstwo

naszych przyjaciół, którzy przyszli nas zobaczyć.

Nawiązując do koncertu w moim kraju -

słyszeliście o Polsce coś, co Was specjalnie

zaciekawiło?

Muszę przyznać, nie wiem za dużo o Polsce i

jej historii. To właśnie jara mnie w trasach.

Przed i po show lubimy spędzić trochę czasu

z każdym kto przyszedł. Są to ludzie zazwyczaj

dumni ze swojej narodowości, i chcą

dzielić się z nami wiedzą. Przeważnie popijamy

wtedy wspólnie świetne piwo! Zawsze

słyszeliśmy, że ludzie w Polsce szaleją za metalem,

i my chcemy być częścią tego, jak również

doświadczyć piękna kraju. Dużo ludzi

wyjeżdża na wakacje do innych krajów, ale

oni nie poznają tak wielu świetnych ludzi, z

którymi mogą spędzić trochę czasu i nauczyć

się ich kultury jak my. Jednocześnie jednoczy

nas wszystkich muzyka. To świetne przeżycie!

Znamy teraz na całym świecie tylu ludzi,

których możemy nazwać przyjaciółmi. Jesteśmy

w łatwym kontakcie poprzez Facebooka

oraz inne media społecznościowe. Czasem

wymieniamy po prosu pocztę e-mail.

Widziałem, że na swoim Facebooku Brian

Zimmerman zamieścił poruszający wpis po

śmierci Neila Pearta z Rush. Śmiem sądzić,

że nie tylko scena thrash metalowa jest dla

Was jakąś inspiracją. Czy, oprócz Rush,

były zespoły spoza ścisłego kręgu thrashu,

który wywarły na Was duży i ważny

wpływ?

Wszyscy mieliśmy różne źródła inspiracji.

Wiem, że Chris jarał się sceną punkową jak

Bad Brains. Rick był człowiekiem Rush i

Iron Maiden. Pamiętam, że James słuchał

Merciful Fate, Kreator oraz Destruction.

Brian interesował się bardzo Robem Halfordem,

Judas Priest oraz wczesnym europejskim

metalem. Ja natomiast dorastałem z

takimi zespołami jak Kiss, Scorpions i wczesny

Rush. Starsi kuzyni wprowadzili mnie w

muzykę The Who, który był niesamowitym

ATROPHY 29


30

zespołem. Ich bębniarz wyprzedzał swoje

czasy. Keith Moon był taką osobowością w

życiu prywatnym, ale w studio zawsze wykonał

świetną pracę. Kiedy Ozzy spiknął się

z Randy'm Rhoadsem, to zmieniło mój

świat. Później wkroczył thrash. Pojawiła się

Metallica i wszystko zabrzmiało zupełnie

inaczej. Ona była tak cholernie ciężka.

Album "Master Of Puppets" zmienił oblicze

gry. Kiedy się do niego dorwałem, razem z

"Bonded By Blood" Exodus, nie było już dla

mnie odwrotu!

Gdyby pojawiła się propozycja nagrania

płyty "Tribute to…" w wykonaniu Atrophy,

jakie zespoły czy utwory mogłyby się na

niej znaleźć?

Pewnie wszystkich tych zespołów, które wymieniłem.

Byłem także wielkim fanem Ronniego

Jamesa Dio. On także zmienił mój

świat.

Czy grając muzykę macie jeszcze czas na

jej słuchanie? Nie pytam oczywiście o

własny materiał z sali prób, ale o Wasze

ostatnie zakupy. Przy okazji - winyl, kompakt

czy może pliki?

Jak większość facetów po 50-ce, dorastałem

słuchając winylu. Dni, w których słuchałem

nowych nagrań, czytałem wkładki z tekstem

oraz patrzyłem na zdjęcie zespołu, próbując

zgadnąć kto gra na jakim instrumencie, były

takie zajebiste. Wciąż słucham starszego

thrash i speed metalu. Szukam tych, powiedzmy,

niedocenianych zespołów metalowych.

Nie kupuję za dużo nowej muzyki, bo

czas zajmuje mi albo granie, albo tworzenie.

Wracając jeszcze na moment do pisania

materiału. Chciałbym zapytać o, jeśli to nie

tajemnica, Wasz sposób tworzenia. Jak

przebiega praca nad nowymi numerami i czy

znacząco różni się od tego, jak przebiegała

przy "Socialized Hate" albo "Violent By

Nature"?

Zazwyczaj komponujemy najpierw muzykę,

myśląc podczas tego jak rozplanować partie

wokalne. Wejście, zwrotka i refren. Potem

przekazujemy Brianowi i on robi swoje. Następnie

pracujemy razem, aby wszystko w jak

najlepszy sposób poukładać. Brian gra

trochę na gitarze, więc wpada na dobre

ATROPHY

pomysły riffów czy wejść albo zwrotek. To

współpraca totalna.

Jeszcze tylko, zbliżając się do końca

wywiadu, chciałbym zagadnąć w imieniu

tych, którzy pasjonują się nie tylko muzyką,

ale i instrumentami. Na jakim sprzęcie

najlepiej się Wam pracuje i nagrywa?

Ja gram na old schoolowych bębnach Tama

Superstar z 1982 roku. Talerze Zildjan. Gitarzyści

grają na gitarach Kempers, a mają miliony

gitar! Każde ścieżki profesjonalnymi narzędziami.

Cóż, dwadzieścia pytań to, jak widać,

niedużo. Mam nadzieję, że żadnym z nich

nie wetknąłem zbyt mocno nosa w, jak to

się mówi, nie swoje sprawy (śmiech).

Chciałbym podziękować za chęć odpowiedzi

i proszę o parę dobrych i szczerych słów

dla czytelników HMP i fanów Atrophy w

Polsce!

Muszę powiedzieć, że były to fajne pytania.

Szczerze, jesteśmy po prostu tak wdzięczni,

że możemy wciąż robić to co kochamy. Pisać

i grać super energetyczną muzykę. A także,

że wciąż mamy starych i nowych fanów,

których obchodzą nasze plany, czy to teraźniejsze

czy na przyszłość. Nowy materiał jest

już w drodze, i szczerze przepraszamy za to

ile czasu zajęło nam stworzenie nowej muzyki.

Przy zmianach składu oraz braku wsparcia

wydawcy ciężko jest stworzyć dobrej jakości

nagrania, na które zasługują nasi fani.

Będziemy kontynuować pisanie utworów i

granie naszej muzyki dla ludzi, którzy wspierali

nas od pierwszego dnia. A do wszystkich

młodych fanów - spotykamy się i nie zawiedziemy!

Mamy nadzieję, iż zawitamy w waszym

mieście gdziekolwiek ono jest, aby pokazać

wam jak lubimy thrashować!

Dzięki i do zobaczenia na koncercie!

Foto: Atrophy

Adam Widełka

Tłumaczenie: Przemysław Doktór,

Maciej Szymczak

HMP: Już pierwszy rzut oka na waszą nazwę

nie pozostawia cienia wątpliwości, że

musicie być maniakami Slayera, stąd wybór

na nią tytułu ich numeru?

General Holocausto: Tak, na pewno, ale

wtedy nie mogliśmy zdecydować się co do

nazwy zespołu, a do tego szybko potrzebowaliśmy

jakiejś na nasz pierwszy koncert.

Myślę, że nasze brzmienie to coś więcej niż

tylko Slayer, ale nie mogę zaprzeczyć, iż mają

oni na nas wpływ.

To praktyka stosowana przez młode kapele

od lat: kiedyś na jednej scenie spotykały się

więc choćby Running Wild, Sinner czy

Grinder, teaz wy macie szansę zagrać na

przykład z Bonded By Blood czy Fabulous

Disaster - to fajna sprawa, kiedy fani oddają

w ten sposób hołd swoim mistrzom?

Taa, myślę że tak. Byłem bardzo świadomy w

przeszłości, iż nasza nazwa sugerowała ściąganie

od Slayera, ale myślę, iż muzycznie

poszliśmy w innym kierunku, tak samo jak te

wszystkie wspomniane zespoły, mamy swoją

własną tożsamość.

Graliście i wciąż to zresztą czynicie w Wode,

ale wygląda na to, że black przestał

wam wystarczać, a thrash/tradycyjny metal

kręcił was również na tyle, że również chcieliście

go pograć?

Wszyscy trzej członkowie Aggressive Perfector

grają również w Wode. Ten zespół rośnie

w siłę, niedługo nagramy nowy album.

Tak w zasadzie to dołączyłem do Wode dopiero

po wydaniu przez nich drugiego albumu

"Servants Of The Counter Cosmos".

Ten zespół w dużej mierze jest dziełem Mike'a

i Tima, basisty i perkusisty Aggressive

Perfector. Z drugiej strony Aggressive Perfector

jest kompletnie inną bestią, zrodzoną

z chęci grania wściekłego heavy metalu.

Nie zawsze jednak odbywa się to tak, że

zakłada się w tym celu zupełnie nowy zespół

- pewnie gdy z czasem okazało się, że

macie coraz więcej utworów odmiennych

stylistycznie od blacku nie było już wyjścia,

a gdy kiedyś skończyliście grać dla zabawy

"Aggressive Perfector" któryś z was zawołał:

to byłaby świetna nazwa dla naszej

kapeli? (śmiech)

Rzeczywiście, byłbyś zaskoczony nowym

materiałem Wode, mamy w planach nagranie

nowego albumu w marcu/kwietniu, więcej

tam black heavy metalu i totalnie dzikiej jazdy.

Ale tak, Aggressive Perfector nie gra

black metalu, nie ma tam bestii oraz rozwrzeszczanych

wokali, tylko metal i syf ze

ścieków Manchesteru.

Zaczęliście skromnie, od kasetowego demo

"Satan's Heavy Metal" - 12" winyl był pewnie

za drogi, na 7" by to nie weszło, kompakt

was nie kręcił, więc poza wersją cyfrową

stanęło też na kasecie, taniej i dostępnej?

Cóż, nasz kumpel Jamie Elton - wokalista

Amulet oraz gość z górnej półki - miał taśmy

i chciał je jakoś spożytkować. Został naszym

fanem po tym, jak zagraliśmy koncert z jego

zespołem.

Lata mijają, a to wciąż wymarzony nośnik

dla takich wydawnictw - mamy streaming,


Teraz zespołom jest jeszcze trudniej się

przebić, chociaż, paradoksalnie, możliwości

dotarcia do potencjalnych fanów są większe,

ale chyba was to nie zniechęca?

Nieee, jestem po prostu zadowolony, że ciągle

piszę, wydaję albo występuję na żywo, poza

tym pracuję w robocie bez żadnych perspektyw,

ale mi to nie przeszkadza.

Metal i syf ze ścieków Manchesteru

- Aggressive Perfector jest bestią zrodzoną z chęci grania wściekłego

heavy metalu - deklaruje General Holocausto i debiutancki album "Havoc At The

Midnight Hour" potwierdza, że speed/thrash/heavy Brytyjczyków ma w sobie to

coś, dzięki czemu nie odkłada się płyty po jednym przesłuchaniu z grymasem

zniecierpliwienia. W dodatku Daniel zapowiada, że to dopiero początek, sugeruje

też, że warto zwrócić uwagę na inny projekt członków Aggressive Perfector:

Bandcamp czy YouTube, a kasety wciąż są

wydawne, krążąc w podziemiu XXI wieku

niczym jakieś relikty, co można nawet określić

czymś na kształt fenomenu. Niedawno

firma Dying Victims Productions wznowiła

"Satan's Heavy Metal" na CD i można

powiedzieć, że odnotowaliście spory postęp,

bo nakład tego wznowienia jest dziesięciokrotnie

wyższy, bo to już 1000 egzemplarzy?

Dokładnie, dużo ludzi wydaje się zainteresowanych

tym wznowieniem i zajebiste było

ponowne sięgnięcie po ten materiał. Dying

Victims dobrze nas traktują.

chaotyczne, szalone i całkiem nieokrzesane;

do tego łatwiej jest mi pisać teksty w trzyosobowym

zespole.

Ostatnimi czasy sytuacja tradycyjnego

metalu w waszej ojczyźnie jakby zaczynała

ulegać poprawie, nie zmienia to jednak

faktu, że po jego popularności i dynamicznym

rozwoju przed laty pozostały tylko

Jak więc zareklamowałbyś "Havoc At The

Midnight Hour" ludziom, którzy nigdy dotąd

o Aggressive Perfector nie słyszeli?

Heavy metal wymieszany z horrorami wytwórni

Hammer oraz włoskimi slasherami.

Okładka tej płyty też powinna wywołać

zainteresowanie fanów metalu - daliście

Velio Josto wolną rękę czy zrealizował waszą

koncepcję tego coveru?

Mieliśmy pewien pomysł, daliśmy co do

niego wskazówki, ale on dodał do tej okładki

trochę swojego szaleństwa - jestem pewien iż

nie przeszkadza mu to, że o tym mówię.

To demo to już jednak przeszłość, bo w tak

zwanym międzyczasie pracowaliście nad

debiutanckim albumem - wybraliście tych

osiem utworów spośród większej ilości

pomysłów, czy od razu skoncentrowaliście

się właśnie na nich, żeby jak najlepiej je dopracować?

Taa, było trochę przerwy pomiędzy tymi wydawniactwami,

ale i także skok w rozwoju,

bo teraz dajemy czadu cały czas, ale jesteśmy

bardzo krytyczni jeżeli chodzi o tworzone

przez nas teksty, więc zajmują one trochę

czasu.

Słychać w nich, że kręci was nie tylko

thrash, ale generalnie klasyczna scena metalowa

lat 80., zespoły takie jak: Venom,

Bathory, Mercyful Fate, Venom, Motörhead,

Warfare czy Running Wild?

Absolutnie, i wszystkie te wymienione zespoły

mają na nas wpływ, jednak chciałbym

tutaj jeszcze dodać włoski zespół o nazwie

Black Hole i ich album "Land Of Mystery",

który był główną inspiracją dla niektórych

riffów oraz partii klawiszowych. Można także

wymienić doom metalowe Candlemass

oraz Paradise Lost.

Jest was co prawda tylko trzech, ale zważywszy

na to, że każdy może mieć nieco

inną listę ulubionych zespołów trudno było

wam przekuć te inspiracje w styl Aggressive

Perfector?

Nie, to całkiem łatwe, ale myślę, że to dlatego,

iż jesteśmy trzyosobowym zespołem i

robimy też inne rzeczy, które pozwalają nam

wydobywać następne pomysły.

Czyli o poszerzeniu składu nie ma mowy,

dobrze gra się wam we trzech, nawet jeśli

na koncertach brakuje partii drugiej gitary?

Myślałem o tym aby, zwerbować drugiego

gitarzystę na stałe, ale wydaje mi się, iż jesteśmy

dobrzy w takim składzie. Do tego występy

na żywo to druga strona zespołu, są one

Foto: Aggressive Perfector

wspomnienia - co jest nie tak z Brytyjczykami,

że zachłystują się jakimś muzycznym

zjawiskiem, po czym bez pardonu porzucają

je w momencie, gdy pojawia się jakiś nowy,

modniejszy nurt?

Dobre pytanie. Tak, myślę iż w tym momencie

w Brytanii jest teraz dużo dobrych zespołów,

jednakże dobre zespoły można spotkać

na całym świecie. Jeżeli chodzi o Aggressive

Perfector to my robimy swoje, mamy w

repertuarze elementy tradycyjnego heavy

metalu, ale także doom oraz crossover, jak i

również partie keyboardów i syntetyczne

dźwięki ze ścieżek dźwiękowych pochodzących

z naszych ulubionych horrorów.

Chyba zbyt wiele zespołów stawia obecnie

na sztampowe, komputerowe okładki, co w

żadnym stopniu nie pozwala im wyróżnić

się w tłumie konkurentów - chcieliście tego

uniknąć?

Tak, chcieliśmy aby nasz dorobek w całości

odzwierciedlał muzykę i teksty, a nie podążał

drogą typową dla metalu w tych czasach.

Dying Victims Productions zadbali też o to

byście mieli co sprzedawać podczas koncertów:

wspomniane już wznowienie demo,

nowa płyta aż w trzech wersjach na CD i

na winylu - teraz tylko musicie grać jak najwięcej

i liczyć, że publiczność dopisze?

Latem 2019 roku byliśmy przez 16 dni na

trasie po Europie kontynentalnej z naszymi

braćmi z Heavy Sentence. Zmierzamy na

kontynent znowu na kilka razy w tym roku,

ale już myślę o nowym materiale.

Życzę wam więc, aby te marzenia spełniły

się i dziękuję za rozmowę!

Dziękuję z a wywiad, mam nadzieję, iż niedługo

przyjedziemy do Polski.

Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,

Maciej Kliszcz

AGGRESSIVE PERFECTOR 31


HMP: Wielu starszych fanów pamięta cię z

płyt Exciter wydawanych na przełomie XX

i XXI wieku. Potem zrobiło się o tobie ciszej,

nie znaczy to jednak, że straciłeś kontakt

z muzyką, metal wciąż był ci bliski?

Jacques Bélanger: Po tym jak w 2006 roku

odszedłem z Exciter po prostu zacząłem realizować

inne plany i spełniać swoje ambicje.

Wróciłem na studia, by zdobyć kolejny stopień

naukowy, tym razem z tłumaczenia.

Przez kilka lat nawet wykładałem na uniwersytecie.

Pracowałem przez dziesięć lat jako

Poważni i zdeterminowani

Jacques Bélanger praktycznie zamilkł na lata i poza okazjonalnymi występami

na płytach innych wykonawców praktycznie zarzucił śpiewanie. Od sześciu

lat udziela się jednak w Assassin's Blade, który wydał niedawno drugi album

"Gather Darkness" , czysty heavy/speed metal na modłę lat 80., coś pomiędzy

Judas Priest a Exciter, co w żadnym razie nie jest przypadkowe:

Pojawiałeś się jednak w tym czasie gościnnie

na różnych płytach, choćby Annihilator,

ale brakowało czegoś więcej. Musiały jednak

zaistnieć sprzyjające okoliczności, żebyś

mógł założyć własny zespół?

Jeśli mam być szczery, podczas tamtych lat

nigdy nie tęskniłem za kontekstem zespołu,

prawdopodobnie dlatego, że przeważnie grałem

z muzykami, z którymi nie miałem zbyt

dużo wspólnego jeżeli chodzi o zainteresowania.

Właściwie mam małą grupę przyjaciół i

to jest zupełnie w porządku. W Ottawie nie

mimo pewnej różnicy wieku nadajecie na

tych samych falach i coś mogłoby z tego

być?

Dla mnie wiek nie stanowi żadnej różnicy. I

tak, fakt, że wszyscy potrafimy mówić po

angielsku był niezbędny do komunikacji.

Jednak czynniki, które liczą się dla mnie

najbardziej to talent, oddanie i otwartość.

Kiedy Peter pierwszy raz się ze mną skontaktował,

zaakceptowałem jego zaproszenie

do nagrania kilku wokalnych ścieżek przede

wszystkim dlatego, że uważałem go za przyjaciela.

Nie miałem pojęcia, gdzie ten projekt

nas zaprowadzi. Podobały mi się również

kompozycje. Moje pierwsze wokalne kawałki,

sześć utworów, były nagrane w studiu Petera,

gdzie po raz pierwszy spotkałem

Dave'a. Te sesje były bardzo udane. Wtedy

poznałem bliżej Petera i Davida. Peter i

David to fantastyczni ludzie i to zrobiło

ogromną różnicę, która sprawiła, że chciałem

wejść w taką współpracę. Więc tak, by odpowiedzieć

na twoje pytanie, spotkanie/ współpraca

z Peterem i Dave'em było świetnym

przeżyciem, które przekonało mnie, że

Assassin's Blade będzie wykonalnym i fajnym

projektem.

Nie przerażała cię odległość między Kanadą

a Szwecją? Skoro w ojczyźnie nie udało

ci się znaleźć odpowiednich muzyków, to

wielogodzinne loty przez ocean są już

pestką?

Nie, dystans nas nie powstrzymywał. Oczywiście,

chciałbym mieszkać blisko moich kolegów

z zespołu, których uważam za dobrych

przyjaciół. Ale jakość tego, co osiągnęliśmy

do tej pory jest dla mnie bardzo satysfakcjonująca.

Odległość między nami jest do

bani, ale pomimo tego byliśmy dość poważni

i zdeterminowani, by cieszyć się tą przejażdżką.

tłumacz i specjalista do spraw dokumentacji

technicznej. Wciąż słuchałem metalu, ale

nigdy nie utrzymywałem kontaktu ze sceną

muzyczną, ani jako muzyk, ani jako fan.

Byłem bardzo zajęty nauką, pracą, byciem

dobrym mężem, również korzystaniem z

życia. Kiedy byłem nastolatkiem i młodym

człowiekiem słuchałem wyłącznie metalu.

Obecnie słucham go tylko jakieś 50% czasu.

I cały czas słucham swoich starych nagrań…

i bardzo mało nowych rzeczy. Poza tym w

większości słucham muzyki klasycznej i progesywnego

rocka (Genesis, Gentle Giant,

Yes, Jethro Tull, etc.). Więc przez te lata,

które minęły między 2006 rokiem (gdy odszedłem

z Exciter) i 2014 rokiem (gdy zacząłem

angażować się w Assassin's Blade)

miałem jako słuchacz tylko sporadyczny

kontakt z metalem.

Foto: Assassin’s Blade

mamy wielu poważnych, utalentowanych i

oddanych scenie muzyków metalowych.

Poza tym, nie mam pragnienia zarządzać/

prowadzić zespołu z wielu powodów, głównie

dlatego, że nie mam cierpliwości do

ludzi z dużym ego i dlatego, że nienawidzę

rządzić ludźmi. Odkąd nie jestem muzykiem,

totalnie polegam na chłopakach, z którymi

pracuję. Więc, na przykład, gdybym miał

zwolnić gitarzystę, który pisał wszystkie

kawałki, musiałbym również wyrzucić cały

materiał, nad którym pracowałem. Ogółem

warunki były dalekie od zadowalających, a ja

nie miałem intencji zakładać nowego zespołu.

Ze względu na moje szerokie zainteresowania,

zdecydowałem się poświęcić czas czemuś

innemu niż zespół.

Decydujące okazało się chyba spotkanie z

Davidem i Peterem, kiedy okazało się, że

Kiedy Marcus dopełnił skład poczuliście,

że może wyjść z tego waszego muzykowania

coś naprawdę fajnego, stąd pomysł nagrania

promo i kontynuowania działalności?

Marcus był świetnym dodatkiem do zespołu.

Zanim dołączył do Assassin's Blade,

grał już wcześniej w kilku projektach Petera

(Void Moon; Cult Of The Fox). Muszę

przyznać, że jest inteligentnym i utalentowanym

perkusistą i fantastycznym gościem.

Faktycznie, jego dołączenie do zespołu umożliwiło

nam występowanie, ale też ułatwiło

nagrywanie wokali. Peter kombinuje dla

mnie wszystkie linie wokalne. Ale żeby można

było przekazać jego pomysły mnie, dyskutuje

o wokalach z Marcusem. Potem

Marcus nagrywa linie wokalne. Właściwie

Marcus ma szeroka skalę wokalną, więc jest

w stanie nagrać praktycznie wszystkie główne

wokale, zanim są one wysyłane do mnie,

co ułatwia mi życie. Jest dobry, tak dobry, że

faktycznie jestem w stanie zrozumieć w pełni

te pomysły właśnie dzięki niemu. Z tak mocną

podstawą, mogę łatwiej nagrać moje wersje

i skupić się na aranżacji (wokale wspomagające,

harmonie, charakter i wymowa całości,

etc.). Więc tak, wkład Marcusa umożliwił

nam poszerzenie horyzontów.

Wytwórnia reklamuje was jako coś pośredniego

pomiędzy Exciter a Judas Priest i

32

ASSASSIN’S BLADE


trudno się z tym nie zgodzić - to w końcu

twoje muzyczne korzenie i zapewne echa

pierwszych fascynacji z młodych lat?

Inspiracja to podsumowanie wszystkiego, na

co jesteśmy podatni i wystawieni w życiu. W

przypadku Assassin's Blade, niektóre inspiracje

są oczywiste, inne bardziej mętne. Jeśli

chodzi o pomysły muzyczne, to jesteśmy

dość podobni do NWOBHM. Nasz styl został

ukształtowany przez zespoły, których

fanami byliśmy, gdy zaczynaliśmy słuchać

muzyki. Ja osobiście słuchałem sporo progresywnego

rocka z lat 70. (Genesis, Yes,

Gentle Giant, Jethro Tull) i muzyki klasycznej.

Muzycznie, te oczywiste wpływy są

liczne i często bardzo jasne: Priest, Maiden,

Mercyful Fate, etc. Te wszystkie lata i

różnorodne gatunki muzyczne ukształtowały

sposób, w jaki rozumiemy muzykę i przez to

też sposób, w jaki piszemy i to interpretujemy.

I wreszcie, gdy połączymy interpretację

tych właśnie wpływów Dave'a, z interpretacją

Petera i moją, otrzymujemy materiał,

który nie brzmi ani jak Priest, ani jak Maiden.

Na końcu mamy typowy Assassin's

Blade. Nie zaczynamy tworzenia z myślą, że

nasza muzyka powinna brzmieć w określony,

ustalony sposób. Po prostu pozwalamy emocjom

płynąć. Potem nadajemy tym pomysłom

kształt i dopracowujemy, aż czujemy,

że są wystarczająco dojrzałe. Więc jeśli są

jakieś konkretne wypływy, które ktoś jest w

stanie wykryć w naszej muzyce, muszę powiedzieć,

że to niemal czysty przypadek. To

jeden z powodów, dla których materiał Petera

i Dave'a mnie przyciągnął. Moc, melodia,

prędkość, świetne teksty… i ta przysłowiowa

szwedzka nutka, która tak wyróżnia

muzykę metalową. Większość recenzentów

doszukała się określonych wpływów w

naszej muzyce/wokalach: Priest, Mercyful

Fate, Maiden, Manilla Road to były oczywiście

zespoły najczęściej wymieniane, ale

żadna z recenzji nie wnioskowała, ze brzmimy

jak oni. Oczywiście nie chcieliśmy nikogo

powielać. Powiedzmy sobie szczerze, gramy

klasyczny metal, więc nasz materiał niekoniecznie

sprawi, że poczujesz się nagle jak na

innej planecie… i nie ma w tym nic złego.

Muzycy muszą grać z serca. Dla nas, nasze

serca i dusze są wypełnione przede wszystkim

klasycznym metalem.

Foto: Assassin’s Blade

Warto przy okazji wspomnieć, że scena kanadyjska,

chociaż nie tak popularna jak

amerykańska, też była bardzo silna i mieliście

w latach 70. i 80. mnóstwo świetnych

zespołów hard 'n'heavy, tylko nie wszystkim

była dana taka kariera jak choćby

Rush czy Thor?

Ciężko jest porównać te dwa kraje, biorąc

pod uwagę, że populacja Stanów Zjednoczonych

jest dziesięć razy większa niż populacja

Kanady. Nie jestem pewien, co do kariery

Thora. Widziałem film dokumentalny o

Thorze na Netflixie i dla mnie wygląda na

to, że był bardziej postacią niż metalowym

artystą. Z racji tego, że nie wiem zbyt dużo

na temat Thora, nie ma sensu bym wypowiadał

się na temat jego wkładu. Jeśli chodzi o

Rush, tak, mieli świetną karierę. Jestem fanem

ich wczesnych albumów, koncertowy

"All The World's A Stage" to mój ulubiony.

Ale w latach 70. w Kanadzie metal nie był

obecny. Pierwsze kanadyjskie zespoły metalowe

pojawiły się we wczesnych latach 80.,

jak np. Anvil, Exciter, Razor i VoiVod. To

dość godny uwagi początek. Potem wiele innych

grup zaczęło do nich dołączać, jak np.

Annihilator, Sword, Kataklysm, Cryptopsy,

etc.

Sytuacja na rynku muzycznym zmieniła się

teraz diametralnie, dlatego trudno wyobrazić

sobie sytuację, że wytwórnia czeka przez

kilka lat, aż zespół stanie się wielki, tak jak

było to w przypadku wspomnianego już

Rush czy Genesis. W dodatku nie ma co

myśleć o życiu z muzyki czy jakiejś karierze,

tylko trzeba liczyć się z dokładaniem do

interesu - nie zniechęcało cię to?

Zniechęcony? Raczej nie. Jestem bardziej zawiedziony.

Zabawne, że liczba tak zwanych

niezależnych wytwórni od lat 80. wręcz eksplodowała.

Masz rację, oldschoolowe wytwórnie,

które miały zasoby, szukały talentów,

potem brały zespoły pod swoje skrzydła

i promowały je. Było to niemal jak znajdowanie

dobrego i utalentowanego, młodego

boksera i trenowanie go przez lata, aż stał się

pierwszorzędnym sportowcem i może nawet

światowym championem. Wytwórnie zapewniały,

że artyści odnosili sukcesy i zarabiali

wystarczająco pieniędzy, by pracować nad

muzyką na pełen etat. Obecnie wytwórnie

podpisują kontrakty z milionem zespołów, z

których każdy sprzedajeco najwyżej kilka tysięcy

kopii. Kończą z milionem głodujących

zespołów, z wyjątkiem garstki, która będzie

koncertować w nędznych warunkach z nadzieją,

że uda im się związać koniec z końcem,

zazwyczaj jednak nieudanie. Morał tej

historii jest taki, że wytwórnie ciężko pracują,

by… przetrwać i ochronić swoje stanowiska

pracy. Zespoły już się nie liczą. Od

czasu do czasu zainwestują w zespoły, które

sprzedają najwięcej nagrań i nie zrobią nic

dla reszty. Poza tym, z racji że każdy muzyk

może mieć swoje własne domowe studio, wytwórnie

oczekują gotowych produktów, które

muszą tylko rozprowadzać. Dosłownie żerują

na głębokiej żądzy muzyków żeby osiągnąć

sławę. Dlatego wiele wybitnych grup znika z

radaru, bo muzycy nie chcą sprzedawać swoich

matek w zamian za sukces w muzyce. Jak

dla mnie, nigdy nie aspirowałem do tego, by

stać się gwiazdą rocka. Śpiewam dla przyjemności

i dlatego, że daje mi to okazję, by

pracować ze świetnymi ludźmi. Właściwie

praca w studio to moja ulubiona część tego

wszystkiego. Lubię występować, ale nie czuję

potrzeby, by być nieustannie na oczach ludzi.

Wydawcę znaleźliście dość szybko, niemiecką

wytwórnię Pure Steel Records - to też

jest potwierdzenie sytuacji na metalowym

rynku, bo takie granie jest wciąż popularne

właśnie w Niemczech i innych państwach

europejskich?

Muzyka metalowa nigdy nie była mocniejsza.

Rynek jest ogromny i nigdy wcześniej w

historii nie było tylu dobrych grup. Podejście

myślę do muzyki metalowej jest bardzo tradycyjne,

więc nigdy nie przestanie być modne.

Pure Steel dotarło do nas i zaoferowało

nam kontrakt przede wszystkim dlatego, że

Andreasowi podobała się moja praca z

Exciter. Właściwie wydaje mi się, że był

nieco zawiedziony pierwszym albumem, bo

myślę, że "Agents Of Mystification" nie

brzmiał jak Exciter. Ale w moim odczuciu

jest to muzycznie silniejsze niż Exciter. Zespół

podąża w inną stronę, z bardziej otwartym

podejściem i kreuje misterniejszą muzykę.

Nie zrozum mnie źle, bardzo szanuję

Johna Ricci i mam nadzieję, że założy nowy

zespół. Jeżeli tak zrobi, to zespół Johna będzie

zdecydowanie lepszy niż obecny line-up

Exciter. Dla mnie to John był sercem i duszą

Exciter.

Muzycy zza Atlantyku często wspominają

w rozmowach z nami, że zazdroszczą Europejczykom

tych wszystkich festiwali, rozwiniętego

mimo wszystko rynku fonograficznego,

etc. - faktycznie jest u was pod

tym względem aż tak źle?

Nie powiedziałbym, że po tej stronie "jest aż

tak źle". Są w sferze metalowej zespoły, festiwale

i wydarzenia. Po prostu wydaje się, że

metal w Europie już prawie zniknął z mainstreamu,

może dlatego, że to część tradycji.

Metal zdaje się być bardziej zakorzeniony w

europejskiej kulturze niż w tej północnoamerykańskiej.

Potem mamy Południową

Amerykę i zespoły jak Sepultura. Nie jestem

pewien, jak dobrze (czy też może jak źle)

południowoamerykańskie grupy sobie radzą.

ASSASSIN’S BLADE 33


Ale wiem na przykład, że brazylijski zespół

Pastore jest fantastyczny. Ich wokalista, Mario

Pastore, jest znakomity. Są chyba bardzo

znani w Brazylii, ale nie wydaje się, żeby

było o nich głośno w Europie czy Ameryce

Północnej.

Zadebiutowaliście nieźle przyjętym albumem

"Agents Of Mystification", co pewnie

utwierdziło was w przekonaniu, że warto

pociągnąć to dalej?

"Agents Of Mystification" to dobry album,

ale on nigdy nie pobije żadnych rekordów

sprzedaży. Powiedzmy, że było to dobre

przedstawienie zespołu, ale wiedzieliśmy że

mogliśmy zrobić na nowej płycie coś dużo

lepszego. Uważamy "Agents Of Mystification"

za promocyjną rzecz i niejako kartę

biznesową, która pozwala przedstawić grupę

światu.

Nowa płyta "Gather Darkness" jest jeszcze

bardziej udana - to kwestia tego, że znacie

się już doskonale, po tych pięciu latach

jesteście świetnie zgrani, co przekłada się

też na jakość kolejnych kompozycji?

"Gather Darkness" faktycznie otrzymał lepsze

opinie, po prostu dlatego, że jest zdecydowanie

lepszą płytą niż "Agents Of Mystification".

Tak, ten album ukazuje bardzie

"wyszukaną" wersję Assassin's Blade. Po

"Agents Of Mystification", nauczyliśmy się

trochę o pracy z różnych części świata. Ale,

główną różnicą jest to, że zdecydowaliśmy się

tym razem pracować z godnymi zaufania

ludźmi w sprawach miksu (Martin "Mattes'

Pfeiffer - U.D.O.) i w sprawach masteringu

(Stefan Kaufmann z Accept). Dlatego

"Gather Darkness" jest bardziej dojrzałe i

mocniejsze niż "Agents Of Mystification".

Drugi album jest o kilka minut krótszy, bardziej

intensywny, nie ma też na nim tak

długich utworów jak "League Of The

Divine Weep" - to przypadek czy zamierzone

działanie?

To czysty przypadek. Peter i Dave piszą muzykę

bez określonego planu. "League Of The

Divine Wind" jest dłuższa, bo była to złożona

japońska saga, którą Peter bardzo lubił.

Chciał odnieść się do wielu części tej fascynującej

historii i prawdopodobnie to właśnie

sprawiło, że piosenka jest dłuższa. Właściwie

na "Gather Darkness" mamy kolejny kawałek,

który trwa dłużej niż przeciętny, "Soil Of

The Dead", który ma ponad 7 minut.

Wzmocniliście też skład, bo macie teraz

dwóch gitarzystów - Bruno Buneck miał

wzmocnić wasze brzmienie, bo jednak na

koncertach jedna gitara nie zawsze wystarczała?

Assassin's Blade zawsze grało muzykę na

dwóch gitarach. Dodanie Bruna było wtedy

koniecznością. Bardzo podoba mi się jego

styl. Jest techniczny i szybki, podczas gdy

David jest w swym brzmieniu gładszy, bardziej

wyrafinowany i wymyślny. Uzupełniają

się nawzajem i jest to dość oczywiste na

"Gather Darkness".

Debiut ukazał się na LP, CD i kasecie - z

"Gather Darkness" będzie podobnie, bo nie

wyobrażasz sobie dyskografii Assassin's

Blade bez analogowych nośników?

Nie jestem pewny co do kaset. Fakt, że

"Agents Of Mystification" zostało wydane

na kasetach wyniknął z inicjatywy Petera.

Było to wydanie głównie dla kolekcjonerów.

Nie orientuję się, ile ten nośnik robi dla nas

w sensiie promocji. Ale tak, "Gather Darkness"

zostało wydane na płytach CD, winylu

i jest dostępne do pobrania. I w przeciwieństwie

do "Agents oO Mystification" drugi

album jest dostępny na większości serwisów

streamingowych.

Planujecie też pewnie koncerty promujące

"Gather Darkness" i jeśli będzie tylko na to

szansa zamierzacie odwiedzić jak najwięcej

miejsc z tym nowym materiałem?

Trzeba pamiętać, że na całym świecie są setki

dobrych zespołów, a metal to przede wszystkim

biznes. Powiedziałbym, że Ameryka

Północna jest wykluczona, przede wszystkim

z powodów finansowych. Cały zespół jest w

Szwecji i byłoby to zbyt kosztowne, by ich

przetransportować i zaplanować dochodową

trasę. Z drugiej strony mamy więcej okazji,

by grać w Europie. Jednak są tony dobrych

europejskich zespołów, które organizatorzy

mogą mieć za marne grosze. Plus, powiedzmy

sobie szczerze, ja będę niedługo mieć

60 lat i z tego co wiem, nie ma mowy, bym

wybrał się z moich plecakiem i podróżował

autostopem przez Europę, by grać w klubach

przed garstką ludzi. Poza tym, mam karierę

zawodową i w Północnej Ameryce pracownicy

mają średnio tylko dwa lub trzy

tygodnie wakacji w roku. Ja mam

szczęście mieć pięć. Ale czy chciałbym

poświęcać mój cenny czas osobisty,

którego mam mało, by jechać

w trasę w dość trudnych warunkach?

Raczej nie. Kocham grać, ale

mam wiele innych zainteresowań.

Jedyną możliwością w tym momencie

są letnie festiwale. To byłoby

wspaniałe.

Wojciech Chamryk,

Kinga Dombek,

Karol Gospodarek

HMP: Od lat z płyty na płytę Stormwarrior

idze w coraz to bardziej epicką stronę. Ale

jeśli chodzi o kompozycje, aranżacje, chóry,

Twoja nowa płyta jest najbardziej epicką

płytą Stormwarrior. Intensyfikacja tych klimatów

była związana z tematyką? O ile od

dawna piszesz o tematyce nordyckiej, o tyle

tym razem teksty są jeszcze bardziej majestatyczne,

o tożsamości czy eschatologii.

Lars Ramcke: Jasne, to idzie ręka w rękę.

Wśród tekstów poszczególne fragmenty, które

warto dodatkowo podkreślić muzyką. To

działa też w drugą stronę - w strukturach kawałków

są takie momenty, które wymagają

szczególnego uwypuklenia epickimi słowami.

W zależności od tego, od czego zaczyna się

pisanie kawałków, czy od strony muzycznej

czy tekstowej, jeden czynnik uzupełnia drugi.

W tekstach do "Norsemen" można natrafić

na bardzo wiele uzbrojenia. Już w samych

tytułach pojawia się dwukrotnie "miecz",

raz "tarcza" i "ostrze".

Życie ukształtowane jest walką. W poszczególnych

epokach ta walka przybierała różne

formy. Miecz i tarcza są rzecz jasna nierozerwalnie

związane z istnieniem wojowników w

czasach wikingów, naszych przodków.

Współkształtowały życie w tamtym okresie

w bardzo dużym stopniu.

Całymi latami Stormwarrior był porównywany

do Helloween i Running Wild. To

rzecz jasna cecha Stomwarrior, która wciąż

jest dla niego typowa, ale pojawiają się od

pewnego czasu motywy, które można porównać

choćby do Bathory. Taką inspirację

słyszę w "Sword of Walhalla".

Tak, Bathory od dawien dawna miał wpływ

na Stormwarrior, także podświadomie. Miało

to miejsce już na krążku "Northern Rage"

w kawałku "Lindisfarne" czy w wielu fragmentach

na "Heading Northe" i "Heathen

Warrior". Na nowej płycie, "Norsemen" także

jest wiele momentów, jednak "Sword of

Valhalla" bez wątpienia najsilniej zmierza w

tym kierunku. Mimo to, dla większości dziennikarzy

najprościej jest napisać "brzmią jak

Helloween i Running Wild". Zwłaszcza kiedy

nie przykłada się zbytnio do słuchania płyty

w całości, czy raczej rzuca okiem na to, co

napisali o niej inni (śmiech).

Swoją drogą, na nowej płycie nie ma żadnego

kawałka "o metalu".

Tym razem nie pasowało to tematycznie do

reszty płyty.

Przerwa między "Thunder and Steele" a

34

ASSASSIN’S BLADE


"Norsemen" była dłuższa niż zwykle. Coś

muzycznego robiłeś w tym czasie?

Niewiele, nie miałem wystarczająco dużo

czasu na tworzenie muzyki. Musiałem odrobić

trochę prywatnych spraw. Kiedy pracuję

nad płytą, muszę się na niej całkowicie skoncentrować.

W przeciwnym razie nie będzie

to wystarczająco dobre dla płyty Stormwarrior.

Perkusista, Falko Reshöft po latach znów

dołączył do zespołu. Dlaczego chciał wrócić?

Ponieważ on po prostu należy do Stormwarrior,

poza tym z nim jest po prostu fajniej.

Wtedy, w latach 2003-2008, Falko i ja byliśmy

siłą napędową Stormwarrior - "Heavy

Metal Fire", "Northern Rage", "Heading

Northe", trasy między innymi w Japonii,

wspólna praca w studio... Jego powrót przywrócił

dawnego ducha. Myślę, że to można

na płycie usłyszeć, zarówno w samych kompozycjach,

jak i w perkusji.

Hamburczyk i morze

Długoletnie niemieckie zespoły zazwyczaj idą w dwóch kierunkach. Albo

od lat nagrywają to samo, tylko że gorzej, albo nagrywają bardzo dobre płyty, ale

znacząco zmieniają swój styl. Kategoryzacja ma jednak swoje granice. Stormwarrior

istnieje już 20 lat, nagrał sześć płyt, jest szalenie wierny swojemu stylowi, ale

mimo to, albumy Stormwarrior wcale nie są bledszymi odbitkami samych siebie.

Jeśli uważnie się wsłuchacie, zauważycie, że do wyznacznikowej dla Stormwarrior

etykiety "stare Helloween/Running Wild" dochodzą nowe inspiracje. To między innymi

o nich rozmawiałam z liderem Stormwarrior - Larsem Ramcke.

wiking. Zastanawiam się, czy Ty również

masz taką pasję.

Nie, to nie dla mnie. Istnieje wiele wikińskich

i średniowiecznych jarmarków czy festynów

oraz wiele pokazów walk i zawsze znajdzie

się ktoś, kto założy okulary przeciwsłoneczne,

buty sportowe czy inny kapelusz

słomkowy i popsuje tym cała autentyczność.

Wolę jednak, żeby energia przeszłości pozostała

między mną a naturą.

Kiedy ostatnio rozmawialiśmy opowiadałeś,

że ważną rolę w powstaniu Stormwarrior

odebrał Headbangers Ballom. Możesz

sobie wyobrazić początki zespołu bez tego

miejsca?

A więc początki Stormwarrior były nie w

Ballroomie, ale w centrum młodzieżowym

na obrzeżach Hamburga. Tam się wszystko

zaczęło. Ale rzecz jasna później Headbangers

Ballroom przyczynił się mocno do rozwoju

zespołu. Poznaliśmy tam kilku późniejszych

członków Stormwarrior i nawiązałem

wiele dobrych kontaktów z innymi kapelami,

które wtedy budowały hamburską scenę.

Tam też mogłem po raz pierwszy spotkać się

z Kaiem Hansenem. Zresztą wtedy Headbagners

Ballroom prowadził Thomas, ten,

który później powołał do życia Headbangers

Open Air Festival. Z tym festiwalem

łączy nas rzecz jasna też bardzo dużo. Mieliśmy

okazję występować tam wiele razy i jesteśmy

na nim nawet wtedy, gdy nie gramy.

Twoja muzyka jest w pewnej mierze też

hołdem dla Running Wild. Teraz Stormwarrior

ma okładkę na miarę Running Wild.

Dlaczego Andreas Marschall stworzył

Wam taką okładkę tak późno?

Dobre pytanie. Naprawdę mogłem go o to

W temacie instrumentów - w intro do płyty

słychać klawisze. Kto na nich zagrał?

Sam je nagrałem.

Stormwarrior jest jednym z wyjątków na

niemieckiej scenie. Wiele zespołów albo

zmienia swój styl, albo gra w kółko to samo,

tylko gorzej. Wy jesteście wierni swojemu

stylowi, a jednocześnie nieco go odświeżacie

- choćby w tę epicką stronę. Masz jakąś

receptę na muzykę?

Nie mam pojęcia. Po prostu zaczynam i w

pewnym momencie pojawia się moment, w

którym większość: muzyka, słowa, aranżacje,

tytuły, pomysły na grafiki, są już nadbudowane.

Od tego momentu jestem już w stanie

usłyszeć w głowie 99% materiału na płytę i

wiem już, czego brakuje. Kiedy na tym etapie

mam wszystko gotowe, przychodzą dalsze

pomysły Yenza, Falko, Björna i dodają one

płycie pewien dodatkowy sznyt. Wtedy

wszystko się klaruje i przechodzi na następny

poziom.

A skąd czerpiesz natchnienie? Napisałeś

już wiele o kulturach północy i wciąż masz

nowe pomysły...

Przy tworzeniu "Northern Rage" studiowałem

archeologię pradziejową i wczesnohistoryczną,

a także skandynawistykę i nadal bardzo

dużo czytam. Dodatkowo bliskość morza

dostarcza mi twórczej energii.

Alexandera Krulla z Leaves Eyes też fascynuje

kultura nordycka. Wiem też, że bierze

udział w rekonstrukcyjnych imprezach jako

Foto: Lars Hoese

Czytałam w jakimś bardzo starym magazynie,

że na początku działalności Stormwarrior

miałeś trudności ze znalezieniem

ludzi, którzy w ogóle chcą grać heavy metal...

Wtedy wszyscy chcieli grać death i black metal,

bo oba gatunki były wtedy ogromnie popularne.

Tradycyjni metalowcy tylko podśmiewywali

się z tego. To było jeszcze przed

Hammerfall, który propagowano jako wybawicieli

heavy metalu, wskutek których true

metal wrócił do łask. Mnie samemu trudno

było ówcześnie znaleźć właściwych ludzi z

tego przedziału, nawet w tak dużym mieście,

jak Hamburg. Obecnie jest wiele młodych kapel

idących tym kierunku, może zrobiło się

trochę lepiej. Choć jest też wiele gówna z

dmuchanymi mieczami i kostiumami suberbohaterów.

Ten cały Comedy Metal kompletnie

nie jest dla mnie (śmiech).

zapytać wcześniej. Przez wiele lat sądziłem,

że Andreas nie robi już żadnych okładek,

kiedy przypadkiem zobaczyłem, że właśnie

wypuścił coś nowego. Dopiero wtedy do niego

napisałem. Okładka do "Norsemen" jest

świetnie zrobiona i liczę, że będziemy mogli

jeszcze nie raz dobrze współpracować.

Też mam taką nadzieję. Obecna okładka

wygląda jak połączenie "Heading Northe"

z "Heathen Warrior". To był pomysł

Andreasa?

Przygotowałem dla Andreasa kilka szkicowych

elementów, które mogłyby trafić na

okładkę, a on wyciągnął z nich pierwszy projekt.

Później oboje dopasowaliśmy je wszystkie

do siebie, a on sam już dokończył.

Wszystko poszło bezproblemowo, poza tym

on naprawdę miał ochotę zrobić nam tę okładkę.

Katarzyna "Strati" Mikosz

STORMWARRIOR 35


Nie da się ukryć, że na świecie obserwujemy

wzrost popularności Idle Hands, co

zresztą sam zauważyłeś. Czy w związku z

tym faktem masz jakieś oczekiwania?

Nie lubię oczekiwać zbyt wiele ani snuć jakichś

wielkich planów, ponieważ żyjemy w

czasach, w których wszystko się zmienia niczym

w kalejdoskopie. Po prostu staram się

tworzyć jak najlepszą muzykę bez względu

na okoliczności. Żadnych wypełniaczy i odrzutów.

Chcemy, by każdy kawałek, który

stworzymy był godny, by znaleźć się na płycie.

Mam potrzebę odczuwania dumy z każdego

jednego kawałka, który napiszę. Nie

oczekuję zbyt wiele, ale mam wielkie nadzieję.

Potrzeba dumy

Pewnie niektórzy już wstępnie przeglądając ten numer pomyśleli

sobie zdegustowani - "znowu Idle Hands? Nie za dużo tego?!". Fakt,

wydana w zeszłym roku płyta "Mana" narobiła niemałą burzę w metalowym

świecie. Oczywiście poza przychylnymi opiniami, pojawiły się głosy,

że cały ten hype wokół zespołu jest zdecydowanie przesadzony. Tutaj najchętniej

zacytowałbym klasyka, że "Racja jest jak dupa. Każdy ma swoją".

Tak czy Owak Idle Hands będzie jedną z gwiazd tegorocznej warszawskiej

(pierwotnie odruchowo wpisałem tu słowo "katowickiej") Metalmanii i

fakt ten zmienił się w okazję do krótkiej rozmowy z wokalistą IH - Gabrielem

Franco.

HMP: Już niedługo minie niemalże rok od

momentu wydania Waszego pierwszego albumu

zatytułowanego "Mana". Czy po

tym czasie patrzysz inaczej na tą płytę?

Gabrielem Franco: Szczerze mówiąc nie.

Dla mnie ten album to ciągle ta sama wspaniała

rzecz. Ten album został nagrany jakieś

piętnaście miesięcy temu i nic od tamtego

czasu się w moim stosunku do niego nie

zmieniło. Jestem naprawdę zadowolony z

efektów w naszej pracy i cholernie cieszę się,

że zostały one tak dobrze przyjęte.

Ten rok upłynął Wam pod znakiem dużej

liczby koncertów, głównie w Europie. Powiedz

mi proszę, czy grając te koncerty staraliście

się pozyskać nowych fanów?

Ta trasa była ogólnie okazją, by powiedzieć

wszystkim "hej, jesteśmy Idle Hands i istniejemy"

(śmiech). To tak naprawdę była pierwsza

nasza duża trasa. Zawsze staramy się

koncentrować na tym, by zagrać dobry show

i żeby ludzie wyszli zadowoleni.

A czy zapamiętałeś szczególnie jakiś jeden

konkretny występ?

Na pewno takim występem był ten na Keep

It True Festival w Niemczech. Był to występ

dla kilku tysięcy ludzi, więc zapadł mi w

pamięć. Czymś bardzo wyjątkowym była dla

nas także trasa z Kingiem Diamondem. Miłe

z jego strony było, że podczas swoich występów

reklamował nas ze sceny, nie tylko

jako świetny zespół, ale i wspaniałych ludzi.

Czy podczas tej trasy miałeś możliwość jakiejś

dłuższej pogawędki z Kingiem Diamondem?

On rzadko był w pobliżu. Często pojawiał

dopiero tuż przed wyjściem na scenę i znikał

zaraz po zejściu z niej. To już jest starszy

człowiek. Ma żonę, dzieci i pewnie głównie

im chce poświęcać swój czas. Mimo to czasami

udało nam się zamienić parę słów. Nie były

to jakieś długie konwersacje, raczej tak

zwane "small talks". To naprawdę przesympatyczny

i kulturalny człowiek.

No właśnie. Album został przyjęty nadspodziewanie

dobrze zarówno przez media,

jak i przez słuchaczy. Czy byłeś tym zaskoczony?

Byłem totalnie zaskoczony. Powiem Ci, że w

momencie nagrywania tego albumu nie oczekiwałem

zbyt wiele. Byliśmy zespołem, który

wówczas grał w pubach i szczerze mówiąc

myślałem, że na tą chwilę wiele więcej nas

nie czeka. Wydane w 2018 roku EP "Don't

Waste Your Time" niewiele zmieniła w naszej

sytuacji. Wszystko się zaczęło kręcić po

wydaniu "Mana" i mam ogromne przeczucie

że rok 2021 będzie dla nas czymś jeszcze

bardziej przełomowym. Przekonasz się w

swoim czasie o czym mówię.

36 IDLE HANDS

Foto: Idle Hands

"Mana" to Wasze pierwsze pełne wydawnictwo.

Czy jakiś moment z procesu

nagraniowego tego albumu naprawdę utkwił

Ci w pamięci?

O tak. Pamiętam jak przez parę dni chodziłem

dookoła okolicy będąc mega wkurwiony.

Zbliżał się deadline a my wszyscy byliśmy

w przysłowiowej "czarnej dupie". Ciągłe

"motywujące" telefony oraz maile od managementu

i wytwórni niespecjalnie rozluźniały

tą atmosferę (śmiech). To były dla nas

dość ciężkie dni, ale ostatecznie wszystko się

udało. Praktycznie zaraz po nagraniu ruszyliśmy

w trasę. Już wtedy wpadliśmy w ogromny

wir jak prawdziwe gwiazdy rocka

(śmiech).

W tym roku zajrzycie do Polski na Metalmenię.

Dokładnie. To pewnie będzie naprawdę ekscytujące

wydarzenie. Wiem, że ten festiwal

ma w Waszym kraju niemal legendarny status

i odbywa się już od ładnych paru dekad.

Tym bardziej się cieszę, że będziemy mogli

się tam pojawić. Zwłaszcza u boku wielu renomowanych,

a wręcz legendarnych zespołów.

Przy tego typu planach należy wziąć pod

uwagę, że w tej chwili zarówno w Europie,

jak i innych częściach świata panuje epidemia

koronawirusa. Czy Wasza działalność

koncertowa ucierpiała już z tego powodu?

Tak. Akurat jesteśmy w trasie i na tą chwilę

byliśmy zmuszeni do odwołania trzech z zaplanowanych

koncertów. Czwarty też stoi

pod znakiem zapytania. Pewnie będzie ich

więcej, ale to już zależy od władz. Póki co

gramy, gdzie tylko możemy.

Skoro koncertowanie stoi pod dużym znakiem

zapytania, to można więcej czasu

poświęcić na nowy materiał, czyż nie?

Jak najbardziej. Pracę nad nowym albumem,

zaczęliśmy jeszcze zanim "Mana" trafiła na

rynek. Mamy głowy pełne pomysłów, którym

dajemy ujście. Nowy album już w przyszłym

roku.

Pozwolisz jednak, że będę trochę dociekliwy.

Czy ta płyta będzie kontynuacją drogi

obranej na "Mana"?


Mogę obiecać jedno. To, co usłyszycie na

najnowszym krążku, to ciągle będzie Idle

Hands. Album bez wątpienia spodoba się

wszystkim tym, do których przemówiła zawartość

"Mana". Nawet jeżeli wyłapie się pewne

innowacje, to nie zniknie wrażenie, że

jest to ciągle ten sam zespół.

Często przy Idle Hands dopisuje się określenie

"gothic metal", jednakże Ty się przed

nim bronisz jak przed ogniem.

Tak, to prawda. Nie przepadam zbytnio za

tym określeniem i stosowaniem go w parze z

Idle Hsands. Dzisiaj to pojęcie zostało lekko

wypaczone i łatkę tą przypisuje się zespołom,

które tworzą muzykę odległa stylistycznie od

naszej. Przykładem może być tu Nightwish

czy z drugiej strony Paradise Lost. Dlatego

też wrzucanie nas do tej kategorii może

wprowadzić potencjalnych słuchaczy w błąd.

Zatem pomówmy o czysto heavy metalowym

wariancie Waszej twórczości. Zdarzało

Ci się mówić, że kicz jest nieodłącznym

elementem tego gatunku. To ciekawe

podejście z punktu widzenia twórcy,

zdecydowanie będące w zdecydowanej opozycji

do podejścia wielu podobnych kapel,

prezentujących swą twórczość jako sztukę

wysokich lotów.

Kiczowatość jest wpisana w naturę tej muzyki

i wydaje mi się że to jest a przynajmniej

powinno być oczywiste dla wszystkich. Heavy

metal to przede wszystkim zabawa. Nas

od wielu kapel grających tradycyjny heavy

Foto: Idle Hands

metal różni to, że nie śpiewamy o rycerzach i

podobnych sprawach.

Pochodzicie z Portland. Jak na tą chwilę

wygląda tamtejsza scena metalowa?

Sporo ekstremy, głównie death metalu trochę

punk rocka, trochę hardcore'u, coraz więcej

stoner/ doomu. Klasyczny metal jednak

niestety w odwrocie. Co najwyżej parę kapel

thrashowych. Zespoły heavy metalowe można

policzyć na palcach jednej ręki. Jednak

nie powiem, żebym bardzo śledził lokalną

scenę, bo jest ona zdominowana przez muzykę,

której nie jestem fanem.

Gdzie widzisz siebie i Idle Hands za

powiedzmy dziesięć lat?

Mam nadzieję, że przede wszystkim będziemy

grać koncerty jako headliner na dość sporych

arenach. Ale co będzie, zobaczymy. Możemy

gdybać, snuć plany, kreować jakieś bajeczne

wizualizacje, ale tak naprawdę nikt z

nas nie wie co przyniesie przyszłość.

Bartek Kuczak


HMP: Minęło już pięć lat od wydania

Waszego ostatniego albumu zatytułowanego

"None but the Brave". Czy mógłbyś

krótko opisać, co działo się z zespołem w

tym okresie?

Tann: Po wydaniu albumu "None but the

Brave" bardzo aktywnie go promowaliśmy,

grając na żywo na kilku metalowych festiwalach

i mniejszych koncertach jako support.

Pojawiliśmy w kilku różnych krajach, takich

jak Hiszpania, Grecja, Włochy, Niemcy i

Portugalia. W międzyczasie tworzyliśmy nowy

album. Te pieć lat przerwy to nie była do

końca nasza wina. Tak się po prostu stało.

Było kilka spraw, które zabrały nam więcej

czasu, niż się spodziewaliśmy. Musieliśmy

zarezerwować studio, uzyskać odpowiedni

Epic Metal Lemmy

Portugalscy barbarzyńcy wracają z potężnym hukiem maczugi. Ironsword,

bo o nich mowa płyty wydaj rzadko, ale jak już coś wyda, to jest to niezły

kąsek dla miłośników epickiego heavy. Tak jest też z ich najnowszym wydawnictwem

zatytułowanym "Servants Of Steel". O kulisach powstania tego krążka

opowiedział nam lider oraz jedyny członek Ironsword grający w nim od samego

początku - Tann. Nie skupiliśmy się jednakże tylko na obecnych czasach. Spora

część rozmowy dotyczy mniej znanych, ale dość interesujących faktów z ciekawej

historii Ironsword.

względu na ilość. Zdecydowanie wolę jakość.

Ale prawda jest taka, że tu w grę wchodzą

czynniki zewnętrzne. Nigdy nie była to kwestia

braku kreatywności lub braku zainteresowania

zespołem. Tak się po prostu stało.

Poza tym nie utrzymujemy się z grania,

wszyscy mamy codzienną normalną pracę,

nasze rodziny i wszystko to zajmuje nam również

sporo czasu.

celem było odtworzenie przednich okładek

komiksów "Savage Sword of Conan" w wykonaniu

Franka Frazetty i Borisa Vallejo.

Jednocześnie staraliśmy się unikać stereotypów

i dystansować się od typowych okładek

albumów nawiązujących do fantasy z mieczem

i magią, które zwykle robią inne zespoły

power metalowe. Chcieliśmy czegoś o

bardziej mitologicznej i mistycznej atmosferze.

Możesz powiązać projekt okładki albumu

z konkretną sceną zaczerpniętą z filmu

"Conan Barbarzyńca" z 1982 roku.

Na profilu facebookowym Ironsword możemy

znaleźć film prezentujący tworzenie tej

grafiki, będący poniekąd swego rodzaju

instruktażem rysunku. Czy uważasz, że to

naprawdę łatwe do narysowania?

Dla tych, którzy są utalentowani w rysowaniu,

może nie powinno to być to zbyt trudne.

Naprawdę nie mam pojęcia! Myślę, że to

zależy tylko od tego, czego chce zespół i od

tego, co artysta malarski uważa za możliwe

lub nie. W naszym przypadku właśnie wyjaśniliśmy

artyście, czego chcieliśmy, co mieliśmy

na myśli i naszą wizję, a artysta zazwyczaj

rozumie i próbuje uchwycić ten moment.

Po kilku szkicach wybieramy to, co

wygląda najlepiej i jest najbardziej adekwatne

do naszej wizji.

Jeśli już mówimy o Manilla Road, warto

nadmienić, że gościnnie na "Servants Of

Steel" pojawia się wokalista Bryan "Hellroadie"

Patrick, który był członkiem tego

zespołu. Przypuszczam, że znacie się od

dawna. Czy pamiętasz, jak zaczął się

Wasz kontakt?

Spotkałem Bryana osobiście, kiedy Manilla

Road grała po raz pierwszy w Atenach. Przez

lata utrzymywaliśmy ze sobą kontakt i czasami

zdarzało się, że nasze zespoły grały razem

jednego wieczoru. Myślę, że Manilla Road

był zespołem, z którym graliśmy najczęściej.

Kiedy Mark Shelton zmarł, logiczne było,

że zaprosiłem Bryana do wykonania gościnnego

wokalu na naszym nowym albumie i

wykonał niesamowitą robotę. Jesteśmy braćmi

w Metalu od prawie 20 lat.

budżet, zachęcić producenta do zmiksowania

i ogarnięcia całego albumu itp. Ale tak naprawdę

najwięcej czasu zajęło przejście z wytwórni

Shadow Kingdom Records do Alma

Mater Records.

Nie wydajecie swych albumów (może z wyjątkiem

dwóch pierwszych) regularnie. Jakie

są przyczyny tych przerw? Nie sądzisz, że

fajnie byłoby częściej wydawać nowy materiał?

Ja też tak uważam, ale czasami jest to po

prostu poza naszym zasięgiem i nie bardzo

mamy możliwości, by coś zmienić w tym

kierunku. Jeśli nic nie idzie zgodnie z twoimi

planami, musisz improwizować i przystosować

się do zaistniałej sytuacji. Nie jestem

zwolennikiem wydawania płyt tylko ze

Foto: Ironswod

Wasz nowy album zatytułowany "Servants

Of Steel" poprzedziła EP "In The Coil of

Set". Jaka w ogóle była jej rola?

Mieliśmy 15 nowych kawałków, ale tylko 12

było częścią oryginalnej listy utworów. Pozostałe

trzy piosenki mogliśmy wykorzystać jako

materiał bonusowy. Alma Mater Records

wpadło na pomysł wydania limitowanej

edycji kolekcjonerskiej EP poprzedzającej

album, na co wszyscy zgodziliśmy się. Wybraliśmy

kawałek "In the Coils of Set", a jako

bonus dodaliśmy "Disciples" i "Fallen Brothers".

Inny dodatkowy utwór "Heavy Metal

Storm" pojawia się na winylowym wydaniu

"Servants of Steel". To był doskonały pomysł

dla wszystkich naszych oddanych fanów,

aby mieli pełny wgląd we wszystkie nasze

nowe rzeczy.

Okładka albumu przypomina mi okładki

płyt Manilla Road i Cirth Ungol. Biorąc

pod uwagę konwencję, w której się poruszacie

myślę, że to było całkowicie zamierzone.

Nie całkiem! Może Twoje skojarzenia są

trafne, ale nie było to zamierzone. Naszym

Nie jest wielką tajemnicą, że inspirujesz się

zespołem Marka Sheltona (RIP). Czy

pamiętasz, jak w ogóle odkryłeś Manilla

Road?

Po raz pierwszy usłyszałem Manilla Road

pod koniec lat osiemdziesiątych w lokalnym

radiu. To był kawałek "Mask of the Red

Death". Pamiętam, że było to coś innego, niż

to co wówczas grała czołówka najpopularniejszych

kapel uprawiających heavy metal.

W Portugalii nie było zbyt wielu sklepów

płytowych ukierunkowanych na takie granie

i trudno było znaleźć płyty Manilla Road.

Udało mi się wtedy dorwać tylko koncertowy

album "Roadkill". Byłem niemalże uzależniony

od tego longplaya. W połowie lat dziewięćdziesiątych

udało mi się zdobyć prawie

całą dyskografię dzięki tapetradingowi. Słuchałem

"Metal", "Crystal Logic" i "The

Delugue" non stop. Potem na początku

2000 roku kupiłem wszystkie reedycje na

CD.

Kiedy zacząłeś tworzyć utwory na "Servants

Of Steel". Który z nich powstał jako

38

IRONSWORD


pierwszy?

Zaczęliśmy robić jam session, kiedy Jorge

Martins dołączył do zespołu. To było kilka

miesięcy przed oficjalnym wydaniem albumu

"None but the Brave". Z tych sesji zostały

nam dwa utwory. Choć brzmiały świetnie,

nie byłem w 100% zadowolony, ponieważ

były zbyt podobne do niektórych starych

rzeczy. Zatem pozostały niedokończone i od

razu trafiły na półkę. Podczas naszej trzeciej

próby wymyśliliśmy tytułowy "Servants of

Steel" i wówczas byłem bardzo zadowolony z

kierunku, w którym zmierzamy. Drugi utwór

to "Rogues In the House", a następnie "Red

Nails" i "In the Coils of Set". Był okres, kiedy

pracowaliśmy równolegle nad 3 lub 4 utworami.

Ostatnim utworem skomponowanym na

album był "Keepers of the Crypt".

A co z tekstami? Czy "Servants Of Steel"

opowiada nam jakąś konkretną historię?

Można powiedzieć, że wszystkie nasze albumy

są w pewnym sensie koncepcyjne, a

wszystkie motywy nawiązują do Roberta E.

Howarda. Tym razem jednak zdecydowałem

się na prawdziwe adaptacje niektórych z najbardziej

znanych oryginalnych historii Conana,

takich jak "Tower Of The Elephant",

"Roques In The House", "Red Nails" itp.

Tytuł albumu dotyczy głównie tajemnicy historii

stali, która jest przekazywana z ojca na

syna. Również "Servants Of Steel" odzwierciedlają

nasze oddanie metalowemu podziemiu

przez te wszystkie lata.

"Servants Of Steel" zostało nagrane z nowym

basistą Jorge Martinsem, którego już

zresztą wspominałeś. Nie jest co prawda

nowicjuszem, ale nie ma też bogatego muzycznego

CV. Jak trafił do zespołu?

Jorge grał w kilku portugalskich zespołach

pod koniec lat osiemdziesiątych. Były to kapele

mniej lub bardziej znane tylko w Portugalii.

Pierwszy raz spotkaliśmy się pod koniec

lat osiemdziesiątych, ale przez lata jakoś

kontakt nam się urwał. Właściwie to nasz

perkusista Joao Monteiro powiedział mi o

Jorge. Obaj grali razem w innym zespole. Co

prawda Aires nagrał partie gitary basowej na

płycie "None but the Brave", ale z powodu

swojego zaangażowania w Moonspell nie

mógł zostać dłużej w zespole. Stało się jasne,

że musimy znaleźć innego basistę. Poprosiliśmy

więc Jorge o dołączenie do zespołu, a on

oczywiście chętnie ją przyjął. Jest bardzo oddanym

i pracowitym basistą oraz bardzo fajnym

zrelaksowanym facetem. To taka mieszanka

Steve'a Harrisa i D.D. Verniego.

Wasz nowy album został zmiksowany

przez Harrisa Johnsa. Jak rozpoczęła się

Wasza współpraca?

To nasza wytwórnia skontaktowała się najpierw

z Harrisem Johnsem. Uznali, że potrzebujemy

znanego producenta, aby pomóc

nam uzyskać odpowiednie brzmienie płyty.

Jednym z moich pięciu najlepszych producentów

wszechczasów jest Harris Johns,

więc liczyłem na niego. Naprawdę polubił

naszą muzykę i wykazał zainteresowanie

współpracą z nami. Uważam, że ostateczny

wynik jest znakomity. Daliśmy mu całkowitą

swobodę, a on przyniósł wiele pomysłów na

poprawę dźwięku. Jego magia i plan są obecne

na płycie. Był bardzo profesjonalny, a jednocześnie

czuł się swobodnie podczas pracy.

W przeszłości Ironsword był twoim projektem

jednoosobowym. Jak dziś to wspominasz?

Czy z perspektywy czasu żałujesz tego

okresu?

Nie, nie żałuję. Był to zespół jednoosobowy

przez mniej więcej 5 lat, ponieważ nie miałem

innego wyboru. Wtedy nikt się nie interesował

tym stylem muzycznym, a wszyscy

moi przyjaciele mieli już własne projekty,

więc nie byli dostępni ani zainteresowani angażowaniem

się w kolejny zespół. Byłem

zmuszony to zrobić tylko po to, by utrzymać

zespół przy życiu i móc nagrać dwie taśmy

Foto: Ironswod

demo w 1995 i 1998 roku. Patrząc wstecz,

był to okres pełen zabawy, ale też jednocześnie

wyzwań. Na pewno nie miałbym nic

przeciwko ponownym przejściu tego wszystkiego

bez względu na to, jak trudna była ta

ścieżka.

Lata temu byłeś członkiem Moonspell. Co

kierowało Tobą, by opuścić ten zespół i założyć

swój własny?

Byłem niezadowolony z tego, jak właściwie

zarządzano tym zespołem. Muzyka również

powoli się zmieniała, co było dla mnie kwestią

kluczową, aby odejść i założyć własny

zespół.

Czy śledzisz dziś poczynania Moonspell?

Co sądzisz o kierunku, w którym podążają?

Cóż, wszyscy się znamy od lat i całkiem dobrze

się dogadujemy. To bardzo pracowity

zespół i naprawdę szanuję ich za to, co osiągnęli

w swojej karierze, chociaż większość ich

muzyki zwyczajnie do mnie nie trafia. Ale to

tylko kwestia gustu. Nie znaczy to, że nie są

świetnym zespołem…

Na początku Ironsword śpiewałeś i grałeś

na wszystkich instrumentach. Czy ciężko

było ci to wszystko opanować?

Cóż, nagrywanie jest łatwe, ponieważ każdy

instrument jest nagrywany osobno, a nie

wszystkie jednocześnie. Wydaje mi się, że na

początku trudniej było znaleźć styl pasujący

do naszej muzyki. Niestety nie mogę śpiewać

jak Rob Halford, Eric Adams czy Bruce

Dickinson, jestem raczej typem Lemmy'

ego. Taki Epic Metal Lemmy, jeśli coś takiego

istnieje. To była najtrudniejsza część, próba

zbudowania własnego stylu śpiewania inspirowanego

innymi. Poza tym, nawet gdybym

mógł śpiewać jak Rob Halford, nie jestem

pewien, czy nasza muzyka miała taki

sam wyraz. Prawdopodobnie gralibyśmy podobnie

do miliona innych kapel.

Jestem bardzo zainteresowany sposobem, w

jaki wówczas nagrywałeś swoje dema w

studio. Czy mógłbyś coś o tym powiedzieć?

Pierwsze demo zostało nagrane na analogowym

rejestratorze wielościeżkowym Fostex 4,

który miał mój dobry przyjaciel. Grałem na

wszystkich instrumentach i korzystałem z

automatu perkusyjnego. Wszystko zostało

nagrane dość szybko na strychu mojego przyjaciela.

Demo zawiera trzy utwory i zostało

wydane w 1995 roku. Ponieważ nie podobało

mi się brzmienie perkusji w tym demo,

zatem na drogiej demówce nagrałem perkusję

samemu. Tym razem poszedłem do profesjonalnego

studia. Grałem na wszystkich instrumentach,

w tym na perkusji. Nagrywałem

perkusję słuchając przewodnika gitarowego

na słuchawkach ze ścieżką kliknięcia i

zajęło mi to trochę czasu, aby się do tego

przyzwyczaić, ponieważ zdecydowanie perkusistą

nigdy się nie nazwę. Nagranie wszystkiego

zajęło więcej czasu. Drugie demo zawiera

trzy utwory i zostało wydane w 1998

roku. Potem postanowiłem nigdy więcej nie

nagrywać samemu partii perkusji.

Powiedz mi, proszę, czy widzisz wiele

różnic między portugalską podziemną

heavy metalową sceną z lat dziewięćdziesiątych

a tą współczesną?

Widzę pewne różnice. Jest o wiele więcej

osób wspierających tego rodzaju muzykę,

znacznie więcej zespołów, dużo więcej klubów

i festiwali. Należy jednak pamiętać, że

Portugalia jest bardzo małym krajem i dość

często zespoły są rozpoznawane tylko wtedy,

gdy uda im się zagrać zagranicą. Wtedy

IRONSWORD

39


wszystko odbywało się zwykłą pocztą, nie

było internetu, więc dziś zdecydowanie łatwiej

jest rozpowszechniać i promować swoją

muzykę. To jest zupełnie inna scena.

Wraz z wydaniem drugiego albumu "Return

Of The Warrior" Ironsword stał się rozpoznawalny

w metalowym świecie. Dzisiaj

niektórzy traktują wspomniany krążek jako

kanon gatunku i umieszczają go obok klasycznych

albumów Manilla Road, Omen itp.

Kiedy tworzyłeś ten materiał, spodziewałeś

się takich reakcji?

To nigdy nie przyszło mi do głowy. Byłem

naprawdę zaskoczony całym szaleństwem

związanym z wydaniem tego albumu. Recenzje

przerosły moje najśmielsze oczekiwania.

Kiedy ukazał się "Return Of The Warrior",

nikt nie grał takiego epickiego barbarzyńskiego

metalu. Wiesz, kiedy tworzę muzykę,

nie myślę, że tworzę arcydzieło lub próbuję

wymyślić koło na nowo. Mam to szczęście,

że grać muzykę, którą kocham, a nagrodą są

ludzie, którzy doceniają to, co robisz i którzy

mogą się identyfikować z moją muzyką. To

jedna z tych sytuacji, kiedy muzyka mówi

sama za siebie. Większość naszych fanów

twierdzi, że to nasz najlepszy album w historii.

Patrząc wstecz, myślisz, że wykorzystałeś

szansę, którą dał ci ten album, czy może jednak

coś przegapiłeś?

Cieszę się, że wszystko tak się ułożyło.

Niesamowite, jak ten album przetrwał próbę

czasu. Prędzej czy później planujemy wznowić

ten album, ponieważ wciąż cieszy się on

dużym zainteresowaniem. Cieszę się, że

Foto: Ironswod

przez lata wydawaliśmy same albumy wysokiej

jakości. Nie tak jak niektóre zespoły,

które mają jeden dobry album, a reszta średnich

i słabych. Wydaje mi się, że ta płyta

pomogła nam zdobyć pozycję zespołu kultowego

w podziemiu.

Mieliście zagrać koncert w Polsce, jednakże

cała impreza została odwołana / przełożona

przez organizatora. Czy są szanse na spotkanie

z nami w naszym kraju?

Niestety koncert został anulowany, ponieważ

przedsprzedaż biletów była słaba. Chciałem

zagrać w Polsce po raz pierwszy. Uświadomiłem

sobie, że nawet mając tam niewielką

rzeszę fanów, prawda jest taka, że ogólnie

jesteśmy stosunkowo mało znani. Prawdopodobnie

mogłoby to działać lepiej, gdybyśmy

grali jako support, a nie jako headliner, ale

mam nadzieję, że wcześniej czy później będziemy

mieli szansę zagrać w Polsce.

Co porabiasz poza graniem?

Jestem normalnym facetem z normalną pracą.

Muzyka metalowa to moja pasja. Zespół

zajmuje prawie cały mój wolny czas. Wiesz,

tworzenie muzyki tekstów, udzielanie wywiadów

itp. To wszystko trochę zajmuje.

Trzeba to jakoś pogodzić z dbaniem o rodzinę.

Na inne hobby już mam niewiele czasu,

ale jeśli już, to jest to czytanie książek historycznych,

komiksów, oglądanie filmów i granie

w gry zręcznościowe, takie jak Space Invaders,

Phoenix, Galaxian, Scramble, Asteroids.

Dziękuję Ci bardzo za poświęcony czas.

Mam nadzieję, że nie przestraszyłeś się

ilości pytań.

Nie ma problemu, to zawsze zaszczyt i przyjemność!

Ważne jest, aby dzięki takim rozmowom

ludzie mogli dowiedzieć się nieco

więcej o zespole, a nie tylko o jego muzyce.

Dziękuję Ci!

Bartek Kuczak

HMP: Jesteście zespołem wyraźnie zainspirowanym

Judas Priest. Czy nie uważasz,

że słowo "priest" w Waszej nazwie

przez niektórych może być odczytane jako

potwierdzenie braku własnej tożsamości? A

może to celowy hołd dla Roba Halforda i

jego kumpli?

Lex: Tak, jesteśmy muzycznie zainspirowani

Judas Priest, zresztą jak większość zespołów

heavy metalowych w dzisiejszych czasach.

Nasza nazwa nie ma jednak nic wspólnego z

Judas Priest ani nie jest żadnym hołdem.

Nazwa Midnight Priest jest inspirowana legendą

północnej Portugalii o nazwie "Lenda

do Padre da meia-noite". Opowiada ona o

księdzu, który sprzedał swoją duszę diabłu.

Alex: Jak stwierdził Lex, nazwa jest związana

z legendą krążącą po Portugalii. Cały

pomysł polegał na połączeniu kultu Judas

Priest i lokalnej legendy. Chodziło nam o

coś, co by oddawało pewnym zarówno lokalne,

jak i globalne znaczenie zespołu. Legenda

ta opowiada o złodzieju, który chciał chronić

swe życie przed wymiarem sprawiedliwości.

Oblężony decyduje się przywołać wszechmocnego

Szatana, który oferuje pomoc w zamian

za duszę. Zdezorientowany chrześcijanin

postanawia ocalić swoje życie, poświęcając

się Szatanowi. Koncepcja tej legendy zainspirowała

Midnight Priest.

To dlatego Wasze pierwsze demo nosiło

tytuł "The Priest In Black"

Alex: Dokładnie. To także jest związane ze

wspomnianą legendą.

Na początku pisaliście teksty po portugalsku.

Wynikało to z problemów z językiem

angielskim czy raczej braku nadziei na

zaistnienie poza granicami Waszego kraju?

Alex: To, że śpiewaliśmy po portugalsku, a

teraz po angielsku, nie ma nic wspólnego z

tym, co sugerujesz. Kiedy zaczynaliśmy, używaliśmy

ojczystego języka, ponieważ lepiej

wyrażało to nasze folklorystyczne metafory,

Poza tym mało który zespół metalowy w Portugalii

śpiewa w tym języku. Był to więc zdecydowanie

sprytny ruch z perspektywy czasu,

ponieważ zwrócił na nas uwagę metalowej

społeczności .Zdobyliśmy i fanów i hejterów,

ale mało kto pozostał obojętny. W tamtych

czasach nasz wokalista The Priest był bardzo

ważną częścią naszej tożsamości i komunikacji,

ponieważ odprawiał swą "mszę" po

portugalsku. Po tym, jak postanowił opuścić

zespół, musieliśmy podjąć decyzję: czy powinniśmy

znaleźć innego "kapłana"? A może

całkiem zmienić konwencję? Wtedy właśnie

pojawil się Lex, który dysponuje inną skalą

wokalną oraz ma bardzo przyzwoity angielski

akcent. Zamiast na siłę trzymać się tamtej

formuły, postanowiliśmy zacząć śpiewać po

angielsku.

Wszyscy członkowie zespołu używają interesujących

pseudonimów, takich jak "Lex

Thunder" lub "Steel Bringer". Skąd ten

pomysł?

Alex: Wszyscy związani ze oldskulowym

heavy metalem wiedzą, że w latach osiemdziesiątych

wiele zespołów używało pseudonimów.

To był bardzo oryginalny i kompromisowy

sposób na uzyskanie heavy metalowego

charakteru. A my podtrzymaliśmy tę

tradycję.

40

IRONSWORD


Czy możesz mi powiedzieć coś o ostatnich

zmianach składu?

Alex: Dalton od początku był naszym bratem

i nadal nim jest tak jak The Priest, Rod

Wolf i Johny. Postanowiliśmy pójść tą drogą,

cieszymy się z jego wsparcia i powitaliśmy

naszego kumpla Goncalo w naszej rodzinie.

Kilka miesięcy temu wydaliście Wasz trzeci

album zatytułowany "Aggressive Hauntings".

Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem

uwagę, była okładka przypominająca mi

niektóre albumy z lat osiemdziesiątych. Kto

jest autorem tego dzieła?

Lex: Autorką jest Jowita Kamińska-Peruzzi,

z Metal on Metal Records. Tak, grafika

jest bardzo dobrze wykonana. Naprawdę niesamowita,

inspirowana albumami z lat

osiemdziesiątych i horrorami z lat osiemdziesiątych

i siedemdziesiątych. Podobnie zresztą

jak cała koncepcja albumu.

Szatańskie szaleństwa

Szaleństwa prosto z piekła, mitologia, magia, nawiedzone domy i miejscowe

legendy, a drugiej strony klasyczny i to niemalże do bólu heavy metal bez

żadnych kompromisów. Tak w wielkim skrócie można opisać styl Midnight Priest.

W zeszłym roku zespół przypomniał wszystkim o swym istnieniu trzecim w karierze

długograjem zatytułowanym "Agressive Hauntings" Trzeba przyznać, że tytuł

ten idealnie oddaje zarówno muzyczną, jak i tekstową stronę twórczości Portugalczyków.

Więcej szczegółów poniżej.

Pojawia się tam często używany motyw lustra.

Czy ma to związek z tekstami z tego

albumu?

Alex: Tak. Jowita przeczytała teksty i myślę,

że zainspirowała ją cała koncepcja albumu,

głównie tytułowy utwór "Agressive Hauntings".

"Justine, jesteś tam?", ktoś szepcze w

pewnym momencie. Justine to dziewczyna,

którą widzimy siedzącą przed lustrem. Posłuchaj

albumu dokładnie, a znajdziesz odpowiedź.

O czym są teksty na "Agressive Hauntings"

i kto je napisał?

Alex: Większość tekstów oraz muzyki została

napisana przez Iron Fist Commandera.

Na tym albumie postanowiliśmy wrócić

do tajemniczości, która charakteryzowała

nasze pierwsze płyty. Opętania, nawiedzenia,

i tego typu kwestie. Żyjemy w starym

kraju z bogactwem legend, przesądów i pogańskiego

dziedzictwa. Jest to coś, co naprawdę

nas inspiruje, a w dodatku wzbogacamy

to o odniesienia do filmów i książek oparte

na różnych szatańskich szaleństwach.

Jeden z kawałków nosi tytuł "On Your

Knees for Metal". Czy metal jest dla Was

jakąś formą kultu? (śmiech)

Alex: Heavy metal jest zdecydowanie formą

kultu i ogromnym priorytetem w naszym życiu.

A co z piosenką "Black Leather"? Czy traktujesz

tytułową skórę jako oficjalny garnitur

lub raczej strój casualowy (śmiech)

Lex: Myślę, że możemy powiedzieć, że casualowy.

(śmiech)

Na Waszych albumach nie znajdziemy żadnych

ballad. Nie lubicie tego rodzaju

kawałków?

Alex: Ballady nigdy nie pasowały do Midnight

Priest. Zobaczmy, jak będzie w przyszłości.

Foto: Miguel Carrapico

Midnight Priest wydaje się być zespołem,

który konsekwentnie obranego stylu. Powiedz

mi proszę, czy myślałeś kiedyś o eksperymentach

muzycznych spoza konwencji,

której się trzymacie?

Alex: Wszelkie eksperymenty są przeprowadzane

w ramach oldschoolowego heavy metalu,

nie potrzebujemy niczego innego do

eksperymentowania. Zawsze prezentujemy

różne tempo i podejście, od Mercyful Fate

po kultowy Judas Priest. Od oldskulowego

hard rocka po wpływy amerykańskiego metalu.

Mamy jeszcze wiele do zrobienia i na pewno

nigdy nie opuścimy tej ścieżki.

Heavy metal to muzyka niemalże stworzona

do grania na scenie. Macie na koncie trzy

albumy studyjne. Czy nie uważasz, że to

dobry moment na wydanie albumu koncertowego?

Lex: Szczerze mówiąc, nie myśleliśmy o tym,

ale dzięki za pomysł. Być może w przyszłości

to rozważymy, ale na razie bardziej skupiamy

się na skomponowaniu czwartego albumu

i organizowaniu tras promujących "Aggressive

Hauntings".

Alex: Nie myślałem o tym, nie sądzę, by to

dodało wartości naszej dyskografii. Tego typu

wydawnictwa są głównie determinowane

względami komercyjnymi (śmiech).

Obecnie widzimy wciąż rosnącą liczbę młodych

zespołów grających klasyczny heavy

metal Jakie są według ciebie przyczyny odrodzenia

tego gatunku?

Alex: Wydaje mi się, że wszyscy mieli już

dość tego gównianego komercyjnego podejścia

do metalu, tego przygnębiającego i nonsensownego.

Wraz z zanikaniem trendów coraz

więcej osób postanowiło wrócić do korzeni.

Widzisz coraz więcej klasycznych elementów

nawet w bardziej komercyjnych zespołach,

a to dlatego, że publiczność ruszyła w

tym kierunku. Rynek muzyczny może być

naprawdę okropnym i bezlitosnym miejscem.

Kiedy zaczynaliśmy, nikt nie przejmował się

oldskulowym heavy metalem, z wyjątkiem

niektórych odpornych na trendy ludzi w

całej Europie. Potem pojawiło się więcej animatorów

sceny. Niektórzy z nich chyba kierowani

nostalgią doprowadzali do reaktywacji

niektórych kapel z lat osiemdziesiątych. A

potem widzimy, że większość dużych festiwali

jest przepełniona tym pieprzonym czynnikiem

nostalgii, przez który czasami zapomina

się o nowych zespołach, które próbują

odtworzyć stary styl i wyprodukować nowy

materiał. Niemniej jednak wspaniale jest widzieć

nowe zespoły grające stary heavy metal.

Żyjemy w złotym okresie, jeśli chodzi o

wydawanie albumów. W zeszłym roku było

też masę koncertów takich kapel. Faktem

jest, że tak jak miało to miejsce wcześniej,

większość pozerów ostatecznie zniknie, a kiedy

to się stanie, my przetrwamy. Może za kilka

lat, kiedy ludzie dokleją nam łatkę z napisem

"klasyka", może w końcu uda nam się

trafić na jakiś festiwal (śmiech).

Bartek Kuczak

MIDNIGHT PRIEST 41


Całoetatowa praca

Wielu profesjonalnych muzyków narzeka, że coraz trudniej przychodzi

im utrzymywanie się z grania, a żeby było to możliwe muszą grać w kilku zespołach,

udzielać się gościnnie na koncertach czy pracować w studio z kimś, z kim

normalnie nigdy by nie współpracowali. Tymczasem Chris Appleton z Absolvy

jasno mówi, że owszem, współpracuje z Blazem Bayley'em, ale mógłby się spokojnie

bez tego obyć, bo jego macierzysty zespół też ma co robić. Obecnie będzie pewnie

jeszcze bardziej zajęty, bo będą promować piąty album "Side By Side":

HMP: W pierwszych latach istnienia zespołu

byliście zdecydowanie aktywniejsi

wydawniczo, ale między wydaniem "Defiance"

a "Side By Side" minęło ponad 2,5

roku - uznaliście, że piątej płycie w dyskografii

trzeba poświęcić więcej czasu, czy też

odciągały was od od pracy nad nią inne obowiązki,

bo przecież gracie też w innych zespołach?

Chris Appleton: Ta przerwa między "Defiance"

a "Side By Side" wynikła z dwóch

powodów. Poświęciliśmy się ogromnie trasie

i chcieliśmy należycie zaprezentować płytę

"Defiance" razem z poprzednimi albumami

w krajach i miejscach, w których wcześniej

nie byliśmy. Byłem też oczywiście bardzo zajęty

z Blazem Bayley'em i jego wydawnictwami,

ale to tak naprawdę nie wchodzi w

drogę Absolvie.

To chyba już po prostu konieczność, że musicie

udzielać się w większej ilości zespołów/projektów,

bo pieniądze z muzyki są

coraz mniejsze, a żyć z czegoś trzeba? Kiedyś

było to domeną przede wszystkim jazzmanów,

obecnie również w świecie rocka/

metalu trzeba gonić za jobami, grać z kimś

gościnnie czy podczas koncertów - nie jest

to na dłuższą metę męczące, nie pozbawia

was czasem tej dawnej radości z muzykowania?

To nie jest prawda. Moim zespołem jest Absolva,

mógłbym przez cały rok wypełnić mój

koncertowy grafik występami Absolvy i jej

wydanictwami, gdybym tylko chciał. Ale jestem

również gitarzystą/tekściarzem/producentem

u Blaze'a. Pracuję z nim od prawie

ośmiu lat. To wyłącznie mój wybór, a nie konieczność

ekonomiczna. Nie gram gościnnych

występów czy koncertów. Więc odpowiedź

brzmi nie, nie nudzę się tym, co robię,

bo to ja o tym decyduję.

Czyli tytuł jednego z nowych utworów

"The Sky's Your Limit" dobrze oddaje wasze

podejście, bo mimo trudności nie ma się

co poddawać, trzeba konsekwentnie robić

swoje, szczególnie jeśli nie jest to tylko praca,

ale prawdziwa pasja?

"The Sky's Your Limit" to dla mnie wyjątkowa

piosenka i wielu ludzi, którzy ją już słyszeli

czują to samo. Przesłanie w tym kawałku jest

bardzo proste, by nigdy się nie poddawać, bo

dostajesz tylko jedną szansę w życiu, więc

łap okazję póki żyjesz i masz taką możliwość.

Ta kompozycja dotyczy w sumie każdego.

Kiedyś fani bezbłędnie potrafili wyczuć,

kiedy jakiś zespół był typowym, komercyjnym

projektem, albo próbował coś grać wyłącznie

z powodu muzycznych mód - myślisz,

że Absolva idzie w górę pod względem

rozpoznawalności również dzięki temu,

że fani wiedzą już doskonale, że gracie

to, co uwielbiacie i nie ma w tym nic z pozy

czy podążania za trendami?

Fani wiedzą, że Absolva działa w sposób, w

jaki chce. Nie mamy dużej wytwórni, wydajemy

albumy sami. Mamy bezpośredni kontakt

ze wszystkimi naszymi fanami i to jest

dla mnie ważne. Nie ma nic sztucznego w

tym, co robimy. Gdybyśmy musieli podążać

za trendami, to już nie bylibyśmy Absolvą i

nie byłoby to już interesujące.

Foto: Absolva

"Side By Side" powinien poszerzyć bazę

waszych fanów, bo to pod każdym względem

urozmaicony materiał, mogący zainteresować

zarówno fanów tych melodyjniejszych

odmian metalu lat 80., jak i surowszego

NWOBHM - domyślam się, że nie

jest to efekt żadnych kalkulacji, ale wypadkowa

waszych muzycznych fascynacji?

Piszemy utwory na nową płytę i wybieramy z

nich najlepsze. Spędzamy dużo czasu na

tworzeniu ich tak, by były ciekawe pod

względem struktury i melodii. Ale nie planujemy

konkretnie "to powinno być szybkie" czy

"ten kawałek powinien być wolny". To nie jest

coś, co robisz podczas pisania piosenek. To

bardziej eksplozja pomysłów.

Stąd pomysł nagrania w studio "2 Minutes

To Midnight" Iron Maiden i "Heaven And

Hell" Black Sabbath, utworów waszych

mistrzów, które czasem gracie też na żywo?

Gramy te dwa kawałki podczas naszego live

setu już ponad dziesięć lat, także w naszym

poprzednim zespole Fury UK. Zawsze chcieliśmy

nagrać ich studyjne wersje. Teraz nam

się to udało i jesteśmy bardzo zadowoleni.

To prezent dla fanów.

Mogliście tu pewnie wybierać z dziesiątków

ulubionych utworów - dlaczego zdecydowaliście

się akurat na te dwa? No i wcześniej

jakoś nie sięgaliście po covery, woleliście

nagrywać autorskie kompozycje?

Jesteśmy wielkimi fanami Iron Maiden i to

jest właśnie coś, co łączy wszystkich w Absolvie,

bo poza tym jesteśmy trochę odmiennymi

postaciami. Jestem ogromnym fanem

Dio, a "Heaven And Hell" to jeden z moich

ulubionych albumów. Nigdy wcześniej nie

próbowaliśmy coverów, ale uznałem, że to

czas na ich nagranie, skoro często gramy je

na żywo.

Nagrywaliście tę płytę niejako na raty, w

różnych studiach i przez dłuższy czas. Z

jednej strony było to pewnie uciążliwe, z

drugiej jednak pozwalało spojrzeć z pewnym

dystansem na to, co już nagraliście,

dokonać ewentualnych korekt, poprawek?

Było miło mieć świeże otoczenie podczas każdego

etapu tego projektu, poczynając od

perkusji do wokali i miksu. Dało nam to

energetycznego kopa. Bardzo mi się to podobało.

Tych dziesięć autorskich utworów od razu

miało trafić na płytę, czy też z racji tego, że

pracowaliście nad nią dość długo były jakieś

zmiany, zrezygnowaliście na przykład z jakiegoś

numeru, który nie zniósł próby czasu,

nie pasował do innych, zastępując go nowszą

kompozycją?

Czuliśmy od samego początku, że te dziesięć

utworów wyląduje na albumie. Czasami

wszystko pasuje, a czasem odrzucasz kawałki,

bo po prostu nie spełniają oczekiwań na

tle reszty piosenek.

Można powiedzieć, że jesteście już zespołem

dość rozpoznawalnym w świecie fanów

metalu, nie tylko dzięki Absolva, ale też

udzielaniu się w zespole Blaze'a czy Iced

Earth. Interesuje mnie jednak czy wciąż

główkujecie nad tym, żeby wejść na wyższy

poziom, stać się grupą jeszcze bardziej znaną?

Pozwól mi zadać ci pytanie Co znaczy "wyż-

42 ABSOLVA


szy poziom"/"bardziej sławny"? Czy to oznacza

milion wyświetleń na Youtube? Czy też

dziesięć tysięcy ludzi na koncertach? Albo

sprzedaż platynowych płyt? Z mojego punktu

widzenia tok działania zespołu to ciężka

praca i jeszcze więcej ciężkiej pracy. Codziennie

widzę grupy, które się rozpadają czy muzyków,

którzy przechodzą na emeryturę albo

umierają…To bardzo przykre, ale tak się

dzieje. Mam wybitne szczęście mieć małą,

silną grupę fanów, którzy kupują wszystko,

co Absolva wydaje. Mam małą, silną grupę

fanów, która przychodzi na każdy koncert,

gdy gramy w ich kraju i mieście. Nie wysilam

mojego mózgu, by tylko dostać się na wyższy

poziom, moim życzeniem i marzeniem jest

to, by wciąż być w stu procentach pełnoetatowym

muzykiem. To jest nasza całoetatowa

praca i kochamy to. To jest najistotniejsze.

Wiele zespołów-gigantów sprzed lat kończy

karierę, albo ich muzycy odchodzą na

tamten świat. Myślisz, że będzie komu zapełnić

lukę po tych największych nieobecnych?

Jest to jakaś szansa dla Absolva, czy

też nigdy nie patrzyliście na to w ten właśnie

sposób?

Ludzie widzą nas teraz w ten sposób. Mamy

brytyjskie metalowe korzenie, Maiden,

Priest, Saxon, etc. mają na nas duży wpływ.

I chwała tym zespołom. Ale wielu fanów postrzega

nas jako ich nowy, ulubiony zespół z

powodu naszego podobnego podejścia i brzmienia.

Jakie mieliście przyjęcie podczas koncertów

w Brazylii? Wielu muzyków podkreśla, że

tamtejsza publiczność jest entuzjastyczna,

chociaż merch sprzedaje się tam tak sobie -

macie podobne spostrzeżenia?

Niesamowicie. Fani w Brazylii byli fantastyczni,

powitali nas z otwartymi ramionami. I

są jedną z najgłośniejszych publiczności i tłumów

na świecie.

Nie mieliście przy okazji chęci zagrać również

w innych krajach Ameryki Południowej,

tym bardziej, że była to zdaje się wasza

pierwsza wizyta na tym kontynencie?

To pierwszy raz w Południowej Ameryce dla

Absolvy, ja byłem tam już wcześniej z Blazem.

Chcieliśmy odwiedzić więcej krajów,

ale sprawy skomplikowały się, kiedy pojawiły

się polityczne problemy i zamieszki w Chile.

Więc trasa została ograniczona do samej Brazylii.

Sporo też gracie i będziecie grać aż do końca

lata w Europie, również podczas festiwali -

to chyba najlepsza forma promocji dla metalowego

zespołu, kiedy ma szansę przedstawić

się z jak najlepszej strony kilku-kilkunastu

tysiącom fanów metalu?

Mamy kilka ogromnych nadchodzących koncertów

w Wielkiej Brytanii/Europie, w tym

kilka świetnych festiwali. Jesteśmy bardzo

podekscytowani, że dotrzemy tam ze swoim

nowym albumem "Side By Side" i wystąpimy

z nowym materiałem przed naszymi fanami.

Szczególnym koncertem będzie też chyba

dla was ten podczas festiwalu Burrfest w

Londynie, bo to impreza poświęcona pamięci

Clive'a Burra z Iron Maiden?

Tak, nasz ostatni koncert był na Burrfest w

Londynie. To był kompletnie wyprzedane

wydarzenie, co było fantastyczne. Fani z

całego świata dotarli na tą imprezę, to niesamowite.

Foto: Absolva

Nie pomylę się chyba jednak twierdząc, że

dla was każdy występ jest jednakowo ważny,

bez względu na to, czy gracie na dużym

festiwalu czy w małym klubie, bo szacunek

dla publiczności to podstawa?

Szacunek do widowni jest najważniejszy. Ale

trzeba również szanować samego siebie. Występy

w małych klubach z salą pełną ludzi

mogą być najbardziej ekscytujące, pełne

energii i atmosfery.

Czyli przed koncertem pozwalacie sobie

maksymalnie na piwo czy drinka, a o imprezie

można myśleć ewentualnie po występie,

szczególnie jeśli okazał się udany?

(śmiech)

Nie pijemy przed wejściem na scenę. Zero

alkoholu. Zapytaj samego siebie, jak czułby

się twój szef, gdybyś pojawił się w pracy po

jednym, dwóch piwach wypitych w samochodzie?

Czasami idziemy na drinki z fanami po

koncercie, ale niekiedy nie mamy na to czasu

i musimy się zbierać do następnego miasta

czy hotelu.

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek


Magia i metal idą ramię w ramię

Smoulder dołączył do grona zespołów zza oceanu, który utkwił w Europie

w czasie gdy państwa wprowadzały obostrzenia związane z zarazą. Niestety

kiedy pisałam pytania do tego wywiadu, nie miałam pojęcia, że coś takiego w

ogóle może się wydarzyć. Rozmawiamy więc o korzeniach epic metalu, okładkach

Michaela Whelana i tworzeniu muzyki Smoulder.

HMP: Wiele epic metalowych zespołów

czerpie inspiracje z literatury Michaela

Moorecocka. Wy również, dlatego na pewno

jesteś w stanie wyjaśnić skąd ta jego

szalona popularność.

Sarah Ann: Jest świetnym pisarzem, kreującym

fascynujące postacie pojawiające się w

wielowymiarowym wszechświecie, którego

wielość zresztą jest równie interesująca. Podobnie

cenię sobie JRR Tolkiena, Roberta

E. Howarda, H.P Lovecrafta oraz wielu innych

autorów, którzy zainspirowali całą masę

świata heavy metalu. Magia i metal idą ramię

w ramię.

Kiedy powstawały najsłynniejsze sagi

Moorecocka w latach 70., metal dopiero był

broniła się sama. Jako promocyjne zdjęcia

korzystacie ze zwykłych selfie. Zrezygnowaliście

z efektownych sesji zdjęciowych i

spójnego wizerunku kapeli.

Sarah Ann: Zdecydowanie nie zgadzam się

ze stwierdzeniem, że zrezygnowaliśmy z bycia

spektakularnym czy spójnym. Oficjale

zdjęcia zespołu, robione przez naszych fotografów

Kimo i Wayne'a, wyglądają świetnie,

i współgrają z naszym dorobkiem artystycznym

oraz oprawą graficzną. Do tego, korzystamy

także z selfie oraz portali społecznościowych,

w których można "polubić",

ponieważ uwielbiamy angażować się dla naszych

fanów oraz nawiązywać z nimi relacje.

Wasza debiutancka płyta, "Times of Obscene

Evil and Wild Daring" zaczyna się

serią tajemniczych dźwięków, których klimat

skojarzył mi się z "Power of the Night"

Savatage. To celowe nawiązanie do heavy

metalu lat 80.?

Kevin Hester: Klasyczne brzmienie heavy

metalu z lat 80. to kluczowy składnik muzyki

naszego zespołu. Chcemy tym, co robimy,

oddawać cześć oraz ucieleśniać korzenie

heavy metalu. Czuliśmy, że powinniśmy zawrzeć

intro, żeby dodać nieco wzrastającego

napięcia, które płynnie przechodzi w początek

"Illian", niż zacząć od razu eksplodującymi,

potężnymi akordami.

w powijakach. Myślisz, że jego literatura

mogła w jakikolwiek sposób sprowokować

heavy metal do ewolucji w epickim kierunku?

Sarah Ann: Uważam, że wczesne epickie zespoły

takie jak Manila Road czy Cirith Ungol

zdecydowanie czerpały inspirację z twórczości

Michaela Moorcocka! Niekoniecznie

wydaje mi się, żeby muzyka sama w sobie poszła

w epickim kierunku z powodu zawartości

lirycznej, ale może? Podejrzewam, że był

to efekt kombinacji wielu rzeczy. Również

tego, że efekt ten był napędzany coraz to

większym ciężarem muzyki oraz zróżnicowaniem

obecnym zarówno w rocku, jak i w metalu.

Te w końcu przeistoczyły się w mocarne

gatunki speed, power, doom czy epic metalu.

Wydaje mi się, że poza epickimi kompozycjami

prog rocka, pierwsze utwory będące

podwalinami heavy metalu były raczej

Foto: Kimo Verkindt

brudne, krótkie, buntownicze niż podniosłe i

majestatyczne. Początkowo nic nie zapowiadało,

że metal pójdzie i w tym kierunku.

Adam Blake: Mam taką małą teorię, że to

dzieje się w wielu gatunkach muzycznych.

Zaczyna się od prostego, głównego nurtu,

który ludziom styka i sprawia, że mają ochotę

go zgłębiać. Wtedy muzycy zaczynają dodawać

do głównego nurtu coraz więcej, aż do

momentu, kiedy w końcu wszystko staje się

zbyt skomplikowane oraz progresywne… główny

nurt gdzieś się gubi, i ludzie wracają do

podstaw. Jeśli utrzymujesz prostotę w swojej

muzyce, nie możesz zrobić z nią nic nowego

i interesującego, a jeśli dodasz do niej za dużo,

robi się bałagan, i tracisz to, co było w

niej cenne na początku. Staramy się utrzymywać

równowagę: piszemy materiał, który

eksploruje ciekawe miejsca, jednocześnie nie

tracimy z linii wzroku tego głównego nurtu,

którego założeniem są ciężkie riffy oraz potężny

wokal.

Smoulder opowiada głównie o żeńskich postaciach.

Np. tytułowa Ilian jest żeńskim

wcieleniem Wiecznego Wojownika. Dlaczego

wybraliście kobietę? Może przez

wzgląd na to, że w zespole śpiewa wokalistka?

Sarah Ann: Czemu by nie wybrać kobiety?

Jestem pewna, że ludzie nie pytają facetów

czemu "wybrali mężczyznę", kiedy facet pisze

o innym facecie. Chcę żyć w świecie, w którym

pisanie o kobietach, postrzeganiu ich jako

bohaterów, bycie kobietą, to nic nadzwyczajnego.

Wydaje mi się, że staracie się, żeby muzyka

W ogóle rozpoczynający ten krążek "Ilian of

Garathorm" to bardzo dobry kawałek. Moim

zdaniem to zdecydowanie Wasz najlepszy

numer. Linia wokalna w refrenie jest

świetnie poprowadzona. Kto z Was jest jej

autorem?

Kevin Hester: Sarah napisała wszystkie partie

wokalne, a Colin i ja stworzyliśmy wszystkie

partie instrumentów do "Illian". Sarah

odwaliła kawał dobrej roboty, pisząc chwytliwe

ale mocarne partie chórków, do czegoś, co

według mnie już było solidną muzyczną podstawą.

W tym momencie "Illian" jest naszym

najpopularniejszym kawałkiem i na pewno

takim, z którego jesteśmy bardzo dumni.

Shon Vincent: Sarah napisała 99,9% tekstu

do "Illian", ale ja muszę przyznać sobie zasługę

za wers "Fate Calls!" (Przeznaczenie wzywa).

Właśnie, Sarah Ann ma fajny wokal, idealnie

pasujący do rodzaju muzyki, jaką gracie.

Mam jednak wrażenie, że nie znamy

jeszcze wszystkich jej wokalnych zdolności.

W utworach, w których nastrój i tempo będą

bardziej zróżnicowane, na pewno zabrzmi

ciekawiej. Myślicie o tego rodzaju, eksponujących

wokal kompozycjach?

Adam Blake: Kiedy mój przyjaciel, który

śledzi postępy zespołu od początku, usłyszał

nasz ostatni numer, powiedział "Wow, głos

Sarah naprawdę się poprawił", i muszę przyznać,

że się zgadzam. Przeprowadziliśmy masę

prób i ćwiczeń, i faktycznie to się opłaciło.

Zyskaliśmy więcej pewności siebie, żeby grać

bardziej skomplikowane rzeczy, nie tylko,

jeżeli chodzi o wokal, ale i także instrumenty.

Jeśli chodzi o komponowanie, nie mamy

żadnego ustalonego schematu, i osobiście

mam nadzieję, że na następnej płycie zademonstrujemy

szerszą gamę odcieni i stylów.

Zmotywują nas do dalszej nauki i pogłębiania

umiejętności.

44

SMOULDER


Vincent, w poprzednim wywiadzie dla

Heavy Metal Pages mówiłeś, że jesteś fanem

epickiego doomu. Znasz może polski

Evangelist?

Shon Vincent: Znam tylko z nazwy i dopiero

niedawno odkryłem, że grają epic

doom. Przez dłuższy czas uważałem, że tak

w zasadzie to grają black metal. W końcu

zbiorę się, żeby ich przesłuchać.

Vincent i Sarah - sami piszecie recenzje do

muzycznych portali czy magazynów. Jak to

jest nagle znaleźć się po drugiej stronie?

Pamiętacie swój pierwszy wywiad? Od

kiedy gracie w Smoulder macie inne spojrzenie

na recenzje?

Sarah Ann: Przeprowadzam wywiady, także

z metalowymi zespołami, od 16 lat. Pierwszy

mój wywiad był z lokalnym zespołem, kiedy

mieszkałam w Calgary; nie przypomnę sobie

już ich nazwy. Przeprowadziłam od tamtego

czasu ponad 1000 wywiadów i zdobyłam tytuł

magistra z dziennikarstwa. Mając to na

uwadze, że pracuje w biznesie muzycznym

od tak dawna, a także fakt, że byłam w wielu

gównianych punkowych zespołach, nie czuję

się jakoś szczególnie inaczej po tej drugiej

stronie. Oczywiście, kiedy zaczynałam jako

osoba pisząca, popełniałam te same podstawowe

błędy, co wszyscy. Teraz jednak zachowuje

dużo ostrożności, tak, żeby był sprawiedliwą

i wyważoną. Zapewne najcenniejszą lekcją,

którą daje pisanie recenzji jest fakt, że

jeśli ty czegoś nie lubisz, nie oznacza, że nikomu

innemu to się nie spodoba. Myślę, że

wszyscy świetni autorzy uczą się tego gdzieś

po drodze, a nauczenie się pisania o muzyce,

która tak naprawdę ci się nie podoba, to bardzo

cenna umiejętność. Ostatecznie pozwala

ci lepiej doceniać muzykę, którą robisz oraz

odnajdywać właściwy w niej kontekst.

Shon Vincent: Udzielałem wcześniej wywiadów,

kiedy byłem w poprzednich zespołach,

a także w moim projekcie solowym Ezra

Brooks. Jednak w ramach Smoulder wywiadów

było dziesięciokrotnie więcej, co dla

mnie osobiście było trochę przytłaczające.

Minęło pewnie z sześć lat od ostatniego razu,

kiedy przeprowadzałem wywiad z jakimś zespołem,

ale chyba pierwszego udzielał mi

zespół Visigoth, mniej więcej w czasie kiedy

debiutował. Jeśli chodzi o recenzje, to nie

biorę ich aż tak na poważnie jak kiedyś,

pewnie ze względu na samą ich ilość. Prawdopodobnie

o samym demo "The Sword

Woman" napisano więcej recenzji, niż o

wszystkich innych projektach, w których brałem

udział. Może poza Manacle, ale ja nie

nagrałem z nimi nic podczas mojego udziału

w tym zespole.

Upodobaliście sobie podobne formy. Longplay

składał się z sześciu kawałków. EPka

"Dream Quest Ends" także. Jak porównacie

oba wydawnictwa? EPka to dobra "wymówka",

żeby wrzucić na nią niezwiązane ze

sobą rozmaitości?

Shon Vincent: Tak w zasadzie nie było to

zamierzone. W pewnym momencie planowaliśmy

zrobić 7" i split z coverem Manilla

Road, ale plan ze splitem nie wypalił, więc

postanowiliśmy zrobić zamiast tego EP z

wszystkimi trzema ścieżkami. Dużo ludzi

pytało nas, czy zrobimy jeszcze kolejną edycję

"The Sword Woman" 7". A ponieważ

tego już nie zrobimy, zawarcie kawałków

demo miało sens, żeby zapełnić obydwie

strony winylu i za tę samą kasę dać fanom

trochę więcej hałasu.

Okładkę płyty wykonał znany z ilustracji

Foto: Kimo Verkindt

do krążków Cirith Ungol Michael Whelan.

Skąd u Was taka łatwość w zdobywaniu

jego obrazów na okładki?

Sarah Ann: Pozyskanie Whelana nie było

wcale łatwizną. Zajęło nam to rok, rok wysyłania

e-maili oraz ogarniania, ale wysiłek

się opłacił. Kiedy tylko zobaczyłam lata temu

w książce Michaela Whelana "The Well Of

Shuian", od pierwszego wejrzenia wiedziałam,

że to musi być okładka naszego albumu.

Oczywiście bycie zespołem pozostającym w

stałych relacjach z Whelanem to wielki zaszczyt.

Fajnie jest czuć, że my oraz Cirith

Ungol należymy do małego klubu.

Tym razem też kupiliście gotowy obraz czy

zamówiliście okładkę?

Sarah Ann: W "Dream Quest Ends" użyliśmy

obrazka z książki "Lore of the Witch

World". Wybraliśmy go, ponieważ motyw

EP i wersy w utworach odpowiadały obrazkowi

tak bardzo, że jego użycie miało sens.

Mamy także licencję na trzeci obrazek, którego

użyjemy do drugiego albumu.

Znam nieco Toronto, nie znam tam jednak

wielu metalowych miejsc. Możecie polecić

jaką knajpę albo klub?

Adam Blake: Chciałbym obiecać, że którekolwiek

z miejsc, które zarekomenduję, będzie

wciąż istniało do czasu aż pojawisz się w

Toronto, bo niestety kilka z moich ulubionych

miejscówek musiało zawinąć interes z

powodu wzrostu czynszów. Mimo to, wciąż

mamy Lee's Palace, gdzie mieliśmy ogromny

zaszczyt otwierać koncert Pagan Altar w zeszłym

roku, a także Monarch Tavern, gdzie

będziemy grać nasz następny lokalny koncert.

Ostatni show, na którym byłem -

Church Of Misery - odbywał się w Garrison.

Także miejscówki takie jak Sneaky

Dee i The Opera Hause wciąż działają. Kiedy

tak je wszystkie wymieniam, to myślę, że

sytuacja tutaj jeszcze nie wygląda tak źle - i

zdecydowanie, gra u nas jeszcze wiele lokalnych

zespołów dających show!

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie: Przemysław Doktór

Foto: Kimo Verkindt

SMOULDER 45


Picie z czaszki wroga

Tego jeszcze nie było. Po raz pierwszy

na łamach Heavy Metal Pages

wokalista undergroundowego

epickiego zespołu (Vanni Ceni z

Wotan) opowiada o współczesnej modzie i o włoskiej

turystyce. Takie były bowiem inspiracje towarzyszące

właśnie wydanej podwójnej płycie "The Song of the Nibelungs"

- moda, turystyka, historia, sztuka, legendy,

baśnie, krasnale, dawni i współcześni bohaterowie.

Przyjrzyjmy się, jakie dokładnie opowieści stoją za jednym z najważniejszych epickich

albumów heavy metalowych 2019 roku.

HMP: Cześć Vanni. Jak to jest wydać

nowy album po sześcioletniej przerwie?

Vanni Ceni: Cześć Sam, cześć wszystkim.

To wspaniałe uczucie, że w końcu nasz projekt

muzyczny urzeczywistnił się w postaci

"The Song of the Nibelungs". Włożyliśmy

w to dużo serca, zapału i wysiłku. Ten projekt

okazał się dla nas prawdziwym wyzwaniem.

W pewnym momencie myśleliśmy nawet,

że ten album nigdy się nie ukaże. Ale

stało się co się stało, jesteśmy oto tu w tym

miejscu twardzi jak skała. Fajnie jest o tym

pogadać.

Powrócmy więc do tematu Waszej nowej,

prawdziwie epic metalowej płyty. Jak wyglądał

proces komponowania a następnie

nagrywania tego materiału?

Od niepamiętnych czasów jestem zafascynowany

legedną o Nibelungs. Czytałem ją z

zapałem jako dziecko. Teraz mam zespół i

wyszło mi, że to byłby znakomity temat na

epic heavy metalowy album. Pogadałem z

pozostałymi członkami Wotan na ten temat.

Okazało się, że wszyscy entuzjastycznie podchwycili

wątek Nibelunga i wspólnie zaczęliśmy

pracować. Myślę, że Nibelung doskonale

pasuje do oprawy epicznej, ponieważ tam

jest wszystko czego nam trzeba - mitologia,

silny ma głos! Powiem Ci tam, spotkałem

Claire po raz pierwszy podczas koncertu

włoskiego zespołu metalowego Strana Officina.

Jej zespół występował wtedy w charakterze

supportu. Kiedy tylko ją usłyszałem,

natychmiast wpadłem w zachwyt! Pomyślałem:

"to jest dokładnie ten głos, który potrzebujemy

na naszym nowym albumie!". Zaproponowałem

współpracę bezpośrednio po tym koncercie.

Gratuluję wyboru. Zazwyczaj zespoły

odpowiadają, że najnowszy album jest ich

najlepszym, a jak to jest w Waszym przypadku?

Z jakim odzewem spotkało się "The

Songs of the Nibelungs"?

Reakcja fanów jest super. Niektórzy ludzie

mówią nam, że to nasze szczytowe osiągnięcie.

Recenzje też są entuzjastyczne, dostajemy

bardzo wysokie noty. Nie wiem, czy mógłbym

nazwać "The Songs of the Nibelungs"

najlepszym Wotanem, wolę pozostawić

ten osąd słuchaczom. Jedno mogę zaś powiedzieć

- włożyliśmy nasze serce i nasze

dusze jak nigdy dotąd.

Czy zdarza Wam się mieć wątpliwości, że

coś z Waszego dorobku mogłoby być zagrane

czy też nagrane inaczej? Wydaje mi

się, że niektórzy artyści miewają taką emocjonalną

dezorientację.

Jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani z ostatecznego

rezultatu. Nasze wydawnictwa są

niezależne, nie podpadają pod główny nurt

muzyki popularnej. Mieliśmy ograniczony

budżet, ale wykorzystaliśmy nasze możliwości

w najlepszy sposób. "(...) Nibelungs" jest

pełne pasji, ale ocena jakości należy do fanów.

Kiedy jednak słyszę całą salę koncertową

śpiewającą "In The Land Of The Nibelungs"

jednym głosem, czuję, że zrobiliśmy

naprawdę dobrą robotę.

Jaka jest przyczyna tak długiej przerwy pomiędzy

"Return to Asgard" i "The Sogns of

the Nibelungs"?

Przede wszystkim powiedzmy sobie szczerze,

że nagranie podwójnego albumu złożonego z

osiemnastu kompozycji to bardzo skomplikowana

i złożona sprawa. Inspiracje na napisanie

tak dużej ilości materiału pochodzą z

różnych okresów w naszym życiu. Wiesz, to

zdecydowanie nie było kwestią kilku spotkań

w sali prób. W międzyczasie dokonaliśmy

dwukrotnie zmiany perkusisty, i to też rozciągnęło

projekt w czasie. Potrzebowaliśmy

nagrywać perkusję trzykrotnie.

Wasz nowy perkusista Gabriele Stoppa dołączył

do Was w 2016. Jak do tego doszło?

Tu Cię zaskoczę. Ta informacja dopiero ma

się oficjalnie ukazać. Niestety Gabriele nie

jest już perkusistą Wotan.

Foto: Wotan

magia, bitwy, spiski, smoki, miecze... Ogólnie

bardzo sugestywne elementy. Ostatecznie,

każda piosenka opowiada jeden główny epizod

z owego średniowiecznego poematu. Dołożyliśmy

wszelkich starań, aby oprawić każdy

z tych epizodów właściwą muzyczną

atmosferą. Można wręcz powiedzieć, że każdy

utwór stanowi mini film soundtrack.

Moją uwagę przykuły damskie wokalizy na

"Brunhild" oraz na "The Curse of the Ring".

Kto to zaśpiewał?

Claire zaśpiewała do tych dwóch kawałków,

a także do "Kriemhild's Dream". Profesjonalistka

śpiewająca sopranem. Studiuje na Floriańskiej

Akademii Muzycznej. Jako ciekawostkę

powiem, że podczas naszego koncertu w

Marburgu jej mikrofon przestał działać, a

ona i tak dała radę dociągnąć do końca.

Wszyscy to słyszli, osłupieni (śmiech). Tak

Co powinniśmy wiedzieć na temat samych

niemieckomitologicznych krasnali zwanych

Nibelungami podczas słuchania Waszego

najnowszego albumu?

Napisałem o nich, ponieważ zawsze fascynowała

mnie i nadal fascynuje niemiecka oraz

północnoeuropejska mitologia. Nibelungowie

to był krasnali lud żyjący pod ziemią, wykuwający

wspaniałe rodzaje broni i ochraniający

potężny skarb kryjący się wewnątrz ich

jaskini. Talkien był mocno zainspirowany tą

baśnią, kiedy pisał swoje historie.

Nawet sama nazwa Wotan nawiązuje prawdopodobnie

do niemieckiej mitologii. Jednocześnie

chciałbym zwrócić uwagę, że

pochodzicie z innych terenów, a mianowicie

z lombardzkego Mediolanu. Kierując się z

Waszej miejscowości do Niemczech, przejeżdżamy

nieuchronnie poprzez szwajcarskie

Alpy. Podejrzewam, że jest to częścią

Waszych artystycznych inspiracji?

Każdego słonecznego poranka, spoglądając

na północny górski majestat, doznajemy nieopisanego

przypływu inspiracji. Piękne widoki.

Chciałbym, żebyś wiedział, że nazwa naszego

regionu Lombardia / Lombardy, oznacza

"kraj lango-bardów", czyli pogan, którzy

przywędrowali tutaj w VI wieku (już po

upadku Imperium Rzymskiego) ze Skandynawii.

Ich bogiem był Wotan. Zwykli oni pić

wodę z czaszek swoich wrogów. Burgundo-

46

WOTAN


wie (lud opisywany w "The Songs Of Nibelungs")

przeprowadzili najazd na Włoszech

kilka lat przed przybyciem Lango-bardów.

Jest to ważne o tyle, że podważa popularne

obiegowe opinie, jakoby włoska kultura była

związana wyłącznie z Rzymskim Imperium.

Tymczasem nasze włoskie korzenie mają silne

północnoeuropejskie pochodzenie, z którym

mocno się identyfikujemy.

Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś. Właściwie

to nie musicie koniecznie jechać do

Szwajcarii, ponieważ sama Lombaria ma

zapierające dech w piersiach góry i jeziora

(Como i inne małe, urocze miasteczka).

Pozwól, że zapytam, czy jako epic metalowy

wokalista odczuwasz pewnego rodzaju

dumę (jaką?) z bycia Włochem?

Tak. Z perspektywy epic metalowych muzyków,

jesteśmy bardzo dumni z naszej historycznej

spuścizny. Czerpiemy potężne źródło

inspiracji z naszej przeszłości. Wiele naszych

pomysłów muzycznych nawiązuje do przypowieści,

legend, bohaterów historycznych.

Bardziej czuję się obywatelem świata niż

Włochem, ale gdy myślę teraz o Leonardo

Da Vinci, Michelangelo, Dante i o wszystkich

innych artystach z włoskiej przeszłości,

odczuwam swoistą dumę narodową.

Wspaniale jest przekazywać wiedzę historyczną

poprzez muzykę. Można trafić z takim

przekazem do fanów, którzy normalnie

nie szukaliby faktów historycznych. Nawet

regularni podróżnicy przeoczają jednak Wasze

miasto. Wiele osób leci samolotem do

Mediolanu ze względu na korzystne połączenia

lotnicze i natychmiast wybiera się do

innych części kraju, ponieważ wydaje im

się, że Mediolan to taka przemysłowa metropolia

- raczej centrum ekonomiczne, niż

kulturalne. Czy obawiacie się nadmiernej

turystyki niczym Wenecjanie?

Nie, zupełnie nie. Myślę o Mediolanie jako o

nowoczesnym europejskim mieście gotowym

zawsze zaoferować odpowiednią, wysokiej jakości

infrastrukturę. Turyści są tutaj zawsze

mile widziani. Wolałbym, żeby więcej osób

przybywało tutaj ze względu na naszą historię

i sztukę (wliczając w to oczywiście sztukę

metalową), a nie tylko po zakupy, modę i

żarcie.

(Śmiech) Chciałoby się rzec, że Jolibee nie

jest jedynym landmarkiem przy Duomo

Square a Duomo Square nie jest jedyną częścią

mediolańskiej spuścizny. Nie miejsce

ani czas, aby dłużej o tym rozmawiać na łamach

HMP, a więc w skrócie - współczesne

Foto: Wotan

zjednoczone Włochy uformowały się w obecnym

kształcie dopiero w XIX wieku a pierwszy

król tak rozumianych "nowych"

Włoch, Vittorio Emanuele II, otworzył pierwszą

galerię handlową na świecie właśnie

tu, w Mediolanie, jako symbol zjednoczonych

Włoch. Sztuki należałoby szukać

przede wszystkim w dzielnicy Brera, pięknych

miejsc przy kanałach Navigli a jako

artystów wypada znać Leonardo da Vinci

oraz Giuseppe Verdi. Czuję, że moglibyśmy

rozmawiać o tym cały tydzień, dlatego,

że Mediolan ma zbyt bogatą ofertę kulturalną,

aby pominąć to miasto w drodze do

np. Florencji...

Gratuluję znajomości Mediolanu. Podejrzewam,

że będąc tutaj doświadczyłeś naszego

miasta we właściwy sposób, a nie jako typowy

turysta robiący zdjęcia i uciekający do

pizzeri... Bardzo mnie to cieszy.

Zgadza się. Odwiedziłem dwukrotnie i dobrze

wykorzystałem spędzony tu czas.

Mam teraz pytanie do Ciebie odnośnie

mody. Ludzie mawiają w innych miejscach

na świecie: "ta ulica w Pradze / Kopenhadze/

gdziekolwiek - to jest tutejszy odpowiednik

Champs-Élysées". Zazwyczaj odpowiadam

im: "zapomnij o Champs-Élysées;

Montenapoleone to jest ulica!". Chodzi

o to, że Paryż jest centrum światowej mody,

ale tylko dla kobiet. Faceci ubierają się w

Mediolanie. Montenapoleone to najdroższa

ulica w całej Europie. A zatem, pomimo

tego, że śpiewasz w old schoolowym zespole

metalowym, jesteś na pewno pod pewnym

wpływem mody. Nie da się od tego

uciec w Mediolanie. Powiedz proszę, jaka

jest Twoja opinia o współczesnej modzie

heavy metalowej?

Dziwaczne rzeczy dzieją się ostatnio w temacie

włoskiej mody. Odkąd pamiętam, tylko

metale nosili skórzane kurtki i koszulki z zespołami

- to była alternatywa wobec głównego

nurtu. Kilka lat temu to się jednak zmieniło.

Teraz niemal każda pani jest ubrana w

skórzaną kurtkę i koszulkę z logo zespołu

(najczęściej Metallica, AC/DC, Guns'N'Roses).

Nie wiedzą zupełnie nic o tych zespołach,

ale tak się ubierają, ponieważ tak jest

fajnie. Kiedy mówię do nich "Oh, słuchasz metalu?",

słyszę: "Nie słucham, noszę tylko koszulkę!".

Niektórym metalowcom bardzo to przeszkadza,

np. Dee Snider ostatnio ostro kłócił

się o to ze sławną włoską modelką Chiara

Ferragni. A więc, to bardzo dziwne uczucie,

widzieć wszędzie kobiety ubierające się jak

metale, które w ogóle nie słuchają takiej muzyki.

Czyli kobiety powinny raczej brać przykład

z Paryżanek, a mężczyźni z Mediolańczyków.

Które miejsca chciałbyś lepiej poznać

przy okazji koncertów Wotan w 2020?

Bardzo chcielibyśmy zagrać w wielu różnych

krajach, przede wszystkim we wschodniej

Europie (w tym w Polsce), również w Skandynawii,

Zjednoczonym Królestwie (jeszcze

nigdy tam nie występowaliśmy). Co do

miejsc, w których już byliśmy, wymieniłbym

Grecję, Niemcy, Portugalię i Hiszpanię.

Bardzo chciałbym zaprosić Was do Islandii,

w której obecnie mieszkam. Oj, pokazałbym

Wam tutejsze epickie miejsca!

Oh yeah! Jeśli masz jakieś kontakty z islandzkimi

promotorami, daj nam znać! Niestety

nigdy nie byliśmy na Islandii, ale to mogłoby

być jak nasze epickie marzenie! Zdaje się, że

to wspaniałe miejsce na ziemi, kraj Brunhilda,

gdzie ludzie wciąż mówią językiem

prawdziwych Vikingów. Byłoby super!

Natomiast w imieniu Heavy Metal Pages,

czuj się mile widziany w Polsce. Macie tutaj

fanów, którzy szaleją pod sceną i kochają

Wotan! Do zobaczenia na koncercie,

best metal regards!

Mamy nadzieję na zagranie w Polsce pewnego

dnia. Metal hail dla naszych polskich fanów!

Szalejcie, pozostańcie prawdziwi i epiccy,

umierajcie z mieczami w dłoniach!

Sam O'Black

WOTAN 47


Płynąć na metalowej fali

Jestem przekonany, że "III" to nowy

początek, taki "kop do przodu" dla

zespołu, bo jesteśmy doładowani

energią przez nowe logo, i bardziej

skupieni i "głodni" niż kiedykolwiek

- podkreśla gitarzysta

Manolis Karazeris, lider Dexter

Ward. Epicki metal w wydaniu tej formacji

zyskuje z każdą kolejną płytą i najnowszy album może być dla niej nowym otwarciem.

Szkoda, że pandemia koronawirusa zaprzepaściła koncertowe plany zespołu,

ale po jego płyty i tak warto sięgnąć:

HMP: "Rendezvous With Destiny" nie było

chyba dla was niekorzystne, skoro po niespełna

czterech latach wydaliście kolejny

album?

Manolis: "Rendezvous..." było krokiem naprzód

w stosunku do "Neon Lights", jeżeli

chodzi o komponowanie utworów, ich wykonanie

i produkcję. To inny i bardziej dopracowany

album, który otworzył nam nowe

drzwi, jeżeli chodzi o powiększenie ilości fanów

i popularność, ale brakowało mu trochę

surowości i dzikiej energii naszego debiutu.

Pod względem komercyjnym wypadł jednak

dobrze i wciąż sobie dobrze radzi, gdyż to

nasze najlepiej sprzedające się wydawnictwo.

Z perspektyw czasu, dziś zrobiłbym go inaczej;

dodałbym mu więcej ostrości i bardziej

go "ujednolicił" w kwestii tematyki tekstów,

wciąż jestem jednak z tego albumu bardzo

dumny. Nie ma w Dexter Ward czegoś takiego

jak "reguła czterech lat", to wszystko

było przypadkiem. Nie zajmujemy się zawodowo

muzyką, dlatego też nie czujemy potrzeby

posiadania grafiku czy też sztywnego

planowania każdego kroku. Wydajemy nowy

album kiedy czujemy, że mamy w garści

zestaw nowych, czadowych piosenek, i tym

razem, wraz z albumem "III", naprawdę podnieśliśmy,

chociaż odrobinę, poprzeczkę dla

Dexter Ward!

Nie spieszycie się więc z kolejnymi płytami,

poświęcacie im sporo uwagi, a tu był

jeszcze czynnik dodatkowy, bo to przecież

trzeci album Dexter Ward?

Nie, tak naprawdę wprost przeciwnie, został

on napisany i nagrany znacznie szybciej niż

dwa poprzednie. Poza dwoma piosenkami,

mieliśmy jeszcze demo sprzed kilku lat, zanim

główny proces tworzenia tego albumu

rozpoczął się pod koniec marca i zakończył

na początku czerwca ubiegłego roku. Latem

dokonaliśmy przedprodukcji, we wrześniu i

październiku nagrywaliśmy, w listopadzie

miało miejsce miksowanie i mastering. Naturalnie,

upewniliśmy się, aby wyszło to lepiej

niż nasz poprzedni album. To jednak zwyczajowe

oczekiwania, które w zasadzie nie

mają związku z tym, że to trzeci album:

mógłby być piąty i działalibyśmy podobnie.

Foto: Dexter Ward

Tym razem czuliśmy taką pewność jeśli

chodzi o utwory, że jak tylko usłyszeliśmy

wersje demo, chcieliśmy jak najszybciej znaleźć

się w studio.

Jest to pod jakimkolwiek względem przełomowe

dla was wydawnictwo czy nie przywiązujecie

szczególnej wagi do tych wszystkich

teorii, że trzecia płyta jest dla każdego

zespołu niezwykle ważna - nie w XXI wieku,

czasach internetu i streamingu?

Wydaje mi się, iż zależy to od gatunku muzycznego.

Dla klasycznego heavy metalu, ta

"niepisana zasada" często zdaje się sprawdzać.

To bardziej oczekiwania fanów, że trzeci

album będzie przełomem albo porażką.

Nasz pierwszy album zawierał dużo starych

(dla nas) utworów, tylko jedna piosenka

została napisana na krótko przed jego nagrywaniem

i to była "Metal Rites". "Rendezvous..."

inaczej; zawierał sporą liczbę nowych

piosenek, napisanych specjalnie na potrzeby

tego albumu. Po wydaniu drugiego albumu

wciąż mieliśmy mnóstwo niewykorzystanych

wcześniej piosenek dostępnych w

wersjach demo, i pomimo tego, że się nam

one podobały, poczuliśmy, że trzeci album

powinien być "świeży", nie być tylko zbiorem

remanentów, numerów napisanych w poprzednim

okresie. Jestem przekonany, że

"III" to nowy początek, taki "kop do przodu"

dla zespołu, bo jesteśmy doładowani energią

przez nowe logo, i bardziej skupieni i "głodni"

niż kiedykolwiek. Oczywiście także przez te

wszystkie lata staliśmy się bardziej doświadczeni,

a także jesteśmy lepszymi kompozytorami

i lepiej idzie nam samo wykonanie naszego

repertuaru. Myślę, iż w 2020 będziemy

w szczytowej formie.

Wielu starszych fanów mawia z przekąsem,

że w latach 70. czy 80. to grali, a teraz to już

nie jest to samo, jednak "Return Of The

Blades", "Soldiers Of Light" czy "Conan

The Barbarian" potwierdzają, że nie ma co

uogólniać, bo dobra muzyka może powstawać

i teraz?

Myślę, iż najlepsze zespoły to te, które jak

najmniej polegają na technologii i robią

wszystko we "właściwy", tradycyjny sposób,

czyli poprzez dużo prób i jamów, żeby zespół

był bardziej zgrany na żywo i podczas nagrań,

oraz tak, aby ustalenia wobec piosenek

wychodziły naturalnie, jako efekt pracy zespołowej.

Jako Dexter Ward nie możemy

sobie pozwolić na taki luksus, bo żyjemy w

różnych krajach, ale co mamy w zamian to

mnóstwo silnej woli oraz skupienia, aby ten

fakt nadrobić. Oczywiście teraz, jak i kiedyś,

jest dużo dobrej muzyki, ale żyjemy w innych

czasach, i to co dzieje się na świecie ma

wpływ na muzyków, a tym samym na ich

twórczość. Myślę, że żyjemy w czasach, które

zdecydowanie nie pasują do klasycznego

heavy metalu. Istotna jest nie muzyka nocy,

lecz słońca, pomimo faktu, że muzyka ta

również wypełniona jest obrazami pełni księżyca

oraz tajemnicami. Nie ta ślepego gniewu

i mrocznej agresji, lecz ta pełna chwały, mocy

i żelaznej siły woli, podboju, odważnego

oczekiwania fantastycznej i ekscytującej

przyszłości. Moje pokolenie czekało na przyszłość,

która tak naprawdę nigdy nie nadeszła,

młodzi dzisiaj nawet nie są w stanie wyobrazić

sobie swojej przyszłości, a jeśli już, to

jest ona bardziej jak Soylent Green niż powiedzmy

Jetsonowie. A więc tak, jest dzisiaj

świetny metal, jeśli znajdzie się ktoś odpowiedni

do jego tworzenia!

Może ci ludzie po prostu tęsknią za czasami

kiedy mieli naście lat i dlatego muzyka z

tamtych lat wydaje im się lepsza? Poza tym

teraz zwykle nie przywiązuje się już do niej

takiej wagi jak kiedyś, nie celebruje słuchania,

etc., a to też ma wpływ na odbiór, nieprawdaż?

Tak, to na pewno jest ważnym czynnikiem.

Staram się nie słuchać nowej muzyki kiedy

piszę, tak abym nie ulegał jakimś wpływom.

Zamiast tego staram się otaczać tymi książkami,

filmami, nagraniami, które były dla

mnie chlebem powszednim w dzieciństwie i

48

DEXTER WARD


młodości. W tamtych czasach, bez Internetu,

jedynym źródłem informacji były magazyny

muzyczne i "informacje ustne". Czasami szło

się ulicą i widziało się te wielkie plakaty reklamujące

show Iron Maiden lub innego

wielkiego zespołu i sprawiały one , że było

się całkowicie podjaranym i zainteresowanym.

Dziś zamiast tego we Włoszech wszyscy

mogą poznać listę utworów i całą produkcję

sceniczną tak szybko, jak trasa zaczyna

się, nawet na drugim końcu świata. Nie podoba

mi się to wcale. Sklepy z płytami dzisiaj

prawie znikły. W Wenecji, gdzie mieszkam,

ostatni prawdziwy sklep z muzyką

metalową "Sgt. Pepper" został zamknięty jakieś

15 lat temu i to był ogromny cios. W

miejscowości Marghera, małym miasteczku

gdzie się urodziłem, było kilka miejscówek,

jedna 100 metrów od mojej starej chaty, nazywała

się "New York Dischi". Pamiętam, że

stamtąd tata przyniósł mi nagranie z soundtrackiem

"Rocky IV", kiedy wracaliśmy z kina

po seansie tego filmu, a później tam zakupiłem

moje pierwsze LP's "Final Countdown"

i "Slippery When Wet". Kiedy ukazywały

się nowe nagrania Iron Maiden albo

Dio, można było łatwo je zobaczyć na wystawach

w sklepach, nawet tych pomniejszych.

Można było wtedy fantazjować o logach i

muzyce, nawet jeśli byłeś tylko dzieckiem i

nigdy wcześniej nie słyszałeś ich muzyki. Teraz,

kiedy wszystkie sklepy zniknęły, nie

mam już miejscówki, w której mógłbym pogadać

z właścicielem lub innym klientem,

aby trochę powspominać. Nie ma już miejsca,

które bardzo chcę odwiedzić po tym jak

przeczytam jakąś dobrą recenzję, tak jak

działo się kiedyś, to podekscytowanie kiedy

zbierałem pieniądze i leciałem kupić nagranie

po szkole czy pracy. Teraz newsy i recenzje

są głównie online, i pod recenzją masz

link do przesłuchania demo, a często nawet

całego albumu! Niektórzy postrzegają to jako

zaletę, mnie to wcale się nie podoba. To zabija

wyobraźnię i fantazję, wygasza ten płomień.

Więc wracając do twojego pytania to

tak, myślę, iż masz rację, że jeśli dzisiejsze

świetne nagrania zostałyby wydane 25 lat temu,

to zrobiłyby większy hałas. Dzisiaj bez

sceny, która je wspiera, z samym tylko Internetem,

są tylko kroplą (w większości stworzoną

w domowych warunkach) w wielkim

oceanie nowych wydawnictw. Dziś jest dużo

prawdziwych talentów i chociaż łatwiej jest

wydać płytę, to ciężej sprawić, żeby cię zauważono.

Myślę, iż nigdy już nie wrócimy do

tego co było kiedyś, w mojej opinii jest to bilet

w jedną stronę. Mam nadzieję, że jednak

mylę się mimo wszystko!

Od początku istnienia zespołu przeplatacie

na swych wydawnictwach krótsze, zwarte

utwory o czasie trwania 3-4 minuty z tymi

bardziej złożonymi i rozbudowanymi, jak

"In The Days Of Epic Metal" czy "The Demonslayer"

na najnowszym albumie. Pisząc

dany utwór od razu macie założenie, że będzie

to coś w tym stylu, czy wszystko dzieje

się spontanicznie i nigdy nie wiadomo czym

zakończy się ten konkretny, twórczy proces?

Nigdy nie planuję wcześniej szczegółowo jak

dana piosenka powinna wyglądać, nie planuję

stylu, tempa, rozwiązań i ile będzie miała

części Czasami mam już napisane jakieś

wersy, zanim wyznaczą one tematykę i nastrój

utworu, i do tego piszę piosenkę. Czasami

brzdąkam sobie do utworu z bębnami,

dopóki nie wpadnę na jakiś fajny riff i od tego

zacznę, więc wtedy, jeden po drugim, tworzę

kolejne riffy i partie. Jest to więc bardzo

naturalny i spontaniczny proces. Lubię piosenki

z wieloma różnymi riffami czy zmianami

rytmu, ale nie planuję wykorzystywania

ich na pierwszym miejscu. Lubię, kiedy piosenka

zaskakuje mnie wraz z tym jak się rozwija.

W ten sposób mam nadzieję, iż sprawiam,

że słuchacze też są zaskoczeni. Dla

"Demonsayer" wyszedłem z własnym konceptem

"War in Heaven" (wojny w niebie),

gdzie siły zła stworzyły niesamowicie potężną

broń, włócznię zwaną "Demonslayer"

(pogromca demonów), magiczny artefakt zawierający

potępioną duszę zbuntowanego

anioła. Pierwotnie chciałem napisać epicdoom

w stylu Candlemass, ale w tym samym

czasie słuchałem dużo "Hell Awaits"

Slayer oraz "Out Of The Abyss" i "The

Courts Of Chaos" Manilla Road, więc

Foto: Dexter Ward

wszystkie te źródła inspiracji były zawarte w

tej kompozycji. Napisałem ten tekst kawałek

po kawałku razem z muzyką, tak aby pasowały

do konceptu i rozwoju historii: jest więc

pierwsza część doom, w której broń została

wykuta, szybsza środkowa, gdzie odbywa się

bitwa i finałowa, bardzo wzniosła, która opisuje

zwycięstwo aniołów.

Kiedyś faktycznie było lepiej o tyle, że muzycy

lubi zaskakiwać słuchaczy, nawet jeśli

nie zmieniali diametralnie swego stylu, czego

mamy multum przykładów choćby na

płytach Manilla Road, Warlord czy Virgin

Steele, tak więc dobrych wzorów do naśladowania

wam nie brakuje?

Ideą Dexter Ward jest bycie wiernym naszemu

oryginalnemu stylowi i brzmieniu, przy

jednoczesnej ewolucji jeśli chodzi o tworzenie

piosenek oraz jakości ich wykonania i

produkcji. Każdy nowy album musi być lepszy

niż poprzedni, przynajmniej w jednym z

tych aspektów. Wierzę, że przy "III" odnieśliśmy

sukces w naszych wysiłkach. Trzymanie

się tego samego stylu nie musi przecież

oznaczać stagnacji i powtarzania się. Staramy

się poprawiać wykonanie, aby brzmieć

bardziej świeżo i oryginalnie. Mniej więcej

tak, jak robili to przed laty znani giganci.

Z wieloma z tych zespołów mieliście przyjemność

dzielić scenę - to pewnie dla was

ogromna frajda, satysfakcja, wręcz honor?

Powiedziałbym, że wszystkie te trzy rzeczy.

Poza Iron Maiden, który jest moim ulubionym

zespołem, Omen, Manilla Road i Cirith

Ungol są grupami, które kocham najbardziej.

Najlepszą częścią tego jest to, że moi

bohaterowie okazali się wielkimi osobowościami

i sprostali moim oczekiwaniom, a w

większości wypadków na poziomie osobistym

nawet je przerośli. Jak zaczynałem grać

i śpiewać, nigdy nie powiedziałbym, że pewnego

dnia poznam i będę dzielił scenę z

Kenny'm Powellem, Markiem Sheltonem i

Timem Bakerem. Wydaje się to łatwiejsze z

Internetem, Facebookiem (wcześniej z innymi

portalami), ale kiedyś w czasach sprzed

Internetu można było tylko pomarzyć, że coś

takiego się wydarzy.

Śmierć Marka Sheltona była ogromnym

ciosem dla sceny epickiego metalu - wielcy

sprzed lat albo już nie grają, albo odchodzą,

więc tworzy się ogromna luka, ale jest to zarazem

szansa dla takich zespołów jak Dexter

Ward?

Nie, nie postrzegałbym tego w ten sposób,

biorąc pod uwagę, że jesteśmy przede wszystkim

podziemnym zespołem heavymetalowym.

Mówiąc podziemie mam na myśli, że

nie utrzymujemy się z tego, gramy w innej lidze

w porównaniu z zespołami, które widzisz

w wielkim formacie, na europejskich letnich

festiwalach. Nie zależy nam na zajęciu wolnego

miejsca po kimkolwiek, chcemy po prostu

wciąż wydawać albumy, z których możemy

być dumni, i grać tyle koncertów, ile możemy.

Nie zależy nam, czy też nie chcemy

zajmować czyjegokolwiek miejsca. Mówiąc

już o wielkiej scenie, to będzie bardzo smutny

dzień, kiedy Iron Maiden albo Judas

DEXTER WARD 49


Foto: Dexter Ward

Priest w końcu przestaną działać. Nawet teraz

Judas Priest nie jest tym samym Judas

Priest jeżeli chodzi o skład, ale wciąż wydają

oni czadowe (w mojej opinii) albumy, a to

tworzy wielką ekscytację i "ruch" w podziemnym

metalu, pozytywne zjawisko, które dzieje

się dziś tak samo, jak w "starych czasach",

tak jak za każdym razem, kiedy wychodziło

nowe nagranie albo odbywała się trasa tych

"wielkich potworów rocka". To ogromny plus

dla każdego młodego muzyka heavy metalu,

mieć takich artystów, "tytanów" jako źródło

inspiracji, mieć wielką scenę jako obiekt marzeń,

oraz sięgać po to, co zdaje się nieosiągalne.

Szczerze, czy dzieciaki dzisiaj powinny

inspirować się Sabaton, Ghost lub im podobnymi?

Z całym szacunkiem, kto przy

zdrowych zmysłach mógłby porównać te dobre,

ciężko pracujące ale "normalne" zespoły,

z takimi nadludzkimi bogami jak Iron Maiden,

Judas Priest, Dio czy Black Sabbath?

Wszystkie dzisiejsze świetne zespoły, także

początkujące, nieważne jak by były potężne,

nigdy według mnie nie zajmą miejsca tych,

którzy wymyślili heavy metal. I w mojej opinii

dotyczy to także obiegu undergroundowego.

Gracie w tym roku sporo na różnych festiwalach

- jak było na "Up The Hammers" i

"Horns Up"?

Niestety oba wydarzenia nie mogły się obyć

w związku z pandemią koronawirusa. Naprawdę

czekaliśmy na to, aby znowu zagrać,

skoro nasz ostatni show odbył się w listopadzie

ubiegłego roku. Naprawdę nie wiem co

przyniosą nam następne miesiące. Mam nadzieję,

że zagramy koncerty, które mamy w

planach na resztę roku i będziemy promować

album, na który tak ciężko pracowaliśmy, ale

cóż, zdrowie jest najważniejsze.

Celowo ustaliliście datę premiery "III" tak,

aby mieć już płytę na festiwalu "Up The

Hammers", bo to jest zawsze szansa na

sprzedanie sporej ilości CD i LP?

Zawsze staramy się aby data premiery pokrywała

się z naszym kolejnym show, takie było

założenie przy wydaniu "III", tak też zrobiliśmy

z "Rendezvous..."! "Up The Hammers"

byłby naszym kolejnym show po miesiącach

przerwy. Oczywiście nie mogę zaprzeczyć, iż

byłoby to strategiczne z punktu widzenia

promocji, biorąc pod uwagę szerokie grono

publiczności.

Nie zamierzacie też jednak odpuszczać

koncertów klubowych, bo to również świetna

forma promocji?

Nie, ani trochę. Lubimy grać w klubach, każdej

wielkości. Fakt, że gramy głównie na festiwalach

zależy od powodów logistycznych.

Żyjąc w innych krajach i pracując na stałych

etatach z limitowanymi dniami wolnymi,

mając rodziny i dzieci na wychowaniu,do tego

dysponując ograniczonym budżetem, szukamy

rozwiązań, które pozwoliłby zaprezentować

naszą muzykę jak najszerszej publiczności

w jak najkrótszym czasie i jak najmniejszej

ilości koncertów. Festiwale są pod

tym względem świetne i kochamy atmosferę,

która na nich panuje. Czasami organizujemy

mini trasy w formie 2-3 występów w klubach,

we Włoszech w Niemczech lub w innych krajach,

i planujemy wznowić nasze trasy tak

szybko jak zakończy się pandemia.

Nie chcieliście psuć tej udanej okładki jakimś

długaśnym tytułem, stąd proste i sugestywne

"III"?

Tak, takie było założenie. Chcieliśmy tym razem,

aby muzyka mówiła sama za siebie. Byliśmy

też na tyle pewni siebie, że piosenki są

same w sobie na tyle silne, aby użyć prostoty

i powagi cyfr rzymskich, co sugeruje również

coś starożytnego i monumentalnego. Cyfra

trzy ma także symbolikę Świętej Trójcy. Na

przykład trzy miecze na pierwszym planie,

ich liczba oraz relacja ich pozycji, reprezentują

trzy krzyże na wzgórzu Golgota. Czytałem

kiedyś, że magia wymaga obecności

trzech podmiotów, lampa Aladyna spełniała

trzy życzenia, i tak dalej.

Przyciągający wzrok cover to podstawa, zarówno

kiedyś, jak i dzisiaj, ale chyba nie zawsze

macie wpływ na jego ostateczny

kształt, bo okładka splitu z Black Soul Horde

nie jest zbyt ciekawa?

Zwykle przykładamy się bardzo do oprawy

graficznej, która jest na pewno jednym z głównych

aspektów do wzięcia pod uwagę - nieważne

jak dobrym jesteś tancerzem, nie możesz

pójść na bal w Wiedniu w krótkich spodenkach

i hawajskiej koszuli! Musisz dobrze

wyglądać, bo pierwsze wrażenie bardzo się liczy,

zwłaszcza w heavy metalu. Ile razy ja

sam kupiłem jakieś nagranie, o którym wcześniej

nie słyszałem, z powodu samego piękna

lub ogólnego nastroju okładki. Więc okładki

dla wszystkich trzech albumów, oraz singla

"Stars And Stripes", były zaplanowane z

uwagą i stworzone pod naszym nadzorem.

Split o którym wspomniałeś, był nagraniem

"przejściowym" , który miał zaprezentować

numer "Rendezvous with Destiny", która później

została ponownie nagrana na potrzeby

drugiego albumu. Biorąc pod uwagę charakter

tego wydanictwa, nie mieliśmy zbyt dużego

budżetu, więc zamiast zapłacić jakiemuś

artyście, aby narysował okładkę, woleliśmy

zainwestować dostępne zasoby w zremiksowane

i dopracowane piosenki z naszego

debiutu, które w tej wersji zabrzmiały znacznie

lepiej dzięki pracy wyśmienitego producenta

Nikosa Papakostasa (Convixion,

Strikelight).

Z racji międzynarodowego składu macie

szanse na popularność nie tylko w ojczystej

Grecji, ale również w Włoszech, a poza

tymi dwoma krajami gdzie jesteście już

nieźle rozpoznawalni?

Myślę, że również w Niemczech mamy solidne

zaplecze fanów, bo właśnie tam graliśmy

większość naszych zagranicznych koncertów.

Dostaliśmy też bardzo pozytywne wsparcie z

Hiszpanii, Portugalii i Meksyku. Przy ostatnich

dwóch albumach, a szczególnie tym najnowszym,

wzrasta też zainteresowanie nami

w Stanach i mam nadzieje, że spełnimy niedługo

marzenie o zagraniu w Stanach Zjednoczonych.

Osobiście, bardzo chciałbym

zagrać w takich krajach jak Polska, Rumunia,

Czechy i tak dalej, ale nie jestem pewien czy

byłoby wystarczające zainteresowanie naszą

muzyką u tamtejszych fanów metalu.

Czyli przed wami jeszcze mnóstwo pracy,

żeby nazwa Dexter Ward stawała się z każdą

kolejną płytą coraz bardziej znana, ale

jednocześnie jest to chyba również coś ekscytującego,

że waszą muzykę ciągle odkrywają

fani z różnych stron świata?

Tak, droga do prywatnych samolotów i jacuzzi

w królewskich hotelowych apartamentach,

wciąż jest długa! Tak na poważnie, to

działamy w swoim tempie i nie musimy nikomu

niczego udowadniać poza nami samymi.

Tworzymy i wydajemy utwory z miłości i

pasji do heavy metalu i naszą największą

satysfakcją i spełnieniem jest, gdy ktoś podchodzi

do nas po naszym koncercie, albo pisze

do nas wiadomości, że nasza muzyka daje

mu chwilę szczęścia w trudne dni. Oczywiście

jest też część "ego" do zaspokojenia i

chcielibyśmy zobaczyć jak nasze nagrania

docierają do wielu sklepów muzycznych na

całym świecie, w krajach gdzie nie byliśmy

wcześniej znani, nie z punktu widzenia ekonomicznego,

bo dla zespołu naszych rozmiarów

nie ma z tego tak naprawdę zysków, dajesz

radę tylko płacić za wydatki i inwestować

w sprzęt, grafikę, produkcję. Myślę, że

nowy album "III" otwiera nam wiele nowych

drzwi, i musimy płynąć na tej fali.

Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,

Kinga Dombek

50

DEXTER WARD


HMP: Cześć Sam Harman. Czy moglibyśmy

zamienić kilka słów na temat Void Vator?

Sam Harman: Pewnie. Void Vator jest jak

najbardziej otwarty na fanów. Każdy, kto kupuje

nasz merch, pozwala grać na swoich deskach

koncertowych, czy też pomaga nam w

inny sposób, jest mile widziany! Jesteśmy również

bardzo aktywni w mediach, Twitter,

Instagram, Facebook, całe to gówno. Większość

z nas naprawdę uwielbia rozmawiać,

więc zawsze chętnie bierzemy udział w wywiadach.

W jaki sposób chciałbyś, aby Void Vator

został przedstawiony czytelnikom "Heavy

Metal Pages"?

Się macie metalowi maniacy! Tu Void Vator

z Los Angeles, California, poczytajcie o nas w

Polsce! O jak fajnie! Voiv Vator to riffy, refreny

i motywy przewodnie. Sprawdźcie naszą

najnowszą płytę "Stranded" wydaną

przez Ripple Music. Sprawdźcie morderczy

winyl z naszej strony Bandcamp!

Powiedz proszę coś na temat członków

Void Vator. Jak doszło do Waszego spotkania?

Lucas śpiewa jak Anioł i wymiata na Gibson

Explor, Kluiber wymiata na Les Paulu, Sam

kocha Cliffa Burtona, a German nawala w

perkusję mocniej niż kot. Lucas i German

przeprowadzili się do Stanów Zjednoczonych

z Urugwaju jakieś sześć lat temu, wraz z zespołem

ze swoich stron. Znali się odkąd mieli

około 12 czy też 15 lat. Ich zespół rozsypał

się i wtedy poprzez wspólnych znajomych

Eric spotkał Lucasa. Zaczęli wspólnie grać i

zorientowali się, że to działa. Lucas zaprosił

Germana do Void Vator w roku 2014, Sam

dołączył w roku 2017. Niestety, German

musiał opuścić Stany Zjednoczone ze względu

na problemy z wizą i mieszka obecnie w

Londynie. Mimo tego, German na zawsze

pozostanie częścią Void Vator. W tej chwili

w trasy koncertowe jeździ z nami Joey Di-

Biase, który gra również na perkusji dla Jamey'a

Jasta w Jasta. Kochamy udział w trasie

koncertowej - Whataburger, Texas i świetny

czas!

W jakim muzycznym kierunku obecnie

zmierzacie?

Riffy, refreny i zwrotki. Mamy osiem nowych

piosenek, które znajdą się na naszej następnej

płycie. Są ciężkie jak sto kilo ton! Zabójczy

podwójny gitarowy atak, szybkie riffy, i

coś do pośpiewania, zanim następnym razem

wpadniemy ponownie do Twojego miasta!

Trzymajcie się na metalowo

Basista Voiv Vator, Sam Herman, to prawdziwy rockman. Mówi czadowo

o swoim zespole, koncertach i o planach na dołączenie do Iluminati, aby podbijać

świat!

Jak właściwie prezentuje się Wasza obecna

dyskografia?

Nagraliśmy "Stranded" z dwoma dodatkowymi

utworami. Ripple Music wydała to w

postaci fizycznego nośnika. W późniejszej

części tego roku wydamy 7'' split z Mos Generator,

zawierający trochę znakomitych coverów

Queen. Utwór "Nitrus" zostanie zaprezentowany

w lutym w drugim numerze

czasopisma Metal Assault Mixtape. Utwór

"Until It's Gone" ukazał się na składance nazwanej

"California Blood", która została

przygotowana przez naszego przyjaciela Johna

Lyncha znanego z Riffs Or GTFO. Nowy

album ukaże się tego lata 2020r.

Czy dobrze rozumiem, że zamierzacie wydawać

krótsze płyty, ale często?

Nasze następne wydawnictwo będzie 7'' splitem,

ale duża płyta ukaże się latem. Zawsze

tworzymy nową muzykę i nagrywamy, więc

planujemy wydawać coś nowego co sześć

miesięcy. Fani zasługują na to! Void Vator

dopiero się rozkręca, będzie rozwijać się i rosnąć

w siłę. Chcemy być najlepsi! Van Halen

ludzie, cały czas Van Halen!

Powodzenia. A co mógłbyś powiedzieć o

pomyśle stojącym za teledyskiem do "No

Return"?

Wyreżyserowała to żona Germana, Janilee,

więc oni pracowali wspólnie nad pomysłem.

Zniszczyli bazę. Wszystkie te wstrząsające

ruchy i szalone edycje mają za zadanie reprezentować

nasze pokręcone umysły. Wewnętrzne

zmagania, łączenie się z wojownikami,

dosłownie burzenie ścian, które nasi przeciwnicy

budują wokół nas. Heavy metal zawsze

będzie wielki!

Czy czujecie ból krzyża po machaniu głową

jak na "No Return"?

Skądże. Jesteśmy wytrenowanymi profesjonalistami!

Foto: Void Vator

Czy adresujecie w tekstach swoich utworów

jakieś konkretne problemy społeczne?

Dołączenie do Iluminati i przejęcie świata.

Życie po swojemu, ale okupione cholernie

ciężką pracą, aby stać się najlepszym. Jesteśmy

tu po to, aby nieść pochodnię heavy metalu

w nowej erze!

Jak często gracie koncerty? Czy reakcje fanów

odpowiadają Waszym ambicjom?

Gramy zawsze. Odkąd Sam dołączył w roku

2017, zrobiliśmy już siedem tras koncertowych.

Ostatni występ odbył się 11 września

2019r., ponieważ rozpoczęliśmy prace nad

nowym albumem. To najdłuższa przerwa w

naszej krótkiej historii, ale rozgrzewamy się

na rok 2020. Kolejna trasa odbędzie się w

marcu - zagramy kilka razy w South By

Southwest w Austin, Texas. Rozgrzejemy tłumy!

Zawsze nasze występy zieją metalowym

ogniem! Wiele energii prosto w twarz! Pewnego

razu w Brooklynie, Sam zdjął koszulkę

i jakaś dziewczyna okleiła go nalepkami -

jak śmiesznie! Powiedz swoim znajomym o

Void Vator, to zagramy też i w Polsce!

Czy przychodzicie również na koncerty innych

zespołów? Czego się od nich uczycie?

Mamy mnóstwo znajomych grających w zespołach,

więc zawsze się nawzajem wspieramy.

Należymy do fantastycznej heavy metalowej

rodziny. Zawsze gorąco pozdrawiamy

ludzi z Haunt, Mothership, War Cloud,

Hell Fire, Exmortus, Mezzoa, Taking Dawn,

Slough Feg, Sanhedrin, Stonecutters,

Holy Grail, Disastroid, Fallen Suns, Call

Of The Wild, Yeghikian, Great Electric

Quest i Hippie Death Cult. Zawsze wzajemnie

się nakręcamy i to nas rozwija. Wobec

tego fajnie jest chodzić oglądać wzajemnie

koncerty, no i po zobaczeniu dobrego występu,

sami wchodzimy na scenę z jeszcze większym

grzmotem! Trzeba dawać ludziom dokładnie

to, czego chcą.

Gdzie chcielibyście być jako zespół za 10

lat?

Mamy nadzieję, że będziemy gdzieś na trasie

koncertowej z dala od domu! Chcemy też latać

na koncerty samolotami, nie tylko jeździć

vanami. Swoją drogą, imię naszego obecnego

vana brzmi Vincent Van Vator. Kawał

metalu z niego!

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Trzymajcie się na metalowo! Chodźcie na

koncerty, kupujcie muzykę, mówcie innym o

fajnych zespołach. Nie bądźcie ciotami, bądźcie

rockerami!

Sam O'Black

VOIV VATOR

51


Tak można określić podejście tego

chilijskiego zespołu dotyczące religii

oraz muzyki metalowej per se.

To pierwsze jest jedną z kluczowych

tematyk, jaką ten zespół porusza na

swoim niedawno wydanym, czwartym albumie

"Purge the Bastards". O muzyce zespołu,

samych tekstach i inspiracjach opowie

Wam basista Hugo.

HMP: Cześć. Czy zgodziłbyś się na określanie

Waszej muzyki jako speed metal?

Hugo Alvarez: Tak, z całą pewnością, mieszamy

heavy i speed metal, jednak nasz ostatni

album nie był szybszy od "The Hellish

Fight Goes". Uważamy, że następny album

będzie oznaczał nasz powrót do prędkości i

będzie szybciej niż kiedykolwiek.

Co inspiruje Was muzycznie?

Muzycznie jesteśmy inspirowani przez stare

legendy metalu z Niemiec i USA, zaś nasze

teksty mogą mówić o obecnej rzeczywistości,

mogą to być również historie, które sami wymyśliliśmy.

Zależy od utworu, który chcieliśmy

stworzyć.

"Metal Raised from Hell"

brzmi lepiej niż

"Metal Fell from Heaven"

Jak bardzo się różni "The Hellish Fight

Goes On" od waszego najnowszego albumu,

"Purge the Bastards"?

"Purge the Bastards" jest bardziej heavy metalowy,

gdzie "The Hellish Fight Goes" jest

bardziej speed metalowy. Kiedy teksty "The

Hellish Fight Goes" mówią o różnych tematach,

to na "Purge the Bastards" głównie

traktują o ogólnym koncepcie odrzucenia i

opozycji względem nadużyć, dokonanych

przez kościół. W Chile mieliśmy wiele przypadków

nadużyć dokonanych przez księży i

zakonnice względem małych dzieci. Zasadniczo,

widzieliśmy te same ataki na niewinnych

ludzi na całym świecie. Ten problem jest bardzo

ważny dla każdego z nas i my tutaj żądamy

sprawiedliwości.

Co zainspirowało Purge The Bastards? Co

możesz powiedzieć o tym więcej?

Tak jak wcześniej wspomniałem, jest inspirowany

nadużyciami i cierpieniem ofiar. Mamy

nadzieję, że sprawcy i despoci pewnego dnia

zostaną ukarani.

Jak dużo utworów z najnowszego albumu

znajdzie się na waszej setliście?

Jak duży wpływ mają na Ciebie westerny?

Użyliście dialogu z Clint Eastwoodem z

filmu "The Outlaw Josey Wales" w "The

Last Shot", mam rację?

Tak, masz rację. Można powiedzieć, że "The

Last Shot" był hołdem dla westernów i świetnych

ról granych przez Clinta Eastwooda.

Jesteśmy fanami tych filmów, stąd też decyzja

by napisać i nagrać ten utwór jako hołd.

Co sądzisz o Clint Eastwoodzie jako osobie?

Czy jesteś pozytywnie nastawiony do

najnowszego jego filmu "Richard Jewell"?

Jest świetnym aktorem, reżyserem i producentem.

Myślę, że niemożliwym jest niedocenienie

jego pracy. Każdy jego film powinien

zostać obejrzany.

Co zainspirowało "Iron Walls"? Co sądzicie

o tym wydarzeniu?

Zmieszaliśmy parę historii z przeszłości i teraźniejszości,

by stworzyć jeden, ogólny przekaz.

Wszyscy z nas wiedzą o nadużyciach

dokonanych przez księży, zakonnice, nauczycieli

i rodziców, ta lista wciąż się rozwija…

Oczywiście, że nie akceptujemy tych

tchórzliwych działań.

Co lub kto zainspirował "The Skull Breaker?

Było to marzenie z dzieciństwa.

Co sądzisz o metalu, który nie wzrósł z

piekła?

"Metal Raised from Hell" brzmi lepiej niż

"Metal Fell from Heaven".

Wszystkie wasze albumy mają powracający

motyw zakapturzonego mężczyzny…

Czy mógłbyś powiedzieć więcej o nim?

Poza tym proszę, opowiedz więcej o okładce

waszego najnowszego albumu.

Oczywiście, jest on Czarną Szatą, jak zauważyłeś

pojawia się na wszystkich albumach

i nie wiemy kiedy, lub gdzie zdradzi

swoją prawdziwą twarz. System sprawiedliwości

nie wystarczy by ukarać tych skurwysynów,

którzy krzywdzą dzieci. Czarna Szata

ma moc, którą my byśmy chcieli, moc do

niszczenia ich, moc do oczyszczania z drani.

Czy jesteś zadowolony z waszego "The

Hellish Fight Goes On"?

Tak, jesteśmy. Jesteśmy bardzo dumni z każdego

albumu, który nagraliśmy. Oczywiście,

dwa ostatnie albumy brzmiały znacznie lepiej.

Kiedy napisaliśmy i nagraliśmy "The

Hellish Fight Goes" i "Purge the Bastards"

mieliśmy trochę więcej środków niż podczas

pracy nad pierwszymi dwoma albumami.

Foto: Enzo Vielma

Zawsze gramy 8 lub 9 utworów. W Chile

każdy zespół zwykle gra 40 lub 45 minutowy

set ze względu na organizację. Kiedy świętujemy

wydanie albumu, gramy wszystkie

utworu z albumu.

Czy graliście w Blood z 1997? Mam na myśli,

że wasza maskotka trochę wygląda jak

kultysta z tej gry, którą nawiasem mówiąc

polecam.

Nie pamiętam abym w nią grał. W tym wypadku

myślę, że to dzieło przypadku.

Jakie macie plany na 2020?

Nasze plany to promowanie najnowszego albumu

aż do sierpnia. Następnie powrócimy

w pierwszych dniach września do pracy i ćwiczeń

nad nowymi utworami. Mamy nadzieję

na to, że wrócimy do studia w grudniu.

Co sądzisz o Metal on Metal Records?

Uważamy, że to wydawnictwo dla nas jest

dużym wsparciem. Jesteśmy uhonorowani

ich wiarą w naszą muzykę i pracę. Jest to

honorem by być razem w ich katalogu z zespołami

takimi jak Attacker, Outrage, Arkham

Witch, Risen Prophecy, Battlerage,

Emerald, Toxikull, Meliah Rage, Wildhunt,

Metal Law, Midnight Priest, i tak dalej.

Życzymy wszystkiego dobrego właścicielom

wydawnictwa.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia.

Dziękuje i pozdrawiam.

Jacek Woźniak

52

ETERNAL THIRST


Paul Di'Anno

Respekt

Pamiętacie pierwszego wokalistę Iron Maiden, Paula

Di'Anno? Co się z nim stało przez te wszystkie lata? Co

dzieje się z nim obecnie? Niestety, nie jest w najlepszej kondycji

fizycznej, ale właśnie opublikował płytę koncertową

"Hell Over Waltrop", zawierającą zapis znakomitego występu

z przeszłości. Jest to doskonała okazja, aby przypomnieć

sobie o jego dokonaniach, nie tylko z okresu Iron Maiden,

ale też z późniejszych płyt, gdzie również tworzył nową i dobrą

muzykę. Ze względu na nienajlepszy stan zdrowia, Paul

nie był w stanie udzielić pełnego wywiadu dla "Heavy Metal

Pages", ale przekazał kilka słów. specjalnie dla naszego czasopisma.

Foto: Paul Di’Anno

"Czekam obecnie w Wielkiej Brytanii na operację. Cierpię na okropne bóle z

powodu powikłań po sepsis.

Nie mogę się doczekać powrotu do Sao Paulo - Brazylijczycy mają tam gorące

lato, kiedy w Europie jest zima.

Nie słyszałem jeszcze w całości tej nowej koncertówki "Hell Over Waltrop", bo

mam na głowie zmartwienie związane ze swoją operacją. Pamiętam, że

przyszło na tamten występ sporo moich przyjaciół i fanów z Południowej

Ameryki i, aby oddać im respekt, powiedziałem kilka słów ze sceny w ich

języku. Mam nadzieję, że brzmi to jak dobry, surowy, szczery album?

Setlista nie oddaje dobrze mojego dorobku muzycznego, ponieważ powinno tam

się znaleźć więcej utworów Battlezone a covery ukazały się tylko dla zabawy.

Lubię wszystko, co kiedykolwiek zaśpiewałem w Battlezone, ale "Fight Back"

jest szczególnym albumem, ponieważ ukazał się jako pierwszy.

Myślę, że nasze przyszłe koncerty będą mieć nieco inną setlistę - chciałbym

śpiewać więcej kawałków Battlezone.

Generalnie, muzyka jest najlepszą formą komunikacji między ludźmi a ja

zostałem stworzony do tego, aby dawać czadu na koncertach. Potrafię grać

trochę na basie i na perkusji, ale śpiewanie jest moim powołaniem. Czerpię

wiele pozytywnej energii od fanów i z muzyki, chociaż nie słucham swoich

płyt... okej, kilka razy wysłuchałem swój jeden longplay i tyle.

Lubię punk i metal, ale nie staram się wpisywać na siłę w określone konwencje,

jestem na to za stary. Zachowuję się naturalnie, staram się być sobą.

Na zakończenie dodam, że moim głównym planem w tej chwili jest pomyślne

przejście operacji i staram się jak najwięcej czasu spędzać z rodziną, ale moje

nowe piosenki jeszcze się ukażą! Życzę Wam wszystkim zdrowia, miłości i

szczęścia!

Paul".

Sam O'Black


Nigdy nie ulegać!

- Nie wzbogacimy się na tym,

ale nie na tym nam zależy.

Robimy to, bo jesteśmy fanami

heavy metalu do końca życia -

deklaruje Carlos Alvarez, gitarzysta Power Theory. Ta

amerykańska grupa wydała niedawno album "Force Of

Will", potwierdzający, że power/heavy metal nie jest jeszcze

w Stanach Zjednoczonych gatunkiem zagrożonym, chociaż Carlos nie kryje,

że marzy wraz z kolegami z zespołu o sytuacji, że zwrócą im się chociaż koszty

nagrania płyty:

i byliśmy razem w poprzednim zespole, obaj

mamy lata doświadczenia w odkrywaniu

wszystkich gatunków metalu, od thrash poprzez

death, do klasycznego metalu i wszystkiego

innego. Myślę, że to pozwoliło nam

wnieść świeżą perspektywę i pomysły i wpasować

je w kontekst ogólnego brzmienia Power

Theory.

Jim Rutherford nie jest jeszcze bardzo znanym

wokalistą. Jak trafił do Power Theory?

Jim śpiewał przez lata w lokalnych zespołach

w obrębie Filadelfii, takich jak Fate 88 i jego

ostatniej grupie Inevitus. Byliśmy wszyscy

przyjaciółmi przez kilka lat, bo po prostu

że będą one na zupełnie innym poziomie.

Żeby było jasne, to nie dlatego rozstaliśmy

się z Jeffem. Były inne powody, które sprawiły,

że zmiana była nieunikniona i lepiej

było to zrobić na samym początku prac nad

kolejnym albumem.

Ty w sumie też niedawno trafiłeś do zespołu,

chociaż znaliście się już wcześniej, bo

wspierałeś Power Theory gościnnie?

Pracowałem z zespołem nad produkcją, nagraniem

i miksem poprzedniej płyty "Driven

By Fear" i EP "Something Old, Something

New", oprócz kilku dodatkowych zagranych

gitar tu i tam. Jestem także mocno związany

z power i tradycyjnym metalem odkąd byłem

dzieciakiem, jak również poprzez moją starą

grupę, studyjny projekt Shadowdance, więc

już podobało mi się brzmienie zespołu i pisanie

utworów, a także współpraca z nimi była

świetną zabawą. Ich gitarzysta z odszedł z

zespołu; mieli już innego faceta na zastępstwo,

ale w końcu i on musiał zrezygnować, bo

dystans, który musiał pokonywać, był dość

szalony. W tamtym czasie wciąż były zaplanowane

dwa koncerty na nadchodzący miesiąc,

więc Bob zapytał, czy mógłbym nauczyć

się kawałków i być zastępstwem na

tych dwóch występach. Byliśmy przyjaciółmi

od kilku lat, więc oczywiście zamierzałem mu

pomóc, skoro byłem w stanie. To było trochę

ponad trzy lata temu.

HMP: Wcześniej wydawaliście kolejne płyty

w znacznie krótszych odstępach czasu,

jednak po premierze "Driven by Fear" mieliście

sporo zmian składu - stąd taki właśnie

tytuł najnowszej płyty, bo bez siły woli

wiele byście nie zwojowali?

Carlos Alvarez: Tak, tytuł zdecydowanie reprezentuje

nie tylko walkę zespołu, by przezwyciężyć

trudności w tym czasie, ale także

by podążać dalej, nawet z większą werwą niż

wcześniej i muzycznie, i jako grupa. By nigdy

nie ulegać, nawet jeśli czasami czujesz, że to

najłatwiejsza rzecz, jaką możesz zrobić… I

czasem tak właśnie jest (śmiech). Jest kilka

innych piosenek, oprócz tytułowego kawałka,

które również odzwierciedlają ten motyw.

I tak dobrze, że te roszady odbywały się

stopniowo, można rzec na raty. Zmiana

wokalisty była pewnie największym ryzykiem,

bo Jeff Rose śpiewał z wami kilka lat,

a fani często utożsamiają brzmienie zespołu

z frontmanem właśnie?

Ta wokalna różnica między Jimem i Jeffem

sprawiła, że byliśmy dość pewni, że nie będzie

żadnego ryzyka. Jeff zrobił dobrą robotę

na poprzednim albumie i na EP-ce, a także

pomagał zdobyć uznanie Power Theory w

tym okresie. Jim przejmując wokale pozbawił

nas ograniczeń, którym musielibyśmy stawić

czoła przy pisaniu kolejnych utworów, gdybyśmy

mieli spróbować osiągnąć granice brzmienia

Power Theory, bez jednoczesnej

utraty tożsamości zespołu. Jim dołączył rok

po tym, jak ja i perkusista Johnny wstąpiliśmy

do zespołu, więc nasze zaangażowanie

już zaczęło zmieniać reguły w brzmieniu zespołu.

Johnny i ja znamy się od ponad 25 lat

Foto: Power Theory

znajdowaliśmy się w tych samych muzycznych

kręgach i w którymś momencie właściwie

oba wspomniane zespoły grały z Power

Theory. Kiedy przyszedł czas, by rozstać się

z Jeffem, naturalnym wnioskiem było zapytanie

Jima, czy byłby tym zainteresowany.

Jim wniósł fantastyczny talent, jednocześnie

jest niesamowicie miłym facetem i łatwo się z

nim dogadać. Nawet przychodzi wcześniej na

koncerty, by pomóc w noszeniu sprzętu!

(śmiech)

Celowo nie szukaliście kogoś o dokładnie

takim samym głosie jak poprzedni wokalista,

bo nie miałoby to najmniejszego sensu i

byłoby dla zespołu krokiem w tył?

Tak, bez sensu byłoby szukać kogoś z dokładnie

takim samym głosem, ale to nie było

zamierzone. Jeff miał wystarczająco dobry

głos i to, co zaprezentował na poprzednim albumie

było w porządku, ale myślę, że

wszyscy wiedzieliśmy, kiedy Bob i ja zaczęliśmy

pisać pierwszą z nowych kompozycji,

W zespole z dwoma gitarzystami w składzie

bardzo ważne jest wzajemne zgranie i

zrozumienie, obaj muzycy muszą nadawać

na tych samych falach - świetnego instrumentalistę

można pewnie znaleźć dość

łatwo, gorzej z całą resztą?

Tak, to absolutnie istotne dla dwóch gitarzystów,

by byli dopasowani stylistycznie. Nie

muszą grać w ten sam sposób, właściwie jest

zdecydowanie fajniej, gdy każdy z nich ma

swój własny, indywidualny styl, ale to niezbędne,

by zachowali kawałek i jego cel w

kontekście. Ani ja, ani Bob nie jesteśmy "herosami

gitary" czy "niszczycielami". On pochodzi

z bardziej rockowego/bluesowego otoczenia,

ja zawsze skłaniałem się w stronę klasycznych

i egzotycznych stylów, ale każdy z

nas ma odrobinę tego drugiego w sobie, więc

to świetna kombinacja. To dlatego żaden z

nas tak naprawdę nie "przesadza" z grą, bo

rozumiemy siebie nawzajem i szanujemy cel

gitarowej solówki, a jest nim uświetnienie

utworu lub jego części, nie zwalenie słuchacza

z nóg.

Byliście w o tyle korzystnej sytuacji, że wydawca

was nie ponagał, mogliście więc

spokojnie wszystko dopracować. Poza tym

to również coraz rzadziej spotykana sytuacja,

że zespół ma od lat komfort współpracy

z jedną firmą - Pure Steel Records jest wymarzoną

wytwórnią dla takiego zespołu jak

Power Theory?

Wytwórnia zdaje się być zadowolona, pozwalając

zespołom z nią powiązanym pracować

w ich własnym tempie. Ważną rzeczą są

rezultaty, które są osiągane, my staramy się

karmić ich kawałkami nowych kompozycji

na różnych etapach ich tworzenia i nagrywania,

by wiedzieli, co otrzymają. Nigdy nie

doświadczyliśmy z ich strony niczego innego

jak ekscytacja i entuzjazm w stosunku do

54

POWER THEORY


tego, co im przestawialiśmy, więc ten sposób

się sprawdził. Trzeba pamiętać, że pisanie,

nagrywanie i wydanie płyty nie trwało cztery

lata, bo nie spieszyliśmy się ze wszystkim.

Trwało to cztery lata, bo w tym czasie ludzie

odchodzili z zespołu, a dołączali nowi. Nawet

w tej sytuacji wydaliśmy EP-kę z nowym

kawałkiem, dwoma na nowo nagranymi

kompozycjami i dwoma utworami na żywo,

więc staraliśmy się pozostawać widoczni dla

naszych fanów w tym chaotycznym czasie.

W tradycyjnym modelu funkcjonowania

muzycznego biznesu jeszcze w latach 90.

czy wcześniejszych nie wszystko oczywiście

funkcjonowało jak należy, młode zespoły

były rolowane czy podpisywały niekorzystne

kontrakty, przez co traciły na

przykład prawa do swojej muzyki. Z drugiej

strony jednak firmy pokrywały koszty sesji

nagraniowych, a jeśli zespół wszedł na ten

wyższy poziom grupy z kontraktem mógł

utrzymać się z grania, nawet jeśli nie był

światową gwiazdą. Teraz nie ma o tym

mowy i mamy czego żałować, prawda?

Tak, model biznesowy zmienił się dość drastycznie

i niekoniecznie na lepsze. Jeśli mam

być szczery, to nie sądzę, że jeszcze kiedykolwiek

będą istniały metalowe zespoły pokroju

Metalliki czy Maiden, etc. Te czasy są już

za nami, zwłaszcza teraz, gdy coraz więcej

platform streamingowych staje się normą i

również w obliczu cyfrowych pobrań. Fizyczne

sprzedaże nie są już tym, czym były,

nawet dla dużo większych grup, więc można

tylko sobie wyobrazić jak ciężko musi być

zespołowi naszego rozmiaru. Nasza płyta była

już dostępna do ściągnięcia na kilku blogach

parę dni przed oficjalnym wydaniem.

To nowa rzeczywistość. Musisz mieć nadzieję,

że zwiążesz się ze swoimi fanami i potencjalnymi

nowymi fanami w sposób, który

sprawi, że poczują, że jesteś warty ich pieniędzy,

co jest trudne do zrobienia, gdy wystarczy

zaledwie parę kliknięć, by każdy mógł

mieć twój album za darmo. Nigdy nie

wzbogacimy się na tym, ale nie na tym nam

zależy. Robimy to, bo jesteśmy fanami heavy

metalu do końca życia. Byłoby jednak fajnie,

gdybyśmy mogli zarobić przynajmniej tyle,

by pokryć koszty nagrania płyty, etc., bo to

wszystko idzie z naszych własnych kieszeni,

nie wytwórni.

Streaming to świetna sprawa, ale coś tu

jednak jest nie tak, kiedy taki Desmond

Child ogłasza, że za ponad pół miliarda

odsłuchów takiego hitu jak "Livin' On A

Prayer" Bon Jovi zainkasował raptem sześć

tysięcy dolarów - wychodzi na to, że z muzyki

w sieci korzystają i bogacą się na niej

wszyscy, tylko nie jej twórcy?

Jak w przypadku każdego postępu, są pomysły

świetne i te mniej udane. Myślę, że platformy

streamingowe są znakomite i dla konsumenta

to wygrana sytuacja. Płacisz względnie

małą kwotę za subskrypcję, by mieć dostęp

do milionów piosenek w każdej chwili i

to poprzez kilka urządzeń. To naprawdę

wspaniałe, gdy o tym myślisz, ale też nie znaczy

to, że ten pomysł nie może być ulepszony.

Więc tak, trzeba zbalansować kompensatę,

którą artyści otrzymują od serwisów

streamingowych.

Foto: Power Theory

Ciężko jest być twórczym w codziennym

kieracie obowiązków? Kiedyś muzycy mogli

skoncentrować się na tworzeniu, teraz nie

ma o tym mowy, bo rachunki same się nie

opłacą?

Pracujemy na pełen etat, mamy rodziny, domy,

interesy etc. więc tak, może być dość

trudno uwzględnić w tym wszystkim zespół,

ale jak powiedziałem wcześniej, robimy to,

bo to kochamy. Pracuję w studio również

przy innych zespołach, więc dla mnie to prawdziwy

wyczyn, by wszystko zbalansować.

Dobrze, że cierpię na bezsenność (śmiech).

To jednak nie oznacza, że będziemy wiecznie

Foto: Power Theory

kontynuować naszą działalność, jeśli ludzie

nie będą kupować albumów czy merchu. Ta

ostatnia płyta kosztowała zespół niezłą sumę

pieniędzy z naszych własnych kieszeni, za

miks, okładkę etc. i ta kwota byłaby jeszcze

wyższa, gdybyśmy nagrywali z kimś innym

zamiast mnie. Właściwie pracowałem za darmo,

gdzie normalnie wziąłbym za to kilka

tysięcy dolarów, nie wspominając o tym, że

przygotowałem też oprawę graficzną płyty.

Musimy korzystać z okazji, by zaoszczędzić

pieniądze, ale jest łatwiej, gdy możemy odzyskać

większość kosztów.

Paradoksalnie nagraliście najdłuższą i najbardziej

urozmaiconą płytę w dyskografii

Power Theory - nowi muzycy też mieli

twórczy wkład w powstające kompozycje?

Cała muzyka i aranżacje zostały napisane

przez Boba i mnie. Pracowaliśmy dokładnie

nad tymi kompozycjami. Było kilka kawałków,

które stylem przypominają bardziej

Boba, a ja po prostu dodałem kilka zmian w

aranżacji, swoje wersje riffów, melodie etc.,

ale są też takie, które są niemal w całości

moje. Co do tekstów i melodii wokalnych, to

cały zespół był zaangażowany, może nie przy

każdej indywidualnej piosence, ale na całym

albumie każdy miał jakiś wkład, nawet jeśli

była to tylko pojedyncza fraza. Dlatego teksty

i melodie wokalne przypisaliśmy całemu

zespołowi. Ułatwia to sprawę.

Tak więc to wszystko kwestia chęci i pomysłów,

dzięki czemu nawet w tak, pozornie

wyeksploatowanej, stylistyce jak heavy/

power metal można być wciąż twórczym?

Jedyny sposób na to, by zrobić coś zupełnie

oryginalnego w tym stylu to wprowadzenie

elementów z innych gatunków. Eksperymentowałem

z tym w moim własnym zespole

Shadowdance, mieszając black metal z

power metalem, dodając odrobinę latynoskiego

jazzu, etc. W przypadku Power Theory

to nie zadziała. Ten zespół ma tożsamość

i własny kontekst, ale to nie znaczy, że musi

być bardzo ograniczony. Jest wiele niesamowitych

rzeczy, które można zrobić w

heavy/power metalu, bez brzmienia jak kopia

innego zespołu. Wszystko sprowadza się do

indywidualnego stylu jego członków i pisania

piosenek. Jeśli potrafisz napisać bardzo fajny

kawałek ze świetnymi riffami, które chwytają

słuchacza, wokalami, które sprawiają, że

chcesz dośpiewywać i perkusją, która sprawia,

że chcesz walić w swoją kierownicę, to to

jest właśnie najważniejsze. Rób tak, pozostając

prawdziwym w stosunku do tożsamości

zespołu, a ludzie będą chcieli cię słuchać,

niezależnie czy robisz coś innowacyjnego,

czy też nie.

Na wcześniejszych płytach okazjonalnie

zamieszczaliście długie, rozbudowane kompozycje.

Na "Force Of Will" mamy aż dwie,

"Albion" i "The Hill I Die On" - chcieliście

się sprawdzić również w takich ambitniejszych

formach, pokazać na co was stać?

Dłuższe, złożone kompozycje to rzeczy,

które muszą wyjść naturalnie. Jeśli zaczynasz

pracę nad utworem automatycznie planując,

by trwał np. 10 minut, podchodzisz do tego

źle. Kiedy skończyłem pierwszy, przybliżony

szkic "Hill...", kawałek trwał jedynie około

czterech minut. Nie było intro, bridge, interludoim,

nic z tych rzeczy. Napisałem go

trochę jako żart, by wkurzyć gitarzystę. Długa

historia. W każdym razie, gdy już miałem

ten przybliżony zarys, zacząłem myśleć i

wpadały mi do głowy inne pomysły, wszystkie

zainspirowane innymi wielkimi zespołami,

które kocham, aż kawałek stał się tym,

czym jest. "Albion" był czymś, na co Bob

miał wiele pomysłów, a potem ja pomogłem

z aranżacjami i wariacjami jak zmiana timingu

w refrenie, by nadać mu inny klimat niż

zwrotkom i części przed refrenem etc.

To w sumie trochę dziwne, że wielu fanów,

choćby progresywnego rocka, omija szerokim

łukiem płyty zespołów metalowych -

pamiętam jak kiedyś puściłem komuś takie-

POWER THEORY 55


Foto: Power Theory

mu ileś utworów Iron Maiden z lat 1980-88

i był w szoku, że zespół, którego nie znał i

kojarzył z "łomotem", może tak ambitnie

grać. Pewnie więc nie obrazilibyście się,

gdyby więcej słuchaczy, otwartych po prostu

na dobrą muzykę, zechciało sprawdzić

waszą najnowszą płytę?

Nigdy nie zrozumiem mentalności kogoś, kto

mówi że kocha muzykę, ale tylko jeden jej

rodzaj. To zwyczajnie głupie. Z takim samym

zadowoleniem będę słuchał Styx, jak i

Prince'a czy Cradle Of Filth albo Wagnera

i wszystkiego pomiędzy. Nie wpuszczając

wszystkich kolorytów do swojego życia robisz

sobie tylko krzywdę. Nie mówię, że musisz

słuchać wszystkich gatunków muzyki,

ale nie powinieneś odmawiać słuchania czegoś

bez dania mu wcześniej szansy. Mogę na

1000% powiedzieć, że cieszy nas każda osoba,

która słucha jakiegokolwiek gatunku muzyki

i daje szansę naszemu albumowi i dziękujemy

wszystkim, którzy tak już zrobili.

Problem tylko w tym, że obecnie coraz o

nich trudniej, może też więc być tak, że

dotrzecie tylko to tych najbardziej zagorzałych

fanów - to kolejny paradoks, że im łatwiejszy

mamy dostęp do muzyki, tym mniej

ludziom chce szukać się nowych, ciekawych

zespołów?

To coś, nad czym zespoły i fani muszą pracować

wspólnie, by rozpowszechniać nazwę

zespołu. W tych czasach przypadkiem słyszysz,

jak ktoś w rozmowie wspomina nazwę

zespołu, o którym wcześniej nie słyszałeś i w

kilku kliknięciach możesz znaleźć ich utwory

na Youtube. Więc teraz ich słuchasz i podobają

ci się… dlaczego nie miałbyś powiedzieć

o nich swoim przyjaciołom, którzy lubią ten

sam rodzaj muzyki? To tak proste, możesz

dosłownie udostępniać piosenki na mediach

społecznościowych, więc dlaczego nie? Kupuję

nową płytę zespołu, który uwielbiam,

więc chwalę się tym. Robię zdjęcia płyty i

dodaję na moje social media, udostępniam

linki do piosenek, oznaczam artystów, żeby

ludzie mogli wejść na ich stronę i ją polubić,

etc.. To nie jest trudne i nie wymaga czasu

czy wysiłku. Niestety, myślę że zbyt wielu

ludzi jest bardziej zainteresowana opowiadaniem,

jak bardzo kochają muzykę, zamiast

okazywaniem tego.

Goście pojawiają się na waszych płytach

okazjonalnie, ale tym razem wsparł was nie

byle kto, bo sam Piet Sielck z Iron Savior,

którego głos możemy usłyszeć w "Spitting

Fire" - uznaliście, że akurat w nim taki gościnny

udział jest nieodzowny?

Słowa do tego kawałka od razu dawały wrażenie

pojedynku między dwiema osobami,

więc wydawało się to odpowiednie, by ktoś

zaśpiewał w tym kawałku w kontrze Jimowi.

Bob i ja jesteśmy fanami Iron Savior od

dłuższego czasu i przyjaźnię się z jego kolegą,

więc po prostu skontaktowałem się, by zapytać

czy jest zainteresowany. Ten utwór w

szczególności ma dość zauważalny wpływ

Iron Savior w sobie, więc wydawało się to

logiczne i nie byliśmy w stanie się tym nacieszyć

ani podziękować wystarczająco Pietowi

za jako wkład. To z pewnością bardzo, bardzo

fajny facet.

To kolejne ułatwienie naszych czasów, bo

technologia sprawia, że ktoś z drugiego

końca świata może nagrać swoją partię i

wesprzeć swych przyjaciół czy nawet młody,

dopiero startujący zespół, co może

pomóc mu w promocji?

Możliwość dotarcia do ludzi z całego świata i

współpracy z nimi jest z pewnością niesamowita.

Pod względem promocji to również

przynosi korzyści zespołom, zwłaszcza tym

mniejszym czy nowszym grupom/muzykom,

którzy dopiero zaczynają, bo podróżowanie

za granicę w celu grania koncertów i dotarcia

do ludzi sporo kosztuje.

"Force Of Will" to już wasz czwarty album,

ale nie ustajecie w wysiłkach, żeby jak najefektywniej

promować swoją muzykę - bez

tego ani rusz, sam fakt, że gra się świetnie

w żadnym razie nie wystarczy?

Nigdy nie możemy ustać w naszych promocyjnych

wysiłkach, bo tak jak jesteśmy dumni

z nowej płyty, naszą intencją wciąż jest, by

ludzie faktycznie ją usłyszeli. Jest tak wiele

znakomitych zespołów na świecie, musisz cały

czas się starać, by twój był znany. Nie jest

już tak jak 30 lat temu, gdy doskonały album

ze świetnym teledyskiem był wszystkim, czego

trzeba, by zostać zauważonym czy usłyszanym.

Jest taki przesyt zespołów i muzyki,

że musisz nieustannie pokazywać ludziom,

dlaczego zasługujesz na ich uwagę i wsparcie,

w przeciwnym wypadku, zwłaszcza obecnie,

ludzie przechodzą szybko od jednej rzeczy

do drugiej.

Płyta zbiera świetne recenzje, co pewnie nie

tylko was cieszy, ale jest też dodatkową,

niezwykle cenną reklamą?

Otrzymaliśmy gdzieś około trzydziestu recenzji,

o których wiemy i większość z nich

była bardzo pozytywna. To oczywiście świetna

weryfikacja dla nas, bo każdy artysta chce,

by jego ciężka praca była doceniana. Wiedząc,

ile każdy z nas włożył w ten nowy album

i znając osobiste zmagania, przez które

kilku z nas przechodziło w tym czasie, te

pochwały są niezmiernie satysfakcjonujące i

bardzo cenne. I tak, oczywiście, im bardziej

jesteś w stanie udowodnić, że bezstronni czy

nie związani osobiście z zespołem ludzie

uwielbiają to, co robisz, inni mogą dać ci

szansę, bazując właśnie na tych opiniach i

ocenach. W tym zakresie nic się nie zmieniło

przez ostatnie 50 lat.

Jak więc zamierzacie spełnić najbliższe

miesiące? Będzie więcej koncertów, może

również poza USA, pojawi się kolejny

teledysk, etc.?

Na ten moment tylko dodajemy koncerty

tam, gdzie jesteśmy w stanie pomóc w promocji

albumu i rozgłosić bardziej naszą

nazwę. Zagraliśmy już kilka koncertów z

zespołem Rossa The Bossa, mamy kolejny z

nimi w nadchodzącym tygodniu, kilka

innych wspaniałych występów do końca

maja, a potem kilka festiwalowych występów

pod koniec lata. Pojawimy się po raz pierwszy

na niesamowitym Mad With Power

Festival, który skupia się na power/tradycyjnym

metalu i ma świetną reputację, a

także, z tego co wiem, powracamy na

tegoroczny Pure Steel Festival. Na razie to

tyle. Były rozmowy na temat powrotu do

Niemiec na Hard Summer Festival, chcą

byśmy znów się pojawili, więc jeśli z jakiegoś

powodu w tym roku nam się nie uda, to w

przyszłym już na pewno. Poza tym staramy

się grać koncerty z super zespołami gdzie

tylko możemy, kilka z nich będzie naprawdę

ekstra, ale nie zostały jeszcze potwierdzone,

więc nie mogę nic więcej zdradzić. Na razie

nie mamy w planach kolejnego teledysku, ale

kto wie, jeśli uda nam się zdobyć trochę

dobrego materiału filmowego na którymś z

festiwali, może zrobimy live wideo.

Trzeba więc wierzyć w to co się robi i

wkładać w to maksimum wysiłku, a efekty

w końcu będą zauważalne?

To wszystko, co każdy z nas może zrobić w

życiu, w tym sensie? Dołóż wszelkich starań

w to, co robisz, swoją pracę, sztukę, rodzinę

i, co równie ważne, w siebie. Zawsze wierzę,

że zwłaszcza w przypadku muzyki, jeśli

piszesz ją uczciwie i z prawdziwą miłością do

tego, co robisz, ludzie zauważą to i podążą tą

drogą z tobą. Nie próbuj być kimś, kim nie

jesteś. Pozdrowienia i dzięki!!!

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

56

POWER THEORY


Historia o bardzo pogmatwanym umyśle

Gotowi na nową, kreatywną, heavy metalową ucztę? Niesamowite historie,

rozbrajające wyznania, poruszające przeżycia i trochę niewinnych nonsensów.

Owen Bryant włada słowem niczym najlepsi gitarzyści władają instrumentami.

Oto cudowny skarbiec zza Oceanu stoi przed Wami otworem:

HMP: Cześć Owen. Gdzie teraz jesteś?

Owen Bryant: Cześć, tu Owen Bryant, perkusista,

klawiszowiec, tekściarz, kompozytor

Electronomicon. Znajduję się obecnie na Tampie

we Florydzie, Stany Zjednoczone.

Jak zaczął się dla Ciebie nowy 2020 rok?

Wesoło za sprawą nowego albumu Electronomicon

- znakomicie się sprzedaje a reakcja

słuchaczy nie mogłaby być lepsza; smutno z

powodu odejścia perkusisty Rush Neil Pearta

7 stycznia. Powaliła mnie ta wieść. Neil był

wielką częścią mojego życia jako perkusista i

tekściarz. Cały świat pogrąża się w żałobie po

tej stracie. Mam nadzieję, że ochłoniemy i dalsza

część roku będzie lepsza.

Rozumiem. Wkręcił mi się ostatnio Wasz

najnowszy album "The Age of Lies", więc przy

okazji szperałem w Internecie na temat wokalisty

Diego Valdeza. Jak to możliwe, że taki

talent, aktywny na metalowej scenie od 30 lat,

udzielający się w tylu zespołach, jest tak niedoceniony?

Celne pytanie. Diego spędza niemal całe życie

w Argentynie a bardzo ciężko jest tam się przebić

wokalistom. Argentyński system polityczny

tłumi talenty muzyczne i nie pozwala wybić się

zespołom za granicą. To dlatego Diego przeprowadził

się pewnego dnia do Hiszpanii i dopiero

owa przeprowadzka pozwoliła mu rozwinąć

skrzydła. Podobnie było z Oni Loganem

z The Lynch Mob, który nie osiągnąłby żadnego

sukcesu, gdyby nie wyprowadził się z

Argentyny gdy był jeszcze dzieckiem. Argentyna

jest pięknym krajem pełnym wspaniale

brzmiących zespołów a najwspanialszymi znanymi

mi argentyńskimi muzykami są właśnie

Diego oraz Oni.

zjawisko. Nie bez znaczenia jest też wsparcie

greckiego No Remorse Records, która wspaniale

eksponuje naszą muzykę przed europejską

i japońską publicznością. Te wszystkie czynniki

pomagają nam zdobywać rozpoznawalność i

uznanie w Argentynie, Europie i w Japonii. Nie

mam na myśli jedynie Electronomicon, ale

także inne zespoły z naszym udziałem, takie jak

Azeroth, Helker, Lorien czy też Boanerges,

nie wspominając o całej masie projektów naszego

wirtuoza gitary Ivana Inigueza. Poszukaj

sobie video tworzone przez Cristian Trefny a

znajdziesz prawdziwe skarby w postaci znakomitych

zespołów gotowych do wejścia na najwyższy

poziom.

nomicon. Jak to jest?

Tak. Jestem jedynym oryginalnym członkiem

Electronomicon. Nasze początki wyglądały

tak. Odezwałem się do mojego kolegi, gitarzysty

Marka Mathiasena. Zdecydowaliśmy wspólnie

założyć zespół. Malowaliśmy twarze farbkami i

wydaliśmy jeden album ze starymi jak świat nagraniami

oraz cztery videoclipy. Następnie

Mark podjął decyzję o opuszczeniu zespołu a

nasz ówczesny wokalista poszedł za nim, zaś ja

z basistą Davem Jacksonem kontynuowaliśmy.

Przez cały ten okres pozostawałem w kontakcie

na odległość z Diego Valdezem. Gadaliśmy o

wspólnym projekcie muzycznym przez wiele

lat. Szczęśliwie się złożyło, że znalazł się w odpowiednim

miejscu i czasie, aby dołączyć ostatecznie

do Electronomicon, gdy doszło do

wspomnianego odejścia wokalisty i gitarzysty.

Wskoczył na pokład i pierwsze co zrobił, zasugerował

dodanie Juana Jose Fornesa jako naszego

gitarzystę. Po jakimś czasie Dave Jackson

został zastąpiony przez argentyńskiego basistę

Diego Rodrigueza. Sformowaliśmy nowy

skład i stworzyliśmy nowe brzmienie oraz nowy

image. Napisaliśmy nowy materiał, który został

usłyszany przez No Remorse Records. Zaproponowali

nam kontrakt nagraniowy, podpisaliśmy

go i jesteśmy zadowoleni. Szczerze mówiąc,

na samym początku potrzebowaliśmy

podjąć kilka trudnych decyzji, które nie każdemu

w pełni odpowiadały i ktoś mógł się niekiedy

czuć, jakby mu nadepnięto na odcisk (w

tym ja). Ale to już przeszłość i nie ma o czym

mówić. Dzisiaj myślę, że nasza współpraca z No

Remorse Records ułożyła się i nadal układa w

prawidłowy sposób. Aby dać historii zadość,

wspomnę też, że gitarzysta Mauro Tranzociones

opóścił Electronomicon, ale udzielał się

jeszcze na najnowszym albumie "The Age of

Lies" w charakterze kompozytora. Alex Emerson

zastąpił Mauro jeszcze przed nagraniami

"The Age of Lies".

A zatem, mamy obecnie tylko jednego gitarzystę

Electronomicon, Alexa Emersona, który

dołączył w 2018?

Nie zrozum mnie źle. Nie mam zupełnie nic do

zarzucenia Mauro, który pomógł nam skomponować

pięć najnowszych utworów a następnie

opuścił zespół z nieznanych mi przyczyn. Zaangażowanie

Alexa na "The Age of Lies" było

jak powiew świeżego powietrza - wzbogacił

Chciałbym poznać więcej!

Wkrótce usłyszysz solowy debiut Diego. Myślę,

że ta płyta wzniesie jego muzyczną karierę na

nowy poziom. Będę kontynuował współpracę z

nim w przyszłości, ale mój wkład w muzyczny

świat pozostanie ograniczony do pisania tekstów,

no i do klawiszy.

Myślę, że muzyka powinna być wolna i ludzie

z całego świata powinni mieć do niej swobodny

dostęp. Chciałbym, żeby muzyka trafiała

do ludzi niezależnie od bariery językowej, jednak

niestety tak nie jest...

Z całą pewnością muzyka jest formą artystycznej

ekspresji i porusza ludzi na całym świecie.

Wiesz co, powiem Ci tam, że właśnie to, że

mamy w Electronomicon gości z trzech różnych

krajów, naprawdę pomogło nam w globalnym

przetarciu szlaków do fanów. Internet

też odgrywa tutaj swoją rolę. Swobodne dzielenie

się i pobieranie muzyki z Internetu uczyniło

międzynarodowe dźwięki znacznie łatwiej

dostępnymi. Możemy przecież cieszyć się

wszystkimi odmianami muzyki z dowolnego

zakątka naszej planety. Globalna muzyka jest w

zasięgu kilku kliknięć. To bardzo pozytywne

Foto: Electro-nomicon

Z tego co udało mi się dowiedzieć, jesteś

jedynym oryginalnym członkiem Electro-

nasze brzmienie. Jest fanem Opeth i ma sporo

zadzioru w każdej partii. Potrafi zaproponować

10-20 wariantów jednego fragmentu gitarowego,

więc zawsze mam z czego wybierać, jeżeli

potrzebuję alternatywnego podejścia. Zazwyczaj

sprowadza się to do wybierania przeze

mnie najbardziej chwytliwych riffów i składanie

całych utworów niczym puzzle. Napisaliśmy

razem mnóstwo nowej muzyki i wciąż mamy

pełne archiwum wybornych riffów. Mieliśmy

mnóstwo muzycznej frajdy zanim wszystko

nabrało ostatecznej formy. Tak więc Alex wiele

wniósł i uczynił poszczególne kawałki znacznie

fajniejszymi. W tej chwili jest on naszym jedynym

gitarzystą, ale jeżeli będzie chciał, możemy

rozważyć dodanie drugiego, zwłaszcza

gdyby miał nim być Trevor Johanson, który

pojawił się jako gość specjalny na "The Age of

Lies".

ELECTRO-NOMICON

57


Czy dobrze rozumiem, że Ty i Alex byliście

kompozytorami "The Age of Lies"?

Diego Valdez, Diego Rodriguez i Mauro także

napisali trochę świetnego materiału. Zaangażowanie

aż pięciu osób w proces twórczy dodało

wiele smaku całej płycie.

Można powiedzieć, że basiści niektórych

zespołów grają na drugim planie. Przeznaczmy

więc nieco więcej uwagi Diemu. Co

dobrego mógłbyś o nim powiedzieć?

Diego jest bardzo solidnym muzykiem, dobrze

znanym w Argentynie, ale bardziej jako muzyk

pop-rockowy. Jego lokalny zespół nazywa się

Adicta i jest całkiem popularny. Całkiem obrotny

biznesmen z niego, zajmuje się biznesowym

aspektem Electronomicon na terenie Argentyny.

Zna muzyczny przemysł na wylot. Najbardziej

gościnna osoba, jaką kiedykolwiek

spotkałem, nikt nie jest tak miły i uprzejmy jak

Diego.

Gratuluję więc silnego składu. Jaką wagę

przykładasz do Twojej roli perkusisty w kreacji

brzmienia Electronomicon?

Perkusja jest bardzo, ale to bardzo ważna!

Nasza nazwa Electronomicon otwiera możliwości

bębnienia w dowolny sposób, ponieważ

nazywamy się Electro-cośtam, czyli możemy

wykorzystywać zarówno elektroniczną perkusję,

jak i akustyczną. Najnowszy album "The

Age of Lies" dokładnie to uosabia. W niektórych

partiach używam akustycznej perskusji od

Mapex, a w innych zestawu od Roland TD.

Bardzo podobają mi się ich mesh-heady. Będę

58 ELECTRO-NOMICON

Foto: Electro-nomicon

chciał użyć więcej elektroniki w przyszłości. W

okresie przed wydaniem "The Age of Lies", gdy

wraz z gitarzystą Alexem Emersonem rozwijaliśmy

w undergroundowym studio nowe utwory

i szlifowaliśmy dotychczasowe pomysły, spędziliśmy

mnóstwo czasu na kształtowanie ścieżek

perkusji, tak aby ostatecznie uzyskać ich odpowiednią

precyzję i ton. Bardzo dużo radochy

sprawia mi nagrywanie elektronicznej perkusji,

może nawet więcej niż akustycznej. Nie jest

łatwo nastroić perfekcyjnie akustyczny zestaw a

elektroniczna perkusja niweluje ten problem.

Fakt, że budżet również ma znaczenie, zwłaszcza

gdy jest ograniczony a terminy gonią. Niemniej,

zawsze chciałem używać elektronicznej

perkusji w naszej muzyce, może dlatego, że doceniam

jak robią to m.in. Neil Peart, Rick

Allen, Phil Collins, Bill Bruford, Alex Van

Halen a także Eric Carr. Uwielbiam potężne

brzmienie perkusji. Wraz z coraz większym angażowaniem

się w komponowanie i produkowanie

muzyki, zacząłem stopniowo odczuwać

szczerą potrzebę używania rozmaitych, świeżych

idei. Obok elektronicznej perskusji wymieniłby

tu syntezatory i fortepian.

Opowiedz nam proszę historię powstawania

"The Age Of Lies".

Ten album został skomponowany kilka lat

wcześniej, ale został odłożony na półkę. Musieliśmy

stawić czoła pewnym przyziemnym, życiowym

zmaganiom, które znacznie opóźniły

datę wydania. Pierwsze trzy kawałki zostały

nagrane i zmiksowane wraz z producentem

Angelo Arcuri (wcześniej Dio). Ukazały się na

YouTube. Zamierzaliśmy nagrywać więcej w

studio Johna Payne (wokalista i basista zespołu

Asia) w Las Vegas, ale kasa się nie zgadzała,

więc musieliśmy zmienić plany. John Payne i

Diego Rodriguez rejestrowali wspólnie ścieżki

gitary basowej, które wyparowały. Nie ma. Nie

wiadomo, co się z nimi stało. Spotkałem Alexa

Emersona, przejęliśmy kontrolę nad całym projektem

i wykonaliśmy w pewien sposób zniechęcają,

mozolną robotę napisania wszystkiego od

nowa. Praca u podstaw, musieliśmy zrobić ponownie

to, co już zostało zrobione, ale rozsypało

się w trakcie realizacji. Wiele godzin

spalonych i zmarnowanych w studio. Dosłownie

przeprowadziłem się z domu do studia na

rok czasu i pracowałem cierpliwie aż do końca.

Alex jest świetnym gościem do wspólnej pracy,

naprawdę zawdzięczamy mu wiele niezłych

pomysłów i rozwiązań. Wiedziałem, że się uda

- z takim wokalistą jak Diego Valdez musiało

się udać! Diego wniósł wiele życia i energii do

naszych piosenek. Ostateczny efekt jest dla nas

absolutnie wyjątkowy.

Dlaczego nazwaliście najnowszy album "The

Age of Lies"? Po prostu fajna nazwa, czy też

chciałeś przekazać coś odnośnie tendencji

ludzi do kłamstw we współczesnym świecie?

Oba powody o tym zaważyły. Wokalista Diego

Valdez wymyślił tytuł a ja napisałem utwór o

nowoczesności. Ów tytuł dobrze oddaje przesłanie

wszystkich liryków na całej płycie -

współczesny świat politycznych nonsensów

eskalowanych przez media. Właśnie takie jest

podłoże klimatu całego albumu i otoczenia, w

jakim on powstawał.

Zauważyłem jednak kilka odniesień do przyrody,

takich jak odgłos burzy, ptaków, lasu...

Chciałoby się powiedzieć, że natura stoi w

opozycji do kategorii kłamstwo, jest pozbawiona

kapitalistycznych tendencji. Czy odczuwasz

niekiedy potrzebę ucieczki z dużych

miast do dziewiczych terenów?

Mieszkam w pewnej odległości od Tampa, Florida,

i kocham być na dworze. Tak, natura pozwala

mi uciec przed troskami współczesnego

świata. Użycie dźwięków odwołujących się do

przyrody czyni naszą muzykę nieco bardziej interesującą

i dodaje jej wigoru, czy też innego

wymiaru. Np. dodaje odgłosu dzikiej natury do

"Tempest" dodało mroku do już mrocznej kompozycji,

i dobrze że tak się stało. Pomaga to

uchwycić swoiście trudny charakter całości.

"The Age of Lies" brzmi na tyle masywnie, że

niekiedy zastanawiam się, na ile wasze brzmienie

na żywo różni się od waszego brzmienia

na płycie?

Dziękuję, że to zauważyłeś. Jesteśmy zadowoleni

z naszych występów przed publicznością.

Na żywo gra z nami gościnny klawiszowiec i

drugi gitarzysta właśnie po to, aby sprostać

jakości nagrań. Wyeliminowaliśmy większość

pobocznych ścieżek podczas koncertów, aczkolwiek

niektóre są konieczne, np. odgłos Oceanu,

wodospadu i śladowe ilości dodatkowych aranżacji.

Od samego początku płyty pojawiają się

nawiązania do Dio. Czasami odnoszę wręcz

dziwaczne wrażenie, że obcuję z nowocześniejszym

Dio. "Welcome to the Other Side"

to musi być jego cover! (śmiech)

"Welcome to the Other Side" było napisane oryginalnie

dla przyjaciela Diego Rodrigueza

(kumpel z innego, dawnego zespołu). Kiedy

okazało się, że "The Age of Lies" będzie konceptem,

uświadomiliśmy sobie, że liryki

"Welcome to the Other Side" perfekcyjnie pasują

do całości. Kawałek doskonale nadaje się też do

emisji w radio. Mauro wymyślił linię melodyjną

pierwszej wersji (sprawdź na YouTube), ale

ponieważ odszedł nagle z zespołu, nasz znajomy

z zespołu Black Fast nieco ją zmodyfikował.

Trevor Johanson zagrał gościnnie

ostateczną wersję głównej melodii w studio -

znakomita robota! Obie wersje brzmią inaczej.

Główna partia gitar rozpoczyna się teraz tak

jakby były to klawisze i rozwija się aż do

prawdziwego gitarowego shredu. Bardzo mi się

podoba, że znalazła się tam też przestrzeń na

wysokie tony klawiszy. Wszystko doskonale

współgra.

O czym właściwie odpowiada historia "The

Age of Lies"?


Fabuła została zainspirowana moimi prywatnymi

przeżyciami z lat 2016-2019. Bohaterem

tego koncept albumu jest osoba o bardzo, ale to

bardzo pogmatwanym umyśle, która walczy i

zmaga się z realiami świata. W fabule pojawiają

się wątki nienawiści w Internecie, niepohamowanego

języka, politycznych problemów,

zbuntowanego ducha, strachu i radości po

zakończeniu doczesnego żywota, walki dobra i

zła, spraw miłosnych, przemyśleń odnośnie

dostępnego czasu dla ludzi na ziemi. Bohater

doświadcza tego wszystkiego, ale ostatecznie

otrzymuje dar wiecznego życia w niebie, przy

czym musi przejść przez odpowiednie próby i

turbulencje dorosłego życia. Intro jest mroczne,

nadaje ton i określa czas całej historii. Outro

określa zaś charakter życia po śmierci, które jest

pozytywne, cudowne i wybaczające błędy

popełnione za życia. Mamy 12 części, intro jest

zawarte w tytułowym utworze a outro jest wyznaczone

jako oddzielna część. Naszym zamiarem

było pozostawienie słuchacza w lekko ponurym,

ale komfortowym nastroju pełnym nadziei.

Pozwól teraz, że zapytam o nazwę samego zespołu.

Sprawdziłem przed rozmową, co oznacza

człon "nomicon" i wyszło mi, że to taki

gość, który drażni wszystkich naokoło, a inni

jeszcze go za to uwielbiają. Co dokładnie uważasz

za główne znamię bestii we współczesnym

świecie?

Po prostu Electronomicon brzmi dla nas fajnie

i pozwala nam swobodnie dodawać elektroniczne

motywy do muzyki. Wiesz, możemy niejako

bardziej eksperymentować z rozmaitymi

brzmieniami i pomysłami bez ewentualnego

narażania się fanom na bezproduktywną krytykę.

Nigdy nie zastanawiałem się nad czymś

takim jak autodestrukcyjne znamię bestii, raczej

staram się koncentrować na pozytywnej stronie

życia. Faktem pozostaje, że "The Age of Lies"

bierze się za trudne stany umysłu i jego wątki

liryczne mkną poprzez trudne życiowe doświadczenia,

ale ostatecznie dobro zwycięża, co słyszysz

przy akompaniamencie fortepianu w

"Galaxy to a Gateway Unknown". Ta piosenka

reprezentuje przejście na drugą, lepszą stronę.

Czy planujecie nagranie video-clipu promującego

"The Age of Lies"? Znalazłem tylko

"teaser".

Cóż, całe "The Age of Lies" jest już na You

Tube. Na moim osobistym kanale YouTube są

dwa lyric video oraz historia Electronomicon,

włącznie z latami Shock

Rock (sprawdź sam, to

się dowiesz). Nie promuję

tego, więc jak

dotąd tylko kilka osób

to odnalazło. Wkrótce

ukaże się nowy, oficjalny

teledysk do utworu

"Venom", stworzony

przez Tony’ego De

Lisio, który był w 2009

roku gościnnym gitarzystą

Electronomicon

(festiwal Rocklahoma,

wskoczyliśmy w ostatniej

chwili na miejsce

Marka Mathiasensa).

Tony rozstał się z nami

dawno temu i zajął się

swoim innym zespołem,

Mechanism.

Będę wypatrywać tego

teledysku. Czy planujecie

jakieś konkretne

koncerty jako Electronomicon?

Nie. Electronomicon

robi teraz pauzę. Potrzebuję

spędzać czas w

domu i zajmować się

własnymi dziećmi. Będę

wciąż pisać nową muzykę

i nagrywać, ale nie

koncertować. Przynajmniej

nie w tym roku.

Kiedy nadejdzie właściwy

czas, będziemy

Foto: Electro-nomicon

chcieli występować na żywo, ale nie teraz. Rozumiesz,

potrzebuję się wyluzować, pobyć w

domu, cieszyć się własną rodziną, przy okazji

pisać trochę nowej muzyki.

Jasne. Czy jest jakiś zespół, z którym szczególnie

mocno pragnąłbyś pojawić się na tej

samej scenie w przyszłości?

Byłoby super zagrać wraz z moimi bohaterami,

jak Kiss, Van Halen... Oczywiście Rush odpada...

Ale zagranie ze Scorpions byłoby spełnieniem

moich marzeń a występ z Sixx AM spełnieniem

marzeń Rodrigueza. Poza tym, gdyby

kiedykolwiek doszło do reaktywacji - Savatage.

Kto wie, może nawet Crimson Glory? Z moich

rodzinnych stron, byłoby to Savatage i Crimson

Glory.

Foto: Midnight Prey

Twoja rada dla młodych, lokalnych zespołów,

które chcą grać koncerty dla międzynarodowej

publiczności na całym świecie?

Znacznie więcej determinacji, ale bądźcie realistyczni.

Używajcie Internetu na swoją korzyść,

przygotujcie się na nieprzewidywalne. Bawcie

się dobrze albo nie róbcie tego wcale. Fani was

przejrzą na wylot, kiedy będziecie chcieli pójść

na łatwiznę za trendem. Bądźcie sobą i cieszcie

się kreatywnym czasem. Jeden cel na raz a prędzej

czy później uda wam się wspiąć po drabinie

i sięgnąć gwiazd.

Bardzo dziękuję za niesamowite odpowiedzi.

Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszy nas

możliwość ponownego pojawienia się w waszym

światowej klasy czasopiśmie, tym razem z "The

Age of Lies". Stay cool, przyjaciele. Sprawdźcie

również mój inny projekt Galaxy Unknown,

który tworzę wraz z Alexem Emersonem.

Uczestniczą w nim muzycy m.in. Rob Rock,

Crimson Glory, Vilvadi Metal Project - www.

owenbryant.com.

Sam O'Black

Foto: Electro-nomicon

ELECTRO-NOMICON 59


Wciąż jeszcze mamy Serious Sam

Ta strzelanka nie została wspomniana

przypadkiem. Traitor tworzy swoją

muzykę, inspirując się mocno starej

daty strzelankami, które obecnie przeżywają

renesans… tak samo jak muzyka

thrash metalowa. O czym pośrednio oraz nieintencjonalnie

(w mojej opinii) mówi najnowsza kompilacja

"Decade of Revival", która została wydana w grudniu zeszłego roku. O produkcji,

starych strzelankach i samej muzyce opowie nam basista i wokalista

wspierający, Lorenz Kandolf.

HMP: Cześć, jakbyś opisał waszą muzykę dla

kogoś, kto Was dopiero pozna? Czy zaproponowałbyś

mu "Decade of Revival" jako punkt

startu?

Lorenz Kandolf: Cześć Jacek, dziękuje za zaproponowanie

nam wywiadu! Powiedziałbym,

że nasza muzyka jest hołdem dla thrash metalu

lat 80., jednak z nowoczesnym podejściem i

bez ściemniania. Tak, zaproponowałbym mu

"Decade of Revival" do bliższego zapoznania

się z Traitor. Na tym albumie są cztery nowe

kawałki i utwory z naszych trzech ostatnich albumów,

stąd spróbujesz wszystkiego, co związane

jest z zespołem. Przy okazji jest to krążek

koncertowy, dlatego więcej rzeczy jest surowych

Zaczęliśmy ten projekt w maju roku 2018. Byliśmy

wtedy w trasie, na której promowaliśmy

"Knee-Deep In the Dead". Wydaliśmy ten album

w kwietniu i zaczęliśmy od przebieżki po

festiwalach, zagraliśmy wtedy na sławnym Rock

Hard Festival w Gelsenkirchen, gdzie była możliwość

nagrania na żywo koncertu. Pomyślałem

sobie, czemu nie, przecież w 2019r. kończymy

dekadę, więc być może w przyszłości będziemy

mogli wykorzystać te nagrania. Tak

więc zarejestrowaliśmy ten koncert i byliśmy

usatysfakcjonowani z tego, co powstało, aczkolwiek

chcieliśmy dać więcej niż tylko album koncertowy.

Dlatego, poszukaliśmy nowego inżyniera

dźwięku oraz studia. Uznaliśmy, że będzie

Z tego co widzę i słyszę, to jesteście mocno

zapatrzeni w staro szkolne granie (głównie

sidescrollery oraz FPSy). W jaki sposób to inspiruje

waszą muzykę?

Zasadniczo to grywaliśmy dużo w gry komputerowe

na spotkaniach lanowych i jakoś wszystkim

podobały się te stare gry jak Quake, Unreal

Tournament oraz Doom. Dzięki ich bardzo

krwawemu obrazowi, stały się dobrą inspiracją

dla fikcyjnych historii i tematów oraz wielu

opowiadań związanych z tymi wątkami. Także

możesz trochę doedukować się w tej kwestii i

na końcu będziesz miał parę konceptów na nowy

utwór!

Podobną rolę odegrały także filmy jak "Alien"

oraz "Predator"?

Tak, możesz to tak ująć. Jednak używamy wszystkiego,

co nas dotyka, bądź interesuje. Tak

więc nie zawsze nasza muzyka jest o fikcji,

grach czy filmach.

Dobra… Twój ulubiony WAD (modyfikacja

gry) do Dooma?

Hmmm, dla mnie to by był "Knee Deep in Z-

Doom" oraz "Winter Fury", te były zajebiste!!!

"Decade of Revival"… coś jest na rzeczy.

Mam na myśli, że kapele takie, jak Darkness,

Minotaur czy Exumer wróciły na pełnej prędkości.

Czy ich powrót był waszą inspiracją dla

tego utworu?

Nie. Exumer, Minotaur czy Darkness nie ma

nic wspólnego z tym utworem. "Metroid" jest

bardziej w stylu Darkness, jak sądzę. Jednak

"Decade of Revival" sam w sobie opisuje skrótowo

nasze trzy ostatnie albumy i różne historie w

nich zawarte. Możesz powiedzieć, że tym utworem

próbowaliśmy zdobyć granicę nie do przejścia.

Niemniej jednak, pozdrowienia dla naszych

przyjaciół z Darkness!!!

i szybszych niż wersje studyjne. Tak więc ta

płyta ponownie zapewnia koncertowych doznań,

jeśli polubisz to co usłyszysz, wtedy sprawdź

nasze inne albumy studyjne: "Thrash

Command", "Venomizer" oraz "Knee-Deep In

The Dead".

Czy zamierzacie umożliwić łatwiejszy dostęp

do waszego najnowszego "Decade of Revival"

po przez internet / serwisy streamingowe (jeśli

nie zrobiliście tego do tej pory)?

Oh, możesz dostać naszą muzykę właśnie przez

wszystkie serwisy streamingowe. Poza tym Youtube,

Bandcamp, Amazon a także wszystkie typy

internetowych stacji radiowych i tego typu

rzeczy! Wytworzyliśmy 500 jednostek boxsetu

"Decade of Revival", jednak z tego co wiemy

już się wyprzedały. Myślę, że zostały nam trzy

sztuki. Ale możesz spróbować dostać fizyczną

kopię za pośrednictwem Discogs lub może Amazon

czy Ebay! Tak więc zdobądź to szybko!

Co zainspirowało Was do stworzenia albumu,

który zawiera nowy i koncertowy materiał?

Foto: Traitor

to dobry czas by przetestować Kohlekeller Studios,

pod kątem tego, czy uda się nam współpracować

i stworzyć coś dobrego. I te cztery

utwory były znakomitym argumentem do testowania

i sprawdzania tego, co możemy zrobić razem

w przyszłości.

Czy jesteś zadowolony z waszego ostatniego

studyjnego albumu "Knee-Deep In The

Dead"?

Definitywnie. Było to wspaniałe nagranie i

ostatnie z naszym dotychczasowym inżynierem,

Vagelisem Maranisem, zanim postanowił

przenieść się do Włoch. Fani również polubili

ten album, dali nam dużo dobrych recenzji.

Wciąż lubię słuchać to nagranie, ma dużo groovu

w sobie!

Co sądzisz o Wacken 2018?

Kurewsko duży festiwal. To było niesamowite

doświadczenie, a zarazem coś chaotycznego,

przez ogrom takiego festiwalu. Zawsze jest fajnie

grać duże występy, takie jak Wacken, z dużą

widownią blisko sceny. Natomiast jeśli pomyślisz

o promocji, to jesteś na plakatach, wlepkach

i innych tego typu rzeczach, co jest naprawdę

spoko! Jednak szczerze, wolę małe kluby

tak około 300-500 osób. Masz lepszą więź z publiką,

która jest bardziej intymna. Niemniej myśląc

o całokształcie, zrobiłbym to ponownie.

Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny podczas

rejestracji "Decade of Revival"? Jak długo

to trwało? Czy jesteście zadowoleni ze współpracy

z Kaiem Stahlenbergiem?

Myślę, że mieliśmy tak dziesięć dni w studiu.

Ktoś by powiedział, że to jest dużo czasu jak na

cztery utwory. Jednak my naprawdę nagrywamy

naszą perkusję i nie programujemy ścieżek.

Wszystko musi zostać zagrane przez nas, bez

programowania. Praca Kaiego była wyśmienita.

Jest wspaniałym gościem, mocno wyluzowanych

i piekielnie dobrym inżynierem. Dobrze spędziliśmy

u niego czas i z pewnością wrócimy tam

po więcej, do Kohlekeller Studios!

Jak zdobyliście materiał wideo? Czy to był

fan, grupa fanów, która wysłała wam nagrany

materiał z koncertu?

Nie, mieliśmy dostępny profesjonalny zespół filmowy.

Współpracowaliśmyz Buntmetall oraz

Wolframem Wagnerem. Wolfram zrobił dla

nas parę klipów, jak "Teutonic Storm", lyric-video

do "Knee-Deep In The Dead" oraz klip do

kawałka mojego drugiego zespołu Wulfpäck,

"Cannabusiness". Stąd znaliśmy gości i pozwoliliśmy

im zrobić DVD na dziesięciolecie, w ten

sposób daliśmy go do boxu jako bonus! Tak

więc wszystko było zaplanowane!

Czy pojawienie się Duke'a Nukema na waszych

grafikach albumu było aluzją do tego,

jak kiepska była ostatnia część z tej serii, czy

60

TRAITOR


to był tylko shill dla Blood?

Nieee, nigdy nie ośmielilibyśmy się zadzierać z

Królem, skarbie! Jednak Duke Nukem Forever

nie był najlepszą rzeczą. Byłem naprawdę zawiedziony,

ale co tam, wciąż mamy jeszcze

Serious Sam (śmiech). Wiem, że wszystkie nasze

okładki są krwawe i brutalne, ale to całkiem

pasuje do naszego stylu i być może znajdziesz

to w utworach na okładce, że taki był główny

koncept.

Czy mógłbyś powiedzieć mi coś więcej o

okładce dla "Decade of Revival"?

Zrobiłem wszystkie szkice na tę okładkę, Pär

Olofsson zrobił ostateczną grafikę i zrobił ją zajebistą!

Możesz tutaj zobaczyć szczegóły z naszych

wszystkich okładek, które zdobiły nasze

albumy. Przyjrzyj się dokładniej innym grafikom,

porównaj ją z obecną i zobaczysz wiele podobieństw!

Tak więc mamy elementy z pierwszego

do ostatniego albumu. On zrobił tutaj

naprawdę dobrą robotę! Mamy na niej wszystko,

od amfiteatru z Gelsenkirchen do wszystkich

maniaków z innych albumów, naprawdę

mi się podoba!

Co sądzisz o Ion Fury (wcześnie Ion Maiden,

zanim wydawca został zmuszony do zmiany

nazwy przez prawników Iron Maiden)?

Szczerze, nie grałem w tę grę. Jednak sądzę, że

to trochę przesada, by składać pozew przeciwko

twórcom o nazwę, ale jest jak jest!

Czy to dobry czas by być fanem metalu?

Jasne, że tak! Tak wiele zespołów, tak wiele kapel,

tak wiele formacji! Ciężko jest nadążyć za

tym co się dzieje. Poza tym jest o wiele większe

zróżnicowanie, jak dawniej. Lubię to, ale wiele

staroszkolnych metali nie interesują nowsze

Foto: Traitor

brzmienia, ale z pewnością znajdziesz coś, co

będzie w Twoim guście! (śmiech).

Co zamierzacie robić w roku 2020?

Będzie zagranych wiele koncertów na żywo.

Pracujemy nad naszym najnowszym albumem.

Będzie dostępnym nowy merch. Przygotowaliśmy

też nowy wystrój sceny i tego typu rzeczy. Z

pewnością usłyszysz i zobaczysz nas w bieżącym

roku.

Czyli zaczęliście pracować nad waszym najnowszym

albumem?

O kurwa! Jesteśmy mocno zajęci pisaniem nowych

utworów i próbowaniem nowych rzeczy!

Ale możesz się spodziewać od nas rytmicznych,

szybkich i chwytliwych kawałków! Z pewnością

będziemy próbować nowych aranżacji wokalnych

i innych, upewniając się, że zaprezentujemy

coś nowego i nie będziemy się musieli powtarzać

z naszymi nowymi utworami.

Dziękuje za wywiad! Powodzenia!

Dziękuje za możliwość udzielenia wywiadu.

Sprawdźcie "Decade Of Revival" oraz obserwujcie

nas na naszych mediach, gdzie zawsze

znajdziecie świeże informacje oraz rzeczy od

kuchni dotyczące Traitor-Camp!

Jacek Woźniak


...z pewnością chcieliśmy kontynuować z miejsca, w którym skończył się "Decision Day"

Tak o swoim stosunku do Sodom mówi jego były i wieloletni muzyk a

obecnie gitarzysta rytmiczny Bonded, Bernd Kost. W naszej rozmowie opowie

nam o muzyce, którą tworzy zespół, ich niedawno wydanym debiucie, "Rest In

Violence", o procesie produkcyjnym, samej nazwie, dalszych planach oraz inspiracjach.

Poza tym opisze trochę historię przez powstaniem zespołu, to, jak sam

zespół powstał oraz czemu w tytułowym utworze słyszę Overkill.

HMP: Cześć. Czy mógłbyś krótko opisać

naszym czytelnikom swoją muzykę?

Bernemann: Bonded gra thrash metal inspirowany

zespołami niemieckimi oraz tymi z

wybrzeża San Francisco. Niezachwianie korzeniami

w starej szkole, jednak z nowymi

elementami, zespół próbuje stworzyć uniwersalne,

współczesne brzmienie. Wraz z brutalnymi

riffami, wciąż jest miejsce na dobre

chwytliwe momenty i melodie.

Jak to się zaczęło? Wiem, że zespół powstał

krótko potem, jak Ty i Makka dostaliście

krótki koniec kija od Toma, co było jak dla

mnie stosunkowo chujowe posunięcie. Czy

ten zespół by istniał, nawet gdyby Sodom

Co zainspirowało nazwę zespołu?

To duże wyzwanie, jeśli chcesz dziś znaleźć

dobrą nazwę zespołu, a my szukaliśmy bardzo

długo. Za każdym razem, gdy masz pomysł

i sprawdzasz go w Google, dowiadujesz

się, że ktoś gdzieś na świecie już używa tej

nazwy. Frustrujące. Kiedy w pewnym momencie

natknęliśmy się z Makką na Bonded,

natychmiast byliśmy z tego zadowoleni.

To mocne stwierdzenie, jest krótkie i dobrze

brzmi. Dopiero potem zdaliśmy sobie sprawę,

że Bonded był dla nas naprawdę idealny.

W rzeczywistości od lat jesteśmy blisko związani

z Markiem, Chrisem, naszym producentem

Corny i Century Media.

Jak duży wpływ miały wasze poprzednie

zespoły oraz inne kapele na muzykę Bonded?

Mógłbyś podać jakiś przykład?

Byłem odpowiedzialny za riffy w Sodom

przez prawie dwadzieścia dwa lata, poza tym

jeszcze w Angel Dust i Crows gdzie grałem

wcześniej, zawsze byłem mocno związany z

tworzeniem muzyki. Z tego powodu dla mnie

linie wokalne. Poza tym brał udział w miksie

i masteringu. Corny zna nas dobrze i szanuje

nasze pomysły i preferencje, jednak dodał

trochę kreatywnych pomysłów.

Kto napisał teksty na wasz debiut? Czy to

była współpraca, czy praca jednej osoby?

Jak sądzę jest to praca Ingo Bajonczaka,

który analogicznie napisał teksty na nowy

album Assassin, "Bestia Immundis"...

Masz rację. Ingo jest odpowiedzialny za

wszystkie teksty na debiucie Bonded. Myślę,

że to lepiej, kiedy to wokalista sam pisze teksty

do utworów, jest to najlepszy sposób ich

interpretacji. Lubimy to zróżnicowanie w jego

utworach, nie ogranicza się tylko do jednego

tematu.

Jeśli miałbyś opisać wasz debiut jednym

słowem, jakby ono brzmiało?

LubięRobićMuzykęZPrzyjaciółmi.

by nie zmienił swojego składu?

Nie, definitywnie nie. Stuprocentowo identyfikowaliśmy

się z Sodom i czuliśmy się bardzo

dobrze. "Decision Day" był naprawdę

dobrym albumem i z pewnością chcielibyśmy

kontynuować z miejsca, w którym skończył

się ten album, nie zapominając o starych klasykach,

ale gdybyśmy wiedzieli o przyszłych

planach Toma, cała zabawa zostałaby odebrana,

więc separacja była dla wszystkich najlepszym

rozwiązaniem.

Foto: Sebastian Konopka

kontynuowanie pracy razem z Makką oraz

Bonded było bardzo łatwe. Kontynuowałem

tam gdzie skończyłem, bez zmiany mojego

stylu. Zostać cały czas autentyczny i mieć

ciągle zabawę z thrashem, to jest moja motywacja.

Moimi głównymi inspiracjami są zespoły

takie jak Exodus, Testament czy oczywiście

Slayer.

Czy mógłbyś opisać proces produkcji na

"Rest in Violence"?

Po długim przebiegu pre-produkcji, Makka

wstępnie nagrał perkusję, współpracując z

Corny Rambadtem w studiu. Następnie ja

nagrałem gitary rytmiczne w moim domu,

gdzie mam proste, domowe studio, zaś w tym

samym czasie, Marc oraz Chris nagrali bas

oraz zabójcze gitary prowadzące. Z Ingo pracowaliśmy

intensywnie nad wokalami w studiu.

Miał naprawdę fantastyczne pomysły na

Czy to wokal Blitza na "Rest In Violence"?

Tak więc, mógłbyś powiedzieć więcej o waszej

współpracy z Bobbym Ellsworthem i

Christianem Gieslerem?

Speesy Giesler jest naszym długoletnim przyjacielem,

który zapukał do naszych drzwi w

roku 2018, z propozycją dołączenia jako basista,

jednak to nie było możliwe, ze względu

na to, że miał zobowiązania wobec Kreatora.

Jednakże poświęcił swój czas by nagrać przynajmniej

jeden utwór z nami. Zaś Bobby'

iego znaliśmy od wielu lat. Spotkałem się z

nim po koncercie Overkill w Osnabrück,

podczas którego spytał się mnie o mój nowy

zespół. Kiedy usłyszał, że Speesy zamierza

nagrać utwór z nami, spontanicznie spytał

się, czy mógłby zaśpiewać ten utwór. Oczywiście

byliśmy bardziej niż szczęśliwi. Bobby

to fantastyczny i autentyczny gość i jesteśmy

naprawdę zadowoleni i dumni z jego współpracy.

Dla mnie Bobby jest jednym z ostatnich

dużych graczy na tej scenie.

Poza tematyczny shill dla Overkilla... co

sądzisz o ich najnowszym albumie? Personalnie

uważam, że jest fajny, tak fajny jak

"The Years of Decay".

Absolutnie prawdziwe. Bez radości nie jesteś

w stanie napisać takiego utworu jak punkowe

"Welcome to the Garden State". Ci goście

wciąż wiedzą jak skopać nam dupska i naprawdę

im się to podoba. Możesz usłyszeć to w

każdym momencie "The Wings of War". To

jest to, co nazywam autentyzmem. Bobby i

jego chłopcy w sercu zdają się być takimi samymi

nastolatkami (będąc ludźmi), którzy

zaczęli grać thrash dekady temu.

62

BONDED


Wracając do sedna, czy powiedziałbyś, że

"Suit Murderer" oraz "Rest in Violence" są

reprezentatywne dla muzyki Bonded, jak to

jest napisane w informacji danej przez wydawcę?

Te dwa utwory są reprezentatywne przynajmniej

dla jednej części albumu, pokazując tą

szybszą, bardziej thrashową stronę Bonded.

Zasadniczo, lubimy także te nastawione bardziej

rytmicznie i cięższe utwory, jak "Je suis

Charlie" czy "No Cure for Live". Lubimy zróżnicowanie

w naszej muzyce i nie chcemy zanudzać

naszych fanów. Poza tym w przyszłości

zawsze będziemy starać się przygotować

pewną niespodziankę.

To już pięć lat od tragedii opisanej przez "Je

Suis Charlie". Jednak myślę, że warto o tym

przypomnieć. Według Ciebie, czego możemy

się nauczyć dzięki temu?

Nigdy nie zrozumiem, czemu ludzie są w stanie

zareagować w taki sposób. Powinniśmy

się nauczyć traktować innych z szacunkiem i

bez uprzedzenia w życiu codziennym. Tragedia

w Paryżu, tak samo jak w klubie Bataclan,

jest tym, co się dzieje, kiedy ludzie nie

mają szacunku i tolerancji dla opinii, stylu

życia lub religii innych ludzi. Takie ataki nie

zawsze mogą zostać powstrzymane oraz my

nie powinniśmy być nimi zastraszeni, niezależnie

od tego jak jest to trudne.

Co sądzisz o obecnej sytuacji we Francji?

Czy według Ciebie jest lepiej, czy gorzej?

Ciężko powiedzieć, jak dla mnie nie jest to

tylko sytuacja we Francji. Wystarczy, że spojrzę

na własne podwórko lub na Wielką Brytanię

czy Szwecję. Problemy są oczywiste.

Muszę stwierdzić, że ciężko być pozytywnie

do tego nastawionym. Ataki terrorystyczne

nie są wcale rzadkością i w przyszłości będą

się zdarzały raz za razem. Dziwny świat.

"No Cure For Live" jest o depresji i samobójstwie?

Co sądzisz o tym temacie? Jak

myślisz, czy nie jest on poruszany tak często,

jak powinien być?

Nie wiem czy powinniśmy dyskutować o tym

więcej. Raczej powinniśmy się spytać dlaczego

ludzie to robią. Tak długo jak w naszym

społeczeństwie presja będzie rosła aby być

coraz lepszym, tym będzie coraz więcej i więcej

ludzi, którzy będą podejmować taką decyzję.

Myślę, że większość z nas zna kogoś,

kto na cierpi na depresję, niestety jest to jedna

strona medalu, kiedy żyjesz w społeczeństwie,

gdzie zysk jest ważniejszy niż

człowieczeństwo.

Jeśli miałbyś wybrać pomiędzy wolniejszymi,

cięższymi utworami oraz tymi szybszymi,

to które byś wybrał?

Jesteśmy zespołem thrashowym i definitywnie

będziemy skupiać się na szybszych

utworach. Jednak jeśli będziesz trzymał cały

czas nogę na gazie, to po pewnym czasie

Twoi fani mogą się znudzić. Przynajmniej

tak sądzimy. Uważamy, że dobra proporcja

jest istotna i jeśli masz pomysł na wolniejszy,

bardziej akcentujący rytm numer… to czemu

nie? Tak długo, jak będzie w tym brutalność,

to nie powinno być z tym problemu, to jest

jak z przyprawami w zupie.

Jak dużym Międzygalaktycznym Doświadczeniem

był "Galaxy M87"? Bez podtekstów.

(Śmiech)... Zasadniczo nie wiem jak długo

Ingo myślał nad tym pomysłem oraz jak ważne

są jego doświadczenia z czarnymi dziurami…

wydaje się być pod wrażeniem tego na

tyle, by napisać o tym utwór.

Który utwór jest najtrudniejszy do wykonania

pod względem technicznym? Czy ten

album jest łatwiejszy do wykonania, niż

muzyka którą grałeś wcześniej?

Dla mnie poziom utworów nie zmienił się,

kiedy porównam je z paroma ostatnimi latami.

Po prostu zaczęliśmy przywiązywać większą

uwagę do dźwięków w partiach akustycznych,

z tego też pracujemy z jednym, dwoma

nowymi brzmieniami. Jednak było to fajne

i szybko to ogarnęliśmy. Teraz z Chrisem

na drugiej gitarze mamy więcej opcji niż

Foto: Sebastian Konopka

wcześniej. Zagranie "The Rattle and the Snake"

jako pierwszy utwór bez rozgrzewki jest

dla mnie wyzwaniem. (Śmiech)... potrzebujesz

przedramion jak Popeye.

Jak poszedł Wam występ na Thrash Speed

Burnfest (17.01.2020)? Co sądzicie o innych

zespołach, które grały w tamtym dniu?

Występ w Oberhausen był wspaniały, to był

pierwszy występ Bonded w Zagłębiu Ruhry i

wszyscy nasi przyjaciele oraz rodziny tam były.

Naprawdę podobał nam się ten koncert,

szczególnie, że był w dniu wydania płyty. Jak

dla mnie występ pierwszego zespołu Ruhrpott

Underground był tak ważny i poruszający,

jak mój własny. Mój 14 letni syn Ronny

jest ich perkusistą, zaś oni zagrali pierwszy

ze swoich występów. Fantastyczne!

Kto wpadł na koncept dla okładki? Pasuje.

Czy mógłbyś opisać proces produkcji na

nią? Jak on wyglądał i czy planujecie pracować

ponownie z Björn Gooßes / Killustrations?

Daliśmy tylko Bjornowi instrukcje żeby narysował

coś, co w jakiś sposób reprezentuje

słowo połączeni. Resztę zostawiliśmy mu.

Znaliśmy i docenialiśmy jego pracę przez

długi czas i byliśmy pewni, że znajdzie on

dobry motyw. Jesteśmy bardziej niż zadowoleni

z tego rezultatu. Na przyszłość, oczywiście

możemy pomyśleć o ponownej pracy z

nim, jednak znamy również innych interesujących

artystów i nie chcemy się przywiązywać

do tego wyboru.

Który teledysk na wasz najnowszy album

jest Twoim ulubionym?

Najbardziej uwielbiam klip do "Godgiven".

Teledysk wciąż ma brzmienie z wstępnej produkcji,

z którą udaliśmy się do Century Media.

To był pierwszy teledysk, który nagraliśmy

sami w naszej salce prób. Jeśli chodzi o

jakość, to być może jest nasze najgorsze wideo,

ale dzięki niemu dotarliśmy do wielu ludzi

i dostaliśmy kontrakt. To był coś jak pierwszy

krok Bonded.

Słyszałeś o tych zamaskowanych stepowych

wojownikach, Kipczakach? Myślę, że

"Suit Murderer" może być (częściowo, ale

jednak) o nich.

Załapałeś. Znani Kipczakowie... Z tego co

wiem to "Suit Murderer" to pierwszy metalowy

utwór o Kipczakach. Trzeba było w końcu

napisać o nich jakiś kawałek. Aczkolwiek,

część może nietrafnie odczytać teledysk i

zobaczyć to jako metaforę naszego materialistycznego

społeczeństwa, gdzie kilku bogatych

dominuje nad niższymi stanami robotniczymi.

Szalony koncept, nie?

Co zamierzacie robić w 2020?

Postaramy się zagrać jak najwięcej koncertów,

równolegle pracujemy nad nowymi

utworami. W tej chwili pierwsze koncerty na

rok 2020 zostały już potwierdzone i nie możemy

się już doczekać, aby ponownie wystartować.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia.

Dziękuje bardzo. To była przyjemność, mam

nadzieję zobaczyć Cię gdzieś na koncercie.

Wszystkiego najlepszego.

Jacek Woźniak

BONDED

63


Muzyka zawsze była ogromną częścią mojego życia

Ironflame to bardzo aktywny, młody, tradycyjnie heavy metalowy zespół,

którego powstanie było spowodowane szczególnymi okolicznościami i oparte o

wyjątkową motywację. Niemniej jednak, nie było łatwo skłonić lidera, wokalistę

oraz instrumentalistę, Andrew Della Cagna, do zdefiniowania oryginalnego przekazu,

jaki ta muzyka mogłaby nieść ze sobą. Rozmawialiśmy o wielu ciekawych

muzycznych i pozamuzycznych doświadczeniach Amerykanów, gruntownie poznaliśmy

Ironflame, ale dopiero na samym końcu Andrew zdefiniował główną myśl

i puentę: lepiej, aby metal pozostał niedostrzegany przez ogół publiczności. Przyjrzyjmy

się bliżej wyjątkowemu żarowi żelaznego płomienia:

HMP: Cześć. Jak się masz? Czy Ironflame

to nadal Twój solowy projekt a może już

regularny zespół?

Andrew Della Cagna: Cześć i dziękuję za

możliwość przeprowadzenia tego wywiadu. Z

przyjemnością mogę powiedzieć, że Ironflame

ma się wyjątkowo dobrze. Nasze pierwsze

dwa albumy wciąż nabierają rozpędu i

popularności. Właśnie zakończyliśmy naszą

pierwszą europejską trasę koncertową, która

przebiegła bardzo dobrze. Nasz nowy album

ukaże się w lutym. Mamy zaplanowane kilka

europejskich festiwali na 2020 rok. Rok

2019 był dla zespołu niesamowity. A kiedy

mówię "zespół", mam na myśli prawdziwy

swoim najnowszym albumie, ale naprawdę

czuję, że "Blood Red Victory" jest naszą najlepszą

płytą. Zawiera wszystkie nasze mocne

cechy charakterystyczne, zarówno muzycznie,

jak i w odniesieniu do tekstów utworów.

Piosenki uzupełniają się pięknie i brzmią

bardzo spójnie. Jakość produkcji jest

wysoka, jak nigdy dotąd. Ogólnie, album brzmi

mocniej, pełniej i ciężej niż nasze poprzednie

płyty. Dla fana metalu, który nigdy

wcześniej nie słyszał Ironflame, "Blood Red

Victory" to album, który warto sprawdzić w

pierwszej kolejności.

Jak porównałbyś proces pisania utworów na

trzecim albumie z poprzednimi longplayami

Ironflame "Lightning Strikes the Crown" i

"Tales of Splendor and Sorrow"?

Komponowanie odbyło się inaczej niż przy

okazji dwóch poprzednich albumów. Proces

tworzenia "Lightning Strikes the Crown" i

"Tales of Splendor and Sorrow" był bardzo

krótki, prosty. W zasadzie usiadłem, nagrałem

pierwsze riffy, które przyszły mi do głowy,

i złożyłem z nich piosenki. Kiedy miałem

ich dziesięć, uznałem album za kompletny.

To działało bardzo dobrze w tamtym czasie i

nie zmieniłbym tych numerów, nawet gdybym

mógł. Ale tym razem zastanawiałem się,

czy to samo stare podejście ograniczać potencjał

muzyki? Wobec tego, dla "Blood Red

Victory" napisałem o wiele więcej piosenek,

zdaje się, że około trzydziestu; potem wybrałem

spośród nich dziesięć, które pasują do

siebie najlepiej. Myślę, że to znacząco wpłynęło

na spójność albumu i jestem bardzo zadowolony

z efektu.

zespół z krwi i kości. Wbrew powszechnemu

przekonaniu, Ironflame jest rzeczywiście

pełnoprawnym zespołem. Wprawdzie nasza

muzyka jest komponowana i wykonywana

głównie przeze mnie w studio, ale nasi gitarzyści

napisali i wykonali każde solo na nowym

albumie. Obecny skład jest lojalny i

konsekwentny od prawie dwóch lat i ma coś

do powiedzenia w każdej ważnej decyzji, którą

zespół musi podjąć. Więc możemy powiedzieć,

że Ironflame jest w stu procentach

regularnym zespołem, a nie solowym projektem.

Ironflame został utworzony, gdy zmarł

Twój przyjaciel i heavy metalowy wokalista.

Czy mógłbyś opowiedzieć, jak to

było?

Opowiedziałem tę historię już wiele razy, ale

Foto: Ironflame

nie mam nic przeciwko opowiedzieć ponownie.

W połowie 2000 roku śpiewałem w

zespole Dofka. Mieliśmy akustyka odpowiedzialnego

za nagłaśnianie naszych występów

na żywo, był nim Chris Zenner. Pracował

dla nas podczas niemal każdego koncertu.

Doskonale znał naszą muzykę. Zawsze potrafił

dopilnować, żebyśmy świetnie brzmieli,

niezależnie od tego, gdzie graliśmy. Oprócz

umiejętności inżynierskich, był również

wielkim przyjacielem i fantastycznym wokalistą.

Jego zakres wokalny był imponujący.

Piliśmy po koncertach i żartobliwie kłóciliśmy

się o to, kto miał lepszy głos. Pod koniec

2016 roku Chris niespodziewanie zmarł z

powodu tętniaka mózgu. Jego odejście bardzo

głęboko mnie dotknęło. Zdałem sobie

wówczas sprawę, że od wielu lat nie śpiewałem

tradycyjnego heavy metalu. Czułem,

że byłby rozczarowany, gdybym nie spróbował

ponownie. Aby uczcić jego pamięć i

pomóc uporać się z jego odejściem, postanowiłem

nagrać właśnie taki tradycyjny

heavy metalowy album. Rezultatem był debiut

Ironflame. Początkowo planowałem

wydać go lokalnie, sprzedając kilka egzemplarzy

znajomym i tyle. Ale kiedy ludzie to

usłyszeli, okazało się, że bardzo im się podoba

i zaczęli pytać, kiedy koncerty? Tak narodził

się Ironflame.

"Blood Red Victory" to tytuł Waszego

najnowszego albumu. Jakie emocje w Tobie

wywołuje?

Wiem, że każdy zespół mówi to samo o

Andrew, tworzyłeś w przeszłości muzykę z

różnymi zespołami / projektami, ale o ile mi

wiadomo, Ironflame to twoja pierwsza formacja,

która wydaje trzy longplaye. Czy

stanowi to dla Ciebie wyzwanie, aby utrzymać

jeden kurs muzyczny przez dłuższy

okres czasu?

Jestem pewien, że każdy zespół tego doświadcza.

Myślę, że staje się to tym trudniejsze,

im dłużej zespół trwa. Jako zespół chcesz

pisać i grać w stylu, z którego jesteś znany,

uszczęśliwiać swoich fanów i poszerzać ich

grono. Jako pisarz, chcesz zachować swoją

tożsamość muzyczną, ale także poszerzać

swoje horyzonty. Prawdziwym wyzwaniem

jest niepowtarzanie żadnych pomysłów z poprzednich

albumów. Odrzuciłem dziesiątki

piosenek, które uważałem za bardzo dobre,

tylko dlatego, że brzmiały zbyt podobnie do

poprzednich. Naprawdę podziwiam zespoły,

które grają już od dziesięcioleci i nadal produkują

wspaniałą muzykę, która zachowuje

tożsamość bez rażącego powtarzania się.

Byłbym skłonny przedstawić Ironflame

jako heavy / power metal z mocnymi wpływami

wojen i historii w tekstach utworów.

Europejczycy nazywają to Sabaton. Co o

tym myślisz?

Chociaż moje teksty w dużym stopniu opierają

się na koncepcji bitew i wojen, nigdy nie

przedstawiają detali prawdziwej historii.

Byłoby dla mnie kłopotem, odpowiedzieć na

pytania dotyczące znaczących bitew w historii

świata. Historia nigdy nie była moim

ulubionym przedmiotem szkolnym. Byłem

raczej ignorantem historii jako dzieciak. Co

64

IRONFLAME


do Sabaton, wiem o który zespół pytasz, ale

nie powiedziałbym, żeby oni mnie inspirowali.

Szczerze mówiąc, pisanie tekstów

utworów to dla mnie ogromne przedsięwzięcie

i zdecydowanie najmniej lubiana część

komponowania nowej muzyki. Nie jestem w

tym dobry. Dźwięki kojarzą mi się z wojnami,

więc piszę słowa na ich temat. No wiesz,

heavy metal brzmi triumfalnie! Dlatego łatwo

jest kojarzyć sobie niektóre fragmenty z

wojnami.

Czy jest jednak jakieś przesłanie, które

naprawdę chciałbyś przekazać słuchaczom?

Heavy metal to dla mnie świetna muzyka...

Cóż mógłbym odpowiedzieć... Dużo myślę o

perspektywie, z której piszę liryki. Rzadko

robię to w pierwszej osobie. Nie jestem

pewien dlaczego, ale czuję, że w ten sposób

teksty byłyby próżne i izolowałyby słuchacza

od doświadczania w pełni muzyki. W związku

z tym, mam tendencję do używania perspektywy

"my", "nasze", "o nas". Wtedy czuję,

że mój słuchacz również ma szansę poczuć

się częścią muzycznego doświadczenia, tak

jakbyśmy wspólnie brali w czymś udział.

Niekiedy, używam perspektywy "Ty", "Wy",

co także odnosi się do słuchacza, a nie do

mojego osobistego przekazu.

Rozumiem. W takim razie powiedz proszę,

jak ważna jest muzyka w Twoim codziennym

życiu? Czy grasz na instrumentach

bez przerwy, dzień i noc?

Muzyka zawsze była ogromną częścią mojego

życia. Jako osobna dorosła w nowoczesnym

świecie uważam ją jednak za hobby,

nigdy nie myślę o niej w kategorii kariery.

Bywają wyjątki od tej reguły, jednak na ogół

heavy metal nie jest sposobem na życiową

karierę zawodową, która pozwalałaby na

Foto: Ironflame

opłacanie rachunków i na

postawienie chleba na stole.

W świecie perfekcyjnym? Pewnie,

byłbym zawodowym

muzykiem. Kochałbym możliwość

budzenia się każdego

ranka i nie mieć nic innego

do roboty poza muzyką.

Niestety, tak to nie działa.

Prowadzę mały biznes od 17

lat. Zacząłem od zera i rzetelnie

pracowałem nad swoją

drogą na szczyt. Zajmuje mi

to mnóstwo czasu. Poza tym,

moja kochana rodzina zasługuje

na pełnię mojej uwagi.

Potrzebuję zarządzać czasem

z wyczuciem. Mówiąc to,

muszę jednocześnie przyznać,

że kocham każdy aspekt

swojego życia i tak naprawdę

nic bym nie zmienił.

Znalazłem gdzieś informację,

że pochodzisz z Wheeling,

z amerykańskiego stanu

West Viriginia. To mias-

Foto: Ironflame

to jest wyjątkowe, ponieważ

było związane z wojną w Wietnamie i do

dziś regularnie upamiętnia się tam ofiary

owej wojny. Czy miało to jakiś wpływ na

Twoje życie?

Nie mam żadnych bliskich rodzinnych

związków z kimkolwiek, kto walczył czy też

umarł na wojnie w Wietnamie. Ojciec mojej

żony walczył tam i zmarł na leukemię spowodowaną

ekspozycją na śmiertelny Agent

Orange (broń chemiczna). Byłem najmłodszym

synem w rodzinie złożonej z siedmioro

dzieci, więc moi rodzice byli znacznie starsi

od rodziców większości moich przyjaciół.

Mój ojciec walczył jeszcze za czasów Drugiej

Wojny Światowej, a mój dziadek służył podczas

Pierwszej Wojny Światowej. Szczę-śliwie,

obaj przeżyli tamte wydarzenia. Mój

dziadek umarł w naturalny sposób w tym

samym roku, gdy ja się urodziłem. Mój ojciec

opowiadał mi wiele historii związanych z

Drugą Wojną Światową, ale nie mam głębszej

wiedzy odnośnie wojny w Wietnamie.

Bardzo interesujące. Powróćmy proszę do

muzyki. Co mógłbyś powiedzieć o Waszej

wytwórni Divebomb Records? Czy wspierają

Ironflame w odpowiedni sposób? Czy

zarekomendowałbyś tą firmę innym zespołom

heavy metalowym?

Divebomb to wspaniały label. Jak dotąd

nasza współpraca układa się bardzo dobrze.

Oni nie są typowym labelem, a my nie jesteśmy

ich typowym zespołem (śmiech).

Divebomb jest znane przede wszystkim z

remasterów i wznowień klasycznych oraz

mniej znanych perełek muzycznych. Nie

mają w swoim katalogu wielu aktywnie koncertujących

zespołów. Poza tym, szwajcarski

Metalworld wydaje nasze winyle - to jest

również fantastyczny label. Obie firmy dokładają

wszelkich starań, aby jakość naszych

fizycznych wydań była możliwie jak najwyższa

i traktują nas jak rodzinę.

Jakie jest Wasze najlepsze wspomnienie z

europejskiej trasy, którą odbyliście jesienią

2019?

Trudne pytanie - mamy tak wiele wspaniałych

wspomnień! Europejscy metalowcy są

jednymi z najlepszych ludzi na świecie.

Graliśmy podczas niesamowitego festiwalu

Storm Crusher w Bawarii, ale to kameralny

występ w małym klubie Zille był naszym

najlepszym występem minionej jesieni. Klub

był wyprzedany i czuliśmy, jakby atmosfera

była doprawdy elektryzująca! Następnie, pod

koniec całej trasy, pojechaliśmy na północ i

wystąpiliśmy na corocznym Hell Power Party

w Oldenburg (Niemczech) dla dwustu szalonych

metalheads. Atmosfera równie elektryzująca

i tłum dodający nieopisanej adre-

IRONFLAME

65


Foto: Ironflame

naliny! Mógłbym wymieniać więcej szczególnych

koncertów, ale szczerze mówiąc, każda

noc była na swój sposób specjalna i wyjątkowa.

Kochamy wspomnienia wszystkich

chwil tej trasy koncertowej.

Jakie są Wasze przyszłe plany koncertowe?

Obecnie jesteśmy w trakcie dogadywania

szczegółów występu podczas Blades of Steel

w kwietniu 2020 (USA), wraz z wieloma

innymi fantastycznymi zespołami. W lipcu

będziemy mieć zaszczyt pokazania się na

Headbangers Open Air (Niemczech), a

także na South Troopers Festival w południowej

Francji. Planujemy też inne koncerty

klubowe w międzyczasie. Mamy nadzieję,

że 2020 okaże się przełomowym rokiem dla

naszego zespołu. Jesteśmy tym podekscytowani.

Czy Ironflame pozostanie zespołem tradycyjnie

heavy metalowym? A może planujecie

po cichu zmodyfikować Wasz muzyczny

kierunek? Zapytam inaczej - jak wyobrażasz

sobie Wasz muzyczny progres na przestrzeni

kolejnych 10 lat?

To kolejne dobre ale jednocześnie trudne pytanie.

Kto wie, co przyszłość przyniesie?

Staram się nie wybiegać aż tak daleko w

przyszłość. Zamiast tego, koncentruję się na

bieżącym roku. Z tej perspektywy, mogę

powiedzieć, że będziemy kontynuować i starać

się wydawać kolejny album każdego roku,

aby czerpać jak najwięcej radości z muzyki.

Przy okazji, mamy nadzieję na rozszerzenie

grona naszych dobrych przyjaciół i fanów.

Mogę Ci obiecać, że na pewno usłyszysz

nowy, czwarty album Ironflame, w ciągu kolejnych

dwunastu miesięcy.

A czy uważasz, że metal mógłby lub powinien

zostać powszechnie zaakceptowany

jako regularna religia?

Nie. Nie jest to realistyczne. Nie widzę takiej

możliwości. Ale czy to na pewno źle? Nie

wydaje mi się. Teoretycznie, świat pełen

ludzi kochających heavy metal brzmi jak raj

na ziemi. Ale praktycznie czuję, że swoista

mniej - akceptowalna natura metalu czyni go

wyjątkowym. Metal nie należy obecnie do

całego świata... Rozumiesz co mam na myśli?

Metal należy do nas. Większość powszechnie

akceptowalnych rzeczy, takich jak religia, ma

tendencję do przenikania słabymi stronami

natury człowieka. Nie zniósłbym, gdyby

moja ukochana muzyka padła ofiarą tak

nędznego losu, jak oficjalne religie. Powiem

Ci tak, utrzymujmy metal w podziemiu i

niech na zawsze zajmuje w nas specjalne

miejsce!

Sam O'Black

HMP: Cześć. Czy nie uważasz, że scena

metalowa jest zbyt tłoczna na kolejny zespół

ze smokiem w nazwie?

Joe Lawson: Cóż, mamy mnóstwo metalowych

zespołów na całym świecie. Ale to dobrze.

Oznacza to, że miliony osób wciąż

uwielbia heavy metal. Mamy możliwość

pokazania się światu dzięki wsparciu takim

magazynom jak HMP. Utrzymujemy stały i

intensywny kontakt z fanami on-line za pomocą

różnych stron społecznościowych.

Wasza muzyka przywołuje skojarzenia z legendami

amerykańskiego power metalu, takimi

jak Agent Steel, Helstar, Jag Panzer,

Metal Church czy też Exciter.

Dzięki. To dla nas komplement. Staramy się

pozostawać prawdziwi względem siebie i brzmieć

tak jak naszym zdaniem Dragonlore

powinien brzmieć. Nie interesują nas szufladki,

robimy to co czujemy jako naturalne

dla nas i to, co płynie z naszych metalowych

serc. Przy tym kochamy oldskulowy metal i

zawsze pozostaniemy oldsckulowymi metalami!

Wspomniane zespoły pochodzą dokładnie

z tej epoki, w której dorastaliśmy. Identyfikujemy

się z tymi inspiracjami jako muzycy

i kompozytorzy. Dodałbym również:

Judas Priest, Iron Maiden, Mercyful Fate,

King Diamond, Dio, Queensryche, Deep

Purple oraz Rainbow.

Proszę zatem o weryfikację następujących

faktów dotyczących Dragonlore. Heavy power

metalowy kwintet z Chicago, Illinois,

założony w roku 2001, wydający właśnie

debiut "Luficer Descent" we współpracy z

wytwórnią Iron Shield Records...

Zgadza się. Dragonloare został oryginalnie

założony już w roku 2001. Skład był wówczas

inny niż obecnie. "Lucifer's Descent"

ukazał się 17 stycznia 2020 za sprawą Iron

Shield Records.

To zapewne wielkie wydarzenie dla Was -

wydać pierwszą dużą płytę! Jak się z tym

czujecie? Jest to Wasze pierwsze wydawnictwo

i od razu longplay.

Znam wiele zespołów mających z rozmaitych

przyczyn inne podejście - wydających wiele

singli i EP przed dużym debiutem. Mogliśmy

więc zrobić to inaczej. Ale, że jesteśmy oldskulowymi

metalowcami - działamy w sposób

tradycyjny i wydajemy dużą płytę. Staramy

się dać innym metalom najlepsze, co się

da, i będziemy to kontynuować w przyszłości.

Ale ktoś mógłby spytać, czemu debiut, a nie

np. piąta czy szósta płyta, skoro działacie

66

IROMFLAME


Czy zdarza się Was podróżować wspólnie

z innymi członkami Dragonlore na koncerty

innych zespołów? Czy czerpiecie inspiracje

muzyczne z odwiedzanych miejsc?

Tak, zdecydowanie podróżowanie jest częścią

naszej muzycznej przygody. Czyni to zespół

mocniejszym ze względu na różnego rodzaju

wyzwania i zakrętasy po drodze. Stajemy

się braćmi niczym wataha wilków. Pozostajemy

zawsze otwarci na nowe źródła inspiracji

i cieszymy się nowymi doświadczeniami.

You are what keeps our fire burning!

Oldskulowy zespół heavy metalowy założony 20 lat temu, mający za sobą

tylko jeden koncert i jeden duży album. Któż to taki? Nazwa Dragonlore sugeruje

tradycyjne, potężne granie, ale czy w ogóle warto ich sprawdzić? Ileż to zespołów

śpiewało i grało już to samo o smokach i innych fantazjach? Nie wiedziałem,

czego spodziewać się przed rozmową z wokalistą Joe Lawsonem. Owszem,

słyszałem ich debiut "Lucifer's Descent", ale co wartościowego mógłbym Wam

powiedzieć na ten temat? Joe okazuje się pewnym siebie profesjonalistą, przekonanym

o jakości swojej muzyki. Oddajmy mu głos.

już 20 lat. Jakość nad ilość?

Cóż, szczerze mówiąc, Dragonlore nie działa

nieprzerwanie przez 20 lat. Pierwszy skład

rozsypał się w 2002 roku. Dopiero niedawno

wznowiłem Dragonlore wraz z gitarzystą

Skipem Stińskim.

wokalista, ale też jako reprezentant Dragonlore.

Co jest dla Was ważniejsze: koncerty czy

twórczość w studio?

Oba. Robimy co możemy, aby nasza muzyka

Co dokładnie powiedzielibyście innym

zespołom wybierającym się do Chicago?

Spróbujcie koniecznie autentycznej chicagowskiej

pizzy. Mamy mnóstwo świetnych

miejsc do zobaczenia, naprawdę ciekawych

muzeów i trochę metalowych miejsc oraz

sklepów z płytami!

Czy wciąż kupujecie płyty w tradycyjnej,

fizycznej postaci?

Tak. Kupuję ulubione płyty w postaci CD i

na winylach. Ja w ogóle nie słucham muzyki

w Necie, jednak można znaleźć Dragonlore

na wielu platformach typu Amazon, Itunes,

CDbaby itd.

Nie znalazłem Was na Spotify.

Myślałem, że tam też jesteśmy, ale może

masz rację. Nie wiem. Słuchaj. Kup nasz

Polak?

Jednocześnie Polak, Viking i Anglik. Od razu

po reaktywacji zabraliśmy się za "Lucifer Descent"

i zebraliśmy grupę muzyków, żeby

wspólnie grać i cieszyć się tą muzyką. Niemniej,

to prawda, że przedkładamy zawsze

jakość nad ilość.

Jak wyglądał Wasz proces twórczy?

Większość kompozycji była gotowa przed

wejściem do studia, za wyjątkiem: "Tomb of

Alulu", "Lucifer's Descent" i "Saved by Love".

Pracowałem z Bernardem wspólnie w moim

domowym studio, tworząc na przestrzeni lat

2018 i 2019 magię Dragonlore. Kolejny album

będzie zaś owocem współpracy całego

Dragonlore i wszyscy włożą swój wkład do

powstawania kolejnych utworów.

Masz bardzo wysoki głos. Jak do tego doszedłeś?

Czy twój głos zmieniał się i ewoluował?

Czy eksperymentujesz jeszcze z

innymi wokalizami?

Zawsze miałem taki silny średni i wysoki zakres

śpiewu. Pracowałem nad tym. Rozwinięcie

pełni możliwości zajęło mi wiele lat. Jestem

wyszkolonym wokalistą. Nie przyszło

mi to naturalnie, musiałem się uczyć. Staram

się śpiewać wszechstronnie i używać różne

środki ekspresji, różne rozwiązania melodyczne,

trenować głos w warunkach zmiennej

agresji czy mocy.

Zdaje się, że cały Dragonlore jest zaangażowany

w śpiewanie, jedynie za wyjątkiem

perkusisty Wendell Craig.

Obaj nasi gitarzyści Skip Stiński i Rafael

Hernandez śpiewają wraz ze mną na koncertach.

Podczas nagrywania płyty bardzo

zależało nam, żeby całość brzmiało potężnie

i mocarnie, dlatego można tam usłyszeć wiele

różnych warstw wokalnych, które dodają

głębi i pełni.

Czy odczuwasz czasami tremę?

Zawsze odrabiam swoją pracę domową przed

koncertem i wychodzę na scenę dobrze przygotowany.

Czuję się pewnie, nie tylko jako

Foto: Dragonlore

była jak najlepsza, zarówno w studio jak i na

żywo. Kochamy pisać i tworzyć muzykę, ale

kochamy też koncerty.

Wasz najlepszy koncert jak dotąd?

Jak dotąd zagraliśmy tylko raz, podczas Battle

Creek w Michigan. Odzew był pozytywny.

Planujemy powrócić do tego miejsca kiedyś w

przyszłości.

A inne plany koncertowe?

Właśnie nad tym pracujemy. Zagramy z

Sacred Dawn, Acracy i Axxios 18 kwietnia

2020 w okolicy Chicago, dokładnie w The

Penny Road Pub, Barrington, Illinois.

album, doświadcz "Lucifer Descent" w pełni,

zobacz oprawę graficzną itd.

OK. Wielkie dzięki za rozmowę i wszystkiego

dobrego dla Dragonlore.

Bardzo dziękuję za możliwość rozmowy. Jesteśmy

wdzięczni za cały support ze strony

prawdziwych heavy metalowych fanów. You

are what keeps our fire burning!

Sam O'Black

DRAGONLORE 67


HMP: Na początku kariery Stallion

był duetem założonym przez Ciebie i

Paula. Jak wspominasz tamten okres?

Co w ogóle spowodowało decyzję o poszerzeniu

składu?

Äxxl: Rzeczywiście, Stallion rozpoczął swą

działalność jako dwuosobowy projekt. To

była po prostu nasza wizja grupy uprawiającej

oldschoolowy heavy metal. Trzeba

przyznać, że nasze EP podbiła scenę niczym

bomba i dostaliśmy wiele propozycji występów.

Doprowadziło to do sytuacji, że właściwie

musieliśmy poprosić paru przyjaciół o

pomoc i razem stworzyliśmy pełen skład.

Rozbudzić demony

Czy według Was klasyczny

heavy metal i jazda na

deskorolce to dobre połączenie?

Część z Was pewnie

w tym momencie wzruszyła ramionami,

a inni się zdziwili, że tak w ogóle można. Jeśli

lubicie ten sport i jednocześnie muzykę Stallion, możecie

sobie nabyć fajny gadżet z logiem kapeli. W naszej rozmowie Äxxl

poruszył też kilka innych tematów.

usłyszysz sporo "błędów", ale ten klimat w

stylu porywu chwili ma w sobie coś wyjątkowego.

EP "Mounting The World" już w momencie

ukazania sie zbierało masę dobrych recenzji.

Spodziewałeś się tego?

Nie oczekiwaliśmy kompletnie niczego. Tak

jak powiedziałem, byliśmy wtedy tylko dwuosobowym

projektem i wszystkie te reakcje

na przytłoczyły.

Wspomniane EP ukazało się także w formie

kasety. Jest ona jeszcze dostępna na

rynku?

Była niedawno ponownie wydana przez

chińską wytwórnię. Myślę, że jeszcze zostało

parę sztuk.

Niektóre kawałki z "Mounting The World"

zostały nagrane ponownie na Waszym

debiutanckim albumie.

heavy metalowej Warrant (nie mylić z

Amerykanami znanymi z kawałka "Cherry

Pie" - przyp. red.). Skąd pomysł na tą przeróbkę?

Był to pomysł Pauly'ego. Ta piosenka pierwotnie

znajdowała się na kompilacji "The

Enforcer/ First Strike" Warranta, którą

dostał jako dziecko i była ona jednym z jego

pierwszych heavy metalowych albumów.

Właśnie dlatego ten kawałek ma dla nas wyjątkowe

znaczenie.

Powiedz mi proszę, jak pozostali muzycy

trafili do Stallion?

Wszyscy, którzy grają w Stallion są naszymi

przyjaciółmi i znaliśmy się wcześniej. I to od

dłuższego czasu.

Właśnie na rynek trafił Wasz trzeci

"Slaves Of Time". Tytuł brzmi dość metaforycznie.

Pewnie, to nasze odczucie ducha czasu. Tyle

się dzieje teraz na świecie, jesteśmy zmuszeni

do reagowania, stąd "slaves" - "niewolnicy".

Powiedzmy sobie szczerze. W 2013 roku

klasyczny heavy metal nie był najbardziej

popularnym gatunkiem na świecie. Zatem

dlaczego zdecydowaliście się go grać?

Iskrą zapalną była tak naprawdę kanadyjska

fala nowych, a zarazem oldschoolowych, metalowych

zespołów. Grupy takie jak Cauldron,

Striker, Skull Fist, Axxion i tak dalej.

"Canadian Steele" to hołd składany tym zespołom,

które sprawiły, że my założyliśmy

własną kapelę. I nie, nie myśleliśmy o tym,

by grać coś innego. Zawsze interesował nas

tylko oldschoolowy heavy metal.

Już w pierwszym roku działalności uraczyliście

miłośnikow podziemnego heavy aż

dwoma wydawnictwami (demo oraz EP).

Skąd takie tempo?

Ha, to bardzo dobre pytanie. Myślę, że

kiedy zaczynasz nie martwisz się zbytnio, po

prostu działasz. Na tych nagraniach jest

Foto: Stallion

Taki był plan od samego początku. Nie potrafię

sobie jednak przypomnieć, jaki dokładnie

był tego powód.

Kolejna EP-ka zatytułowana "24/7" była

pierwszym wydawnictwem Stallion wydanym

pod szyldem wytwórni płytowej

(High Roller Records) i jednocześnie pierwszym

nagranym w pełnym składzie?

Piosenki z tej EP pochodzą z tych samych

sesji nagraniowych co album "Rise And Ride"

i je również grywaliśmy wtedy na koncertach.

Pojawia się tam cover niemieckiej grupy

Tekst otwierającego utworu "Waking The

Demons" opowiada o Waszych występach

na żywo. Uważacie, że są one w stanie

zbudzić demony, jakkolwiek byśmy to rozumieli?

Bardziej chodzi o wywoływanie demonów

razem z publicznością. I tak, heavy metal

bez wątpienia robi coś takiego z Tobą. Budzi

w Tobie moce, które nawet nie wiedziałeś,

że masz.

A które kawałki najczęściej budzą wspomniane

demony?

Tu nie ma reguły. To tak naprawdę zależy

od wieczoru. Mnie zawsze cieszą bardziej

porywające kawałki jak "Killing Time" czy

"Down And Out".

Jaka jest najbardziej zwariowana rzecz,

która się Wam przydarzyła na scenie?

Często wpadamy na siebie na scenie, zwłaszcza

na mniejszych scenach… Raz, we

Włoszech, barman z miejscówki dawał nam

za darmo szoty wódki przed koncertem…

Potem było ciekawie (śmiech).

Mój ulubiony kawałek z najnowszej płyty

to "Die With Me". Ma on zdecydowanie.

Chciałbym jednak się dowiedzieć jak to

wygląda z Twojej perspektywy jako twórcy.

Czy z Twojego punktu widzenia są na

tej płycie jakieś kawałki, które cenisz

68

STALLION


bardziej niż pozostałe?

"Die With Me" to także jeden z moich ulubionych

kawałków. Ma pewien teatralny i

dramatyczny rozmach, który jest bardzo mocny.

Lubię też bardzo "Time To Reload".

Wasze szeregi zasilił nowy gitarzysta

Clode Savage. Jak trafił do Stallion?

Znamy Cloda dość długo i kiedy Oli powiedział,

że zamierza skupić się od teraz na

swym drugim zespole Fleshcrawl zadzwoniliśmy

do niego i voila. Jesteśmy z niego

bardzo zadowoleni!

W waszym sklepie internetowym sprzedajecie

deskorolki ozdobione Waszym logo.

Jesteście miłośnikami tego sportu?

Jako nastolatek jeździłem na deskorolce

przez jakiś czas, teraz już tego nie robię. Pauly

wciąż czasem jeździ, ale właściwie jesteśmy

bardzo związani z deskorolkami firmy

Racoon z Ravensburga i po prostu chcieliśmy

to zrobić.

Rozumiem zatem, że ten szop pracz (ang-

"raccoon") to logo firmy.

Tak, dokładnie.

Macie image typowy dla kapel z lat

osiemdziesiątych.

To nie jest żaden stworzony przez nas wizerunek.

Po prostu tacy jesteśmy i tak wyglądamy.

Autentyczność zawsze była ważną

częścią Stallion.

OK, mamy nowy album, zatem przydałaby

Foto: Stallion

się jakaś promocja.

Wydaliśmy już dwa single i jeden teledysk i

niedługo wypuścimy kolejne video. Wybieramy

się również na małą weekendową trasę

w lutym, marcu i kwietniu.

W Niemczech działa też inny heavy metalowy

zespół o nazwie Stallion. Nie obawiacie

się pomyłki?

Był jeden taki zespół w latach 80, to prawda.

Ale rozpadł się dawno temu, a my nigdy nie

mieliśmy problemów z tym, że ktoś nas

mylił etc.

Dziękuję bardzo za wywiad.

Dzięki za zainteresowanie!

Bartek Kuczak, Kinga Dombek


HMP: Czujecie, że "Infidel" jest dla was

pod jakimkolwiek względem płytą przełomową,

skoro trzeciemu albumowi w dyskografii

każdego zespołu przypisuje się aż

takie znaczenie?

Oskar Jacobsson: Pewnie, czytając recenzje

czujemy, że coś wyjątkowego zmierza w naszą

stronę. Mamy przed sobą ekscytującą trasę

i mamy nadzieję, że kawałki z "Infidel"

zadowolą naszych fanów i przyciągną nowych

członków do Ambush Killer Army.

Pracując nad tym materiałem nie odczuwaliście

więc żadnej presji, tym bardziej, że

trwało to dość długo, bo przecież poprzedni

album "Desecrator" wydaliście jesienią 2015

roku?

Coś dobrego

i dziedzictwo heavy metalu

Szwedzki heavy metal jest obecnie

chyba jeszcze ciekawszy niż w latach

80., a przecież i wtedy tamtejsza scena

miała się czym pochwalić. Ambush na

najnowszym albumie "Infidel" pięknie

nawiązuje do tych dawnych lat, czasów

świetności Heavy Load, Syron Vanes, Axe Witch, Torch, Crystal Pride, Silver

Mountain, 220 Volt i wielu, wielu innych. Aż szkoda, że z powodu pandemii

koronawirusa nie będą mogli szybko zaprezentować tego materiału na żywo...

wszystko w odpowiedni sposób, co oczywiście

wymaga czasu, nawet jeśli chcemy poszerzyć

naszą grupę fanów najbardziej jak się da.

Zazwyczaj przyciągamy fanów, którzy mają

taką samą mentalność jak my, jeżeli chodzi o

tradycyjny heavy metal, a to oznacza zagorzałe

wsparcie aż do końca.

Skoro pracowaliście nad najnowszym materiałem

tak długo, to pewnie powstało w tym

czasie znacznie więcej utworów niż tych 10

zamieszczonych na "Infidel" - to choćby dlatego

w ubiegłym roku wydaliście winylowego

singla "Hellbiter" z dwoma nowymi numerami?

Tak, tym razem pracowaliśmy nad wieloma

kawałkami i kilka z nich jest zaplanowanych

do wydania później. Mamy obecnie dobry

moment w zespole, a pisanie kompozycji jest

bardzo ważnym czynnikiem, tym bardziej, że

przez tak długi czas graliśmy kompozycje z

"Firestorm" i "Desecrator". Nie możemy się

doczekać, aż zagramy w niedalekiej przyszłości

trochę nowego materiału!

Teraz może być z tym problem... "Heavy

Metal High" nie ukaże się już na żadnym

wydawnictwie Ambush, pozostanie takim

rarytasem ze strony B?

To kawałek, który definiuje Ambush zarówno

tekstowo, jak i muzycznie. Kochamy grać

go na żywo, ale nie widzieliśmy dla niego

miejsca w koncepcie albumu. Album musi

składać się z utworów, które przynoszą jakiś

cel w szerszym spojrzeniu i nawet jeśli uważasz,

że dana kompozycja jest dobra, to nie

znaczy, że pasuje ona do każdego zamysłu.

Sami też pewnie lubicie takie kolekcjonerskie

ciekawostki, kryjące się gdzieś na krótszych

wydawnictwach waszych ulubionych

zespołów, od singli do minialbumów?

Pewnie, kocham zbierać płyty, ale moja kolekcja

rarytasów to w większości progresywny

rock z lat 70., którego uwielbiam słuchać,

kiedy chcę się zrelaksować w domu.

70

Kiedy tworzysz album oczywiście odczuwasz

bardzo dużą presję. Jeśli tego nie zrobisz, to

nie będziesz w stanie iść do przodu i nie będziesz

w stanie pozostać głodnym nowych

wyzwań. Jednak podczas tworzenia tej płyty

mieliśmy sporo czasu na właściwe zorganizowanie

wszystkiego i połączenie ze sobą każdej

części tego procesu. Wiemy, że jeżeli

pracujemy razem jako zespół na koniec wyjdzie

z tego coś dobrego.

Nie obawialiście się, że może być to zbyt

długa przerwa, bo w końcu nie jesteście aż

tak znani, a i ludzie nie czekają już teraz na

nowe płyty tak cierpliwie jak w latach 80.

czy 90., szybko zapominają nawet o tych

zespołach, które lubią?

Nie boimy się niczego. Ambush i nasz styl

muzyki to nie trend, a my chcemy robić

AMBUSH

Foto: Ambush

Myślę jednak, że nie żałujecie tego, że nie

urodziliście się na tyle wcześnie, żeby na

przykład móc współtworzyć nurt hard 'n'

heavy na przełomie lat 70. i 80. , bo gdyby

tak było, to teraz powoli szykowalibyście

się do emerytury, a tak w sumie dopiero zaczynacie?

(śmiech)

Tak, miałem sny, w których budziłem się w

1983 roku i grałem na amerykańskim festiwalu.

Zrealizujemy te sny, zanim przejdziemy

na emeryturę!

Najpierw powstaje u was muzyka czy tekst?

Macie co do tego ustalone jakieś reguły,

czy nic z tych rzeczy: wszystko dzieje

się spontanicznie i bywa, że zaczątkiem

nowego utworu jest na przykład chwytliwy

tytuł?

Najczęściej najpierw tworzymy ogólną koncepcję

i podstawowe riffy, potem wokół tego

budujemy melodie i zawartość tekstową.

Pisaliśmy też jednak piosenki w inny sposób,

co sprawia, że część muzyczna staje się nieco

większym wyzwaniem. Najważniejszą dla nas

rzeczą w tworzeniu jest, by ta mikstura riffów,

melodii i tekstów była odpowiednia.

Wszystko jest tak samo istotne.

Od początku istnienia zespołu byliście

wielkimi zwolennikami analogowych nośników:

demo opublikowaliście tylko na kasecie,

waszym pierwszym wydawnictwem dla

High Roller Records była 7" płytka "Natural

Born Killers", a kolejne albumy ukazywały

się też oczywiście na winylu, bo to

najlepszy nośnik dźwięku, nie tylko dla

metalu?

Tak, oczywiście bardziej preferujemy fizyczne

produkty od cyfrowych platform, szczególnie

winyl. Słuchanie muzyki na winylu to

fantastyczne doświadczenie, bo zwracasz

uwagę na okładkę, tekst i album jako całość.

Nie chcielibyśmy, by ludzie wyrabiali sobie

opinię na temat "Infidel" po kliknięciu jednego

kawałka na Spotify. "Infidel", by w pełni

go zrozumieć i docenić, powinien być odbierany

w całości i to właśnie jest naszą intencją

przy każdym wydawanym przez nas dotychczas

albumie.

Jesteście jeszcze dość młodzi, tak więc pamiętacie

pewnie czasy powszechnego używania

kaset, ale kiedy dorastaliście, to

czarne płyty odchodziły już do lamusa - na

szczęście w świecie metalu, czy generalnie

niezależnej muzyki, nigdy nie zostały

zarzucone i zapomniane?

Po prostu tęskniłem za latami 90., ale moi

rodzice mieli sporo starych kaset i nauczyli

mnie, jak nagrywać muzykę z radia… Prawdopodobnie

po to, żeby mogli zaoszczędzić

pieniądze, (śmiech). Niestety, muzyka lat

90. była w większości chłamem, więc musiałem

poszukać trochę głębiej w kartach his-


torii, by znaleźć moją pasję! Dość wcześnie

odkryłem Maiden i Kiss i wciąż ich słucham!

Czyli kontrakt z High Roller był dla was

interesujący również dlatego, że winylowe

płyty są podstawą ich katalogu, wydają je

nader regularnie?

High Roller to idealna para dla Ambush,

mają to samo hardcorowe podejście, pracując

krok po kroku, prąc nieustannie do przodu i

budując dom na stabilnym podłożu. Wychwycili

nas jeszcze w 2013 roku, kiedy nie

mieliśmy nic poza demo, a to znaczyło dla

nas wiele.

Tradycyjny metal wydaje się już być gatunkiem

wyeksploatowanym do cna, ale wy

na "Infidel" podeszliście do niego inaczej,

spróbowaliście nadać tradycyjnemu heavy z

lat 80. nieco więcej indywidualnych rys. Było

to pewnie trudne w tym sensie, że z jednej

strony nie chcieliście odchodzić od pewnych

kanonów, ale też zerwać z łatką naśladowców

Judas Priest czy Accept?

Nie zgadzam się, że tradycyjny heavy metal

to już wyczerpany gatunek. Wiele młodych,

utalentowanych grup, które grają ten gatunek

już teraz puka do drzwi. To tylko kwestia

czasu zanim rozwalą te drzwi i wypuszczą

piekło na wolność! Ale jednak zgadzam

się, że "Infidel" jest bardziej wszechstronny,

niż nasze poprzednie wydawnictwa oraz, że

znaleźliśmy bardziej osobisty wymiar tego

albumu.

Stworzyliście utwory dość zróżnicowane w

ramach tej metalowej konwencji, zarówno

pod względem muzycznym, jak i brzmieniowym

- trwało to dość długo, na pewno wymagało

większego wysiłku, ale bez dwóch

zdań dostarczyło wam też sporej satysfakcji?

Tak, to bardzo satysfakcjonujące, że robimy

coś, co tak bardzo lubimy i możemy zaprosić

do naszej rodziny więcej ludzi, którym się to

podoba.

Foto: Ambush

Taki zespół jak Ambush jest w sumie w tej

komfortowej sytuacji, że mimo posiadania

wydawcy jesteście tak naprawdę niezależni,

nikt nie wywiera na was presji co do

zawartości płyty czy muzycznego stylu -

można więc powiedzieć, że tworzycie więc

w pierwszej kolejności przede wszystkim

dla własnej satysfakcji, a im więcej ludzi

później zaciekawi wasza muzyka, tym lepiej?

Tak, można powiedzieć, że robimy to dla

naszej osobistej satysfakcji i tak jest. Jednak

sami również jesteśmy fanami metalowej

sceny i widzimy, jak ważne jest, by kontynuować

dziedzictwo heavy metalu. Nasza niezależność

w kreowaniu własnej muzyki bez

żadnych ograniczeń czy sił z zewnątrz jest

oczywiście najważniejsza.

Z każdą płytą jest chyba pod tym względem

coraz lepiej, bo stajecie się coraz

bardziej rozpoznawalni, zespół ma już swoją

markę w branży i wśród fanów?

Tak, każdego roku widzimy pozytywną, stabilną

zmianę w sprzedaży merchu i nagrań.

Oby było tak dalej!

To co dzieje się obecne wokół zespołu

sprawia, że wzrasta wasza motywacja,

wręcz determinacja, żeby osiągnąć coś więcej

niż tylko lokalny sukces, wybić się

szerzej spośród licznych szwedzkich zespołów?

Odkąd graliśmy w Europie, Azji, a także

Północnej i Południowej Ameryce, Ambush

w mojej opinii jest już znany na świecie, w

małej skali, ale jest. Mamy małą, ale oddaną

grupę fanów na całym świecie, nasz cel to

granie, gdzie się da, by szerzyć heavy metal.

Sytuacja jest ciekawa o tyle, że w ostatnich

latach wielu znanych artystów bardzo spuściło

z tonu, albo wręcz zeszło na psy, a do

tego giganci z lat 70. i 80. starzeją się, nadejdzie

więc w końcu taki moment, że przestaną

nagrywać i koncertować - myślisz, że

jest to jakaś szansa dla którejś z młodych

kapel jak wasza, żeby zając ich miejsce, czy

też to już nie te czasy, tym bardziej, że

zespołów też jest znacznie więcej niż kiedyś

i trudno wyróżnić się z tego tłumu?

Mamy nadzieję, że ludzie otworzą oczy na

wiele młodych zespołów, które wydają obecnie

naprawdę dobre, heavymetalowe albumy.

W mojej opinii większość z nich jest lepsza

niż nowe wydawnictwa wielkich grup. Niektórzy

wciąż zachwalają nowe płyty Maiden

czy Metalliki, ale ja mógłbym wymienić

dwadzieścia młodych grup, które wypuściły

przez ostatnie kilka lat lepsze rzeczy. Tamte

zespoły mają status legend, zresztą zasłużenie,

ale u młodszej generacji zdecydowanie

wygrywa jakość muzyki!

Macie więc co robić i co planować, żeby

Ambush rósł w siłę i gdzieś tak za 10 lat był

w zupełnie innym punkcie niż obecnie?

(Śmiech). Zobaczymy co się stanie. Jesteśmy

bardzo zadowoleni i czujemy się zaszczyceni,

że możemy nagrywać płyty i grać na żywo

dla naszych fanów. Jestem pewien, że za 10

lat będziemy robić to samo! Dziękuję za wywiad

i życzę wszystkim czytelnikom ciężkiego

dnia!

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Przemysław Doktór

Foto: Ambush

AMBUSH

71


Moc heavy metalu

Powstali w roku 2000, ale przez sześć lat istnienia nie odnotowali znaczących

sukcesów. Po 10 latach przerwy nastąpiła reaktywacja i nowy ten etap

Shadows Trip zaakcentowali wydaniem debiutanckiej EP-ki "Znaki". Trzy nowe

utwory to tradycyjny heavy i zapowiedź pierwszego albumu, nad którym zespół

już pracuje:

HMP: Musiało brakować wam grania,

skoro po kilkunastu latach przerwy zdecydowaliście

się reaktywować Shadows Trip?

Michał "Żaku" Żaczek: Zdecydowanie masz

rację, choć właściwie to żaden z nas nie porzucił

pracy nad swoim warsztatem. Przez te

lata uczestniczyliśmy w różnych, oddzielnych

projektach. Mnie jako wokaliście na

pewno brakowało powrotu do korzeni, do

tego, od czego zacząłem swoją przygodę z

muzyką czyli Shadows Trip. To były moje

pierwsze kontakty z jakimkolwiek składem,

można powiedzieć dziewiczy lot.

W obecnych realiach ponad 10 lat to już

niemal epoka - z dawnych fanów pewnie

mało kto już o zespole pamięta, zresztą

rodzina, praca, inne obowiązki - nie zniechęca

was to?

Dużo w tym prawdy, każdy z nas boryka się

z jakimiś problemami czy obowiązkami, ale

kto dzisiaj tak nie ma? Bywały i bywają

momenty, kiedy każdy z nas ma ochotę rzucić

wszystko… i tu pojawia się moc heavy

metalu, która daje nam siłę! Ciągle płynie

jeszcze gorąca krew, mamy w sobie mnóstwo

pozytywnej energii i chcemy się nią dzielić z

innymi. Dlaczego więc mielibyśmy to przerwać?

Czyli muzyka jest na obecnym etapie

waszego życia czymś więcej niż hobby, taką

odskocznią od prozy codzienności?

Musiałbyś oczywiście zapytać o to każdego z

pewno, jednak w naszym przypadku spotkaliśmy

się z trudnymi decyzjami życiowymi.

Część składu Shadows Trip wyjechała

na drugi koniec Polski, a niektórzy poza teren

kraju. Czy liczymy na sukces? Po cichu

pewnie tak, zależy nam jednak przede wszystkim

na tym, żeby czerpać przyjemność z

tego co robimy i dzielić się tym z innymi.

Zadziwia jednak w tym kontekście rosnąca

popularność wśród tzw. masowej publiczności

ekstremalnych odmian metalu czy

tych łączących z solidnym łojeniem różne

eksperymenty - nie jest to dziwne, że tradycyjny

heavy wciąż odrzuca czy niezbyt

interesuje ogół słuchaczy, gdy post- metal i

inne wynalazki już tak? Gonią za modnymi

nowinkami, a reszta już się nie liczy?

Porównując to, co było 20 lat temu, a jest

dzisiaj, to obecne czasy mocno różnią się od

chociażby tych z lat 90., muzyka bardzo

ewoluowała. Uważam jednak, że starzy wyjadacze,

którzy wtedy słuchali heavy, nie

zagubili się w tej ponad 20-letniej wędrówce.

Dzisiaj odmian metalu jest tak wiele, należy

jednak pamiętać jakie gatunki czy zespoły

wyznaczyły drogę dla innych, nowych trendów.

Zastanawialiście się co sprawiło, że przy

pierwszej próbie nic z tego nie wyszło i zespół

rozpadł się po sześciu latach istnienia?

Przecież mieliście na koncie nagrania demo,

pewnie koncertowaliście, może próbowaliście

też swych sił w jakichś konkursach czy

przeglądach?

W którymś z pytań już częściowo na to odpowiedziałem.

Tu wchodziły w grę sprawy

przyszłości każdego z nas z osobna i decyzji,

jakie musieliśmy podjąć w tamtym czasie.

Byliśmy młodzi, większość z nas nie miała

skończonych 25 lat. Pomimo tego, że naprawdę

byliśmy głodni sukcesu, graliśmy

gdzie się tylko dało, to los miał na nas inny

plan. Zostawiając przeszłość daleko za nami

cholernie cieszymy się, że po latach udało się

nam poskładać zespół na nowo i możemy

kontynuować to, co zaczęliśmy lata temu.

część z nich najpewniej już dawno wzięła

rozbrat z muzyką. Z kolei obecne pokolenie

słuchaczy raczej was nie kojarzy, musicie

więc ponownie zaczynać wszystko od początku?

Fakt minęło wiele lat, ale myślę, że ci, co nas

znali czy słuchali, pamiętają. A ci, co wzięli

rozbrat z muzyką na pewno mają Alzheimera

i zapomnieli o takim tworze jak muzyka,

bądź stracili słuch, lub są tam gdzie dźwięk

nie dociera. (śmiech)

Takie mozolne przebijanie się, koncerty w

małych klubach dla garstki słuchaczy i tym

podobne akcje są może ciekawe, kiedy ma

się naście czy dwadzieścia lat, ale teraz jesteście

już przecież starsi, więc wiadomo -

Foto: Shadows Trip

nas z osobna, ale dla mnie zawsze była to

pasja i gdzieś w duszy marzyło się, żeby móc

kiedyś się z tego utrzymać. Niestety życie

pisze swoje scenariusze, nie zawsze tak, jak

tego chcemy. Póki co jest to coś, co odkryliśmy

na nowo, coś w czym możemy spełniać

się bez końca.

W Polsce z tak zwanego mocniejszego grania

są w stanie utrzymać się tylko nieliczne,

te najbardziej znane zespoły, więc pewnie

już w roku 2000 nie liczyliście na to, że

zdołacie jakoś szerzej zaistnieć, również w

sensie komercyjnego sukcesu, bo to jednak

nie ta muzyka?

Wracając do roku 2000, myślę, że był to dobry

czas żeby wykorzystać okazję - to na

Macie też za sobą pierwsze koncerty - tego

pewnie też wam brakowało?

Jasne, że tak, jaki zespół nie chciałby grać.

To taka wisienka na torcie za pracę jaką

wkłada się w sali prób, czy za godziny spędzone

w studio. Pierwszy koncert po latach

przerwy, zagraliśmy oczywiście w naszym

rodzimym sandomierskim "Lapidarium",

gdzie nieraz gościło wiele rewelacyjnych kapel,

takich jak Virgin Snatch, Corruption,

Turbo, The Sixpounder czy Vane, o którym

jest coraz głośniej w muzycznych mediach.

Mieliśmy również okazję zaprezentować

nasze utwory w klubie "Ptaszek w klatce",

który zlokalizowany jest w Ostrowcu

Świętokrzyskim. Bardzo dobrze wspominamy

ten występ - oby więcej takich imprez.

Jesteśmy głodni koncertowania i szukamy

możliwości, aby móc się pokazać się w innych

miastach Polski.

Od razu założyliście, że za tą reaktywacją

muszą pójść nagrania, czy pomysł wydania

EP-ki "Znaki" pojawił się na dalszym etapie?

Nie braliście pod uwagę opcji wzięcia

się od razu za pełny materiał, wolicie

72 SHADOWS TRIP


metodę stopniowych kroków?

Oczywiście planowaliśmy uderzyć od razu z

grubej rury i nagrać album, ale nie do końca

byliśmy przekonani, że całość wyjdzie tak,

jak sobie to wyobraziliśmy. Pojawiła się koncepcja

realizacji EP, więc "testowo" zdecydowaliśmy

się nagrać trzy utwory, żeby się

sprawdzić i zorientować z jakim przyjęciem

się spotkamy. W tym roku czeka nas dużo

więcej pracy, bo celów jest kilka. Próbujemy

załapać się na kilka większych festiwali - zobaczymy

co z tego wyjdzie. Póki co celem nr

1 jest nagranie albumu, więc przed nami sporo

pracy w studio.

"Znaki", "Piekielny dom" i "Barykadę" wybraliście

pewnie spośród większej ilości

utworów jako najbardziej reprezentatywne

dla obecnego oblicza Shadows Trip?

Nie do końca tak na to patrzyliśmy. Wybraliśmy

te trzy numery, bo praktycznie każdy z

nich jest trochę inny stylowo. Staraliśmy się

wybrać jeden utwór naszym zdaniem bardziej

drapieżny, "Piekielny dom", a kolejny

bardziej melodyjny to "Barykada". "Znaki"

znowu to jeden z pierwszych utworów, które

stworzyliśmy po reaktywacji, mamy do tego

utworu mega sentyment.

Zrealizowaliście te nagrania w tarnobrzeskim

domu kultury - przypominają się

dawne czasy, kiedy takie sesje w latach 80.

i 90. były na porządku dziennym?

Powiem tak, zależało nam na czasie, więc

wykorzystaliśmy znajomości w tarnobrzeskim

ŚDK. Tam zarejestrowaliśmy wszystkie

ścieżki instrumentów. Cała reszta , tj. partie

wokalne, dodatkowe partie gitar, oraz całościowy

miks robiliśmy już u Gerarda Niemczyka

w Nowym Sączu. Po pracy z nim materiał

został obrobiony i zmasterowany przez

Max Morton Studio.

Na etapie miksów i masteringu wspomógł

was nie byle kto, bo Gerard Niemczyk - jak

już coś robić, to porządnie?

Gery jest świetnym człowiekiem, niesamowitym

perkusistą, człowiekiem z pasją. Praca z

nim to czysta przyjemność i pełen profesjonalizm.

Wyjątkowy człowiek z wielkim sercem

do muzyki i do ludzi. Gery zajmuje się wieloma

projektami i realizacjami, nagrywał wielkie

znakomitości polskiej sceny muzycznej,

więc na pewno można mu zaufać podczas

współpracy. Rozważamy nawiązanie z nim

współpracy przy nagraniach długogrającego

debiutu.

To w sumie wasze debiutanckie wydawnictwo

z prawdziwego zdarzenia i zarazem

chyba też zapowiedź pierwszego albumu?

Tak, w tym roku szykujemy się ostro do

pracy nad płytą i teledyskiem. Całość planujemy

zamknąć w 12/13 utworach, więc pracy

będzie na pewno wiele; tym bardziej, że

czeka nas również nagranie teledysku.

Macie już jakieś sprecyzowane plany dotyczące

tego wydawnictwa, czy też, będąc

przecież zespołem niezależnym, musicie

działać rozważnie, zebrać budżet na nagrania,

etc.?

Cóż, dzisiaj prowadzenie zespołu praktycznie

niczym nie różni się od prowadzenia

firmy, więc w tym czy ten sukces osiągniesz

decyduje budżet jaki posiadasz, nie działa to

inaczej. W naszym przypadku, każdy musiał

skądś te środki zgromadzić. Jesteśmy osobami,

które pracują czy prowadzą swój biznes.

Teraz zostaje tylko skoncentrować się na

celach i nie odpuszczać w dążeniu do ich

realizacji. Czy starczy nam sił i determinacji...

mocno w to wierzymy!

Wojciech Chamryk


Wejść na dobre tory

Brytyjski tradycyjny metal w ostatnich latach nieco spuścił z tonu, nie

znaczy to jednak, że młodzi ludzie już nie chcą go tam grać. Zespołów godnych

uwagi pojawia się więc sporo, a jednym z nich jest irlandzki Conjuring Fate,

wpływający na szersze wody za sprawą drugiego albumu "Curse Of The Fallen":

HMP: Przez kilka lat działaliście tak na pół

gwizdka, bo odbywaliście tylko próby, ale

nie graliście koncertów, niczego nie nagrywaliście,

nawet demówek - uznaliście, że

wyjść do ludzi ze swoją muzyką można dopiero

wtedy, gdy będzie ona w pełni dopracowana?

Phil Horner: Początkowo mieliśmy dużo

problemów ze składem. Razem z wokalistą

Tommy'm Daly'm zrobiliśmy więc sobie na

pewien czas przerwę od Conjuring Fate, aby

pracować nad innymi projektami. Jeżeli chodzi

o Conjuring Fate, to wokół niego zawsze

krążyły jakieś paskudne demony, ale chcieliśmy

mieć solidne zestawienie składu, zanim

zagraliśmy live. I zajęło nam sporo czasu, zanim

do tego doszło.

Warto tu jednak dodać, że nie byliście przecież

jakimiś żółtodziobami, mieliście też w

składzie doświadczonych muzyków, znanych

choćby ze Sweet Savage czy Attica

Rage?

Tak, mieliśmy w składzie Shauna Nelsona

jako gitarzystę, świetny z niego muzyk. Grał

z Attica Rage w Szkocji. Niedługo potem

udało nam się zrekrutować byłego perkusistę

Sweet Savage Juliana Watsona. Julian dołączył

mniej więcej rok po tym, jak Sweet

Savage zagrało na Wacken oraz wraz z

Metallicą w dublińskim Marley Park.

Przykład tych grup pokazuje, że niezależnie

od czasów początkujący zespół ma zwykle

problemy z przebiciem się, niezależnie od

tego jak dobrze by nie grał - to też było dla

was dodatkowym argumentem za tym, żeby

nie spieszyć się, dopracować program, zgrać

się?

Tak, na początku jest zawsze ciężko. Próba

pogodzenia życiowych spraw wraz z pracą w

zespole bywa czasami trudna. Na początku

chodziło o wyrobienie sobie marki oraz granie

koncertów. Zajęło to kilka lat zanim,

sprawy zaczęły wchodzić na dobre tory.

Z tym było pewnie trudno o tyle, że nie

oszczędzały was zmiany składu, mieliście

nawet w składzie perkusistę z Polski Bogdana

Walczaka, ale po roku 2013 było już

pod tym względem lepiej, tzn. nie były one

Foto: Conjuring Fate

tak częste jak wcześniej i mogliście zacząć

myśleć o nagraniach?

Tak, w 2013 roku pewne sprawy zaczęły się

zmieniać, dorobiliśmy się stabilnego składu,

który został w gruncie rzeczy taki sam. Polski

perkusista Bogdan Walczak to wspaniały

bębniarz. Mając Karla Gibsona oraz Stevena

LeGeara byliśmy ustawieni. W 2014 roku

zaczęliśmy naprawdę nabierać pędu. Zagraliśmy

nasz pierwszy show w nowym składzie,

a sala aż pękała w szwach. Potem zaczęliśmy

dawać show z podobnymi nam zespołami:

Dragonforce, Mordred, Diamond

Head itp.

EP "House On The Haunted Hill" na początek

wydawała się idealnym rozwiązaniem,

tym bardziej, że przecież musieliście

sfinansować ją i wydać samodzielnie?

Ponieważ skład zespołu zmienił się pod koniec

2013 roku, chcieliśmy dosyć szybko coś

wydać. EP był na to najszybszym sposobem.

Nagraliśmy wszystko w moim studio, co generalnie

pomogło obniżyć koszty. Chcieliśmy

po prostu coś szybko wydać.

Trzy składające się na nią utwory nagraliście

też ponownie na debiutancki album

"Valley Of Shadows" - brzmienie tych pierwszych

wersji was nie satysfakcjonowało, a

może w tak zwanym międzyczasie to i owo

w nich zmieniliście, stąd ten pomysł?

Cóż, wprowadziliśmy trochę zmian w drobnych

częściach tych nagrań. Ponownie

dograliśmy niektóre wokale, gitary, bas oraz

solo Neila Frasera (Ex Ten) w "Rage Of Angels".

Ostatecznie wydaliśmy tylko 400 sztuk

EP; chciałem aby te utwory mogły być usłyszane

w szerszej skali.

Początkowo byliście zespołem w 100% niezależnym,

ale przy okazji drugiego albumu

"Curse Of The Fallen" ta sytuacja uległa

zmianie, bo udało się wam podpisać kontrakt

z Pure Steel Records - czujecie, że to

już ten nieco wyższy pułap, tym bardziej, że

akurat ta wytwórnia może zapewnić wam

odpowiednią promocję?

Wydaliśmy swój pierwszy album "Valley Of

Shadows" niezależnie w grudniu 2016 roku.

Na pierwszy show przygotowaliśmy tylko

100 kopii. Potem zaczęliśmy rozmowy z

Pure Steel. Podobało im się to co słyszeli, i

chcieli wydać to na szerszą skalę. Więc musieliśmy

poddać się nakazowi większego nakładu.

Na tym etapie pojawiały się już recenzje

prasowe, więc ten album był trochę fałszywym

startem. Zasadniczo musieliśmy przerwać

całą promocję. Potem podpisaliśmy

umowę z Pure Steel w styczniu 2017 roku.

W tamtym momencie mieliśmy już za pasem

całkiem sporo dużych koncertów. Ale Pure

Steel ma większy zasięg, więc wiedzieliśmy,

że jesteśmy w dobrych rękach.

Już pracując nad tą płytą wiedzieliście, że

ukaże się ona nakładem niemieckiej firmy,

czy też zainteresowała się ona już w pełni

gotowym materiałem?

Skoro mieliśmy już podpisany w styczniu

2017 roku kontrakt z Pure Steel, "Curse Of

The Fallen" było dla nich materiałem albo

do wydania, albo do odrzucenia. Nie ogłosili

więc, że mają zamiar go wydać do momentu

kiedy go usłyszeli. Na szczęście spodobał im

się!

Nagrywanie płyty z nowym perkusistą to

zawsze jest jakieś ryzyko, ale Niall Mc

Grotty zasilił skład Conjuring Fate na tyle

wcześnie, że obyło się bez problemów?

Znaliśmy Nialla od długiego czasu. A on

udzielał się u nas od czasu do czasu przez

sześć miesięcy, zanim dołączył do zespołu na

stałe. Więc wiedzieliśmy już wcześniej, że

74

CONJURING FATE


jest świetnym bębniarzem i łatwo pracuje się

z nim w studio. Więc wszystko od początku

szło gładko.

Praca we własnym studio to z jednej strony

luksus i niebagatelne oszczędności, ale też i

możliwość ugrzęźnięcia w nim na dłużej,

całych poprawek, szczególnie jak nie ma

określonego deadline, ale udało się wam

dopiąć wszystko dość sprawnie, skoro sesja

trwała raptem 12 dni?

Możesz być przykuty w studio do pisania

piosenek przez wieczność. Do studio wchodziliśmy

wiedząc w większości co robimy.

Zasadniczo już wcześniej nagrałem i ukończyłem

wersje demo. Utwory mogą zostać

napisane przez każdego, ale mam w zwyczaju

nadawanie łatki Conjuring Fate takim

rzeczom. Później, cała grupa uczy się demo.

Następnie przeprowadzamy próby bez przerwy,

aż do momentu, w którym jesteśmy

gotowi do nagrania w studio. Kiedy w końcu

ruszyliśmy do mojego studio, byliśmy gotowi

na nagrywanie. Pomimo, że nie było tak

naprawdę żadnych terminów, miałem w głowie

aby wszystko było nagrane poniżej czternastu

dni. Czasem dobrze jest ustalić termin,

albo nie wykona się roboty.

Wejście w tryb płyta - jej promowanie - kolejna

płyta jest więc czymś pożytecznym w

tym sensie, że pomaga w utrzymaniu dyscypliny

pracy, etc.?

Myślę iż pomaga to odrobinę w przyciągnięciu

uwagi. Ludzie widzą, iż jesteś poważny

oraz łatwo się nie poddajesz. Naprawdę

chcieliśmy ruszyć z tym albumem, i sprawić

aby rok 2020 był dla Conjuring Fate jak do

tej pory najlepszy.

Celowo nie użyłem tu określenia płytatrasa-płyta,

bo na coś takiego mogą pozwolić

już sobie tylko te największe zespoły

pokroju Maiden, większość gra w weekendy.

W sumie jednak trochę szkoda tych

dawnych czasów, kiedy to koncerty promowały

nową płytę, nie była ona pretekstem

do grania, tak jak teraz?

Wszyscy bardzo byśmy chcieli ruszyć na

wielką trasę promocyjną. Niestety, jest to

trudniejsze dla zespołu na naszym poziomie.

Musimy pracować na stałe, aby sprostać

finansowaniu zespołu. Chociaż doszło już do

Foto: Conjuring Fate

momentu, w którym zespół gra sam dla siebie.

Ale hej, zobaczmy co przyniesie 2020!

Waszą metodą na sukces jest połączenie

brzmienia nurtu NWOBHM z siarczystym

power metalem - domyślam się, że ten

styl to wypadkowa waszych zainteresowań

i muzycznych fascynacji, bez jakiegoś

kalkulowania?

To co słyszysz, to jest to, co dostajesz. Nie

gramy tego ponieważ to jest "popularne" albo

pasuje do trendu. Zdecydowanie nie jest tak

popularne jak kiedyś było. Ale jest to styl,

który wszyscy kochamy, oraz który zaczął

ten zespół. Kocham swój NWOBHM &

power metal. Jest bardzo wyraźna linia

między obydwoma. Wolę po prostu nazywać

Conjuring Fate heavy metalem.

To w sumie dźwięki ponadczasowe, zawsze

aktualne, tyle, że nie zawsze modne - akurat

teraz jest sprzyjający dla nich moment, na

czym Conjuring Fate może tylko skorzystać?

Klasycznie brzmiący heavy metal zawsze był

oraz będzie. Wywodzi się z lat 70. oraz 80. A

ja oto gram go w roku 2020. Mam nadzieję,

iż przyszłe pokolenia będą robić dokładnie to

samo. Będziemy również posuwać heavy metal

naprzód, nawet małymi kroczkami, jak

tylko możemy.

W sumie artyści zawsze byli poddani rynkowym

wahaniom czy chwilowym modom,

ale teraz są one chyba szczególnie uciążliwe

- tym bardziej, że zespołów jest tak ogromna

ilość i nawet największy maniak nie jest

tego w stanie ogarnąć?

Jest tyle różnych stylów, tym więcej przy

obecności tylu "podgatunków". W obrębie

klasycznego heavy metalu jest tyle zespołów,

że głowa mała. Zawsze odkrywam nowe,

świetne zespoły takie jak nasz, których ludzie

pewnie nigdy nie usłyszą. Jeśli kochasz

to wystarczająco, będziesz grał choćby nie

wiadomo co.

Jak widzicie więc przyszłość zespołu? Fani

metalu w Irlandii już pewnie was kojarzą, a

co zresztą Wielkiej Brytanii, kontynentalną

Europą i innymi częściami świata?

Tak radzimy sobie dobrze jak na podziemny

zespół z Irlandii. W Wielkiej Brytanii mamy

małą, aczkolwiek oddaną grupę fanów. Staramy

się zawsze zjednać sobie ludzi naszymi

występami na żywo. Jeżeli chodzi o Europę

lub resztę świata, to pracujemy nad tym

(śmiech).… Gramy w Europie później w tym

roku, British Steel Festival we Francji jest

jednym z przystanków, u boku takich grup

jak Rock Goddess, Blitzkrieg etc.

Jesteście więc optymistami, liczącymi na to,

że z każdą kolejną płytą Conjuring Fate

będzie rosnąć w siłę i z czasem zdołacie

jeszcze bardziej zaznaczyć swą obecność na

metalowej scenie?

Kochamy to co robimy, i nie można poradzić

nic na to, że jesteśmy optymistami

(śmiech)... A w istocie mam nadzieję na poszerzenie

w przyszłości grupy naszych fanów, i

mam nadzieję, iż "Curse Of The Fallen" pomoże

nam w tym w roku 2020. Mamy jak

dotąd przed sobą dobry rok w związku z

przychodzącymi wspaniałymi rezerwacjami!

Ruszamy na scenę z pewnymi zespołami,

które są ikoną, naprawdę nie możemy się

tego doczekać!

Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór

Foto: Conjuring Fate

CONJURING FATE 75


Analogowe lekarstwo

Amerykanie z Vandallus nie przejmują się niczym i nikim. Grają przestarzałą

muzykę, rejestrując ją analogowo, a na okładkach płyt lubią pozować na

macho z bronią maszynową lub prezentować kobiece wdzięki bez większych

osłonek. Właśnie wydali trzecią płytę "Outbreak" i już zapowiadają, że nie jest to

ich ostatnie słowo:

HMP: "Outbreak" to wasz trzeci album -

macie poczucie, że w jakiś sposób szczególny

i zdołacie dzięki niemu osiągnąć coś

więcej?

CrazyV: Zdecydowanie, czuję iż mogłem dopracować

swój image i być sobą, tak aby pozwolić

muzyce przemówić. Czuję, że jest on w

pewien sposób bardziej bezpośredni niż poprzednie

dwa wydanictwa, ale nowe piosenki

dobrze komponują się z nasza dyskografią.

Miałem duży ubaw nagrywając "Outbreak",

a używanie tego samego sprzętu analogowego

co przy klasycznych nagraniach było dodatkowym

bonusem.

O tym co gracie mówi się, czasem lekceważąco

czy z ironią, że to retro metal. Fakt,

muzyczne mody zmieniały się od przełomu

wielki wpływ, ale te same zestawy bębnów

oraz gitar były używane wtedy, jak i dziś.

Granie na żywo z zespołem, mniejsze użycie

overdubu i prawdziwe instrumenty były

także ważnymi elementami, które dzisiaj

zdają się mniej widoczne w muzyce.

nużące, przeszukiwać wszystkie zespoły, aby

znaleźć jakiś dobry. Kiedy dorastałem i

miałem dostęp do MTV, jakaś melodia od

razu mi się wkręcała, to szedłem od razu kupić

to nagranie nie usłyszawszy jego reszty i

9 na 10 razy to były porządne numery, które

mi się również podobały.

Wśród licznych składanek mam też "Cleveland

Metal" z roku 1983, z solidną reprezentacją

ówczesnych zespołów z waszego regionu.

Teraz też macie tak silną scenę metalową

jak wtedy?

Tak i nie. Scena metalowa w Cleveland będzie

zawsze częścią moich muzycznych korzeni,

z powodu wpływowych zespołów jak

Shok Paris, Manimals, Breaker i Wretch.

Także Bill Peters będzie zdecydowanie

wspierał tę scenę do dnia, w którym nie

umrze. Kocham dużo rzeczy w Cleveland, ale

niektóre miejscówki, które kochałem, takie

jak "Peabody's" czy "Odeon" zniknęły. Jestem

też trochę zawiedziony "Rockin' Hall",

gdyż brakuje im wielu świetnych zespołów.

Trzy albumy przez cztery lata - pod tym

względem też staracie się kultywować

dawne tradycje?

Zdecydowanie. Trzymam się tego co kocham,

i pozwalam po prostu muzyce płynąć.

Czwarty album jest już też na dobrej drodze.

Nie przestanę wydawać kasy na motocykle,

piwo i analogowy sprzęt do miksowania aż

do dnia, w którym umrę. Nic nie poradzę na

to, iż jaram się kiedy słyszę syntezator Moog

albo Linndrum. Choć są tak sztuczne jak to

tylko możliwe, brzmią kurewsko świetnie,

dystyngowanie, oraz przypominają mi o

moim dzieciństwie.

lat 70. i 80. niczym w kalejdoskopie, ale tradycjne

hard'n'heavy nigdy nie straciło na

aktualności i zawsze miało oddanych fanów,

trudno więc mówić, że jest retro coś, co

funkcjonuje niezmiennie na muzycznym

rynku przez ponad 40 lat, nigdy nie było też

tak, że zespoły przestały taką muzykę grać?

Dorastałem słuchając tej muzyki, i nie przestanę

grać "retro" dopóki mnie tutaj już nie

będzie. Mam nadzieję, że wtedy ludzie, mimo

wszystko, będą wciąż słuchać naszej muzyki

(śmiech). Podstawą jest to, iż to piosenki

są najważniejsze. Dla mnie dobra piosenka

to dobra piosenka, i jest ona ponadczasowa.

Tylko dlatego, że coś reprezentuje lata 80.,

nie oznacza że piosenka jest kiepska albo

"przestarzała". Technika nagrywania oraz technologia

oczywiście miały wówczas na nie

Foto: Vandallus

Czerpiecie przy tym z różnych źródeł, od

klasycznego hard rocka, przez metal w tradycyjnym

ujęciu aż do nurtu AOR - rozumiem,

że duży wpływ na muzykę Vandallus

miały wpływ wasze wcześniejsze fascynacje

muzyczne, szczególnie z czasów, kiedy

dorastaliście?

Tak, kocham wiele styli muzycznych, których

słucham w zależności od tego w jakim

jestem nastroju, od takich klasycznych zespołów

jak Rush, Triumph, Saga, Motörhead

i UFO, po bardziej tradycyjne zespoły

z lat 80. jak Scorpions, Dokken, Pat Benatar,

Foreigner, Icon, The Cars, a nawet trochę

Mr. Mister czy Roxette (jeśli chciałbym

"zaliczyć", jeśli wiesz co mam na myśli), aż do

samego ciężkiego brzmienia jak Mercyful

Fate, Overkill i starej Metalliki.

To były fajne czasy o tyle, że można było

usłyszeć różną muzykę, bo stacje radiowe

czy telewizyjne nie były tak sformatowane,

a na listach przebojów sąsiadowały ze sobą

numery popowe i metalowe - teraz niby jest

łatwiej, ale też trzeba się nieźle naszukać,

żeby trafić na coś ciekawego, szczególnie

jeśli nie jest się za bardzo w temacie?

W rzeczy samej, muzyka jest dzisiaj bardzo

przytłaczająca, do tego stopnia, że to niemal

Nie dziwi cię, że gwiazdy rocka i metalu

opowiadają w wywiadach, że nagrywanie

płyt jest coraz bardziej kosztowne i nieopłacalne,

a niezależne zespoły takie jak Vandallus

robią swoje, nie oglądając się na nic i

na nikogo?

Ja to widzę tak: "Jeśli nie cieszysz się robiąc to co

kochasz, to czemu by to dalej robić?". W muzyce

nie powinno chodzić o pieniądze, i nie potrzebujesz

pieprzonej góry mamony, aby ją

robić. Zauważam, iż młodsze pokolenia dużo

narzekają, zamiast się inspirować i tworzyć.

Myślisz, że dzięki takim zespołom jak wasz

format albumu jako pewnej całości, nie zbieranina

pojedynczych piosenek do odsłuchu

na Spotify czy gdzie indziej, przetrwa,

szczególnie w świecie rocka/metalu?

Mam nadzieję, że tak. Te klasyczne zespoły

padają jak muchy, czego u licha będę słuchał,

jak ich wszystkich nie będzie? Nic nie może

się równać z siedzeniem w późny sobotni

wieczór, kiedy otwiera się przy ognisku browar

i przesłuchuje cały winyl od początku do

końca, czytając tekst i patrząc na okładkę.

To zabiera cię w podróż i przygodę, która zanika

pośród komputerów i iPadów.

Duże znaczenie mają tu fizyczne nośniki

dźwięku - to dlatego tak zależy wam na

tym, żeby kolejne albumy Vandallus ukazywały

się też na płytach, przede wszystkim

winylowych?

Jak było wcześniej to wspomniane, kurwa

tak! Przeznaczeniem Vandallus jest bycie

na winylu, i każde wydanie na nim będzie.

Rysy i papierówki dają mi gęsią skórkę na

76

VANDALLUS


karku. A teraz niewygodna kwestia, ale muszę

powiedzieć, iż lubię też słuchać wersji cyfrowych,

ale tylko pod warunkiem, że to wysokiej

rozdzielczości arcydzieła.

Luz, jestem tolerancyjnym wielbicielem

czarnych krążków (śmiech). Jak dotąd bez

problemu udawało się wam znaleźć wydawcę,

ale jakimś znakiem czasów jest też to, że

każdą płytę Vandallus firmuje inna wytwórnia?

Tak, rzekłbym, że jeżeli muzyka jest dobra to

nie jest dzisiaj zbyt trudno znaleźć kogoś, kto

ją za ciebie wyda. Pierwsze dwie wytwórnie

wykonały kawał dobrej roboty, i nie chcę im

niczego odbierać: jednakże dzisiaj mam niezbędne

zasoby, aby móc samodzielnie wydawać

moje albumy, w czasie który mi odpowiada.

Dlatego też stworzyłem na potrzeby

ostatniego albumu wydawnictwo Mercinary

Records. Przy obecności firm zajmujących

się PR-em oraz mediów takich jak wasze, pomyślałem

sobie: czemu nie? Można powiedzieć,

że zawsze lubiłem mieć kontrolę nad

własnym przeznaczeniem, i mając do dyspozycji

Internet, wydaje się to w dzisiejszych

czasach całkiem łatwe.

Ale to w sumie i tak sukces, że udaje się ją

znaleźć, jeśli nie chce się wydawać płyt samodzielnie,

a wy chcecie podążać właśnie

tą ścieżką?

Czym jest sukces? Dla mnie umieszczenie

mojej muzyki na płycie to sukces. Wydaję albumy

bo uwielbiam to robić, to dla mnie

rzeczywistość. Dlatego też wybiorę drogę,

która sprawi, że będę je wydawał po najmniejszej

linii oporu. Każde wydanie to inny

scenariusz, zobaczymy co będzie.

Niepokojąco często dochodzi w USA do

strzelanin i prawdziwych masakr w szkołach

czy innych aktów przemocy związanych

z tym, że dostęp do broni jest u was

bardzo ułatwiony - myślisz, że okładka

"Outbreak" jest w tym kontekście trafiona?

Macho na motocyklu z automatyczną, szybkostrzelną

bronią będzie dobrym wzorem

dla młodych fanów? To już okładka "Bad

Disease" była zdecydowanie lepsza, chociaż

pewnie też mogła nie spodobać się co

niektórym stróżom moralności? (śmiech)

Nie mam pojęcia co myślą seryjni mordercy,

robię to jako rozrywkę, i nie przejmuję się

kurwa co ktoś pomyśli. Cieszę się swoją wolnością.

Mówi się, iż rujnuję się ona przez

kilka chorych jednostek. Czemu skupiacie się

na broni na okładce, a nie na motocyklu

(śmiech)? Każdego roku więcej ludzi ginie na

motorach, (śmiech!) Oczywiście głównym

powodem dla umieszczenia broni na okładce

jest ochrona kolekcji moich nagrań.

Stany Zjednoczone to kraj takiej fałszywej

moralności: najgorsze przestępstwa są na

porządku dziennym, dzieje się wiele złego,

media pokazują to bez osłonek, a oburza

nagi biust na okładce płyty i wiele takich

"gorszących" coverów było cenzurowanych -

trochę to dziwne, nieprawdaż?

Czy to nie dziwne, że Stany to jedyny kraj,

w którym jest przestępczość? (śmiech). Żarty

na bok, rzeczywiście jest to dla mnie dziwne,

że wielu amerykanów czuje się urażonych

widokiem cycków lub dupy. To jest popieprzony

świat i wielu ludzi nie wie już czy są

kobietami czy mężczyznami. Pieprzyć to,

wychowywałem się z bronią, bardzo ją szanuję,

i nie uważam, że powinno się ją zamknąć,

bo niektórzy ludzie mają nasrane we łbach.

Ta sama osoba mogła wziąć kij bejsbolowy i

równie dobrze nim zabić.

Teledysk do "Barricade" jest buntowniczy i

może też niepokoić, z kolei ten do "Outbreak"

jest typowo rock 'n' rollowy - celowo

wybraliście do promocji dwa, tak odmienne

utwory?

Nie, po prostu wiedziałem, że te dwa były

faworytami, i kiedy odwiedziłem Alcatrazz

wiedziałem, że będzie to idealne miejsce na

nakręcenie teledysku. A "Outbreak" to kilka

ujęć jak przeprowadzam próby z zespołem i

próbuje uchwycić kilka różnych momentów.

Na płytę trafił też bonusowy utwór "Vandallus",

zdaje się, że w innej wersji, pochodzącej

z jakiejś wcześniejszej sesji?

Foto: Vandallus

Tak w zasadzie bonus track to starsza wersja.

To była wczesna sesja, którą nagraliśmy na

taśmę, osobiście wolałem bardziej tamtą wersję

(może dlatego, że uwielbiałem zapach

magnetofonu na którym ją nagraliśmy i przenosi

mnie to z powrotem do tej sesji). Pomyślałem,

że będzie fajnie to wydać.

Macie więcej takich niepublikowanych, ale

pełnowartościowych utworów? Może warto

zebrać je na jakiejś EP, nawet jeśli miałaby

ukazać się tylko w wersji cyfrowej?

Mam mnóstwo takich utworów. W rzeczy samej,

pierwszy album miał być dłuższy o parę

utworów, które z jakichś powodów na niego

nie weszły. Każdego tygodnia piszemy masę

piosenek i mamy bibliotekę muzycznego towaru

na przyszłość. Mimo wszystko to jednak

dobry pomysł.

Kiedyś takie krótsze wydawnictwa były

prawdziwymi rarytasami i skarbami dla kolekcjonerów.

Choćby w tej chwili słucham

EP "Shoot Her Down!" Grave Digger,

wydanej pomiędzy pierwszym i drugim albumem

tej niemieckiej grupy, z trzema

utworami w nowych wersjach bądź niepublikowanych

nigdzie indziej. Teraz takich

perełek jest coraz mniej, zespoły/wydawcy

nie chcą też "wtopić" w wydawnictwa live,

kiedyś tak znaczące, a już regularne koncertowe

DVD ukazują się coraz rzadziej - niby

wszystko jest w sieci, ale to już nie to samo?

To absolutnie nie jest to samo. Kocham rzadkie,

dziwne utwory i w większości z nich bardziej

podobają mi się wersje demo niż to co

trafiło na album. Te utwory z EP są zazwyczaj

szczególnym momentem, który uchwyca

w czasie coś, co jest jeszcze nie dokończone i

nie mają one zazwyczaj tej dodatkowej magii

ze studia.

A jak na koncertach, publiczność dopisuje,

macie dla kogo grać?

Shaun i Steve są często w trasie w ramach

Midnight, więc jesteśmy bardzo selektywni,

jeżeli chodzi o show na żywo. Publiczność

jest świetna, i z reguły docenia klasyczny

hard rock. Wciągnij trochę koksu zanim

przyjdziesz na show Vandallus i bądź gotowy

na rock 'n' roll!

Dostrzegacie pewien progres, na waszych

kolejnych koncertach pojawia się więcej

ludzi, w tym młodych, czy są to wciąż te same

twarze, tych największych maniaków?

To zawsze z każdego show na show są inni

ludzie, w zależności od miejsca. W niektórych

miastach jest trochę więcej młodszego

tłumu, co jest dobrym widokiem.

Czyli jest nadzieja, że ten cały heavy metal

przetrwa, tak jak było to wcześniej w czasach

punk rocka, synth popu czy grunge?

Zawsze będzie jakaś wpieniona osoba, która

ostro gra na gitarze w garażu, ale to już nigdy

nie będzie pop kultura jak w latach 60., 70. i

80. Buntowniczy duch zawsze tam jednak

będzie. Wydaje się, że wszystko w końcu powróci.

Postęp technologiczny doprowadzi do

momentu, w którym wszystko będzie w

100% sztuczne, ludziom będą krwawić uszy,

i będą błagać o jakąś ulgę, dlatego też gładki,

klasyczny, analogowy "retro" rock'n'roll będzie

lekarstwem!

Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,

Kinga Dombek

VANDALLUS 77


Album jest święty!

Szwedzi z Dead Kosmonaut prą do przodu, regularnie wzbogacając dyskografię

udanymi wydawnictwami. Najnowszy album nosi tytuł "Gravitas" i potwierdza,

że tradycyjny heavy metal może być nieszablonowy, o ile ma się odpowiednie pomysły

i umie je realizować. Mattiasowi Reinholdssonowi nie zbywa ani na jednym, ani na

drugim, tak więc może już powoli zapominać o trudnych początkach zespołu:

78

HMP: Wasz zespół był zdaje się przez lata

takim pobocznym projektem, w którym

muzykowaliście dla przyjemności, eksplorowaliście

inne rejony niż w macierzystych

grupach, co zdają się też potwierdzać aż

trzy zmiany nazwy i nieliczne nagrania

dokonane do roku 2017?

Mattias Reinholdsson: Cóż, starałem się

znaleźć ludzi, by stworzyć "właściwą" grupę,

ale nie mogło to jakoś wystartować. Miałem

jednak do tego całkowicie poważne podejście,

tak jak do innych zespołów czy projektów,

w które byłem zaangażowany i wciąż

biorę to na poważnie. Po prostu zajmowało

to bardzo dużo czasu, więc w końcu postanowiłem

zabrać się za to sam, by to załatwić.

Wtedy poprosiłem o pomoc ludzi z którymi

chciałem pracować. "Expect Nothing" jest

zatem zbieraniną z tych nagrań. Dołączenie

Pelle do tego projektu zmieniło go w zespół.

Martwy kosmonauta nie jest może jakimś

dobrym wzorem do naśladowania, nawet

jeśli stał się bohaterem, ale to dobra nazwa

dla metalowego zespołu, bo nieoczywista,

od razu sugerująca, że to nie będzie coś jednowymiarowego?

Tak, lubię myśleć w ten sposób. To image, z

którym możesz się bawić, daje kreatywną

wolność.

Dojście Pera zmieniło wszystko? Z wokalistą

mogliście myśleć nie tylko o stworzeniu

większej ilości autorskich utworów,

ale też ich nagraniu?

Zacząłem nagrywać na długo, zanim Pelle się

przyłączył. Poważnie myślałem, by samemu

DEAD KOSMONAUT

odpowiadać za śpiewanie, bo nie mogłem

znaleźć odpowiedniego wokalisty. Więc moment,

gdy dowiedziałem się, że Pelle, którego

znałem od dawna, potrafi śpiewać tak, jak

tego oczekiwałem oraz, że był zainteresowany

śpiewaniem w Dead Kosmonaut, był

fantastyczny. Ale wcześniej potrzebował

trochę perswazji.

Chyba wam tego brakowało, bo z powodzeniem

nadrabiacie stracony czas, wydając w

niespełna cztery lata dwa albumy i MLP?

Na to wygląda! (śmiech!)

Co ciekawe czynicie tak w czasach spadku

znaczenia albumu jak zwartej artystycznie

całości, ale na szczęście ta sytuacja nie dotyczy

jeszcze aż tak dostrzegalnie świata

Foto: Soile Siirtol

rocka/metalu?

Metalowa publika zdaje się lubić albumy. Ja

też! Album jest święty. Składanie w całość

świetnej płyty, wliczając w to sleeve, kolejność

utworów, zdjęcia i wszystko inne jest

dla mnie bardzo ważne, jest takie dla nas

wszystkich w Dead Kosmonaut. Mam nadzieję,

że publiczność słuchająca nas on-line

nie włącza naszych kompozycji z płyt w losowej

kolejności, bo to byłoby okropne!

Jesteście też tradycjonalistami pod tym

względem, że nie wydajecie cyfrowych singli,

etc. - płyta to płyta, mała czy duża,

kompaktowa czy winylowa, ale to ona zawsze

jest podstawą?

To podstawa, tak. Ale moglibyśmy wypuszczać

single, tylko z ekskluzywnymi kawałkami.

Wciąż nie wydaliśmy jeszcze 7" calowego

winylu. Cyfrowe single są dość nudne,

prawda? Ale pewnie, może moglibyśmy wypuścić

jeden jako zwiastun albumu.

Kontynuujecie na "Gravitas" podejście z

ubiegłorocznego MLP "Rekviem", szukacie

nowych rozwiązań, w żadnym razie nie

chcecie być wrzuceni do tego, tak pojemnego,

wora retro/heavy/vintage rock?

Myślę, że praca w takich "retro" warunkach

po prostu niesie ze sobą pewne granice. Nie

jestem tym zainteresowany. Cieszy mnie królestwo,

które stworzyłem dla Dead Kosmonaut.

Świątynia heavy metalu jest obszerna i

zamierzam kontynuować jej dalszą eksplorację.

Ale jako pierwszy jestem w stanie przyznać,

że Dead Kosmonaut zdecydowanie

spogląda w przeszłość, inspirując się wielkimi

poprzednikami. Nie zamierzam wymyślać

nowego stylu metalu.

Przyznasz jednak, że ta moda na takie oldschoolowe

granie w duchu lat 70. utrzymuje

się zaskakująco długo - czyżby ludzie faktycznie

mieli już dość sztucznych dźwięków,

szukali czegoś prawdziwego, szczerego,

brzmiącego naturalnie, organicznie?

Myślę, że masz rację. Obecnie zbyt łatwo jest

sprawić, by utwory brzmiały aż za bardzo

idealnie. Możliwości w nowoczesnym studio

są niemal nieograniczone.

Niedawno młody fan rocka/metalu powiedział

mi ciekawą rzecz, że kiedyś pod wieloma

względami było trudniej, ale jedno było

niezmienne: zespół musiał umieć grać, a to,

co zarejestrował w analogowym studio, nagrał

na taśmę, był zwykle w stanie bez

problemu powtórzyć na żywo. A teraz dostrzega,

że wiele zespołów z płyt brzmi

wspaniale, a na żywo już bardzo mizernie -

to chyba też odstręcza co bardziej wnikliwych

czy wymagających słuchaczy?

Może, jeżeli oczekujesz, że zespół będzie

brzmiał identycznie na scenie jak na nagraniu,

to z pewnością się zawiedziesz. Tak, jak

powiedziałem wcześniej, za łatwo jest sprawić

w nowoczesnym studio, by wszystko

brzmiało "idealnie". Jednocześnie uważam, że

w dzisiejszych czasach młodzi muzycy są

bardzo dobrzy. Mogą pobierać lekcje od mistrzów

przed ekranem swoich komputerów,

ucząc się różnych technik. Mogą słuchać

wszystkich gatunków muzyki w Internecie.

Więc znają się na tym. Ale rzecz w tym, że

nie możesz tak naprawdę znaleźć odpowiedzi,

jak stworzyć swój własny styl. Jak pisać

utwory, które brzmią jak ty. To musisz odkryć

sam.


Skupiacie się więc na osiągnięciu indywidualnego

stylu i wypracowaniu jednocześnie

własnego brzmienia, bo są to podstawy,

szczególnie teraz, kiedy zespołów metalowych

jest bez liku?

Konkurencja jest olbrzymia. Ilość wydawanych

albumów ogromna. Ale ja mogę skupić

się jedynie na tym, co słyszę w głowie, kiedy

piszę muzykę. Wyzwaniem jest sprawić, by

moja wyobraźnia mi sprzyjała.

W Szwecji też macie prawdziwy wysyp,

chyba nawet nieporównywalny z tym, co

działo się w latach 70. na scenie progresywno-hardockowej,

a w kolejnej dekadzie na

tej hard 'n' heavy, ale to chyba dobrze, bo

fani mają z czego wybierać, a i tak wiadomo,

że z tych tak licznych grup przetrwają

tylko najlepsze?

Na końcu i tak chodzi o dobrze napisane

kompozycje. To jest najważniejsze.

Wtedy zwykle wydawały je lokalne wytwórnie

jak Sonet czy Mill Records, ale wy

po debiucie firmowanym przez TPL Records

weszliście na ten wyższy etap, wiążąc

się z High Roller Records, co na pewno was

cieszy?

High Roller zainteresowało się nami i cieszę

się, że współpracujemy. To był krok w przód.

Ludzie stojący za TPL to moi przyjaciele, nie

jest to "właściwa" wytwórnia nagraniowa.

Przy "Expect Nothing" starałem się sam ją

promować. Mam nadzieję, że nie będę musiał

tego robić ponownie! Może i jestem facetem

o wielu talentach - ale sprzedaż nagrań

nie jest jednym z nich. (śmiech!)

Coraz bardziej idziecie w progresywnym

kierunku, wytyczonym dzięki ponad 10-minutowemu

"Rekviem". Tam grał na wiolonczeli

Fox Skinner z Grand Magus, z kolei w

jeszcze dłuższym Dead "Kosmonaut - Part

II" słyszymy prawdziwe, kościelne organy -

lubicie nieoczywiste rozwiązania, heavy

metal wcale nie musi być jakąś ograniczającą

konwencją?

Jeżeli słyszę dźwięk wiolonczeli czy kościelnych

organów w głowie, gdy pracuję nad

muzyką, staram się go zrealizować. To

właśnie jest tak proste i zarazem tak trudne.

Może to dość niekonwencjonalne. Ale ja

zwyczajnie pozwalam muzyce zanieść mnie

tam gdzie chce. Praca z Foxem była świetna,

tak jak i z Matsem, który nagrał kościelne

organy. Obaj to prawdziwi profesjonaliści.

W jakiej świątyni je zarejestrowaliście?

Nie było z tym żadnych problemów, technicznych

i co do uzyskania na to zgody?

Nagraliśmy to w kościele w Nynäshamn na

południu Sthlm, bo po prostu tam pracuje

Mats. Chyba spytał o pozwolenie, ale szczerze

to nie wiem. Technicznie nagranie organów

było dość łatwe. Mieliśmy mikrofon blisko

organów. Ale miks był już dość trudny.

Fredrik odwalił dobrą robotę, ale trzeba było

się nagłowić, jak sprawić by brzmiało to dobrze,

obok zniekształconych gitar i basu.

Czyli te dłuższe kompozycje są swoistym

kręgosłupem, podstawą płyty, dopełnioną

krótszymi, ale też urozmaiconymi utworami?

I tak i nie. Z racji, że są dwie tak długie kompozycje

myślałem o kolejności utworów. Nie

chciałem, by przyćmiły krótsze kawałki.

Więc wreszcie wpadłem na pomysł podwójnego

albumu. Najpierw "rockowe" nagrania

na stronie A, a potem utwory "progresywne"

na stronie B. Czasami wydaje mi się, że

niektórzy ludzie myślą, iż długa kompozycja

jest "ważniejsza" niż ta krótsza. Ale pisanie

długich kawałków ma pewne zalety, których

nie posiada tworzenie krótkich utworów.

Wiesz, czasem napisanie krótszej piosenki

zajmuje więcej czasu, niż napisanie długiej.

"Dead Kosmonaut pt. II" nie jest więc istotniejsza

dla mnie niż "Black Tongue Tar".

Foto: Soile Siirtol

Recenzenci określają "Hell/Heaven" mianem

waszego "Rime Of The Ancient

Mariner", a to pewnie dla was nie lada komplement

- tym większy, że przecież nikogo

w tym utworze nie kopiujecie?

Jestem wielkim fanem Maiden i odkąd w

wieku zaledwie 10 lat usłyszałem "Rime Of

The Ancient Mariner" stali się częścią mojego

życia. Było to pierwsze takie otwarcie uszu

na coś więcej niż świat trzyminutowych piosenek.

Ale nie, to nie jest w żaden sposób

kopia. Jeżeli chodzi o inspirację do tej kompozycji,

to był nią album "Argus" Wishbone

Ash. Iron Maiden w latach 1980-88 wyznaczył

wiele metalowych kanonów, nie unikając

przy tym odniesień do rocka progresywnego,

tak więc macie na kim się wzorować?

Abolutnie! Maiden jest źródłem inspiracji w

tak wielu sprawach.

Organista Mats G. Eriksson nie jest jedynym

gościem na "Gravitas", bo ponownie

zaprosiliście do współpracy perkusistę

Katatonii Daniela Moilanena, a do tego innych

muzyków?

Jest jeszcze kilkoro innych, którzy nam pomogli.

Daniel jest chyba najsławniejszy z

nich.

Kontynuujecie tradycję tych gościnnych

występów od pierwszej płyty "Expect Nothing",

sami też nie każecie się w takich

sytuacjach długo prosić, bo to nie tylko

uatrakcyjnia płyty, ale wzmacnia też przyjacielskie

więzi między zespołami?

Z tego co wiem, na pierwszej płycie jest

tylko jeden prawdziwy gość i jest to Johan ze

Candlemass, śpiewający w kawałku "Grey

Hole". Resztę widzę jako muzyków, którzy

pracowali nad projektem, którym Dead

Kosmonaut był w tamtym okresie. Johan

był tym, o którym wiedziałem, że jest gościem.

Wtedy planowałem jeszcze śpiewać

sam. Więc pomyślałem sobie, że chcę przynajmniej

w jednej z kompozycji mieć świetnego

wokalistę. Johan był moim pierwszym

wyborem i zgodził się, ku mojemu ogromnemu

zadowoleniu. Później dołączył Pelle, ale

zdecydowaliśmy się zostawić wokale Johana.

Ale nigdy nie myślałem o tym, by mieć gości

tylko po to, by ich mieć. Zobaczmy, czy potrafimy

zrobić album bez żadnych gości!

Może to jest wyzwanie? (śmiech!)

Jak więc radzicie sobie na żywo z odegraniem

tych gościnnych partii? Pomijacie

je, wykorzystujecie sampler czy czasem zapraszacie

dodatkowych muzyków na scenę?

Na scenie gramy te kawałki w wersjach na

żywo. Nie używamy sampli czy keyboardów.

Weźmy za przykład "House Of Lead", gdzie

każdy jest w stanie usłyszeć różnicę pomiędzy

dwiema wersjami. Oryginalna wersja była

akustyczna z kontrabasem Johna Shamusa

Gaffneya. Wersja na żywo to ta, którą

nagraliśmy ponownie na MLP "Rekviem".

Więc na żywo myślimy inaczej, adaptując

poszczególne utwory potrzeby sceny. To nie

tak, że gramy "biedniejsze" wersje, ale po prostu

inne.

Teraz okazji do grania na żywo będziecie

mieli pewnie jeszcze więcej, a nie ma większej

frajdy niż koncerty, gdy ma się do pokazania

ludziom nową, świetną płytę?

Naprawdę mam nadzieję, że będziemy mogli

zagrać koncerty. Jesteśmy jak najbardziej za.

Byłoby świetnie na przykład przedstawić

"Hell/Heaven" na scenie. Sam chcę usłyszeć,

jak Pär i Fredrik harmonizują swoje gitary

na żywo!

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Przemysław Doktór

DEAD KOSMONAUT

79


HMP: Cześć. Czy mógłbyś nam

opowiedzieć, co ostatnio słychać u Burning

Shadows?

Tim Regan: Hail! Powróciliśmy ostatnio z

naszej pierwszej trasy po Europie. Zagraliśmy

na Riddle of Steel w Marburgu (Niemcy)

oraz na Into Battle w Atenach (Grecja). Te

występy były związane z wydaniem naszej

ostatni EPki "Beneath the Ruins".

Świadome podnoszenie jakości

Warto sprawdzić amerykański Burning Shadows.

Mają zarówno doświadczenie

jak i potencjał. Zapowiadany nowy pełny

album oraz czas, z pewnością pokaże czy

przyszłość będzie należeć do nich. Zanim

to nastąpi, posłuchajcie ich ostatniej

EPki "Beneath the Ruins" oraz przeczytajcie

poniższy wywiad, a nuż już teraz

dacie im szansę.

chcieliśmy dodać trochę bonusowego materiału,

który byłby dostępny wyłącznie w ramach

wersji CD wypuszczonej przez Rafchild

Records. Przy okazji nadmienię, że jesteśmy

wielkimi zwolennikami kolekcjonowania

muzyki w fizycznej postaci. A zatem,

dopóki ktoś nie zamówi "Beneath the Ruins"

na Bandcamp ani na nośniku CD, nie

wysłucha tych wersji koncertowych. Nie ma

ich ani w streamingu, ani w wersji cyfrowej.

Ludzie, którzy mieli nasze EPki w przeszłości,

wiedzą, że lubimy dodawać więcej muzyki

niż wskazywałaby na to formuła EPek.

Ostatecznie, uwzględniając utwory bonusowe,

nasza EPka jest dłuższa niż niektóre regularne

albumy innych zespołów, np. Slayer

"Reign in Blood" czy też Death "Human". A

odpowiadając bezpośrednio na Twoje pytanie,

"Oathbreaker" zostało zarejestrowane 10

lutego 2019r. w Ottobar w Baltimore, Maryland,

USA, zaś "The Last One to Fall" 16

września 2018r. podczas Swordmetal Fest

VII w Minneapolis, Minnesota, USA. Nadmienię,

że zagraliśmy na tym drugim minneapolańskim

festiwalu obok jednego z naszych

ulubionych zespołów i wielkiej inspiracji,

jakim jest Jag Panzer! Hejże hola

mąciwoda!

Wspomniana EPka jest Waszym najnowszym

wydawnictwem, wydanym dwa lata

po ostatniej dużej płycie "Truth in Legend".

Jak to się stało, że ukazał się tylko mini

album zamiast regularnej płyty? Czy zatem

możemy to uznać za zapowiedź następcy

"Truth in Legend"?

To było zaplanowane. Chcieliśmy mieć nowe

wydawnictwo w związku z europejskimi koncertami

w grudniu roku 2019. Rozpoczęliśmy

pisanie "Beneath the Ruins" latem i nałożyliśmy

sobie bardzo agresywny harmonogram

prac tak, żeby całość została ostatecznie

skomponowana i zarejestrowna we

właściwym czasie. Okazało się, że "Beneath

the Ruins" powstało w najkrótszym okresie

w naszej historii pomiędzy komponowaniem

a ukazaniem się płyty. Zazwyczaj potrzebowaliśmy

około półtorej roku, aby wszystko

ukończyć, co znajdowało odzwierciedlenie w

ilości niuansów oraz złożoności poprzednich

utworów. Tym razem, uwzględniając nasz zabójczy

harmonogram, i nie chcąc iść na kompromis

odnośnie jakości kawałków, potrzebowaliśmy

przyjąć konwencję EPki.

Jak dokładnie wyglądała Wasza praca nad

80 BURMNING SHADOWS

Foto: Burning Shadows

"Beneath the Ruins"?

Cztery główne utwory zostały napisane zupełnie

inaczej, niż robiliśmy to dotychczas.

Dawniej, jeden z nas proponował reszcie pomysł

na niemal gotową, całą piosenkę. Ja, jako

gitarzysta rytmiczny, mogę tutaj przywołać

przykład mojego numeru "The Shadow

from the Steeple" (ukazał się na "Beneath the

Ruins" jako bonus), który powstał naszym

trdycyjnym sposobem twórczym. Natomiast,

w przypadku głównych czterech utworów na

"Beneath the Ruins", nasz gitarzysta prowadzący

Christopher Malerich pracował

wspólnie ze mną tydzień czasu nad garścią

podobnych do siebie riffów. Później usiadłem

i wypracowałem strukturę kilku utworów,

następnie ogrywaliśmy je wspólnie,

zmienialiśmy i ogrywaliśmy je aż do momentu,

gdy obaj byliśmy ostatecznie z nich zadowoleni.

Wokale podobnie. Mieliśmy dostępny

tylko jeden dzień na wokale, i prawie

dwa tygodnie na napisanie linii wokalnych

oraz tekstów. Ja napisałem główną część

wszystkich liryków w zaledwie kilka dni (ze

znaczną pomocą naszego perkusisty David

Spencer przy utworze "The Grey Company

(Paths of the Dead)"). Później spędziłem

wraz z wokalistą Tomem Davy jeden dzień

tuż przed nagrywaniem, na ostatecznie szlifowanie

liryków wszystkich czterech utworów.

Oprócz nich, dostaliśmy również dwa kawałki

w wersji koncertowej - "The Last One

to Fall" oraz "Oathbreaker". Kiedy i gdzie

zarejestrowaliście je?

Jako, że "Beneath the Ruins" to nasze pierwsze

wydawnictw dla Rafchild Records,

Podzielam tą fascynację. Czy zgodziłbyś

się ze stwierdzeniem, że ogólnie surowy

materiał live wypada znacznie lepiej niż

pieczołowicie przeprodukowane koncertówki?

Wam udało się uchwycić takie koncertowe,

metalowe szaleństwo, ale czy nie kusiło

Was, żeby to i owo poprawić później w

studio?

Nie chciałbym generalizować. Tak naprawdę,

wszystko zależy od konkretnego wykonania.

Pierwotne wersje mogą równie dobrze oddawać

świetną energię zespołów na scenie, lub

też się calkowicie wykrzaczyć ze względu na

niechlujstwo. Mając pod ręką całą tą nowoczesną

technologię nagrywania i miksowania,

byłoby stosunkowo łatwo wydać energiczną

koncertową wersję pozbawioną błędów i

owego niechlujstwa. Aczkolwiek, po przekroczeniu

pewnej granicy, to mogłoby już nie

brzmieć jak na koncercie. Nie ma potrzeby

pisać historii na nowo. No, więc tak, lepiej

jest pozostawić utwór nieco surowy, niż pozbawiać

go energii w imię perfekcyjnej doskonałości

wykonawczej.

Wspomniałeś już o Jag Panzer. Słyszę w

Waszej muzyce również nieco Nevermore,

Iced Earth oraz Testmanet. Wiesz, podoba

mi się, jak mocne głosy mają wokaliści

Twojego oraz wymienionych teraz zespołów.

My kochamy Iced Earth!!! Wiele naszych

gitar rytmicznych, a także struktur wokalnych,

są bezpośrednio zainspirowane właśnie

Iced Earth. Testament to też właściwy trop,

jako że jednym z najlepszych momentow w

historii Burning Shadows było otworzenie

koncertu Testament w 2005 roku. To wydarzenie

wpłynęło na ostateczne brzmienie kilku

utworów z naszego debiutu "Into The

Primordial". Co do Nevermore, ostatnio

słucham ich znacznie częściej, niż kiedyś.

Jedną rzeczą, która zdecydowanie łączy

wszystkie te kapele, jest ciężka muzyka metalowa

z potężnymi wokalami, czyli coś, do

czego zawsze dążylśmy w Burning Sha-


dows. Kiedy tego rodzaju zespoły są największą

inspiracją, mocne głosy stają się naturalnym

elementem komponowanej muzyki.

Inną charakterystyczną cechą Burnish Shadows

są elementy teatralne Waszej muzyki.

Mam tu zwłaszcza na myśli dialogi wokalne

oraz kilka odrębnych wymiarów warstwy

instrumentalnej. Czy pokusicie się w

przyszłości o pójście jeszcze dalej w tym

właśnie kierunku, wprowadząc być może

nawet efekty wizualne nawiązujące do Kinga

Diamonda?

Gdybyśmy dysponowali odpowiednim budżetem

i czasem, zdecydowanie dodalibyśmy

więcej tego typu rzeczy do naszej oprawy

scenicznej oraz robilibyśmy tematyczne klipy

video. Nie brakuje nam pomysłów ani wizji

artystycznej, jak wzbogacić Burning Shadows.

Naprawdę bardzo nam to by pasowało,

ale nie mając majętnego sponsora artystycznego,

wiele naszych pomysłów niestety

nie jest realnych.

Zejdźmy więc na ziemię i powroćmy na

moment do Waszej historii. Spotkałem się

kiedyś z taką opinią, że Burning Shadows

mocno rozwinęło się na "Gather, Darkness!"

w porónaniu z "Into the Primordial".

Co dzisiaj myślisz o Waszym debiucie?

Nagranie "Into the Primordial" było strasznie

trudne. Zajęło nam to dwa lata (między

rokiem 2006 a 2008). Wręcz cud, że udało

się to wydać. Mieliśmy problem w studio, z

inżynierem, z nagrywaniem gitar, z nagrywaniem

basu, z rejestracją perkusji, z wokalami,

z miksem, z masteringiem, z tłocznią CD, z

drukiem. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło

tragicznie. Więc kiedy później przygotowywaliśmy

się do nagrywania "Gather,

Darkness!", stanęliśmy na rzęsach, aby być

właściwie przygotowanymi na najgorsze.

Zakręciliśmy kołowrotkiem i próbowaliśmy

robić wszystko ze znacznie większym namysłem,

wyciągając odpowiednie wnioski z doświadczeń

zdobytych przy pracy nad debiutem.

Staliśmy się z czasem bardziej doświadczonymi

kompozytorami, przyjęliśmy

też w nasze szeregi nowego wokalistę Toma

Davy. W efekcie, nasz kołowrotek podskoczył

hop wzwyż i wyszło tak jak powinno.

Mimo wszystko, nadal kochamy każdą piosenkę

z debiutu.

Czy gracie czasami na koncertach numery z

"Into the Primordial"?

Podczas naszej ostatniej trasy europejskiej

każdego wieczoru graliśmy "Supernatural

Warfare". Uznajemy tą piosenkę za bardzo

istotną dla naszego całego dorobku muzycznego

i koniecznie chcieliśmy ją grać w ramach

naszej pierwszej wizyty w Europie.

Ponadto, graliśmy kilkakrotnie "Second Son" i

"New Dawn Arise", które są kolejnymi znakomitymi

kompozycjami z naszego debiutu.

Bardzo je lubimy.

Foto: Burning Shadows

Może więc chcielibyście nagrać to ponownie?

Niektóre utwory z debiutu już zostały nagrane

ponownie przy rozmaitych okazjach,

np. "New Dawn Arise" znalazła się na EPce

"The Last One to Fall", zaś "Second Son"

oraz "Supernatural Warfare" ukazały się na

EPce "Oathbreaker". Również utwór "Whisper

Suffering", pojawił się jako bonus na albumie

"Into the Primordial". Poza tym, wydaliśmy

specjalną edycję EPki "The Last One

to Fall" z nowymi wersjami "Sarnath" i "Into

the Primordial" dla osób wspierających naszą

crowdfundingową inicjatywę "Truth in Legend".

Miałem zamiar dokonać ponownego

miksu naszego debiutu z okazji dziesięciolecia

Burning Shadows w roku 2017. Ale kiedy

zabrałem się za to zadanie, zrobił się taki

bałagan, że zdecydowałem się porzucić ten

pomysł. Wprawdzie jest to wciąż możliwe,

ale bardzo mało prawdopodobne, żeby "Into

the Primordial" kiedyś ukazała się w całość

nagrana ponownie,

Idąc tym tropem, czy możemy powiedzieć,

że jesteście zespołem dynamicznie rozwijającym

się, "Truth in Legend" jest znacznie

lepsze niż "Gather, Darkness!" a Wasz kolejny

album też wzbije Was na wyższy poziom?

Chciałbym, żeby tak właśnie było. Z każdym

kolejnym długograjem, staramy się robić

lepszą muzykę, niż kiedykolwiek wcześniej.

Dla przykładu powiem, że przy okazji

"Truth in Legend" przeznaczyliśmy zdecydowanie

więcej czasu na wokale, niż podczas

nagrywania "Gather, Darkness!", ponieważ

czuliśmy, że możemy poprawić harmonie i

ogólnie jakość partii wokalnych. Jestem pewien,

że następny album też będzie szedł w

kierunku świadomego podnoszenia jakości

nagrań.

Czuć, jak ważna jest muzyka w Waszym

życiu, a jak to jest z literaturą? Czy uważasz,

że po dokładnym przeczytaniu dzieł

Tolkiena oraz Lovecrafta, na których bezpośrednio

powołujecie się w wywiadach,

słuchacz jest w stanie lepiej zrozumieć, czy

wręcz bardziej identyfikować się z Waszym

przekazem?

Z pewnością czerpiemy mnóstwo inspiracji z

literatury. Na "Beneath the Ruins" wręcz

podwoiliśmy ilość nawiązań do naszych ulubionych

książek. Wszystkie piosenki są w

jakiś sposób osadzone w dorobku dwudziestowiecznych

pisarzy. Dla przykładu, "Memory"

HP Lovecrafta zainspirował "Blacken

the Sky" i "Monuments of Rust", natomiast

Umarli z Dunharrow z "Władcy Pierścieni"

JJ Tolkiena było bazą dla "The Red Sky".

Analogicznie, książka Roberta Blocha "The

Shadow From the Steeple" miała bezpośredni

wpływ na nasz utwór pod tym samym

tytułem. Historie opowiadane przez tych autorów

bardzo mnie inspirują podczas komponowania

muzyki, jednak - podobnie do

Blind Guardian - słuchacze nie muszą znać

tych historii, aby w pełni cieszyć się naszą

muzyką tudzież naszymi lirykami.

Na zakończenie powiedz proszę, co uważasz

za największe dotychczasowe osiągnięcie

Burning Shadows?

Zdecydowanie jest to przybycie po raz pierwszy

do Europy dzięki Rafchild Records.

Kiedy nasz zespół startował, nawet nie marzyliśmy

o tym, że będziemy mieć wystarczające

grono słuchaczy po drugiej stronie

Oceanu, aby tam polecieć z koncertami. Staliśmy

mocno na ziemi i zwyczajnie tworzyliśmy

to, co lubimy. Mamy nadzieję powrócić,

kiedy kolejny nasz album zostanie wydany!

Jakie są zatem Wasze plany na 2020 i dalej?

W lutym 2020 będziemy obchodzić dwudziestolecie

Burning Shadows. Mamy trochę

czadowych pomysłów, jak to świętować,

np. planujemy wydawnictwo podsumowujące

wszystkie nasze najlepsze utwory. Mamy też

nadzieję na rozszerzenie tematu "Beneath

the Ruins" poprzez video clipy i nuty na

gitarę. Zaczynamy ponadto pracę nad dużym,

czwartym albumem. Mamy dwie kompozycje,

których nie udało się w pełni rozwinąć

na "Beneath the Ruins", a które zamierzamy

umieścić na tym czwartym longplayu.

Jak już mówiłem, nie brakuje nam

świetnych pomysłów i jesteśmy pełni pozytywnej,

kreatywnej energii.

Życząc wszystkie najlepszego i pełnej realizacji

Waszych zamiarów, dziękuję za ten

niesamowity wywiad!

Dziękuję również!

Sam O'Black

BURNING SHADOWS 81


Im więcej kóz, tym lepiej!

"666 Goats Carry My Charriot". Taki

oto tytuł nosi ostatnie wydawnictwo

belgijskiego Butcher. Sam tytuł pokazuje,

że z jednej strony mamy do czynienia

z metaluchami z krwi i kości, z

drugiej zaś ludźmi, których ciężko

posądzać o jakieś śmiertelnie poważne

podejście do swej twórczości.

Czy jedno wyklucza drugie? KK

Ripper grający w Butcher na gitarze udowadnia, że nie. Wręcz przeciwnie. Jedno

wynika z drugiego.

osoba, która pisze riffy, jest de facto także

tym, który tworzy całe kawałki. W swej twórczości

staram się łączyć elementy black metalu

i oldskoolowego heavy metalu i mam wrażenie,

że udało mi się stworzyć coś, co rzeczywiście

znacznie różni się od tego, co jest

nagrane na demie. Niektóre utwory ze

"Speed Metal Atakk" i "The Blakk Krüsader"

zostały ponownie nagrane na "Bestial

Fükkin 'Warmachine" i wciąż są świetnymi

killerami, które osobiście uwielbiam grać na

żywo!

pokonujemy, traktujemy jako zwycięstwo.

Szczerze, nigdy tego nie planowaliśmy. Istotnym

krokiem był fakt wydania naszego pierwszego

albumu. Po jego premierze byłem

niesamowicie dumny gdyż był to bardzo ważny

krok w tworzeniu tożsamości zespołu.

Wydaje mi się, że nasz nowy album to kolejny

krok naprzód, mimo że naprawdę drapię

się w głowie, myśląc o tym, jak to wszystko

nam się udało.

Porozmawiajmy o nowym albumie. Czy naprawdę

potrzebujesz aż 666 kóz do ciągnięcia

rydwanu? Nie sądzisz, że to za dużo?

(śmiech).

KK Ripper: Z oczywistych powodów uważam,

że jest to jak najbardziej właściwa ilość.

(śmiech)

Kto wpadł na pomysł tego tytułu?

KK Ripper: Hellshrieker wymyślił tytuł

piosenki "6 Goats" a po kilku lekkich poprawkach

(często to robimy z tekstami i tytułami

piosenek) pomyśleliśmy, że powinniśmy

zaszaleć i wstawić tam to 666. W końcu to

metal. Nawet jeśli jest to tandetne, to i tak

nas to cieszy. Dodatkowo Rauben napisał

tekst o kosmicznym władcy - niszczycielu

planet. Wszystko to zebrane do kupy tworzy

całkiem fajną, spójną całość.

To Wasz pierwszy album wydany w "dużej

wytwórni" - Osmose. Czy ten kontrakt dużo

zmienił w sytuacji zespołu?

KK Ripper: Cóż, nowa płyta przyciąga znacznie

więcej uwagi niż poprzednia. Wynika

to z wielu czynników, min. jak już wspomniałeś

podpisania umowy z Osmose, ale też

ścisłej współpracy z naszym agentem Danielem

Da Silvą z Roadmaster Bookings, bardziej

profesjonalnego podejścia do promocji i

tak dalej. Osmose to kultowa wytwórnia, a

nagrywanie z nimi jest niesamowite. Jesteśmy

w dobrych rękach. Zresztą spójrz na

wkład tej wytwórni w rozwój black metalu.

Podpisanie z nimi kontraktu dało nam możliwości,

o których wcześniej nawet nie mieliśmy

pojęcia, więc jesteśmy cholernie wdzięczni

za wszystko. Nie znaczy to, że umniejszam

Babylon Doom Cult Records, który

wydał nasz pierwszy album. Bez Jo Versmissena

i jego wytwórni nie byłoby teraz tego

wywiadu, więc dla mnie ważne jest, aby wyrazić

wdzięczność również jemu.

82

HMP: Wasz zespół powstał w 2002 roku,

jednakże zakończył działalność pięć lat

później w roku 2007. Co było tego przyczyną?

KK Ripper: Przede wszystkim pozdrawiam

wszystkich polskich i innych maniaków czytających

ten wywiad! Mówi gitarzysta KK

Ripper. Przechodząc do Twojego pytania…

szczerze mówiąc, nie wiem, ponieważ wtedy

nie byłem jeszcze członkiem zespołu. Wiem,

że wszyscy ówcześni muzycy wchodzący w

skład grupy (obecnie jedynym oryginalnym

członkiem Butcher jest R. Hellshrieker) byli

aktywni w innych death metalowych zespołach,

takich jak Battalion czy Suhrim. Wydaje

mi się, że Bütcher był wtedy uważany

za zabawny side - project i poświęcano mu

trochę za mało czasu oraz uwagi. To jest najbardziej

prawdopodobny powód, który spowodował

rozpad zespołu. Jednak jak już powiedziałem

nie czuję się najbardziej kompetentną

osobą, aby odpowiedzieć na to pytanie.

We wczesnych latach swej działalności nagraliście

dwa dema. Czy różnią się one od

Waszej bieżącej twórczości?

KK Ripper: Tak, różnią się i to bardzo. Jako

entuzjasta wczesnego Bütcher mam oczywiście

nostalgiczne odczucia podczas słuchania

tych demówek, ale (bez obrazy dla tych, którzy

je tworzyli) czuję tam brak koncentracji i

dojrzałości. W ostatnich latach stałem się

aktywnym twórcą muzyki w Bütcher. Heavy

metal to gatunek zorientowany na gitarę, a

BUTCHER

Foto: Bütcher

Jak już wspomniałeś, podczas przerwy

wszyscy byliście aktywnymi muzykami.

Skąd pomysł przywrócić Butcher do życia?

KK Ripper: Ja sam byłem wówczas basistą

grupy Bones grającej death metal Tak naprawdę

to podczas jednego z naszych koncertów

sprzysięgliśmy się, by wskrzesić tę nieśmiertelną

bestię. R. Hellshrieker, poprzedni basista

i perkusista JA Pulsatör i PB Tormentor,

pili, bawili się i wspominali kultowe czasy

swojej chwały, podczas gdy ja przechodziłem

obok, niosąc swój sprzęt. Ruben zapytał

mnie, czy chcę grać na gitarze w nowym

wcieleniu Bütcher. Moja odpowiedź

brzmiała "jasne, ale pod warunkiem, że będę

mógł grać na gitarze prowadzącej", a on powiedział:

"Innej opcji nie biorę nawet pod

uwagę". I to było to. Kilka tygodni później

odbyła się próba, kilka miesięcy później powrotny

koncert, a kilka lat później promujemy

nasz drugi album! Sądzę więc, że mogę

stwierdzić, że wszystko zdarzyło się bardzo

spontanicznie i że każdą przeszkodę, którą

Album "666 Goats Carry My Charriot"

zawiera muzykę, która moim zdaniem stanowi

idealne połączenie speed, thrashu,

blacku i klasycznego heavy metalu. Mam

nadzieję, że się zgadzasz. Powiedz mi,

który z tych gatunków jest dla Ciebie najważniejszy

i ma największy wpływ na

Wasz styl?

KK Ripper: Zgadzam się! To zabawne pytanie,

ponieważ napisałem całą muzykę na tej

płycie. Więc po kolei zajmę się wszystkimi

gatunkami, o których wspomniałeś, i być może

dodam kilka wpływów, których nie wyłapałeś.

Speed metal to termin, który raczej

staramy się omijać opisując nasz styl, gdyż

nasza muzyka jest o wiele bardziej różnorodna.

Mam jednak świadomość, że speed metal

dał początek dla pierwszej fali ekstremalnego

metalu. Jako dziecko lat dziewięćdziesiątych

oczywiście nie żyłem w tamtych czasach i nie


mogę tego wszystkiego pamiętać, ale ciągle

patrzę z dziecięcym podziwem na zespoły

zespoły takie, jak Agent Steel, Slayer, Mercyful

Fate, Candlemass i wszyscy napieprzają

i czerpią radość z grania bez względu

na "podgatunek" lub inną kategoryzację, która

wydaje się konieczna w dzisiejszych czasach.

Dla mnie to naprawdę fajne i to właśnie

oznacza speed metal. Inne kapele, które to

zdefiniowały to wczesny Running Wild,

Cryptic Slaughter, oraz Hellhammer. Jeśli

zaś chodzi o thrash, to z jednej strony lubię

bardzo gęste i agresywne twory, z drugiej zaś

kręci mnie mroczniejsza strona tego gatunku.

Wydaje mi się, że "Hell Awaits" Slayera jest

uosobieniem thrashu, definicją tego, czym

ten gatunek tak naprawdę powinien być. Ten

album to po prostu skrzynia pełna inspiracji

riffami (podobnie jak "Show No Mercy", ale

muzyki na nim zawartej nie określiłbym mianem

thrash metalu. Ale to tylko semantyka).

Uwielbiam też black metal, chociaż nie jestem

największym koneserem tego gatunku.

Pisanie black metalu przychodzi mi bardzo

intuicyjnie. Zespoły takie jak Swordmaster i

Diabolical Masquerade są moimi ulubionymi

ze względu na ich oryginalność i porywającą

furię. I wreszcie klasyczny heavy metal.

To gatunek, który stanowi jakieś 90%

słuchanych przeze mnie rzeczy. Staram się

go wrzucić do formuły Bütcher przy każdej

możliwej okazji. Szczególnie podoba mi się

to, jak dobrze to komponuje się z wpływami

black metalu, co, moim zdaniem, nadaje nam

własną tożsamość. Zintensyfikuję to jeszcze

bardziej w nadchodzących płytach, co jest

równie ekscytujące i trudne. Pisanie utworu

jest zawsze jak chodzenie po linie: musisz

zrównoważyć swoje wpływy i przefiltrować je

przez tożsamość zespołu, aby uzyskać spójny

dźwięk oraz swój styl. Ale zawsze odkrywam

nowe bodźce, więc nadchodzące rzeczy mogą

Was zaskoczyć. Jako wielki fan Thin Lizzy

chciałbym na następnej płycie również mieć

bardziej zharmonizowane gitary. Jak widać

nowe pomysły, nigdy się nie kończą.

A skąd ten brud w brzmieniu?

KK Ripper: Nagrywaliśmy to wszystko analogowo

w Voodoosound Studio w Holandii

z Paulem Van Rijswijkiem, który również

pracował przy naszym debiutanckim albumie.

Zdobyliśmy dużo doświadczenia w tym

studio a tym razem byliśmy bardziej skupieni

na pracy. Niestety, nadal nie mamy budżetu

na spędzenie miesięcy w studio, jak Judas

Priest lub Queen. Nie ma tam żadnych sztuczek

i szybkich poprawek, stąd ten brud, jak

mówisz, co jest dla mnie wielkim komplementem.

Daje to płycie nieco więcej tożsamości

i uroku, dzięki temu nie jest tylko płaską,

nowoczesną produkcją. Jestem również

bardzo nieugięty w używaniu sprzętu do

gitary w stylu vintage podczas nagrywania (a

właściwie także na żywo), ponieważ mym

zdaniem gitary najlepiej brzmiały pod koniec

lat siedemdziesiątych. Tak to jest; brzmiały

najbardziej jak rzeczywiste gitary. Nie potrzebuję

Kemperów ani Rectifierów ani nic, a

każdy, kto myśli inaczej, może się pieprzyć.

Arthur Rizk (Sumerlands, Eternal Champion)

opanował brzmienie i odwalił kawał

dobrej roboty. Jako gitarzysta nawet sprawił,

że gitary bardziej wystają w całej ich analogicznej

chwale, a wiesz, że nie mogę się o to

wściekać! Wydaje mi się, że obecnie wiele

zespołów, przede wszystkim w bardziej ekstremalnych

formułach metalu, bierze pod

uwagę niewłaściwe elementy twórczości swoich

idoli. Wszystko musi być ciężkie za

wszelką cenę, gitary dudnią, bębny brzmią

jak maszyny do pisania, a ostatecznie wszystko

brzmi jak niedopracowane. Może dla niektórych

to jest fajne. Taki ciężar pozbawiony

charakteru. Ale te stare, ciężkie zespoły mają

inne aspekty dźwięku, dzięki czemu brzmiały

tak wyjątkowo. Jasne, były ciężkie, ale to

nie był ich jedyny cel. Weźmy na przykład

Morbid Angel. "Altars of Madness" miał w

sobie więcej atmosfery niż ciężkości co czyni

Foto: Bütcher

tę płytę tak wyjątkową. Na naszych płytach

używamy również całkiem sporo klawiszy, co

niektórych wręcz irytuje, ale jest to tylko

sposób na pogrubienie ściany dźwięku i

wzmocnienie atmosfery bez utraty. Sądzę

więc, że dźwięk jest dość brudny, ale jednocześnie

wyrafinowany.

Wasze kawałki są raczej krótkie, ale utwór

tytułowy to długa epicka suita.

KK Ripper: To było całkowicie spontaniczne.

Moje podejście do pisania polega zasadniczo

na zbieraniu riffów przez wiele miesięcy,

z których mogę posklejać coś, co brzmi

naturalnie. A "666 Goats" właśnie w ten sposób

powstało. Wszystko się ułożyło samo.

Byłem zszokowany, gdy dotarło do mnie, że

trwa to ponad 9 minut!

Macie dwóch nowych członków - basistę

AH Wrathchylde, który grał w Evil Invaders

i młodego perkusistę LV Speedhammerem,

który nie ma bogatego muzycznego

CV. Jak trafili oni do Butcher?

KK Ripper: Myślę, że jeśli chodzi o LV trochę

za słaby reasearch zrobiłeś (śmiech), ponieważ

jest on bębniarzem belgijskiego zespołu

death-thrashowego o nazwie Schizophrenia,

który brzmi, jakby stara Sepultura

miała brzydkie dziecko z Morbid Angel,

więc zdecydowanie warto to sprawdzić. I kiedy

zobaczyliśmy, jak gra na żywo, pomyśleliśmy,

że musimy mieć tego faceta w naszym

zespole! LV Speedhämmer poznał materiał

z nowego albumu w tydzień przed wejściem

do studia. Ponieważ był to bardzo burzliwy

okres, AH Wrathchylde, nie był w stanie nagrać

partii basu na płycie. Od lat jest moim

dobrym przyjacielem i zdawałem sobie sprawę

z jego umiejętności muzycznych. Myślę,

że będzie miał jeszcze nie jedną okazję by

wykazać się w Bütcher.

"666 Goats Carry My Charriot" zostało

także wydane jako kaseta przez Dying Victim

Productions. Jak trafiliście do tej wytwórni?

KK Ripper: Właściwie to ta wytwórnia do

nas dotarła. Spotkaliśmy Floriana z Dying

Victim po występie w Bazylei w Szwajcarii

na festiwalu Basilic Destroyers. Pogadaliśmy

i wszystko zaczęło się toczyć. To tylko

jedna z tych spontanicznych rzeczy, które się

nam przytrafiły. Jesteśmy bardziej niż szczęśliwi,

że wypuścił naszą pełną kasetę. Jak zawsze

mówię, im więcej "kóz", tym lepiej!

Wasz image, teksty, albumy i tytuły piosenek

pokazują, że nie jesteście śmiertelnie

poważnym zespołem (śmiech). Często słyszę

opinie, że dziś duża część sceny metalowej

stała się zbyt poważna i straciła ducha

rock'n'rolla.

KK Ripper: Całkowicie się zgadzam. Myślę,

że najlepiej podsumowali to The Rolling

Stones: "To tylko rock and roll, ale lubię to!".

Jak wspomniałem powyżej, pod względem

brzmieniowym wiele zespołów już się moim

zdaniem popsuło (nie jestem hejterem, to

tylko szczerość, hah!). Jeśli chodzi o image,

corpsepainting, jeansy, skóry, ćwieki i łańcuchy…

Cóż, pierwotnie miało to nieco bardziej

nas wyróżnić i pokazać gwałtownie rosnący

wpływ black metalu na naszą muzykę.

Jednak kiedy dojrzewamy jako zespół, dostrzegamy,

że te dodatki nie są już nam niezbędne.

Obecnie mają one charakter czysto

teatralny. A jeśli chodzi o tytuły piosenek to,

po prostu robimy to, co chcemy bez pieprzenia,

czy to czyni nas banalnymi itd. Dla niektórych

może to mało poważne, ale mamy to

w dupie.

BUTCHER 83


Kontynuując wątek wizerunkowy, czy

używacie jakichś dodatkowych efektów

podczas koncertów?

KK Ripper: Lubimy sami organizować nasze

show. To kolejna ważna rzecz w rock'n'rollu -

rozrywka. Jesteśmy z tej samej szkoły, co

Kiss, Queen, Iron Maiden, Judas Priest,

Manowar, King Diamond… Używamy

ognia, sztandarów, świec, czaszek, łańcuchów,

kolców i skóry itd. Zespoły takie jak

Devil's Blood i Volahn również pod tym

względem mają na nas wpływ. Jestem ostatnią

osobą, która powiedziałaby, że nasze

koncerty to "rytuały" lub coś w tym rodzaju,

ale wkładając wysiłek w elementy show, występowanie

na żywo staje się dla mnie jeszcze

większym doświadczeniem. Lubię, kiedy zespoły

potrafią wprawić mnie w trans. Do tego

też dążę z Bütcher, choć bardziej to dionizyjski

gniew pełen lekkomyślnego zatracenia

(cokolwiek autor miał na myśli - przyp. red.)

Co się stało z zespołem Battalion, w którym

występował Ruben?

KK Ripper: Najlepiej niech on sam na to

pytanie odpowie.

R Hellshrieker: Witam redakcję i wszystkich

maniaków, którzy to czytają! Widzę, że

Ripper się tu naprawdę popisał, jeśli chodzi

o odpowiedzi. Mamy nadzieję, że pozwoliło

to zyskałeś nieco więcej informacji o zespole

Bütcher i tym, o co naprawdę nam chodzi.

Nie miałem pojęcia, że ktoś mnie pamięta

jako wokalistę Battalion. Cóż, Battalion był

zespołem death metalowym, który dla wszystkich

miał charakter raczej hobbystyczny.

To rodzaj klasycznej historii zmian w składzie

i braku odpowiedniej ilości czasu, co się

połączyło z faktem, że Bütcher wymagał o

wiele więcej energii i szybko stał się dla mnie

zespołem priorytetowym. Postanowiłem więc

odejść z Battalion i niedługo potem zespół

się rozpadł. Zagraliśmy więc ostatni koncert

w rodzinnym mieście i tyle. Jak się pewnie

domyślasz, Bütcher jest teraz moim jedynym

zespołem i na nim koncentruję swą

uwagę. Miejmy nadzieję, że będziemy mogli

nadal rozwijać zespół i przekonać się na własnej

skórze, dokąd to wszystko pójdzie. Do

zobaczenia na trasie!

Bartek Kuczak

HMP: Cześć! Jakbyś opisał swoją muzykę?

Do jakiego gatunku metalowego pasuje

najbardziej? Wasz wydawca opisał to jako

wściekły i bezwzględny miks death i thrash

metalu dla fanów zespołów takich jak Malevolent

Creation, Morgoth, Death. Sądzę,

że się zgodzicie, bazując na waszym "Deathrash

Armageddon" oraz najnowszym albumie,

"Monuments of Fallacy".

Vladimir Suznjevic: Osobiście nie mogę powiedzieć,

aby nasza muzyka była zainspirowana

wcześniej wymienionymi zespołami, jednak

absolutnie je uwielbiam i nie mam żadnych

problemów z porównywaniem mnie

do nich. Nigdy nie planowaliśmy brzmieć jak

podróbka, lub jak hołd, jak to jest obecnie

popularne słowo do pewnych specyficznych

zespołów. Dorastaliśmy słuchając pewnych

zespołów i styli i to z pewnością wyjdzie na

powierzchnie wcześniej czy później, nie zamierzamy

uciekać od tego faktu. Chcieliśmy

na początku iść bardziej w stronę thrashu,

jednak nie mam problemu z tym, jeśli stracimy

te wpływy w przyszłości. Lata 80. to był

naprawdę inspirujący i interesujący okres dla

ekstremalnej sceny, gdzie zespoły chciały

grać coś bardziej mocniejszego niż thrash, ale

nie wiedziały jak do tego dojść i nie były

jeszcze death metalowe. Ten okres był naszą

początkową inspiracją kiedy zaczynaliśmy

zespół, jednak te spawy rozwinęły się wraz z

czasem.

Czym się różni "Monuments Of Fallacy"

od waszego poprzedniego albumu, "Imperium

Mundi"?

Eldar "Piper" Ibrahimovic: Powiedziałbym,

że to naturalny postęp dla zespołu. "Imperium

Mundi" wciąż miał parę nieoszlifowanych

rogów, których nie udało nam się dopracować.

"Monuments of Fallacy" ma również

trochę starego materiału, który w końcu

dojrzał do nagrania go na albumie. My jako

zespół jesteśmy po prostu bardziej szczęśliwi

z tego, jak się skończyła produkcja na "Monuments".

Czy "Imperium Mundi" był sukcesem?

Vladimir Suznjevic: Naprawdę czuję, że ten

album w pełni nie wypełnił swojego potencjału.

Jako zespół mieliśmy dwieście krążków,

które rozeszły się naprawdę szybko. Jednak

wydawca sprzedał tylko tuzin kopii. W pełni

zrozumieliśmy, że jako zespół w tym czasie i

w tym wieku musi dodatkowo pracować poza

strefą muzyczną… jednak jeśli wydawnictwo

nie jest w stanie sprzedać więcej kopii niż zespół,

to coś tu nie gra.

Dlaczego tak długo trwała przerwa pomiędzy

dwoma albumami. Z tego co czytałem,

zaczęliście prace nad nim w grudniu 2016 i

pracowaliście do września 2017. Czy miały

na to wpływ rzeczy związane z Twoim prywatnym

życiem czy czymś innym, jak koncerty

w Brazylii i problemy związane z wydawcą?

Eldar "Piper" Ibrahimovic: Tak, to prawda.

Album został nagrany długi czas temu. Jednak

potem każdy z nas poszedł inną drogą

jeśli chodzi o nasze życie prywatne. Skończyło

się na tym, że żyjemy w trzech różnych

krajach. Jednak na szczęście sesja nagraniowa

się odbyła. Mieliśmy tylko dokonać porządnego

miksu, zaprosić gości do nagrania solówek

gitarowych i znaleźć wolną datę z naszym

wydawcą, co zajęło trochę czasu. Jednak

lepiej później niż wcale.

Możesz powiedzieć nam więcej o produkcji

najnowszego albumu?

Eldar "Piper" Ibrahimovic: Produkcja na

naszych ostatnich albumach była tym, co zawsze

stanowiło War-Head, wyszukanie tego

słodkiego środka pomiędzy brzmieniami starej

szkoły i nowej szkoły death/thrashowej. I

myślę, że tym razem nam się to udało. Osobiście

jest to mój ulubiony album, który do

tej pory udało nam się stworzyć. Jest tam

energia i siła, jednak brzmienie nie jest przesadnie

czyste.

Czy opowiedzielibyście o współpracy z

ludźmi, którzy gościnnie nagrali się na

waszym albumie. Między innymi byli to

Arnd Klink (Darkness), Max Mayhem

(Evil Invanders) oraz Aleksandra Stamenkovic

(Jenner). Jak duży wpływ mieli na muzykę?

Vladimir Suznjevic: Wszyscy goście nagrali

solówki po tym, jak muzyka została napisana

i nagrana. Mieli pełną wolność w tworzeniu

swoich części, tak jak sobie tego życzyli, jednak

na tym się zaczyna i kończy ich wpływ

na naszą muzykę. Jednak osobną historią jest

to, dlaczego Ci konkretni ludzie są na tym

albumie. Jak wiesz, w tym momencie nasza

trójka żyje w różnych miejscach, i pytaniem

jest, czy nagramy kolejny album, a jeśli zaczniemy,

to bardzo prawdopodobne jest to,

że nie pojawi się on prędko. Tak więc chcieliśmy

mieć naszych przyjaciół na albumie i

sprawić, żeby to było coś dla nas specjalnego,

co było najważniejsze i pierwsze w kolejności.

Nie chcieliśmy tylko dobrych instrumentalistów,

chcieliśmy także osobistego powiązania.

Dlatego nie będziemy w stanie odpowiednio

podziękować tym ludziom za poświęcenie

swojego czasu i danie nam swojego

talentu do naszych utworów. Jerome z

Loudblast jest jedną z moich najbardziej

bliskich osób na świecie. Arnd z Darkness...

mieliśmy wspólnie trasę z nimi parę lat temu.

Darkness chłopie! Kto by przypuszczał, że

ponownie się sformują i wrócą do gry. Potem

jest Andy z Tankard. Mój ulubiony zespół

przez parę miesięcy w 1991r., pomiędzy Sadus

a przed odkryciem Deicide, które wtedy

mi zburzyło obraz świata. Zagraliśmy trasę w

Brazylii i całkiem dobrze się ułożyło między

nami. Piliśmy i jedliśmy razem niezliczoną

ilość razy. Wszyscy spotkaliśmy się w hotelu

w Sao Paulo, dzień przed naszym pierwszym

koncertem w Manaus. Goście z zespołu i ich

84

BUTCHER


tacie i wujkowi za zabranie mnie do kina w

latach 80. na seans dwóch pierwszych części.

Nigdy nie planowaliśmy brzmieć jak podróbka

Chorwacja niestety nie jest mi zbytnio znana jeśli chodzi o muzykę metalową.

Nie mogę się do tego kraju odnieść, inaczej, niż mówiąc o sukcesach na

rynku gier, w postaci Serious Sama. Jeśli ktoś ma podobny problem jak ja, to być

może, z pomocą przyjdą nam członkowie War-Head w składzie gitarzysty Vladimira,

perkusisty Pipera oraz basisty i wokalisty Dario, którzy zgodzili się nam

udzielić wywiadu na temat ich muzyki, liryk oraz podejścia do aktualnych wydarzeń.

Nie przedłużając.

ekipa czekali na nas w lobby hotelowym z

butelką wykwintnej whisky. Później w nocy

paru z nich poszło z nami na chlanie. Max z

Evil Invaders... ten cały zespół jest jednym z

moich ulubionych młodzików, wspaniali goście,

spędziliśmy razem tyle dni w drodze.

Alex z Jenner jest naprawdę utalentowaną

młodą osobą. One są teraz najlepszym kobiecym

zespołem w mojej opinii. Żałuję tylko,

że na ten album nikogo nie wzięliśmy z brazylijskiego

death metalowego Nervochaos.

Edu, perkusista jest bratem z innego kontynentu,

kimś za kogo jesteśmy w stanie przelać

krew, kiedykolwiek byłoby to potrzebne.

Czy zamierzacie nagrać teledysk doutworu

z waszego najnowszego albumu? Który to

będzie?

Dario Turcan: Obecnie nie mamy planów

na teledysk. Z prostego powodu, jesteśmy

stosunkowo oddaleni od siebie. Jeśli uda nam

się zagrać jakieś koncerty w tym roku, z pewnością

je nagramy i przynajmniej spróbujemy

zrobić wideo na żywo lub coś w tym deseń.

Jednak personalnie chciałbym mieć poważny

teledysk dla "Apocalyptic Thunder",

być może dla "My Scars Will Speak" lub

"Creatures from the Depth". Jednak rzeczy

mogą się zmienić… nigdy nic niewiadomo!

Co zainspirowało grafikę na "Monuments

of Fallacy"? Czy to były prace H.R. Gigera?

Sądzę, że punktem wyjścia był utwór

"Creatures from the Depth", czy mam

rację?

Eldar "Piper" Ibrahimovic: Okładka została

stworzona przez mojego serdecznego przyjaciela,

Deajna Slavuljica. Zrobił parę grafik

dla mojego poprzedniego zespołu, jak i dla

naszego poprzedniego albumu "Imperium

Mundi". Nawiązaliśmy całkiem dobrą współpracę

z nim i zwykle wysyłamy mu utwory z

albumu wraz z tekstami i tytułami. Wtedy

on wychodzi z tym, co jego zdaniem by pasowało

do albumu. Jak do tej pory, nigdy nie

byliśmy zawiedzeni.

Wygląd może coś powiedzieć o człowieku,

czy to jest clue "My Scars Will Speak"?

Eldar "Piper" Ibrahimovic: "My Scars Will

Speak" jest bardzo personalnym utworem.

Jest o przeszłości i o tych wszystkich rzeczach,

które zostawiają blizny na psychice

danej osoby. I te blizny mają wiele historii do

powiedzenia. Żadna z nich nie jest miła...

Czy powiedziałbyś, że wojna jest jak

szachy, czy raczej jak gra w statki?

Vladimir Suznjevic: Definitywnie jest szachami…

gra, w której zwykli ludzie mają rolę

pionków, kozłów ofiarnych, kiedy ludzie z

tyłu sceny napełniają swoje kieszenie bogactwem.

Jednak mając na uwadze głupotę większej

części światowej populacji, sądzę, że

ludzkość nie zasługuje na nic lepszego.

Jeśli miałbyś opisać "Monuments of Fallacy"

jednym słowem, to jakie byś wybrał?

Dla mnie to byłby nihilizm.

Eldar "Piper" Ibrahimovic: Powiedziałbym

że surowość.

Foto: War-Head

Tak więc, czy są jakieś zwiastuny apokalipsy?

Vladimir Suznjevic: Kolego… Rozejrzyj się.

Album został nazwany w ironiczny sposób.

Wiele ludzi po prostu żyje w fantazji i nie

może zobaczyć, co się dzieje przed ich oczami.

Jeśli tylko zarysujesz powierzchnie tego,

co się aktualnie dzieje na świecie, w naszym

sąsiedztwie, jest to całkiem oczywiste, że być

może przekroczyliśmy punkt bez powrotu.

Mamy wiele różnych wirusów, które rozprzestrzeniają

się po świecie praktycznie co rok

(czy przyszły naturalnie, czy zostały wyprodukowane,

to już inna historia). Na politycznym

poziomie, ciągłe jest szansa na eskalacje

relacji pomiędzy pewnymi krajami.

Masz Indie i Pakistan, teraz znowu coś się

dzieje w Turcji… Potem są imigranci z Bliskiego

Wschodu, dzieci topiące się w próbie

przedostania się do innych krajów… a to tylko

wierzchołek góry lodowej. Tak, to jest

wspaniały świat.

Czy mógłbyś wskazać nam jeden film, który

by pasował do waszego najnowszego albumu?

Vladimir Suznjevic: Hmmm... to jest bardzo

ciekawe pytanie, na które niestety nie

mam odpowiedniej odpowiedzi. Najprościej

byłoby nakręcić nowy film. Ale żeby dać

jakąkolwiek odpowiedź, wspomnę o "Mad

Max", ponieważ jest to po prostu mój ulubiony

film wszechczasów i dziękuje mojemu

Co sądzicie o Inferno Records?

Vladimir Suznjevic: Są jednymi z ostatnich

wydawnictw, które robią to z czystej pasji. Ta

sama pasja jest także powodem, czemu ten

zespół istnieje, stąd ta kombinacja wydaje mi

się mieć sens. Fab (właściciel firmy) jest moim

przyjacielem, znamy się od dziesięciu lat,

jednak wydaje mi się jakbyśmy znali się

przez całe życie, biorąc pod uwagę ile mamy

podobnych poglądów lub wręcz identycznych.

I jest to dokładnie to czego potrzebujemy.

Wydawcy ze jasnym spojrzeniem i

tym samym podejściem, które my mamy.

Co zamierzacie robić w 2020?

Eldar "Piper" Ibrahimovic: Z całą pewnością

zagrać parę koncertów. To jest to, co

wszyscy członkowie zespołu chcą robić. Być

może nie będzie to takie łatwe, ale postaramy

się dopiąć swego. Najlepszą reklamą albumu

jest robienie koncertów i przegapiliśmy

sporo grania. Po tym być może powoli zaczniemy

składać parę riffów w nowe kompozycje.

Sądzę że pracowanie nad pewnymi pomysłami

wcześniej może sprawić, że kolejne

nagranie wyjdzie jeszcze lepiej.

Dziękuje za wywiad.

Jacek Woźniak

WAR-HEAD 85


... korzenie, które ukształtowały nasze brzmienie

Ten wywiad jest przykładem dwóch rzeczy. Pierwszą jest to, że wywiady

korespondencyjne są wygodne, jednak mają zasadniczą wadę. Często pytania się

dezaktualizują, bądź dostają nowego kontekstu, w tym wypadku światową pandemię,

która w momencie pisania pytań nie miała miejsca. Drugą jest to, że hiszpański

thrash metalowy Crisix nie spoczywa na laurach i tworzy hołd dla amerykańskiej

szkoły thrash metalu, która miała wpływ na twórczość zespołu, w postaci

wydanego w 2019 albumu "Sessions #1 - American Thrash", rok po długograju

"Against The Odds". O obu albumach, o podejściu do zespołów dzieciństwa i

dalszych planach Crisix opowie nam więcej BB Plaza

HMP: Cześć. Czy mógłbyś powiedzieć

więcej o waszym ostatnim albumie

długogrającym "Against the Odds"? Czy

dla Was był on udany?

BB Plaza: Cześć wszystkim! "Against the

Odds" jest czwartym albumem w naszej karierze,

powiedziałbym, że tym najmroczniejszym.

To wszystko wydarzyło się tak naturalnie,

sądzę wręcz, że ten album był spowodowany

sytuacją, w której zespół był. To

było naprawdę fascynujące, jak byliśmy w

stanie obrócić ten mrok w blask. Powiedziałbym,

że "Against the Odds" był momentem,

który mocno wpłynął na Crisix, tak

więc teraz mogę powiedzieć, że był to udany

album na wszystkich płaszczyznach. Z tym

albumem zaczęliśmy nowy rozdział, jeśli

chodzi o nasz rozwój międzynarodowy. Po

uzyskaniu większej siły przebicia i rozpoznawalności

wśród europejskich i amerykańskich

mediów, zaczęliśmy grać na dużych festiwalach,

takich jak Graspop Metal Meeting,

Wacken i Hellfest, grając z zespołami

takimi jak Body Count oraz Testament,

podczas ich europejskich tras. Jednak jednym

z naszych największych osiągnięć dla nas było

odwiedzenie i zagranie na nowych kontynentach.

Po raz pierwszy byliśmy w stanie

wyzwolić szaleństwo na ziemiach Ameryki

Północnej i Południowej oraz kurwa w Japonii.

Ciężko mi jest patrzeć w tył i nie zesrać

się. Prawie kurwa światowa trasa.

Czy rok po wydaniu "Against the Odds",

powiedziałbyś, że chciałbyś coś w nim

zmienić?

Mówi się, że artysta nigdy nie kończy swoich

dzieł, z czym się zgadzam. Na szczęście nie

byliśmy w stanie zmienić nic, kiedy master

został ukończony. Jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani

całością albumu, ale zawsze są

małe rzeczy, które po czasie byś zmienił.

Jednak sądzę, że to zawsze się zdarza, kiedy

się rozwijasz i jest to pozytywne, również

Twoja perspektywa się zmienia. To jest powód,

dla którego sądzę, że dzieło powinno

to było zbyt trudne, gdyż jest wiele zajebistych

utworów, które czekają na kolejny

moment chwały, lub kolejny punkt widzenia.

Uwielbiamy to. Tak więc zdecydowaliśmy się

na podejściu krok po kroku. Zaczęliśmy nasz

pierwszy album, skupiając się na thrash metalu,

tym razem ostrożnie wybierając amerykańskie

korzenie, które kiedyś ukształtowały

nasze brzmienie. Muszę tutaj przyznać, że

również było ciężko wybrać utwory na tak

specyficzny album, ale spróbowaliśmy i dostarczyliśmy

wam specjalną listę utworu,

która naprawdę na nas wpłynęła i pokazała

nam prawdziwy amerykański thrash metalowy

styl, wtedy kiedy byliśmy nastolatkami.

Wiesz, czasami ludzie po prostu zbytnio się

przyzwyczajają do danego, konkretnego

wykonania utworu, przez co ciężko jest

przekonać ich, że dana aranżacja jest dobra.

Co sądzisz o tym problemie?

Mam tak samo. Zdarza się, że wolę oryginalne

utwory z ich produkcją z lat 80., która

zachowuje całą esencję. Jednak to nie oznacza,

że dobry cover nie może mnie zaskoczyć.

Jednak chciałbym dodać fakt, że coverowanie

utworów z podziemia jest nawet zabawniejszy

i bardziej zaskakujący, kiedy pokazujesz

to nowym pokoleniom dorastającym

na całym świecie i zainteresowanych

muzyką thrash metalową.

Który utwór był dla was najtrudniejszy do

zagrania i zaaranżowania?

Powiedziałbym, że "Chalice of Blood" Forbidden,

miał jeden z najtrudniejszych riffów,

które najdłużej ćwiczyłem. Kciuki w górę dla

Glena i Craiga. Vio-Lence też miał naprawdę

fajne riffy do nauczenia i całkiem ciężkie

do zagrania.

Foto: Malvido

zostać takie, jakie jest, jako perfekcyjny

obraz artysty na danym etapie jego działalności.

Tak więc lepiej niczego nie ruszać.

Zasadniczo, dlaczego album z aranżacjami?

Kto wpadł na ten pomysł?

Myśleliśmy o tym albumie od momentu, w

którym zaczęliśmy kapelę. Naprawdę lubimy

muzykę i chcielibyśmy dodać trochę smaczków

i naszych osobistych sugestii do

utworów, które lubimy. Od melodii hard

rockowych, do poważnego death metalu,

możemy wchodzić głębiej i głębiej w te

rzeczy. Naszym pierwszym pomysłem było

wydanie albumu, gdzie każdy z nas wybrałbym

cztery utwory, niezależnie od stylu, ale

Czy miałeś jakieś dylematy nad utworami,

które wybierałeś na ten album? Jak na przykład,

miałem problem związany z długością

albumu per se?

Mieliśmy wiele pomysłów, ale chcieliśmy dobrać

te utwory zgodnie z konceptem powrotu

do korzeni, które ukształtowały nasze

brzmienie. To dlatego wybraliśmy osiem

utworów do tego projektu.

Jak wyglądał proces produkcyjny? Jak długo,

kiedy i z kim pracowaliście podczas tworzenia

tego albumu?

Proces twórczy został wykonany przez Crisix,

po nagraniu paru demówek i ograniu ich

w sali prób, nagraliśmy utwory w Amplifire

Studio z Gerardem Rigau. Pracowaliśmy z

nim nad różnymi typami aranżacji. Jest on

świetnym muzykiem i popchnął nas do najlepszych

rezultatów oraz włożył sporo ten w

projekt.

Podoba mi się Wasz wybór na sam początek

albumu. Ale zawsze mam dylemat

pomiędzy ich muzyką. Debiut Vio-Lence

("Eternal Nightmare") czy ich drugi długograj

("Oppressing the Masses"). Myślę, że

drugi był bardziej dorosły, jednak całokształtem

to debiut był bardziej chwytliwy.

Co sądzisz?

Myślę, że "Eternal Nightmare" zawsze będzie

tym klasycznym dziełem, o którym każdy

będzie pamiętał w wypadku Vio-Lence,

do dziś, jest przykładem świetnego thrash

86

CRISIX


metalu. Surrealizm i rzeczywistość łącząca

się w totalny koszmar. Muzycznie mówiąc,

jest to eksplozja surowego thrash metalu,

szalonych pomysłów i nieustraszonych riffów.

Ten album definitywnie ma to "coś".

Przypomina mi on o momentach, kiedy pracowaliśmy

nad naszym debiutem "The Menace",

w pizdu szalonych riffów i morderczej

prędkości. Nic więcej nie miało znaczenia

(śmiech). Ten album mocno mnie zainspirował.

Jednak muszę powiedzieć. że "Oppressing

the Masses" jest albumem z

poważnymi hitami. Wciąż dostaję gęsiej

skórki przy "I Profit", kiedy perkusja wchodzi

to moje uszy dochodzą. Brzmienie, riffy,

melodie w gitarowych solówkach. Ogromny

rozwój tego zespołu. Naprawdę ciężko porównać

ten album z resztą. To są różne

okresy zespołu. Wielki wybuch zespołu nie

może być porównany z niczym innym,

ponieważ zawsze jest to świeże, unikalne. To

jest jak porównywanie jabłek z bananami.

Przepraszam, jestem zbyt dużym fanem obu

albumów.

Co sądzisz o obecnym powrocie Vio-Lence?

Czy nagrają kolejny album?

Ale jestem kurwa podniecony. Miałem zaszczyt

dzielić z nimi deski sceny na Full Terror

Assault Festival w Illinois, gdzie mieliśmy

po raz pierwszy trasę w USA. Poza tym,

wtedy też obchodziłem swoje urodziny, co

było wisienką na torcie. Nigdy nie zapomnę

tego dnia, nawet byłem niesiony na rękach

przez publikę. To był jeden z moich najlepszych

występów. Oni grający przez grupką

ludzi. Nie było nic więcej, żadnej gry świateł,

rekwizytów. Tylko pięciu gości dających wykład,

jak powinno się grać staroszkolny

thrash metal, i najważniejsze, wyśmienicie

bawiących się podczas tego występu. Zaznałem

tego uczucia, thrash metalu z wybrzeża,

jakiego nigdy wcześniej nie doznałem. Sądzę,

że doświadczyłem tutaj prawdziwej esencji

tego gatunku na żywo. Widziałem wiele występów

thrash metalowych, od największych

do małych kapel i nigdy tego nie poczułem.

Czapki z głów, Ci goście serwują dobry

wpierdol.

Czy pomysł na scoverowanie "Critical

Mass" zostało zainspirowane przez obecne

ruchy na rzecz środowiska, bądź czy to był

tylko ten szczególny utwór, który ty lubiłeś?

Problemy środowiskowe są czymś, co sądzę,

że będzie podążało za nami przez długi, długi

czas. Jest to po prostu dowód, że wciąż mamy

dużo do zrobienia. Jednak głównym powodem,

dla którego nagraliśmy ten utwór,

jest fakt, że "Critical Mass" był jednym z naszych

najbardziej ulubionych utworów wtedy,

kiedy zaczynaliśmy z Crisix. Oglądaliśmy

wtedy sporo teledysków Nuclear Assault.

Świetna inspiracja!

Czy powiedziałbyś że "Chalice of Blood"

oraz "C.O.T.L.O.D" stworzyłyby tematycznie

jeden utwór z dwóch perspektyw? Tak

samo jak "The 'Hood" oraz "World in The

World"?

Nigdy o tym wcześniej nie pomyśleliśmy, ale

może masz rację. Szczególnie w wypadku

"The 'Hood" oraz "World in a World" możesz

zobaczyć dwie strony medalu. Interesujące!

W Twojej opinii, jak często jesteśmy zmuszani

do ubrania maski?

Jeśli masz na myśli maski w celu zabezpieczenia

przed Coronavirus, to wszelkie środki

prewencji są mile widziane. Jeśli zaś masz na

myśli, że my wkładamy maski w jakiejkolwiek

sytuacji w naszym życiu, to ja sądzę, że

jesteśmy naprawdę szczęśliwi, że możemy

robić to, co nas uszczęśliwia. Mamy dar tworzenia

muzyki oraz szczęście, że duża ilość

osób obecnie nas słucha i jest zadowolona

naszą muzyką. To co widzisz na scenie i w

naszej pracy, jest tym, czym naprawdę jesteśmy.

Jak kiepska byłaby dla nas wojna biologiczna?

Czy byłaby ona gorsza od wojny atomowej?

Teraz przeżywamy światową pandemię i wydaje

się, że połowa świata przestała pracować.

Kompletnie zamrożona. Naprawdę interesujące

jest ukazanie nas, jak słabi jesteśmy,

pomimo tego, że myślimy, że jesteśmy na

Foto: Malvido

szczycie świata. Stąd te problemy mogą nam

bardziej zaszkodzić, niż jakieś bomby.

Jeśli miałbyś zgadywać, który z zcoverowanych

zespołów jest najmniej znany, to

na który byś wskazał i dlaczego?

Uważam, że Demolition Hammer jest najbardziej

podziemnym zespołem. Riffy na

"Infectious Hospital Waste" są zajebiste.

Chciałbym móc współpracować z Seanem

Killianem (wokal Vio-Lence) lub Juanem

Garcia (gitary Evil Dead)!

Czy "Sessions #2" będzie o niemieckim

thrashu? Jeśli tak, to sugeruję tutaj cover

Deathrow, "Satan's Gift".

Myśleliśmy by nagrać aranżacje niemieckich

utworów, ale nie mogę tutaj powiedzieć nic

więcej. Przykro mi. Jednak wezmę rekomendację,

dziękuję!

Chciałbym poświęcić trochę czasu artyście,

który stworzył okładkę "Against The Odds",

jednak niestety nie znam jego imienia?

Czy moglibyście o nim więcej powiedzieć?

Grafika została stworzona przez Australijczyka

Seana K. Huguesa, młodego i uzdolnionego

artystę. Pracował nad paroma grafikami

festiwalowymi takimi jak te na Impericon

Festival. Pomyślałem, że pasowałyby do naszej

muzyki. Spora część prasy zareagowała

pozytywnie, zaś fani ją uwielbiają, więc dobra

robota z jego strony!

Kto stał zaś za okładką do "Sessions #1 -

American Thrash"?

Ta zaś została stworzona przez Joela Abada

z Grafficants. Również zajebista grafika. To

był pierwszy raz kiedy ze sobą współpracowaliśmy,

a rezultaty bardzo nam się podobają.

Dał nam ten komiksowy sznyt, który oczekiwaliśmy

na Crisix "Sessions". Wspaniałości!

Przygotowujecie się na najnowszy album?

Tak, ponieważ obecnie jesteśmy zamknięci w

naszym miasteczku Igualada, ze względu na

pandemię covid-19. Obecnie wszyscy jesteśmy

cali i zdrowi, pracujemy nad nowym materiałem.

Pracujemy za pośrednictwem sieci i

Skype. Mamy świetną okazję, by przekuć tę

sytuację i cały ten chaos w dobre utwory i

pozytywne rzeczy.

Co zamierzacie robić w 2020?

Obecnie pracujemy nad muzyką do nowego

albumu, ze względu na wszystkie odwołane

kocerty aż do lata. Jest chujowo, ale musimy

jednak obecnie być pod kamieniem. Kiedy ta

cała sytuacja się skończy, będziemy mieli

wiele tras koncertowych. Więc teraz skupimy

się na tworzeniu.

Dziękuje za wywiad. Powodzenia!

Dziękuje wam!

Jacek Woźniak

CRISIX 87


Impuls do przemyśleń

Któż wie, gdzie dzisiaj mógłby

być szwedzki Intoxicate,

gdyby nie poddali się

na początku lat dziewięćdziesiątych

z powodu słabnącej

popularności thrash metalu. Może mimo wszystko zacisnęliby zęby

i grali thrash gdzieś tam na zupełnym uboczu metalowego mainstreamu.

A może przeciwnie, poszliby w death metal, jak ich koledzy z At The

Gates czy Dark Tranquility. Dobra, nie czas i miejsce na tworzenie alternatywnych

scenariuszy zatem trzymajmy się faktów. Zespół powrócił po

ponad dwudziestoletniej przerwie, głodny grania i tworzenia prawdziwego

oldschoolowego thrash metalu. O dawnych czasach i o tym jak się

odnajdują w dzisiejszej rzeczywistości opowiedział nam gitarzysta zespołu

Tommy Carlsson.

HMP: Intoxicate nie jest nowym zespołem.

Zaczęliście grać pod koniec lat 80., jednakże

w 1991r. po wydaniu kilku demówek zakończyliście

działalność. Jakie były tego powody?

Tommy Carlsson: Nie pamiętam już dokładnie,

ale myślę, że jednym z powodów tej

sytuacji był brak oczekiwanego sukcesu.

Byłoby pewnie inaczej, gdybyśmy mieli kontrakt

płytowy i udało nam się zagrać kilka

koncertów za granicą, ale do tego wówczas

nie doszło. Thrash metal, który graliśmy, z

dnia na dzień tracił na popularności, a nasi

przyjaciele, którzy później grali w Dark

Tranquillity, At the Gates czy In Flames,

rozpoczęli nową erę death metalu, który, w

przeciwieństwie do thrashu, stawał się coraz

bardziej popularny. Innym powodem było

prawdopodobnie to, że byliśmy młodzi, a

nowe zainteresowania kradły nasz czas. Ale

mimo wszystko uważam, że to były wspaniałe

lata. Nasze dema krążyły po podziemnej

scenie. Pamiętam, że zostaliśmy zrecenzowani

w jednym z największych amerykańskich

magazynów "Metal Forces". Autorem

był Borivoj Krgin. Po tym otrzymywaliśmy

jakieś dziesięć listów dziennie, nawet z krajów,

o których nigdy nie słyszeliśmy. Wciąż

wszystkie je przechowujemy. Cały czas darzymy

respektem ludzi, którzy tworzyli wówczas

fanziny i przyczynili się do tego, czym

jest dzisiaj metal.

Jednakże niektórzy z Was grali później w

innych zespołach...

Tommy Carlsson: Owszem. Tomas (zwany

też Offensorem) był perkusistą w Grotesque

- zespole, który później stał się At The Gates.

Martin grywał jako etatowy i sesyjny basista

w kilku zdecydowanie nie metalowych

zespołach.

Powróciliście do życia w 2014 roku. Jak narodził

się pomysł powrotu?

Trzech z waszej piątki było członkami oryginalnego

Intoxicate. Czy reaktywacja

pierwotnego składu w całości była niemożliwa?

Tommy Carlsson: W rzeczywistości czterech

z nas tworzyło ten zespół w przeszłości.

Ale Pasi, nasz perkusista, nie był niestety

wystarczająco zmotywowany. Co ciekawe nie

udało nam się wszystkim spotkać przez około

20 lat, odkąd się rozstaliśmy, a tu nagle

powrót. Mamy tą samą salę prób, co w latach

80. Plakaty Slayer i Morbid Angel wciąż wiszą

na ścianie…

Tomas Erksson pierwotnie grał na gitarze,

teraz jest u Was perkusistą.

Tommy Carlsson: Tomas jest multiinstrumentalistą

i z racji tego, że musieliśmy obsadzić

stanowisko nowym perkusistą, Tomas

postanowił wypełnić tę lukę. W związku z

tym początkowo zostaliśmy z jednym gitarzystą.

Nie trwało to jednak długo, gdyż dołączył

do nas stary przyjaciel Mattias Bolander

(były gitarzysta One Man Army and the

Undead Quartet i Reclusion).

Foto: Roine Lundström

Tommy Carlsson: Zostaliśmy poproszeni o

zagranie powrotnego koncertu na Gothenburg

Sound Festival w 2015 roku. Festiwal

ten został zorganizowany w hołdzie dla zespołów,

które stworzyły "The Gothenburg

Sound". Nawet jeśli nie uczestniczyliśmy w

powstaniu tej sceny, grywaliśmy na żywo z

tymi zespołami w dawnych czasach, gdy

wszyscy zaczynaliśmy, dlatego też poproszono

nas o ponowne zagranie z nimi. To była

fantastyczna noc i wydawało się, że cofnęliśmy

się o 25 lat. I od tego czasu nie przestaliśmy

grać. Ten koncert w całości można znaleźć

na YouTube.

Rok temu wydaliście Wasz pierwszy pełny

album pod tytułem "Cross Contamintion".

Czy żałujesz, że nie udało się tego zrobić

wcześniej?

Tommy Carlsson: Tak. Gdybyśmy mieli

okazję nagrać pełny album w dawnych czasach,

na pewno byśmy to zrobili. To było

naszym celem, ale nigdy się nie spełniło. Proces

tworzenia "Cross Contamination" zajął

nam prawie trzy lata. Wiesz - pisanie, próby,

nagrywanie i miksowanie trochę jednak trwa.

Ale jestem zadowolony, gdyż wreszcie mamy

świetną produkcję z dźwiękiem, który jest

więcej niż dobry (w porównaniu z naszymi

demami z lat 80.).

Co oznacza tytuł albumu - "Cross Contamination"?

Tommy Carlsson: Termin "zanieczyszczenie

krzyżowe" zwykle odnosi się do procesu

zanieczyszczenia jednej próbki materiałem z

innej próbki. Przykładem może być cięcie

kurczaka nożem, a następnie używanie tego

samego noża do krojenia warzyw, bez

uprzedniego czyszczenia noża. Tak więc bakterie

(lub inne elementy) z mięsa drobiowego

mogą połączyć z warzywami. W tym

konkretnym przypadku zanieczyszczenie

krzyżowe jest więc raczej grą słów, ponieważ

"krzyż" to symbol chrześcijaństwa. Tak więc

znaczenie tytułu albumu brzmi "krzyż zanieczyszcza".

88

INTOXICATE


A jak interpretować ten gigantyczny miecz,

który na okładce albumu jest wbity w naszą

planetę?

Tommy Carlsson: Okładka jest bardzo symboliczna.

Zasadniczo miecz jest symbolem

chrześcijaństwa, ponieważ jest a) w kształcie

krzyża i b) jest narzędziem przemocy, która

jest powszechnym składnikiem historii

chrześcijańskiej. Miecz jest również narzędziem

zanieczyszczenia, gdyż zielona, obrzydliwa

ciecz w strzykawkowej części rękojeści

to zanieczyszczenie, które wycieka na planetę

poniżej. Zanieczyszczenie symbolizuje

intelektualny i polityczny wpływ, jaki wywiera

chrześcijaństwo. Krótko mówiąc:

chrześcijaństwo zanieczyszcza planetę swoimi

wpływami. Razem miecz i planeta przypominają

symbol jabłka królewskiego, który

w zasadzie jest niczym innym, jak właśnie

mieczem na planecie. Jabłko to jest historycznym

chrześcijańskim symbolem władzy,

używanym na wielu królewskich dworach w

Europie.

Wiemy już, że "Cross Contamination" różni

się od Waszych demówek w kwestii

brzmienia. Są jakieś inne różnice? A może

znajdziemy tam też jakieś podobieństwa?

Tommy Carlsson: Jednym z podobieństw

jest to, że wciąż jest to oldskulowy thrash

metal (przynajmniej mamy nadzieję, że tak

to postrzegasz). Ale tym razem zrobiliśmy to

z przyzwoitą produkcją i lepiej zaaranżowanymi

piosenkami (swoją drogą Andy

LaRoque pomógł nam w opanowaniu albumu).

Pomyśl, że przez te lata nauczyliśmy

się, jak tworzyć piosenki, aby brzmiały interesująco

i zawierały pewien element zaskoczenia.

Ale nadal bardzo trudno jest stworzyć

oryginalne brzmienie i styl, którego nigdy

wcześniej nie słyszałeś. Wydaje się, że wszystko

jest już zostało "wymyślone".

No właśnie, sami siebie określacie jako zespół

thrash metalowy, ale słuchając np.

"Caravan of Hate", "Retention Rumba" lub

utworu tytułowego, słyszę także wpływy

death metalu.

Tommy Carlsson: Nasz styl definiujemy

zdecydowanie jako thrash metal ze wszystkimi

typowymi elementami, takimi jak ogromna

liczba solówek gitarowych, szybkie i wolne

partie oraz wiele mocarnych riffów. I

oczywiście tekstami, które nie dotyczą krwi,

szatana czy piekła. Ale lubimy i jesteśmy pod

Foto: Intoxicate

Foto: Intoxicate

wpływem wielu stylów metalowych i naprawdę

nie obchodzi nas, jak jesteśmy klasyfikowani.

Jeśli brzmi dobrze, to dobrze, bez

względu na gatunek.

Kawałek "Innertia" ma charakterystyczną

sekcję perkusyjną. Czy to było spontaniczne?

Tommy Carlsson: Nie, ale czuliśmy, że

czegoś tu brakuje, więc intro jest czymś, co

dodaliśmy, aby wprawić słuchacza w pewien

trans, a następnie odwrócić wszystko w kolejnym

riffie. Nie wiem, czy nam się udało, ale

taka była idea. Jednak nie jestem w 100%

zadowolony z wyniku. Ten kawałek powinien

być zdecydowanie bardziej agresywny.

Bardzo interesującym utworem jest także

"Posthumous Posthuman". To najdłuższy i

najbardziej klimatyczny kawałek na całym

albumie.

Tommy Carlsson: Tak naprawdę nie jesteśmy

wielkimi fanami długich form (ta ma

9:28), ale podczas pisania tego tekstu każda

utworzona przez nas część idealnie pasowała

ido reszty. Zwykle długie piosenki wydają się

nudne, ale uważamy, że w tym konkretnym

przypadku udało nam się zachować ich ciekawość.

Jest to coś, czego jeszcze nigdy nie

zrobiliśmy i prawdopodobnie nie zrobimy

tego ponownie.

"Doors And Corners" zaczyna się od jakiegoś

przemówienia.

Tommy Carlsson: Wprowadzenie do

"Doors And Corners" to krótki fragment wycięty

z serialu telewizyjnego "The Expanse".

Konkretnie z odcinka z pierwszego sezonu.

Serial ten został zaadaptowany na podstawie

serii książkowej Jamesa S.A Coreya. Tekst

ten też jest (bardzo luźno) inspirowany tymi

książkami.

Co zatem z resztą tekstów? Jak ważne dla

Was jest ich przesłanie?

Mattias Grytting: Jako wokalista wypowiadam

się raczej za siebie. Dla mnie teksty są

ważne, głównie dlatego, że są sposobem wyrażania

opinii, szczególnie dotyczących

spraw społecznych, które są częścią thrash

metalu. Jeśli chodzi o wokal jako instrument,

to z pewnością nim jest. Może to skomplikowany

instrument, biorąc pod uwagę, że

jest zarówno element słuchowy, jak i tekstowy.

Używanie słów / wokalu do wyrażania

siebie jest dla mnie ważne, chociaż wiem, że

znaczenie tekstów może być różnie interpretowane

przez różnych ludzi. Mam nadzieję,

że dzięki Intoxicate ktoś gdzieś dostanie

impuls do przemyśleń o dzisiejszym świecie i

jego kondycji.

OK, debiut zaliczony, więc co dalej?

Tommy Carlsson: W najbliższej przyszłości

nakręcimy wideo do piosenki "Crawling

Forward". Napisaliśmy pięć nowych kawałków

na nasz następny album, więc jesteśmy

w połowie tego procesu (tym razem nie zajmie

to trzech lat). Mamy nadzieję, że zagramy

kilka koncertów. Może nawet w Polsce.

Bartek Kuczak

INTOXICATE 89


Oddychać metalem

Trzecim albumem "Głosy" Post Profession

zgłaszają akces do rodzimej, thrashowej

czołówki. Urozmaicona, robiąca

wrażenie muzyka, dopełniona polskojęzycznymi,

co jest nowością, dającymi do

myślenia tekstami, w jednym przypadku

wzbogaconymi nieoczywistym cytatem

- 3/5 zespołu zdradza nam w

długiej rozmowie jak do tego doszło

i co motywuje ich do jeszcze

bardziej wytężonej pracy:

HMP: Macie już swoje lata, jesteście poważnymi

ludźmi, a tu proszę, już od ponad

15 lat gracie po godzinach w thrashowym

zespole - inne hobby nie wchodziło w grę?

(śmiech)

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: (śmiech) Każdy

ma swoje lata i dla niektórych wynikają z

tego ograniczenia, a my dojrzewamy jak dobre

wino. Pewnie jest w tym co robimy jakaś

próba zatrzymania się i oszukania poczucia

tego, że coś ciągle nam ucieka. Kiedyś słyszałem,

że aby się tak naprawdę wyłączyć i

zrelaksować trzeba mocno zatrudnić ręce do

jakiegoś działania, czyli takie "rusz ręce, wyłącz

głowę". Zatem Maciek, Miłosz i Piotr

przebierają palcami po strunach, ja piszę teksty,

no i Wiktor, ten to jest full relaks, napierdzielając

z taką częstotliwością na perkusji.

I coś w tym chyba jest, bo młody, czyli

Wiktor, czasem jest wyluzowany, że ho, ho.

A co do drugiej części pytania… Czy inne

hobby wchodziło w grę? No cóż, moglibyśmy,

włączając managera Krisa, stworzyć

team siatkarski, ale chyba jednak bliżej nam

wszystkim do muzyki. (śmiech)

Miłosz "Mino" Płachciński: Może nie jest

to siatkówka, ale czas na inne hobby również

znajdujemy, a jakże. Gram z Bodkiem w tenisa

stołowego. Oprócz ruchu scenicznego,

ten sportowy jest również bardzo ważny.

Odnośnie grania to odkąd pamiętam zawsze

chciałem mieć własny zespół - jak tylko

usłyszałem pierwsze dźwięki metalowe we

wczesnych latach osiemdziesiątych wiedziałem,

że kiedyś będę po drugiej stronie.

Maciej Narski: Nasz były perkusista Smoku,

kumpel z licealnej kapeli, po latach zadał

sobie trud, odnalazł mnie i zaproponował mi

wspólne granie w garażu Miłosza, ot tak dla

relaksu i ta przygoda trwa aż do teraz. Jeśli

się coś kocha, to innemu hobby trudno się

jest przebić.

Trzy albumy w raptem siedem lat z niewielkim

hakiem to dla niezależnego zespołu

chyba spory wyczyn, a do tego potwierdzenie,

że nie podchodzicie do grania na pół

gwizdka? Tekst utworu "Do celu" jest może

nie tyle autobiograficzny, ale trafnie oddaje

wasze podejście, w tym wypadku do tego,

co robicie pod szyldem Post Profession?

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: No cóż, rzeczywiście,

jako poważne chłopaki, jak coś robimy

to na maksa. Częstość pojawiania się

Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk

płyt jest absolutnie naturalnym procesem

wynikającym z prostej zależności - nagrać -

zaprezentować publice i poczuć głód tworzenia.

A Miłosz to płodny chłopak, więc pomysłów

nigdy nie brakowało. Na ostatniej

płycie pojawiły się jeszcze większe moce

twórcze, więc ciągle coś się dzieje. Staramy

się nie trzymać schematów, a włączenie się

większej liczby osób do komponowania

chyba jeszcze bardziej urozmaiciło naszą muzę

no i zaspokoiło w kilku z nas potrzebę

bycia autorem (śmiech). Jednocześnie nie

mając żadnych przymusów (tu nawiązuję do

twojego skąd inąd fajnego określenia "niezależny

zespół") nigdzie ani za niczym w muzyce

nie gonimy, bo zresztą i tak niczego

nigdy nikt nie dogoni, dlatego śpiewam "do

celu, do celu, do celu, a gdzież on wyżej, dalej,

prędzej, wkrótce sąd". Cel ostateczny jest

bowiem z góry określony - wszyscy umrzemy

- stąd, póki jest nasz czas, staramy się go wykorzystać

na maksa. Dlatego nie ma nic na

pół gwizdka, bo na drugie pół może zabraknąć

czasu.

Miłosz "Mino" Płachciński: To prawda, staramy

się ten czas, który mamy zagospodarować

jak najlepiej. Z każdej wolnej chwili

wyciągnąć jak najwięcej, bo każdy z nas

pracuje w swoim zawodzie i tego czasu na

rozwijanie naszej pasji tak naprawdę nie jest

dużo...

Maciej Narski: Tak, te albumy to głównie

zasługa Miłosza i Bodka. Miłoszowi ciągle

przychodzą do głowy nowe riffy, nawet w

pracy, a Bodek bardzo lubi eksperymentować

i wychodzić poza utarte ścieżki. I proszę

udało się, są trzy. Natomiast co do tekstów

Bodka to są one dla mnie zawsze zagadkowe,

często go pytam jak mam coś rozumieć,

czasem do sensu zdań dochodzę z czasem.

Do szczytnego celu zawsze warto i trzeba dążyć,

gorąco to polecam.

Mieliście od momentu powstania zespołu

zaskakująco mało zmian składu, bo była to

właściwie tylko roszada na stołku perkusisty

przed kilku laty, a do tego nawet jak

ktoś odejdzie, to i tak nie do końca, czego

przykładem jest choćby wasz manager?

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Fajnie że zauważasz

takie rzeczy, bo to one stanowią o

sensie naszego istnienia. Jesteśmy grupą super

kumpli, znamy się od zawsze i tak naprawdę

doszło do jednej rzeczywistej zmiany

w składzie zespołu - wymiany perkusistów.

Natomiast w jedności siła i od kilku lat już

bez zmian robimy to co lubimy najbardziej,

czyli gramy naszą muzę (śmiech), a menago

czyli Krzyś był jest i będzie menago, a od

czasu do czasu coś przygrzmoci jak go znowu

jakieś Atakamy najdą. (śmiech)

Miłosz "Mino" Płachciński: Roszada ma

miejscu perkusisty odbyła się pięć lat temu i

od tego czasu osiągnęliśmy spokój wewnętrzny.

(śmiech). Teraz jest wszystko w porządku,

żadnych niesnasek - każdy ma własne

zdanie, ale zawsze dochodzimy do porozumienia,

z czym dawniej bywało różnie...

Maciej Narski: Chyba każdy ma w życiu i

dążeniu do celu lepsze i gorsze dni. Z moją

okresową pracą za granicą i niebytnością na

próbach mogłem liczyć na wyrozumiałość

współbraci. Ale oni też widzieli moje zaangażowanie.

Jak trzeba było przylecieć na każdy

ważny koncert 2,5 tysiąca kilometrów,

90

POST PROFESSION


czasem co tydzień, to mogli na mnie liczyć.

Trzecia płyta jest ponoć dla każdego zespołu

przełomowa. Dla was "Głosy" okazała

się taką w tym sensie, że przeszliście w

tekstach z języka angielskiego na ojczysty -

skąd ta zmiana?

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Tak, to bardzo

istotna zmiana, a stała się znowu w ramach

szeroko pojętego procesu dojrzewania

(śmiech). No tak, przecież to samo wino po

kilku latach już nie jest takie samo (śmiech),

więc i my zmieniamy się; pojawiają się nowe

pomysły, potrzeby i inspiracje. Któregoś dnia

rzuciłem więc na próbie hasło a może by tak

po polsku? i po gromkim yes! napisałem

"Głosy" (śmiech). Jestem bardzo dumny z

tych tekstów: są bardzo osobiste, rozprawiłem

się w nich z kilkoma moimi demonami.

Maciej Narski: Pomimo szerokiej znajomości

angielskiego wśród słuchaczy jednak inaczej

odbiera się język ojczysty, gdyż znaczenie

słów potrafi sięgnąć do głębi trzewi i

zatargać, że ho, ho. Z angielskim jest inaczej.

Często potrafi być odbierany jako dodatkowy

instrument. Co ciekawe to dla moich anglojęzycznych

znajomych płyta po polsku

jest bardzo atrakcyjna. Dowiedziałem się, że

czekali właśnie na taką.

Foto: Post Profession

Łatwiej pisze się po polsku czy przeciwnie,

w thrashowej stylistyce to język angielski

sprawdza się lepiej?

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: W ojczystym

języku łatwiej mi było wyrazić emocje, natomiast

w warstwie warsztatowej tj. ekspresji,

rytmizacji i ogólnego spasowania do klimatu

to była rzeźnia i tu ukłony panu Zalewskiemu

składam najniższe. Tomek bardzo mi

pomógł już w momencie nakładania tekstów

na nuty. To świetny gość, oprócz tego że

mega ucho (śmiech), więc praca z nim jest

bardzo twórcza - wymagająca bestia. No i

zobaczyć jego zdumienie, gdy przeczytał

frazę "bezoczny demon w łeb cię będzie tłukł"....

bezcenne. Tak więc przypilnował Pan Tomasz

wszystkiego, acz bezocznego demona

nie dałem mu z tekstów wygonić. Tak zupełnie

poważnie śpiewając w języku polskim

mam takie poczucie, że zanim słowo wyjdzie

mi z gardła to mam je w sercu, a w angielskim

zanim wyjdzie z gardła, to mam je w

głowie. To istotna różnica. (śmiech)

Proponujecie thrash dość urozmaicony,

zaawansowany technicznie, powiedziałbym,

że momentami wręcz progresywny, ale

nie pozbawiony też odpowiedniej mocy i

agresji - to zapewne wypadkowa waszych

fascynacji muzycznych, a do tego efekt nasiąknięcia

za młodu pewnymi dźwiękami?

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Nasza muzyka

to nasza muzyka, dziękuję (śmiech) - no

jasne jesteśmy nasiąknięci. Słuchamy od

dziecka, więc nie sposób nie oddychać metalem

(śmiech) ciężkim. Dlatego może nie

szkodzi nam aktualne powietrze (śmiech) . I

dlatego jesteśmy w tak dobrej formie. A tak

poważnie: oczywiście słuchamy, wchłaniamy

i pewnie coś tam oddajemy, ale jednak podkreślam

- każdy dźwięk to Post Profession.

Miłosz i Maciek to trashowcy pełną gębą,

mnie i Wiktorowi bliżej do progbrzmień,

Piotrek słucha wszystkiego. No i masz już

przepis na Post Profession.

Miłosz "Mino" Płachciński: Myślę, że

nasze fascynacje muzyczne zrodziły się

gdzieś tam we wczesnych latach osiemdziesiątych

w momencie powstawania gatunku i

później oczywiście ewoluowały. Ja i Maciek

Foto: Post Profession

preferujemy raczej oldschool thrash. Bodek i

Wiktor dodają do tego pewną dozę progresywności

i z tego wynika taka mieszanka pod

nazwą Post Profession.

Maciej Narski: Jeśli tak odbierasz naszą muzykę,

to dziękuję, podoba mi się twoja opinia

(śmiech). Wypadkowa, tak, to właściwe

stwierdzenie. Każdy z nas ma swoich idoli,

ale mamy dla siebie dużo tolerancji i zrozumienia.

Krzysztof Hacik wspiera was nie tylko od

strony organizacyjnej, jest bowiem głównym

autorem instrumentalnego utworu

"Oko Atakamy" i drugiego w nim sola -

główną inspiracją była tu słynna pustynia

w Ameryce Południowej?

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Krzysiu to

mega facet, to kapitalna rzecz, że są ludzie

tak mocno emocjonalnie związani z zespołem.

Robi bardzo dużo dla zespołu - ma jakąś

niezwykłą, bliżej niezdefiniowaną moc przekonywania,

dlatego dzięki niemu zagraliśmy

tak fantastyczne koncerty. Może ta moc

Krisa, podobna do mocy teleskopu kosmicznego,

który na tej pustyni funkcjonuje, to

rzecz, która przyciągnęła go do tematu Atakamy.

A może potężne kolumnowe kaktusy,

jak berła królewskie dumnie rosnące w miejscu,

gdzie ostatnie opady odnotowano na początku

XX wieku... Sam nie wiem ale chyba

jednak te berła. (śmiech)

Miłosz "Mino" Płachciński: Tak, ten utwór

jest dość dziwny. Myślę, że mocno progresywny,

a tytuł, tak jak mówi Bodek, jest inspirowany

największym teleskopem do badania

przestrzeni kosmicznej na pustyni Atakama...

No dobra i tymi berłami. (śmiech)

A kim jest gitarzysta Michał Lotko, który

wsparł was kompozytorsko w dwóch utworach,

a do tego zagrał solówkę we wspomnianym

już "Do celu"?

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Michał Lotko

to człowiek renesansu (śmiech). Sterylizował

sprzęt medyczny w szpitalu, do którego

biegał kilkanaście kilometrów, bo praca

nie była dość ekscytująca. Chodził też z Sosnowca

do Zakopanego, spał w hamaku nad

Pogorią. Obecnie buduje szałasy w lesie, w

ramach wojskowych obozów przetrwania,

skacze na spadochronie, jeździ wojskowymi

POST PROFESSION 91


ciężarówkami, no i w przerwie pomiędzy

tymi zabawami nagrał nam solówkę.

Miłosz "Mino" Płachciński: Oj Bodek, ty

to masz gadane (śmiech). Michał Lotko to

nasz stary dobry kumpel, który jest technicznym

od gitar. Ale, że na wszystkie ciekawe

pomysły jesteśmy zawsze otwarci to stworzyliśmy

mu w jednym utworze pole do popisu,

no i posiał na tym polu trochę swoich

pięknych dźwięków.

Maciej Narski: Z Michałem znamy się od

około 10 lat. Na początku był naszym technicznym,

a z czasem stał się również przyjacielem

kapeli i nas wszystkich. Teraz niestety

nie ma już tyle czasu co kiedyś, nad czym

boleję i co mam nadzieję się zmieni, bo często

mu powtarzam żeby rzucił wszystko i

zaczął znowu grać thrash. (śmiech)

Resztą partii solowych dzielą się, dość solidarnie,

obaj wasi gitarzyści - takie jest

zwykle założenie, że w większości utworów

muszą być dwie solówki, a do tego nie

uznajecie tego tradycyjnego podziału gitara

rytmiczna/gitara solowa, bo nie ma on większego

sensu przy zbliżonych umiejętnościach?

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Uff, wreszcie

mogę pomilczeć, (śmiech).

Miłosz "Mino" Płachciński: Podział jest

niejako tradycyjny - tak jeden, jak i drugi

gitarzysta, radzi sobie w partiach solowych.

Każdy z nas ma dużo do przekazania, ale jednak

na swój sposób, a w związku z tym

solówki są różne i myślę że dość charakterystyczne.

Każdy ma w końcu inny styl grania

i choćby z tego wynika fakt że nie ma nudy.

(śmiech)

Maciej Narski: Chyba każdy szarpidrut

chciałby, choćby przez małą chwilę w utworze,

wyrazić tylko swoje emocje i oczywiście

przykuć uwagę publiczności. Prawie zawsze

staramy się grać w kawałku dwa sola. Każdy

z nas gra trochę inaczej. Myślę, że przez to

wzbogacamy nasze utwory. Nie zgadzam się

ze stwierdzeniem, że solówki w utworach nie

mają znaczenia. Dla mnie mają i to duże, a

słuchając swoich ulubionych kapel zawsze na

nie czekam i nucę je pod nosem.

Dzięki temu bardzo też zyskuje muzyka,

szczególnie podczas koncertów, a zgrany,

gitarowy tandem w takich realiach to

prawdziwy skarb?

Miłosz "Mino" Płachciński: Oczywiście, że

tak: podczas koncertu jest zdecydowanie

większe show, kiedy dwóch gitarzystów przeplata

muzykę wzajemnie swoimi solówkami...

jeżeli solówki gra jeden gitarzysta, to

stają się zazwyczaj bardziej powtarzalne i

oczywiste. Dlatego razem z Maćkiem staramy

się prowadzić na scenie gitarowy dialog, a

nie gitarową rywalizację. (śmiech)

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: czasami zdarzyło

mi się na scenie tak zasłuchać w tę muzyczną

rozmowę chłopaków, że prawie zapomniałem

że jednak też mam tam coś do zrobienia.

Na szczęście zawsze zdążyłem.

(śmiech)

Maciej Narski: Tak, dialogi instrumentów i

instrumentalistów są tak stare jak muzyka, a

zgrany zespół ma duże znaczenie, to wszystko

potem weryfikuje scena.

Fajnie wychodzą wam też ballady, to jest

"Na ramionach" i "Kraków 2", kiedy coraz

Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk

mniej thrashowych zespołów pamięta, że

kiedyś były one świetnym dopełnieniem i

też urozmaiceniem siarczystego łojenia?

Miłosz "Mino" Płachciński: Bardzo lubię

łojenie. Ale ballada to ballada, powinna być

na każdej płycie thrashowej - dodaje urozmaicenia

i pozwala wziąć przez chwilę

głębszy oddech i uspokoić tętno. (śmiech)

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Mnie w muzyce

zawsze blisko było do smutku i nostalgii,

więc ballada tak, tak, tak. Trudno krzyczeć

o miłości (to potrafią tylko chłopaki z

Planet Hell - szacun za ich kosmiczne podróże),

a ja postanowiłem o tej miłości pośpiewać.

"Na ramionach" i "Kraków 2" to bardzo

nostalgiczne wycieczki na styku śmierci, miłości,

wiary i nadziei. Różne uczucia, doświadczenia,

które opisałem w "Głosach", a

nazbierało się tego przez prawie 50 lat, kazały

sięgnąć nam również po takie nuty i takie

słowa. I tak powstają świetne ballady.

(śmiech)

W "Bez miłości" wykorzystaliście fragmenty

biblijnego "Hymnu o miłości", co pewnie

zaskoczyło niektórych fanów, ale świetnie

pasuje do wymowy tego tekstu?

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Tak... Bo widzisz,

kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że

mógłbyś nie brudzić sobie rąk, przegryźć komuś

tętnicę, to sobie myślisz: kurwa, nie nadaję

się do tego świata, albo może bardziej

ten świat się nie nadaje dla mnie. Czyn w

postaci skrzywdzenia dziecka budzi we mnie

bestię i boję się jej bardzo. To wszystko jest

tak blisko ("zaklęty za ścianą zła, w sercu

bomba nienawiści, lód a obok ty(!) i ja wystarczy

spojrzeć"), że gdy się dzieje pozostaje

zostawić zło i otwarte piekło i zamknąć się w

miłości.

Maciej Narski: Tak, ja tuż przed nagraniem

zaproponowałem Bodkowi, czy nie byłoby

dobrze wpleść kilka wersów z tego hymnu do

utworu. On to przemyślał, a efekt jest dla

mnie zachwycający. Jeśli też tak to odbierasz,

to wspaniale.

Nie ma więc co się ograniczać, najważniejsze

są efekty końcowe, a nie jakieś kurczowe

trzymanie się stylistycznych szufladek?

Miłosz "Mino" Płachciński: Zazwyczaj

tworząc nowe riffy nie myślę żebym musiał

się jakoś do czegoś dopasowywać. Ale z drugiej

strony od 15 lat gramy thrash metal i

niedopuszczalne są takie manewry jak zrobiła

Metallica nagrywając płytę "Load"...

Jeżeli ktoś chce grać całkowicie inną muzykę

niż grał do tej pory, to powinien stworzyć

sobie nowy projekt i nadać swojemu zespołowi

nową nazwę. (śmiech)

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Hm, to chyba

drażliwy temat dla każdego twórcy i wynikająca

z tego chęć do spierdzielania z szuflady.

Nie mieścimy się w żadnej szufladzie...

mamy za dużo bagażu (śmiech). Zostawmy

szuflady dla młodych. (śmiech)

Maciej Narski: Wszyscy się rozwijamy,

zmieniamy, dojrzewamy, po jakimś czasie

czujemy coś trochę inaczej, dyskutujemy,

czyli samo życie. Dobrze jest czerpać z tradycji,

ale nie może to być jedynie puste powielanie

i naśladowanie. Jeśli dorzucasz też

swoją cząstkę, która jest tylko twoja, to

wzbogacasz tę Wielką Machinę Muzyki, a o

to też nam przecież chodzi.

Podoba mi się brzmienie tego albumu,

mocne i klarowne, bez plastikowej perkusji i

innych przypadłości wielu innych, współczesnych

produkcji - to dlatego wróciliście

do Tomasza "Zeda" Zalewskiego, ten facet

ma patent na wasz sound?

Miłosz "Mino" Płachciński: Tak jest - można

tak powiedzieć że ma patent na sound i

z każdą naszą następną płytą wychodzi mu

to coraz lepiej (aż strach pomyśleć jaki

będzie dziesiąty krążek). Na ostatniej płycie

według mnie jest najmocniejsze brzmienie.

Słychać dużo oldschool, ale i zarazem jest

nowocześnie - takie połączenie w czasie przeszłości

z teraźniejszością. Tomek jest mistrzem,

uwielbiam z nim pracować. Jest bardzo

kreatywny i potrafi podpowiedzieć dużo

fajnych rozwiązań, szczególnie w tych newralgicznych

momentach, kiedy czujesz się

jakbyś stanął przed ścianą. (śmiech)

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Ja już nasłodziłem

Tomkowi, więc już dość, bo obrośnie

92

POST PROFESSION


w piórka i to będzie jego koniec. (śmiech)

Maciej Narski: Z Tomkiem znamy się od

dawna. To on nauczył nas jak nagrywa się

płyty, a w czasie nagrywania, przynajmniej

dla mnie, staje się członkiem kapeli, chwała

mu za to. Brzmienie to również wypadkowa.

Przytargaliśmy do studia kilka headów i

paczek, aż od noszenia bolały kręgosłupy

(śmiech). A na koniec Michał zaproponował

jeszcze swoją dopałkę i faktycznie, było

warto, brzmienie jest OK.

Czy to w sumie nie dziwne, że im mamy

więcej narzędzi, tym płyty brzmią gorzej? A

takie "Please Please Me" The Beatles nagrane

na dwóch śladach dość prymitywnego

wtedy sprzętu czy zarejestrowany na

dwóch magnetofonach czterośladowych

debiut Black Sabbath wciąż się bronią - ot,

paradoks?

Miłosz "Mino" Płachciński: W tym momencie

to absolutnie nie mogę się zgodzić,

bo płyty akurat brzmią coraz lepiej. (tak, a

już zwłaszcza te z paskudnym, ujednoliconym,

syntetycznym "brzmieniem" czy striggerowną,

pozbawioną mocy perkusją - przyp.

red.). W związku z tym niektóre zespoły nagrywają

swoje stare płyty korzystając z techniki

współczesnej, by uzyskać nowe brzmienie,

np. Destruction czy Flotsam... Brzmienie

w dzisiejszych czasach jest o niebo lepsze

niż było w latach np. osiemdziesiątych.

Maciej Narski: Bo widzisz, często bywa tak,

że to właśnie w prostocie jest siła, choć nie

można też zapomnieć o konfiguracji sprzętu.

(śmiech)

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Hm i tu się

zgadzam z tobą Mino i z tobą Maćku

(śmiech). Technika trochę zabija naturalność

i płyty stają się takie pretensjonalne - jakby

chciano jakością dźwięku coś komuś udowodnić.

Dowody mają być w dźwiękach, a te

w naturalnym brzmieniu bronią się same na

wielu starych płytach np. Jethro Tull, jak

"Aqualung". Z drugiej jednak strony sporo

dobrej muzy metalowej było haniebnie realizowanej

w tamtych dawnych czasach i tu technika

przychodzi na ratunek.

Wciąż jesteście niezależni i wydajecie

swoje płyty samodzielnie - na tym etapie

sytuacji w muzycznym biznesie to najbardziej

racjonalne rozwiązanie dla podziemnego,

niezbyt znanego zespołu?

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Żadnych

kalkulacji - każdy z nas jest przyzwyczajony

do samodzielności. Każdy prowadzi samodzielną

działalność w swoim zawodzie, mogę

chyba powiedzieć w imieniu nas wszystkich:

nikt nic nam za darmo w życiu nie dał. Więc

podobnie i tutaj nie da. Zatem nie jesteśmy

chyba gotowi i nie będziemy, by jakaś siła

zewnętrzna (patrz wydawca) miał jakkolwiek

wpłynąć na nasze twórcze działania. Mówiąc

krótko: zero kompromisów. Post Profession

to my, Mino, Maciek, Piotr, Wiktor, Bodek

i Kris i wszystko co podpisujemy jako

zespół wychodzi od nas hough. (śmiech)

Maciej Narski: Jak na razie to cenimy sobie

tę możliwość, choćby z tej racji, że nie mamy

żadnych twórczych ograniczeń. Oczywiście

wspaniale byłoby współpracować ze znaną

wytwórnią płytową, która zapewniałaby nam

promocję. Może kiedyś się to stanie. Promocja

zawsze jest bardzo istotna, taka jest prawda.

Dlatego dzięki ci za to, że robisz z nami

wywiad. (śmiech)

Mieliście już okazję dzielić scenę z bardziej

znanymi zespołami, wydajecie kolejne płyty

- na tym etapie czujecie się spełnieni,

Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk

macie świadomość, że osiągnęliście zamierzone

cele, ale w żadnym razie nie jest to

wasze ostatnie słowo?

Miłosz "Mino" Płachciński: Można powiedzieć

że jesteśmy zadowoleni.. Zagraliśmy

wiele koncertów z gwiazdami polskiej sceny

metalowej takich jak Kat i Roman Kostrzewski,

Acid Drinkers, TSA, Turbo,

DeCapitated, Vader, Virgin Snatch, Planet

Hell i sorry jeśli kogoś pominąłem. Wydaliśmy

trzy płyty, które zebrały wiele pochlebnych

opinii i sprzedają się całkiem dobrze.

Nie czas zatem na koniec kariery

(śmiech). "Głosy" to nie jest nasze ostatnie

słowo, no chyba, że nie przetrwamy epidemii.

Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Post Profession

to spełnienie marzeń, których nawet nie

miałem (śmiech). Muzyka zawsze dla mnie

znaczyła bardzo, bardzo dużo, ale nawet nie

śniłem (a może śniłem) o tym, że wejdę na

scenę z grupą przyjaciół i będę śpiewał swoje

teksty. Wow, nawet teraz to brzmi jak z gatunku

rzeczy nie do wiary. To cudowna przestrzeń

w moim życiu, taka magiczna metalowa

furtka, przechodząc przez którą

zmieniam się na chwilę w kogoś trochę innego,

a gdy stamtąd wracam zawsze jestem

trochę lepszym człowiekiem. Dokąd mam zatem

głos będę krzyczał. (śmiech)

Maciej Narski: Dzielenie sceny z kapelami,

których plakaty wisiały dawno temu na mojej

ścianie, jest niesamowite. Coś wręcz nierealnego

staje się możliwym i dzieje się. Ja jestem

zachwycony. Oczywiście scena wciąga

coraz głębiej, a ja chcę tego więcej i więcej, i

oby tak się dalej działo.

Wojciech Chamryk

Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk

POST PROFESSION 93


Druga szansa

Snatch-Back działał w St. Helens w

latach 1974 - 1983, a w roku 1979

wydał singla "Eastern Lady / Cryin'

to the Night". Mimo opublikowania tylko

tej malej płytki, najzagorzalsi fani nurtu

NWOBHM dotarli do zespołu i spowodowali,

że Snatch-Back wrócił

na scenę i to w oryginalnym składzie.

Wydarzyło się to w roku 2016.

Wtedy też wydali EPkę "Back in the Game", natomiast

pod koniec roku 2019 wydali duży debiutancki

album, "Ride Hard Run Free". Przedstawia on muzyków w niezłej formie, co z

pewnością ucieszy zwolenników kapeli i NWOBHM. A właśnie ta płyta była

pretekstem do przeprowadzenia poniższej rozmowy.

HMP: Do grania pod szyldem Snatch-Back

wróciliście w 2016 roku. Przez te cztery

ostatnie lata nie dopadły Was jakieś

wątpliwości? Nie zdarzało się Wam, pytać

się samych siebie, po co wam tyle kłopotu

na stare lata?

Ste Byatt: Cześć Michał, tutaj Ste (gitara).

Czujemy się zaszczyceni, że HMP interesuje

się Snatch-Back. Umacnia nas to w przekonaniu,

że nasze ponowne zejście się było dobrą

decyzją. To dla nas bardzo ważne, że tak

Wróciliście w oryginalnym składzie. Dla

mnie to informacja, że wasza przyjaźń była

na tyle silna, że przetrwała po dzień dzisiejszy.

Jest to fascynujące i rzadkie we

współczesnych czasach. Obecnie, ludzie

jakby nie potrafili utrzymać między sobą

dłuższych relacji...

Mimo, że wszyscy jesteśmy zupełnie odmiennymi

"charakterami" z szeroko rozpiętymi

wpływami i postawami, wszyscy mamy ten

sam pociąg, by pozostawić po sobie ślad poprzez

tworzenie muzyki i występy z w pełni

autorską muzyką rockową. Wczesne sety zawierały

covery takie jak "Sweet Jane" Lou

Reeda czy "Guts" Budgie, jak i oryginalny,

zmiksowany stylowo materiał. Myślę, że kluczowym

składnikiem w brzmieniu Snatch-

Back jest styl perkusji Steve'a, który ma silny

kilmat prog rocka. Staraliśmy się zilustrować

część tej różnorodności poprzez umieszczenie

bonusowych kawałków live na naszym

CD. We wczesnych sesjach było jasne,

że to "kreatywne napięcie" zapewniało stabilny

wpływ do pisania muzyki i zdolności do

bycia brutalnym, by udoskonalić nasze umiejętności,

co do pisania i występów. Zawsze

obiektywnie krytykowaliśmy nasze utwory i

indywidualne występy. Nie ma sensu twierdzić,

że jesteś najlepszy zamiast stawiać czoła

temu, jak naprawdę twoja muzyka brzmi, w

przeciwnym wypadku nigdy się nie podciągniesz.

Ian (bas) był pierwszym, który opuścił

zespół i przeprowadził się z powodu pracy,

ale zawsze utrzymywaliśmy kontakt i

okazjonalnie graliśmy razem. Steve'a (perkusja)

widywałem bardzo rzadko przez te

lata. Ja i John (wokale) mieliśmy podobne

"problemy w związkach" i obaj przeszliśmy

przez "trudne czasy" ("Hard Times"), jak mówi

nasz kawałek. Było mało prawdopodobne,

żeby nasze drogi znów się przecięły. Mimo

to, zdałem sobie w końcu sprawę, że jednak

życie potoczyło się dobrze, a Snatch-Back

zasługiwał na drugą szansę. Byłem ciekaw

oryginalnego klimatu, który Snatch-Back

posiadał - przekonałem się o tym tylko podczas

jednej próby, którą mogliśmy nagrać.

Kiedy klub starych rozwodników spotkał się

na piwie, przez lata nie uśmialiśmy się tyle co

wtedy. Czas na reformację wydawał się odpowiedni.

Facebookowe zdjęcie załatwiło

nam ofertę lokalnego koncertu, o którą nawet

nie prosiliśmy. Więc entuzjastycznie

udaliśmy się na próby i pospiesznie nagraliśmy

płytę "Back in the Game", by sprzedawać

ją na koncercie. Nigdy nie marzyliśmy,

że zdobędzie takie światowe zainteresowanie.

fantastyczny magazyn jak wasz chce nas

wspierać i pomagać nam komunikować się z

międzynarodowym braterstwem fanów rocka

- zwłaszcza, że obecnie jesteśmy niezależni,

bez managementu czy wsparcia wytwórni nagraniowej.

Snatch-Back w latach 80. wyrobił

sobie markę w St. Helens i okolicach. Jednak

mimo, że udawało nam się zapełniać sale na

koncertach grając własną oryginalną muzykę,

nigdy nie mieliśmy żadnych dużych płyt (z

wyjątkiem naszego singla "Eastern Lady") czy

wsparcia firmy wydawniczej. W rezultacie

było bardzo ciężko rozprzestrzenić naszą

muzykę na większą skalę, nie mówiąc o międzynarodowej

karierze. Wtedy naszą strategią

było grać jak najwięcej koncertów, z nadzieją,

że jakaś wytwórnia zaoferuje nam

współpracę. Wydawaliśmy pieniądze na próby,

pisanie muzyki, transport i sprzęt na koncerty.

Nie zostało nic na pracę w studio.

Foto: Snatch-Back

Niestety, nasz plan nigdy nie wypalił. Pamiętajmy,

że wtedy nie było Internetu czy

telefonów komórkowych. Naszą misją po ponownym

zejściu zespołu było zakończyć

brak na koncie oficjalnego wydawnictwa. Postanowiliśmy

opublikować nowy teledysk

oraz studyjny album, a także pojawić się w

Internecie, by dotrzeć do słuchaczy na całym

świecie. Było to bardzo dziwne, gdy zobaczyliśmy,

że tematyczne media dotyczące NWO

BHM ciągle o nas wspominają. Nie zdawaliśmy

sobie sprawy z tego, jak dla wielu istotny

był nasz singiel. Malc MacMillon też

wspomniał o nas w swojej "Encyclopedia of

NWOBHM", co było również niesamowite.

Zainteresowanie nami oczywiście motywuje

nas do dalszej kontynuacji naszej kariery.

Kiedy napisaliście te osiem utworów, na

"Ride Hard Run Free"? Czy są to zupełnie

nowe pomysły, czy też odgrzebaliście i na

nowo opracowaliście jakieś stare kawałki?

Fani, którzy kupili naszą kasetę "Amazon

Tapes 1982" rozpoznają wcześniejsze wersje

kilku utworów. Ta sesja z Liverpoolu była nagrana

w tylko jeden dzień, niemal bez dogrywek.

Ostatnio graliśmy te kawałki na żywo,

więc czuliśmy, że to dobre, by udoskonalić je

dla obecnej publiczności. Przerobiliśmy też

inne niedokończone kawałki, które mieliśmy

na starych nagraniach z prób i dodatkowo

napisaliśmy kilka nowych utworów. Dosyć

ciekawa mieszanka.

Jak w ogóle pracujecie nad kompozycjami?

Któryś z Was przynosi gotowy numer, czy

wspólnie na próbie poddajecie testom kolejne

pomysły?

Mamy dość odmienne podejścia. Indywidualnie

wpadamy na pomysły, a potem wspólnie

je rozwijamy. W latach 80. mieliśmy luksus

nieograniczonego czasu prób na farmie. To

sprawiało, że skakaliśmy dookoła, pisząc pomysły.

Teraz musimy rezerwować oficjalne

próby w studio, więc zabieramy nasze koncepty

do domowego studio Iana i tam dalej je

rozwijamy, a potem wracamy i pracujemy

94

SNATCH-BACK


nad nimi wspólnie. Mamy niewiele całkowicie

ustalonych aranżacji zanim wszyscy zaczniemy

nad nimi pracować.

Kto odpowiada u Was za teksty? Czym są

one inspirowane? Wasz tekst musi zabawiać

słuchacza czy raczej staracie się przekazać

mu ważne problemy?

Ja, Ian i John piszemy teksty do większości

utworów. Dłubiemy również nawzajem w

swoich pomysłach, by coś twórczo wytknąć i

przy odrobinie szczęścia je udoskonalić, tam,

gdzie trzeba. Mimo, że każdy z nas ma swoją

indywidualną etykę, nie powiedziałbym, że

chcemy użyć naszej muzyki w celu promowania

szczytnych celów, polityki czy ratowania

planety. Wierzymy, że w rocku najważniejsze

jest, by dobrze się bawić i pozostawić na

trochę swoje problemy za sobą. Życie jest

zbyt krótkie, by być nieszczęśliwym. Nasze

kompozycje powstają z życiowych doświadczeń:

imprezowania, związków oraz życiowych

wzlotów i upadków. Wszyscy mamy

gorsze dni, kiedy nie ważne jak bardzo staramy

się, by cokolwiek się udało, to i tak nic

nie wychodzi. Właśnie o tym jest "Hard

Times". Przekaz nie jest o tym, by być przygnębionym

czy agresywnym, ale żeby wyrzucić

z siebie frustracje poprzez bardzo energetycznego

rocka. Może to jest właśnie ważne

życiowe przesłanie, którym chcemy się podzielić.

Foto: Snatch-Back

Foto: Snatch-Back

Słuchając Waszej muzyki miałem wrażenie,

że za młodu nasłuchaliście się płyt

Cream, Humble Pie, Hendrixa, Juicy Lucie,

Ten Years After, Black Sabbath, Budgie

a także AC/DC, Rose Tattoo oraz Motorhead.

Czego faktycznie wtedy słuchaliście?

Jesteś bardzo spostrzegawczy. Życie w południowo-zachodniej

Anglii w latach 70. dało

nam dostęp do najważniejszych kameralnych

występów na żywo w Liverpoolu i Manchesterze,

za bardzo rozsądną cenę. Każdy miał

też niezwykle różną kolekcję winyli, od Iron

Butterfly do Deep Purple... Żadnych progresywnych

czy metalowych definicji. Posłuchaj

Lone Star "Bells of Berlin". Ich albumy

zdecydowanie ukazują szeroką rangę stylów.

Naszymi najsilniejszymi inspiracjami byli

Hendrix, Sabbath, Budgie, Ten Years After,

Mountain, Free, Mott the Hoople i

Genisis. Widzieliśmy wiele z tych grup na

żywo. Cały zespół zgodził się, że Humble

Pie "Live at the Filmore", Free "Live", Hendrix

"In The West", The Who "Live at

Leeds", były niesamowitymi nagraniami i powszechnymi

bluesowymi/rockowymi wpływami,

do których dążono. Kolejną ogromną

inspiracją był występy Gravy Train. Byli oni

zespołem z naszego rodzinnego miasta, z

kontraktem z Vertigo. Teraz są klasyfikowani

jako prog z dodatkiem folku. Mieli bardzo

dobre nagrania, ale na żywo mieli te niezwykle

emocjonalne bluesowo rockowe gitary,

pociągający bas i perkusję oraz bluesowosoulowe

wokale. To było wsparte bardzo charyzmatycznym

show. Myślę, że nigdy nie

uchwycili tego na swoich nagraniach, ale ich

występy na żywo miały niewątpliwie wpływ

na nas jako zespół i sprawiły, że mieliśmy

ambicje przekazać podobne emocje naszej

publice. Przypuszczam, że doświadczenia ich

koncertów i wyzwanie, by odtworzyć to na

nagraniu bardzo na nas wpłynęło.

W Waszej muzyce jest też duch przełomu

lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych,

on cechuje cały nurt NWOBHM. Waszym

zdaniem, co wyróżniło tamten okres,

że teraz jest tak wielu, którzy z chęcią

wracają do tamtych czasów? Też czuliście,

że uczestniczycie w czymś niesamowitym?

Zdecydowanie. Dla nas w muzyce zawsze

najważniejsze były emocje i występy na żywo.

Niesamowite było widzieć film z koncertu

Hendrixa czy doświadczyć gry Paula

Kossoffa. Chodzi o przekazanie publiczności

emocji, które czujesz. Ogromnym wyzwaniem

jest spróbować i uchwycić to na nagraniu,

które może definiować to, jak będziesz

postrzegany przez wiele kolejnych lat. Rozumiemy

etykę NWOBHM jako budowę zespołu

od podstaw i tworzenie własnych perspektyw.

Snatch-Back oczywiście tak działał

i wciąż to robi. Jesteśmy samoukami w muzyce

oraz biznesie, ale posiadamy wszystkie

prawa i nie mamy nie spłaconych długów. To

nie tak, że mamy coś przeciwko współpracy z

wytwórniami czy managerami. Na ten moment,

jeżeli nie będziemy zbyt forsować do

przodu, nic się nie wydarzy. Wizja inwestycji

w nasze nagrania bez posiadania wiedzy, czy

ktokolwiek o nich wspomni czy je kupi była

przerażająca. To jednak niezmiernie satysfakcjonujące,

kiedy wszystko kończy sie dobrze.

"Nie", nie jest dla nas odpowiedzią.

Uwierz w to, co masz do zaoferowania i sam

spraw, by się udało, jeśli nikt inny tego nie

zrobi. Uważamy, że to właśnie jest NWOB

HM.

Na płycie jest bonusowy utwór "Boogie

Shoes", Na początku byłem przekonany, że

to cover i trochę przeszukiwałem Internet,

trafiłem na piosenkę "Boogie Shoes" kapeli

K.C. and Sunshine Band. To mnie nakierowało

aby zadać Wam takie pytanie... Jakich

popularnych zespołów oraz przebojów

słuchaliście w latach siedemdziesiątych i

jaki wpływ miały one na Wasze gusta muzyczne?

(Śmiech). Nie, "Boogie Shoes" zdecydowanie

nie jest coverem ani nie jest powiązany z K.C

and Sunshine Band czy innym zespołem.

To zarejestrowany kawałek, do którego my

też mamy prawa, by go wykonywać. Został

napisany konkretnie jako zabawny kawałek,

ze slide gitarą, w którym bierze udział publiczność.

To dziwne, zważając na to, że nie jest

to nasz typowy styl. Nigdy nie graliśmy go na

festiwalach jak Mearfest ani nie umieścili-

SNATCH-BACK 95


śmy go na naszym winylu. Zawsze cieszy się

mega popularnością, gdy gramy go na żywo,

więc potrzebowaliśmy uaktualnionej wersji

jako bonusowy kawałek na CD. Myślę, że

wcześniej powiedzieliśmy już wszystko o naszych

wpływach. Oczywiście nauczyłem się

grać ze słuchu z takich winylowych nagrań

jak Deep Purple "In Rock", Free "Live" i

Hendrix "In the West", by wymienić chociaż

kilka.

W muzyce fajne jest to, że muzycy mimo

inspiracji innym artystami potrafią wymyśleć

swój bardziej lub mniej indywidualny

świat muzyczny. Tak jest właśnie w Waszym

wypadku. Co ciekawsze ten Wasz

świat nie zmienił się od końca lat siedemdziesiątych.

Nie szukaliście na siłę unowocześnienia

swojej muzyki...

Oczywiście obecnie nawiązujemy do większej

ilości wpływów, niż w latach 70... ale czy na

pewno? Myślę, że jest wiele zespołów, które

uważają, że są oryginalne, ale wypełniają niszę,

która pozostała po zapomnianych grupach

z lat 60. i 70. Spora część mniej znanych

zespołów z tamtej ery była zaskakująco

ciężka, a ich obskurne nagrania znów wypływają

na powierzchnię za sprawą Internetu.

Uwielbiam indyjską muzykę klasyczną za jej

mistyczną improwizację. Soundgarden i

Rob Zombie też są znakomici. Reszta zespołu

również ma totalnie nową, inną wariację

nowoczesnych inspiracji. Można oczekiwać,

że doprowadzi to do zachwiania równowagi

Snatch-Back, ale nadal utrzymujemy swoje

"kreatywne napięcie" ze wspólnym celem

tworzenia przystępnego rocka.

Jednak brzmienie jest jak najbardziej współczesne.

Mnie bardzo podoba się takie podejście.

Zdecydowanie wolę taką produkcję,

niż szukanie na siłę brzmień, które byłyby

zbliżone do tych z lat osiemdziesiątych...

Cieszy nas, że podoba Ci się to podejście.

Brzmieniową perfekcją dla nas jest "4 Day

Creep" Humble Pie z "Live at the Filmore"

czy "Mr Big" Free z płyty "Live". Nieskomplikowane

kawałki, wokale i perkusja. Nie

lubimy przesadzonych efektów. Staramy się

używać studyjnej technologii i dogrywki, by

po prostu zagęścić dźwięk, by dodać mu

głębokości, jaką mają występy na żywo. Bardzo

łatwo można wygładzić błędy za pomocą

technologii, ale to może odebrać indywidualność

i ekspresję. Po co brzmieć jak czyjaś kopia?

Foto: Snatch-Back

To co od razu rzuca się w uszy, to że Wasza

ma muzyka ma niesamowity "power" oraz,

że jest w Was wigor z dawnych lat, tak jakby

nie minęło tych czterdzieści lat...

Schlebia nam to, że tak uważasz. Myślę, że

błędem, który popełnia większość muzyków

jest przesadzenie czy wypieszczenie brzmienia

efektami. Wszyscy jesteśmy zafascynowani

nieprawdopodobnymi, technicznymi

muzykami. Patrzyłem na ludzi jak Jeff Beck,

Al Di Meola, John McLaughlin i czułem się

mało pewny siebie w tym, co byłem w stanie

zaoferować. Rozpaczałem nad tym, i to sprowadza

się do jednej rzeczy, oni są tak niezwykli,

bo to, co oni czują, rzutuje bezpośrednio

na ciebie, na publiczność. Wciąż wspominam

pierwszy dźwięk zagrany przez Paula Kossofa

w Manchester Free Trade Hall. Ten

dźwięk przekazał więcej, niż milion postrzępionych

nut zagranych w pośpiechu, bez

emocji. Uważam, że Snatch-Back gra w sposób,

w jaki czujemy się na scenie czy będąc w

studio i w ten sposób chcemy przekazać to

odczucie. Kiedy myślisz o zespołach, które

kochasz, to właśnie z osobowościami muzyków

utożsamiasz się tak bardzo, jak z muzykalnością.

Gra na gitarze jest dla mnie wyrażeniem

tego, co w danym momencie czuję.

Cały nasz zespół ma takie samo podejście.

Zawsze będzie ktoś, kto jest szybkim i technicznym

czarodziejem, ale czy ten ktoś potrafi

komunikować się tak dobrze z publiką

jak my?

Gdzie, z kim i jak długo nagrywaliście

"Ride Hard Run Free"?

Cóż, ustawienie dobrego brzmienia perkusji

jest dla nas najbardziej czasochłonną i

najbardziej kosztowną częścią nagrywania.

Byliśmy tak rozentuzjazmowani podczas

nagrywania naszej płyty po ponownym zejściu

się zespołu, że zdecydowaliśmy się kontynuować

z Catalyst Studio (St Helens) sesję

perkusji i nagraliśmy kilka dodatkowych

piosenek z przećwiczonego materiału. Było

to z konkretną intencją użycia ich do przyszłych

wydań. Reszta pracy była dość eksperymentalna

z mobilnym sprzętem nagrywającym.

Chcieliśmy brzmienie perkusji "na

żywo", więc użyliśmy różnorodnych lokacji.

Gitary i wokale zostały dodane w innych

miejscach w UK, włączając w to studio Iana.

Zajęło to chwilę, ale w rzeczywistości ten album

powinien zostać wydany ponad rok temu.

Początkowo zamierzaliśmy wypuścić go

niezależnie, ale Bart (więcej szczegółów później),

bardzo życzliwie pomyślał, że ta praca

była warta kontraktu nagraniowego, by rozpropagować

zespół, w rezultacie straciliśmy

mnóstwo czasu na negocjacji dead end deals

(kontraktów bez wyjścia przypominające

ślepe uliczki, co brzmi jak dobry tytuł dla

utworu). W końcu wszystko wyszło dobrze i

teraz jest już wydany.

Praca w studio to była dla Was udręka czy

raczej niezłą zabawą?

Kocham to, ale to przerażające wiedzieć, że

tworzysz coś, za co zawsze już będziesz oceniany.

Bardzo dużo się nauczyliśmy podczas

tego procesu. Luksus tego, że Ian ma studyjne

wyposażenie oznacza, że możemy eksperymentować

więcej z pomysłami nad solidnie

nagranym dźwiękiem perkusji. Wciąż jednak

nagrywamy nieprzerobione kawałki gitarowe

na żywo z fajnymi, gorącymi wzmacniaczami.

Technologia oznacza, że możemy przesyłać

kawałki gdziekolwiek do studia na całym

świecie, by je zmiksować. Nie da się jednak

naprawić złego występu czy złego kawałka,

więc uchwycenie emocji nadal jest kluczem

do sukcesu.

Miks i mastering oddaliście polakom, Bartowi

Gabrielowi i Rafałowi Kossakowskiemu.

W jaki sposób dotarliście do nich i

jak oceniacie rezultat ich pracy?

Zorganizowałem koncert w Lancaster z Robespierre

i w rezultacie Bart pojawił się na

naszym Facebooku. Szczerze mówiąc nie

wiedziałem nic o nim, ale rozmawialiśmy i

był zainteresowany naszymi poczynaniami i

płytą po ponownym zejściu się. Dodał nam

otuchy i dał nam rady co do promocji. Dla

mnie wschodnia Europa jest wybawicielem

brytyjskiej muzyki rockowej. Myślę, że tam

jest właśnie szerzej rozumiana i doceniana.

Zwróciliśmy się do Barta, by dostać obiektywny

rockowy miks naszych nagrań. Były to

nerwowe negocjacje, bo nie uważamy siebie

za heavy metal. Chcieliśmy kogoś niezależnego,

by spojrzał na to, jak nasza muzyka

powinna brzmieć. Bart i Rafał zrobili świetną

robotę co do miksu i masteringu oraz byli

przychylnie nastawieni do naszego stylu. Była

to dla nas bardzo edukacyjna i międzynarodowa

wymiana technologii, po prostu była

to przyjemność pracować z nimi.

Dla mnie płyta jest bardzo równa, same dynamiczne

kawałki, słowem czad! Z tego

powodu trudno mi jest wyróżnić jakiś

kawałek, wszystkie równie mi się podobają.

A może Wy macie jakichś swoich faworytów

na tej płycie?

Kiedy dostajemy recenzję, jesteśmy przerażeni.

Musimy być przygotowani na opinię

innych, niezależnie od preferencji. Czujemy

96

SNATCH-BACK


ulgę, jak komuś się spodoba. Wybraliśmy te

kawałki jako miks kawałków do jazdy, które

lubimy grać na żywo i dorzuciliśmy do tego

wariację naszych wczesnych stylów pisania,

jako bonusowe utwory. Podoba mi się, że

mogliśmy zawrzeć kroplę psychodelicznej

techniki gitarowej w "Moving Out". Kompozycja

"Ride Hard Run Free" dużo znaczy dla

mnie i Johna. My i ludzie z trasy byliśmy zachwyceni

hedonistycznym stylem życia motocyklistów,

tak jak wielu z naszych wczesnych

fanów. Przekaz tego nagrania brzmi,

nie sprzedawaj się, po to by stać się "normalnym".

Każdy jest uprawniony do tego, by

znaleźć czas, nieważne jak krótki czas, na

uwolnienie się z presji, jaką przynosi życie.

Duża studyjna płyta po ponad 40 latach od

założenia zespołu, to chyba niesamowite

uczucie?

Tak, było to dość wzruszające dla członków

zespołu, kiedy zobaczyliśmy dostawę płyty

CD i winylu. Powiedziałem im, że to najsilniejszy

i najbardziej uzależniający narkotyk,

jaki można znaleźć gdziekolwiek.

Trochę czasu od wydania albumu juz minęło,

pewnie pierwsze recenzje do Was dotarły,

jak ją oceniają fani i recenzenci?

Jak na razie jest bardzo dobrze. John Tucker

jest bardzo wpływowym dziennikarzem na

świecie i bardzo nas wspiera. Starał się też

najlepiej jak potrafił, by zdobyć dla nas kontrakt

z wytwórnią. Ogólnie NWOBHM media

były bardzo pozytywne nastawione do

nas. Byłem przytłoczony, gdy niektórzy z naszych

międzynarodowych handlowców złożyli

zamówienia, nie słuchając wcześniej nawet

jednej piosenki! Odważnie zdecydowaliśmy

się nie udostępniać albumu do ściągnięcia,

do czasu aż wszyscy pierwsi klienci zostali

nagrodzeni ekskluzywnym odsłuchem.

Interesujący jest fakt, że jeżeli chodzi o radio,

to preferowane są cięższe kawałki jak "Hard

Times" i "Killer". Bardzo byśmy chcieli, by

wasi czytelnicy zaproponowali inne, regionalne

stacje radiowe, z którymi możemy podzielić

się naszą muzyką. Po prostu napiszcie

do nas na Facebooku.

Zadbaliście również o ciekawą oprawę

graficzną płyty. Skąd pomysł na taki obraz

i kto go dla Was wykonał?

Kolejne edukacyjne, międzynarodowe doświadczenie.

Był to Roberto Toderico z

Włoch. Pracował z grupami jak Tygers of

Pan Tang. Mieliśmy zdjęcia oryginalnego

motoru, który odtworzył pełną przygód podróż

Che Guevara przez Południową Amerykę,

ale Bart polecił, byśmy przyjęli bardziej

ogólne spojrzenie na okładkę i przedstawił

nam Roberto. Byliśmy zaniepokojeni, że będzie

chciał nam wepchnąć death metalowy

wizerunek, ale on podążył za pomysłem, by

dopasować go dobrze to obrazu naszej płyty.

Wygląda szczególnie dobrze na okładce winylu.

Płytę nagraliście i wydaliście sami. Mimo,

że macie nad wszystkim kontrolę, a współczesna

technologia ułatwia promocję, to

mimo wszystko bardzo ciężko jest samemu

zorganizować udaną sprzedaż, nie mówiąc

o organizacji koncertów czy trasy. Jak radzicie

sobie z tymi problemami?

Jest to przyjemne, ale zarazem pochłania to

tyle mojego czasu, który mógłby być użyty

do bardziej kreatywnych działań. Byłoby

świetnie mieć kogoś, kto zająłby się występami

i promocją. Dlatego rozważaliśmy współpracę

z wytwórniami. Niestety, zmarnowaliśmy

ponad rok na kiepskie negocjacje. Na

szczęście miesiąc po wydaniu, dostaliśmy o

wiele większy odzew od fanów - nie licząc

nawet pobrań - niż ktokolwiek z nich przewidywał.

Chcielibyśmy bardziej szerzyć dobrą

nowinę o zespole poprzez współpracę z

firmą, ale bylibyśmy szaleni, gdybyśmy podpisali

kontrakt, który pozbawia nasz wszelkich

praw do naszej muzyki. Oferta "darmowych"

sesji nagraniowych czy tylko pobrań

nie jest atrakcyjna. Istnieje silny pogląd,

że płyty CD i winyle są martwe i nie warte

ryzyka. Uważam, że udowodniliśmy zupełnie

coś innego.

Foto: Snatch-Back

Płyta winylowa przeżywa prawdziwy renesans.

Zadbaliście aby "Ride Hard Run

Free" wyszła też w tej formie. Jak sami odnosicie

się do tego nośnika? Jest wśród Was

jakiś kolekcjoner czarnych płyt?

Byłem bardzo podekscytowany, gdy zobaczyłem

LP na półce lokalnego sklepu z płytami,

obok top zespołów jak Hawkwind czy

Soundgarden. Wszyscy rozpoczęliśmy nasze

inspiracje od winylu. Wydanie albumu na

winylu zawsze było naszym spełnieniem marzeń.

Mam ich olbrzymią kolekcję i jestem

uzależniony od Hi Fi. Dla mnie jest to bardziej

angażujące muzyczne doświadczenie,

zarówno dźwiękowo, jak i wizualnie, oglądając

szatę graficzną na okładce. To był nasz

wczesny wgląd w życie zespołów, których

słuchaliśmy. Żadna firma, do których się

zwracaliśmy, nie chciała w to zainwestować.

Myślę, że są finansowo bardzo krótkowzroczni.

Jesteśmy przekonani, że inwestycja w

dobrej jakości okładkę i dobrze zbalansowany

LP na winylu podnosi status wiarygodności

zespołu. OK., to trudne finansowo do

zorganizowania, ale dotarliśmy do wielu nowych

fanów z całego świata, którzy nigdy

wcześniej nie kupili naszych płyt CD.

"Ride Hard Run Free" kończą dwa nagrania

"live", które pochodzą w roku 1978. Z poprzedniego

wywiadu wynika, że z Waszych

wczesnych lat nie pozostał tylko singiel

"Eastern Lady / Cryin' to the Night". Wydaliście

chociażby kasetę "Amazon Tapes

1982". Kiedy zbierzecie te wszystkie zachowane

To, co budziło niepokój podczas szukania

kontraktu z wytwórnią to fakt, że wiele firm

pragnęło wcześniej niewydanych studio masterów

zamiast nowo nagranych propozycji.

Mamy wiele nagrań na żywo z naszych

wczesnych występów, ale nie zadowalała nas

wizja pełnej płyty z właśnie tym materiałem,

określającym jakość zespołu, przed wydaniem

nowego studyjnego materiału. Teraz

nie jesteśmy aż tak przeciwni temu, ale może

lepszą opcją byłoby przerobić odpowiednie

utwory albo wydać stare kawałki jak bonusowe

ścieżki. Poza tym, mamy więcej nowego

materiału do zaoferowania.

Na koniec, tradycyjne pytanie o wasze plany...

Zaplanowaliśmy produkcję nowego teledysku

do "Ride Hard Run Free" i jesteśmy w

trakcie rozmów z międzynarodową firmą,

która może pomóc nam w promocji naszego

LP. Nie chcemy też robić zbyt długiej przerwy

przed wydaniem następnej płyty, więc zaczniemy

niedługo pracować nad kolejną płytą.

Fajnie byłoby też zagrać więcej występów,

jeśli tylko ktoś byłby zainteresowany współpracą

z nami. Trochę później w tym roku mamy

zaplanowany Gigfest, Oswestry i Mearfest

Newcastle.

Michał Mazur

Tłumaczenie: Kinga Dombek,

Przemysław Doktór

SNATCH-BACK 97


Zawsze do przodu

Nie wiodło się im w latach 80., ale po reaktywacji w roku 2010 Salem

działa nader prężnie, w niecałe siedem lat wydając aż cztery studyjne albumy. I

chociaż na najnowszym "Win Lose Or Draw" nieco spuścił z tonu, to i tak ta płyta

powinna zainteresować zagorzałych fanów Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, bo

trafiły na nią również udane kompozycje. Kolejna powinna być już lepsza, gdy

nowy skład nieco okrzepnie:

krótki czas, a później z każdym kolejnym

miesiącem było coraz trudniej o jakąkolwiek

umowę.

Adrian Jenkinson: Myślę że przyjęliśmy

wtedy zdobycie kontraktu jako rzecz pewną i

oczywistą. Gdy tak się nie stało cóż, było to

katalizatorem naszego rozpadu w 1983 roku.

Po zastanowieniu Simon i ja stwierdziliśmy,

że po prostu nie byliśmy wtedy dość dobrzy

(teraz oczywiście jesteśmy. (śmiech)

Duże firmy to jedno, ale istniało przecież

Doceniono te nagrania dopiero w roku 2010,

kiedy ukazały się na kompilacji "In The Beginning...".

Wtedy też reaktywowaliście

zespół i gracie do dziś - po tych blisko 10 latach

możecie już pewnie ocenić, że bez

dwóch zdań warto było wrócić?

Adrian Jenkinson: Nie ma co do tego wątpliwości.

Graliśmy w całej Europie plus w

Dubaju, na kilku najbardziej prestiżowych

festiwalach. Jesteśmy zaszczyceni liczbą fanów,

którzy przychodzą nas zobaczyć i kupują

nasz merchandise. To jedno z najlepszych

uczuć.

Czasy są teraz zupełnie inne, ale jedno nie

uległo zmianie: trzeba mieć muzycznie coś

do powiedzenia, żeby przyciągnąć uwagę

fanów?

Adrian Jenkinson: Dla nas kluczem jest zawsze

melodia. Możesz mieć najlepszy gitarowy

riff na świecie, ale jeśli nie masz do niego

dobrej reszty i melodii, to nie masz dobrej

piosenki. Tak długo jak Simon i ja czujemy,

że piszemy dobre melodie, tak długo będziemy

to kontynuować.

HMP: Raptem w lutym 2018 roku wydaliście

poprzedni album "Attrition" i proszę, na

koniec roku następnego przygotowaliście

kolejny - całkiem niezłe tempo, jak na weteranów?

Adrian Jenkinson: Właściwie skończyliśmy

go w czerwcu ubiegłego roku, ale musieliśmy

poczekać ze względu na różne problemy z

tłoczeniem i publikacją. Cieszyliśmy się na

rozpoczęcie pisania z nowym składem, był

to dla nas ekscytujący czas i chyba ta ekscytacja

wzięła górę i doprowadziła nas do stworzenia

kolejnego albumu. Mamy trzypłytowy

kontrakt z Dissonance, więc mieliśmy pewność,

że zostanie wydany.

Ostatnio w ciągu niecałych siedmiu lat wydaliście

cztery albumy - w latach 80. mogliście

o tym tylko pomarzyć, więc teraz nadrabiacie

stracony czas?

Adrian Jenkinson: Zawsze mieliśmy ten potencjał,

pisanie nowych kawałków też było

naszą mocną stroną. Tym razem mieliśmy

udogodnienie w postaci mojego studia, więc

budżet nie był problemem.

Swoistym paradoksem jest to, że w początkach

kariery nie udało wam się podpisać

kontraktu, mimo tego, że Salem był powiązany

personalnie ze znanym przecież zespołem

Ethel The Frog, wydawanym przez

EMI - nurt NWOBHM był czymś ekscytującym

dla firm płytowych przez bardzo

Foto: Salem UK

wiele niezależnych wytwórni specjalizujących

się w ciężkim graniu, jak na przykład

Neat - one też nie były zainteresowane płytą

Salem, mimo tego, że mieliście na koncie

obiecujące nagrania demo?

Adrian Jenkinson: Tak, ciężko w to uwierzyć,

wiem (śmiech), ale wszyscy nas odrzucili,

nawet niezależne wytwórnie.

Problemem jest tylko to, że jest ich niestety

coraz mniej, a zespołów przybywa lawinowo,

ale w sumie i tak dawne, klasyczne zespoły

mogą liczyć na większe zainteresowanie,

więc nie jest tak źle?

Adrian Jenkinson:To dla nas bardzo dziwne.

Zawsze byliśmy kategoryzowani jako

NWOBHM, ale właściwie jesteśmy dobrym,

staromodnym zespołem rockowym - jak

Deep Purple, Whitesnake czy nawet Led

Zeppelin. Gdy ludzie słyszą nas po raz pierwszy,

oczekują mocnego metalu z powodu

naszej nazwy i z racji, że jesteśmy "NWOB

HM", więc często są zaskoczeni. Ale zawsze

jesteśmy dobrze przyjmowani, wierzymy

więc, że wciąż istnieje publiczność dla rocka

w naszym wydaniu.

Ostatni skład Salem przetrwał wyjątkowo

długo, ale w końcu wasze drogi z gitarzystami

Markiem Allisonem i Paulem Macnamarą

oraz perkusistą Paulem Mendhamem

rozeszły się po wydaniu "Attrition" - byliście

już sobą zmęczeni, a może nie mieli już

tyle czasu na granie, zważywszy spore tempo

pracy Salem?

Simon Saxby: Nie chodzi o tempo pracy; w

gruncie rzeczy utrzymywaliśmypoziom co do

komponowania przez ostatnie dziesięć lat.

Kiedy relacja się rozpada, staje się bolesna.

Faktem jest, że pozostali nie zgadzali się ze

mną i Adrianem. Rozdzieliliśmy się, a z racji,

że Adrian i ja jesteśmy legalnymi posiadaczami

zarówno nazwy, jak i nagranego materiału,

postanowiliśmy kontynuować działalność

z kolejnymi muzykami.

Zastąpili ich Dave Megginson oraz Francis

Gill i jest to sytuacja w dziejach zespołu

dotąd niespotykana, bo zawsze mieliście w

składzie dwóch gitarzystów?

Simon Saxby: Nie zawsze był to pięcioosobowy

zespół z dwoma gitarzystami, zaczęło

się jako czteroosobowa grupa z dwoma gitarzystami,

z Paulem Tognolą (Ethel The

98

SALEM UK


Foto: Salem UK

Frog), śpiewającym też chórki. Kiedy odszedł,

ja dołączyłem jako drugi wokalista,

tworząc gitarowy duet z samym Paulem

Macnamarą. Paul Mendham zastąpił Paula

Conyersa (Ethel The Frog) na perkusji i

wreszcie Mark Allison dołączył na gitarze,

tworząc pięcioosobowy zespół. Więc dwoma

pierwotnymi członkami byli Adrian i Paul

Macnamara. Zeszliśmy się ze składem, który

rozpadł się w roku 1983.

Adrian Jenkinson: Dave od tamtego czasu

również opuścił zespół, teraz mamy na perkusji

wspaniałego, utalentowanego Dana

Ellisa.

Nowicjusze w składzie mieli twórczy

wkład w nowe kompozycje, zważywszy na

to, że dołączyli do was jeszcze w 2018 roku?

Simon Saxby: Tak, Francis napisał wiele gitarowych

części. Adrian i ja piszemy razem

większość piosenek, a Francis wnosi również

swój wkład.

Adrian Jenkinson: Tak, jesteśmy w pełni

funkcjonującym zespołem. Żadnych najemników!

Wygrana, przegrana lub remis - którą z tych

opcji bierzecie pod uwagę i dlaczego właśnie

tę pierwszą? (śmiech)

Adrian Jenkinson: Oczywiście jesteśmy

zwycięzcami! (śmiech). Trzeba sporo przeżyć

i wytrwać, by powrócić po tak długim czasie

i wydać cztery nowe, udane płyty!

W sumie każdy twórca musi co jakiś czas

zmierzyć się z sytuacją, że jego nowa płyta,

film, książka, wystawa czy jakikolwiek

przejaw artystycznej aktywności jest co jakiś

czas poddawany osądowi publiczności/

widowni. Stresuje to was w jakikolwiek

sposób czy za każdym razem staracie się

nagrać jak najlepszą płytę, a potem już tylko

czekacie na recenzje i opinie fanów?

Adrian Jenkinson: Jest to nieco nerwowy

czas - zwłaszcza dla mnie, z racji, że odpowiadam

za produkcję, miks i mastering nagrań,

więc każda krytyka może potencjalnie

bardzo we mnie uderzyć, ale generalnie staramy

się nie pozwolić, by nas to niepokoiło.

Te drugie są chyba obecnie znacznie ważniejsze,

bo to już nie te czasy, że zaledwie

jedna lub maksymalnie dwie literki K w

nieprzychylnej recenzji w "Kerrang!" czy w

innym opiniotwórczym magazynie mogły

złamać zespołowi karierę? (śmiech)

Adrian Jenkinson: Tak, masz rację i właśnie

dlatego trochę denerwujemy się w dniu

wydania kolejnej płyty!

Zresztą obecnie brytyjska prasa czy tamtejsze

muzyczne media są chyba znacznie

bardziej przychylne rodzimym zespołom niż

lata temu, na przełomie lat 70. i 80. czy późniejszych,

kiedy to pewne grupy czy nurty

nie mogły liczyć na żadne ciepłe słowo ze

strony waszych dziennikarzy, wynoszących

za to na piedestał sezonowe gwiazdki

czy wykonawców jednego przeboju?

Adrian Jenkinson: Tak, pamiętam czasy,

gdy dla brytyjskiej muzycznej prasy było w

dobrym tonie, by mówić negatywnie na

temat zespołów jak Led Zeppelin i Sabbath,

a nawet ignorować je na rzecz manchesterskiej

sceny indie. Na szczęście obecnie grupy

jak Zep i Sabbs są szanowane za ich ogromny

wkład w historię muzyki.

I proszę, po wielu nie pozostało już nawet

symboliczne wspomnienie, a Salem przetrwał

i ma się dobrze - jest więc jakaś sprawiedliwość

na tym świecie, nieprawdaż?

Adrian Jenkinson: Tak, dokądkolwiek udamy

się w Europie, zawsze jesteśmy traktowani

z ogromnym szacunkiem, nawet zanim

zaczniemy grać, bo jesteśmy Brytyjczykami i

pochodzimy z ery NWOBHM. Jest to bardzo

szczere i zawsze jesteśmy za to wdzięczni.

Jesteście więc u progu roku 2020 optymistami,

bo kariera Salem może nie jest jakaś

szczególnie imponująca, ale wciąż przecie

do przodu, rozwijacie się i nagrywacie kolejne

płyty i oby ten stan rzeczy trwał jak

najdłużej, bo człowiek jest młody dopóty,

dopóki ma w sobie pasję i chęć działania?

Simon Saxby: Patrz, co się dzieje w 2020,

nie mamy gdzie grać, więc piszemy nowy materiał!

Mamy nadzieję, że w niedalekiej przyszłości

uda nam się wyjść na scenę i zagrać.

Wojciech Chamryk, Konga Dombek,

Paweł Gorgol

SALEM UK 99


Wielki powrót!

Gwoli przypomnienia dla

tych, którzy zespół znają, jak

również przedstawienia tym,

którzy jeszcze go nie poznali -

Heavy Pettin’ to szkocka grupa

hard rockowa, należąca

do nurtu NWOBHM, która powstała w 1981

roku w Glasgow. Panowie mają na swoim koncie trzy albumy studyjne -

"Lettin Loose" (1983r.), "Rock Ain't Dead" (1985r.) oraz "Big Bang" (1989r.).

Zespół rozpadł się w 1988 roku. Obecnie Heavy Pettin’, pełen sił, zapału i

energii, powraca z nowym minialbumem pt. "4 Play". Z oryginalnego składu

w grupie pozostali jedynie - wokalista Stephen "Hamie" Hayman oraz gitarzysta

Gordon Bonnar. Pozostali członkowie zespołu to: Mick Ivory - perkusja;

Jez Parry - bas; Dave (Davo) Aitken - gitara. Historię Heavy Pettin’ przybliża

nam Gordon Bonnar. Zapraszam do lektury.

Kiedy możemy się spodziewać pełnowymiarowego

albumu?

To nasz następny krok, pracujemy nad tym

teraz, pomiędzy koncertami na żywo/ podróżowaniem

w ramach trasy koncertowej. Mamy

dużo kawałków, które bierzemy pod uwagę

i jak już mówiłem, rozpoczęliśmy nagrywanie.

Mamy nadzieję, że pełnowymiarowy

album zostanie wydany pod koniec 2020

roku. Mamy gotowy tytuł i koncepcję - Nie,

nie mogę Wam zdradzić - ale mogę Wam powiedzieć,

że będzie niesamowity!!

Co Twoim zdaniem odróżnia "4 Play" od innych

Waszych dzieł?

Cóż, na początek nie mamy ingerencji wytwórni,

co w przeszłości zawsze nam przeszkadzało.

Nasz A&R (A&R - dział artystyczny

firmy fonograficznej) ciągnąłby nas i

szarpał w różnych kierunkach, w zależności

od rynku itp., tak więc kreatywność na własnych

warunkach, bez presji, jest cudowna.

Zespół rozpadł się w 1988 roku. Czy możesz

nam powiedzieć, dlaczego podjęliście

tę decyzję?

Mam nadzieję, że siedzicie wygodnie... W

siódmym miesiącu nagrywania naszego trzeciego

albumu "The Big Bang" w Londynie

nasza wytwórnia płytowa dała nam producentów

"pop" - Power Station/ Mike and

the Mechanics itp. - byli świetnymi facetami,

bardzo utalentowanymi, ale nie o to nam

chodziło i coraz bardziej oddalaliśmy się od

tego, kim byliśmy jako zespół. W tamtym

czasie byliśmy zarządzani przez Briana Lane'a

(Yes, Asia), a on miał trochę wolnego

czasu w studio - Marcus Recording Studios

w Londynie z powodu innego zespołu - It

Bites, który skończył wcześniej. Więc postanowiłem

zabrać tam zespół, kiedy jeszcze nagrywaliśmy

"Big Bang" w Maison Rouge

Studios. Napisałem dwie piosenki, "Hot

Women" i "Break it Down", jako kontrast dla

naszej A&R w Polydor Records. Wyprodukowałem

te dwie piosenki w ciągu pięciu dni

z podkładami i perkusją na żywo i podkręconymi

wzmacniaczami Marshalla... miejsce

zajebiście się trzęsło!! Zabraliśmy gotowe

utwory do Polydor Records, mówiąc im, że

chcemy, aby "Big Bang" poszedł w tym kierunku.

Niestety nie wspierali nas i nie byli

zainteresowani, dosłownie powiedzieli: "Nie".

Od tego dnia zespół był skończony. Odbyliśmy

kolejną trasę po Wielkiej Brytanii i rozstaliśmy

się przed wydaniem albumu "Big

Bang". Patrząc wstecz to jest parodia. Wiele

znanych zespołów miało trudności podczas

nagrywania trzeciego albumu, ale zwykle

były wspierane przez wytwórnię lub kierownictwo

i ulepszały go, aby stworzyć arcydzieło.

Nigdy nie otrzymaliśmy takiego wsparcia

i naprawdę wierzę, że gdybyśmy je mieli,

Heavy Pettin’ rozwinęłoby pełny potencjał,

którego wszyscy oczekiwali.

HMP: 14 lutego 2020 r. wydacie nową EPkę

"4 Play". Jak się czujesz przed jej premierą?

Zastanawiasz się, jak będzie oceniana?

Gordon Bonnar: Długo na to czekaliśmy. Z

naszej strony jest dużo podekscytowania i

nerwowego oczekiwania. To jest duża sprawa

dla nas, mamy wiele do zrobienia! Tak, zawsze

mamy nadzieję, że każde wydanie zostanie

dobrze przyjęte, ale wydaje mi się, że

to jest wyjątkowe ze względu na długą przerwę,

to jakby ponowne przedstawienie się naszym

starym i nowym fanom. Pomimo tego,

w którymś momencie musimy odpuścić i robić

swoje. Zależy nam na tym, żeby została

wydana w pełni. "Obczaj to" świecie!

Foto: Heavy Pettin’

Myślę, że "4-Play" łączy się z tym, co najlepsze

z naszej przeszłości, jednocześnie określając

naszą przyszłość. Uważam, że nasi fani

zgodzą się z tym, że nie można tego pomylić

z niczym innym, to jest czyste Heavy Pettin’!

Wróciliśmy!!

Czym się zajmowaliście po tym, jak zespół

się rozpadł?

Hamie i ja pozostaliśmy w branży muzycznej.

Początkowo pracowałem jako inżynier

nagrań w domu w Great Linford Manor

Studios (Milton Keynes), Maison Rouge

(Chelsea) i Power Plant (Neasden), tworząc

wiele albumów z artystami takimi jak: Public

Image, Little Angels, Thunder, Tigertailz,

Del Amitri, Thomson Twins, Sade, Go

West i wieloma innymi... Skończyłem grając

na gitarze na tych płytach, więc ostatecznie

skłaniałem się do bycia gitarzystą sesyjnym i

ewentualnie pisania utworów... pracując z

wieloma producentami muzycznymi, których

znałem… to była interesująca praca i dobre

życie… Hamie przeprowadził się do USA i

podpisał umowę z Dirty White Boy z Earlem

Slickiem, a następnie założył swój własny

zespół Chyld, którego płyty dobrze sobie

radziły w USA… jednocześnie rozpętując

piekło na wszystkich frontach.

Kiedy wznowiliście wspólną grę? Co Was

skłoniło do reaktywacji?

Przez lata zawsze były "podejścia" do zrobienia

czegoś, ale Hamie mieszka w USA, a reszta

z nas jest rozsiana po całej Wielkiej Brytanii,

więc nigdy nie było łatwo się zorganizować,

połączyć itp. Hamie dzwonił do mnie

latem 2016 roku, naprawdę bardzo chcąc i

starając się, aby coś znów się zaczęło, więc

połączyliśmy się z resztą. Wszyscy byli chętni...

ale nie mogliśmy opracować żadnego

planu, żeby zacząć. Pod koniec lata siedziałem

w ogrodzie i nagle wpadłem na prosty

pomysł, żeby zrobić jeden koncert... i zrobić

go za rok. Wszyscy dali się przekonać do tego

pomysłu... prawdopodobnie dlatego, że

była to kwestia odległa. Zaczepiłem naszego

starego menedżera, Dutcha Michaelsa, i ko-

100

HEAVY PETTIN’


niec końców ustaliliśmy, że weźmiemy

udział w Festiwalu Winterstorm w listopadzie

2017r. Pierwszy występ załatwiony! Poszło

nadzwyczaj dobrze i ogromnie nam się

podobało, więc postanowiliśmy iść dalej i zobaczyć,

dokąd to nas zaprowadzi.

"4 Play" to pierwsza partia nowych utworów

Heavy Pettin’ nagrana od ponad 30 lat.

Co czujesz ponownie nagrywając?

Zawsze planowaliśmy wydać nowy materiał,

ale szczerze mówiąc, kiedy się reaktywowaliśmy,

okazało się to zniechęcającą perspektywą...

ponieważ mamy świetną reputację i wynikające

stąd oczekiwania, którym musimy

sprostać. Zamiast tego, postanowiliśmy więc

nie spieszyć się i skupić na naszych koncertach

na żywo itp. To dobrze zadziałało, gdyż

w tym czasie ponownie połączyliśmy się z

twórczym sercem Heavy Pettin’ i mogliśmy

ocenić, gdzie byli nasi fani. To było dla mnie

ważne, kiedy zacząłem pisać nowy materiał

na EPkę... i od tego momentu wszystko popłynęło

dość łatwo. Skomponowałem trzy

utwory, a Hamie dokończył kilka tekstów/

melodii, a także wybraliśmy jedną z piosenek

Davo (Davo Aitken - gitarzysta Heavy Pettin’),

która nadała EPce dodatkowy wymiar.

Nagrywaliśmy utwory w Studio SOR Great

Linford w Milton Keynes (Wielka Brytania)

w sierpniu 2019 roku.

Zastanawiam się, czy macie swój ulubiony

utwór na EPce, który ma dla was szczególne

znaczenie?

Wszystkie są dla nas wyjątkowe, wszystkie

przedstawiają coś innego. "Back to You" dotyczy

naszej nieobecności i powrotu do naszych

fanów. Chcieliśmy przekazać tę wiadomość,

tzn. jakie to uczucie być zostawionym

z niczym, a potem wrócić do miejsca, w którym

przerwaliśmy. "Tell me Why" został napisany

od początku do końca w około 10 minut,

jest to prosty, chwytliwy, a zarazem szybki

i mocny rockowy utwór. "Who We Are"

napisał Davo i jest trochę mroczniejszy i intensywniejszy

dla kontrastu, doskonale pokazuje

naszą cięższą stronę. "Hard to Hold"

to osobista ballada, inna niż wszystkie, w

prawdziwym stylu Heavy Pettin’.

Koncertowaliście z takimi zespołami jak:

Kiss, Ozzy i Mötley Crüe. Czy jest jakiś

koncert, który był dla Was szczególnie pamiętny?

Tak, zrobiliśmy wiele świetnych tras i koncertów

z niesamowitymi zespołami, takimi

jak te, o których wspomniałaś, a także z

Whitesnake, Metallicą, Ratt, Dio itp. Tyle

wspaniałych chwil i wspomnień. Nasze pierwsze

występy z Kiss były wyjątkowe, bardzo

dla nas ekscytujące, a Paul i Gene zazwyczaj,

przez większość wieczorów, obserwowali

nas stojąc z boku sceny. Spotkaliśmy się

z Ozzy’im jeszcze przed rozpoczęciem trasy,

uwielbiał spędzać z nami czas i opowiadać

nam wszystkie stare historie o Black Sabbath.

Był zabawny i podczas ostatniej nocy

trasy koncertowej powiedział mi żartobliwie:

"Cieszę się, że jutro wyjeżdżacie… stajecie się zbyt

dobrzy!". Mötley Crüe cały czas bywali w naszej

garderobie... uwielbiali imprezować… tyle

frajdy… i prawdopodobnie lepiej nie mówić

nic więcej (śmiech) Tak, mieliśmy wiele

niezapomnianych koncertów z tymi facetami

i na własną rękę... zbyt wielu, żeby o wszystkich

wspomnieć, ponieważ zwykle koncertowaliśmy

7-8 miesięcy w roku.

Foto: Andrew West

Jak wyglądało tworzenie muzyki do "4

Play"? Kto pisze teksty? Czy wszyscy dodali

coś od siebie, czy był tylko jeden lider?

Zawsze byłem głównym kompozytorem w

zespole. Piszę około 70/80% utworu, tj. gitarowe

riffy, melodie, teksty piosenek, aranżacje

itd. Potem zwykle oddawałem utwory

Hamiemu, żeby je dokończył - dodawał i poprawiał

teksty i niektóre melodie, żeby pasowały

do jego stylu wokalnego i udoskonalał

lirycznie. Zawsze piszę, więc zawsze mam

dużą pulę piosenek do wykorzystania. W zespole

mamy teraz drugiego znakomitego autora

piosenek - Davo, więc zobaczycie więcej

jego wkładu. Hamie zawsze chce nowego

materiału i jest siłą napędową naszej kreatywności.

Gdy piosenka spełnia oczekiwania,

cały zespół się za nią "zabiera" i wszyscy dodają

własne partie i charakter, dopóki wszyscy

nie jesteśmy zadowoleni… wszyscy mamy

ważny wkład w ostateczny rezultat. To właśnie

sprawia, że Heavy Pettin’ jest wyjątkowy!

Co inspiruje Cię do tworzenia muzyki?

Głównie gra na mojej gitarze. Wszystkie

piosenki Heavy Pettin’ pochodzą z uderzania

w "rozkręconą" gitarę elektryczną... i dreszczyku

emocji związanego z tworzeniem nowego

utworu Heavy Pettin’, który nabiera

tożsamości. Słuchanie wspaniałej nowej muzyki

również inspiruje... sprawia, by kreatywne

siły działały…

Jak wytwórnia płytowa wpływa na Waszą

pracę? Czy możecie cieszyć się pełną swobodą

artystyczną?

Nie mamy wytwórni płytowej, więc możemy

swobodnie określać własną wizję naszej muzyki

i naszej przyszłości. W przeszłości próbowali

nami manipulować, a niektóre podejmowane

przez nich decyzje rzeczywiście

wpływały na nasz rozwój. Wiele razy myśleliśmy:

"To nie wydaje się właściwe?", ale odpuszczaliśmy,

ponieważ byliśmy młodzi i sądziliśmy,

że wiedzą lepiej, ale tak nie było. Co

więcej, nie jesteśmy pod żadną presją, finansową

ani żadną inną, co robi dużą różnicę w

odniesieniu do tego, jak tworzymy naszą

sztukę.

Współproducentem Waszego debiutanckiego

albumu z 1983 roku ("Lettin’ Loose") był

gitarzysta Queen - Brian May. Jak Wam

się współpracowało?

Brian chciał z nami współpracować po wysłuchaniu

naszych demówek i my też byliśmy

bardzo podekscytowani tym pomysłem.

Brał w tym udział również Mack (Reinhold

Mack - producent muzyczny zespołu Queen

- przyp. red.). Nagrywaliśmy album w The

Townhouse Studio 2 w Londynie, gdzie

Phill Collins stworzył swój słynny dźwięk

perkusji, ponieważ znajduje się tam wysoka

szklana kabina z perkusją w środku (Drum

Booth). Skończyliśmy album w Monachium

(dogrywanie i miksowanie). Brian był bardzo

skoncentrowany na stworzeniu dla nas

świetnej płyty, próbując uchwycić energię zespołu.

Wszystko było grane na żywo z dogrywkami,

a Brian wykonał świetną robotę z

wokalem Hamiego. Możecie usłyszeć, jak

Brian dołącza do naszych wokali wspierających

pod koniec "Devil in her Eyes". Świetnie

się bawiliśmy, a płyta wypadła dla nas naprawdę

dobrze. Same wspaniałe wspomnienia.

Pan May jest jedyny w swoim rodzaju!

Czy wracasz do któregoś z poprzednich

albumów ze szczególnym sentymentem?

Niedawno graliśmy na Monsters of Rock

Cruise. Didżej na statku - wspaniały "DJ

Will" jest wielkim fanem zespołu i grał utwory

z albumów "Rock Ain't Dead" i "Lettin’

Loose" itd. Od dawna nie słyszałem tych

utworów w takim kontekście, ale zabrzmiały

mega i rzuciły na kolana niektóre utwory innych

artystów, które grał... więc byłem z tego

bardzo zadowolony...

Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym

rynkiem muzyki? Jest lepszy czy

HEAVY PETTIN’

101


Foto: Mark Rutherford

gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz?

Muzyka jest muzyką, zawsze będzie ewoluować

i patrząc wstecz, stawać się lepsza. A

każda dekada będzie miała swoich zwolenników,

ponieważ to zostało wryte w nasze

usposobienie, gdy dorastaliśmy. Jak wiecie,

sposób, w jaki ludzie uzyskują dostęp do muzyki,

zmienił się dramatycznie od czasu rozwoju

technologii - Internetu / telefonu komórkowego,

ale zawsze mówiłem, że to opinia

publiczna decyduje o tym, co jej się podoba,

bez względu na to, jak zostanie to przekazane

lub co mówią krytycy. Jest więcej "ducha

wspólnoty" w odniesieniu do muzyki,

gdy media społecznościowe łączą fanów i

artystów. Więc władza w ręce twórców muzyki

i władza w ręce ludzi!! i rock nie umarł,

do cholery!!!

Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy

zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?

Zróbcie to! To nie jest łatwe, ale poświęćcie

trochę czasu na naukę instrumentu muzycznego

i bądźcie kreatywni. Zaprzyjaźnicie

się z innymi muzykami, zawsze będziecie

mieć paczkę... spotkacie pociągających ludzi

(śmiech) Zawsze będziecie w stanie podnieść

swoją gitarę lub coś innego i zatracić się w jej

fenomenie, ponieważ za każdym razem zabierze

Was w nowe miejsce... Jeśli będziecie

się jej trzymać, da Wam wyjątkowe chwile i

wspomnienia na całe życie...

Czy jesteście także przyjaciółmi poza sceną?

Absolutnie tak, jesteśmy grupą braci i razem

spędzamy cały czas. Jako zespół wszyscy jesteśmy

równi i wszyscy jesteśmy niezbędni

do dostarczania magii Heavy Pettin’, kochamy

to. Więc nie ma tutaj próżności ani "gwiazdorzenia",

które zostają wyeliminowane,

gdy tylko się pojawią, przez ciągłe, bardzo

śmieszne przekomarzanie się, które trwa bez

przerwy…

Co Twoim zdaniem odróżnia Was od innych

zespołów hard rockowych? Czy jest

coś specyficznego dla Heavy Pettin’?

Wy mi powiedzcie? Większość recenzji naszej

nowej EPki mówi to samo: "Brzmi jak

klasyczne Heavy Pettin’!". Myślę, że udaje nam

się połączyć naszą szarżującą metalową wymowę

z melodią i atrakcyjnym brzmieniem

gitary. Nasze teksty są mocne i chcemy mieć

pewność, że każdy utwór ma swoją tożsamość.

Uwielbiamy grać na żywo dla naszych

fanów i dla nich dać z siebie wszystko. Gdy

rozmawiamy z ludźmi po naszych koncertach,

są zdumieni energią, którą wkładamy i

tworzymy. Nasze muzyczne wykształcenie

zdobyliśmy w latach 70-tych, kiedy byliśmy

nastolatkami, dlatego jesteśmy elitarnym

członkiem NWOBHM (Nowej Fali Brytyjskiego

Heavy Metalu), co oznacza, że mamy

dodatkowy atut… my faktycznie idziemy do

11! (wzmacniacz idzie do 11 - przyp. red.).

Czym jest dla Ciebie muzyka - sposobem

na zabicie nudy, pasją czy jeszcze czymś

innym?

Gra na gitarze w Heavy Pettin’ to coś więcej

niż pasja... definiuje to, kim jestem! To, kim

jest Hamie... kim jest Mick... kim jest Davo...

kim jest Jez. To jest Heavy Pettin’!

Jakie są Wasze plany na przyszłość? Planujecie

jakąś dłuższą trasę koncertową?

W 2019 roku skoncentrowaliśmy się na

Wielkiej Brytanii i właśnie wróciliśmy z

Monsters of Rock Cruise oraz Brofest w

Newcastle, gdzie byliśmy główną gwiazdą.

Jesteśmy w Barcelonie 6 czerwca i planujemy

więcej specjalnie wybranych koncertów w

całej Europie w 2020 roku, starając się tam

dotrzeć do naszych odbiorców. Więc zwracajcie

uwagę na aktualności.

Dziękuję za poświęcony czas i życzę

wszystkiego najlepszego na przyszłość.

Byłoby wspaniale, gdybyś zdecydował się

odwiedzić Polskę.

Bardzo byśmy chcieli zagrać w Polsce... zróbcie

trochę hałasu, żeby nas tam sprowadzić!

Dziękujemy, rządzicie!

Simona Dworska

HMP: W Black Swan możemy znaleźć

wspaniałych muzyków, co skłoniło Was do

rozpoczęcia nowego projektu i założenia zespołu?

Robin McAuley: Wytwórnia Frontiers Music

zwróciła się do Jeffa Pilsona, żeby wspólnie

stworzyć jakiś projekt. On zapytał Reba

Beacha, który powiedział tak! Następnie zadzwonił

do mnie i wkrótce potem zaczęliśmy

pracować nad jakimiś pomysłami, aby to wypróbować

i w taki sposób to wszystko się połączyło.

Skąd pomysł na nazwę zespołu?

Podobno Kip Winger zasugerował nazwę

Rebowi. Reb powiedział Jeffowi i mnie, a

my ją pokochaliśmy. Kiedy Frontiers otrzymało

zezwolenie na korzystanie z tej nazwy,

wszystko było przesądzone! Myślę, że nazwa

jest idealna dla zespołu i muzyki!

Chociaż wszyscy jesteście doświadczonymi

muzykami, dla Black Swan album

"Shake The World", który ukazał się 14 lutego

tego roku, jest debiutem. Jak jest odbierany?

Jakie są Wasze odczucia? Czy

spodziewasz się, że, jak sugeruje tytuł,

album wstrząśnie światem?

Jest teraz 12 marca i jak do tej pory reakcje

oraz komentarze wszystkich, którzy słyszeli

pełny album, były niesamowite! Czasopisma

mówią: "Album roku!!". Jest marzec (śmiech)

Nam to pasuje! "Shake The World" był naszym

pierwszym singlem z albumu o tej samej

nazwie. Następnie "Big Disaster", a jeszcze

później piękna ballada "Make It There"

wydana w Walentynki razem z całym albumem.

Wszystkie trzy teledyski można zobaczyć

na YouTube! Wydaje się, że naprawdę

nadszedł czas, aby wstrząsnąć światem (!),

biorąc pod uwagę obecny niepokój, którego

wszyscy doświadczamy, prawda?

Każdy z zespołów, w których graliście (wokalista

Robin McAuley - McAuley Schenker

Group, gitarzysta Reb Beach - Winger,

Whitesnake, basista Jeff Pilson - Foreigner,

The End Machine, ex-Dokken i perkusista

Matt Starr - Ace Frehley, Mr. Big) odniósł

sukces. Czujecie presję tworząc coś zupełnie

nowego?

Naprawdę nie ma presji! My po prostu zaczęliśmy

pisać takie utwory, które lubimy

śpiewać i wykonywać. Produkcja Jeffa jest

bardzo mocna i nadaje zespołowi bardzo

świeży dźwięk. Chociaż jest to zasadniczo

klasycznie rockowa płyta, to wszystkie utwory

są nowe i przyjęliśmy bardzo świeże podejście

zarówno pod względem dźwięku, jak i

struktury!

Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Shake

The World"? Czy Reb Beach jest jedynym

twórcą utworów w Black Swan? Czy mieliście

jakieś problemy ze współpracą?

Tworzenie było przyjemne i oparte na współpracy.

Reb i Jeff napisali muzykę, a ja głównie

linie wokalu i teksty. W fazie przedprodukcyjnej

Jeff i ja dokonywaliśmy zmian, a

potem od razu nagrywałem swoje partie.

Wszystko nagrywane było w domowym studio

Jeffa w Los Angeles.

Jak wygląda proces pisania utworów? Czy

teksty są oparte na Waszych osobistych

102

HEAVY PETTIN’


Jestem ciekawa czym się zajmujesz poza

tworzeniem muzyki?

Uwielbiam spędzać czas z rodziną, z moją

żoną i synami!!

Uwaga! Black Swan wstrząsa światem!!!

Z połączenia talentów wokalisty Robina McAuleya, gitarzysty Reba

Beacha, basisty Jeffa Pilsona oraz perkusisty Matta Starra, powstała zupełnie

nowa jakość - Black Swan. Zespół 14 lutego br. wydał swoją pierwszą płytę zatytułowaną:

"Shake The World". Jeden z najwspanialszych rockowych głosów, mocna

sekcja rytmiczna i porywające gitary dostarczą Wam niezapomnianych muzycznych

wrażeń. Zachęcam do odsłuchu, jak i przeczytania kilku słów od Robina

McAuleya.

doświadczeniach?

W niektórych przypadkach łatwo jest czerpać

z osobistych doświadczeń lub okoliczności,

których jesteś świadkiem, ale teksty piosenek

mogą być również subiektywne, toteż

mogą oznaczać różne rzeczy dla różnych ludzi!

Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony

utwór na albumie, który ma dla Ciebie

szczególne znaczenie?

Hmmm??? Uwielbiam "Immortal Souls", ponieważ

dotyczy wampirów! Jestem typem faceta,

który lubi filmy i książki o wampirach!

Także "When Johnny Came Marching", który

mówi bardzo dużo o młodych żołnierzach -

mężczyznach i kobietach cierpiących na syndrom

stresu pourazowego (PTSD). Mieliśmy

masakrę blisko naszego domu. W trakcie

przyjemnie spędzanego wieczoru, przyjaciele

mojego syna z wyższej uczelni zostali zastrzeleni

przez byłego żołnierza piechoty

morskiej. Niestety takie zdarzenia są zbyt

częste!

wpływ ma krytyka na Twoją pracę (jeśli w

ogóle ma jakiś)?

Stare powiedzenie mówi: "Możesz czasem zadowolić

niektórych ludzi, ale nie wszystkich przez cały

czas". Nie martwię się o to!!

Masz duże doświadczenie sceniczne, więc

zastanawiam się, czy czasami stresujesz się

Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym

rynkiem muzyki? Jest lepszy czy

gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz?

Muzyka, style ciągle się zmieniają! To jest

zdrowe! Niektóre lubię, a niektóre nie. Przemysł

nie jest taki sam jaki był, ale jak mógłby

być z tą całą nową muzyką?! Ważne, że ludzie

lubią to, co robię.

Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy

zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?

Jeśli to Twoja pasja, to śmiało - wybierz ją z

Sercem i Duszą!! Bądź najlepszy, jaki możesz

być. Nie sprzedawaj tanio swojej skóry!

Jakie są Twoje plany na przyszłość? Co

chcesz osiągnąć?

Pozostać zdrowym i szczęśliwym!!! A reszta

Wasz nowy album "Shake The World" będzie

dostępny na płycie CD. Jakie inne gadżety

będziecie mieli na sprzedaż?

Koszulki, płyty winylowe i płyty CD… wydaje

mi się, że wyprzedaliśmy wszystko wcześnie,

a potem wydrukowaliśmy więcej w celu

realizacji dalszych zamówień.

Czy po tylu latach działalności scenicznej

Twoje pomysły jeszcze się nie wyczerpały?

Co inspiruje Cię do tworzenia muzyki?

Ha! Dobre pytanie! Ponieważ nasze życia i

sytuacje nieustannie się zmieniają, zawsze

będzie świeży materiał, z którego można

czerpać. To jest jak nowy samochód, nowy

telefon. Zawsze dzieje się coś nowego, więc

zawsze jest z czego czerpać inspirację.

Co, Twoim zdaniem, odróżnia Black Swan

od innych zespołów?

Reb, Jeff, Matt i ja po raz pierwszy razem.

To coś nowego!! Nasze różne style razem

sprawiają, że to, co robimy różni się od innych!

Reb jest niesamowitym gitarzystą, ma

swoje indywidualne brzmienie i styl. Samo to

czyni Black Swan innym!

Jak sobie radzisz ze sławą? Przytłacza Cię

czy motywuje?

Naprawdę nie jestem sławny, ale dziękuję!

Nie jest możliwe zadowolenie wszystkich i

zawsze znajdzie się osoba, która czegoś nie

lubi. Jak sobie radzisz z krytyką? Jaki

Foto: Capilla Ardiente

lub czujesz presję podczas koncertów?

Nie lubię czekać przed koncertem. Chcę po

prostu zacząć, a potem mam się dobrze! Mój

głos jest zawsze priorytetem w dniach występów.

To może być stresujące, więc zawsze o

niego dbam.

A jak sobie radzisz ze stresem?

Co najmniej 8-godziny sen może złagodzić

dużo stresu. Spokojny czas jest ważny.

Czy możesz cieszyć się pełną swobodą

artystyczną, czy może Twoja wytwórnia

płytowa (Frontiers Music) w jakiś sposób

wpływa na Twoją pracę?

Dają świetne sugestie, ale ostatecznie podpisują

z Tobą kontrakt ze względu na to, co

robisz. Kiedy podchodzę do mikrofonu, żeby

śpiewać, to moja artystyczna swoboda! To

wszystko ja. Mieszkam w Los Angeles, oni we

Włoszech!! Któregoś dnia, wkrótce, spotkamy

się na dobrym makaronie i wyśmienitym

włoskim winie (śmiech).

przyjdzie sama.

Czy planujesz jakąś europejską trasę koncertową

w najbliższej przyszłości?

Michael Schenker Fest właśnie został odwołany

w Japonii. Mamy zaplanowane tournée

po Europie w kwietniu 2020 roku. Mamy

nadzieję, że do niego dojdzie, chyba że

zostanie odwołane z powodu koronawirusa.

Dziękuję za poświęcony czas i życzę

wszystkiego najlepszego na przyszłość.

Byłoby wspaniale, gdybyś zdecydował się

odwiedzić Polskę.

Bardzo dziękuję. Kocham Polskę. Do zobaczenia

na koncertach Schenker Fest!! Bądźcie

bezpieczni i zdrowi!

Simona Dworska

BLACK SWAN 103


HMP: Początek 2020 to okres pojawienia się

Waszego dwudziestego pierwszego albumu

zatytułowanego "The Serpent Rings". Skąd

w ogóle pomysł na ten tytuł?

Tony Clarkin: Najpierw powstała piosenka

o tym tytule. Kiedy nadszedł czas na wybór

tytułu płyty, zbyt długo się nie zastanawialiśmy.

"The Serpent Rings" był jednym z głównych

faworytów, jeśli chodzi o tytuł nowego

albumu. Nie ma w tym żadnego ukrytego

znaczenia, drugiego dna ani jakichś ideologii.

Grając musisz się

dobrze bawić

Czy ktoś jeszcze pamięta i

słucha brytyjskiego zespołu

Magnum? Grupa stanowi doskonałe połączenie

rocka, melodii oraz przebojów i pozostaje

aktywna na rynku muzycznym już od ponad czterech dekad (1972-

1995, 2001 do chwili obecnej). Na przestrzeni lat skład zespołu się

zmieniał, jednak Tony Clarkin (gitara) i Bob Catley (właściwie Robert

Adrian Catley - wokal), założyciele Magnum, nadal tworzą jego

podstawę. Chociaż Panowie liczą sobie ponad 70 lat w dalszym ciągu są w świetnej

muzycznej formie i nie przestają tworzyć, czego dowodem jest najnowszy album

kapeli pt. "The Serpent Rings" wydany 17 stycznia br. Pozostali członkowie

Magnum to - Rick Benton (klawisze), Lee Morris (perkusja) i Dennis Ward (bas).

Niestety, wydaje się, że w Polsce zespół jest mało znany i niedoceniany, zachęcamy

więc do zapoznania się z wywiadem, jak i twórczością Magnum.

To prawda i osobiście jestem z tej współpracy

ogromnie zadowolony. Zresztą działamy razem

już od bardzo wielu lat. Rodney odwiedził

studio, w którym pracowaliśmy.

Przyniósł ze sobą dość spory notatnik. Powiedziałem

mu o tytule, jaki zamierzam nadać

temu albumowi i jaką mam ogólną wizję

okładki. Rod wszystko notował skrupulatnie

co do najmniejszego szczegółu. Sam zadawał

mi serię wnikliwych pytań tyczących się

mojego wyobrażenia tej grafiki. Powiedziałem

mu, że najważniejszym, centralnym

punktem tej okładki ma być mężczyzna trzymający

miecz. Kiedy już sobie to wszystko

przerobił w głowie, zrobił ołówkowy rysunek

tej okładki, który nas wszystkich wprawił w

zachwyt. Było to niemalże dokładne zrealizowanie

moich wyobrażeń. Chociaż nie było

to dla mnie niczym szczególnie zaskakującym,

bo znam jego talent, wiem czego się

mogę spodziewać i jeszcze nigdy się nie zawiodłem.

Przedostatni album Magnum wydany w

2018 roku pt.: "Lost On The Road To Ethernity",

to jeden z lepszych albumów Magnum.

Został on dobrze przyjęty przez krytyków

zarówno w Europie, jak i w USA.

Jakie uczucia wywołuje w Tobie zbliżająca

się premiera nowego wydawnictwa? Myślisz,

że jest w stanie powtórzyć ten sukces?

(Śmiech) Tego nie wiem. Wiem natomiast,

że jestem bardzo pewien swojej twórczości i

uważam, że "The Serpent Rings" to naprawdę

dobry album i spora porcja solidnego

grania. Dobre kompozycje, wyszukane partie

instrumentów. Od tych, którzy mieli już możliwość

przesłuchania tego materiału słyszę

same pozytywne opinie.

104

Po prostu fajnie to brzmi. I tyle w tym temacie

(śmiech).

Co Twoim zdaniem odróżnia "The Serpent

Rings" od pozostałych albumów Magnum?

(Śmiech) Naprawdę nie wiem. Myślę, że porównując

go z ostatnimi albumami jest odrobinę

cięższy i bardziej rockowy. Ma więcej

mocy, niż większość nagranych przez nas

rzeczy, co przyznam szczerze, bardzo do

mnie przemawia.

Czy jako twórca muzyki znajdującej się na

tym albumie jesteś w stanie wskazać jakiś

utwór lub utwory, które cenisz bardziej od

pozostałych?

Wszystkie! (śmiech). Tak na serio, to jako

twórca jestem zadowolony z całości albumu.

Jeśli jednak już zmuszasz mnie do dokonania

tego typu wyboru (śmiech), to na pewno

MAGNUM

Foto: Rob Barrow

takimi utworami są "Madman Or Messiah",

"Not Forgiven" i "You Can't Run Faster Than

Bullets". Jednakże jak już powiedziałem,

wszystkie utwory z tej (i nie tylko z tej) płyty

są dla mnie niezwykle ważne i z każdym z

nich mam jakiś emocjonalny związek. Być

może uznasz to za jakiś objaw niezdrowego

samozachwytu, ale naprawdę ten album

mnie porwał. Bardzo często go słucham. W

domu, podczas spacerów na mieście, podczas

jazdy samochodem, dlatego pewnie rozumiesz,

że wybranie ulubionych to dla mnie

nie lada wyzwanie.

Wspomniałeś o utworze "Not Forgiven".

To pierwszy singiel i teledysk promujący

"The Serpent Rings".

To była propozycja ludzi z wytwórni. Spodobał

im się tekst tego utworu. Było to istotne

o tyle, że wszyscy chcieliśmy zrobić do

tego tzw. "lyric video", a w takich przypadkach

to akurat warstwa tekstowa w dużej

mierze determinuje tło takiego teledysku.

Użycie wizerunku kobiety - mima malującej

swą twarz przed lustrem, to akurat mój pomysł.

Uważam, że nadało to temu obrazowi

odpowiedniego kolorytu.

Grafika użyta jako okładka albumu została

zaprojektowana przez Rodneya Matthewsa.

W swych lirykach poruszasz rozmaite tematy.

Na przykład samozwańczy zbawiciele

albo destruktywne zachowania towarzyszące

ludzkości.

Myślę, że właśnie w takich niezbyt łatwych

oraz momentami niezbyt przyjemnych tematach

można odnaleźć coś naprawdę interesującego

i sprawić, że tekst będzie coś przekazywał.

Nawet jakbyś nie chciał tego widzieć i

bardzo się przed tym bronił, to jednak takie

rzeczy są wokół nas. Poza tym lubię jak tekst

jest o czymś.

Chórki na "The Serpent Rings" są wykonywane

przez trzech wokalistów. Kim oni są?

To nasi przyjaciele od wielu lat. To, co oni

prezentują to nie tylko chórki w tle. Wszyscy

oni posiadają wysoko rozwiniętą technikę

wokalną. Dennis jest w tej ekipie nowy, natomiast

wszyscy pozostali współpracowali z nami

także przy kilku ostatnich albumach.

"The Serpent Rings" w swej standardowej

postaci ukaże się na CD. Planujecie wydanie

tego materiału pod inną postacią?

Będą jakieś specjalne edycje?

Będzie dostępne także winylowe wydanie

oraz specjalny box. Od lat każdy nasz album

wydajemy także na winylu, zatem nie jest to

u nas żadna nowość.

Powiedz mi proszę, czy nie masz czasami

uczucia, że wydawca ogranicza Twoją artystyczną

wolność?

Absolutnie. Czuję pełną artystyczną wolność


i swobodę twórczą. Nasza wytwórnia w

niczym nam nie przeszkadza i niczego nie

utrudnia. Gdyby ktoś mi to próbował

ograniczyć, czułbym się jak zwierzę, które

ktoś nagle próbuje zamknąć w klatce. Nie

tędy droga. Wszystkie utwory tworzymy sami

bez żadnych wytycznych ludzi z zewnątrz.

Sami wiemy co robić i w którym

kierunku podążać.

Jesteś autorem całej muzyki na najnowszym

albumie. Czy oznacza to, że pozostali

muzycy nie mieli żadnego wpływu na

kształt tej płyty?

Ależ oczywiście, że mieli. Ja czuwam nad

całością, jednakże każdy poniekąd w pewien

sposób jest w dużym stopniu odpowiedzialny

za swoją działkę. Sporo do zespołu wniósł

nowy basista Dennis Ward. Kiedy wchodziliśmy

do studia on jeszcze był w Niemczech.

Wysłaliśmy mu miksy tego, co udało nam się

zrobić, on następnie dograł do tego chórki i

partie basu. Pierwszy raz zdarzyło nam się

pracować w ten sposób. Jestem bardzo zadowolony,

że człowiek ten znalazł się w szeregach

Magnum. Co do mojej pracy, to gdy

tworzę jakiś utwór, robię to w swym domowym

studio. Zazwyczaj ma on bardzo podstawową

formę, taki szkielet właściwie. Nad

ostateczną wersją wszystkich utworów pracujemy

wspólnie i każdy coś od siebie dokłada.

Zatem na przykład Bob Catley miał sporą

autonomię jeśli chodzi o swoje partie wokalne.

Nasz klawiszowiec Rick Benton również

posiada swe domowe studio, gdzie zrobił

większość część partii klawiszowych i wszystkie

orkiestracje. Lee Morris też właściwie

sam dorobił partie perkusji do wszystkich

utworów. Zatem "The Serpent Rings" to jak

najbardziej efekt pracy zespołowej.

Wspomniałeś już o zmianie basisty, która

miała miejsce w obozie Magnum. Jakie były

powody opuszczenia zespołu przez Ala

Barrowa?

Na początek warto zaznaczyć, że Al współpracował

z nami przez lata i ciągle jest naszym

przyjacielem. Powodem jego odejścia

były głównie kwestie logistyczne. On od

jakiegoś czasu mieszka w Stanach Zjednoczonych,

co niewątpliwie trochę utrudniało

Foto: Magnum

nam wspólne działanie. Ale tak jak mówię,

cały czas jesteśmy w dobrym kontakcie.

A czy znalezienie godnego następcy w

postaci wspomnianego już tutaj Dennisa

Warda sprawiło Wam jakieś problemy?

W tej sytuacji szczęście nam sprzyjało. Dennisa

polecił mi Tobias Sammet znany z

Edguy i Avantasii. Bardzo go zachwalał i dał

nam do niego kontakt. Zadzwoniłem do

Dennisa i zapytałem, czy nie byłby zainteresowany

wstąpieniem w szeregi Magnum.

Stwierdził, że jak najbardziej. Dalej już się

potoczyło samo.

Magnum to zespół z naprawdę bogatym

dorobkiem wydawniczym. Czy po tylu latach

miewasz momenty, że czujesz się

wypalony jako muzyk i twórca? Skąd po

tylu latach ciągle bierzesz inspiracje, by to

dalej ciągnąć?

Oczywiście chwile wypalenia zdarzają się

chyba każdemu, ale w moim przypadku

nigdy nie trwały one długo. Tworzenie i nagrywanie

nowych utworów to dla mnie wciąż

coś ekscytującego i dającego mi masę radości.

Kiedy tworzę nowy materiał, jestem w stanie

oddać się temu bez reszty. Odnajduję w tym

niemalże dziecinną radość.

Masz jakieś inne recepty na długowieczność

zespołu?

(Śmiech) Po prostu grając musisz się dobrze

bawić. Inaczej to nie ma większego sensu. To

jest główna recepta, by działać przez tak

długi okres.

Grałeś w swym życiu wiele koncertów. Powiedz

mi proszę, czy nawet dziś wychodząc

na scenę miewasz momenty, że czujesz się

zestresowany?

Nie. Wręcz przeciwnie. Za każdym razem

czuję się podekscytowany. Kiedy byłem

młodszy i grałem pierwsze duże koncerty

faktycznie zdarzało mi się być zestresowanym.

Ale to już przeszłość. Dziś czuję pełen

luz.

Ostatni koncert Magnum w Polsce miał

miejsce w 2018 roku w Bydgoszczy. Pamiętasz

go?

Szczerze mówiąc nie bardzo (śmiech). Gram

tyle koncertów, że ciężko mi wszystkie

zapamiętać ze szczegółami. Chociaż poczekaj…

jakieś tam przebłyski mam. To był taki

mały klub chyba… Jak on się nazywał?

Kuźnia.

O właśnie! Ale tak jak mówię, nasza trasa

średnio składa się z czterdziestu trzech koncertów,

więc czasem niektóre obrazy w głowie

się mieszają i ciężko je przypisać do konkretnej

daty i miejsca.

Dziękujemy Magnum za poświęcony czas i

życzymy wszystkiego dobrego na przyszłość!

Simona Dworska, Bartek Kuczak

Foto: Magnum

MAGNUM 105


Odpowiedź na to pytanie znajduje się w dokumencie No Bros info

pdf, który jest załączony...

To mógł być ciekawy wywiad, bowiem No Bros wrócił po kilku latach milczenia

ze świetną płytą "Export Of Hell", ale lider zespołu Klaus Schubert nie popisał

się. Najwidoczniej ten doświadczony muzyk wychodzi z założenia, że niczym

największe gwiazdy rocka, przygotowuje jeden materiał promocyjny i wszystkie

magazyny go przedrukowują, jeszcze się z tego ciesząc. Ano, w przypadku niszowych,

nawet długo istniejących zespołów to tak nie działa, panie Klaus, bo No

Bros w żadnym razie nie jest Ozzy'm Osobournem czy kimś o podobnej pozycji.

Gdyby nie to, że szanuję pracę moich młodych współpracowników-tłumaczy, to ta

rozmowa powędrowałby po prostu do kosza. A tak zapraszam do lektury wszystkich

siedmiu (?) polskich fanów No Bros:

HMP: Wiele zespołów z takim stażem jak

wasz z czasem spoczywa na laurach, coraz

rzadziej wydając płyty z premierowym materiałem.

W waszym przypadku jest jednak

inaczej, bo nie minęły cztery lata od ukazania

się "Metal Marines" i wróciliście z nowym

albumem?

Klaus "No Bros info pdf" Schubert: Muzyka

to moje życie! Po prostu lubię ciągle robić

coś nowego. Czy to z No Bros, z moim projektem

Schubert In Rock z udziałem międzynarodowych

gwiazd, czy z przyjaciółmi,

jak na przykład w Schubert In Blues, bardziej

jazzowo/bluesowym. A około ośmiu lat

temu istniała nawet formacja w składzie z

czterema kobietami - muzykami i ze mną:

Klaus Schubert's Rock Bunnies.

Był jednak dłuższy okres, kiedy ukazywały

się przede wszystkim wasze różne kompilacje,

ale po roku 2010 zmieniło się to na

korzyść premierowych materiałów - wyeksplorowaliście

zespołowe archiwa do cna i

trzeba było zabrać się do roboty? (śmiech)

Nie uważam, że tak było, spójrz na odpowiedź

do poprzedniego pytania. (śmiech)

Spojrzałem przede wszystkim na dyskografię

No Bros: od 1986 wydaliście raptem

trzy albumy studyjne, ale aż pięć składanek...

Co istotne przygotowaliście "Export

Of Hell" w bardzo zreformowanym

składzie, bo z nową sekcją i przede wszystkim

wokalistą - gdyby nie te zmiany, to

pewnie ta płyta ukazałaby się trochę szybciej?

Główny skład zespołu jest niemal ten sam,

jak na płycie "Metal Marines"! Walt Stuefer

to długoletni przyjaciel, z którym często

bywałem na scenie i który pojawił się wraz z

mistrzostwem wokalnym (z tym bym polemizował

- przyp. red.) na moim ostatnim albumie

Schubert In Rock "Commander Of

Pain" - wraz z takimi gwiazdami, jak Doogie

White, Dan McCafferty, Joe Lynn Turner,

Marc Storace, Jeff Scott Soto etc. - jest jedynym,

nowym członkiem No Bros. Chciałem

dodać zespołowi powiewu świeżości, dokonać

metamorfozy co do "rockowego wokalu",

a z Gigele nie było to osiągalne. I powiedzmy,

nie mogliśmy również osiągnąć

harmonii: ani muzycznie, ani w sprawach

osobistych!

Jak Walter Stuefer trafił do zespołu? Freddy

Gigele postanowił skoncentrować się na

innych aspektach swej kariery, a może

uznał, że pora ustąpić miejsca młodszym i

musieliście szukać nowego frontmana?

Myślę, że wszystko zostało powiedziane w

poprzedniej odpowiedzi...

Może warto więc przeczytać wszystkie pytania,

zanim zacznie się na nie odpowiadać?

Walter to doświadczony wokalista, chociaż

przyszedł na świat krótko przed powstaniem

Target, czyli pierwszej odsłony No

Bros, ale zawartość "Export Of Hell" potwierdza,

że szybko znaleźliście wspólny

język?

Tak, jest "kilka miesięcy" młodszy ode mnie

(śmiech)… Ale dlatego, że znamy się od ponad

25 lat i współpracowaliśmy wiele razy,

dajemy radę surfować muzycznie na tej samej

fali.

Czasem więc takie zmiany są potrzebne,

konieczne wręcz, żeby zespół mógł dalej

funkcjonować? Na bok idą sentymenty, dawne

zasługi, bo jeśli coś się nie układa nie

ma sensu tego dalej ciągnąć?

Zmiany w życiu są dla mnie bardzo ważne,

nawet jeśli czasem są bolesne. W przeciwnym

wypadku przestajesz się rozwijać.

Wiele klasycznych zespołów pracuje jednak

w takiej toksycznej atmosferze, w klasycznych

składach, ale tylko dla pieniędzy -

może dlatego tak trudno przychodzi im tworzenie

nowych utworów i jedyne, na co je

stać, to tylko ciągłe koncerty ze starym

materiałem?

Nie zrobiłbym tego nigdy więcej! Ja po prostu

chcę się bawić z moimi kolegami muzykami…

również w prywatnym życiu! Oczywiście

istnieją też formacje jak ZZ Top (jeżdżą

oddzielnymi tourbusami, etc.), które są razem

tylko dla pieniędzy… Przepraszam, ale

właśnie tak też brzmią i wtedy, i teraz!

Foto: No Bross

Jak więc pracowało się wam nad "Export Of

106

NO BROSS


Hell"? Domyślam się, że część utworów

czy riffów miałeś już gotowe wcześniej, a w

pełnym składzie tylko je dopracowywaliście,

aranżowaliście i ogrywaliście na próbach?

Zgadza się, pracuję raczej staroświecko czy

nostalgicznie! Kiedy wpada mi do głowy fajny

riff, nieważne gdzie, nagrywam go na

walkmana (tak! - odtwarzacz kaset, który został

wynaleziony w późnych latach 70…

śmiech) i potem testujemy go z zespołem! Z

około trzydziestu pomysłów, około dziesięciu

zostanie wprowadzonych w życie. Nagrywamy

podstawy (perkusja, bas plus gitara)

przeważnie na żywo w studio, potem majstrujemy

przy nich trochę czy poprawiamy

to, co nie poszło tak, jak chcieliśmy!

...

To dlatego "Export Of Hell" brzmi dynamicznie

i bardzo organicznie, niczym nagranie

koncertowe, chociaż to przecież materiał

studyjny?

Myślę, że wszystko zostało powiedziane w

poprzedniej odpowiedzi.

Zwraca też uwagę swoista ponadczasowość

tego materiału - o wielu płytach można

powiedzieć, że są produktem swej epoki,

od razu można odgadnąć, choćby po

brzmieniu, w jakiej dekadzie powstały, ale

tutaj nie ma o tym mowy - o taki właśnie

efekt wam chodziło?

Odpowiedź na to pytanie znajduje się w dokumencie

No Bros info pdf, który jest załączony...

Jasne, a czytelnicy mają do niego dostęp, bo

przecież regułą jest, że do wywiadów dołącza

się materiały promocyjne, szczególnie

tak wielkich gwiazd jak No Bros... Nie

wydaje ci się, że muzyczne mody są największym

zagrożeniem dla muzyki jako takiej?

"Export Of Hell" byłby przecież czymś

znaczącym w latach 70., w kolejnej dekadzie

uznany byłby za coś co najmniej niemodnego,

w erze grunge miałby pewne

szanse, ale bardziej na zasadzie ciekawostki,

by teraz znowu być czymś świeżym - historia

zatoczyła koło?

Tak, może historia się powtórzy. Zobaczymy,

jeśli wciąż będziemy wtedy żywi

Foto: No Bross

(śmiech). Ale dla mnie to, że gramy dla tych

fanów, którzy oddają się erze nostalgicznego

rocka, jest wystarczające!

Wielu artystów, szczególnie tych o dłuższym

stażu, mawia, że nie zależy im na popularności,

a koncerty grają niezależnie od

tego czy na sali jest 20, 200 czy 2000 osób.

Często mam jednak okazję z nimi rozmawiać

w takich okolicznościach i nie sądzę, by

fakt, że na ich występ sprzedało się kilkanaście

biletów był czymś pozytywnym czy

motywującym, szczególnie jeśli byli kiedyś

naprawdę znani. Wam jednak udało się

przetrwać, z przerwami, ale mimo wszystko,

aż 45 lat - to na pewno wielki sukces?

Jak już mówiłem, po prostu wciąż świetnie

się bawię… i z pewnością nie robię tego dla

pieniędzy! Nie da już się nic zarobić w "średniej

klasie muzyków"!

...

Są też jednak stare-nowe utwory, bonusowe

"Holiday With HH" i "Black Maiden" No

Bros oraz "Little Boy" twego projektu Schubert

In Rock - czemu akurat te i skąd pomysł

na takie właśnie dodatki na płycie

CD, bo domyślam się, że na winylu będzie

tylko 10 podstawowych utworów?

Chciałem po prostu sprawdzić jak dwa z najpopularniejszych

kawałków No Bros z lat

80. brzmiałyby po ponad 35 latach z Waltem

Stueferem i myślę, że wyszło w porządku.

"Little Boy" to właściwie niejako przystawka

do albumu Schubert In Rock "Commander

Of Pain"! I tak, z tego powodu, że

strony A i B nadchodzącej edycji winylu

(wiosna 2020) są ograniczone czasowo,

"Black Maiden" i "Little Boy" nie znajdą się

na LP!

Odpowiedzi na większość poniższych pytań

zostały zawarte w No Bros info pdf!

...

Spełniliście jednak swoje marzenie, a do

tego można powiedzieć, że ta sesja miała

też wymiar pozamuzyczny, skoro była jedną

z ostatnich, jeśli nie ostatnią w życiu

Stefana Webera?

Proszę sięgnij do informacji o No Bros.

Proszę, naucz się w końcu co to jest wywiad

i jak na niego odpowiadać, bo w tych materiałach

są informacje, ale tylko suche fakty.

Ciężko będzie zebrać ten skład, choćby w

części, na koncerty, ale pewnie i tak zamierzacie

promować "Export Of Hell" w

wersji live, bo to materiał wymarzony do

grania na żywo?

Zawsze zabierzemy jednego czy drugiego z

uczestników sesji na scenę! (o ile ktoś was na

nią zaprosi - przyp. red.).

...

Może warto w tej sytuacji pomyśleć o kolejnym

albumie koncertowym, bo "Heavy

Metal Party" ukazał się wieki temu, a od

tego czasu nagraliście jednak sporo dobrych

utworów?

Wciąż jesteśmy młodzi (śmiech) i mamy dużo

czasu przed sobą, by pomyśleć o tym projekcie…

Jednak na ten moment nie planujemy

albumu live!

Foto: No Bross

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Maciej Kliszcz

P.S. ... to miejsca pytań, na które Klaus Schubert

nie raczył nam odpowiedzieć.

NO BROSS

107


Tu i teraz

Fajnie, że są takie kapele jak

Hell Fire. Kapele, których muzyka

nie dostarcza nam kompletnie nic

nowego ani nic odkrywczego. Kapele,

która za dwadzieścia lat nie będą postrzegane,

jako te tworzące kanon jakiegoś

muzycznego nurtu. Nie mniej

jednak istnienie takich tworów pokazuje, że

stary heavy metal ma się dobrze i wcale nie mu się na umieranie. Poniżej zapis rozmowy

z gitarzystą Hell Fire, Tonym Camposem.

HMP: Hell Fire nie jest dobrze znanym zespołem

w Polsce, więc na początek może

powiesz parę słów o swojej kapeli.

Tony Campos: Nazywam się Tony Campos

i odpowiadam w Hell Fire za partie gitary

prowadzącej. Jesteśmy zespołem heavy metalowym

z San Francisco w Kalifornii

Porozmawiajmy trochę o Waszych początkach.

Czy dostawaliście wsparcie od swoich

rodzin i niemetalowych przyjaciół? A

może wszyscy brali Was za dziwaków?

Moi rodzice bardzo mnie wspierali. Mój tata

metalu. Proszę, powiedz mi, czy wybór tej

estetyki był od samego początku zamierzony

czy może to brzmienie narodziło się

przypadkowo?

To po prostu konsekwencja bycia fanem takiej

a nie innej muzyki. Zawsze czułem pociąg

do NWOBHM. Od pierwszego razu, gdy

usłyszałem o Angel Witch, Iron Maiden,

Diamond Head itp. Po prostu chwyciłem

przysłowiowego bakcyla, a w konsekwencji

zacząłem poszukiwać nagrań zespołów, o

których nigdy nie słyszałem. Zawsze też

uwielbiałem zespoły thrashowe, które wyszły

Nie powiedziałbym, że było to zamierzone,

ale nagraliśmy taśmę "Free Again" i "Mania"

zaraz po sobie. Więc na pewno brzmienie to

jest bardzo oldschoolowe. Nie było to zamierzone,

ale wiedzieliśmy również, czego chcemy.

Może i ten dźwięk nie jest idealny, ale

ma w sobie mnóstwo szczerości.

A co z tekstami? Czy masz jakiś ulubiony

temat, który lubisz poruszać?

Nie jesteśmy monotematyczni. Poruszana tematyka

tak naprawdę zależy od stanu, w jakim

aktualnie są nasze umysły. Jake jest niesamowitym

tekściarzem, a na "Manii" śpiewa

o wielu różnych aspektach życia i rozmaitych

doświadczeniach. Od zabawy na przyjęciu z

przyjaciółmi po ekstremalne dolegliwości

związane z chorobami psychicznymi i osobistymi

traumami.

Bardzo interesującą rzeczą jest okładka albumu.

Kim jest postać, którą możemy tam

zobaczyć? Duch?

Może to być duch lub wieloryb, w zależności

od tego, w co wierzysz i co chciałbyś tam zobaczyć

(śmiech).

dorastał, słuchając takich kapel jak UFO,

Thin Lizzy, Judas Priest itp. Gdy byłem już

nieco starszy, regularnie zabierał mnie na

koncerty. Potem w liceum zacząłem grać na

gitarze. Moi rodzice wówczas schodzili na

dół, żeby hałas im nie przeszkadzał

Co, Twoim zdaniem, jest najtrudniejszą

rzeczą z jaką muszą zmagać się młode zespoły?

Czy masz jakieś rady, aby tego uniknąć?

Myślę, że na początku trzeba znaleźć innych

ludzi z takimi samymi celami jak Twoje. Ważne

jest stworzenie sytuacji, aby naprawdę

cieszyć się pisaniem i wykonywaniem muzyki.

Z niecierpliwością czekam na każdą próbę,

każdą trasę, każdą płytę z resztą chłopaków

i nie widzę szans, żeby to się kiedykolwiek

miało skończyć. To jest to, co mnie

napędza każdego dnia

Gracie coś, co śmiało można nazwać mieszanką

hard rocka i wczesnej formuły heavy

Foto: Hell Fire

z Bay Area. Czułem wtedy dumę z tego, że

pochodzę z San Francisco, ze wszystkich

wspaniałych zespołów, które były stąd. Iron

Maiden - "Killers" i Metallica - "Ride The

Lightening" to dwa albumy, które po prostu

uderzają w każdą kość w moim ciele i do dziś

mnie inspirują.

Słuchając waszego nowego albumu zatytułowanego

"Mania" mam wrażenie, że został

nagrany na przełomie lat 70. i 80. Czy

nie masz czasem uczucia, że urodziłeś się

trochę za późno?

Nie, urodziłem się w odpowiednim czasie.

Obecnie na całym świecie rozwija się świetna

scena oraz ruch zespołów heavy metalowych.

Wspaniale jest być teraz w trasie i wydawać

albumy. Właśnie tu i teraz!

Przywołałeś drugi album Iron Maiden zatytułowany

"Killers". Z tym albumem właśnie

skojarzyło mi się brzmienie płyty "Mania".

Również okładka twojego ostatniego albumu

"Free Again" jest dość oryginalna. Czy

to jest rysunek wykonany ołówkiem?

Tak, oryginalnie ten rysunek został wykonany

przez Alexa Matusa. Pokazuje miasto

San Francisco w płomieniach. Wielu muzyków

i artystów zostało wypchniętych z San

Francisco z powodu rosnących kosztów

utrzymania. Miasto to obecnie przypomina

to, czym było w latach 60.

Wasze albumy są wydawane regularnie.

"Mania" ukazała się dwa lata po "Free

Again". Ile czasu zwykle potrzebujecie na

stworzenie albumu i nagranie go?

Nigdy nie czujemy potrzeby pośpiechu. Po

wydaniu "Manii" zaczęliśmy dużo koncertować

i pomogło nam zdobyć tak wielu fanów,

którzy nie byli świadomi istnienia zespołu

oraz wszystkich naszych poprzednich

albumów. Zawsze piszemy i wymyślamy nowy

materiał, więc gdy tylko nadejdzie odpowiedni

czas, zwykle spinamy się i chowamy

się w nowym materiale przez kilka miesięcy

przed udaniem się do studia.

Myślę, że jesteście ludźmi kreatywnymi,

więc zapewne tworzycie o wiele więcej

materiału niż możemy usłyszeć na waszych

albumach. Powiedz proszę, czy wiele z Waszych

pomysłów trafia do śmieci?

Jeśli chodzi o teksty, to nie. Częściej spotyka

to niektóre z naszych riffów. Nie wszystko

też trzymamy na przyszłość. Myślę, że naprawdę

ważne jest, aby nie przywiązać się

osobiście do pomysłu, ponieważ wtedy ma

on szansę ewoluować. To jest naprawdę ekscytujące,

gdy pojawia się pomysł. Wszyscy

współpracujemy przy utworze i przekształcamy

go razem.

"Mania" to tytuł jednego z utworów na

Waszym ostatnim albumie. To słowo w

zależności od kontekstu może mieć znaczenie

pozytywne lub negatywne. Dlaczego

zdecydowaliście się użyć go jako tytuł albumu?

To jedna z naszych ulubionych piosenek z

108

HELL FIRE


płyty. Ta piosenka naprawdę krzyczy, czym

dla mnie jest Hell Fire. Jesteśmy dumni z całego

wachlarza różnych emocji i uczuć, jakie

wywołuje ten utwór.

W listopadzie wydaliście singiel zatytułowany

"Victims". Powiedz, proszę, czy to zapowiedź

twojego nowego albumu?

Nie całkiem nowa płyta, ale coś nowego, co

chcieliśmy zrobić, aby przetestować kilka pomysłów

na następną płytę, wkrótce może pojawić

się kolejny utwór ...

Graliście trasę z Death Angel. Jak wrażenia?

To była niesamowita przygoda i jak dotąd

najlepsza nasza trasa.

Niektóre z tych koncertów zostały wyprzedane

do ostatniego biletu. Czy grałeś kiedyś

dla tak dużej publiczności?

Zdarzało się, ale nie z taką częstotliwością.

Szczególnie w miastach i krajach, w których

nigdy wcześniej nie graliśmy.

Myślę, że koncerty u boku takiej kapeli jak

Death Angel były dla Was dużym krokiem

do przodu, jednak jak powszechnie wiadomo,

apetyt rośnie w miarę jedzenia. Może

teraz czas na trasę z Maiden lub Priest?

(śmiech)

Jeśli zadzwoni telefon z taką propozycją, to

od razu się pakujemy i za godzinę jesteśmy

gotowi (śmiech).

Słyszałem, że Wasz furgon został skradziony

w Oakland. Czy złodzieje zostali złapani?

Co byś im zrobił, gdybyś sam miał

szansę się nimi zająć?

Zabrałbym ich na następny koncert Hell

Fire i niech tłum decyduje o ich losie ...

To nie fajna przygoda. Zdarzały Wam się

podobne rzeczy podczas tras?

W ubiegłym roku podczas trasy z Haunt i

Idle Hands nasz bus był bardzo bliski kradzieży,

ale na szczęście próba włamania się

nie udała i złodzieje zrezygnowali .

Jestem jednak pewien, że trasy koncertowe

pełne są zabawnych i niezapomnianych

chwil. Co najbardziej pamiętasz ze wszystkich

koncertów, które kiedykolwiek grałeś?

Każdej nocy podczas trasy dzieje się coś, co

jest ciągiem szalonych niesamowitych chwil.

Mógłbym zrobić cały wywiad na temat każdej

jednej trasy.(śmiech)

HMP: Obecnie wraca popularność krótkich

wydawnictw typu EP. Jeszcze 10 lat temu

EP prawie zniknęły z rynku. Wasze nowe

wydawnictwo zawiera tylko 4 kawałki.

Trend na EP wynika z łatwości wydawania

płyt i internetowej dystrybucji muzyki czy

to raczej sentyment do przeszłości?

Viktor Gustafsson: W tym przypadku format

EP bardzo nam pasował, ponieważ z wydawnictwami

zaszyliśmy się na prawie 4 lata.

Wydawało nam się, że warto wydać nową

muzykę szybciej, nie czekając na skończenie

pełnego albumu, co zajęłoby trochę czasu.

Poza tym wydaje mi się, że format EP daje

nieco klimatu lat 80., kiedy to słuchanie takich

wydawnictw było popularniejsze. Mnie

osobiście bardzo odpowiada taka koncepcja.

"Legion of the Night" brzmiał jak płyta

inspirowana Omen. Na "Running from the

Dawn" Omen i w ogóle heavy metalu w

"amerykańskim" stylu słychać mniej. Zmieniły

się Wasze inspiracje?

Nie, w ogóle. Te kawałki mogą być nieco

ostrzejsze, ale to nie jest coś, co charakteryzuje

naszą nową muzykę. Wiem, co mówię,

bo w zasadzie mamy już garść niewydanych

numerów, które nie trafiły na "Legion

of the Night". Myślę, że to akurat przypadek,

że te cztery kawałki mają nieco inne

brzmienie, bo nasze inspiracje się nie zmieniły.

Powiedziałbym wręcz, że o tym, jak

heavy metal powinien brzmieć, jesteśmy mocniej

utwierdzeni niż poprzednio.

Zmieniły się też linie wokalne. Są dynamiczniejsze

niż poprzednio. Wsłuchałeś się

Wiem jak powinien brzmieć heavy metal

Viktor, wokalista Lethal Steel z pokorą mówi, że wciąż się uczy. Obserwuje,

jak zmienia się jego wokal, pracuje nad nim. Po kilku latach przerwy czuje,

że jeszcze lepiej rozumie brzmienie heavy metalu. Szwedzi wrócili właśnie z nowym

wydawnictwem. EP-ka nie tylko zapowiada nowy album, ale przede wszystkim

daje znać, że Lethal Steel wciąż istnieje.

dobrze w "Legion of the Night" i wynotowałeś

co warto poprawić?

Tak, jestem zadowolony z tego, jak wyszedł

nam "Legions of the Night", ale rzecz jasna

zauważyłem też pewne rzeczy, które mógłbym

ulepszyć. Naprawdę słyszę poprawę w

moich wokalach i pracuję nad nimi każdego

dnia.

Brzmienie tej EP jest naturalne i surowe, co

słychać zwłaszcza w przypadku perkusji.

Brzmi jak "nagrywane na setkę".

Nie, nagrane było w nowoczesnym studio,

tylko mikser był analogowy. Magnus Berglund

zrobił wspaniałą robotę z miksem, efekt

jest naprawdę świetny.

Olof z Enforcer powiedział mi kiedyś, że nie

ma sensu pisać kawałków po szwedzku, bo

w Szwecji mają dużo mniej fanów niż za

granicą. Wy jesteście mniejszym zespołem

niż Enforcer - więcej słuchaczy macie w

Szwecji?

Pewnie ma rację, ale dla nas ważniejsze jest,

żeby kawałki napisane były zgodnie z naszą

intuicją. W tej sprawie nie dotknął nas żaden

afront ze strony ludzi z zagranicy. Wręcz

przeciwnie, ludzie wydają się cieszyć z tych

kawałków tak samo, jak z tych angielskojęzycznych.

W zasadzie to nie wiem nawet gdzie

mamy największe skupisko fanów, ale chyba

bym się nie pomylił, gdybym stawiał na

Niemców. Oczywiście na koncertach w Szwecji

robi się inny klimat, kiedy gramy szwedzkie

kawałki. Zresztą zawsze, kiedy występujemy

u siebie, gramy wszystkie nasze trzy numery

w ojczystym języku.

W Waszym sklepie poza standardowymi

koszulkami, naszywkami itp. można dostać

również czerwone spodenki do biegania z

Waszym logo. Skąd ten pomysł?

Tak, w tym roku wydamy mnóstwo nowych

produktów. W sklepie mamy teraz czarne

spodenki do biegania, ponieważ wyprzedaliśmy

czerwone. Uznaliśmy, że to fajny gadżet,

jak pokazała sprzedaż, mieliśmy rację. Dzięki

za wywiad. Mam nadzieję, że w tym roku

uda nam się do Polski!

Bartek Kuczak

Foto: Lethal Steel

LETHAL STEEL

109


W dzisiejszym świecie (dzięki YouTube czy

Facebookowi) wielu zespołom łatwiej jest

zdobyć fanów daleko za granicą niż na własnym

podwórku. Wasza aktywności jest

umiarkowana - świadomie chcecie uniknąć

takiej sytuacji i celujecie w lokalną publikę?

(śmiech) Myślę, że nie robimy tego szczególnie

świadomie. Wysiłek wkładamy w granie

muzyki i po prostu mamy nadzieję, że to

wystarczy, żeby ludzie nas znaleźli. Ale może

powinniśmy znaleźć kogoś od PR, żeby nam

w tym pomógł.

Na promocyjnym zdjęciu stoicie na tle

samochodu i kościoła. To jakaś symbolika

czy totalny przypadek? (śmiech)

To wóz naszego basisty, Totte'a. Zazwyczaj

jeździmy nim sobie, a kościół jest w centrum

Sztokholmu. Nie ma tu zatem żadnej ukrytej

symboliki.

I o co chodzi z tym, że wszyscy trzymacie

się za paski?

Sądzę, że to spoko poza. (śmiech)

Od kilku lat mamy wysyp zespołów, które

brzmią jak klasyczne heavymetalowe zespoły

z połowy lat 80. Z jednej strony ogromnie

mnie to cieszy, z drugiej zastanawiam się

jak długo muzyczny rynek to wytrzyma. W

jakim kierunku za kilka lat pójdą te retro zespoły?

Na ile starczy im wytrwałości i pomysłów?

Zastanawiacie się czasem nad

tym?

Niespecjalnie. Myślę, że większość zespołów

próbując tego, nie robi solidnej roboty. Jest

kilka kapel, którym to wychodzi, ale wygląda

na to, że większośc chce tylko być na fali, wykorzystując

oklepane riffy i nowoczesne

brzmienie.

Innemu szwedzkiemu zespołowi, Helvetets

Port zadałam ostatnio takie pytanie: "Od

wydania Waszej poprzedniej płyty minęło

10 lat. Wyobraźcie sobie, że naprawdę

Wasz debiut nagralibyście w 1980 roku. W

tej sytuacji drugą płytę nagralibyście w...

1990. Być może w takiej sytuacji Wasza

druga płyta wcale nie brzmiałaby tak retro.

Zespoły w latach 80. szybko ewoluowały.

Wystarczy porównać sobie wczesne i nieco

późniejsze nagrania Iron Maiden czy Judas

Priest. Jak sądzicie, jak brzmielibyście w

1990 roku? Poddalibyście się modzie na

"mocniej, szybciej" czy utknęlibyście w roku

1980?". Dowiedziałam się, że rzeczywiście

poddawali się już temu eksperymentowi

myślowemu. Spróbujcie i Wy. Wasze demo

wydajecie w 1982 r., obecne EP wychodzi w

1990 roku. Jak brzmi?

Naprawdę ciekawe pytanie. Myślę, że trudniej

jest nie zmienić stylu, kiedy jest się w samym

środku jego tworzenia. W tamtym czasie

wciąż dążono do wynajdywania czegoś

nowego i wydaje mi się, że w naszym przypadku

nie byłoby odmiennie. W 1990 roku z

pewnością gralibyśmy zupełnie inaczej niż

obecnie. Prawdopodobnie gralibyśmy coś w

stylu wczesnej Morgany Lefay i podążali za

powermetalowym trendem z początku lat 90.

Ale gdyby tak było, mam nadzieję, że skończylibyśmy

karierę muzyczną około 1987 roku.

Katarzyna "Strati" Mikosz

Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek

HMP: Zaczynaliście jako zespół deathmetalowy.

Co sprawiło, że z czasem zmieniliście

stylistykę? Tradycyjny heavy metal

wydał wam się bardziej interesujący, czy

były inne powody tej zmiany?

Marek Klimonda: Z pewnością przyczyniły

się do tego zmiany na określonych stanowiskach

i role poszczególnych członków w składzie

zespołu. Te zmiany otwierają nowe możliwości,

pojawiają się nowe pomysły, które

wydają się być czymś bardziej ambitnym.

Wiele zespołów w takiej sytuacji zmienia

nazwę, ale o tym nie było, zdaje się, mowy,

bo szyld Haures jest dość oryginalny i

pewnie byłoby go wam szkoda porzucać?

Marek Klimonda: Zgadza się. Od samego

początku nazwa zespołu miała być oryginalna,

ale i znacząca. Zmiana nazwy wiązałaby

się z całkowitym odcięciem się od przeszłości,

czego chcieliśmy uniknąć ze względu

na pracę jaką już wykonaliśmy na rzecz

zespołu. Może też chodziło o sentyment i

kilka fajnych wspomnień, które Haures nam

przywodzi.

Można zaryzykować stwierdzenie, że nie

byłoby Haures w obecnym kształcie bez

tych deathmetalowych początków, bo to

wtedy ukształtowaliście się jako muzycy,

okrzepł trzon zespołu, etc.?

Marek Klimonda: Jesteśmy o tym przekonani.

Tamte czasy to były pierwsze solidne

lekcje dla każdego z nas. Dużo wniosków z

tych lekcji płynęło.

Po zmianie stylistyki uaktywniliście się stosunkowo

niedawno, trzy lata temu nagrywając

demo "The Fallen Angel" - zmiany

składu nie ułatwiały wam zadania, szczególnie

rotacja na stanowisku wokalisty?

Marek Klimonda: Pozornie nieaktywne

czasy zespołu zawsze wypełnione były

tworzeniem i szlifowaniem nowego materiału

(niejednokrotnie w niepełnym składzie na

sali prób). Z każdą zmianą członka zespołu

zaczynaliśmy praktycznie od nowa. Tuż po

nagraniu "The Fallen Angel" rozstaliśmy się

również z gitarzystą, więc przez pewnien

okres czasu działaliśmy w trzyosobowym

składzie. Można powiedzieć, że była to dla

nas swego rodzaju próba wytrwałości.

Foto: Cloud Surfing Studio

Łukasz Krauze wyrobił już sobie pewną

markę w Event Urizen i Ironbound, ale

pewnie miał problemy z łączeniem różnych

obowiązków ze śpiewaniem w trzech zespołach.

Stąd konieczość szukania nowego

wokalisty, ale zaskakujące jest to, że znaleźliście

go w zespole - jak doszło do tego,

że Hubert stał się śpiewającym gitarzystą?

Marek Klimonda: Umówmy się, że tak właśnie

było (śmiech). Wiedzieliśmy, że Hubert

śpiewa i potrafi to robić, ale wydawało się

karkołomnym połączenie partii, które miał

do wyuczenia i zagrania na gitarze ze śpiewaniem.

Po rozstaniu się z Łukaszem, można

powiedzieć, że też przez to postanowił

spróbować i okazało się, że nie taki diabeł

straszny jak go malują.

Byliście pewnie zaskoczeni tym, że ma niezły,

stworzony do takiej stylistyki głos, czy

może udzielał się już wcześniej w chórkach,

co skłoniło was do pójścia w tę właśnie

stronę?

Marek Klimonda: Już z początku w naszej

ocenie było bardzo dobrze, a z próby na próbę

szło coraz lepiej. Nie mieliśmy nic do stracenia,

a okazało się, że było to najlepsze, co

mogliśmy wtedy zrobić.

To wtedy nabraliście chęci do sfinalizowania

debiutanckiego albumu, czy też chcieliście

go nagrać już wcześniej, ale ciągle szło

coś nie tak i tak się to odwlekało, odwlekało?

Marek Klimonda: Po roku prób z Hubertem,

wiedzieliśmy, że jest to najlepszy czas

na wejście do studio. Wszystko ze sobą

współgrało i nie zapowiadało się, żeby ktoś

miał odpuścić. Po prostu musieliśmy to wykorzystać.

Pracę Marcina Piekło znam z płyt takich

zespołów jak Mayhayron, Moanaa, Myopia

czy częściowo C-4. Słyszę, że wykręcił

wam na "The Metal Age" surowe, organiczne

brzmienie - takie było założenie, chcieliście

dźwięku nawiązującego do lat 80.

skoro gracie tak, jak wtedy?

Marek Klimonda: Tak. Mieliśmy wizję tego

jak chcemy, aby brzmiał nasz album i Marcin

zrobił dokładnie to o co nam chodziło.

Zależało nam, aby brzmienie końcowe

110

LETHAL STEEL


wyszło bardziej żywe i organiczne, niż przeprocesowane

i skompresowane w stylu:

"punch to the face", bez miejsca na dynamikę.

Jesteśmy zadowoleni bo we współpracy

z Heaven's Sound Studio podnieśliśmy sobie

poprzeczkę o kolejny poziom.

Musieliście naprawdę wczuć się w tę stylistykę,

pokochać te dźwięki, bo w żadnym

razie nie robi to wrażenia taniej stylizacji,

jakimi zasypują nas młode zespoły - jak doszliście

do takich efektów?

Jarosław Klimonda: Moim głównym zamierzeniem

procesu komponowania muzyki jest

stworzenie utworów, które opierają się na

klasycznych heavymetalowych riffach połączonych

z dużą domieszką melodii. Staram

się pisać kawałki będące połączeniem niebanalnych

pomysłów, zmian, ale jednocześnie

są spójne oraz łatwe w odbiorze dla słuchacza.

Próba wytrwałości i

podnoszenie poprzeczki

Jeszcze kilkanaście lat temu tradycyjny

heavy metal nie miał się w naszym

kraju zbyt dobrze. Obecnie ta sytuacja

tu już przeszłość, bo dobrych zespołów

mamy coraz więcej. Jednym z

nich jest Haures, debiutujący na poważnie

udanym albumem "The Metal

Age", hołujący surowej stylistyce z lat

80. - fani Iced Earth, Blind Guardian czy Grave Digger powinni zainteresować się

tą płytą jak najszybciej:

Macie na koncie wspomniane już demo

nowego wcielenia Haures, ale nie poszły po

nim inne, krótsze materiały - od razu mieliście

takie założenie, że jak debiutować tak na

serio, to od razu długogrającą płytą, bez

serii kolejnych demówek, EP-ek czy splitów,

bo takie materiały interesują już w tej

chwili wyłącznie nielicznych maniaków?

Marek Klimonda: Album od dłuższego czasu

był naszym celem. Mieliśmy dosyć materiału

i możliwości by w końcu ten cel osiągnąć,

więc nie było się już nad czym zastanawiać.

W sumie przy samodzielnym wydawaniu

Jak na debiutujący na poważniejszą skalę

zespół reprezentujecie już całkiem wysoki

poziom, macie w dorobku pierwszą, udaną

płytę. Nasuwa się jednak pytanie co dalej,

bo owszem, "The Metal Age" nieźle rokuje

wam na przyszłość, ale wiemy doskonale

jak wyglądają realia naszego muzycznego

rynku, szczególnie w przypadku podziemnych

grup - jak to widzicie, co planujecie?

Marek Klimonda: Dziękujemy! W najbliższym

czasie pojawi się lyric video do utworu

"Crimson Rider", planujemy nakręcić klip do

numeru "Wraith", oraz promować "The Metal

Age" na koncertach. Czekamy na kilka

recenzji albumu, oraz rozpoczęliśmy pracę

nad nowym materiałem.

Nie unikacie krótszych, zwartych utworów,

ale wygląda na to, że preferujecie jednak takie

dłuższe, bardziej rozbudowane kompozycje?

Jarosław Klimonda: Rzadko powstają, krótkie

piosenki chyba że od początku jest takie

zamierzenie. Najczęściej, gdy powstanie zalążek

nowego utworu to już potem reszta pomysłów

sama ,,płynie'' podczas etapów jego

tworzenia. Nigdy nie zastanawiam się kiedy

należy skończyć numer, zakończenie przychodzi

samo niespodziewanie.

"Ballada o szczęściu" to jedyny utwór na tej

płycie zaśpiewany w języku polskim - to

jednorazowy eksperyment czy zapowiedź

kolejnych numerów w ojczystym języku?

Hubert Rzeszótko: Śpiewanie w języku angielskim

jest dla mnie świetną zabawą i motywatorem

do jego dalszego poznawania oraz

pracy nad nim. Czy to budowaniem ciekawych

zdań, czy szlifowaniem akcentu. I tu

nie chodzi o jakąś modę. Z mojej perspektywy,

fonetycznie lepiej klei się to z naszym

brzmieniem. Piękne w tym wszystkim jest to,

że pisało do nas już kilka osób zza granicy,

które wykazały zainteresowanie utworami,

co utwierdza mnie, że jednak warto pisać w

"uniwersalnym" języku. Jak na pierwszy raz,

wyszło całkiem przystępnie, a będzie tylko

lepiej. Zaś jeśli chodzi o nasz ojczysty język,

na pewno coś się w nim pojawi i będę kierować

się ku jednemu z tych mocniejszych

utworów.

Foto: Cloud Surfing Studio

płyt nagrywanie demo innego niż nagranie

na potrzeby zespołu i tak nie ma większego

sensu, bo skoro nie rozsyłacie demówek do

potencjalnych wydawców, to po prostu nie

są one potrzebne?

Marek Klimonda: W naszej ocenie długogrający

materiał daje wiele nowych możliwości

jeśli chodzi o promocję zespołu. Również

dla słuchacza może oznaczać prawdziwą

przygodę z naszą muzyką, a nie tylko jej namiastkę.

Do tego wydając ją sami w pewien

sposób jesteśmy niezależni i możemy działać

dokładnie tak jak sami tego chcemy.

Teraz doszła do tego jeszcze pandemia koronawirusa,

tak więc sytuacja robi się wręcz

tragiczna - nie ma koncertów, a jeśli ten

stan rzeczy potrwa dłużej, to branża może

przeżyć prawdziwe załamanie, czego skutki

mogą być naprawdę fatalne, bez względu na

to, czy dotkną bardzo znane, czy młode

zespoły. Liczycie, że za jakiś czas sytuacja

unormuje się na tyle, że będziecie mogli

zacząć promować live, chociaż z opóźnieniem,

wasz debiutancki album?

Marek Klimonda: Wszyscy odczuwamy

zmiany spowodowane koronawirusem. Z racji

tego co dzieje się obecnie najbliższe koncerty

musieliśmy już odwołać, kolejne stoją

pod znakiem zapytania. Mamy wprawę w

przechodzeniu ciężkich czasów, więc myślimy,

że po tym wszystkim uderzymy z podwójną

mocą!

Póki co fani metalu mogą więc oglądać teledysk

"The Little Boy", słuchać waszej

muzyki w sieci i zamawiać płytę za pośrednictwem

zespołowego profilu na Facebooku?

Marek Klimonda: Tak jest! Zachęcamy

wszystkich do zapoznania się z "The Metal

Age". Dziękujemy za przygotowanie wywiadu,

oraz pozdrawiamy całą ekipę Heavy Metal

Pages, a także wszystkich czytelników!

Wojciech Chamryk

HAURES 111


W piwnicy bez toalety

Okazuje się, że nawet w takich warunkach, jakie sugeruje nagłówek można

stworzyć dość ciekawą porcję heavy metalu. Udowodniła to grupa wesołych

ziomków z niemieckiego Torpedo. Basista Danny Keck w poniższym wywiadzie

wspomniał także o paru innych zabawnych sytuacjach związanych z tym faktem.

powołać do życia kolejny zespół?

Cóż, nasz perkusista Phil nie miał w tej

chwili zespołu, a mój zespół nie był wówczas

zbyt aktywny. Spotykaliśmy się czasem z

Philem i w pewnym momencie zaczęliśmy

rozmowy o utworzeniu wspólnego zespołu. I

nagle napisał do mnie "Stary, mam kilku gości

chętnych do grania w naszej kapeli". Tak powstało

Torpedo.

drzwi i zapytał, czy mógłby skorzystać z toalety.

Zabawne było to, że byliśmy na CFN

Fest poprzedniej nocy i jeszcze żeśmy nie

zdążyli w pełni wytrzeźwieć, więc w łazience

został ten obrzydliwy, wywołujący mdłości

smród. Nie powiem, który to z nas, ale jeśli

przejrzysz notatki z wersji demo, na pewno

się dowiesz.

Powiem Ci, że ten materiał, jak na demo

brzmi całkiem nieźle. Czy możesz nam powiedzieć

coś o procesie nagrywania?

Cóż, nagraliśmy każdy instrument osobno,

ale z powodu ograniczeń technicznych musieliśmy

nagrać każdy kawałek w jednym ciągiem.

Więc jeśli spieprzyliśmy drugi refren,

musieliśmy zacząć wszystko od nowa i

uwierz mi, że podczas tej sesji poleciało wiele

przekleństw (śmiech)

Najlepsza piosenka tego typu to moim

zdaniem "Idiocracy". Czy uważasz, że to

najlepsza nazwa systemu, w którym żyjemy?

Nie. Przynajmniej jeszcze i mam nadzieję, że

nigdy do tego nie dojdzie!

Cała koncept tego nagrania jest inspirowany

serią filmów "Terminator". Jakie są najbardziej

fascynujące elementy tych filmów?

Przemoc! (śmiech) To wszystko jest dużo

bardziej banalne niż by się wydawało. Po

prostu potrzebowałem tekstów a nie bardzo

wiedziałem o czym mam pisać. Pewnego razu

wróciłem do domu w nocy po kilku piwach,

włączyłem telewizor, a tam akurat leciał pierwszy

Terminator. Następnego dnia napisałem

wszystkie teksty.

HMP: Wasze jedyne jak dotąd wydawnictwo

to demo zatytułowane "Mechanic Tyrants".

Pierwotnie ukazało się ono w 2019

roku jako niezależne wydawnictwo. Niespełna

rok później ukazuje się reedycja

Gates Of Hell Records. Dlaczego zdecydowaliście

się na to wznowienie?

Danny Keck: Demo rozeszło się dość szybko

po wydaniu i chcieliśmy, aby każdy, kto

chce jego kopię, mógł ją spokojnie dostać.

Pomyśleliśmy więc, po co sami mamy produkować

kolejną liczbę kopii, skoro zamiast

tego możemy spróbować znaleźć wytwórnię,

która to wyda. Wysłaliśmy wersję demo do

wielu różnych wytwórni i otrzymaliśmy bardzo

dobre opinie od kilku z nich, więc mieliśmy

ten luksus, że mogliśmy sami wybrać,

która z nich nam najbardziej pasuje. Ale

szczerze mówiąc, decyzja o dołączeniu do

Gates of Hell Records zapadła dość szybko

i po czasie możemy całkowicie stwierdzić, że

była to dobra decyzja. Świetni ludzie, świetna

robota!

Nowa wersja ma zmienioną okładkę. Dlaczego?

A widziałeś oryginał? To było jedno wielkie

gówno (śmiech).

Zespół powstał w 2018 roku. To nie jest to

jednak Wasz pierwszy kontakt z graniem

heavy metalu. Jaki był powód, aby razem

Foto: Torpedo

"Mechanic Tyrants" został nagrany po

kilku miesiącach istnienia zespołu. Jak długo

pracowaliście nad tym materiałem?

O cholera, nie jestem dobry z matematyki.

Cóż, pierwszy utwór "Maniac" powstał podczas

naszej pierwszej próby na początku listopada

2018 roku, demo ukazało się w czerwcu

lub lipcu, więc myślę, że nad pisaniem,

nagrywaniem i miksowaniem i innymi rzeczami

zeszło może sześć lub siedem miesięcy.

Ale tak naprawdę nie jestem do końca

pewien.

Podobno wszystkie kawałki zostały napisane

w piwnicy, gdzie nie było nawet toalety.

Czy ten fakt nie kolidował trochę z piciem

piwa podczas pisania?

(Śmiech) nie, to było łatwe. Właściwie był

tam zlew, z którego korzystaliśmy we wspomnianym

celu (śmiech). Ale kiedyś zdarzyło

się, że jednemu chciało się to drugie. Poszedł

więc do mieszkania powyżej, zadzwonił do

Czy graliście dużo koncertów przed wydaniem

tego demo?

Graliśmy kilka koncertów przed demo i wiele

po jego wydaniu. Kochamy grać na żywo.

Mogę tu mówić tylko za siebie, ale naprawdę

nienawidzę(!) nagrywać (śmiech)

Czy możemy zatem oczekiwać pełnego albumu

Torpedo?

O tak, będzie pełny album. Kawałki są już

napisane, a teraz planujemy nagrania. Jeśli

wszystko pójdzie dobrze, być może uda nam

się go wydać pod koniec roku, ale nie chcę

niczego obiecywać.

Bartek Kuczak

112

TORPEDO


HMP: Witaj, pochodzisz z Newcastle.

Powiedz mi, proszę, jak wygląda lokalna

scena heavy metalowa w tym mieście.

Chris Folay: Witaj! Newcastle ma naprawdę

zabójczą scenę metalową. Niezależnie od tego,

czy lubisz ekstremalny czy tradycyjny

metal, czy coś pomiędzy. Mam wielu lokalnych

przyjaciół w zespołach i wszyscy są

wspaniali. Polecam na początek: Risen Prophecy,

Vacivus, Horrified, Live Burial i

Culloden.

Starborn powstał w 2012 roku. Wracając pamięcią

do tamtych dni, powiedz mi proszę,

czy miałeś już wtedy wizję swojej muzyki, a

może zrodziła się ona później?

Masz rację, kiedy zaczęliśmy grać razem w

2012 roku, tak naprawdę nie wiedzieliśmy,

którędy pójdzie nasze brzmienie. Zebraliśmy

się, aby grać w power metal i przez lata przekształcił

się on w ten Starborn, który słyszysz

w "Savage Peace". Nie chcemy być zaszufladkowani

w jeden konkretny styl.

Być poważnie traktowanym

Chris Folay - gitarzysta brytyjskiego Starborn to gość, który odpowiada

na zadane pytania zwięźle i konkretnie. Mimo to, z jego wypowiedzi można się

sporo dowiedzieć o debiucie grupy zatytułowanym "Savage Peace" oraz o pierwszych

krokach Starborn na metalowej scenie ich rodzimego Newcastle.

i jaka była dla nich główna inspiracja?

Teksty różnią się w zależności od utworu i są

inspirowane bardzo szerokim zakresem tematycznym.

Wykorzystaliśmy własne oryginalne

historie w utworach takich jak "Existence

Under Oath" i "Darkness Divine". Nawiązujemy

do "Sagi o potworze z bagien"

Alana Moore'a w "I Am The Clay". Znajdziesz

tez odwołania do twórczości Philipa

K. Dicka w "Lunar Labyrinth" i tytułowym

kawałku. "Inked In Blood" zawiera odniesienia

zarówno do powieści oraz filmowych

adaptacji adaptacji "Lśnienia" Stephena

Kinga. Innym aspektem, który możesz zauważyć,

jest to, że niektóre tytuły naszych

kawałków odnoszą się do rozmaitych elementów

historii i literatury. Inteligentny

człowiek sam to dostrzeże. Nienawidzę tego

wszystkiego przedstawiać.

Wasz wokalista Bruce Turnbull czasami

brzmi jak jego imiennik z Iron Maiden.

Jasne. Bruce jest całkowicie zainspirowany

Iron Maiden, zarówno lirycznie, jak i pod

względem wokalu. Powiedziałbym, że to naturalne

porównanie, z którego zarówno on,

Jakie były główne problemy, z którymi musieliście

sobie poradzić jako młody zespół?

Myślę, że głównymi problemami były finanse

i dostępność. Wszyscy musimy zarabiać na

życie i może być trudno znaleźć się nam

wszystkich w tym samym miejscu na raz.

Trudno też było znaleźć nazwę, a potem ją

wypromować do tego stopnia, by być traktowanym

poważnie. Wszystko zmieniło się z

nadejściem naszego debiutanckiego albumu.

Wydany w tym roku "Savage Peace" to

Wasz pierwszy pełny album, ale macie na

koncie już jedno demo i jedną EPkę. Jak możesz

porównać je do swojego debiutanckiego

albumu?

Myślę, że nasze demo "Born By The Wind"

jest w dużej mierze tym, czym jest; demem.

Nagraliśmy to w ciągu dwóch dni i wysłaliśmy,

żeby dać znać wszystkim o naszym

istnieniu. Wydaje się, że nasza EP "The

Dreaming City" naprawdę pokazała, czym

jest i może być Starborn. Z perspektywy czasu

powiedziałbym, że jest trochę bardziej melodyjny

niż "Savage Peace".

Wydanie pierwszego albumu jest bardzo

ważnym faktem dla każdego zespołu. Co

czułeś, kiedy po raz pierwszy trzymałeś w

rękach "Savage Peace"?

Mam być szczery? Poczułem ulgę. Presja nagrania

albumu ciążyła na nas od lat. Mieliśmy

wiele wewnętrznych zawirowań, które są

idealnie oddane na tym albumie. Zrobiliśmy

naszą pierwszą płytę i wyszliśmy nienaruszeni,

napompowani i spragnieni kolejnych.

Foto: Starborn

"Savage Peace" ukazał się cztery lata po

waszej EPce zatytułowanej "The Dreaming

City". Kiedy zaczęliście tworzyć utwory na

ten album?

Wiele materiałów na "Savage Peace" powstało

jeszcze przed wydaniem "The Dreaming

City". Oczywiście te kawłki ewoluowały,

gdyż były przez nas udoskonalane przez lata.

Tworzymy dmnóstwo muzyki poza studiem i

nigdy nie marnujemy dobrej melodii ani riffu.

Wydaje mi się, że jest to coś, co pomaga

utrzymać naszą muzykę jako Starborn i myślę,

że tak będzie w przyszłości.

Czy ten gość z okładki to Wasza maskotka?

Wiesz co? Właśnie o tym rozmawialiśmy i

żartowaliśmy sporo na ten temat. Na okładce

wszystkich naszych dotychczasowych wydań

widnieje ta postać. Chociaż nie ma jeszcze

imienia, to uznajemy ją za naszą maskotkę.

Może zanim ukaże się następny album, jakoś

go nazwiemy.

Okładka wydaje się przedstawiać starożytny

rytuał.

Okładka odzwierciedla większą część z tego,

co dzieje się w tekstach, chociaż chcieliśmy

również przywołać tytuł albumu, dlatego nasza

tzw. maskotka wygląda tak spokojnie na

dzikim tle.

Porozmawiajmy zatem o lirycznej stronie

Waszego debiutu. O czym są Wasze teksty

jak i reszta zespołu jest dumna.

W swojej karierze dzieliście scenę z zespołami

takimi jak Seven Sisters, Risen Prophecy,

Battle Axe i wiele innych. Ale powiedz

mi proszę, z jakim zespołem chciałbyś

jeszcze zagrać wspólny koncert?

Łatwiej byłoby mi powiedzieć, z kim na tą

chwilę nie chciałbym grać. To wszystko racze

nierealne marzenia, ale chcielibyśmy zagrać z

Blind Guardian, Iron Maiden, Judas Priest,

Hammerfall, Virgin Steele, Metal

Church, Megadeth itd. Mógłbym tak jeszcze

wymieniać w nieskończoność. Spełnieniem

marzeń będzie otwarcie koncertu Fates

Warning z Johnem Archiem.

Bartek Kuczak

STARBORN 113


Zero narzekania, tylko czysty rock'n'roll!

Płyta z coverami "Monuments Uncovered" była taka sobie, ale dzięki premierowemu

"Metal Division" Mystic Prophecy odzyskali moje zaufanie. To jedna z

najlepszych płyt w dyskografii niemieckiej grupy, mocna i momentami bardzo

mroczna, ale też kiedy trzeba melodyjna. Nic dziwnego, że wokalista Roberto

Dimitri "Lia" Liapakis jest z niej zadowolony, a do tego opowiada sporo i ciekawie

o kulisach funkcjonowania w metalowym biznesie takiego zespołu jak Mystic

Prophecy:

HMP: Po "Monuments Uncovered" przyszła

pora na wasz kolejny album z premierowym

materiałem. Pracowało się wam nad

nim łatwiej z tej przyczyny, że nowy skład

dotarł się już i zgrał na wspomnianej płycie

z coverami?

Roberto Dimitri "Lia" Liapakis: "Monuments

Uncovered" było bardzo przyjemnym

doświadczeniem dla zespołu. Zbieranie

tych wszystkich utworów, a potem zmienianie

ich tak, by brz-miały jak Mystic Prophecy,

było zabawne. Nie pomogło to jednak w

podniesieniu rankingów zespołowi, za to

"Dracula" reprezentuje grupę z punktu, którego

wcześniej nie pokazywaliśmy. To czysty

metal z przybrudzonym riffem, pełen buntu.

Nasz sposób na uwolnienie się z łańcuchów

tego, czego się od nas oczekuje. To samo dominuje

w miksach: jeśli jest coś nowego czy

starego, co możemy użyć do nowego brzmienia

czy pomysłów, to robimy to bez zbędnego

namysłu. Jeśli brzmi dobrze, to w to wchodzimy.

Bywa i tak, że czasem ciężko o tę regularność,

szczególnie gdy kontrakt obliguje was

do przygotowania kolejnej płyty w określonym

terminie?

To zależy o czym mówimy. Nie musimy

utrzymywać naszej inspiracji czy koncentracji,

bo kochamy to, co robimy i tak po prostu

jest. To regularność, która jest w nas.

Oczywiście, terminy są po to, by ich przestrzegać,

taka jest zasada. Ale wszyscy wiemy:

zasady są po to, by je łamać. Pewnie, złamaliśmy

sporo z nich. Ale kiedy zbliżasz się

do deadline'u jesteś w stanie zobaczyć czy to

możliwe do wykonania. Można na nas polegać

w sprawach biznesowych i kontraktach,

ale nie stresujemy się tym.

Powstawanie każdego kolejnego albumu

jest więc dla was nowym wyzwaniem, a

przy okazji przygodą, chociaż od lat poruszacie

się w określonej stylistyce, power/

speed/ metalowej?

Nie wiem czy istnieje takie coś, jak styl power/

speed metal. Wszystkie limity pomiędzy

różnymi stylami metalu powoli, ale coraz

bardziej zanikają. Każdy chce poszerzyć swój

umysł i jest na to wiele sposobów. Odpalasz

Internet i masz przed sobą świat pełen muzyki

i informacji. To sprawia, że ludzie uwalniają

się z ograniczeń, zwłaszcza fani metalu. To

ci maniacy stworzyli jedną wielką społeczność.

Są oni wszystkim, jeżeli chodzi o metalową

scenę, rządzą metalem. Wszyscy po prostu

kochamy metal. Więc nie zajmujemy się

żadnymi ograniczeniami. Niebo jest limitem,

nic więcej!

koncerty to zrobiły. Kiedy by-liśmy na scenach

w całej Europie wydarzyło się tak wiele

fajnych rzeczy. Lepiej się też nawzajem poznaliśmy.

Wielu muzyków narzeka, chociaż nie zawsze

publicznie czy w wywiadach, że im są

starsi, tym trudniej, mimo doświadczenia i

coraz większych umiejętności, przychodzi

im tworzenie kolejnych płyt, ale zawartość

"Metal Division" potwierdza, że was ten

problem nie dotyczy?

Wszyscy znamy ten problem: siedzisz w sali

prób czy w domu, twoja gitara jest gotowa do

walki, ale pomysłów brak. Nie można się

zmuszać, to musi przyjść samo i wtedy możesz

nagrywać. Ale tak to działa w każdym

zespole, nieważne ile lat mają muzycy. Jednak

Mystic Prophecy idzie naprzód, nie

cofa się. Mamy dwójkę młodych w składzie,

którzy wnoszą do grupy świeże pomysły i

Foto: Sascha Sinofzik

energię. Evan wie wszystko na temat młodych

zespołów i interesuje się tymi wszystkimi

nowymi stylami. Jego kawałki mają w sobie

pewną agresję i nie boimy się wykorzystywać

jego pomysłów w naszej muzyce. A

Hanno uszlachetnia swoim stylem wszystkie

nasze riffy. I tak zawsze te nowoczesne wpływy

były obecne w naszej muzyce! Nie możemy

cofnąć czasu, wszyscy chodziliśmy na festiwale

i koncerty innych zespołów. Inspirujemy

się konkretnymi grupami i zawsze tak

było. Więc jesteśmy do tego przyzwyczajeni

i gdybyś o tym nie wspomniał, nie zwrócilibyśmy

na to uwagi. Nigdy nie oglądaliśmy się

za siebie, dla nas jest tylko jeden kierunek:

prosto przed siebie, prosto w twoją twarz!

Czas płynie, a my z nim.

Macie już wypracowane od lat metody pracy

czy do każdej płyty podchodzicie indywidualnie,

bo pewnych spraw, choćby przypływu

twórczej weny, nie da się przecież

przewidzieć?

Nagrywanie to czysta praca, nie ma o czym

mówić. Ale każdy album to kolejny krok dla

zespołu i kolejny moment w naszym życiu.

Więc podczas pisania i miksowania utworów

wiele zmieniamy, bo wrastamy w to, co robimy.

Właśnie dlatego zespół wciąż się rozwija.

Ale my o tym nie myślimy. Po prostu piszemy

muzykę i patrzymy co się stanie. Nie

można obliczyć wszystkiego w swoim życiu i

nie jesteś w stanie sterować każdym szczegółem

w muzyce. Na przykład: nasza utwór

Zdarza się, że nawet najlepsze zespoły

grzęzną na mieliźnie, zapędzając się w jakieś

dziwne eksperymenty, próbując odświeżyć

swój styl, ale Mystic Prophecy to

nie dotyczy, chociaż rzecz jasna nie nagrywacie

w kółko kolejnych wariacji tego samego

utworu?

Zgadzam się i o tym właśnie mówiłem: po

prostu trzeba być otwartym, wszystko inne

zwyczajnie się dzieje. Limity, które znaliśmy

dorastając już nie istnieją. Połączone to jest z

faktem, że nie udajemy czegokolwiek i po

prostu gramy, kochamy tworzyć albumy. Jeśli

próbujesz popchnąć swoją muzykę w inną

stronę, bo po prostu chcesz odnieść sukces,

sprawiasz, że twój zespół jest sztuczny. To z

pewnością przyniesie ci brak zrozumienia, bo

nie jesteś sobą na scenie. Musisz być szczery

i być sobą.

Nie chciałbyś więc traktować zespołu tylko

jako pracy, monotonnego zajęcia bez cienia

pasji, dzielonego z gościmi, z którymi tak

naprawdę i z wzajemnością się nie cierpisz,

ale musicie razem grać, bo pieniądze, bo

kontrakt, etc.?

Wszyscy mamy normalne, stałe etaty, nie za-

114

MYSTIC PROPHECY


rabiamy na zespole. Robimy to z miłości do

metalu. I gdyby grupa czy muzyka stały się

mono-onna, a członkowie czy partnerzy

wkurzyliby mnie, odszedłbym natychmiast.

W Massacre spędziliście ładnych kilkanaście

lat. Uznaliście, że czas na zmiany, stąd

nowy wydawca ROAR! Rock Of Angels

Records?

Z Massacre wydaliśmy siedem płyt przez

ponad 12 lat i wciąż mamy kontakt z większością

ich pracowników. Nie ma żadnych

problemów. Ale po tych wszystkich latach

zdecydowaliśmy się spróbować czegoś innego.

Zaryzykowaliśmy, bo to jedyne co można

zrobić. Ale zrobiliśmy to w dobrej wierze.

Liczysz, że są w stanie wypromować was

bardziej, że dotrzecie do słuchaczy, którzy

wcze-śniej was nie znali?

ROAR! jest w ogniu. Mamy prawie codziennie

kontakt, ich pomysły są nowe i świeże,

dzięki nim czujemy się dobrze i nie żałujemy,

że zrobiliśmy ten krok. Na tyle, ile widzimy

robią świetną robotę nad naszą płytą. Bardzo

doceniamy ich pracę. Ich promocja działa

sprawnie i to nam bardzo pomaga. Działamy

wszyscy razem, bo mamy ten sam cel: ulepszanie

zespołu i podążanie dalej. Ale nie tylko

wytwórnia jest odpowiedzialna za zdobywanie

fanów. My, jako grupa, jesteśmy najbardziej

odpowiedzialni. Musimy grać dobre

koncerty, wydawać dobre albumy i promować

siebie. Nie można po prostu usiąść i pozwolić

wytwórni robić wszystko za nas. Jesteśmy

odpowiedzialni za naszą pracę i muzykę,

a fani decydują się na wspieranie nas lub nie.

To proste.

"Metal Division" była gotowa już od jakiegoś

czasu, ale premierę tego albumu zaplanowaliście

dopiero na początek 2020 roku -

uznaliście z wydawcą, że pod koniec roku

rynek jest wystarczająco zapchany nowościami,

wznowieniami czy świątecznymi

składankami, więc lepiej trochę odczekać,

żeby płyta została zauważona?

To może być jeden powód. Tak długo, jak

duże sklepy sprzedają płyty CD, nie możemy

oczekiwać że nasze płyty zostaną zaprezentowane

w ich sklepach podczas świąt. I nie

zapominajmy o samym zespole! Wszyscy

Foto: Sascha Sinofzik

Foto: Sascha Sinofzik

mamy etaty i rodziny. Przy wydawaniu albumu

również oni cierpią, bo pozostawiamy

naszych przyjaciół i rodziny w tyle. To duży

wysiłek, ciężka praca i godziny spędzone w

studio, przed komputerem i telefonem. Muzyka

i nagrywanie to nie wszystko. To planowanie,

wywiady, miksy i poprawki, rozstawianie

sprzętu, etc. Publikacja albumu w styczniu

daje zespołowi szansę, by popracować

w wolne dni. Kiedy muzyczny biznes w grudniu

usiłuje sprzedać te same nagrania co

przez ostatnie 15 lat, możesz tylko przygotować

wszystko i być gotowym, kiedy ten świąteczny

szał się skończy.

W sumie kiedyś ukazywało się znacznie

mniej płyt, ale jednak wszystko wydawało

się mniej skomplikowane, a na płytę

lubianego czy po prostu cenionego zespołu

czekało się i tak, niezależnie od tego czy

ukazała się latem, czy pod koniec roku?

Biznes zmienia się i to nie na lepsze. Wszyscy

to wiemy, bo to przemysł jak każdy inny.

Robi się trudniej, szorstko i bardziej egoistycznie.

Musisz mieć plan i jeżeli nie wyrabiasz

się z terminami, musisz planować coś więcej.

To sprawia, że wszystko jest skomplikowane,

ma konsekwencje. Opóźniasz wydanie i musisz

od razu opóźnić promocję i trasę. Twoi

partnerzy muszą planować wszystko od nowa,

etc. Ale nie zgadzamy się na terminy bez

świadomości, że zdążymy na czas. Wiemy,

jak dużo czasu potrzebujemy, by skończyć

robotę.

Odnajdujecie się w tych wszystkich przeobrażeniach

rynku muzycznego, ale pewnie

nie wszystkie te zmiany są według was dobre,

choćby to, że artyści praktycznie nic nie

mają ze streamingu swej muzyki, a jest to

coraz powszechniejsza forma dystrybucji?

To zależy od zespołu. Wciąż są grupy, które

sprzedają płyty CD, ale to nie jest przyszłościowe.

Z drugiej strony, ludzie wciąż będą

mogli pobierać muzykę, co jest dobre dla zespołów,

jeżeli ich kontrakt to nie zdzierstwo.

Ale to nie jest nowy problem. Zespoły były

oszukiwane lata temu. Streaming niszczy

wiele zespołów, bo tak naprawdę platformy

streamingowe im nie płacą. A streaming

wstrzymuje sprzedaż, bo można zapłacić raz

na miesiąc i słuchać każdej muzyki, jakiej się

chce. Tak, jak podoba mi się fakt, że każdy

ma szansę posłuchać tego, czego chce i kiedy

chce: biznes musi znaleźć inne rozwiązanie,

zwłaszcza dla mniejszych zespołów. Mniej

sprzedaży prowadzi do mniejszych pieniędzy,

co z kolei prowadzi do wyższych cen biletów

i merchu. A to w rezultacie daje mniej

ludzi, których stać na bilet czy merch. A tego

zespół potrzebuje. Nawet Mystic Prophecy,

gdzie nikt z nas nie musi płacić czynszu za

pieniądze z zespołu, musi sprzedawać bilety i

merch, żeby móc pozwolić sobie na wydatki.

Każde show to inwestycja i wszyscy ryzykujemy.

Wszystko to zmusza zespoły do jeżdżenia

w trasy, co prowadzi do ogromnej ilości

koncertów. Im więcej jest koncertów, tym

mniej ludzi będzie na każdym z nich. Oceniam

to krytycznie. Nie wiem czy będzie

wielki wybuch, czy też koncerty po prostu

staną się mniejsze. Metalowe grupy mają

szczęście, że fani wciąż je wspierają. Biznes

oparty na merchandise jest w porządku, a fani

wciąż chodzą na koncerty. Zdajemy sobie

z tego sprawę i dziękujemy fanom z całego

świata na każdym show, bo bierzemy to na

poważnie.

Odkąd pamiętam lubowaliście się w krótkich,

zwartych jedno-dwuwyrazowych tytu-

MYSTIC PROPHECY 115


Foto: Sascha Sinofzik

łach i taki też widnieje na nowej płycie.

"Metal Division", okładka w odpowiednim

klimacie i potencjalny słuchacz wie od razu

czego się spodziewać, nawet jeśli nazwa zespołu

nic mu nie mówi?

Tak jak być powinno. Wszystko musi pracować

razem jak koła zębate, żeby pchać zespół.

Nie potrzeba okładki, która nie pasuje

do muzyki, powinna reprezentować brzmienie,

które słuchacz usłyszy. Refren utworu

musi skopać tyłek. Tak musi być! Kochamy,

gdy fani do nas dołączają, śpiewają czy krzyczą

z nami. Dlatego napisaliśmy takie kawałki.

Są one stworzone na scenę, żeby stworzyć

wielką imprezę. I z racji, że nie pamiętam

słów, nie mógłbym śpiewać na scenie kawałków,

w których refren miałby więcej niż dwa

słowa.

Rozmawiałem niedawno z bardzo młodym

człowiekiem, który na moje opowieści, jak

to kiedyś kupowało się płytę po przeczytaniu

pozytywnej recenzji czy usłyszeniu raptem

jednego utworu w radiu, odpowiedział:

to nie mogłeś odsłuchać reszty w w

sieci? (śmiech). Może więc i faktycznie pod

wieloma względami jest teraz łatwiej, ale

pewne rzeczy, wydawałoby się nierozerwalnie

związane z muzyką, odeszły bezpowrotnie?

Dla mnie nic się nie zmieni, bo widziałem

ten trend lata temu. Nie będziemy już więcej

sprzedawać naszej muzyki. Będziemy ją jedynie

zapewniać. Dzieciaki po prostu klikają na

swoich telefonach i słuchają tego, co im się

podoba. Jeżeli jakiś zespół wciąż myśli o

sprzedaży albumów i byciu na liście płac wytwórni,

szybko wyciągnie wnioski z tej lekcji.

Przyszłość jest inna, to koncerty muszą zapewnić

pieniądze na wydatki. Nawet ilość

pobrań zmaleje, ale to tylko wyłącznie moje

własne przypuszczenia.

Gdzie nakręciliście teledysk do "Metal Division"?

To jakaś fabryka, wielki zakład

przemysłowy czy podobne miejsce?

Faktycznie jest to stara odlewnia metalu w

środkowych Niemczech. W przeszłości była

to ogromna część niemieckiego przemysłu.

Wciąż można ją odwiedzać, utrzymują cały

ten teren! Jest tam wiele fajnych zakamarków,

tak jak można zobaczyć w teledysku.

Bardzo polecam odwiedziny tego miejsca,

jeśli ktoś jest w pobliżu. My nie mogliśmy się

napatrzeć. Może to dlatego potrzebowaliśmy

około osiemnastu godzin na nagranie teledysku.

Nigdy nie poświęciliśmy aż tyle czasu

na decyzję, gdzie nagrywać, bo wszystko wyglądało

niesamowicie.

Potencjalnych singli dostrzegam na tej płycie

więcej, choćby "Curse Of The Slayer",

ale nic straconego, przydadzą się jeszcze na

pewno?

Gdyby to zależało wyłącznie od nas, zrobilibyśmy

dziesięć teledysków, bo każda kompozycja

jest naszą ulubioną, w przeciwnym wypadku

nie umieścilibyśmy ich na albumie.

Ale nasz budżet jest ograniczony i mieliśmy

szczęście, że mogliśmy wydać aż trzy! Planowanie

i nagrywanie tego prawie nas zabiło.

Koncerty wydają się teraz podstawą nie tylko

metalowej, ale i generalnie rockowej sceny

- kiedyś też były bardzo ważne, jednak

teraz pozwalają przetrwać wielu zespołom,

gdy sprzedaż płyt załamała się?

Tak jak mówiłem koncerty staną się najważniejsze.

Może to dobra rzecz. W tym "plastikowym

świecie" pełnym sztuczności, koncerty

sprawiają, że jest bardziej ludzki. Jako zespół

możesz spotkać fanów, walczyć o nich i

wesprzeć swoją muzykę elementami wizualnymi.

Fani mogą spędzić czas z zespołem,

obejrzeć koncert, dostać autograf czy po prostu

pogadać z grupą. Nic nie jest lepsze od

tego, prawdziwe życie to to, za czym wszyscy

ostatnio tęsknimy!

Przygotowaliście jednak kilka wersji winylowej

edycji "Metal Division", ciekawą

sprawą dla kolekcjonerów będzie też na pewno

ten kompaktowy box z licznymi gadżetami

i bonusową płytą?

Kolekcjonerzy? Może... ale nie robimy tego

tylko dla kolekcjonerów. To dla naszych fanów!

(jasne, ale większość najbardziej zagorzałych

fanów to zarazem kolekcjonerzy, to

proste - przyp. red.). Te płyty zostały wydane,

by odtworzyć je za pomocą gramofonu

czy odtwarzacza CD. Otwórz opakowanie

specjalnej edycji, ciesz się chwilą, obejrzyj zawartość.

Być może wygrałeś i dostaniesz złoty

bilet lub jeden ze srebrnych. Mystic Prophecy

jest znany jako grupa, która przynosi

czad za małą cenę. Robimy naszą robotę najtaniej

jak się da, nawet jeśli staramy się osiągnąć

najwyższą jakość. Chcemy być fair, bo

nasi fani są oddani. Wszystkie specjalne edycje

LP nie przynoszą więcej zysku niż zwykła

płyta CD czy pobranie. I nie zapominajmy,

my sami jesteśmy wciąż fanami. Wszyscy kupiliśmy

swoją własną, ulubioną wersję albumu.

Wydając nowy album na początku roku w

sumie sami sprawiliście sobie prezent na 20-

lecie zespołu. Ogłoszono już styczniową

trasę z waszym gościem specjalnym, grupą

Mob Rules, kolejne miesiące nowego roku

pewnie też będą dla was pracowite?

Trasa z Mob Rules była miła i płynna. Czasem

spotykasz zespół, który żyje muzyką w

ten sam sposób, co ty: zero narzekania, tylko

czysty rock'n'roll. Te koncerty były świetne i

zastanawiam się, czy moglibyśmy to powtórzyć!

Poza tym, ciągle jesteśmy zajęci. Nie

widać tego, kiedy nie jesteś częścią zespołu,

ale zawsze jest coś do zrobienia. Planujemy

trasy, negocjujemy z innymi zespołami, festiwalami

czy partnerami, udzielamy wywiadów,

dopasowujemy biegi czy odwiedzamy

znajomych, z którymi byliśmy w trasie. Jesteśmy

przyzwyczajeni, że jesteśmy zabiegani i

to część naszego życia. Chcemy dawać jak

najwięcej i to nas nakręca. Bo wiemy, że nasi

fani zasługują na najlepsze. Tak długo, jak jesteśmy

w stanie dawać im sto procent, będziemy

to robić i na tym możecie wszyscy

polegać!

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Maciej Szymczak

116

MYSTIC PROPHECY


HMP: Jak sobie radzisz w rzeczywistości

nakreślonej przez pandemię koronawirusa?

Ross Friedman: Wszyscy musimy sobie jakoś

z tym radzić, nie ma osoby, której ta sytuacja

by nie dotyczyła. Mamy do czynienia

z pandemią - czymś, co swoim zasięgiem obejmuje

cały świat. Takie rzeczy zdarzały się

wcześniej, w tym i poprzednim wieku. Oczywiście,

jest to dla nas bardzo dotkliwe i musimy

to wszystko jakoś przetrwać. Niedługo

pojawią się na to lekarstwa, musimy więc całe

to gówno przeczekać.

Nigdy nie mam dość

Choć znamy go głównie z roli, podobnego Conanowi Barbarzyńcy dzikusa,

pozującego do zdjęć z piersią nasmarowaną olejem dla niemowląt, Ross Friedman

jest postacią o bardziej złożonej historii niż to się wydaje. Urodzony w 1954

roku w Nowym Jorku muzyk, przedtem jak, wraz z Joey'em DeMaino, założył Manowar,

był aktywnym uczestnikiem rozwijającej się w latach siedemdziesiątych

sceny awangardowego rocka Nowego Jorku. The Dictators, jego pierwszy w pełni

profesjonalny skład, zbierał szlify w tych samym miejscach Wielkiego Jabłka, w

których kręciły się zespoły takie jak New York Dolls, Television czy The Ramones.

W owych czasach nie używano jeszcze terminu "punk rock", ale grupy te, wraz z

bohaterem niniejszego tekstu, stworzyły podwaliny tego gatunku. Potrzeba grania

cięższej muzyki jednak zwyciężyła i lata osiemdziesiąte upłynęły Rossowi w Manowar

- zespole, który kieruje na tę postać uwagę większości czytelników naszego

magazynu. Jednak, jego etos pracy nigdy nie osłabł - w ostatnich latach Ross jest

zajęty bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wrócili The Dictators i przygotowują

się do nagrania nowego materiału. Aktywne są i inne grupy, w których gitarzysta

od dawna się udziela, takie jak Death Dealer czy Shakin' Street. Muzyk nie odmawia

też gościnnych udziałów w nagraniach innych wykonawców, dlatego sprawdzając

jego dyskografię możecie być pod wrażeniem. Jeżeli chodzi o heavy metal,

można powiedzieć, że Friedman zatoczył koło i jego najważniejszy obecnie zespół,

Ross The Boss, prezentuje muzykę tak bliską Manowar, jak tylko to możliwe. Z

okazji niedawnej premiery czwartego longplaya grupy, "Born of Fire", zapytaliśmy

Rossa zarówno o sprawy najbardziej aktualne jak i te z zamierzchłej przeszłości.

muzyki. Co innego mógłbym porabiać?

Kilka tygodni temu wydałeś nowy album

"Born Of Fire". Zdaje się, że złapaliście niezły

rozpęd, płyta wychodzi raptem dwa lata

po poprzedniej.

Wyjątkowy pod takim względem, że to po

prostu świetne kawałki. Podobnie ma się z jego

brzmieniem, zespół jest na nim doskonale

zgrany. Brzmimy agresywnie, ciężko i głośniej

niż kiedykolwiek wcześniej. Idealne połączenie

wszystkich ważnych czynników.

Heavy metal nie jest gatunkiem tak popularnym

jak miało to miejsce w latach 80.

zeszłego wieku. Mimo to, są ludzie, którzy

trwają przy nim bez względu na wszystko.

Cóż mogę powiedzieć, uważam, że nadal jest

to potężny gatunek. Istnieje mnóstwo ludzi,

którzy go nadal wspierają. W latach osiemdziesiątych

mieliśmy ze sobą media - stacje

telewizyjne i radiowe, które non stop puszczały

naszą muzykę. Obecnie radio nadal

jest z nami, ale są to małe rozgłośnie, których

słucha garstka ludzi. Nie mamy wsparcia

MTV, która to stacja emituje głównie muzykę

pop i rap. Mimo to, uważam, że popularność

heavy metalu w ostatnich latach rośnie.

Zespoły sprzedają swoje dokonania na koncertach,

dlatego tak ważne jest granie tras.

Na początku roku zagraliśmy dwadzieścia

sześć sztuk w całych Stanach, aż do końca lutego.

Było świetnie, mimo, że album dopiero

miał się pojawić na rynku. Dlatego teraz planujemy

drugą część trasy. Nigdy nie będę

miał tego dość.

Ograniczenia w możliwości przemieszczania

się i kwarantanna mocno uderzają w różne

branże, również muzyczną. Brak możliwości

organizacji koncertów na pewno daje

ci się we znaki.

Oczywiście, planowaliśmy wiosną być w trasie

z Burning Witches i Asomvel. Całość

została przełożona, musimy teraz znaleźć

dogodne terminy. Mamy nadzieję, że koncerty

dojdę do skutku na jesień i nie będziemy

musieli tego odwoływać.

Pokusisz się o przewidywania, jak rynek

muzyczny będzie wyglądał po tym, gdy zagrożenie

się skończy?

Cóż, w tym momencie jest zupełnie zniszczony.

Wszystko uległo zawieszeniu. Myślę,

że, gdy wszystko wróci do normy, to z branżą

muzyczną też będzie w porządku. Ludzie

będą szczęśliwi, że mogą znowu przychodzić

na koncerty do swoich ulubionych klubów.

Udaje ci się wykorzystać czas kwarantanny

w twórczy sposób, na przykład pisząc nową

muzykę?

(śmiech) Jasne, cały czas próbuję coś robić.

Mam kilka projektów, które szykują się do

nagrań i mogę nad tym siedzieć w domu.

Chyba wszyscy zajmujemy się takimi rzeczami,

w końcu mamy więcej czasu na tworzenie

Foto: Ross The Boss

Tak, album miał swoją premierę na początku

marca i jak dotąd jest przyjmowany bardzo

ciepło. Krytyka jest przychylna i możliwe, że

pod tym względem to mój najbardziej udany

krążek. Cieszę się, bo to dla mnie wyjątkowo

ważny materiał.

Ważny pod jakim względem? Przypuszczam,

że nie jesteś muzykiem, który na tym

etapie swojej kariery musiałby coś udowadniać

sobie bądź odbiorcom.

Jakbyś porównał życie muzyka metalowego

w latach osiemdziesiątych i obecnie?

Wtedy czas był wyjątkowo dobry dla takiego

grania. To była świetna dekada dla muzyki w

ogóle, myślę o niej z nostalgią. Pierwszy profesjonalny

zespół założyłem w 1975 roku,

pamiętam więc jeszcze większą część poprzedniego

dziesięciolecia. Już wtedy zajmowałem

się tym zawodowo. Lata siedemdziesiąte

były szalone, natomiast osiemdziesiąte

to była już jazda bez trzymanki. (śmiech)

Lata dziewięćdziesiąte natomiast, dla wielu

muzyków twojego pokolenia były sporym

ciosem.

Uważam, że to najgorsza dekada w historii

muzyki. Gdy pojawił się grunge, to czułem,

że jest w tym kilka naprawdę dobrych zespo-

ROSS THE BOSS 117


łów. Soundgarden byli w porządku, Nirvana

też. Nagle zaczął się szał na ich punkcie.

Były to fajne grupy, ale jednak nie w taki

sposób jak zespoły metalowe wcześniejszego

dziesięciolecia.

Chciałbym porozmawiać o twoich początkach.

Są interesujące, gdyż przed dołączeniem

do ikonicznego dla heavy metalu Manowar,

byłeś członkiem proto-punkowej

grupy The Dictators. Wydaje mi się, że to

bardzo nietypowa ścieżka kariery dla muzyka

tamtej epoki.

Ówczesna scena muzyczna w Nowym Jorku

była bardzo awangardowa, mimo, że początkowo

nie działo się tam nic na szczególnie

wielką skalę. Przede wszystkim, nie było zbyt

wiele miejsc, w których można było zagrać

koncert. Kluby CBGB czy Max's Kansas

City jeszcze nie istniały. Były miejscówki na

Queens czy w Brooklynie, w których mogliśmy

coś zorganizować. W 1975 roku istniały

tam trzy zespoły mające w ręku kontrakty

płytowe: New York Dolls, Kiss i The Dictators,

czyli my. CBGB otwarto w 1976 roku i

zaczęły tam występować różne grupy (Ross

musiał się nieco pomylić, źródła mówią, że

miejsce to otwarto w 1973 roku - przyp.

red.). To dało kopa całej scenie i wszystko

zaczęło się na dobre.

CBGB były kultowym miejscem. Mimo, że

położone w Nowym Jorku, stało się rozpoznawalne

dzięki biografiom artystów, którzy

przez nie się przewinęli, takim jak The

Ramones, Patti Smith, Television, Blondie,

The Misfits i wiele innych. Jak wspominasz

to miejsce?

Graliśmy tam chyba z trzydzieści pięć razy.

Powiem więcej, byliśmy częścią ostatniego

rozdziału tej historii. Występowaliśmy z The

Dictators w weekend zamknięcia klubu. Było

to dla nas wyjątkowo emocjonalne, wzruszające

przeżycie. Koniec pewnej epoki. Nie

sądzę, abyśmy kiedykolwiek jeszcze byli

świadkami powstania i ewolucji tak wyjątkowej

sceny, jaka związana była z CBGB. Ludzie

po prostu żyli tym miejscem, przyjeżdżali

z całego kraju by być jego częścią. Nigdy

więcej nie zobaczymy tylu wielkich talentów

w jednym miejscu. Zespoły, które wymieniłeś,

plus Talking Heads czy The Dead

Boys to najważniejsze grupy tamtej epoki.

W 1977 roku z The Dictators graliśmy jako

gwiazda w sali Palladium. Naszym supportem

był pewien zespół, nazywali się AC/DC.

Po tym jak skończyli, spakowali od razu swoje

graty i jechali do CBGB zagrać kolejny set.

Wiedzieli, że muszą tam wystąpić, jeżeli chcą

coś znaczyć.

Możesz opowiedzieć o tym, jak wyglądała

codzienność występów w tym miejscu?

Na początku była to zwykła speluna. Kurwidołek,

ale nasz własny. Klub został odkryty

przez Patti Smith i Toma Verlaine'a (frontman

zespołu Television - przyp. red.). Nagle

zaczęły się tam pojawiać wszystkie inne

świetne grupy. Niesamowitą sprawą było to,

Foto: Ross The Boss

że mieli doskonały system nagłośnieniowy.

Hilly (Kristal, właściciel klubu - przyp. red.)

dawał też szansę każdemu, kto tylko chciał

tam wystąpić.

Jeszcze w temacie przeszłości, w dzieciństwie

brałeś lekcje gry na skrzypcach. Kiedy

zapragnąłeś siać ferment w świecie rocka?

Na początku pobierałem lekcje na fortepianie,

kochałem to. Głównie dlatego, że miałem

świetnego nauczyciela. Niestety, wyprowadził

się z miasta. Byłem rozczarowany, a

prawdę mówiąc, po prostu zdruzgotany. Rzuciłem

wtedy grę na fortepianie. Od początku

interesowałem się muzyką, więc w liceum

próbowałem gry w orkiestrze. Było miejsce w

sekcji skrzypiec, naturalnie więc postanowiłem

dołączyć. Nie wiedziałem nic o tym

instrumencie, ale po dziesięciu dniach prawie

umiałem grać pierwsze skrzypce w tej orkiestrze.

Nauka przychodziła mi łatwo.

Skrzypce były w porządku, ale gdy widziało

się The Beatles, The Rolling Stones, Hendrixa

czy Led Zeppelin - tych kolesi z gitarami,

to czułeś, że ze skrzypcami coś jednak

nie jest w porządku. (śmiech) Wszyscy ci gości

byli bardzo popularni, dookoła nich kręciło

się mnóstwo dziewczyn. Wiesz co? Doszedłem

do wniosku, że wolę być tacy jak

oni. Granie na gitarze było czymś ekscytującym.

Lubiłem rock n rolla i blues, zacząłem

więc grać taką muzykę. Nie przestałem tego

robić do dziś.

Będąc w The Dictators myślałeś o graniu

heavy metalu czy ten pomysł pojawił się

spontanicznie, z przypadku?

Słuchaj, chciałem mieć ciężej brzmiący zespół.

Grałem w Shakin' Street gdy poznałem

Joey'a DeMaio. Swoją drogą, nadal pogrywam

z tym zespołem. Z Joey'em postanowiliśmy

założyć zupełnie nową nazwę. W ten

sposób powstał Manowar.

Z jednego z pionierskich dla punk rocka zespołów

przeskoczyłeś w środek heavy metalowej

maszyny. Dziś nikogo by to nie dziwiło,

ale wtedy, z tego co wiem, te światy

dzieliła granica niemal nie do przekroczenia.

Tak, choć wtedy nie postrzegałem tego w

taki sposób. Chcieliśmy grać zajebiście ciężką

muzykę, inną od tego, co znaliśmy. Zostaliśmy

uznani za pierwszy zespół power metalowy,

co stało się początkiem tego gatunku.

Manowar, z dzisiejszej perspektywy sprawia

wrażenie zespołu, w którym wszystko

było przegięte, niemal w karykaturalny sposób.

Mam na myśli wizerunek, zachowanie

czy zawartość tekstów. Jak wspominasz

tamte lata?

Przed nami nie było niczego podobnego. Bez

nas power metal nie byłby tak dużym gatunkiem.

Tak wiele zespołów inspirowało się

przecież tym co robiliśmy. Mówię o grupach

takich jak Blind Guardian, Hammerfall,

Kamelot i wielu innych. W ich muzyce słychać

wpływy Manowar. Albo takie Brothers

Of Metal. Przecież nawet ich nazwa jest

zrzynką z jednego z naszych kawałków. Jeżeli

nie jesteś w stanie wymyślić czegoś nowego,

dlaczego po prostu czegoś nie ukraść?

(śmiech) Ludzie to kupią, nie przejmują się.

Nie sugeruję nic złego, są wydawani przez

mojego wydawcę a muzyka jest w porządku.

Chcę jednak powiedzieć, że ich wizerunek

pochodzi w prostej linii od Manowar. Byliśmy

pierwszym zespołem, który robił coś takiego.

Patrząc wstecz widzę, że wyglądaliśmy

trochę tanio, można z tego cisnąć bekę. Z

dzisiejszej perspektywy zakrawa to na szaleństwo.

Nie ulega jednak wątpliwości fakt,

że wpłynęliśmy na bardzo wielu ludzi.

118

ROSS THE BOSS


Do dziś powstają zespoły, które zdradzają

inspirację Manowar.

Oczywiście, jestem bardzo dumny z tego co

stworzyliśmy. Zarówno z The Dictators jak

i z Manowar. Ciągle podchodzą do mnie ludzie

z prośbą o autografy, i to na albumach

obu tych grup. Ci sami ludzi przynoszą płyty

jednego i drugiego składu. To niewiarygodne!

Zespół Ross The Boss również zawdzięcza

trochę Manowar. Grupa powstała przy

okazji jednej z edycji festiwalu Keep It

True, podczas której wykonywałeś set złożony

z utworów swojej dawnej kapeli.

Wszystko się zgadza. Promotor zaprosił

mnie na festiwal, co przyjąłem z radością, ale

powiedziałem mu, że nie mam zespołu. Odpowiedział,

że zna kolesi, którzy mieli coś w

stylu coverbandu Manowar i chcieliby ze

mną pograć. Wysłał mi ich taśmy, spodobały

mi się. Postanowiliśmy spróbować zrobić razem

coś na zasadzie hołdu. Przyjechałem do

Niemiec, zaczęliśmy próby i wszystko się

zgadzało. Postanowiłem sprawdzić jak będzie

nam się grało na żywo. Okazało się, że

też jest dobrze. Następnym krokiem była rejestracja

nowej muzyki - miałem kilka kawałków

i zrobiliśmy z nich demo. Ktoś przekazał

to wytwórni AFM i bingo, dostaliśmy

kontrakt płytowy!

Obecnie wychodzi czwarty krążek Ross

The Boss. Wydajesz się być strasznie zapracowanym

człowiekiem. W końcu The

Dictators i kilka innych twoich projektów

nadal jest aktywnych.

Zgadza się, ale Ross The Boss to obecnie

mój najważniejszy zespół. Naprawdę nabieramy

tempa, gramy świetne koncerty. Jesteśmy

gotowi wskoczyć na kolejny poziom, jakkolwiek

miałby on wyglądać. (śmiech) Czuję,

że wróciłem na właściwe tory. Równocześnie

nagrywamy nowy materiał The Dictators.

To też wymaga czasu. Zajmowałem się tym

Foto: Scott Braun

w zeszłym tygodniu. Ciągle nad czymś pracuję,

można więc powiedzieć, że faktycznie jestem

zajęty. (śmiech)

Jak znajdujesz czas na prowadzenie swojego

przedsiębiorstwa w Nowym Jorku?

Teraz nie ma żadnego interesu, wszystko zostało

zatrzymane przez koronawirusa. Cały

świat się zatrzymał. Ale to nie będzie trwać

wiecznie, musimy przetrzymać kilka tygodni.

Mam nadzieję, że za miesiąc krzywa zachorowań

zacznie się spłaszczać i będziemy mogli

wrócić do normy. Obecnie jednak w Nowym

Jorku nie dzieje się dobrze. Właściwie

to jest gówniane. Ale kiedyś to się skończy.

Czym dokładnie zajmuje się twoja firma?

To ośrodek szkoleniowy dla młodych bejsbolistów

i zawodników softballa. Mamy siłownię,

maszyny treningowe, powierzchnię do

ćwiczeń, siatki i trenerów. Są bieżnie do wyrabiania

kondycji i wszystko czego trzeba

praktykującym zawodnikom.

Na koniec, chciałbym zapytać cię o najważniejsze

płyty, które uczyniły cię tym, kim

jesteś.

Powiedziałbym, że zmienia się to z dnia na

dzień. Mam całą listę zespołów, które wpłynęły

na to kim się stałem. Na pewno wymienię

pierwszy album Black Sabbath, "Electric

Ladyland" Hendrixa, The Who "Live

at Leeds", B.B. King "Live at the Regal",

wszystko Muddy'ego Watersa. Oczywiście

również The Cream, zwłaszcza "Wheels Of

Fire" i "Disraeli Days". Led Zeppelin i tak

dalej. Widzisz już do czego zmierzam i jakie

rzeczy na mnie wpłynęły. Uwielbiam Wesa

Montgomery'ego, Scotty Moore'a z zespołu

Elivsa Presley'a. Chet Atkins i Les Paul

również zrobili na mnie wrażenie.

Co czujesz, gdy podchodzą do ciebie ludzie

i mówią, że to ty nagrałeś płyty, które ich

zainspirowały lub pozwoliły przetrwać w

trudnych chwilach?

Ciągle spotykam takich ludzi i czuję się tym

zaszczycony. Jestem wzruszony, gdy słyszę,

że to co robię, może tak bardzo wpłynąć na

czyjeś życie. Nigdy nie będę miał dość słuchania

takich historii. To, że ktoś wyrósł na

mojej muzyce, chwycił za gitarę, albo po prostu

pozwoliła mu ona poczuć się lepiej, jest

dla mnie czymś naprawdę niezwykłym.

Igor Waniurski

Foto: Scott Braun

ROSS THE BOSS 119


jestem szczęśliwy.

HMP: Fani Magic Kingdom musieli trochę

poczekać na nową płytę waszego zespołu,

chociaż w przeszłości mieliście już przecież

nawet dłuższe odstępy między płytami,

choćby drugą a trzecią?

Dushan Petrossi: Nie mam określonego czasu

czy harmonogramu, kiedy muszę zabrać

się za nowy album. Teraz pracuję i myślę o

kolejnym albumie, ale najpierw muszę dokończyć

nadchodzącą płytę Iron Mask.

Mam w głowie kompozycję, piszę najpierw

melodie i tytuły, a potem decyduję czy pasują

bardziej do Iron Mask czy może do Magic

Kingdom. Więc jeśli zbierzesz wszystkie

moje albumy od Magic Kingdom i Iron Mask,

zauważysz, że nie ma tam żadnych ogromnych

przerw czasowych… Ale tak jak było

mówione, na następny album Magic Kingdom

fani nie będą musieli czekać tak długo!

Na ile jest to spowodowane tym, że obecnie

muzyczny przemysł wygląda zupełnie inaczej

niż nawet kilkanaście lat temu, a na ile

faktem, że masz też przecież drugi zespół

Iron Mask, nie narzekasz więc na nadmiar

wolnego czasu?

Zdecydowanie nie narzekam na zbyt dużo

wolnego czasu, jako artysta pracuję 24/7, nawet

kiedy robię coś zupełnie innego muzyka

jest nieustannie w mojej głowie. Nie da się

kontrolować inspiracji… ale to mi wcale nie

przeszkadza, jestem do tego przyzwyczajony

i znam ten stan doskonale. Muzyka była

moją pasją odkąd byłem małym dzieckiem,

więc mimo tego, że jestem profesjonalnym

muzykiem i to moja praca, nie można jej porównać

do pracy na etacie. Jem, śpię, oddycham

i żyję muzyką… Przemysł faktycznie

zmienił się bardzo poprzez lata, Internet nie

ułatwia życia muzykom, ale tak już jest.

Żyć muzyką

Dushan Petrossi to gitarowy wirtuoz jakich mało, spełniający się w

dwóch zespołach, Iron Mask i Magic Kingdom. Najnowsza płyta tej grupy to

"MetAlmighty", power metal na najwyższym poziomie, a do tego nagranie zrealizowane

z tak wybitnym wokalistą jak Michael Vescera, znany choćby z Obsession,

Loudness czy zespołu Y. J. Malmsteena. Nie ma co, brakowało zespołowi Dushana

kogoś takiego za mikrofonem i on też zdaje sobie z tego doskonale sprawę:

Trudno jest ci rozgraniczyć pomysły nowych

utworów na potrzeby dwóch zespołów

czy dzieje się to zupełnie naturalnie, bo

kiedy tworzysz na potrzeby Magic Kingdom

koncentrujesz się na stylu właśnie tej

grupy i nie myślisz o niczym innym?

Nie, to naturalny proces i wiem, które kompozycje

pasują idealnie do każdego zespołu.

Najpierw tworzę swoją muzykę, a potem

rozdzielam ją tam, gdzie powinna należeć.

Obydwie grupy mają własną tożsamość, ale

jest w nich również miejsce na różnorodność

w ich indywidualności. Po prostu wiem, co

gdzie przynależy… można to porównać do

tego, jak rodzic wie, co jest najlepsze dla jego

dzieci… kochasz obydwoje, chcesz dla nich

jak najlepiej, ale one mają swoje własne potrzeby

i tożsamość.

Lubisz długie, rozbudowane kompozycje, w

których naprawdę sporo się dzieje, płyty

Magic Kingdom nie należą też do krótkich,

trwając zwykle ponad godzinę, a czasem

nawet znacznie dłużej - to też jest dla ciebie

wyzwanie, stworzenie kolejnego, długiego

albumu, spełniającego przy tym wyśrubowane,

bo twoje własne, normy?

Powiedzmy, że to bardziej wyzwanie dla

mnie, żeby nie stworzyć kolejnego długiego

albumu… Komponuję, pracuję, zmieniam i

dodaję i zawsze kończę z długogrającymi albumami…

nawet gdy mówię "tym razem celuję

w maksimum 58minut!". Dodaję wszystko,

co widzę, że jest potrzebne kompozycji i

potem kolejny utwór pojawia się w mojej

głowie i też chcę go dodać, bo pasuje do reszty…

i tak zazwyczaj powstaje długi album.

Próbuję tworzyć krótsze płyty, ponieważ czytam

w recenzjach, że niektórzy uważają je za

zbyt długie, ale cóż… nie da się zadowolić

każdego i jeśli to jest ich jedyne zażalenie, to

Często zdarza się, że odrzucasz jakiś

utwór, nawet kiedy prace nad nim są już

dość zaawansowane, bo uznajesz, że jest za

słaby, albo nie pasuje do danej płyty?

Nie, nie odrzucam utworów… jeśli nie pasują

do płyty czy do zespołu, przechodzi na inny

album lub do innego zespołu. Nieustannie

zmieniam moje kawałki aż do ostatniej sekundy,

jestem perfekcjonistą, jeżeli chodzi o

moją muzykę, co sprawia, że zmieniam i

poprawiam wiele - czasami drobnych - rzeczy,

ale odrzucanie moich kompozycji… nie,

to się nie zdarza.

Bywa, że wracasz do takich dawnych

pomysłów, czy przy kolejnym albumie masz

już tyle nowych, że nie ma o tym mowy?

Zazwyczaj wracam do moich starszych pomysłów,

żeby upewnić się, że nie powielam

czegoś. Mam na koncie już sporo utworów i

nie chciałbym kopiować samego siebie, dlatego

wracam do starych kawałków. Dalej moja

inspiracja wciąż oferuje mi wszystko, czego

potrzebuję do moich nowych płyt i kompozycji.

Wielu wybitnych gitarzystów idzie niejako

na łatwiznę, zapraszając do udziału w

swych kolejnych projektach albo innych wirtuozów

gitary, albo licznych muzyków ze

swych macierzystych zespołów. Ty postępujesz

inaczej: owszem, goście na waszych

płytach pojawiają się często, ale są to zwykle

wokaliści czy klawiszowcy, a z Iron

Mask w Magic Kingdom wspiera cię wyłącznie

basista Vassili Moltchanov?

Vassili to mój najlepszy przyjaciel, który był

zawsze u mojego boku przez całą moją karierę.

Jest niesamowitym basistą, zawsze mogę

na nim polegać jako muzyk i jako przyjaciel.

Iron Mask i Magic Kingdom to dwa oddzielne

zespoły i ja również wolę traktować je

w ten sposób, nie jest to dogodne, gdy zaczynam

mieszać muzyków z dwóch grup, bo

staram się znaleźć odpowiednią osobę dla zespołu,

szukam osobowości. Obydwie grupy

są wciąż dość różne, więc mają też odmienne

potrzeby.

Gracie razem już od dobrych 20 lat, można

więc chyba powiedzieć, że jest twoim zaufanym,

muzycznym partnerem, kimś takim,

kim na przykład dla Jimmy'ego Page'a był

Foto: Magic Kingdom

120

MAGIC KINGDOM


John Paul Jones?

Tak, jak wspomniałem, Vassili to faktycznie

mój bliski towarzysz… jesteśmy przyjaciółmi

od dawna i zrobiliśmy wiele rzeczy razem…

Zawsze byliśmy wsparciem dla siebie nawzajem

i jestem pewien, że to się nie zmieni.

Wielu słuchaczy nie zdaje sobie sprawy z

faktu, jak ważny w zespole z jednym gitarzystą

jest dobry basista, szczególnie na

koncertach - tu też masz konkretne wsparcie,

którego nie można przecenić?

Każdy muzyk w zespole jest tak samo ważny

jak reszta, to właśnie sprawia, że zespół jest

dobry. Nie możesz mieć świetnego wokalisty

z przeciętnymi muzykami, bo to sprawiłoby,

że wokalista będzie tracił potencjał, tak jak

nie możesz mieć wybitnego gitarzysty z

mniej zdolnym basistą czy śpiewakiem… Zespół

jako całość musi trzymać ten sam poziom,

inaczej wszystko jest nie tak.

"MetAlmighty" może być zaskoczeniem dla

tych słuchaczy, który nie śledzą regularnie

internetowych newsów, bowiem Christian

Palin nie śpiewa już w Magic Kingdom, a

zastąpił go sam Michael Vescera - jak doszło

do tej roszady?

Mogę kontynuować tą odpowiedź odnosząc

się do mojej poprzedniej wypowiedzi…

wszyscy muszą być na tym samym poziomie

we wszystkich aspektach, inaczej nie przyniesie

to optymalnych rezultatów… z Michaelem

oczywiście mogłem je osiągnąć. Christian

zrobił dobrą robotę przy naszej ostatniej

płycie, oczywiście, szanuję jego pracę, ale

Michael bardziej pasuje do nas jako muzyk i

jak osoba akurat w tym życiowym momencie.

Podobno przez krótki czas była szansa na

to, że zaczniecie współpracę równie utytułowanym

Fabio Lione, ale koniec końców

nic z tego nie wyszło, mimo wstępnych

ustaleń?

Tak, pomimo początkowych ustaleń tak było

i właściwie wolałbym nie wchodzić w ten

temat za bardzo, bo nie lubię mówić źle czy

bez szacunku o innych muzykach. Mogę

jedynie powiedzieć, że nigdy nie spodziewałem

się, żeby sprawy pójdą tą drogą z tak

profesjonalnym muzykiem o długim stażu

jak Lione, ale zgaduję, że każdy ma swoje

problemy… i na tym zakończmy. Jestem zadowolony

z Michaela i współpracy z nim.

W Iron Mask już od kilku lat wspiera cię z

kolei Diego Valdez, tak więc można powiedzieć,

że masz szczęście do wybitnych wokalistów?

Czy to szczęście…? Chcę wierzyć, że to dlatego

że lubią moją muzykę, moje kompozycje,

mój profesjonalizm i mój sposób pracy… i

lubią być częścią dobrego zespołu.

Kiedyś to była w sumie norma, że gitarowi

wymiatacze, choćby Malmsteen, mieli w

swych zespołach również najlepszych wokalistów,

ale to już od dawna, poza nielicznymi

przypadkami, takimi jak twój, przeszłość

- nie ma teraz racjonalnych podstaw

do takich kooperacji, bo muzyczny biznes

bardzo skarlał, każdy musi więc szukać jak

najbardziej dochodowych kooperacji, zapewniających

po prostu przeżycie, względy

artystyczne schodzą

na dalszy plan, szczególnie

kiedy nie jest

się gigantem pokroju

Maiden, Priest czy

Metalliki? Bardzo to

smutne, ale ty jednak

nie spuszczasz z tonu,

chociaż wiąże się to z

coraz większymi wyrzeczeniami?

Jest trudniej utrzymać

dobrego wokalistę, bo

przychód z muzyki

jest mały (wyjątkiem

są giganci, o których

wspominasz)… jest to

faktycznie przygnębiające,

ale cóż… ja

wciąż idę dalej i przyznaję,

też czasem mam

wątpliwości i pytania,

ale to nie jest tylko

moja praca… to część

tego, kim jestem i nie

mogę tego po prostu

porzucić czy odejść.

Wielu świetnych muzyków

- nawet w dawnych

czasach jak

Mozart - poświęcili

wszystko dla muzyki…

więc dlaczego ja nie

miałbym tego zrobić?

Wiem, ile kosztuje

mnie muzyka, ale również

wiem ile mi daje,

może nie pieniędzy

Foto: Magic Kingdom

czy diamentów, ale są ważniejsze rzeczy w

życiu… Na szczęście moja żona rozumie to

lepiej niż ktokolwiek inny kim jestem i co

robię… Myślę, że to jest bardzo istotne w

życiu. Wspiera mnie we wszystkim bez zadawania

pytań i jest moją największą fanką.

"MetAlmighty" - fajna gra słów w tytule,

do tego symboliczna okładka: faktycznie,

trudno nie zgodzić się z ich wymową, że to

dzięki gitarze właśnie metal jest wszechmocny

i tym, czym jest?

Dziękuję i tak, myślę, że to gitarzyści sprawiają,

że metal jest tym, czym jest, ale może

nie jestem najbardziej obiektywną osobą w

tej kwestii… będąc gitarzystą?! Nie, ostatecznie

tak jak mówiłem… to cały zespół tworzy

muzykę… wyobraź sobie brak perkusji

czy basu?!

Mimo tych wszystkich zmian muzyka hard

'n' heavy, że tak ją szeroko określę, wciąż

ma na całym świecie spore grono oddanych

fanów. Cała sztuka polega więc na tym,

żeby dostosować się do nowych realiów,

wciąż tworzyć jak najlepsze płyty i promować

je na wszelkie możliwe sposoby?

Tak, to bardzo piękne kiedy widzisz, jak lojalni

są fani rocka czy metalu. Trzymają się

swoich grup i są otwarci na nową, inną muzykę

w zakresie ich stylu… kiedy zdobywasz

fanów, bardzo prawdopodobne jest, że (oczywiście

jeżeli utrzymujesz ten sam poziom)

zostaną z tobą. Często widzimy te same nazwiska

i twarze, które pojawiają się na naszych

social mediach, ale też na naszych koncertach…

świetna sprawa, bo nie ma lepszej

promocji niż przekaz ustny, to najszczerszy

rodzaj promocji, jaki możesz mieć. To istotne,

by pokazywali naszą muzykę ludziom,

którzy jeszcze nas nie znają i ponad wszystko

to wspaniałe widzieć rodzica z dzieckiem lub

dziećmi na koncercie… widać, że rock/metal

są przekazywane poprzez generacje i to

niesamowite. Jestem też przekonany, że rock

czy metal to jedne z niewielu stylów muzycznych,

które naprawdę łączą pokolenia.

Zastanowiło mnie to, że jako jedni z

nielicznych nie publikujecie swych albumów

w wersjach cyfrowych, nie ukazują się też

one na płytach winylowych - płyty kompaktowe

są wciąż dla ciebie podstawowym nośnikiem

i tego się trzymasz, chociaż winyl

wrócił do łask słuchaczy?

To przede wszystkim decyzja wytwórni, jeśli

mam być szczery, mamy kilka winyli Iron

Mask i zauważyłem, że są dość popularne,

teraz bardziej niż kiedykolwiek. Chciałbym

zrobić coś wyjątkowego na następną płytę,

ale to jeszcze jest "w powijakach". Płyty CD i

digipacki wciąż pozostają najbardziej fundamentalnymi

formami… ale cyfrowe rzeczy

też rosną w siłę oczywiście wraz z młodym

pokoleniem, które jest przyzwyczajone do

Spotify, iTunes i innych tego typu środków…

jesteśmy reprezentowani wszędzie i

staramy się oferować fanom to, o co proszą

oczywiście w zakresie naszych możliwości

budżetowych.

Wydajecie je zresztą w różnych, czasem też

limitowanych wersjach, a edycje japońskie

mają, tradycyjny dla nich bonus - na "Met-

MAGIC KINGDOM 121


Foto: Magic Kingdom

Foto: Anika Evans

Almighty" jest to symfoniczna wersja

utworu "Just A Good Man", tak więc fani i

tak mają na co polować i wydawać pieniądze?

Byłbym zadowolony, gdyby każdy fan kupił

jeden album, ale obecnie w dobie internetu

oczywiście jest to nierealne, więc nie… to jest

sposób "wydawania pieniędzy" fanów…

Różnica pomiędzy japońską wersją a tradycyjną

to tylko ponownie sprawa wydawcy…

w taki sposób współpracuję z moją wytwórnią

i o to mnie proszą, więc to im dostarczam.

Faktycznie część zagorzałych fanów

zbiera wszystkie wersje, które istnieją i oczywiście

bardzo to doceniamy, ale dla nas to

nie jest konieczność. Po prostu chcielibyśmy,

żeby każdy kto słucha naszej muzyki, w jakiś

sposób za nią zapłacił i zdał sobie sprawę, że

stworzenie albumu również nie jest darmowe…

wydaje się, że ludzie nie rozumieją już,

że jako profesjonalny muzyk potrzebujesz

przychodu z koncertów i sprzedaży. Pobierają

muzykę, bo są do tego przyzwyczajeni i

"wszyscy to robią", ale zapominają, że to też

jest biznes, tak to przede wszystkim sztuka,

ale bardzo dużo czasu i pieniędzy idzie na

stworzenie dobrego, profesjonalnego albumu

i to jest obecnie poważnym problemem dla

muzyków. Często pytam "kiedy idziesz do

piekarni, czy po prostu bierzesz chleb i go

jesz?"… wszyscy odpowiadają "nie, oczywiście,

że nie"… potem, gdy pytam jaka jest

różnica, jeśli chodzi o muzykę, zazwyczaj

muszą chwilę pomyśleć. Więc w naszym systemie

jest utarte, że pobieramy wszystko za

darmo i nie zdajemy sobie sprawy, że to też

jest czyjaś praca, walka o byt…

Nie wykluczasz jednak, że w przyszłości

ukażą się winylowe wznowienia płyt Magic

Kingdom, tym bardziej, że przecież inni

artyści AFM Records wydają je regularnie?

Nie wykluczam żadnej możliwości, to nie jest

zgodne z tym, kim jestem i co wspieram.

Wręcz na odwrót, zawsze jestem otwarty na

wszystkie opcje i jeśli fani proszą o winyle

jestem pewien, że AFM je zrobi… tak więc

powiedziałbym… bawcie się dobrze spamując

wiadomościami AFM Records, bo ja

też kocham edycje winylowe. Dziękuję bardzo

za ten wywiad i za wsparcie.

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

HMP: Po wydaniu debiutanckiego albumu

"Prime Creation" zrobiło się o was ciszej -

przyczailiście się, pracując nad kolejnym

materiałem?

Henrik Weimedal: Taa, tak w sumie, nie

mieliśmy firmy, która zajmowałaby się naszą

promocją od samego początku. Robiliśmy

więc wszystko sami i nie mamy jeszcze

wyrobionych kontaktów, które powinniśmy

mieć.

Macie też nowego gitarzystę - Mathias

chyba wolał cięższe odmiany metalu, stąd

pojawienie się w zespole Ramiego?

Nie, Mathias nie miał już więcej czasu oraz

tej pasji co wcześniej, więc pomyślał, że będzie

nas spowalniał.

"Tears Of Rage" to właściwie w 100 % wasza

zespołowa produkcja, bo mieliście też

znaczny udział w jej nagrywaniu i realizacji,

a tylko w pewnych momentach czy już

w końcowych miksach czy masteringu

wsparli was Pelle Saether i Janne Stark?

Taa, Pelle Seather został przez nas wynajęty

aby zmiksować album z materiałem przez

nas wyprodukowanym, a Janne Stark został

zatrudniony aby wszystko dopracować.

Znaczenie miał też chyba aspekt finansowy,

bo jesteście teraz zespołem w pełni

niezależnym?

Niewiele zespołów ma szansę żyć z własnej

muzyki, wszyscy mamy zwykłe prace. Nigdy

nie zarobiliśmy dużej kasy na muzyce,

niestety, bo to byłoby zajebiste.

Zważywszy fakt, że debiut wydaliście w

małej firmie, która pewnie i tak nie mogła

go znacząco wypromować, to lepiej ogarniać

wszystko samemu, bez pośredników?

Na początku nasz debiut został wydany w

formie fizycznej tylko w Szwecji, a wydawca,

który się nim zajmował był tylko "platformą

wydawniczą". Dopiero rok później

ten album został wydany globalnie przez

Mighty Music. Zajęli się oni co prawda

promocją, ale ciężko jest promować album,

który ma już rok. Nie mogliśmy wykonać

promocji sami, gdyż nie mamy wyrobionych

kontaktów, tak w zasadzie jedyne co

możemy zrobić to promować naszą muzykę

poprzez media społecznościowe oraz wysyłać

coś do magazynów, itd. Problem polega

na tym, że milion innych zespołów robi tak

samo, i łatwo jest zostać przeoczonym.

122

MAGIC KINGDOM


Nie bawiliście się w żadne demówki, single

czy MCD - uderzenie od razu z grubej

rury, debiut płytą długogrającą, wydał

wam się najlepszym rozwiązaniem?

Pewnie, nagrywaliśmy demo i wysyłaliśmy

je do wydawców na całym świecie i tak dalej.

Kiedy wydaliśmy swój debiut, nie mieliśmy

nikogo kto wspierałby nas z promocją,

byliśmy kompletnie nieznani, więc myślę,

że jakiś pojedynczy singiel niewiele by w

naszej sytuacji zmienił. Niemniej jednak,

wydaliśmy promując "Tears Of Rage" dwa

single, aby podsycić trochę apetyt i oczekiwania

odbiorców.

Hard-driving metal

Jak dla mnie power metal w wydaniu tej szwedzkiej grupy jest zbyt mdły

i bez wyrazu, za nowoczesny i za mało w nim metalu jako takiego. Może jednak

ich drugi album "Tears Of Rage" kogoś zainteresuje, szczególnie, że basista Henrik

Weimedal deklaruje: muzyka to nasza pasja!

całym świecie, co było bardzo trudne przed

erą Internetu.

Muzyka w sieci czy streaming mają coraz

większy zasięg, ale wydaliście też "Tears

Of Rage" na CD i na LP - nie ma nic przyjemniejszego

niż posiadanie własnej płyty

w fizycznej postaci, szczególnie na winylu?

Taa, przeglądanie okładki oraz czytanie tekstów

to połowa z całej przyjemności! Myślę,

że szczególnie w gatunku metalu i hard

rocka muzyka jest na fizycznym nośniku

doceniana.

Zadbaliście o szerszą dystrybucję swych

wydawnictw, podpisując umowę z jakimś

liczącym się dystrybutorem? Mieliście na

przykład możliwość umieszczenia swych

płyt w jakichś sklepowych sieciach, wciąż

je oferujących/niezależnych dystrybucjach,

czy jednak najłatwiej je kupić na waszych

koncertach?

Tylko w samej Szwecji, mamy za sobą jednego

z największych wydawców, który rozprowadza

album zarówno do sklepów w formie

fizycznej, a także do największych sklepów

online.

Planujecie szerszą koncertową promocję

"Tears Of Rage", żeby wasz zespół stał się

bardziej rozpoznawalny, również poza

granicami Szwecji czy jest to jednak poważne

wyzwanie, wymagające czasu i nakładów

finansowych?

Taa, zmierzamy w kwietniu do Wielkiej

Brytanii na krótszą trasę, planujemy także

kolejną trasę gdzieś w Europie. (jak wiemy

nic z tego nie wyszło - przyp. red.).

Warto też zauważyć, że istniejecie raptem

od czterech lat, tak więc narzuciliście sobie

naprawdę szybkie tempo, wydając w tym

czasie dwa albumy?

Tak naprawdę to jeszcze zbyt mało! Aby

podtrzymywać zainteresowanie i nie zostać

zapomnianym, powinno się wydawać album

przynajmniej co drugi rok, ale niestety nie

mamy na to wystarczająco dużo czasu.

Nie ma więc co zwlekać, szczególnie teraz,

kiedy jest tak dużo metalowych zespołów,

bo słuchacze szybko zapominają, nawet o

czymś, co im się spodobało, bo ciągle są

atakowani czymś nowym? Dlatego zawartość

"Tears Of Rage" jest tak zróżnicowana,

a do tego nie unikacie też nowoczesnych

akcentów, co ma też odbicie w haśle

"modern hard-driving metal"?

Styl i zróżnicowanie naszej muzyki są właśnie

takie, bo tak po prostu tworzymy, ale

tak, w gruncie rzeczy trudno jest umieścić

muzykę Prime Creation w jakimś konkretnym

gatunku. Nowoczesny hard-driving

wydaje się dobrym, "generalnym" opisem.

Teledyski do "War Is Coming" z debiutu,

teraz "Tears Of Rage" i lyric video "Lost In

The Shade" to ważny aspekt promocji,

szczególnie dla niezależnego zespołu?

Tak, klipy wideo są bardzo ważne, bo łatwo

jest je promować i udostępniać. Na przykład

na Facebooku są one bardziej interesujące i

jest mniejsza szansa, że klipy zostaną po

prostu przeoczone, tak jak gdy dostępny jest

tylko tekst.

Słyszy się narzekania, że Internet zabija

muzykę, ale nie da się nie zauważyć, że to

dzięki niemu macie szanse dotrzeć do

odbiorców praktycznie z całego świata, tak

więc są też i pozytywy tego niewiarygodnego

postępu technologicznego?

Wszyscy wiemy, że Spotify czy YouTube

nie generują dla zespołów jakichkolwiek

znaczących pieniędzy, co niestety jest niefortunne,

niemniej jednak przez kanały takie

jak te łatwo jest promować muzykę na

Myślisz, że faktycznie sprzedaż fizycznych

nośników będzie z każdym rokiem

spadać, czy też będzie tak jak z książkami,

płytami winylowymi, a ostatnio kasetami -

wieszczono im koniec za sprawą rozwoju

technologii cyfrowych, a tu proszę, wciąż

są dostępne i nawet coraz bardziej modne?

Sprzedaż płyt winylowych ostatnio poszła

w górę, w zależności od tego na co patrzysz

na świecie. Z tego co pisze prasa, sprzedaż

płyt winylowych niedługo przewyższy

sprzedaż CD. Także kasety stają się coraz

bardziej popularne.

Foto: Prime Creation

Macie więc o czym myśleć i co planować,

tym bardziej, że Prime Creation stworzyliście

przecież z myślą, że ten zespół będzie

czymś więcej niż tylko kolejną grupą w

waszych artystycznych CV?

Muzyka to nasza pasja, i robimy to głównie

dla siebie. Jeśli więc poprzez szerzenie naszej

muzyki sprawiamy komuś przyjemność,

to jesteśmy szczęśliwi !

Wojciech Chamryk, Przemysław

Doktór, Maciej Kliszcz

PRIME CREATION 123


HMP: Wasz najnowszy album nosi tytuł

"Thrice As Strong", bo tworzycie we trzech

jedyną w swoim rodzaju całość, co uznaliście

za godne podkreślenia?

Ross Markonish: Tak to właśnie wygląda.

Kiedy założyliśmy zespół w 1999 roku obiecaliśmy

sobie, że zawsze będziemy w trzech.

Biorąc pod uwagę, że dotrzymaliśmy tej

obietnicy już przez ponad 20 lat, pomyśleliśmy,

że to trafne, by nazwać naszą płytę

"Thrice As Strong" i uczcić to osiągnięcie!

Można tu chyba mówić o swoistym fenomenie,

bo mało jest zespołów działających

Ewolucja na własnych

warunkach

Amerykanie z Ogre nie są jakoś

szczególnie znani, ale to zespół grający

archetypowy doom/hard rock

na wysokim poziomie. Gitarzysta

Ross Markonish okazał się ciekawym

rozmówcą, wyjaśniając dlaczego

udaje im się grać tak długo w

niezmienionym składzie, jak podchodzą do kariery, co sądzi o bootlegach i jak

doszło do tego, że Ogre nagrało cover Ogre:

Cóż, jak krótka żywotność Cream tego dowodzi,

narkotyki i ego mogą być okropne,

kiedy chodzi o zespoły. Na szczęście my nie

mamy problemów ani z tym, ani z tym.

Nie ma więc wśród was kogoś tak konfliktowego

jak nieodżałowany Ginger Baker

(R.I.P.), dlatego Ogre gra od lat w niezmienionym

składzie i wciąż daje wam to

mnóstwo satysfakcji?

Wszyscy mamy jakieś swoje dziwactwa, ale

nie, nie ma wśród nas kogoś tak niestabilnego

jak Ginger Baker. Powiedziałbym, że

bardziej niż Cream lepszym porównaniem,

sukces, ale wiemy też, że ponad wszystko

granie muzyki to zabawa i tak długo, jak

możemy to robić i wciąż jest kilkoro ludzi

zainteresowanych tym, co robimy, tak długo

będziemy starali się to robić.

W sumie to jednak trochę smutne, bo jeszcze

nie tak dawno miliony dzieciaków z

gitarami miały o czym marzyć, a wiele z

nich naprawdę dochodziło na sam szczyt, a

przy okazji do milionów na koncie. O czym

może zaś marzyć młody muzyk obecnie, o

byciu gwiazdą streamingu, o milionach odsłuchów

jego utworów w sieci, za co dostanie

grosze?

To prawda, ale staram się już nie denerwować

obecnym stanem rynku muzycznego. Z

drugiej strony Internet z pewnością jest dużą

pomocą dla mniejszych zespołów, takich

jak my, jak i dla wielu "sypialnianych muzyków"

- mamy fanów na całym świecie, którzy

słuchają naszej muzyki, co byłoby niezwykle

trudne do osiągnięcia, gdybyśmy nie

mieli dzisiejszej technologii i kultury Internetu.

Wśród kilku nagranych przez was coverów

wyróżnia się "Soulless Woman" Ogre - to

wasz hołd dla tej zapomnianej już grupy?

Dzięki - świetnie się bawiliśmy, nagrywając

ten kawałek na "The Last Neanderthal".

Opowiadałem tę historię już wiele razy, ale

było to tak, że zwrócił się do nas brat jednego

z członków pewnego tajemniczego lokalnego

rockowego zespołu z lat 70. z Idaho,

o nazwie Ogre. Wysłał nam wszystkie

możliwe nagrania ich prób i występów, a

jeden z ich oryginalnych kawałków "Soulless

Woman", wyróżniał się jako pierwszorzędny

kawał riff-rocka z lat 70. Nie ma lepszego

sposobu na uratowanie tej ciemności od zapomnienia,

niż nagranie go na nasz album -

Ogre zrobił cover Ogre!

tak długo w niezmienionym składzie, nawet

jeśli przydarzyła wam się po drodze ta

trzyletnia przerwa?

Myślę, że nasza długowieczność ma dużo

wspólnego z podejściem do zespołu - bierzemy

naszą muzykę na poważnie, ale siebie

samych nie traktujemy już zbyt poważnie.

Pozwoliliśmy grupie ewoluować na swoich

własnych warunkach, nigdy nie czując presji,

by pracować w określonym tempie czy

wymuszać wydanie jakiegoś materiału. Nawet

mimo tego, że po drodze zrobiliśmy sobie

przerwę - właściwie uważam, że to nas

wzmocniło jako zespół.

Mówi się, że im mniej ludzi w zespole tym

lepiej, bo trudniej o jakieś konflikty czy

różnice interesów. Bywa jednak i tak, że

nie na wiele się to zdaje, bo choćby Cream

też grali we trzech i przetrwali raptem dwa

lata?

Foto: Ogre

co do naszych więzi byłby Rush - trzech facetów,

którzy uwielbiali robić razem muzykę

i bardzo dobrze się dogadywali. Tak jak

Geddy, Alex i Neil (RIP) cieszy nas zarówno

wygłupianie się, jak i tworzenie muzyki.

Gdybyśmy tylko umieli grać tak dobrze, jak

Rush…

Czasy mamy w sumie też zupełnie inne,

teraz już mało kto może zostać gwiazdą

rocka w takim klasycznym ujęciu, szczególnie

gdy gra w metalowym zespole?

Tak, jest wiele czynników, które zabijają

marzenie o byciu rockową gwiazdą, mówiąc

kolokwialnie, ale nie jestem pewien, jak

wielu metalowych muzyków wchodzi w

"biznes", myśląc, że im się "uda". Pewnie, są

wyjątki, ale większość zespołów obecnie

musi patrzeć dość realistycznie na swoje cele.

To kolejna rzecz, z którą Ogre nigdy się

nie kryło - oczywiście, chcielibyśmy odnieść

Kiedy zagłębiamy się w historię rocka

okazuje się, że już w końcu lat 60. istniało

wiele zespołów, którym nie było dane przebić

się na rynku i osiągnąć sukcesu, mimo

tego, że nierzadko grały świetną muzykę.

Podobnie było w latach 70. czy 80., a z każdą

kolejną dekadą jest z tym coraz trudniej,

ale nie zniechęca to kolejnych rzesz

muzyków do zakładania kolejnych zespołów

- każdy liczy, że to jemu właśnie się

uda?

Znów, nie jestem pewien czy wszyscy są

przekonani, że odniosą sukces. Myślę, że

przede wszystkim chodzi o miłość do muzyki.

W graniu (i w słuchaniu) heavy metalu

jest coś, co wstrząsa duszą, więc uważam, że

zawsze będą muzycy, którzy będą klękać

przed ołtarzem riffu, nieważne czy odniosą

jakikolwiek sukces. Jeśli sukces temu towarzyszy,

to świetnie, ale jeśli nie, to wciąż

masz muzykę.

Peryferyjne położenie stanu Maine mogło

mieć wpływ na to, że jesteście wprawdzie

zespołem w pewnych kręgach wręcz kultowym,

ale wielu fanów metalu nigdy o

Ogre nie słyszało?

Pewnie, to że pochodzimy z Maine prawdopodobnie

ma coś wspólnego z tym faktem,

124

OGRE


ale myślę że bardziej łączy się to z kolejnym

skutkiem ubocznym internetowej kultury

muzycznej, o czym jeszcze nie wspominałeś

- sposób, w jaki takie gatunki muzyki jak

metal zostały podporządkowane do tak

absurdalnych granic, że istnieją nawet minisceny

wewnątrz scen, co sprawia, że zespołom

jest trudno poszerzyć swoje grono fanów

we wciąż zmniejszających się kręgach.

To swego rodzaju paradoks - nawet jeśli Internet

umożliwia ludziom usłyszenie twojej

muzyki, jest tam tak dużo muzyki, że ludzie

są zmuszeni ją kategoryzować, przez co jest

trudniej innym znaleźć twoją muzykę. Nie

jestem pewien, czy to co mówię ma sens, ale

mam nadzieję, że wiesz o co mi chodzi!

Liczycie, że dzięki Cruz Del Sur Music

ten stan rzeczy ulegnie w końcu pewnej poprawie?

Cruz jest oczywiście "największą" wytwórnią,

z jaką współpracowaliśmy, więc tak -

mamy nadzieję, że ten związek przedstawi

nas szerszej publiczności!

"The Last Neanderthal" i "Thrice As

Strong" dzieli ponad pięć lat - kiedy terminy

nie gonią, a zespół nie jest jedynym

zajęciem czasem tak wychodzi, szczególnie

kiedy wydawanie płyt najzwyczajniej

w świecie przestaje być opłacalne?

Jak już wspomniałem wcześniej, zawsze staraliśmy

się poczekać na odpowiedni moment,

by pisać i nagrywać nowy album. Jeśli

riffy przychodzą nam z trudem, to nie zamierzamy

się zmuszać. Nawet jeśli to oznacza

pięć lat oczekiwania pomiędzy nagraniami,

to niech tak będzie.

Młodzi ludzie coraz częściej mówią: "my

nie słuchamy albumów, tylko piosenek",

można więc powiedzieć, że to streaming

walnie przyczynił się do tego, że znaczenie

długogrającej płyty jako artystycznej całości

tak drastycznie spadło?

To do pewnego stopnia prawda, ale myślę,

że tak jest bardziej w przypadku popularniejszych

i mainstreamowych gatunków

muzyki. Jeśli chodzi o bardziej "niszowe"

gatunki jak metal, uważam, że wciąż jest

tyle samo ludzi, którzy słuchają albumów w

całości, jak przedtem. Plus, odrodzenie winylu

zdecydowanie pomogło przywrócić

etos "albumu jak artystycznego manifestu",

z czego bardzo się cieszę.

Wy jednak nie dajecie za wygraną, bo jednak

wśród fanów hard 'n' heavy wciąż nie

brakuje zwolenników albumów, potrafiących

docenić każdy aspekt takiego wydawnictwa,

szczególnie w fizycznej postaci?

Dokładnie - nawet jeśli mentalność zagorzałego

fana może być czasem śmieszna, to

wciąż potwierdza, że jest sporo ludzi, którzy

oczekują pełnego przeżycia ze strony muzyki,

którą kupują - słuchowego, wizualnego,

namacalnego etc .

Will Broadbent ma tu podwójną okazję do

wykazania się, nie tylko jako perkusista, z

czego pewnie skwapliwie korzystacie?

Tak, jak udowodnił na wielu naszych albumach

i plakatach, Will jest niezwykłym

Foto: Ogre

artystą i grafikiem, który jest nieodłączną

częścią ożywiania naszej muzyki w wizualny

sposób. Facet jest tak utalentowany!

Nie marzy wam się winylowa wersja waszej

płyty, ale jako picture disc? To dopiero

byłoby coś z kolekcjonerskiego punktu

widzenia!?

To byłoby niesamowite! Właściwie, naszą

oryginalną wizją okładki dla "Thrice As

Strong" była wycięta okładka w stylu nowel,

horrorów z lat 70. i 80., ale cena była

zbyt wysoka, więc musieliśmy wybrać prostszy

wzór. Myślę, że wygląda świetnie!

Klasyczny hard rock czy doom metal, ale

też odniesienia do bluesa czy psychodelii,

poza jednym wyjątkiem "Big Man" długie,

rozbudowane kompozycje - zawartość

"Thrice As Strong" potwierdza, że nie lubicie

szablonowych rozwiązań?

Absolutnie. Coś, co zawsze uwielbiałem w

moich ulubionych rockowych zespołach z

lat 70. to to, że ich albumy miały taką różnorodność,

jednocześnie nadal brzmiąc jak

konkretny zespół - myślę o Led Zeppelin,

Blue Oyster Cult, nawet Black Sabbath.

Te płyty są różne stylistycznie, ale wciąż

tworzą zwartą całość. Właśnie to chcemy

odtworzyć na naszych albumach i muszę

powiedzieć, że jestem całkiem dumny z różnorodności

na "Thrice As Strong" i naszych

innych albumach. Staram się nawet

unikać zbyt wielu piosenek w tej samej

tonacji na jednej płycie! Niestety, myślę, że

dzisiejsi słuchacze - nawet zagorzali fani metalu

- mają trudności z tą różnorodnością.

Właściwie niektóre recenzje albumu były

dokładnie o tym - mówią, że płyta nie jest

wystarczająco w stylu doom (cokolwiek to

znaczy) albo, że są zdezorientowani, bo jedna

piosenka brzmi jak Maiden, inna jak

Motörhead, a jeszcze inna jak St. Vitus.

Cóż, to jest to, kim jesteśmy. Dla mnie nie

ma nic nudniejszego, niż słuchanie albumu,

gdzie każda piosenka brzmi dokładnie tak

samo, ale tego chyba wielu ludzi właśnie

oczekuje…

Wydaje mi się, że na koncertach te utwory

jeszcze bardziej zyskują, szczególnie kiedy

wzbogacacie je dłuższymi solówkami czy

wydłużacie?

Przez ostatnie dwadzieścia lat, komentarz,

który słyszeliśmy najczęściej to, że nasze

studyjne albumy, mimo że są dobre, nie są

nawet bliskie oddaniu naszego brzmienia na

żywo i tej energii. I do pewnego stopnia się

z tym zgadzam. Nie ma nic lepszego, niż gra

na żywo na scenie, zawsze staramy się dodać

coś odmiennego do naszych występów,

jeśli tylko to możliwe. Jestem ogromnym

zwolennikiem improwizacji w muzyce i chociaż

chciałbym, byśmy improwizowali więcej,

zawsze mamy momenty, w których

przeciągamy piosenki i bujamy się do muzyki

na scenie. Rzadko gram moje solówki

dwa razy w ten sam sposób i mimo, że prowadzi

to czasem do złych dźwięków i tym

podobnych, wolę to niż granie w dokładnie

ten sam sposób na każdym koncercie.

Jesteście zespołem, który postawił na albumy,

ale może w takiej sytuacji dobrym

pomysłem byłoby nagranie kilku koncertów

i wydanie płyty koncertowej, nawet

jakby miał to być taki oficjalny bootleg, nie

kolejna, regularna płyta w waszej dyskografii?

Cóż, wydaliśmy przez lata kilka kawałków

live, takie jak np. te na "Secondhand Demons".

Mieliśmy również koncertowe DVD

na wznowieniu "Seven Hells" Minotauro,

jak i kilka pełnych koncertów na YouTube,

więc fani z pewnością mogą znaleźć trochę

materiału filmowego!

OGRE 125


126

Foto: Dave Gagne

Uznajecie takie, mniej lub bardziej oficjalne,

wydawnictwa koncertowe, sami też

zbieracie bootlegi waszych ulubionych zespołów?

Zbieram nagrania koncertowe odkąd byłem

w liceum! Przeczesywałem lokalne sklepy

muzyczne w poszukiwaniu nędznie nagranych

koncertów Led Zeppelin, The Who,

Floyd, Sabbath, etc. i byłem też zaangażowany

w kilka kręgów ich wymiany. Obecnie

łatwo jest znaleźć tego typu rzeczy na

YouTube czy rozmaitych stronach internetowych

- i oczywiście są też zespoły jak

King Crimson, które udostępniają je fanom

w bardziej oficjalnym formacie, poprzez pobrania

online, a także archiwalne wydania.

Tak bardzo, jak w pewien sposób tęsknię za

czasami, gdy natknąłem się na taśmę jakiegoś

niesłyszanego wcześniej koncertu swojego

ulubionego zespołu, tak oczywiście kocham

internetowe zasoby fanów i z nich

korzystam - a teraz, gdy sam jestem w zespole,

w pełni rozumiem "złodziejski" aspekt

kupowania i sprzedawania pirackich nagrań.

Teraz kupuję je tylko, gdy są oficjalnie wydane

przez zespół. W przeciwnym wypadku

po prostu słucham na Youtube czy coś podobnego.

Mieliście kiedyś na koncertach sytuację,

że przyłapano na nich delikwenta z dyktafonem

czy innym sprzętem nagrywającym,

czy teraz, w dobie smartfonów, takie sytuacje

już się nie zdarzają?

Nie zauważyłem tego, ale szczerze mówiąc,

byłbym zaszczycony, gdyby ktoś przejmował

się naszym zespołem na tyle, by po cichu

wnieść sprzęt nagrywający!

To chyba taka trochę walka z wiatrakami,

te wszystkie akcje zabraniające używania

telefonów podczas koncertu, odbieranie ich

do depozytu czy wyłączanie, bo przecież

zawsze znajdzie się ktoś, kto go przemyci?

Widziałem King Crimson kilka razy na ich

ostatnich trasach, mają oni najsurowszą politykę

"zero telefonów", jaką kiedykolwiek

widziałem - jeśli ktokolwiek wyciąga telefon,

nieważne z jakiego powodu, podczas

OGRE

koncertu, będzie na niego skierowane światło

do czasu, aż go odłoży. Jeśli ktoś kilkakrotnie

się tego dopuści, będzie wyprowadzony

na zewnątrz. Robert Fripp jest nawet

znany z tego, że wskazuje ludzi używających

telefonów podczas show! Myślę, że to

świetne - nie potrzebuję, by moje koncertowe

przeżycie zostało zrujnowane przez

idiotę, przeglądającego instagrama czy wysyłającego

filmik przyjaciołom, którzy są

zbyt leniwi, by przyjść na koncert. Występy

na żywo są dla muzyki, nie po to, by gapić

się na telefon. Jeżeli nie potrafisz nie korzystać

ze swojego telefonu przez dwie godziny,

zostań w domu. Koniec dyskusji!

Dlatego wszędzie jest pełno filmików z

koncertów podłej jakości - wkurzają was

telefony na koncertach, czy nie zwracacie

już na to uwagi?

Jeżeli nie widać tego w mojej poprzedniej

odpowiedzi, tak, denerwuje mnie to!

Kiedyś stałem za gościem, który non stop

podskakiwał, nagrywając przy tym cały

koncert. Aż chciałem zobaczyć to nagranie,

ale jakoś nie wrzucił go do sieci

(śmiech). Może w końcu ludzie zrozumieją,

że nie da się dobrze bawić i jednocześnie

wszystkiego nagrywać? To drugie jest w

sumie niepotrzebne, przynajmniej nie na

taką skalę, bo kilka fotek czy nagranie z

ulubionego utworu jest przecież miłą pamiątką,

ale nie ma co przesadzać?

Jeśli zespół jest wystarczająco dobry na koncercie,

fani nie muszą wyciągać swoich aparatów

- powinni zapomnieć o wszystkim i

wszystkich dookoła i po prostu słuchać muzyki,

rejestrując występ w swojej głowie.

Jeżeli ludzie patrzą na swoje telefony, to

znaczy że zespół robi coś nie tak. Przepraszam,

ale taka jest prawda.

Wojciech Chamryk & Kinga Dombek

HMP: Nie jest to w żadnym razie jakiś

robiący wrażenie rekord, bo przecież na

premierowe płyty Possessed, Budgie czy

Black Sabbath trzeba było czekać znacznie

dłużej, ale fakt jest faktem: od momentu

wydania przez was debiutanckiego albumu

"Epicurean Mass" minęło ponad 16 lat -

tacy z was perfekcjoniści, czy przeciwnie,

leniuchy?

John Gallo: Może odrobina tego i tego?

(śmiech). Zdecydowanie już od wielu lat zamierzaliśmy

wydać nowy materiał, ale całkiem

szczerze było mi trudno skupić się na

Orodruin, gdy grałem w tym samym czasie

w ponad czterech zespołach.

Dwa albumy przez ponad 20 lat istnienia

nie robią szczególnego wrażenia. Teraz

moglibyście tłumaczyć się tym, że mało

kto zwraca już uwagę na długogrające płyty,

liczą się pojedyncze piosenki czy cyfrowe

single, ale wy praktycznie od samego

początku nie byliście zbyt aktywni wydawniczo,

co potwierdza też dyskografia

Orodruin?

Zmierzamy w tę stronę z pewnością! Mieszamy

nowe pomysły i riffy na nasz następny

album, więc mamy nadzieję, że wyjdzie

on szybciej niż później! Może w międzyczasie

będziemy mieć 7" singiel!

Co więc zdopingowało was do rozpoczęcia

prac nad kolejną płytą? Uznaliście, że to

nudne grać ciągle koncerty ze starym materiałem,

najwyższa pora stworzyć coś nowego?

Granie na żywo nigdy nie jest nudne, bez

względu na materiał, ale zbliżał się czas,

żeby wypuścić coś nowego! Gra na scenie to

najlepsza część Orodruin… jesteśmy zespołem

na żywo!

Plusem tego długiego milczenia było to, że

w tak zwanym międzyczasie do zespołu

wrócił Nick, ale straciliście z kolei długoletniego

perkusistę Mike'a?

Tak, było kilka zmian, ale poza tym wszystko

wypadło najlepiej jak się dało w tej sytuacji.

To trochę dziwne, być zaangażowanym w

powstawanie nowego materiału i odejść

tuż przed jego nagraniem - proza życia

znowu dała o sobie znać?

Miały na to wpływ rozmaite czynniki, ale

życzymy mu jak najlepiej.


Głód doom metalu

Nie wydają płyt zbyt często, ale kiedy już do tego dojdzie proponują

doom metal w najlepszym wydaniu, nawiązujący do dawnych tuzów gatunku, ale

też pełen świeżości. "Ruins Of Eternity" jest dopiero drugim albumem Orodruin,

ale śpiewający gitarzysta John Gallo już zapowiada, że z nagraniem kolejnego

uwiną się znacznie szybciej:

W czasie sesji poradziliście sobie w trzech,

bo za bębnami zasiadł Mike Puleo, ale bez

zaangażowania się regularnego perkusisty

nie obędzie - macie już kogoś na oku?

Tak, Kevin Latchaw z zespołu Argus, który

był naszym zastępstwem na "Hammer

Of Doom" w Niemczech jest wspaniałym,

solidnym perkusistą i planujemy współpracować

z nim w przyszłości tak długo, jak

tylko jego harmonogram na to pozwoli.

Pracowaliście nad tymi utworami przez

dwa lata, ale na płytę nie trafił wyłącznie

nowy materiał, bo zdecydowaliście się też

wykorzystać starsze utwory, jak na przykład

"Letter Of Life's Regret" ?

Kawałki na nowej płycie są zbiorem kompozycji

z lat 2016-2017, z wyjątkiem "Voice

In The Dark" z 2014 roku i "Letter…" z

2005roku. Więc tak, w większości to zupełnie

nowy materiał.

że sporo oldschoolowych doom/metal fanów

na całym świecie docenia nas. Tak długo,

jak kochamy to, co robimy, tak mamy nadzieję,

że nasze albumy będą to potwierdzać.

Powierzyliście "Ruins Of Eternity" firmie

Cruz Del Sur Music - liczycie, że dzięki

tej wytwórni dotrzecie do szerszego grona

słuchaczy?

Tak, to cudowne jak bardzo zostaliśmy nagłośnieni

pod względem promocyjnym.

Dla wielu fanów, choćby z racji stażu, już

jesteście legendą amerykańskiego doom

metalu, chociaż sami pewnie w żadnym

razie nie postawilibyście się w jednym szeregu

z Pentagram, Saint Vitus czy The

Obsessed?

Nie jestem tego taki pewien! (śmiech). To

zespoły, którymi zacząłem się interesować

jako nastolatek w połowie lat 90., kiedy

usłyszałem o brzmieniu doom metalu czy

też zespołach podobnych do Sabbs i to zdecydowanie

odbiło się na rodzaju riffów, które

chciałem grać.

Jest to jednak miłe, kiedy słuchacze postrzegają

to co robicie w taki właśnie sposób

- zamierzacie w swoistym rewanżu

wydawać nowe albumy nieco częściej niż

dotychczas, czy też wasze metody pracy

nie ulegną zmianie?

To jest to, co planujemy zrobić! Więcej festiwali,

tras, znów festiwali i tras koncertowych

w każdym mieście! Gdzieś w miejscu,

w którym doom istnieje i wciąż utrzymuje

w głodzie muzyki nasze bijące serca!

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek

W sumie przy stylistyce jaką prezentujecie

nie ma mowy, że jakiś utwór wyjdzie z

mody, bo wszystkie brzmią już na starcie

niczym jakieś ponadczasowe klasyki, niezależnie

od tego, kiedy powstały? (śmiech)

Dzięki, to wiele dla nas znaczy. Nie wiem

do końca w jaki sposób to uchwyciliśmy, ale

doceniamy opinie, które otrzymujemy.

To z jednej strony atut, ale też chyba i

utrudnienie, bo musicie równać do tego

najwyższego poziomu, wyznaczonego

przez wielkich hard rocka i doom metalu

jeszcze w latach 70. i 80.?

Orodruin uwielbia i bierze sobie na poważnie

do serca wiele legend, więc jest to niejako

odzwierciedlone w naszej muzyce i

kompozycjach. Cenimy wiele elementów w

Sabbath, Heep, Atomic Rooster, Purple,

Priest i Maiden!

Może to jest więc odpowiedź na to, że płyty

wydajecie niezbyt często, bo lepiej rzadziej,

a lepsze?

Nie jestem w stanie na to odpowiedzieć.

Mam nadzieję, że niezależnie od czasu będziemy

dążyć do jak najlepszej jakości naszych

wydań. Uważam, że "Claw Tower... "

i split z Reverend Bizzare, choć wydane

tylko rok po tym, jak wypuściliśmy nasz debiut,

to zbiory wciąż świetnej jakości kawałków.

W sumie rynek jest już obecnie tak zapchany

płytami i zespołami, że ciężko, nawet

grupie z takim stażem jak wasza, znaleźć

jakąś niszę dla siebie - to pewnie też

ma wpływ na rytm waszej wydawniczej

aktywności?

Jesteśmy gdzieś w tej mieszance, ale czuję,

Foto: Orodruin

ORODRUIN 127


zakręconymi na tym punkcie muzykami nie

dbał jeszcze o ten rodzaj muzyki.

Nie tylko klasycznie

Szwedzi na trzecim już albumie podchodzą do klasycznego rocka po swojemu.

Jak dla mnie trochę za dużo na "III: Winter" wpływów Muse, ale Nocturnalia

potrafi też zaskoczyć wpływami starego, dobrego grania, efektownie łącząc

hard rocka spod znaku wczesnego Black Sabbath, bardziej wysmakowane brzmienie

Wishbone Ash czy dodając do nich elementy rocka progresywnego i psychodelii:

HMP: Myślisz, że Nocturnalia byłaby takim

właśnie zespołem jakim jest, gdyby nie

fakt, że pochodzicie ze Skandynawii? Miało

to jakiś wpływ na wasze mroczne, melancholijne

brzmienie, etc.?

Dennis Skoglund: Nie. Ale w sumie również

i tak. Nie ma wątpliwości, że nasze

otoczenie, niezależnie od tego czy jest to

inspirująca natura, czy też bogate dziedzictwo

muzyczne, miało na nas do tej pory duży

wpływ, zarówno jako muzyków, jak i ludzi.

Tak wielu wpływowych muzyków grających

wszystkie gatunki muzyczne pochodzi

W sumie zawsze istniały zespoły grające

taką oldschoolową muzkę, nawet w latach

80. i 90., tylko mało kto je dostrzegał, a już

media w szczególności - nie jest to jakiś

paradoks, że coś, zawsze aktualne pod względem

muzycznym, musi zostać całkowicie

zapomniane, żeby ktoś triumfalnie to

"odkrył" i obwołał wydarzeniem, ekscytującą

nowością?

Dennis Skoglund: Na pewno muzyczne

trendy pojawiają się w pewnym schematycznym

obiegu, jak wiele metafizycznych zjawisk

wokół nas. Wydaje mi się, iż ludzi nudzi

po tak wielu latach słuchanie tego samego

rodzaju muzyki. Wszystko ma swoje

ograniczenia. Można tylko do pewnego stopnia

unowocześniać i zmieniać gatunek - później

musi on zmienić się w coś nowego i

czasem zupełnie innego. To nigdy się nie

kończy, zmiany odbywają się cały czas. Dzisiaj,

po uczeniu się od innych, wpływowych

twórców i zespołów, możesz albo zajmować

się dalej czymś oklepanym albo próbować

poszerzać granice muzyki na osobistym

poziomie. Inaczej jesteś tylko nostalgicznym

typem albo odtwórcą. Nie ma w tym nic złego,

ale dla mnie nie jest to po prostu inspirujące.

Nie możesz stworzyć na nowo muzycznego

gatunku, one mają własne życie; możesz

tylko uczyć się od nich i stać się tego

częścią. Ludzie, którym się to udaje mają ze

sobą wspólne to, że szanują i mają wiele

zrozumienia wobec muzycznych korzeni.

To, w połączeniu z tobą i twoimi osobistymi

preferencjami, pozwala ci nie być po prostu

czyjąś kopią, nieważne jakim rodzajem

muzyki się zajmujesz.

właśnie stąd, że aż trudno w to uwierzyć.

Szczególnie ze Szwecji. Nie wiem czemu, ale

dorastając w kraju gdzie panuje tak długa i

ciemna zima, gdzie większość ludzi spędza

pół roku wewnątrz budynków, w końcu każdy

zabierze się za jakieś wyrafinowane hobby.

Dlatego większość ludzi w dzieciństwie

nauczyła się grać przynajmniej na jednym

instrumencie. W dzisiejszych czasach większość

mieszka w miastach, gdzie interesują

ich głównie media społecznościowe i telewizja,

ale nie tak dawno temu było zupełnie

inaczej. Może zaczynam stawać się już stary

i zgorzkniały, ale myślę, że moje pokolenie

było ostatnim, w którym większość nauczyła

się grać na instrumencie w szkole, albo podczas

dodatkowych lekcji w wolnym czasie.

To smutne, ale z drugiej strony nie wiadomo

co przyniesie przyszłość.

Foto: Erik Eja Joelson

Pewnie nieźle się zdziwiliście, że wasza pasja

do klasycznego rocka sprawiła, że zostaliście

wrzuceni do worka z napisem classic/retro,

bo takie akurat granie stało się

wtedy znowu modne?

Dennis Skoglund: Nie, nie za bardzo. Kiedy

zaczynaliśmy naokoło było tyle podobnych

zespołów, które powstawały z brzmienia

innych szwedzkich grup jak Graveyard,

Witchcraft, Ghost i tak dalej, a stare zespoły

jak Led Zeppelin czy Black Sabath stały

się obowiązkowe w kolekcji nagrań. To był

bardzo inspirujący czas, gdzie działa się masa

różnych rzeczy, ale my tak naprawdę nie

byliśmy częścią rockowego podziemia w

Szwecji, tak samo jak wtedy, tak i dziś.

Wszyscy wywodzimy się z różnych muzycznych

korzeni: niektórzy z nas już wcześniej

kilka razy byli na trasie po Europie,

grając w hardcorowych czy punkowych zespołach,

zanim w ogóle zaczęli tworzyć w ramach

Nocturnal, jak nazwaliśmy siebie na

początku. Nie interesowało nas za bardzo,

co działo się na scenie w tamtych czasach,

chcieliśmy po prostu grać starego, dobrego

rocka, po tym, jak przez jakiś czas tworzyliśmy

cięższe brzmienie. Pewnie Linus i Kalle

grali wcześniej klasycznego rocka przez wiele

lat jako dzieciaki w stylu Kiss czy Hellacopters,

więc sądzę, że można powiedzieć, iż

wyprzedzali oni trend, w którym nikt poza

może twoim bratem, tatą lub najbardziej

Przemawia za tym również fakt, że moda

na klasycznego rocka trwa już od kilku lat i

nie wygląda na to, żeby szybko miała się

skończyć - ludzie chcą więc słuchać dobrej,

prawdziwej muzyki, tylko muszą o niej

wiedzieć, zdawać sobie sprawę, że ktoś ją

gra?

Dennis Skoglund: Masz na myśli to, że ludzie

muszą być częścią sceny by móc znaleźć

nowe zespoły? Taa, w pewien sposób, jeżeli

chcesz znaleźć coś dobrego. Myślę, że większość

ludzi zainteresowanych rock'n'rollem

to bardziej lub mniej muzyczni nerdzi i aktywni

słuchacze. Jeżeli nie znasz nikogo kto

siedzi w muzyce, to pewnie musisz pójść na

jakiś rockowy koncert czy festiwal oraz możesz

śledzić magazyny muzyczne i wydawnictwa,

aby wiedzieć na bieżąco o nowych

zespołach i płytach. Wydaje mi się, że pewne

odmiany muzyki wymagają też czegoś

więcej niż dobry gust. Zarówno zgadzam i

nie zgadzam się z tym. Dzisiaj zdaje się, że

ludzie mają już dość retro rocka, albo są zbyt

rozpieszczeni jeśli można to tak ująć. Myślę,

że to trochę nadużywana marka, zarówno w

Szwecji, jak i generalnie w północnej Europie.

Przy takim zagęszczeniu dobrych zespołów,

ciężko jest komuś zaimponować i znaleźć

przez to słuchaczy. Większość ludzi jest

szybka w ocenie i myśli, że wie czego się

spodziewać, kiedy słyszą o zespole retro

rocka, ja także taki jestem. Nie jest on tak

nowy i ekscytujący jak dziesięć lat temu,

128

NOCTURNALIA


kiedy to wszystko stało się rodzajem podziemnego,

bardzo aktywnego ruchu. Wciąż

jest dużo dobrych zespołów, zarówno nowych

jak i starych, ale jest tylko kilka takich,

które tworzą tę samą muzykę jak kiedyś.

Myślę, że zarówno muzycy jak i publiczność

szukają czegoś "więcej" niż tylko stereotypowego

klasycznego brzmienia rocka, przynajmniej

kiedy siedziałeś w tym gatunku przez

kilka ładnych lat.

Nie jest też czasem tak, że ten cały nurt

retro rocka jest przejawem pewnego buntu,

tak jak choćby moda na uplugged na początku

lat 90., kiedy słuchacze i muzycy też

mieli dość sztucznie brzmiących, przeprodukowanych

płyt i postanowili wrócić do

korzeni, akustycznych brzmień?

Dennis Skoglund: Taa, zapewne. Nie wiem

tak dużo na ten temat. Pasuje mi niemal

wszystko, tak długo jak zespoły nagrywają

na taśmach i robią to w stylu starej szkoły,

zamiast wydawać za dużo swojej muzyki.

My nie postrzegamy się jako zespół retro

rocka, nawet jeśli niektórzy ludzie mówią, że

nim jesteśmy. Nie przejmuje się tym co inni

myślą, po prostu wolimy grać mroczny i ciężki

rock, nic poza tym. Niektórzy z nas lubią

bardziej black i death metal, ale znaleźliśmy

wspólny grunt w klasycznym rocku. Lubimy

kiedy bębny brzmią jak bębny, a gitary jak

gitary, ale nie walczymy aby odnaleźć idealne

brzmienie z lat 60. czy 70.

Zaczynaliście jako Nocturnal i to dość

skromnie: najpierw był 7" singel, później

12", aż wydaliście debiutancki album - nie

chcieliście rzucać się od razu na głęboką

wodę?

Dennis Skoglund: Właściwie piosenka na

7" singlu była pierwszą, którą kiedykolwiek

napisaliśmy, a trzecia piosenka z tego nagrania

znalazła się w końcu na naszym debiutanckim

albumie. Podczas sesji nagraniowych

do albumu mieliśmy dodatkową piosenkę,

która w końcu stała się początkiem

strony B naszego 12" albumu. Od początków

nagrywamy i wydajemy prawie zawsze nowe

piosenki, i jeśli chcesz usłyszeć nasz rozwój

Foto: Nocturnalia

Foto: Erik Eja Joelson

jako zespołu, posłuchać całego naszego

wczesnego repertuaru, po prostu sprawdź

nasze pierwsze trzy oficjalne wydawnictwa.

Na początku wszystko działo się dość szybko.

Zdobyliśmy umowę na nagrania z Gaphals,

po tym jak usłyszeli nas kiedy graliśmy

w salii prób, zanim jeszcze wokalista Linus

Ekermo dołączył do zespołu, więc wydaje

mi się, że odpowiedź jest wprost przeciwna

do tego co sobie założyłeś - weszliśmy w to

w całości, od samego startu.

Nazwa Nocturnal jest dość oklepana - to

dlatego z niej zrezygnowaliście, poddając

w sumie niewielkiej, ale istotnej modyfikacji?

Dennis Skoglund: Najłatwiejszym sposobem

aby na to odpowiedzieć jest odniesienie

się do innych zespołów, które mają taką

samą nazwę. Nocturnalia brzmi i wygląda

lepiej, jeśli ktoś chce znać moje zdanie.

Jak z perspektywy czasu oceniasz waszą

debiutancką płytę? Może nie odbiła się ona

szerokim echem, nie stała wydarzeniem, ale

umożliwiła zespołowi profesjonalny start,

stając się punktem wyjścia do dalszych

działań?

Kalle Svensson: Tak w zasadzie to mam

pewne trudności ze słuchaniem tego albumu.

To jeszcze niedjorzały materiał i w procesie

pisania utworów podjęliśmy wtedy

pewne decyzje, które może powinny być inne.

Lecz pomimo tego, wciąż słucham od

czasu do czasu tego albumu, a jednym z powodów

jest ten, o którym już wspomniałeś:

ten album jest ważny. Ważny pod tym

względem, że pozwolił nam poznać uczucie

procesu tworzenia i był niezwykle ważnym

doświadczeniem, kiedy ruszaliśmy naprzód

w gęstą dżunglę pisania utworów. Może trochę

parafrazuję twoje pytanie, ale mnie też

to chodziło po głowie. Na koniec, jestem

dumny z albumu, który stworzyliśmy, jest

na nim kilka przyzwoitych utworów, ale w

tamtym czasie wciąż dopiero zaczynaliśm,y

a dobre rzeczy wymagają długiego czasu aby

je skończyć.

Gaphals Records była dobra na początek,

ale chcieliście iść dalej, rozwijać się, stąd

zmiana wydawcy? Kontrakt z The Sign

Records był dobrą decyzją i znaczącą zmianą

w waszym życiu?

Dennis Skoglund: To tak w zasadzie ten

sam wydawca. The Sign Records prowadzone

jest przez tych samych ludzi, którzy podpisali

z nami kontrakt dla Gaphals w roku

2012. Wiem, że to brzmi skomplikowanie,

ale sprawdźcie sobie almostrelgious.com, aby

się dowiedzieć czegoś więcej.

Pomiędzy drugą a trzecią płytę mieliście

przerwę, ale jednak wróciliście do wspólnego

grania, nie było innej możliwości?

Linus Ekermo: Przerwa była spowodowana

wieloma czynnikami, jak inne muzyczne

projekty i rodzina. Jestem teraz także gitarzystą

w The Year Of The Goat, gram na

basie z naszymi kolegami z wytwórni Oblivious,

Dennis jest perkusistą w Forndom i

Draugurinn, a Kalle gra na gitarze w Shitbaby

Mammals. Pomimo tego, że skupialiśmy

się przez pewien czas na innych rzeczach,

Nocturnalia zawsze była aktywną

NOCTURNALIA 129


Foto: Nocturnalia

częścią naszego życia. Kiedy czas i inspiracja

były właściwe, zaczęliśmy pracować nad "III

Winter". Bądź co bądź, przerwa, którą mieliśmy

dała nam inspiracje i pewność, co do

kontynuowania pracy nad Nocturnalia.

Tytuł "III: Winter" nawiązuje do waszego

debiutu jeszcze pod inną nazwą, podkreślacie

w ten sposób spójność obu wcieleń

zespołu?

Dennis Skoglund: Tak, zgadza się. Chcieliśmy

podkreślić kontynuację tamtego zespołu

i jego dyskografii, zwłaszcza po zmianie

nazwy i członków, po rocznej przerwie, a

także po muzycznym postępie, który dokonał

się po naszych ośmiu latach w branży.

Nocturnal i Nocturnalia to ten sam zespół,

tylko z inną nazwą.

Podobno nie zawsze prace nad trzecią płytą

idą jak z płatka, bo niekiedy zaczyna brakować

pomysłów, a terminy gonią - jak było

w waszym przypadku?

Linus Ekermo: Myślę, że u nas było zupełnie

odwrotnie. Może czas rozłąki oraz

Foto: Nocturnalia

tworzenia w ramach innych projektów sprawił,

że dorośliśmy i znaleźliśmy nowe metody

tworzenia. Dla mnie osobiście ten album

był największym pewniakiem z całej trójki.

Kiedy mieliśmy już pomysł na to co chcieliśmy

osiągnąć, zdawało się, iż muzyka i teksty

wychodziły nam trochę łatwiej. Sposób w

jaki nagraliśmy ten album, nałożył na nas

także trochę presji, która nam na końcu tylko

pomogła. W sumie, czujemy, że dokonuje

się w naszym zespole ewolucja, i ten trzeci

album jest jak do tej pory naszym najlepszym

dziełem.

W żadnym razie nie było więc tak, że spinaliście

się na próbach czy w studio: "wow,

to ta trzecia, przełomowa dla każdego

płyta!" ale spokojnie robiliście swoje?

Linus Ekermo: Nie, nie za bardzo. Oczywiście,

słyszeliśmy o tym powiedzonku, że

trzeci album "albo wzmacnia albo niszczy" -

ale myślę, że to nie miało żadnego wpływu

na to jak ten album został skomponowany i

nagrany. Po prostu pomyśleliśmy, że mamy

kilka świetnych pomysłów, i zrealizowaliśmy

je. Więc tak, myślę że trochę bardziej spokojnie

zrobiliśmy co trzeba było, lub przynajmniej

to, co chcieliśmy zrobić. Jeżeli chodzi

o nasz czas w studio, to ten album nagraliśmy

w inny sposób niż poprzednie dwa.

Przy tym albumie było trochę więcej presji

aby skończyć na czas, ale także mieliśmy

więcej skupienia przy mniejszej ilości rzeczy

z życia codziennego, które rozpraszają. Nie

sądzę aby którykolwiek z nas myślał, że to

jest właśnie ten trzeci, ohhh super najważniejszy

album; raczej byliśmy dumni z tego

co zrobiliśmy i chcieli podzielić się tym z

wszystkimi.

W historii muzyki nie brakuje zresztą ogromu

przykładów, że jeśli ktoś tworzy pod

oczekiwania publiczności, to zwykle przegrywa,

a utwory napisane w pięć minut,

choćby "Paranoid", stają się przebojami,

więc w sumie po co się stresować, prawda?

Linus Ekermo: Dokładnie, nie ma powodu

aby się tym stresować. Nie da się tak

naprawdę przewidzieć które piosenki z albumu

będą najbardziej popularne. Czasami

zmagamy się z jakąś piosenką miesiącami, a

czasem wszystko układa się w 30 minut. Nie

widzę żadnego związku między czasem jaki

był potrzebny aby stworzyć utwór, a jego popularnością.

Kiedy "III: Winter" został wydany,

byliśmy zaskoczeni i wdzięczni, iż ludziom

najbardziej podobają się różne piosenki.

Każdy miał swoje ulubione utwory,

ale wszystkim album jako całość podobał

się. Dla mnie to większy komplement niż

bycie rozpoznawalnym przez tylko jeden

"hit".

Wasze utwory brzmią tak, jakby powstawały

w czasie prób, kiedy sobie luźno

muzykujecie, a gdy zabrzmi jakiś fajny riff

czy patent rytmiczny staje się punktem

wyjścia do dalszych prac?

Kalle Svensson: Musze przyznać, że kiedy

zaczynaliśmy z naszym zespołem, to częściej

niż rzadziej tak właśnie było - chodziło głównie

o zabawę i dziką energię, ale okoliczności

wtedy były inne. Na przykład, kiedy

razem z Dennisem wpadliśmy na pomysł

założenia tego zespołu, natychmiast zadzwoniliśmy

do Maxa i dwie godziny później

zaczęliśmy pierwsze próby. Inaczej

dzieje się kiedy jesteś już starszy, a w twoim

życiu dzieje się jeszcze wiele innych rzeczy -

musisz się do tego przystosować i w związku

z tym tworzenie wygląda inaczej. Wciąż cieszę

się jednak, że jako kolektyw mieliśmy te

lata i nie zaczynaliśmy jako zespół, który od

razu nagrywał. Jak sam to podkreśliłeś: nawet

jeśli piosenki nie zostały stworzone w

ten sposób, możemy wciąż sprawić, aby brzmiały

jak stworzone w ten właśnie sposób i

wciąż nie dołączyliśmy do masywnie przeprodukowanej,

ciemnej strony. Ale dzieje się

tak głównie dlatego, że my tworzymy utwory

do wykonywania na scenie, nie na nagrania.

Zależało wam też chyba na surowym, organicznym

brzmieniu, typowym dla starego,

dobrego rocka - trudno było osiągnąć

taki właśnie efekt?

Linus Ekermo: Próbujemy robić to tak jak

za dawnych dni. Są pewne dodatkowe in-

130

NOCTURNALIA


strumenty jak perkusjonalia, fortepian czy

kilka rodzajów gitar, ale podstawą są bębny,

bas, dwie gitary i główny wokal. Tym właśnie

jest nasz zespół. Koniec końców najtrudniejszą

częścią jest zaakceptowanie bardziej

surowego brzmienia starej szkoły. Zwłaszcza

dzisiaj, kiedy muzyka rockowa brzmi cyfrowo

i zdaje się być za bardzo dopracowywana.

Nagraliśmy wszystko ze starymi bębnami

i wzmacniaczami, i myślę, że to ważne,

aby utrzymywać tego ducha.

Dzięki temu będzie wam też łatwiej na

koncertach, co zwykle jest zmorą zespołów

przesadzających z kolejnymi nakładkami,

bo nie są potem w stanie odtworzyć live

studyjnego brzmienia i ma się wrażenie, że

gra ktoś zupełnie inny?

Linus Ekermo: Tak, bardzo łatwo wpaść do

tej dziury. Nie chcemy sprawiać wrażenia, że

mamy pięć gitar oraz siedmiu wokalistów.

Macie poczucie, że jesteście w stanie

dotrzeć do szerszej publiczności czy jednak

wasza muzyka może być dla niej zbyt

skomplikowana, a do tego zanim na przykład

"The Son" rozkręci się na dobre, to

użytkownicy streamingu już dawno przerzucą

się na inny utwór, niekoniecznie

wasz?

Linus Ekermo: Myślę, że to

sprowadza się do procesu tworzenia.

Zespołowi takiemu jak nasz

ciężko myśleć w ten sposób. Oczywiście

chcemy "podłapać nowych

słuchaczy", ale byłoby to dla nas

dziwne ograniczać się tym, że "ludzie

by tego nie załapali". Koniec w

końcu chcemy zrobić dobre nagrania

jako całość, nie skupiając się na

pojedynczych "hitach".

W sumie każdy czas ma swoją specyfikę:

w latach 60. dość długo

trwało zanim droższe albumy stały

się ważniejsze od singli, w kolejnej

dekadzie w rocku dominowali już

wykonawcy albumowi jak Led Zeppelin

i tak to się zmieniało. Teraz

klasyczny format albumu jakby

stracił na znaczeniu, ale to przecież nie

znaczy, że nie ma sensu już ich nagrywać?

Linus Ekermo: Dla zespołu takiego jak nasz

albumy są bardzo ważne. W związku z odrodzeniem

winylu myślę, że albumy pełnej

długości odgrywają teraz większą rolę.

Wojciech Chamryk, Przemysław

Doktór, Paweł Gorgol


Rock 'n' rollowa pasja

- Każdy w przemyśle muzycznym

łaknie teraz koncertów, więc kiedy

będzie już bezpiecznie i będzie można

wyjść z kwarantanny, wtedy zagramy

jak najszybciej oraz jak najwięcej rocka, jak

tylko się da! - deklaruje Jennifer Israelsson. Zanim

do tego dojdzie - oby jak najszybciej - sprawdźcie koniecznie

debiutancki MLP Szwedów, bo "Hot Breath" to kawał

klasycznego rocka na najwyższym poziomie:

HMP: Hot Breath powstał w 2018

roku, ale w żadnym razie nie jesteście

debiutantami, bo gracie, bądź też

wcześniej graliście już w innych zespołach

- skąd pomysł na założenie kolejnego, również

eksplorującego rejony klasycznego

rocka?

Jennifer Israelsson: Myślę, że wszyscy byliśmy

w tym samym czasie gotowi na nowy

i świeży rockowy projekt, którego muzyka

była w stanie wpasować się wszędzie. Nie

tylko na rockowe koncerty, ale też popowe

festiwale. Nasza muzyka może być grana i

przedstawiana wszędzie.

Kiedyś też było multum rozmaitych zespołów

i była to ogromna, muzyczna różnorodność,

ale teraz rynek jest zatłoczony już

w stopniu niewyobrażalnym nawet jeszcze

kilkanaście lat temu - myślicie, że znajdzie

się na nim luka dla Hot Breath? Fani

Honeymoon Disease czy Hypnos sięgną

też po waszą płytę?

Zawsze jest miejsce dla Hot Breath! Oczywiście

jest wiele fajnych zespołów i trudno

się wyróżnić, ale na końcu zawsze masz

swoich ulubieńców, których wolisz oglądać

na żywo czy też kupić ich koszulkę. Myślę,

że Hot Breath sprawia, że ludzie tańczą i

śpiewają, a to nakręca publiczność i to nie

tylko tą rockową - każdą. Bo to po prostu

zabawa!

Czujecie więc na plecach gorący oddech

konkurentów, ale w niczym wam to nie

przeszkadza, a wręcz przeciwnie, jeszcze

bardziej mobilizuje?

Nigdy nie myślimy o tym jako o rywalizacji.

Jesteśmy bardziej jak duża rock 'n' rollowa

rodzina, nie tylko w Szwecji, ale też za granicą.

Myślę, że najbardziej motywują nas inne

zespoły, zwłaszcza podczas występów live!

Foto: Riverside

Foto: Hot Breath

Ta swoista nadprodukcja zespołów, nawet

w obrębie jednego stylu, może być też jednak

zabójcza - byłem kilka dni temu na

koncercie dobrego trio grającego blues/

heavy rocka. Sprzedali kilkanaście niezbyt

drogich biletów, a płyty CD "aż" dwie,

kupione, nawiasem mówiąc, przez mnie -

trochę to smutne i na dłuższą metę pewnie

wiele świetnych zespołów po prostu nie

przetrwa?

To trudny biznes i uważam, że to pokazuje

właśnie, iż muzycy oczywiście nigdy nie grają

dla pieniędzy. A przynajmniej nie przez

dziesięć pierwszych lat! (śmiech)

Nie jest więc też czasem tak, że w obecnych

czasach muzycy zakładają kolejne

zespoły również trochę z racji tego, że daje

im to większe perspektywy? Nie tylko rozwoju,

ale też w sensie materialnym, bo

więcej koncertów oznacza nieco większe

wpływy, szczególnie jeśli gra się na festiwalach?

Tak, jak w poprzedniej odpowiedzi: nigdy

nie chodzi o pieniądze. Radość z występowania

i nagrywania albumów przewyższa

pieniądze, które zarabiamy. Oczywiście zawsze

potrzebny jest jakiś dochód na dojazdy

lub zainwestowanie w nowy merchandise.

Ale jeśli zaczynasz grać w zespole, aby się

wzbogacić, to nie jest to najlepszy przemysł

do realizacji tego pomysłu.

Zadebiutowaliście minialbumem - nie mieliście

jeszcze dość materiału na album czy

uznaliście, że lepiej zacząć czymś mniejszym,

ale nie demo czy singlem?

Zdecydowaliśmy się zrobić minialbum, bo

bardzo chcieliśmy wydać właśnie te sześć

piosenek. To takie proste! I myślę, że był to

lepszy pomysł, by wypuścić sześć kawałków

zamiast singla. Im więcej rocka tym lepiej!

Jasne. Ale problem jest też obecnie taki, że

znaczenie tych krótszych wydawnictw

drastycznie spadło. Kiedyś zespoły nagrywały

demówki, były próbne płyty - acetaty,

a kolejne etapy to single i w końcu

album - czasem wydawany samodzielnie,

częściej przez mniejszą czy większą, ale

jednak wytwórnię. Teraz mamy streaming,

YouTube, internetowe single - lepiej

mieć w dorobku MLP/MCD, bo to jednak

konkret, tak jak w waszym przypadku aż

sześć piosenek?

Faktycznie, uwielbiam możliwość potrzymania

płyty w dłoniach i przeczytania tekstów,

które są czasami dołączone, obejrzeć

dokładnie okładkę i tak dalej. Myślę, że daje

ci to bardziej solidne doświadczenie, niż

streamowanie jednej piosenki jednego zespołu.

Kiedy włączasz płytę, słuchasz całości

i dajesz zespołowi prawdziwą szansę,

od początku do końca, a czasem (czy też

zawsze) zarysujesz ją na swojej ulubionej

piosence. To właśnie ten urok.

Pewnie szybko uwinęliście się z tym materiałem,

zważywszy na wasze doświadcze-

132

HOT BREATH


nie i umiejętności?

Nie wiem, czy skończyliśmy go szybko dzięki

umiejętnościom, ale na pewno dzięki doświadczeniu.

Robiliśmy dużo(!) prób zanim

weszliśmy do studia, więc tak, byliśmy bardzo

dobrze przygotowani i to zaoszczędziło

nam mnóstwo czasu.

Klasyczny rock i hard rock lat 70., stary,

dobry rock 'n' roll - źródeł inspiracji macie

aż za wiele, wystarczy tylko umiejętnie z

nich czerpać?

Oczywiście inspirujemy się innymi zespołami,

ich fajnymi riffami i tekstami, ale osobiście,

równocześnie czerpię większość moich

inspiracji z prawdziwych życiowych doświadczeń.

Więc tak, ciężko jest napisać

coś, co nie przypomina niczego innego albo

było w pełni wyjątkowe. Jedynym sposobem

na to jest, aby twoja muzyka zabrzmiała w

sposób jak najbardziej osobisty.

Brzmienie też jest klasyczne, nie zalatuje

cyfrą - zależało wam na jak najbardziej

organicznym dźwięku, żeby nie było dysonansu?

Trudno było osiągnąć taki efekt,

czy przy już waszej kolejnej przecież sesji

nagraniowej wiedzieliście co i jak, żeby

wszystko było jak należy?

Nagraliśmy to na żywo, bo po prostu nasze

piosenki brzmią najlepiej grane na żywo.

Nie bylibyśmy w stanie tego osiągnąć, gdybyśmy

dodali do kawałków mnóstwo efektów,

których normalnie nie mamy w trakcie

występów. Dużo pomógł nam w tym nasz

przyjaciel i utalentowany inżynier Jamie Elton,

który od razu zrozumiał o co nam chodziło.

Nie wymyślaliście żadnych tytułów, nie

kombinowaliście, tytuł brzmi po prostu

"Hot Breath" - to rozwiązanie dobre o tyle,

że przyciąga do samej nazwy zespołu,

sprawia, że zapada ona bardziej w pamięci,

o czym świetnie wiedzieli już choćby muzycy

Led Zeppelin?

Nazwanie mini albumu "Hot Breath" sprawia,

że jest na pewno bardziej niezapomniany

jako pierwsze płyta, niż gdybyśmy mieli

nazwać go inaczej. To

łatwe do zapamiętania

i utrwalenia nazwy

zespołu

Okładka miała nawiązywać

do nazwy,

stąd pomysł wykorzystania

akurat tego

ujęcia? Co prawda na

zdjęciu z lizakami i

watą cukrową wyglądacie

znacznie sympatyczniej,

ale akurat

na okładkę płyty było

ono zbyt cukierkowe?

(śmiech)

Właściwie to zdjęcie

nie miało znaleźć się

na okładce albumu.

Ale kiedy wybieraliśmy

okładkę, okazało

się idealne! Więc tak,

to bardzo dobry, ale

jednak przypadek.

Jednak jeśli myślicie

o czymś więcej niż

tylko chwilowe zaistnienie

na scenie to

może warto rzucić palenie,

bo papierosy

mają fatalny wpływ

na głos i dyspozycję

wokalną - chyba, że

była to tylko swoista

Foto: Hot Breath

inscenizacja na potrzeby

sesji zdjęciowej?

To była tylko i wyłącznie inscenizacja do

sesji zdjęciowej (śmiech!). Osobiście nie

lubię palić, używam zamiast tego szwedzkiego

snus (tytoń, który zazwyczaj kładzie

się pod górną wargę). Jest to lepsze dla płuc,

jak i głosu. Dzieciaki nie zaczynajcie palić!

Płyta to pewnie tylko początek, ale jak

wyobrażacie sobie dalsze funkcjonowanie

Hot Breath zważywszy na to, że nie udzielacie

się tylko w tym zespole, a i żyć też z

czegoś trzeba?

Piszemy teraz piosenki na pierwszy album,

który miejmy nadzieję nagramy najpóźniej

na początku jesieni. To jest nasz plan, nagranie

albumu i wydanie go w przyszłym

roku. Z powodu koronawirusa oczywiście

nie mamy zaplanowanych żadnych koncertów

na ten rok. Każdy w przemyśle muzycznym

łaknie teraz koncertów, więc kiedy

będzie już bezpiecznie i będzie można wyjść

z kwarantanny, wtedy zagramy jak najszybciej

oraz jak najwięcej rocka, jak tylko się

da!

Czyli cały sekret w odpowiednim podejściu

i planowaniu wszystkiego tak, żeby

można było połączyć wasze grafiki z korzyścią

dla zespołu, co zaowocuje koncertami

i dalszą aktywnością wydawniczą, bo

nie wyobrażam sobie, że nie myślicie o

długogrającym materiale?

Chyba odpowiedziałam już na to pytanie,

(śmiech). Ale tak, piszemy teraz materiał na

debiutancki album i nie możemy doczekać

się z niego singli! Płyta będzie najprawdopodobniej

wypuszczona na początku

2021roku, więc zostańcie z nami!

Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,

Przemysław Doktór

Foto: Hot Breath

HOT BREATH 133


Poza kategoriami

Są z San Francisco, ale nie poszli na łatwiznę, nie grają thrashu. Przypięto

im co prawda łatkę stoner metalu, łączą go jednak na "Flames Arise", i to z powodzeniem,

z dawnym heavy rockiem, bardziej współczesnym post-rockiem czy psychodelią

w progresywnym ujęciu, a nad tym wszystkim unosi się jeszcze duch

klasycznego doom metalu:

HMP: Rejon Bay Area kojarzy się z zupełnie

inną odmianą metalu - nie chcieliście jednak

być kolejną thrashową ekipą z San

Francisco, a może thrash was po prostu nie

kręcił, stąd pewna stylistyczna odmienność

Lowcaster?

Marc Brandi: Kiedy zaczęliśmy tworzyć nie

chcieliśmy zawracać sobie głowy wcześniej

planowanym brzmieniem, wizerunkiem czy

gatunkiem muzycznym. Wiedzieliśmy, że

chcemy być "heavy", ale nie chcieliśmy ograniczać

tego, co "owo heavy" znaczy. Wszyscy

z nas dojrzali podczas pierwszej fali zespołów

thrashowych w rejonie zatoki. Ostatnią rzeczą

jaką byśmy chcieli, to stać się mniej ostrą

wersją zespołów z tej minionej, świętej ery.

Szeroko rozumiana scena metalowa, dawna

i teraźniejsza, jest więc tak bogata, że jest z

czego czerpać, szczególnie jeśli ktoś nie

chce się ograniczać już na starcie?

Dokładnie. Myślę, iż niektóre zespoły mogą

rozkwitać, kiedy mają od początku jakiś koncept,

pomysł na siebie. Niemniej jednak

Lowcaster nie mieści się w tej kategorii. Nie

chcieliśmy w tej kwestii ograniczać się, zarówno

na starcie, czy kiedykolwiek. Dla mnie

kreatywność jest tą delikatną, piękną i wyzwalającą

rzeczą. Ograniczać ją lub narzucać

jej jakieś ramy jest sprzeczne z jej esencją.

Jesteście wrzucani do szufladki z napisem

stoner metal, ale wydaje mi się, że byłoby to

zbytnie uproszczenie, skoro słyszę też w

waszych utworach nawiązania do hard

rocka, heavy czy doom metalu, ale też postrocka

czy psychodelii?

Masz rację z uproszczaniem do kategorii metalu

dla palaczy gandzi. Jest to zdecydowanie

elementem naszego brzmienia, ale są w naszej

muzyce, tak jak zauważyłeś, inne i oczywiste

wibracje. Większość z nas grała szeroką

gamę rockowych podgatunków. Jest więc masa

psychelicznych, post-rockowych, space

rockowych, shoegaze oraz hardcorowych

wpływów w naszych utworach.

Foto: Lowcaster

Myślisz, że takie kategoryzowanie wszystkiego

ma jakikolwiek sens? Kiedy zaczynałem

interesować się muzyką był hard czy

heavy rock, progresywny czy art rock i to

ludziom wystarczało - te wszystkie nader

szczegółowe szyldy czy etykietki zdają się

wytworem raczej naszych czasów, w dodatku

chyba nie do końca potrzebnym?

Wiem dlaczego dzisiaj jest tyle kategorii i

podgatunków. Mam na myśli, że żyjemy w

czasach hastagów i autopromocji. Każdy próbuje

nadać jakiś opis części swojego życia i

opublikować to w Internecie. Ludzie dzięki

temu mają nadzieję wyróżnić się hastagami

albo przynajmniej być łatwiejszymi do odnalezienia.

Muzyka w tej rzeczywistości nie

jest wyjątkiem. To powszechna dziś praktyka,

że zespoły i wydawcy nadają sobie niejako

"markę". W sensie, że (x) jest marką,

która gra tylko styl (y) metalu, a (a) jest tym

zespołem, który gra tylko styl (b) metalu.

Etykietki i hastagi to narzędzia i wszyscy ich

używamy. Dla muzyki działa to jako coś

wspólnego, a także pewnie jako próba zlokalizowania

potencjalnego konsumenta. Czy to

działa w przypdku tych, którzy są kreatywni?

Czasem… Czy to oznacza, że musimy to

lubić? Nie. Dorastaliśmy wymieniając się taśmami

z przyjaciółmi oraz kupując kompilacje

naszych ulubionych zespołów. Chodziliśmy

na podziemne koncerty i kupowaliśmy

nagrania od dzieciaków prowadzących dystrybucję

niezależnych wydawnictw. Działo

się to w czasach, kiedy muzyka była bardziej

miejscem duchowej ucieczki, niż automatem

do sprzedaży towaru. Takie podejście wciąż

jest ważne dla Lowcaster, nowe zespoły także

powinny o tym pamiętać, skupiać się na

tym, aby tworzyć możliwie jak jak najlepszą

muzykę. Pozwól fanom martwić się jakich

słów użyją, aby ją opisać.

Ale ma to też ten minus, że ludzie często

mówią: nie słucham starego rocka, metalu

takiego czy takiego albo jazzu czy bluesa -

może gdyby nie byli niewolnikami tych

wszystkich etykietek mieliby swobodniejsze

podejście do muzyki, koncentrowali się

nie na tym kto co gra, ale jak gra i czy im się

to podoba? Bo jestem np. na koncercie metalowym/stonerowym,

młody człowiek jest

zachwycony z muzyką, szaleje pod sceną,

ale przy stoisku z merchem mówi, że tego

nie słucha, jest fanem punk rocka. I co gorsza

nie da sobie wytłumaczyć ile traci, tak

się ograniczając...

Myślę, że muzyka ma w tym aspekcie dużą

moc. Jest zarówno formą sztuki, jak też społecznością

i częścią tożsamości jednostki. Różne

rodzaje muzyki przemawiają do nas osobiście

w różnych momentach naszego życia z

tysięcy powodów. Myślę, że dla młodej osoby

najważniejsze jest to, że podsycamy tę fascynację,

którą w niej widzimy. Ona chce po

prostu do czegoś należeć (społeczności, rodziny,

ruchu). Pozwól identyfikować się jej z

czymkolwiek chce. Fakt, że jest uczestnikiem

koncertu, metal/stoner wzbudza jej ciekawość,

pytanie tylko czy przyzna się ona do tego,

czy też nie.

Pewnie na początku też byliście fanami,

którzy zaczęli grać pod wpływem swych

ulubionych zespołów - kto miał na was największy

wpływ gdy zaczynaliście?

W tej kwestii mogę mówić tylko za siebie. Na

pewno największy wpływ na to co do dziś

tworzę mają na mnie takie zespoły jak: Pink

134

FLYING COLORS


Floyd, Megadeth, The Screaming Trees,

Into Another, Radiohead, Pantera, Corrosion

Of Conformity.

Lowcaster jest waszym pierwszym poważniejszym

zespołem, nie graliście wcześniej

w żadnej innej grupie z płytowym dorobkiem?

Wszyscy byliśmy już wcześniej w poważnych

zespołach, w większości jednak nie metalowych,

głównie za czasów kiedy Internet nie

dokumentował dosłownie wszystkiego co się

działo. Byłem kiedyś w zespole o nazwie Kimone,

który wydał dwa albumy i koncertował

na trasie całkiem ostro w latach 2000-

2005. Jason był w Little Yellow Perfect.

Dean był dobrze znanym DJ-em psycho

trance. Dave był kiedyś w zespole Bad Radio

razem z Eddie Vedderem, zanim ten

dołączył do Pearl Jam. (śmiech!)

Też mieliście skromne początki, bo debiutancki

album "The Vapor Sea" wydaliście

samodzielnie i, co istotne, nie tylko w wersji

cyfrowej, ale też na winylu - fizyczne nośniki

dźwięku wciąż wiele dla was znaczą?

Pewnie. Mam przyjaciół, którzy mają niesamowite

plastyczne talenty i których w jakiś

sposób przekonałem, aby projektowali nam

okładki, ulotki, itp. Wszystkie one są tak

szczegółowe i piękne, że nawet mistrz nie

zrobiłby tego lepiej. Wiem, że chciałbym

trzymać je w swoich dłoniach i gapić się na

nie jak słucham muzyki. Winyl zawsze brzmiał

lepiej i bardziej naturalnie dla ludzkiego

ucha. Nie wiadomo też kiedy jakiś maniak

wyjedzie z pierwszą wielką EMP bombą

(bomba elektro- magnetyczna). Przy zniszczonych

źródłach energii i bezużytecznych

komputerach, wszyscy będziemywtedy hołubić

nasze winyle, próbując słuchać ich przez

jakieś grzebienie czy igły do szycia. (śmiech!)

Foto: Lowcaster

Foto: Lowcaster

Co istotne nie mieliście żadnych wydawnictw

pośrednich, demo czy EP - uznaliście,

że lepiej będzie skoncentrować się od

razu na długogrającym debiucie?

Mieliśmy dema, które nagraliśmy na potrzeby

załatwiania koncertów. Myślę, że było ich

ze trzy. Nie nadawały się do właściwego wydania.

Nie brzmiały jakoś okropnie, ale wymagały

lepszego potraktowania. Więc nagraliśmy

je ponownie i te kompozycje trafiły razem

z resztą nowego matweriału na "Vapor

Sea".

Sami dbacie też o brzmienie płyt Lowcaster

- to świadomy wybór czy konieczność podyktowana

realiami ekonomicznymi?

To był świadomy wybór. Żaden z nas nie ma

zbyt dużo pieniędzy, a koszty życia w San

Francisco są astronomiczne. Zarówno Jason

jak i ja mamy sprzęt do nagrywania i zaplecze

do tego. Więc przy "Vapor Sea"

wszystko było zrobione samemu. Ekonomia i

możliwości były tutaj czynnikami decydującymi.

Przy "Flame Arise" mieliśmy trochę

pieniędzy na koncie zespołu, więc użyliśmy

ich poprawiając pewne niuanse brzmieniowe

czy wokale. Wszystko jednak jest z umiarem:

overdubing itp... Zrobiliśmy to wszystko w

naszej sali prób. John to wszystko zmiksował

i zrobił większość roboty z interludiami, to

była świetna robota z jego strony. Wydaliśmy

ostatnią kasę zespołu na dopracowanie

wszystkiego i mastering. Nie mieliśmy już

więcej pieniędzy, ale wiedzieliśmy, że stworzyliśmy

coś wartościowego i mieliśmy nadzieję,

że ktoś pomoże nam w tym, aby ten

materiał ujrzał światło dzienne. Ripple był

pierwszym na krótkiej liście wydawców z

którymi wiązaliśmy nadzieje na współpracę i

na szczęście on był równie entuzjastycznie

nastawiony na pracę z nami. Sielanka.

Nad drugą płytą "Flames Arise" pracowało

się wam łatwiej czy trudniej? Niby czas

was nie gonił, ale jak już zaznaczy się swą

obecność na scenie, to warto o sobie przypominać

w miarę regularnie, zwłaszcza gdy

jest się młodym zespołem na starcie?

Dla mnie było to cięższe z powodów osobistych,

z powodów dla których te piosenki

zostały napisane. Nigdy nie czuliśmy, że walczymy

z czasem i nie mieliśmy żadnej zewnętrznej

presji, a ja miałem mnóstwo kreatywnej

weny. Tak w zasadzie to byliśmy

więc przez przypadek do przodu z czasem.

Byliśmy w studiu nagrywając pierwsze ślady

na "Flame Arise" już dziesięć miesięcy po

wydaniu "Vapor Sea". Tak w sumie to kuliśmy

żelazo póki gorące i staraliśmy się uchwycić

odpowiedni moment, kiedy była ku

temu sposobność. Wątpię, że następnym razem

wszystko potoczy się właśnie tak.

Zaprosiliście do udziału w nagraniach

Susie McMullen - brakowało wam kobiecego

głosu?

(Śmiech!) Nie brakuje mi wcale żeńskiego

wokalu! Tak w sumie to Susie żartuje, że ja

mam wyższy głos niż ona. Jej jest jednak ładniejszy

i jak dotąd bardziej prowokujący.

Lirycznie w "Shore Up the Ashes" wcielam się

w zagubioną na morzu postać, która albo jest

prowadzona do bezpiecznej przystani, albo

na swoja zgubę u morskich syren. Chciałem

więc, aby żeński wokal śpiewał wezwanie syren,

żeby jak najbardziej zobrazować to słuchaczowi.

Zauważalne jest, że wasze nowe utwory

stały się dłuższe, bardziej rozbudowane i

wielowątkowe, trwając od 7 do ponad 9

minut - na tym etapie lepiej wyrażacie się w

takich właśnie długich formach?

Na razie tak. Myślę, iż tak długo, jak dłuższe

części nie są nudne, nużące lub nie powtarzają

się, dłuższe formaty są przydatne w

muzycznym i tekstowym tworzeniu rozbudowanych

opowieści. W związku z tym dwie

najnowsze kompozycje w naszym dorobku

mają około 5 minut długości, więc może się

to zmieniać.

LOWCASTER 135


Foto: Lowcaster

Ciekawe jest też to, że dzięki takiemu podejściu

macie szansę zainteresować swą

muzyką nie tylko fanów metalu czy stonera,

bo słyszę tu również sporo dźwięków ciekawych

też dla fanów psychodelii czy ambitnego

rocka, o ile oczywiście zechcą sięgnąć

po płytę ostrzej grającego zespołu?

Mam taką nadzieję. Idealizując chciałbym,

aby każdy mógł znaleźć w naszej muzyce jakieś

dobre wibracje. Niektóre części tego materiału

mogą odbiegać w trochę innym kierunku

niż reszta, ale chcę, aby każdy odbył z

nami tę podróż. Pragnę utrzymywać tę muzyczną

gamę szeroką i otwartą, aby każdy

miał szansę poczuć się połączony z nią i poprzez

nią.

Będą mieli łatwiejsze zadanie o tyle, że

"Flames Arise" wydała firma Ripple Music,

tak więc poza wersją cyfrową można kupić

również CD oraz LP w różnych wersjach?

Tak, jest wersja cyfrowa dostępna poprzez

różne kanały. Jest także wersja CD i LP - jeden

czarny, drugi piękny i kolorowy.

Dla wielu fanów winylowe płyty to kolekcjonerskie

gadżety, kupowane jako ciekawostka

bądź nawet lokata kapitału, bo ich

nabywcy często nawet nie mają gramofonów

- z jednej strony dobrze, że kupują

płyty, ale rodzi się pytanie po co?

Dla mnie to także jest tajemnica. Osobiście

nienawidzę gapić się w mój telefon czy komputer.

Może oni też tak mają? Wolałbym

bardziej mieć dzieło w namacalnej formie i

teksty wydrukowane na porządnym papierze,

niż ekran błyskający mi w moje oczodoły.

Myślisz, że ten winylowy/kasetowy trend

też minie, tak jak każda moda? W USA

czarne płyty też pojawiły się w dużych

sieciach handlowych, tak jak w Europie, są

łatwiej dostępne?

Może kasety znowu odejdą, gdyż są zawodne,

i nieważne jak bardzo o nie dbasz, to

z czasem się zepsują… Ale nie wiem: zdaje

się, iż utrzymują swoją pozycję. Dorastałem

z kasetami, więc rozumiem czynnik nostalgii,

ale także pamiętam frustrację jaką ze sobą

niosły. Winyl to coś więcej niż tylko moda.

Jest z nami od około 100 lat. Od czasu do

czasusię cofa, ale nie wyobrażam sobie, aby

jakoś niedługo zniknął zupełnie.

"Flames Arise" to raczej nie grozi, prawda?

Ale myślę, że macie plany i oczekiwania

związane z tą płytą, tym bardziej, że to materiał

udany, znacznie ciekawszy od debiutu?

Czy pojawi się w sieciach komercyjnych…

pewnie nie, ale nie mam nic przeciwko. Jak

już powiedziałem, chcę aby ten album był w

eterze i docierał do możliwie jak największej

ilości ludzi. Założeniem tego nagrania jest

wznieść się i narodzić, podobnie jak w antycznej

tragedii. Jego początek był dla mnie

brutalny, ale pisanie to najlepszy sposób na

twórcze wykorzystanie moich osobistych

tragedii oraz niepowodzeń. Mam nadzieję, iż

"Flames Arise" dotrze również do innych,

którzy też przechodzą przez mroczne czasy.

Może ten album będzie dla nich tą śpiewającą

syreną, podczas gdy nawigują przez własne,

niespokojne wody.

Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,

Karol Gospodarek

HMP: Cześć Tucker. Twój zespół istnieje

tylko dwa lata, ale już zdążyłeś natrzaskać

sporo singli. Dlaczego zdecydowałeś się

pójść tą drogą?

Tucker Thomasson: Myślę, że powodem,

dla którego zdecydowaliśmy się wydać kilka

singli, było to, że chcieliśmy dać światu

znak, że istniejemy. Prawie ciągle piszemy i

nagrywamy muzykę. Jeżeli zaczniemy robić

przerwy między wydawnictwami, to luki te

zapewne wypełnią inne kapele.

Główną inspiracją do założenia tego

zespołu była śmierć Marka Sheltona. Jakie

znaczenie ma ten wspaniały muzyk dla

Ciebie i dla całej muzyki metalowej?

Mark Shelton założył Manilla Road na

tzw. Środkowym Zachodzie USA, w czasach

gdy amerykańskim zespołom trudno było

się tam wybić. A my właśnie jesteśmy ze

Środkowego Zachodu. Manila Road jest

bardzo znanym zespołem w podziemiu z

powodu tego, że przetrwali wszelkie kryzysy

i nie podążali za modami.

Czy kiedykolwiek spotkałeś Marka osobiście?

Niestety nie, nigdy nie miałem okazji.

Manilla Road wydaje się być bardzo inspirującym

zespołem dla całej sceny, ale w

twojej muzyce słyszę także inne wpływy.

Jakie inne zespoły są dla Ciebie inspirujące?

Zdecydowanie Accept, WASP, Yngwie

Malmsteen i standardowe klasyczne zespo-

Foto: Throne Of Iron

136

LOWCASTER


A co z promocją tego albumu?

Jesteśmy bardzo zadowoleni z dotychczasowej

reakcji i odbioru tej płyty. Otrzy-maliśmy

opinie od osób, które rozumieją, co

robimy oraz tych, które nie do końca rozumieją,

co próbujemy robić. Ale mam nadzieję,

że będą mogli w pełni spojrzeć i zobaczyć

sens w tym, co robimy.

ły jak Iron Maiden, Judas Priest, Black

Sabbath.

Jeden z waszych singli nosi tytuł "Crystal

Logic". To jest cover Manilla Road. Dlaczego

akurat ten numer?

Po prostu dlatego, że to mój ulubiony tor

Manilla Road. Uwielbiam refren. Czuć w

nim potęgę.

Umysł gracza RPG

Mark Shelton był tak wielkim muzykiem i niesamowitą osobowością, że

na scenę metalową ma wpływ nawet zza grobu. To właśnie w dzień śmierci Marka,

Tucker Thomasson, młody muzyk ze stanu Indiana postanowił powołać do życia

swój zespół heavy metalowy. Jak się potoczyło dalej? Oddajmy głos głównemu

zainteresowanemu.

W tym roku nagrałeś pierwszy pełny album

Throne Of Iron zatytułowany "Adventure

One". Jak długo pracowaliście nad

tym materiałem?

Szczerze mówiąc, materiał do "Adventure

One" napisaliśmy bardzo szybko. Podsumowując,

każda piosenka została napisana w

ciągu około czterech miesięcy od wydania

dema. Nagranie albumu zostało wykonane

w ciągu około tygodnia. Miksowanie odbyło

się w ciągu kilku miesięcy, po prostu dlatego,

że próbowaliśmy uchwycić odpowiedni

efekt finalny. A mastering trwał może tydzień.

Współpracowaliśmy z Bartem Gabrielem,

który pod tym względem jest niezwykle

utalentowany. Dał nam również

wiele rad na temat miksowania płyt.

Czy są jakieś piosenki, których aranżacja

sprawiła Wam jakieś większe problemy?

Każdy kawałek był aranżowany intuicyjnie.

Lubimy pisać w taki sposób, aby piosenki

nie wymagały zbyt wiele pracy i myślenia,

Wszystkie Wasze wydawnictwa mają

grafiki utrzymane w jednym stylu. Kto jest

ich autorem?

Były one tworzone przez wielu różnych artystów.

Autorem okładki "Adventure One"

jest nasz przyjaciel David Paul Seymour,

który wykonał grafiki dla wielu różnych

zespołów. Wewnętrzna grafika została wykonana

przez Minę Walkure z Kramp.

Okładka splitu Crypt Of Blades została

wykonana przez Vidarra z zespołu Legendry.

Za kilka dni zagracie na Up The Hammers.

Jesteście gotowy?

Zanim zabrałem się za ten wywiad, zdążyliśmy

wrócić z tego festiwalu, a właściwie to

Wcześniej Throne Of Iron był projektem

jednoosobowym. Dlaczego zdecydowałeś

się zmienić tamtą formułę?

Decyzja o utworzeniu pełnego zespołu zapadła

po otrzymaniu oferty nagrania albumu

z No Remorse Records. Na dole umowy

było wiele miejsc na podpis, więc czułem

się bardzo dziwnie, podpisując ją sam. Z

tego powodu zachęciłem pozostałych trzech

facetów, by dołączyli do mnie. I tak miałem

pełny skład.

Niektóre z waszych singli są zatytułowane

"Roll For Metal". Czy możemy zatem

potraktować je jako serię?

Tak, to zdecydowanie jest seria. Łączy je

sposób, w jaki zostały napisane.

Throne Of Iron powstał w 2018 roku. Jeszcze

w tym roku wydałeś swoje pierwsze

demo i singiel. To bardzo szybkie tempo.

Czy miałeś większe możliwości nagrywania

niż inne początkujące zespoły?

Nagrywamy wszystko sami, więc zdecydowanie

mamy więcej możliwości nagrywania

niż wiele innych zespołów. Nie musisz czekać,

aż inżynier dźwięku będzie miał czas

wolny, ani płacić za czas w studio. Możemy

po prostu nagrać pomysł, od razu gdy się

pojawi, a potem pracować nad nim we właściwym

dla nas czasie.

Foto: Throne Of Iron

gdyż dany kawałek może na tym ucierpieć.

Tytuł sugeruje concept album.

Wspólny koncept dotyczy trzech utworów

na płycie, ale w przeważającej części to

tylko garść pomysłów zrodzonych w ramach

sesji Dungeons & Dragons. Nazwaliśmy to

"Adventure One", tylko dlatego, że planujemy

wydanie "Adeventure Two".

Pierwszy kawałek zatytułowany "A Call

To Adventure" rozpoczyna się monologiem

z bardzo śmiesznym zakończeniem.

Te narracje mają za zadanie stworzyć klimat

jakbyś był przy stole podczas sesji Dungeons

& Dragons. Myślę, że nie musisz brać

się zbyt poważnie. Pisząc teksty o rzeczach,

o których piszemy prezentujemy stan umysłu

gracza RPG, a nie wcielamy się w prawdziwych

wojowników jadących na bitwę.

z samej podróży. Stany Zjednoczone wprowadziły

zakaz podróżowania, w momencie

gdy byliśmy w powietrzu w drodze do Europy,

i musieliśmy wracać do Stanów Zjednoczonych

ze Szwajcarii, gdy tylko wylądowaliśmy

w Zurychu.

Bartek Kuczak

THRONE OF IRON 137


Zwieńczenie wielobarwnego tryptyku

Inside Again po długiej przerwie powrócili z bardzo udanym, kto wie czy

nie najlepszym w dorobku zespołu, albumem "Nightmode". To zamknięcie swoistej

trylogii "kolorowych" płyt, materiał robiący ogromne wrażenie i dopracowany

pod każdym względem - dla mnie progresywny, chociaż sam zespół unika wobec

swej twórczości tego określenia. Płyta ukazała się w trudnym, nie tylko dla muzyki,

czasie, ale warto po nią sięgnąć, póki Inside Again nie zaczną promować jej na

koncertach. Związane z pandemią ograniczenia i spowolnienie życia mają też pozytwny

wpływ na dalszy rozwój zespołu, bo powstają już nowe pomysły na kolejną

płytę, a jak mówi lider Łukasz Naumowicz, nieznane kusi coraz mocniej:

HMP: Sfinalizowaliście właśnie swą zespołową

trylogię, wydając album "Nightmode",

można więc powiedzieć, że odetchnęliście

z ulgą, bo to jednak wyczyn nie

lada?

Łukasz Naumowicz: Trwało to długo, okupione

zostało krwią, potem i łzami, po drodze

jedni odpadali inni dołączali, ale najważniejsze

jest to, że dotarliśmy do celu. I tak

przynajmniej ja, jako pomysłodawca tryptyku,

czuję dziś ulgę. Udało się zrealizować

coś co powstało u zarania i fajnie, że doczekało

się finalizacji. To rokuje dobrze na

przyszłość.

Fakt, że jesteście doświadczonymi muzykami

był tu ułatwieniem czy może jednak

utrudnieniem, bo musieliście unikać zbyt

oczywistych rozwiązań, żeby uniknąć komentarzy:

o, jakie to podobne do Annalist,

Delate czy projektu Music Inspired By

duetu Srzednicki/Szolc?

Tak naprawdę nie myśleliśmy o tym, dla

części składu obecnej od początku istnienia

Inside Again, to styl obecnego zespołu jest

zakodowany głęboko w DNA, doświadczenie

płynące z poprzednich składów to tylko składowa

brzmienia, a nie wykładnik. Jeśli chodzi

o nowych członków to myślę, że tu jest

podobnie z tą drobną różnicą, że dołączając

do zespołu zaakceptowali styl wypracowany

między zachodem a wschodem słońca było

większym wyzwaniem niż przy wcześniejszych

płytach, czy też były inne tego

powody?

Przerwa podyktowana była raczej ludzkimi

sprawami i utrudnieniami jakie życie stawiało

na naszej drodze. Część muzyków pierwotnego

składu rezygnowała z dalszej gry

pod szyldem Inside Again, w ich miejsce pojawiali

się nowi ludzie, którzy też po jakimś

czasie odchodzili, więc trwało to mnóstwo

czasu zanim skład się ustabilizował. Po za

tym granie w takim zespole jak Inside Again

nie jest łatwe z uwagi na fakt, że nie gramy

muzyki gatunkowej co ułatwia funkcjonowanie

w obrębie jakiejś konkretnej sceny, My

nie jesteśmy zespołem stricte metalowym,

nie gramy także rocka progresywnego ani

gotyckiego, sami o sobie mówimy, że gramy

alternatywny rock, co może znaczyć tylko

tyle, że nie jesteśmy częścią jakiegoś mainstreamu

i gramy muzykę, która ma na pewno

przedrostek rock, reszta jest otwarta i nie

boimy się żadnych wpływów i inspiracji.

138

Ciekawe jest to, że ponoć od samego początku

zespołu, jeszcze na pierwszym etapie

prac nad debiutanckim "End Of The

Beginning", założyliście, że będzie to taki

albumowy tryptyk - potem wystarczyło być

już konsekwentnym i wytrwale owo założenie

realizować?

Tak, pomysł powstał jeszcze przed nagraniem

debiutu, ale sama jego realizacja zajęła

w sumie 11 lat, a po drodze zdarzały się

chwile zwątpienia. Niemniej rzeczywiście

zwyciężyła determinacja i chęć dotarcia do

płyty czarnej zamykającej tryptyk. Były nawet

założenia, że trzecia płyta będzie ostatnią

i miała mieć nawet tytuł "Funeral party".

Jak będzie, pokaże czas, mam nadzieję, że

otwieramy nowy rozdział w działalności zespołu

i koledzy będą chcieli w tym dalej

uczestniczyć.

INSIDE AGAIN

Foto: Inside Again

na poprzednich płytach i poruszają się w jego

obrębie, jednocześnie wnosząc świeżość.

Kolejność i dobór barw związanych z porami

dnia i nocy też była nieprzypadkowa,

stąd "End Of The Beginning" to płyta czerwona,

"Songs Of Love & Disaster" biała, a

najnowsza "Nightmode" czarna?

W zasadzie koncept dotyczący nocy jest

związany tylko z ostatnią płytą i tu oczywiście

masz rację, dobór koloru był zamierzony.

Czerń idealnie pasowała do nocy, więc to

kolor określił tematykę, a nie odwrotnie.

Pomiędzy "Songs Of Love & Disaster" a

"Nightmode" mieliście dość znaczny odstęp

czasowy, ponad siedem lat - czyżby odpowiednie

przedstawienie tego, co dzieje się

Ta, jak piszecie, "szalona podróż przez noc,

zamknięta w 9 kompozycjach" może być odczytywana

również w bardziej symbolicznym

wymiarze, jako swoista metafora

ludzkiego życia, gdzie noc może być jego

kresem?

Dlatego "Nightmode" nie jest płytą koncepcyjną,

choć tak niektórzy ją odbierają. Po to

aby każdy mógł dowolnie interpretować

tytułowy "tryb nocny", dla jednych będzie to

zmierzch życia dla innych czas imprezowy, a

jeszcze dla innych azyl i ucieczka przed

czymś co w języku angielskim pięknie zostało

określone jako "daymares".

Wybór języka angielskiego wziął się pewnie

z tego, że jednak w Polsce muzyka progresywana

jest niszą i trafia niemal wyłącznie

do koneserów, a tak macie szansę zaistnieć

również na Zachodzie?

My nie określamy się jako zespół progresywny,

powiem więcej nie chcemy być tak

postrzegani. Mamy w składzie ludzi, którzy

grali w Annalist. więc być może to powoduje

wrzucanie nas do tej szufladki, ale nasze

doświadczenie płynie też ze składów punkowych

(Ił-62), rock'n'rollowych (Soulburners,

Benedek) czy metalowych (Mothernight)

więc na dzień dzisiejszy to jest nasz bagaż

doświadczeń, który kształtuje obecne brzmienie

Inside Again. Co do języka angielskiego

to sprawa jest prosta, lepiej pasuje do

naszej muzyki, a wiemy to, bo próbowaliśmy

też w języku ojczystym. Na razie więc wersja


angielska wygrywa, co na pewno ułatwia też

odbiór naszej muzyki poza Polską.

Urozmaicona warstwa muzyczna na pewno

może wam w tym pomóc - pisząc te utwory

nie oglądaliście się na nic, stąd elementy

zaczerpnięte z różnych odmian rocka, wzbogacone

elektroniką czy mniej oczywistymi

dźwiękami?

Eklektyzm był od początku wpisany w nasze

DNA. Słuchamy różnych rodzajów muzyki,

więc i inspiracje są szerokie. Jak wspomniałem

wcześniej są w tym zespole zarówno fani

Slayera, jak i miłośnicy Depeche Mode czy

też mistrzów bluesa. Ja na przykład bardzo

lubię metal, szczególnie w jego cięższych czy

też bardziej ekstremalnych odmianach, ale

sam chyba nigdy bym nie mógł grać czystego

gatunkowo metalu, gdyż musiałbym zrezygnować

z wielu elementów, które przychodzą

do mnie naturalnie gdy gram, a lubię grać tak

jak czuję i bez ograniczeń gatunkowych.

Chyba zbyt wiele tzw. progresywnych

zespołów ogranicza się na własne życzenie,

grzęznąc przez to w schematach i de facto

nagrywając ciągle te same, różniące się

tylko tytułami czy okładkami, płyty, ale

Inside Again to zespół poszukujący i spragniony

nowych wyzwań?

Oczywiście, że tak. I myślę, że po osiągnięciu

punktu w którym możemy powiedzieć, że

słuchacze rozpoznają nas po czymś, co sami

charakteryzują jako styl Inside Again, czas

poszerzyć granice naszej wyobraźni muzycznej

jeszcze bardziej. Chciałbym przez to

powiedzieć, że chcemy zaskakiwać naszych

słuchaczy.

Muzykę i teksty dopełnia dopracowana

szata graficzna płyty, więc pod tym względem

jest to również zwarta całość?

Mamy to szczęście, że do składu dołączyli

ludzie, którzy oprócz samego grania w zespole

wnieśli jeszcze coś ekstra. Kris jest nie

tylko świetnym basistą, ale i przy okazji realizatorem

dźwięku co w sposób naturalny

uczyniło go producentem "Nightmode" i z

finalnego efektu jego pracy jesteśmy maksymalnie

zadowoleni. Artur Szolc to człowiek

instytucja, czyli człowiek ośmiornica, gra na

bębnach, jest znanym tatuatorem, maluje

Foto: Ural

Foto: Inside Again

Foto: Inside Again

obrazy i pisze książki dla dzieci, więc podobnie

jak w przypadku Krisa było dla nas oczywiste,

że stworzy oprawę graficzną "Nightmode",

a że był wkręcony w proces powstawania

płyty od początku, stąd i naturalna

spójność z muzyką i tekstami.

Zadbaliście też o teledyski, a dzięki "Closer"

staliście się najprawdopodobniej prekursorami

nowego podejścia przy ich realizacji,

i to na światową skalę?

Tak jest, byliśmy pierwsi i jesteśmy z tego

dumni. Dzięki współpracy z Łukaszem Lewendą,

który jest niezwykle utalentowanym

człowiekiem, udało się stworzyć pierwszy na

świecie klip muzyczny nakręcony tylko i wyłącznie

za pomocą kamer umieszczonych na

dronach wyścigowych. Wszystko co można

zobaczyć w "Closer" zostało wylatane, żadnych

ujęć z ręki czy też ze statywu. Cieszę

się, że udało mi się spotkać z Łukaszem i

przekonać go do udziału w tym projekcie

zanim stanie się sławny, a nas nie będzie na

niego stać. (śmiech)

Ponoć planowaliście kolejne klipy, ale przy

obecnej sytuacji w branży muzycznej może

być i tak, że będziecie musieli z tych pomysłów

zrezygnować?

W sumie udało nam się zrealizować własnym

sumptem przy pomocy przyjaciół trzy klipy,

więc nie było tak źle. Miał się jeszcze pojawić

czwarty klip, ale jego realizację musimy

odłożyć w czasie. Nie znaczy to jednak, że

nie powstanie.

Jesteście jednymi z pierwszych ofiar pandemii

wirusa covid-19, bo 19. marca mieliście

zagrać w warszawskiej Progresji i miał to

być pierwszy koncert promujący "Nightmode".

Koncert został oczywiście odwołany

i na tę chwilę nie wiadomo kiedy miałby się

odbyć, bo ta kryzysowa sytuacja może potrwać

nawet do jesieni?

Koncert został przeniesiony na termin 22

maja tego roku i póki co mamy nadzieję, że

dojdzie do skutku. Jeśli nie, przełożymy na

kolejny licząc na to, że zarówno Progresja

jak i my dotrwamy szczęśliwie do tego momentu.

Zachęcamy też do akcji wspomagającej

istnienie klubu, która polega na

kupowaniu voucherów na przyszłe wydarzenia.

To na pewno pomoże przetrwać ekipie

Progresji trudne czasy, a my i wy będziemy

mieli dokąd wracać na kolejne koncerty.

Można w sumie powiedzieć, że mieliście

pecha, ale też trudno było cokolwiek przewidzieć,

a decyzje wydawnicze planowane

są przecież z wielomiesięcznym wyprzedzeniem

i wiosna wydawała się idealnym terminem

na premierę nowej płyty?

Termin premiery został wyznaczony przez

Mystic jeszcze w zeszłym roku. No cóż…

oczekuj nieoczekiwanego, taka płynie z tego

lekcja. Z drugiej strony płyta już się ukazała,

wszyscy siedzą w domach, jest więc czas na

słuchanie.

Nie obawiacie się, że po iluś miesiącach

może być i tak, że nie będzie dla kogo grać,

bo ludzie będą bali się masowych imprez, a

poza tym nie będzie gdzie ich organizować,

bo wiele miejsc nie utrzyma się, nawet tak

renomowanych jak Progresja, więc co mówić

o małych klubach czy pubach?

Myślę, że ludzie jednak wrócą na imprezy

masowe pytanie tylko czy kluby dotrwają do

tego momentu?

INSIDE AGAIN 139


Branża muzyczna też pewnie zmieni się, i to

bardzo: nie przetrwa wiele firm żyjących z

muzyki, np. nagłośnieniowych czy agencji

promocyjnych i koncertowych, padnie ileś

wytwórni - to bardzo czarny scenariusz, ale

niestety bardzo prawdopodobny?

To rzeczywiście dramatyczna sytuacja dla

wielu firm z branży rozrywkowej. W szczególności

tych zajmujących się oprawą techniczną

samych koncertów czy też udostępniających

miejsca, a także agencji bookingowych.

Tutaj sytuacja wygląda dramatycznie

i będzie się pogarszać w związku z przedłużającym

się okresem kwarantanny. Jeśli

chodzi o wytwórnie to wiele zależy od słuchaczy,

jeśli będą wykorzystywali czas spędzony

w izolacji na zakupy płyt, to wytwórnie

przetrwają.

Pojawiają się różne inicjatywy, również

muzyczne życie przenosi się do sieci - transmitowany

koncert to substytut tego

prawdziwego, ale lepsze to niż nic, bo w tej

chwili ważne jest, żeby muzyka przetrwała?

Muzyka przetrwa! Koncerty wrócą, a i ludzie

będą po kwarantannie spragnieni obcowania

z muzyką graną na żywo, więc pozostaje

tylko być cierpliwym.

Macie swój sposób na przetrwanie tych

trudnych dni? Widziałem, że z niezłymi

efektami promujecie "Nightmode" w sieci,

utwory z tej płyty pojawiają się tu i ówdzie,

co też może korzystnie wpłynąć na zainteresowanie

się tą płytą?

Robimy co możemy w tych trudnych czasach.

Chcemy dotrzeć do potencjalnych słuchaczy

z tym materiałem, bo uważamy, że

jest tego wart, no i nie po to wracamy z nową

płytą po ośmiu latach, żeby utknęła gdzieś w

zawieszeniu spowodowanym faktem, że

świat stanął w miejscu. My chcemy iść dalej,

bo przecież obecna sytuacja w końcu się

skończy.

Można ją pewnie kupić wysyłkowo bezpośrednio

u was i to nie tylko na CD, ale

też na LP, bo jednak nie dla wszystkich

słuchaczy streaming jest satysfakcjonującą

opcją?

Płytę można kupić bezpośrednio od Mystic

Production, za pomocą ich sklepu internetowego,

a także w naszym sklepiku online,

oraz oczywiście na koncertach, które zamierzamy

grać, jak tylko świat wróci na swoje

miejsce.

HMP: W momencie premiery waszego debiutu

"Projections From The Past" wiosną

2018 roku druga część tej trylogii była już

nagrywana, a do tego pracowałeś już nad

utworami mającymi trafić na część trzecią -

to naprawdę imponujące tempo, szczególnie,

że są to przecież podwójne albumy,

trwające 80-90 minut?

Tyberiusz Słodkiewicz: To prawda, każdy z

naszych albumów ociera się o granicę dziewięćdziesięciu

minut, nie inaczej będzie z

ostatnią częścią trylogii, którą od lutego rozpoczniemy

nagrywać w Mulisort Studio w

Nadolu. Tempo niezłe, choć pewnie można

byłoby szybciej, pytanie tylko po co?

Nie byłoby to pewnie możliwe bez stworzenia

zgranego składu, z czym wcześniej miałeś

problemy i co miało wpływ na późniejsze

niż planowałeś wydanie pierwszej płyty,

bo materiał był gotowy, ale do pewnego

momentu nie miał go kto nagrać?

Kompletowanie składu na pierwszy album

zajęło sporo czasu i nie obyło się bez problemów.

Zupełnie inny, lepszy komfort pracy

mieliśmy już przy "Prometheusie", gdzie

skład był ustabilizowany, oczywiście doszedł

do naszego składu studyjnego Daray (perkusja),

oraz Piotrek Lamparski (bas) ale to były

zmiany, które wniosły wartość dodaną do

zespołu.

Przy okazji naszej poprzedniej rozmowy

Prometeusz kontra Obcy

Oszczędna okładka, z symboliczną ilustracją przypominającą naskalne

rysunki sprzed tysięcy lat, nie jest może zbyt efektowna, ale skrywa drugi album

Subterfuge, płytę znacznie ciekawszą od debiutanckiego wydawnictwa "Projections

From The Past". "Prometheus" to również koncept album, część druga zaplanowanej

trylogii, a o szczegółach jego powstania oraz powstającej już kontynuacji

opowiada nam lider zespołu i autor całego materiału:

mówiłeś, że stworzenie albumu koncepcyjnego

zawsze było twoim marzeniem, ale

trylogia to już poważne wyzwanie - od razu

wiedziałeś, ż będzie to aż tak rozbudowana

opowieść, czy też kolejne jej części pojawiały

się stopniowo, w miarę pisania?

W trakcie pracy nad "Projections From The

Past" zdecydowałem, że chcę, aby ta płyta

została koncept albumem - w tym samym

momencie pojawił się pomysł trylogii.

Stwierdziłem, że historia, którą chcę opowiedzieć

nie zmieści się na jednym ani dwóch

krążkach, poza tym chciałem, aby te opowieści

były w pewnym sensie symbolicznie

podzielone na różne fazy życia naszego bohatera.

Klimat pierwszej płyty różni się od

tego co jest na drugim albumie, z kolei trzeci

album będzie różnił się od swojego poprzednika.

Czyli w żadnym razie nie czujesz się

ograniczony tą konwencją, nawet wręcz

przeciwnie, bo w takiej rozbudowanej formie

masz większe pole do popisu niż na płycie

złożonej z niepowiązanych z sobą utworów?

Lubię konwencję i samą pracę nad koncept

albumem, zwłaszcza interesująca jest praca w

fazie tekstowej. Nie mogę opowiadać historii

wprost, muszę posiłkować się skojarzeniami,

odniesieniami i starać się w miarę logiczny

sposób powiązać następujące po sobie teksty

utworów w taki sposób, aby słuchacz zorien-

Nadmiar czasu można też wykorzystać w

taki sposób, że zaczniecie już, nawet korespondencyjnie,

prace nad kolejnym materiałem,

bo przecież deklarowaliście niedawno:

pora ruszać w nieznane...?

Jest dużo wolnego czasu, więc siedzimy i

dłubiemy w domach, co pewnie przełoży się

na nowe pomysły muzyczne. Nieznane kusi

coraz mocniej… (śmiech)

Wojciech Chamryk

Foto: Jakub Kopeć

140

INSIDE AGAIN


tował się o co w tym wszystkim chodzi i nie

zastanawiał się co autor miał na myśli.

Nie obawiasz się jednak, że zostaniesz

zaszufladkowany jako "ten facet od konceptów"?

Jasne, że lada jaki muzykant nie jest

w stanie porwać się na coś takiego, ale też

tak ambitna muzyka może odstraszyć mniej

wyrobionego słuchacza epoki smartfonów i

streamingu, nawet jeśli jest fanem metalu

w tej progresywnej formie?

Nie, tego absolutnie się nie boję. Mogę ci

zdradzić, że po następcy "Prometheusa",

czyli po ostatniej części trylogii, powstanie

również koncept album, tym razem w jednym

akcie. Natomiast absolutnie nie zamierzam

odchodzić od koncept albumów, to jest

konwencja, w której najlepiej się odnajduję,

pod względem kompozycji jak i pisania tekstów.

Wiem, że dzisiaj żyjemy szybciej, intensywniej,

jesteśmy nastawienia na jak najszybszą

i jak najłatwiejszą konsumpcję, wiem, że

jesteśmy bombardowani tysiącem informacji

o świecie, który nas otacza, ale może w tym

pędzie na chwilę zwolnimy i zajmiemy się

czymś, na co potrzeba może troszkę więcej

czasu, ale pozwoli nam się zrelaksować i zregenerować

przed gonitwą za kolejnym

dniem…

Bohater płyty "Prometheus" był zahibernowany

przez 10 tysięcy lat, a kiedy w końcu

obudził się okazało się, że jest w świecie ludzi

pierwotnych. Z racji swej wiedzy i doświadczenia

zyskał więc niepowtarzalną

szansę ukształtowania tej społeczności,

sprawienia, że powstanie nowy, lepszy

świat, którego istnienia po wiekach nie zakończy

nuklearny konflikt. Perspektywa

wspaniała, do tego świetna historia?

Tak, zgadza się, nasz bohater dostaje jedyną

w swoim rodzaju szansę ukształtowania nowego

homo sapiens, jest idealistą, któremu

wydaje się, że poprzez zaszczepienie uniwersalnych

wartości, jednego języka, jednej

religii w przyszłości uniknie tego wszystkiego

czego cywilizacje doświadczały przez stulecia.

Utopia - to prawda, ale nasz bohater ze

swoją wizją naprawy świata jest romantykiem,

a to, że obudził się po dziesięciu tysiącach

lat i ma szansę na spełnienie swoich marzeń

wpływa na niego jeszcze bardziej mobilizująco.

Bywa, że takim koncepcyjnym płytom towarzyszą

lub ukazują się później książki z

tą samą historią - nie myślałeś również o

czymś takim?

Myślałem i to całkiem poważnie i może kiedyś

uda mi się zrealizować to marzenie. Na

razie niestety cierpię na chroniczny brak czasu

i to jest głównym ograniczeniem. Nie wykluczam

jednak, że kiedy uporam się z trzecią,

ostatnią częścią trylogii to usiądę do klawiatury

i zacznę pisać, oby starczyło mi wytrwałości.

(śmiech)

"Prometheus" - ten tytuł nie jest chyba przypadkowy,

bowiem mityczny Prometeusz

stał się stwórcą ludzkości, a za przeciwstawienie

się Zeusowi musiał sporo wycierpieć.

Tutaj bohater również chce zmienić

losy człowieka, wyrwać go z jaskiń, ale by

się to udało musi stoczyć walkę z kosmitami,

można powiedzieć bóstwami, więc historia

jakby się powtarzała?

Prometeusz jest moją ulubioną mityczną postacią,

do tego wyjątkowo symboliczną i idealnie

pasuje do naszego bezimiennego bohatera.

Kosmici? Cóż, nie do końca wierzę w

teorię ewolucji, raczej skłaniałbym się do teorii

zaprezentowanej w Starym Testamencie,

a tak pięknie zobrazowanej przez Michała

Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej, bądź, jak

kto woli, teorii zaprezentowanej przez Ridley'a

Scotta w filmie o tytule tożsamym z

tytułem naszej drugiej płyty, czyli o tzw.

"Inżynierach". Jedna teoria nie wyklucza drugiej,

ja podążam tropem Scotta. Obcy są zdecydowanie

bardziej interesujący niż miliony

lat ewolucji, czyż nie?

Foto: Symphony X

Foto: Jakub Kopeć

Dlaczego obcym tak bardzo zależy na tym,

żeby ludzkość pozostała na tym pierwotnym

etapie rozwoju?

Jak to zwykle w życiu bywa chodzi o władzę.

Rządzenie jest narkotykiem, ponadto daje

potężne możliwości. Dla obcych jest to przede

wszystkim pozyskiwanie organów, złóż

mineralnych, pożywienia, ale też również

możliwość przeprowadzania eksperymentów

naukowych z dziedziny medycyny, socjologii

etc. W dodatku dzięki swojej wiedzy, technologii,

umiejętności wpływania na ludzi

mogą to robić całkowicie bezkarnie. Wreszcie

gdy dana cywilizacja staje się zbyt potężna

i zaczyna zagrażać obcym, ci podejmują

decyzję o jej anihilacji i rozpoczynają wszystko

od nowa…

Czyli część trzecia tej historii zapowiada

się równie ciekawie, chociaż jej zakończenia

rzecz jasna na tym etapie nie zdradzimy?

Trzecia część w warstwie tekstowej jest bardzo

trudna, ale też chyba najciekawsza. Naszpikowana

alegoriami, opowiada o wyborach,

których dokonujemy w życiu, najbardziej

filozoficzna… Co do samej muzyki to

powiem ci o niej za kilka miesięcy, kiedy zakończymy

nagrywanie. (śmiech)

Z drugiej strony to ludzkości wcale nie musi

zagrozić jakiś konflikt na ogólnoświatową

skalę, już prędzej wyniszczy się sama, na co

ostatnio mamy coraz więcej dowodów?

To, że w tej czy innej formie zmierzamy do

samozagłady nie ulega żadnej wątpliwości.

Ludzkość od siedmiu dekad dysponuje bronią,

która mogłaby zniszczyć ziemię kilkanaście

razy, więc scenariusz wojny atomowej

nie jest wcale taki nierealny. Są też inne sposoby

zniszczenia życia na ziemi, choćby wirusy,

jednak jak się domyślam w swoim pytaniu

dążyłeś do najmodniejszej w ostatnim

czasie ekologii i globalnego ocieplenia. Powiem

tak, uczmy się gromadzić wiedzę z różnych

źródeł, uczmy się czytać między wierszami

i ważyć teorie, którymi jesteśmy karmieni.

Kilkanaście lat temu według badań

tzw. naukowców margaryna była najzdrowszym

tłuszczem jaki możemy użyć do smarowania

kanapek, dzisiaj jest zupełnie odwrotnie…

Nie mówię, że nie powinniśmy uczyć

się żyć ekologicznie, bo ograniczenie zanieczyszczeń

w powietrzu, wodzie, żywności leży

w interesie nas wszystkich, jednak nie ulegajmy

chwilowym prorokom i ich teoriom,

nie zawsze stoją za nimi czyste intencje.

Nie jest to jednak chyba temat tak nośny,

żeby mógł stać się podstawą warstwy tekstowej

płyt czy książek, poza jakimiś raportami

czy naukowymi opracowaniami -

chowamy więc głowy w piasek, aż w końcu

okaże się, że jest on zbyt gorący, by ludzkość

mogła przetrwać?

Ktoś tam w metalu już chyba się dotykał tematów

związanych z ekologią, przynajmniej

w pojedynczych utworach więc chyba można,

natomiast na pewno nie jest to temat na

całą płytę. Poza tym chowamy głowy w piasek

pewnie też dlatego, że jeżeli ma się stać w

tej materii coś złego, to na pewno nie wydarzy

się to za naszego życia, taka ludzka natura.

My już pewnie tego nie doczekamy - ja na

pewno - ale kolejne pokolenia będą miały

poważny problem - myślisz, że jest jakakolwiek

szansa na to, żeby świat przetrwał?

Wszystko w rękach ludzi a może obcych?

(śmiech), a tak poważnie to wszystko na tym

świecie jest kwestią pieniędzy. Kto pięćdzie-

SUBTERFUGE 141


siąt lat temu myślał o wytwarzaniu energii ze

słońca na skalę przemysłową? Dzisiaj instalacje

fotowoltaiczne bez problemu zasilają

nie tylko gospodarstwa domowe, ale i również

fabryki, kto wie na co pozwoli rozwój

technologii jutro? Poza tym potrzeba jest

matką wynalazków i na pewno ludzkość jakoś

sobie poradzi z ekologiczną produkcją

energii, bardziej martwię się o sprawy pokoju

na świecie.

Wracając zaś do tematów przyjemniejszych

- zadbałeś o to, by warstwa muzyczna

"Prometheus" była jeszcze bardziej urozmaicona

niż na debiucie. 16 utworów podzielonych

na dwa rozdziały opowieści, ponad

półtorej godziny muzyki - długo pracowałeś

nad tym wszystkim?

W sumie może jakieś dwa miesiące, gdybym

nie był takim leniem to pewnie udałoby się

szybciej (śmiech). "Prometheus" jest albumem

bardziej dojrzałym, doskonale wiedziałem

w jakim kierunku chcę iść i jaki finalny

efekt chcę osiągnąć. Sama praca w studiu

trwała jakieś pół roku, co uważam, że jak na

duży skład i zobowiązania zawodowe i rodzinne

muzyków jest bardzo dobrym osiągnięciem.

To nie tylko różne odmiany metalu, ale też

odniesienia do progresywnego rocka, jazzu

czy nawet pop music - szukałeś po prostu

odpowiednich rozwiązań, w żadnym razie

nie sugerując się czy można albo "wypada"

po nie sięgać, jeśli jest się metalowym

zespołem?

Nigdy nie komponuję muzyki na zasadzie:

wrzucę tutaj teraz fragment odnoszący się do

jazzu, bo to podniesie rangę kompozycji albo

dodam smyczki, to zdobędę uznanie melomanów

muzyki klasycznej. Nie, zwykle gdy

mam już pomysł na utwór, to już mam poukładany

w głowie cały jego scenariusz, melodie,

strukturę, a nawet pomysły na solówki.

Poza tym metal już chyba wieki temu stracił

dziewictwo i nikt chyba nie oburza się na

klawisze, smyczki, saksofon czy inne wynalazki.

Pamiętam, że kiedy chodziłem do podstawówki,

a były to lata osiemdziesiąte, to

pojawienie się klawiszy na albumie ukochanego

zespołu metalowego graniczyło prawie

ze zdradą. Dzisiaj po latach eksperymentów

w muzyce obecność innych instrumentów,

czy rozwiązań melodycznych w utworach

metalowych nikogo nie zaskakuje, zwłaszcza

jeżeli mówimy o muzyce progresywnej.

Mimo tego, że macie w składzie skrzypaczkę

i saksofonistę to ich instrumenty nie

są wykorzystywane w aranżacjach jakoś

nagminnie - uznałeś, że łatwo byłoby pod

tym względem przedobrzyć, dlatego pojawiają

się wtedy, kiedy są naprawdę potrzebne,

tak jak w "Experiment" czy "Farewell"?

To jest kwestia smaku. Kiedyś, gdy byłem

młodym człowiekiem (znów wracam do lat

Foto: Jakub Kopeć

osiemdziesiątych) i będąc fanem gitary wymagałem

od swoich ulubionych zespołów

dwudziestominutowych solówek, albo masy

krzyków czy przejść perkusyjnych. Dzisiaj jestem

trochę starszy i wiem, że w muzyce łatwo

przedobrzyć i nasycić ją niepotrzebnymi

nutami, w muzyce trzeba grać dokładnie tyle

ile trzeba (wiem brzmi trywialnie), i pamiętajcie

drodzy czytelnicy: w muzyce najfajniejsze

są niedopowiedzenia. Przepraszam, ale

jakoś nie wyobrażam sobie saksofonu w szesnastu

utworach, na Boga to nie album Coltrane'a!

(śmiech)

Chyba też nie przypadkiem - nie licząc

swoistego outro "To The Stars" na drugim

kompakcie - obie części tego albumu wieńczą

najdłuższe, najbardziej rozbudowane

kompozycje?

To lekcja odebrana od największych w metalu,

zwykle najdłuższe, najbardziej złożone

utwory były prezentem dla fanów umieszczonym

na końcu albumu, staram się uczyć

od najlepszych. (śmiech)

Pisząc dany utwór od razu masz kompletną

wizję partii wokalnych, wiesz od razu co

będzie śpiewać Kinga, co Mateusz, a gdzie

będzie duet?

Mam swoją wizję wokali, ale staram się nie

wtrącać i przede wszystkim nic nie proponować

zarówno Kindze, jak i Mateuszowi.

Czekam na ich pomysły i wówczas po ich

prezentacji Witek Nowak (producent i drugi

gitarzysta) czy ja mamy jakieś swoje uwagi.

Zwykle jednak nie są potrzebne, bo wokaliści

znają swój fach doskonale i mają wspaniałe

pomysły.

Posiadanie w składzie dwojga wokalistów

to prawdziwy luksus, szczególnie w przypadku,

kiedy nagrywa się tak rozbudowane,

zróżnicowane płyty?

Niestety jest tylko jeden Rob Halford. Kinga

i Mateusz to jeden z najlepszych prezentów

jaki otrzymałem pracując z Subterfuge.

Są niezwykle inteligentnymi i wrażliwymi

muzykami o wielkim talencie, technice i skali

głosu. W pełni ich talent udało nam się wykorzystać

dopiero na "Prometeuszu", mam

nadzieję, że wraz z Witkiem wyciągniemy z

nich jeszcze więcej na kolejnym albumie.

Zaprosiłeś też do nagrań chór Vox Caelestis

- chóralne brzmienia z syntezatora

czy z samplera to jednak nie to samo?

Przy produkcji drugiego albumu wraz z Witkiem

postawiliśmy na naturalność, naturalne

brzmienia instrumentów czy wokaliz (oczywiście

tam gdzie się to da uczynić). Znaleźliśmy

też trochę przestrzeni dla chóru, praca

z chórem i profesjonalnym dyrygentem to

świetna rzecz, nic nie jest w stanie zastąpić

ludzkiego głosu, do tego to też wielka nauka.

W książeczce płyty nie ma waszych zdjęć -

to zabieg celowy, żeby słuchacz skoncentrował

się na całej historii, słowach utworów?

Książeczka płyty jest bardzo obszerna z uwagi

na ilustracje przygotowane przez Dominikę

Łoskot, jak wiesz każdy utwór jest ilustrowany

akwarelami według jej pomysłu i

wykonania. Natomiast na pewno nie chcieliśmy

burzyć harmonii wydawnictwa dodatkowymi

informacjami czy zdjęciami. Jest dokładnie

tak jak to zaplanowałem. Muszę jeszcze

wspomnieć o prezentacji mutlimedialnej

stworzonej na poczet prezentacji albumu

przez Tomka Nowackiego, trwa ona dokładnie

tyle co album i jest doskonałą wizualizacją

naszej muzyki. Być może będziemy

prezentować jej fragmenty podczas koncertów.

Można słuchać tej płyty jako oddzielnej

całości, czy jednak wskazane byłoby sięgnięcie

również po część pierwszą, nawet

jeśli ktoś miałby poznać ją już po odsłuchu

"Prometheusa"?

Chciałbym aby fani sięgnęli również po pierwszą

płytę i zapoznali się z historią, której

"Prometheus" jest kontynuatorem, natomiast

jeżeli ktoś sięgnie jedynie po naszą

dru-gą płytę to na pewno nie będę miał tego

nikomu za złe.

"Projections From The Past" wydała firma

Kameleon Records i również tę wytwórnię

podawałeś jako potencjalnego wydawcę

"Prometheus". Zaszły jednak pewne zmia-

142

SUBTERFUGE


Foto: Jakub Kopeć

ny, również co do daty premiery płyty, ale

wygląda na to, ża warto było poczekać, bo

firmuje ją niemiecka Pure Steel Publishing.

Daje to wam na pewno większe możliwości

promocyjne, szczególnie na Zachodzie, gdy

Kameleon koncentrował się jednak głównie

na reedycjach i wydawaniu archiwalnych

materiałów?

Tak, Pure Steel Records to zupełnie inna

bajka, wytwórnia skoncentrowana jedynie na

muzyce metalowej, o szerokich możliwościach

prezentacji i dystrybucji albumu. Dla nas

jest to krok naprzód, ponieważ dzięki nim jesteśmy

w stanie dotrzeć do dziennikarzy muzycznych

i fanów na całym świecie.

Jaka jest różnica pomiędzy Pure Steel Records,

a Publishing?

Szczerze mówiąc nie zagłębiałem się tak mocno

w ten temat. Pure Steel Records to wytwórnia,

natomiast Publishing zajmuje się

dodatkowo dystrybucją, również na rzecz

Records, tak to chyba wygląda ale nie dam

sobie za to ręki uciąć. (śmiech)

Istotne jest więc, że ta firma jest wydawcą

tego materiału, a nie tylko dystrybutorem

waszego samodzielnego wydawnictwa, co

też zdarza się całkiem często. Z racji tego,

że płyta zbiera za granicą świetne recenzje

jest szansa na to, że pojawicie się tam w

koncertowej odsłonie, czy też trzeba poczekać

na pierwsze wyniki sprzedaży?

Oprócz niezłych recenzji, jest również zainteresowanie

tym abyśmy pojawili się na koncertach

przynajmniej za naszą zachodnią granicą.

Aktualnie jesteśmy w trakcie rozmów z

potencjalnymi menedżerami, jeżeli tylko z

kimś się zwiążemy, to na pewno sprawy

ewentualnych koncertów potoczą się bardzo

szybkim trybem i niebawem usłyszcie o tym

gdzie się pojawimy.

Subterfuge to oktet, tak więc spory skład, co

też ma pewnie wpływ na opłacalność waszych

koncertowych wojaży, szczególnie w

Polsce, gdzie warunki i zainteresowanie

publiczności rockiem, szczególnie w wykonaniu

mniej znanych zespołów, wyglądają

jak wyglądają. Zamierzacie w tej sytuacji

promować "Prometheus" koncertowo w

Polsce?

Tak, jak najbardziej. Jesteśmy oktetem i na

pewno koszty logistyki są dużo wyższe niż w

przypadku kwartetów czy kwintetów, natomiast

nie są to jakieś sprawy nie do ogarnięcia.

Liczymy się, że w muzyce, tak jak w każdym

innym przedsięwzięciu trzeba trochę

zainwestować, hobby kosztuje. (śmiech)

Rzadko bywa tak, że rozmowę dotyczącą

premiery najnowszej płyty możemy zakończyć

w tak konkretny sposób, ale wszystko

wskazuje na to, że w przyszłym roku ukaże

się ten trzeci, po części już gotowy, album

Subterfuge i tym sposobem trylogia dopełni

się?

Jeżeli tylko zdrowie pozwoli, to na pewno tak

się stanie. Mam nadzieję, że trzecią i ostatnią

część trylogii będziemy mogli zaprezentować

mediom jeszcze w tym roku!

Wojciech Chamryk

SUBTERFUGE 143


This road goes on forevermore

Ponad dwadzieścia lat w przygotowaniu, dziesięć w produkcji, a w międzyczasie

dwa nieplanowane wcześniej regularne albumy studyjne. Droga do realizacji

mitycznego projektu Blind Guardian z orkiestrą symfoniczną, wyjątkowo

długa i wyboista, dobiegła końca. O "Legacy of the Dark Lands" opowiada Hansi

Kürsch.

HMP: Oswoiłeś się już z faktem, że album

z orkiestrą jest skończony, nagrany i wydany?

Hansi Kürsch: Człowieku, to taka ulga, że

nawet nie potrafię tego opisać. Wielokrotnie

było mi wstyd, ponieważ, już w roku 2005 i

2006 ogłaszaliśmy, że to będzie nasz następny

album, a później wielokrotnie go przekładaliśmy.

Oczywiście mieliśmy ku temu powody,

ale nadal, gdy coś ogłosisz, a później

nie jesteś w stanie tego dotrzymać, sam od

nigdy nie słuchał takich rzeczy, dotyczyłoby

to wyłącznie moich partii.

Ale jest coś, co sprawia, że niemiecki heavy

metal i muzyka symfoniczna się przyciągają.

Rage nagrał pierwszy metalowy

album z orkiestrą, teraz wy zrealizowaliście

pierwszy metalowy album z orkiestrą bez

użycia metalowego instrumentarium…

(śmiech) Muzyka klasyczna jest mocno

związana z europejską kulturą. Niezależnie

od tego skąd pochodzisz, w każdym kraju

można znaleźć przynajmniej jednego lub

dwóch uznanych kompozytorów klasycznych.

Niemcy nie są wyjątkiem. Wszyscy

dorastaliśmy z tą muzyką, a także z klasycznymi

zespołami rockowymi, które zawsze

miały tendencje do pracy z orkiestrą. Mamy

to w genach, ale Niemcy nie są tutaj wyjątkiem.

Wszystko wynika prostej chęci

tworzenia dobrej muzyki. Peavy zawsze był

otwarty na nowe wyzwania i nigdy nie bał się

próbować nowych rzeczy. Sądzę, że to samo

można powiedzieć o Andre i o mnie. Zamiast

grać bezpiecznie, czy powtarzać w kółko

ten sam schemat, za każdym razem staramy

się odkrywać nowe terytoria i eksplorować

nowe światy. To kwestia natury. Nie

sądzę, by ograniczało się to do Europy czy

samych Niemiec. Poszukiwanie to naturalna

cecha większości artystów.

początku stawiasz się w sytuacji obronnej. A

gdy już zaczęliśmy produkcję, okazało się, że

to po prostu niekończąca się historia. Byłem

niezwykle szczęśliwy w dniu, w którym skończyłem

wokale i jeszcze szczęśliwszy, gdy

zakończyliśmy mix. Ale największą ulgę

poczułem w dniu premiery, ponieważ nawet

w okresie w ostatnich sześciu miesięcy mieliśmy

tyle przeszkód, że gdybym nie brał w

tym udział, sam z trudem mógłbym w to

uwierzyć. To były intensywne 22 lat prowadzące

do urzeczywistnienia tego materiału.

Geneza albumu z orkiestrą sięga okresu

"Nightfall in Middle-Earth". Dwa lata

wcześniej Rage nagrał "Lingua Mortis"

uchodzący za pierwszy pełnowymiarowy

metalowy album z orkiestrą symfoniczną.

Czy był on dla was inspiracją, choć pod

Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra

względem możliwości technicznej możliwości

realizacji tego projektu?

Nie, w ogóle. Pracowaliśmy nad tymi utworami

od 1996 roku i od początku czuliśmy, że

idziemy w zupełnie innym kierunku. "Lingua

Mortis" nie była dla nas żadnym drogowskazem.

Podchodzimy do tematu zupełnie

inaczej. Deep Purple z Royal Philharmonic

Orchestra również nie byli dla nas

wzorem. Od zawsze, podobnie jak wielu innych

rockowych muzyków, byliśmy po prostu

zafascynowani możliwościami, jakie daje

praca z orkiestrą. Kompozycje, które powstały

w okresie "Nightfall in Middle-Earth",

bardziej niż czymkolwiek innym były inspirowane

samym "Nightfall in Middle-Earth".

A w mniejszym stopniu przez rozwój technologii,

ponieważ to właśnie w tym okresie

po raz pierwszy mieliśmy okazję pracować z

właściwie brzmiącymi partiami orkiestry.

Mimo że ani Andre (Olbrich - przyp. red.),

ani ja nie potrafiliśmy komponować partii na

instrumenty klasyczne, instrumenty klawiszowy

oraz coraz lepsze i coraz bogatsze biblioteki

orkiestracji sprawiły, że taki album

stał się możliwy. Ale od samego początku

czuliśmy, że będzie to coś wyjątkowego i

unikatowego. Gdybym miał się czymś inspirować,

byłyby to rock opery w rodzaju

"Jesus Christ Superstar". Ale, że Andre

Nad historią "Legacy of the Dark Lands"

pracowałeś wspólnie z Markusem Heitzem

i powstały one niejako na bazie jego powieści

"The Dark Lands". Sam koncept pojawił

się jednak stosunkowo późno. Czy pracując

wiele lat bez głównego motywu staraliście

się skupiać przede wszystkim na poszczególnych

kompozycjach, czy od początku

mieliście konkretną wizję całości?

Skupialiśmy się na poszczególnych kompozycjach,

ale od początku czuliśmy, że jest

między nimi silna więź. Wszystko zaczęło się

w okresie "Nightfall in Middle-Earth", więc

komponowaliśmy inspirowani tolkienowską

literaturą i tolkienowskimi motywami, mimo,

że w tym czasie nie było jeszcze ani

filmu, ani soundtracku. Ale jeśli myślisz o

"Władcy pierścieni" czy "Silmarilionie",

masz w głowie pewną melodykę. W przypadku

Blind Guardian są to rzeczy, które

słyszysz na "Nightfall in Middle-Earth", a

teraz częściowo również na "Legacy of the

Dark Lands". Później tę rolę w zbiorowej

świadomości przejął filmowy soundtrack i

nie było potrzeby dalej podążać tą drogą.

Dlatego potrzebowaliśmy nowej historii, a ja

doszedłem do wniosku, że nie ma sensu, bym

144

BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA


próbował pisać ją samodzielnie. Dlatego

skontaktowałem się z Markusem Heitzem.

Okazało się, że jest fanem Blind Guardian,

co sprawiło, że takie rozwiązanie stało się

korzystnym dla obu stron. Gdy nawiązywaliśmy

współpracę, mieliśmy skomponowane

przynajmniej 75% materiału. Miałem też

wizję historii, którą chciałbym opowiedzieć,

ale nie mogłem tego zrobić w oderwaniu od

istniejącej już muzyki. Markus pomógł mi

znaleźć rozwiązanie. Gdy wspólnie nakreślimy

ramy dla "Legacy of the Dark Lands",

wiele rzeczy stało się prostsze, a jednocześnie

miały one wpływ na ostatnie 25% materiału.

Na przykład na utwór "Beyond the Wall",

który powstał, gdy wiedzieliśmy już, że

całość zostanie podporządkowana światu

Markusa Heitza, a nie Tolkiena. Wspólnie

zdecydowaliśmy, że naszym głównym

bohaterem będzie Nicolas próbujący odkryć

swoją tożsamość i swoje dziedzictwo. Ostatecznie

okazuje się, że jest pierwszym z jeźdźców

apokalipsy. O tym zasadniczo opowiada

"Legacy of the Dark Lands". Co do

szczegółów, musiałem trzymać się muzyki.

Wprowadzałem zmiany wszędzie tam, gdzie

było to konieczne i wspólnie z Markusem

szukaliśmy najlepszych rozwiązań. Ponieważ

nieustannie byliśmy mocno opóźnieni względem

terminów i nie byliśmy w stanie ich

dotrzymać również w okresie, w którym pracowaliśmy

z Markusem, a ten musiał skończyć

swoją powieść, uznaliśmy, że najbezpieczniejszym

rozwiązaniem dla wszystkich

będzie, gdy album będzie sequelem.

Markus Heitz był autorem scenariusza gry

The Dwarves, do której w roku 2016 wspólnie

z Marcusem Siepenem nagraliście

utwór "Children of the Smith". To wtedy

się poznaliście?

Poznaliśmy się trochę wcześniej. Wielokrotnie

też inspirowałem się jego powieściami.

Bardzo lubię jego styl, inaczej nigdy nie poprosiłbym

go o pomoc. Nawiązaliśmy kontakt

rok lub półtora przed premierą gry.

Kilka razy się spotkaliśmy w celu omówienia

możliwości współpracy i tego, co możemy

Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra

zrobić w kontekście albumu z orkiestrą. Wtedy

też wspomniał o grze i zapytał, czy nie

chcielibyśmy wziąć w tym udziału.

"Legacy of the Dark Lands" co swojej koncepcji

przypomina mi "Cykl barokowy"

Neala Stephensona. XVI wiek, wiele postaci

historycznych z wielkimi naukowcami

włącznie. Przy czym Stephenson obraca się

w drugiej połowie stulecia.

Nie znam twórczości Stephensona, ale to

zabawny zbieg okoliczności. Odkryłem wiele

podobieństw już po fakcie. Na przykład sposób,

w jaki wykorzystano motyw jeźdźców

apokalipsy w serialu "The Good Omens",

jest podobny do naszego, ale wtedy, gdy pracowaliśmy

nad tym motywem, nie wiedziałem,

że istnieje "The Good Omens". Szukając

doskonałego tła odkryliśmy, że obaj z

Markusem interesujemy się wojną trzydziestoletnią,

w którą były zaangażowane wszystkie

ówczesne europejskie supermocarstwa i

Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra

która okazała się wyjątkowo niszczycielską.

Dopiero później odkryliśmy, że przez wielu

współczesnych była postrzegana jako początek

apokalipsy, a widoczne w tym czasie

trzy komety były interpretowane właśnie

jako trzech jeźdźcy apokalipsy. Nie było jednak

tak, że inspirowaliśmy się jakąś

konkretną powieścią. Na wstępie rozmawialiśmy

o postaci Solomona Kane'a, o filmie,

więc to na pewno miało swój wpływ. Ale

poza tym po prostu przerzucaliśmy się pomysłami.

Koncepcję nieskończoności wzięliśmy

od Kartezjusza, który sam walczył w

wojnie trzydziestoletniej. Chciałem nadać

mu większą rolę, miałem też kilka innych

pomysłów na wykorzystanie postaci historycznych.

To samo robił Markus w "Dark

Lands", ale w nieco szerszej perspektywie, bo

z uwzględnieniem Nowego Świata, Ameryki

Północnej, Meksyku, i tamtejszych wierzeń.

Pomysły rodziły kolejne pomysły, ale u podstaw

był to koncept Markusa, do którego ja

dodałem kilka swoich motywów w odniesieniu

do aspektów historycznych oraz do

głównej narracji. Na przykład fraza wojna

karmi wojnę (utwór "War Feeds War" -

przyp.red.) była często powtarzana właśnie w

okresie wojny trzydziestoletniej. Jestem zaskoczony,

że póki co niewielu zwróciło na to

uwagę.

Też tego nie wiedziałem. Być może niemiecka

forma jest bardziej powszechna.

Cofając się nieco w czasie, gdy rozmawialiśmy

w okolicach premiery "Beyond the Red

Mirror", rozumiejąc, że zarówno "At the

Edge of Time" jak i "Beyond the Red Mirror"

były wam potrzebne przed albumem z

orkiestrą, zapytałem, czy nie obawiasz się,

że serwujecie fanom za dużo spoilerów.

Wtedy odpowiedziałeś, że nie, bo na albumie

nadal będzie sporo niespodzianek. I rzeczywiście,

album jest inny, niż się spodziewałem,

ale uważam, że gdyby ukazał się o

album wcześniej, wrażenie byłoby większe.

Największe wrażenie album zrobiłby, gdyby

ukazał się w pierwszej dekadzie tego stulecia.

Może po "A Twist in the Myth", jak pierwotnie

planowaliśmy, a jeszcze lepiej przed

BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA 145


"A Twist in the Myth". To byłby doskonały

moment. Pamiętam tamtą rozmowę. Rzeczywiście,

kilka rzeczy na "Beyond the Red

Mirror" miało służyć za swojego rodzaju

zapowiedź "Legacy of the Dark Lands" i

patrząc z dzisiejszej perspektywy nie uważam,

by było to konieczne. Nie sądzę, by

mogło to zadziałać na niekorzyść "Legacy of

the Dark Lands", ale na pewno mogliśmy

obrać taki kierunek, by "Beyond the Red

Mirror" było bardziej typowym, metalowym

albumem Blind Guardian. Czy byłoby to

lepsze rozwiązanie? Nie wiem. Stało się, jak

się stało. Na pewno były powody, dla których

album ukazał się dopiero teraz i jestem

w pełni zadowolony z tego, jaką formę ostatecznie

otrzymał. Gdybyśmy cofnęli się do

oryginalnych kompozycji, rzeczy, które tworzyliśmy

pod koniec lat 90. a także pierwszych

latach tego stulecia, przekonałbyś się,

że nie odeszliśmy od nich szczególnie daleko.

I taki był nasz główny cel na przestrzeni lat,

by w jak największym stopniu zachować ich

oryginalnego ducha. Wielokrotnie rozmawialiśmy

też, czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy

jednak wykorzystali cały zespół, ale ostatecznie

postanowiliśmy zachować jego unikatowy

charakter. I wierzę, że postąpiliśmy słusznie,

ponieważ dzięki temu mogliśmy pokazać

inną stronę świata Blind Guardian. Stąd

wziął się szyld Blind Guardian Twilight

Orchestra. "Legacy of the Dark Lands" to

bez wątpienia nie jest czysty Blind Guardian

i dlatego tak bardzo zależało nam na

tym, by w sposób jednoznaczny oddzielić go

od reszty. To bardzo odważny album, który

jak sądzę dla wielu może być inspirujący.

Jestem z niego bardzo zadowolony, tak samo

jak jestem zadowolony z "Beyond the Red

Mirror". Ale patrząc z dzisiejszej perspektywy

jestem pewny, że "Beyond the Red

Mirror" byłby świetnym albumem również z

mniejszym udziałem orkiestry.

Na "Legacy of the Dark Lands" orkiestra

ma wyłączność, a mimo to nadal brzmi on

jak album Blind Guardian.

Tego zawsze byliśmy pewni. I nie tylko dlatego,

że utwory, które komponowaliśmy,

były faktycznie utworami Blind Guardian.

Przede wszystkim, dlatego że niezależnie od

momentu, w którym je tworzyliśmy, niezmiennie

uznawaliśmy je za jedne z najlepszych.

Dla przykładu "In the Red Dwarf's Tower"

powstał w okresie pomiędzy "A Twist in the

Myth" i "At the Edge of Time" i w mojej

ocenie jest to dokładnie ten sam poziom co

"Wheel of Time" czy "Sacred Worlds". To po

prostu Blind Guardian najwyższej próby.

Co jednak przekonywało mnie najbardziej to

fakt, że w każdym momencie byliśmy w stanie

uchwycić ducha "Nightfall in Middle-

Earth". Albumu, który osobiście nadal uważam,

za najlepszy album Blind Guardian.

Nadal pozostaje też naszym najbardziej

uznanym. Realizacja "Legacy of the Dark

Lands" niosła za sobą pewne ryzyko, ale

Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra

utwory nam nim zawarte łączy z "Nightfall

in Middle-Earth" tak wiele podobieństw, że

o jego dobre przyjęcie byłem spokojny.

Klimat "Nighftall in Middle-Earth" potęgują

narratorzy. Sięgnięcie po tych samych

aktorów było doskonałym posunięciem.

Dziękuję. Też tak uważam. (śmiech) Szukaliśmy

ich przez jakiś czas, ponieważ ani z

Normanem (Eshley'm), ani z Douglasem

(Fieldinginem) nie rozmawiałem od końca

lat 90. Doszliśmy nawet do momentu, w

którym powoli kończył nam się już czas, a ja

nadal nie miałem do nich kontaktu. Dopiero

Charlie Bauerfeind zasugerował, żebym

poszukał ich na facebooku, którego sam nie

używam, i o którym w ogóle nie pomyślałem.

(śmiech) Nawiązaliśmy kontakt w 10 minut,

szybko zorganizowaliśmy stare studio i mogliśmy

dokończyć misję w najlepszym możliwym

stylu. Pisząc narracje w oczywisty sposób

pisałem je z myślą o głosach Douglasa i

Normana. Spisali się co najmniej równie

dobrze jak na "Nightfall in Middle-Earth".

Sami też były do tego naprawdę zapaleni.

Czułem, jak wielką przyjemność sprawia im

praca w studiu z tym postaciami. Sami

przyprowadzili też kilku innych zdolnych

narratorów, którzy dodatkowo wzbogacili

ten album, ponieważ historia obejmuje

więcej postaci niż byliśmy skłonni powierzyć

tylko dwóm aktorom. Obaj wcielają się w

więcej niż jedną postać, ale dopiero w większym

składzie mogliśmy nadać całości odpowiedniej

różnorodności. Podczas rozmów na

temat narracji, raz byliśmy do nich przekonani,

a w innym momencie byliśmy skłonni z

nich zrezygnować. Gdy ostatecznie podjęliśmy

decyzję, oczywiste było, że celujemy w

coś, co pozwoli nam spiąć nowy album z

"Nightfall in Middle-Earth". Dlatego dotarcie

właśnie do nich było kluczowe.

Co mnie na "Legacy of the Dark Lands"

zaskoczyło, to jego bardzo klasyczna forma.

Pamiętając twoje słowa sprzed lat o "Wheel

of Time", który pierwotnie miał być utworem

na orkiestrę i który miał być drogowskazem

dla kierunku, w którym zmierzał

album orkiestrą, spodziewałem się większej

liczby nietypowych motywów niesymfonicznych.

Tymczasem poza "In the Red

Dwarf's Tower" album to niemal w całości

klasyczna muzyka symfoniczna z lekko filmowym

lub musicalowym szlifem… A

swoją drogą, o co chodzi z tym złymi gnomami

i krasnoludami?

(śmiech) Sam nie wiem. "In the Red Dwarf's

Tower", jak już wspomniałem, powstał w

okresie pomiędzy "A Twist in the Myth" i

"At the Edge of Time", ale skończyliśmy dopiero

po "Beyond the Red Mirror". Zatrzymaliśmy

się gdzieś w połowie i choć mieliśmy

dużo pomysłów, nie mogliśmy go dokończyć,

bo zawsze coś stawało nam na drodze. Markusem,

gdy nawiązaliśmy już współpracę,

nie wiedział, że to co słyszy, to wersja robocza.

Nawet skończony tylko w połowie,

był to po prostu świetny utwór. Ale gdy

przyniósł mi szkic krasnoludzkiej postaci

imieniem Bez, wiedziałem, że mam to, czego

szukałem. Był zły, przebiegły, a ja zmieniłem

go w szalonego naukowca i dodałem szlif filozoficzny.

Sam utwór sprawił, że potrzebowałem

do niego postaci szaleńca. Nie wiem,

skąd u mnie te wszystkie gnomy i krasnoludy.

Prawdopodobnie nadużywam tego

szablonu, ale jest w nich pewna przebiegłość,

przynajmniej w niektórych. Możliwe, że

genezy należałoby szukać w czasach "Follow

the Blind", gdzie postać gnoma czy krasnoluda

z okładki wygląda wyjątkowo zdradziecko.

Od tego czasu mam w głowie obraz

zdradzieckiego gnoma, która ponownie pojawia

się na nowym albumie. Ale tym razem to

nie tylko moja zasługa. Szkic postaci geniusza

domagającego się boskiej czci przyniósł

Markus. Sam motyw czerwonego karła

to także nawiązanie do astronomii i postaci

Keplera. Wracając natomiast do tego, co

powiedziałeś na temat albumu jako całości,

zgadzam się całkowicie. Poza kilkoma motywami

filmowymi oraz boogie-jazzowymi

inklinacjami "In the Red Dwarf's Tower",

dominują muzyka klasyczna. Przy czym

poruszamy się na przestrzeni różnych epok.

Nie jest tak, że całość nawiązuje do konkretnego

okresu. W "The Great Ordeal" jest

trochę baroku, w kilku innych utworach słychać

trochę Griega i Czajkowskiego, a wiele

drobnych detali, które uwielbia Andre,

nawiązuje do Mozarta. Jest całe spektrum,

146

BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA


ale wszystko to przede wszystkim muzyka

klasyczna. Czysta muzyka klasyczna. To

konsekwencja decyzji, którą podjęliśmy na

samym początku szukając klucza do pracy z

orkiestrą. By osiągnąć porozumienie postawiliśmy

na jeden konkretny kierunek, z oczywistym

wyjątkiem dla "In the Red Dwarf's

Tower". Skomponowaliśmy więcej utworów,

które planujemy wykorzystać w przyszłości, i

których kierunku bliższy jest "In the Red

Dwarf's Tower", ale czuliśmy, że forsowanie

realizacji takiego albumu w tym momencie

byłoby dla nas jeszcze trudniejsze. Dlatego

na kolejnym powinno być tego więcej. Na

"Legacy of the Dark Lands" skupiliśmy się

na klasycznych kompozycjach najbliższych

duchowi "Nightfall in Middle-Earth".

Pierwszym utworem promującym "Legacy

of the Dark Lands" był "Point of No

Return", który od początku do końca jest

wręcz przeładowany musicalowymi wokalami

i w którym właściwie nie występują

partie instrumentalne. W kontekście albumu

z orkiestrą wybór dość zaskakujący. Nie

uważasz, że "War Feeds War" byłby lepszą

wizytówką?

Postawiliśmy na "Point of No Return", ponieważ

miał najbardziej oczywisty refren.

Pierwszy pomysł zakładał, że będzie to "War

Feeds War", ale od początku wiedzieliśmy, że

do "War Feeds War" chcemy zrobić video, a

video nie miało szans być gotowe na czas, w

którym ludzie z Nuclear Blast chcieli udostępnić

pierwszy utwór. Stąd wybór "The

Point of No Return", który miał w naszej ocenie

najmocniejszy, najbardziej chwytliwy refren.

Ale zgadzam się, czasem trzeba mnie

powstrzymywać. Jeżeli dasz mi utwór i wolną

rękę, wokale będą wszędzie. (śmiech) Natomiast

samo musicalowe podejście było moją

intencją od samego początku. Czasem najlepszym

rozwiązaniem byłoby dodanie kilku

partii instrumentalnych po tym, jak już nagram

swoje wokale. (śmiech) Ale od dwóch

lub trzech lat mam tego świadomość, więc na

kolejnych albumach Blind Guardian i Demons

& Wizards powinno być trochę więcej

przestrzeni. Praca nad partiami wokalnymi

sprawa mi taką przyjemność, że będąc w

studiu często nie rejestruję momentu, w

którym wokale stają się ciągłe. Na swoją

obronę mogę powiedzieć, że nikt mnie nie

powstrzymywał. (śmiech) Ale też musisz pamiętać,

że opowiadam historię. Dlatego tekstu

jest dużo. Natomiast czego w kontekście

tekstów nie lubię, choć wiem, że to konsekwencja

kierunku, w którym zmierza internet,

social media, etc., to nie lubię lyric video.

Trzeba je robić, ponieważ wytwórnię obstają

przy używają ich do promocji albumów, ale

kto ich tak naprawdę potrzebuje?

Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra

Nie wiem. Może po prostu więcej ludzi

klika utwory, które oprócz muzyki oferują

też zmieniające się obrazki?

Też nie wiem. Szczególnie że nawet ja mam

problem, by nadążyć za słowami. A że człowiek

odpowiedzialny za lyric video stara się,

by była to jakaś forma sztuki, czytanie słów

jest jeszcze trudniejsze. (śmiech) Jestem tak

oldschoolowy, że nie wiem, po co to wszystko.

Niech mówi obraz i niech mówi muzyka.

Tyle wystarczy. A jeśli ludzie będą chcieli

zagłębić w teksty, wcześniej czy później zrobią

to sami.

Na obronę kategorii lyric video mogę powiedzieć,

że lepsze dobre lyric video od

taniego teledysku.

(śmiech) To prawda, nie będę się spierał.

Czuję się jednak przytłoczony ideą lyric video,

dwóch lyric video na album czy całego

albumu w formie lyric video. To coś, co

chyba pojawiło się zbyt późno, bym mógł się

w to wkręcić.

Pozostając przy "Point of No Return" i tekstach,

śpiewając "take hold of the flame",

nie kusiło cię, by słowa "take" i "hold" wykrzyczeć?

Nie, to po prostu słowa, które przyszły mi do

głowy i postanowiłem je zatrzymać. Nie

myślałem o Queensryche i nie odnosiłem się

do nich w zakresie melodii, więc nie, nie

kusiło mnie, by skandować "Take hold!".

(śmiech) Obawiam się, że musimy kończyć.

Powiedziałbym do zobaczenia gdzieś na

koncercie, ale zdaje się, że niekoniecznie w

przyszłym roku (rozmijaliśmy w grudniu -

przyp. red.).

Na pewno nie w przyszłym roku. Myślimy o

małym akustycznym koncercie na początku

roku, czymś na 200 osób i z setem na trzy

lub cztery utwory. Resztę roku rezerwujemy

na pracę nad kolejnym albumem.

Marcin Książek

Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra

BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA 147


Reminiscencje NWOBHM

Sacred Oath

Taśma demo "The Power Of The Oath" pochodzącego

z Tamworth, zespołu Sacred

Oath od pierwszego przesłuchania zrobiła na

mnie znakomite wrażenie. Chociaż w czasie

jej nagrywania chłopcy mieli 15- 17 lat i było

to ich pierwsze doświadczenie w studio nagraniowym,

stworzyli naprawdę fascynujące

dźwięki.

Zespół założono w 1983 roku w składzie:

Ian "Star Trek" Greatrex - vocals, Paul Keeton

- guitars, vocals, Murray "Muz" Pickett

- guitars, Niz Concannon - bass, Vicki

Gwinnutt - drums. W listopadzie 1984 roku

zespół opuszczają Star Trek i Vicki Gwinnutt.

Nowym członkiem Sacred Oath zostaje

Jim Smith - drums. Partie wokalne przyjął

na siebie Paul Keeton. Jednak cztery miesięcy

później, w marcu 1985 roku Star Trek

wraca do grupy. Ten skład nagrywa w lokalnym

studio Expresso Bongo wspomniane na

początku demo zawierające trzy piosenki:

"Lie With Me", "Love With Me, Love Kills",

"On The Borderline".

We wrześniu 1985 roku Sacred Oath zagrali

swój ostatni koncert w Tamworth Arts Centre.

W październiku Star Trek miał wypadek

motocyklowy. Zespół próbował znaleźć

kogoś na zastępstwo, ale ostatecznie w listopadzie

1985 roku grupa rozpada się. Oprócz

tych trzech piosenek Sacred Oath podczas

swojego krótkiego istnienia skomponował

wiele innych utworów np. instrumentalny

"Sacred Oath" od którego zazwyczaj zaczynały

się koncert grupy, "Magdellana", "Honour

& Glory", "One Day I'll Be King", "End Of

The Road", "Robin Hood" czy "Fighter Pilot".

Savage

Londyn na przełomie lat 70/80 był prawdziwą

wylęgarnią młodych talentów. W tym

czasie wiele grup próbowało swoich sił na

bardzo popularnej scenie NWOBHM. Jedną

z takich grup był Savage (nie mylić z innym

Savage z Mansfield).

Savage został założona na początku roku

1979. Na ten pomysł wpadli dwaj szkolni koledzy:

Mark "Gus" Gustavina - guitars i

Russel Eliott - bass. Wkrótce dołączyli do

nich gitarzysta Kev Hegan z którym Gus

krótko grał w szkolnym zespole. Wokalistą

został Mark Kirkby, kolega Gusa ze szkoły

podsawowej. Mark przyprowadził z sobą

swojego przyjaciela, perkusistę Dave Edwardsa.

Jednak ten skład nie przetrwał długo.

Jeszcze w tym samym roku perkusistą Savage

zostaje Paul Margolis. Na wiadomość

o rozstaniu Savage z Dave'm Edwaeds'em,

Mark postanawia pójść w ślady swojego

przyjaciela i opuszcza grupę. Jego następcą

zostaje Alan Seargent. 19 października

1979 roku w Picsa Studios w Manor Park w

Londynie zostaje nagrane pierwsze i jedyne

demo zespołu z trzema utworami: "Deceider",

"Guardian Of Fate" i "Children Of Tomorrow".

Na początku 1980 roku Alan zostaje

zwolniony z zespołu. Do Savage powraca

Mark. Następuję również kolejna zmiana.

Nowym perkusista zostaje Gary Pownall.

Gary Pownall był bardzo nietypowym perkusistą.

Z powodu niepełnosprawności nie

mógł trzymać pałeczek, więc te były przymocowywane

do jego rąk. W późniejszym okresie

swojej kariery zrezygnował z gry na perkusji

i przerzucił się na gitarę basową.

Wracając do Savage. Był to już łabędzi

śpiew zespołu. Rozpadli się wiosną 1980 roku.

Po grupie zachowało się jeszcze kilka piosenek

z prób ("Demon Rider, "Queen Destiny",

"Goat Of Mendes", "No More", "Sadness

Kills The Lonely Man", "Shape Of Things",

itd). Niestety jakość dźwięku jest kiepska.

Obecnie zespól próbuje to naprawić, a wtedy

być może zostaną wydane na płycie. Zainteresowanie

tymi nagraniami ze strony wytwórni

już jest.

Random Black

W 1979 roku dwóch szkolnych przyjaciół

Ron Scates - guitars i Dave Denham - vocals

postanawia założyć zespół. Nazywają go

Random Black i wraz z Paulem Webbem -

bass i Lee Harrisem - drums, zaczynają próby.

Ten okres jest jednak bardzo krótki. Paul

i Lee postanawiają opuścić kolegów i wkrótce

dołączają do zespołu Talk Talk wykonującego

muzykę synth pop/ new romantic. Z zespołem

tym odnieśli spory sukces w latach

80-tych. Ron i Dave nie załamują się takim

obrotem sprawy i wkrótce pozyskują do zespołu

Andrew Scrimshawa - bass i Johna

Blandforda - drums. Ten skład w lipcu 1980

roku wszedł do Spectrum Studios i nagrał

pierwsze demo Random Black. Taśma zawierała

piosenki: "Love Gone Stale", "Take

The Easy Way Out" i "Love's No Friend Of

Mine". Już wkrótce po wydaniu tych nagrań

z powodu tarć w grupie, żegnają się z nią

Dave i Andrew. John ściąga do zespołu swojego

przyjaciela, basistę George Palmera.

Nie uratowało to jednak sytuacji i zespół rozpada

się. W 1981 roku słynnym sklepie muzycznym

Tima Gentle'a w Southend-On-

Sea (sklep istnieje do dziś) dochodzi do przypadkowego

spotkania George Palmera z

miejscowym gitarzystą. Mark Kirkman - bo

tak się nazywał ten gitarzysta, zgadza się dołączyć

do reszty chłopaków i Random Black

powrócił. Jednak zespół borykał się z brakiem

wokalisty. Na chwilę pojawiał się w grupie

Domenyque Payne i zaśpiewała z zespołem

na jednym koncercie. Wreszcie Mike

Lightfoot - roadie i manager zaproponował

swojego przyjaciela. Don Dibbens w roli wokalisty

zadebiutował na wspólnym koncercie

z Lionheart i Samson. Kolejnym krokiem

było wejście do studia nagraniowego, gdzie

pod okiem byłego muzyka Procol Harum,

Matthew Fishera, nagrywają swoje drugie

demo z trzema utworami: "Witch Daughter",

"Fool's Paradise" oraz nawiedzoną balladę

"Lost Child".

Po kilku koncertach założyciel zespołu Ron

Scates postanawia zrezygnować z gry w zespole.

Ze swoim Flying V przybył z odsieczą

pochodzący z Basildon, gitarzysta Steve

Adams. Część z was może go kojarzyć z zespołu

Speed, w którym spiewał Bruce Dickinson.

Kirkman i Adams doskonale się rozumieli

i stworzyli świetny duet gitarowy, a

zespół obrał bardziej kierunek Maiden/

Wishbone Ash / Judas Priest.

Kontynuowano kolejne koncerty i pojawiły

sie transmisje radiowe. Zapewniło to zespołowi

miejsce na płycie kompilacyjnej Ebony

Records "Metal Warriors" z 1983 roku.

Wybraną piosenką była "Ophelia", zainspirowana

sztuką Hamlet, Williama Szekspira,

i została nagrana w studiach Ebony w

Hull.

Niestety wkrótce Adams postanowił zrezygnować

z gry z Random Black. Nowym

członkiem został Ray Frost, którego łagodna

gra na gitarze uzupełniała bardziej agresywny

styl Kirkmana. Frost pozostał z Random

Black przez rok. Zastąpił go Keith

King. Niestety wkrótce zespół rozpada się.

Rok później, w 1985 Dibbens, Blandford,

Palmerem i Kirkman postanawiają się zebrać

ponownie w celu zarejestrowania kilku

swoich klasycznych piosenek. Powstałe demo

zostało zremiksowane w studiach nagraniowych

Keele i zawierało "London Life",

"End of the Line", "Ophelia", "Catch 22" i

"RIP". Podsumowując, Random Black był

typowym przykładem ciężko pracującego zespołu

NWOBHM na początku lat osiemdziesiątych.

Zagrali w sumie około 150 koncertów,

napisali znakomite piosenki, ale nie

udało się im odnieść sukcesu. Nigdy nie wydali

płyty. Ale to się wkrótce zmieni.

148

REMINISCENCJE NWOBHM


Zelazna Klasyka

Ozzy Osbourne - Blizzard Of Oz

1980 Jet

W połowie lat 70. w grupie Black Sabbath

zaczęło dziać się źle. Jeszcze w 1975

roku ukazał się "Sabotage", w pracach nad

którym członkom zespołu udało się ograniczyć

wewnętrzne animozje. Naturalnie

w łagodzeniu konfliktów nie pomagały

góry narkotyków i mało konstruktywne

rozmowy między sobą. Klasycznemu składowi

Sabbath - Iommi, Butler, Ward i

Osbourne - zaczęły puszczać szwy. To, co

jeszcze parę lat temu stanowiło monolit,

zarówno muzyczny, jak i koleżeński, w

1975 roku przypominało raczej pole bitwy.

Wydany rok później "Technical Ecstasy"

co prawda nie należał może do jakichś

wielkich fonograficznych tragedii,

ale przyniósł muzykę częściowo z zupełnie

innego bieguna niż to, do czego przyzwyczaił

fanów Black Sabbath. Wiadomo,

że zespół z każdą płytą wnosił coś

świeżego i nowego do swoich kompozycji,

ale na tym albumie popłynął w sobie tylko

znanym kierunku. Ozzy, charyzmatyczny

frontman grupy, nosił się z zamiarem odejścia.

Jego stosunki z resztą były, delikatnie

mówiąc, napięte. Co z tego, że następny,

jak się okazało, ostatni jego album z Black

Sabbath "Never Say Die!" był nawet

troszkę lepszy niż "ekstaza". Czara goryczy

się przelała. Drogi muzyków się rozeszły,

choć, jak pokazała historia, nie na zawsze.

Wtedy jednak, w 1978 roku, na amen.

Ozzy ciężko zniósł to rozstanie. To, że w

ogóle żyje, może zawdzięczać tylko i wyłącznie

Sharon Arden, późniejszej pani

Osbourne. To ona wciągnęła go z powrotem

do żywych. Wokalista od momentu

opuszczenia Sabbath mieszkał po hotelach,

pił, ćpał i tracił poczucie czasu. Ten

rok okazał się bardzo destrukcyjny i tylko

dzięki uporowi Sharon sprawy potoczyły

się pozytywnie. Powolnymi krokami Ozzy

stawał na nogi. Wiadomo - pić i ćpać nie

przestał - ale, przynajmniej wtedy, zapałał

na nowo chęcią robienia muzyki. Ze swoim

zespołem Ozzy wydał sporo ciekawych

płyt, ale chyba tą najważniejszą, niewątpliwie,

jest pierwsza. To ona nadała tory jego

karierze. Przyniosła nieśmiertelne przeboje

ale też dała wokaliście potężnego kopa i

przeświadczenie, że będzie istniało dla niego

życie poza Black Sabbath. Przy tworzeniu

materiału na solowy krążek lwią

część pracy zrobili nowi muzycy. Przede

wszystkim kapitalna i doświadczona sekcja

rytmiczna. Basista Bob Daisley, grający

między innymi w Rainbow i wieloletnia

podpora Uriah Heep, perkusista Lee

Kerslake. Posiadając taki motor, każdy

zespół mógł ruszyć z kopyta. I tak się stało.

Posadę gitarzysty otrzymał rozstający

się z Quiet Riot, Randy Rhoads. Ten legendarny

muzyk okazał się dla Ozzy'ego

objawieniem, a ich pierwsze spotkanie było

krótkie, ale niczym błyskawica. Po zagraniu

kilku riffów na małym wzmacniaczu

Randy dostał pracę. Współpraca z

Ozzym trwała owocnie aż do feralnego

marca 1982 roku kiedy to życie Rhoadsa

przerwała śmierć w wypadku małego samolotu.

Skupmy się jednak na zawartości

albumu. Historia jest już spisana, a wrażenia

z odsłuchu pojawiają się za każdym

razem inne. Mimo, że "Blizzard Of Ozz"

znam od lat, to zawsze słucha mi się tej

muzyki z niekłamana przyjemnością. Wydany

w 1980 roku krążek, jak wspomniałem,

zapoczątkował niezwykle bujną solową

karierę wokalisty, przy okazji też dając

trampolinę do sławy kilku muzykom.

Co jest w nim takiego wyjątkowego? Myślę,

że pierwsze co zwraca uwagę, to brzmienie.

Oparte na sprawdzonych fundamentach

klasycznego hard rocka. Nawiązujące

nieśmiało do tłustych lat z Black

Sabbath. Głównie jednak nasze uszy atakuje

charakterystyczna gra gitary. Bez

schematów. Randy Rhoads pokazał w

pełni swoje umiejętności, czarując riffami i

karkołomnymi solówkami. Trzon kompozycji

zanurzony został w wytrawnym sosie

Daisley'a i Kerslake'a, którzy również nie

chcieli iść na skróty. Jest gęsto, ale z

ogromną dawką melodii. Cementując

utwory nie zapomnieli o przestrzeni, w

której tak samo równo mogła znaleźć się

gitara jak i śpiew Osbourne'a. Na albumie

nie zabrakło odniesień do życia czy też

przeszłości. Ujmujące "Goodbye To Romance"

było jakby rozliczeniem z byłym

zespołem. Śmierć frontmana AC/DC Bona

Scotta dało poniekąd inspirację do

kontrowersyjnego "Suicide Solution". A

klasyczny po dziś dzień "Mr. Crowley" z

podniosłym organowym wstępem opowiada

o słynnym sataniście Aleistrze Crowleyu.

Płyta utrzymana jest w szorstkim klimacie

hard rocka, przynosząca jednak

masę świeżych dźwięków. Być może

przedsionek do heavy metalu? Spierać się

można, jednak "Blizzard Of Ozz" to,

według mnie, czysto klasyczna pozycja. W

wielu wspomnieniach Bob Daisley mówił

nie raz, że tak naprawdę to Ozzy nie

umiał pracować nad utworami. Albo nie

mógł... Tak czy siak pisanie numerów spadło,

jak wcześniej zaznaczyłem, na pozostałą

trójkę. A, że zderzyła się w tym momencie

młodość i otwartość umysłu

(Rhoads) z doświadczeniem (Kerslake i

Daisley) to świat otrzymał jedną z ciekawszych

płyt. Nawet takie numery jak

kończący "Steal Away (The Night)" czy

"No Bone Movies" powodują ciarki. Nawet

jeśli uznamy je za, tak zwane, wypełniacze.

Chociaż byłbym od takich określeń

daleki, bo pierwszy album Ozzy'ego to

czterdzieści minut mało przypadkowej

muzyki. Motoryka nagrań również nie

kłóci się z miniaturowym przerywnikiem.

Kompozycja "Dee" to pięćdziesiąt sekund

klasycznej gitary. To specyficzna próbka

umiejętności Randy'ego, ale też podkreślenie

jego zainteresowań. To nie był tylko

i wyłącznie hard rockowy wymiatacz. Jego

wrażliwa natura skłaniała go również do

odważnych flirtów z muzyką klasyczną.

Przenosił to do swojej gry, dzięki czemu

jego partie inspirowały rzesze gitarzystów

na całym świecie. Jeśli miałbym wskazać z

"Blizzard Of Ozz" jeden utwór, mający

niejako zamknąć album w pigułce, bez

wahania wybrałbym "Revelation (Mother

Earth)". Ta pół-ballada, z przejmującym

tekstem, intrygująco się rozwija by w końcu

eksplodować zgiełkiem instrumentów.

Pełne ekspresji solówki gitary łączą się z

szaleństwem sekcji by wspólnie pozostawić

słuchacza z szczęką do samej ziemi. Nie

sposób również zapomnieć o otwierających

album, dwóch sztandarowych utworach

Ozzy'ego solo. Mowa oczywiście o "I

Don't Know" i "Crazy Train". Oba nasączone

są odpowiednią dawką wirtuozerii

Rhoadsa, zszyte na miarę z niemniej klasycznego

materiału basu i perkusji. Zwłaszcza

w tym drugim Ozzy śpiewa pełny

pasji a całość przypomina dosłownie rozpędzony,

szalony pociąg. W tym roku

"Blizzard Of Ozz" obchodzi swój piękny

jubileusz. Właśnie mija czterdzieści lat od

wydania. Sądzę, że jest to ponadczasowa

muzyka, która nikogo nie pozostawi obojętnym.

Nawet jeśli jest współcześnie trochę

szorstka i "kwadratowa", posiada jednak

potężną moc i niezastąpiony klimat.

Takie kawałki tworzy się tylko raz ale

trwają one już wiecznie. Miłego słuchania!

Adam Widełka

ZELAZNA KLASYKA 149


"R'Lyeh" metal fanzine # XV

Sadistic Intent, Immolation, Imperator, Killer, Gruesome,

Bloodthirst, Moloch Letalis, Altarage, Morbosatan,

Grave Desecration, Bölzer, Illness, Goathrone,

Aura Mortis, Summon, Crucifier, Death Worship,

Haunted Cenotaph, Necromaniac, Paganfire, Totalitarian,

Kult Mogił, Elixir Of Distress, Outre Tombe,

Krolok, Zhrine, Vassafor, Dodecahedron.

Najnowszy numer "R'Lyeh" jest wydawnictwem

szczególnym, bo to 15 odsłona tego zine'a w ciągu

20 lat. Mamy więc podwójny jubileusz, ale

obyło się bez przemówień czy innych toastów,

jest tylko wspominkowy artykuł Adriana, opisujący

trudy i radości zinowania.

Nazwy zespołów widniejące powyżej dobitnie

wskazują, że nic się nie zmieniło, a autorów

wciąż interesuje przede wszystkim metal w najbardziej

surowych i ekstremalnych odmianach.

Przede wszystkim ten z podziemia, bo jeśli już

trafiają się wśród rozmówców jakieś bardziej

znane grupy - vide Immolation - to trudno mówić

w ich przypadku o jakiejś masowej popularności.

W # 15 jedynym klasycznym rodzynkiem jest

Killer, nie bez powodów określany kiedyś mianem

beligijskiego Motörhead, bardzo u nas lubiany

za sprawą trzech pierwszych LP's i występów

na "Metalmanii '86". Sam też uwielbiam

ich wczesne płyty, tak więc zacząłem lekturę od

tego wywiadu. Okazał się jednak nad wyraz

przeciętny, a już pytanie co robi Doro Pesh (?!)

na płycie hołdzie dla Mausoleum uważam za

poniżej krytyki - najwidoczniej fakt, że blondwłosa

wokalistka była "miłością z dzieciństwa"

autora nie przełożył się na słuchanie przez niego

płyt Warlock.

Na szczęście inne rozmowy w większości trzymają

poziom. Sadistic Intent, Immolation,

Imperator, Gruesome to oczywiście pewniaki,

świetne są też długie wywiady z przedstawicielami

naszej sceny: Haunted Cenotaph oraz

Kult Mogił, opracowany w konwencji od A do

Z. Fakt, nie wszyscy rozmówcy stanęli na wysokości

zadania, albo na przykład wywiadowca

jest zaskoczony, że można grać na gitarze smyczkiem

(żadna nowość, robiono to już w latach

60., a potem choćby na szerszą skalę J. Page z

Led Zeppelin czy gitarzyści Whitesnake w latach

80.), albo bredzi o 7"EP Gruesome z jednym

utworem. Jasne, 7" płyta może zawierać

tylko jeden utwór, ale na pewno nie jest wtedy

EP-ką, bo jednak określenie extended play do

czegoś zobowiązuje. Generalnie jednak, jeśli

ktoś lubi typowo podziemno-zinową formułę

wywiadów, a do tego przymknie oko na nader

swobodne podejście do ortografii, pisowni

nazw, nazwisk i innych tego typu "wynalazków",

to będzie usatysfakcjonowany. Są też

wywiady mniej oczywiste, jak rozmowa z szefami

łódzkiego klubu "Magnetofon", odpowiedzialnymi

za organizację koncertowego cyklu

"No Reason To Live" czy Mateuszem Kopaczem,

tłumaczem dzieł H.P. Lovecrafta. Nie

brakuje też relacji z koncertów, zwykle takich

sobie oraz artykułów. Tu na plan pierwszy

wysuwa się "Under the Sign of the Bandcamp",

gdzie Mr. Useless znowu wykonał gigantyczną

pracę, przekopując się przez setki

internetowych demówek i wyławiając spośród

nich prawdziwe perełki - kilka, których zdążyłem

już posłuchać na pewno zasługuje na wydanie

na MCD czy 7"SP/EP. Ciekawy jest też

artykuł "Przyzwoity smak metalowego wyuzdania",

bo mniej lub bardziej roznegliżowane

okładki towarzyszyły ciężkiej muzyce praktycznie

od jej początków.

Na przeciwnym biegunie mamy tekst "Komu potrzebny

jest post". Momentami błyskotliwy, częściej

bełkotliwy, a generalnie bardzo tendencyjny,

tak jakby autorowi za wszelką cenę, nawet

manipulowania faktami, zależało wyłącznie

na udowodnieniu tezy, że tylko prawdziwi metalowcy

są tacy prawdziwi, a ci pozerzy to... Nawet

zdjęcia są "fajnie" dobrane, przedstawiając

wyłącznie gogusiów z wypielęgnowanymi brodami

i fryzurami. A są przecież wśród tych postrockowych/metalowych

kapel również takie

solidnie łojące, tylko tu jakoś ich zabrakło. Są

za to wycieczki pod adresem wegan i wegetarian

- gdzie tu jakikolwiek związek z muzyką? Można

było dorzucić jeszcze coś o hipsterach, najlepiej

kolekcjonujących "winyle", byłoby jeszcze

"zabawniej".

Minus to również krótkie artykuły o dawnych

bądź aktualnie działających zespołach, gdzie

szczególnie nieudany i chaotyczny jest ten o

Metal Onslaught, co dziwne popełniony aż

przez dwóch autorów - wychodzi na to, że czasem

lepiej jest nie pisać niczego, niż wierutne

bzdury.

Recenzje są za to konkretne i jest ich naprawdę

sporo. Oczywiście nie są to najnowsze materiały,

ale jeśli ktoś chce dowiedzieć się co w

podziemiu piszczy w zakresie zinów, albumów

na wszelkich nośnikach, krótszych materiałów,

demówek czy splitów to na pewno znajdzie tu

coś dla siebie. Całość 15. odsłony "R'Lyeh" to

120 stron A4, profesjonalnie złożonych i wydrukowanych

w czerni i bieli. Czasem irytujących,

czasem bardzo wciągających, ale, cytując

samego Adriana z tego numeru: "pomimo masy

literówek, błędów i w kilku punktach "takiej sobie"

(mówiąc delikatnie) fabuły - warto mieć tę

książkę (zine'a znaczy - dopisek mój) na półce".

Zamówienia i kontakt: hellishband@o2.pl.

Oldschool Metal Maniac XVIII/2020

Possessed, Imperator, Destruction, Malokarpatan,

Guillotine, Cultes Des Ghoules, Betrayer, Nocturnus

A.D., Flotsam And Jetsam, Toxik, Sodom, Hirax,

Kat & Roman Kostrzewski, Violent Dirge, Empheris,

Herve & Osmose Production, Lvcifyre, Discharge,

Prosecutor, Atrophy, Onslaught, Watain, Ereb Altor,

Gladiator, Serpent Seed, Martwa Aura, Dagorath,

Ancestor, Doom, Hellhammer, Triumph Of Death,

Triptykon, Rebel Riot.

Ani się obejrzeliśmy, a "Oldschool Metal Maniac"

obchodzi 10-lecie istnienia. Trudno już w

przypadku tego pisma mówić o zwykłym fanzinie,

choćby z racji objętości - tym razem to aż

152 strony formatu A4!, formy, treści oraz częstotliwości

ukazywania się, bo wiele oficjalnie

wydawnych magazynów nie ma do niego startu.

Leszek konsekwentnie kontynuuje misję przedstawiania

czytelnikom wyłącznie prawdziwego

metalu, bez sztucznie kreowanego podziału na

ten lżejszy czy totalnie ekstremalny - poza rzecz

jasna poziomem muzycznym liczą się tu przede

wszystkich pasja, szczerość i 100 % oddanie

przez wykonawców oldschoolowym dźwiękom.

Tradycyjnie już też po numerze anglojęzycznym

ukazał się kolejny po polsku, adresowany

do rodzimych fanów. Można powiedzieć,

że to poszerzona wersja # XVII, bo część opublikowanych

obecnie materiałów miała premierę

właśnie w nim, ale to może raptem połowa zawartości

numeru, a reszta to nowości. Wystarczy

zerknąć na nazwy powyżej by przekonać

się, że redakcyjny team równie chętnie bierze na

spytki zespoły bardzo znane, jak i młodsze

stażem, a do tego w "Oldschool Metal Maniac"

zawsze znajdzie się też miejsce dla przedstawicieli

rodzimej sceny, co na innych łamach nie

jest wcale tak oczywiste. Tak zwane gwoździe

tego numeru to bez dwóch zdań długie, arcyciekawe

rozmowy z Jeffem Becarrą, Barielem,

Katonem de Peną czy Tomem G. Warriorem.

W jego przypadku mamy wręcz blok materiałów,

w tym dwa wywiady, a poza obowiązkowymi,

z racji obecnych działań muzyka, pytań o

Hellhammer, Triumph Of Death i Triptykon

nie zabrakło też rzecz jasna tematów związanych

z Celtic Frost. Ucieszyła mnie też rozmowa

z wokalistą niedawno reaktywowanego

Atrophy Brianem Zimmermanem, a jeszcze

bardziej ta z Tommy'm Sandmannem. Nie

wiecie kto to taki? Włączcie więc pierwsze płyty

Destruction, na których bębnił, a sam długi i

świetnie przygotowany wywiad to dla fanów zespołu

jazda obowiązkowa. Ten drugi z Mike'm,

gitarzystą Destruction, już niekoniecznie, podobnie

jak pogawędka z wokalistą Flotsam

And Jetsam. "Prawie całkowicie zniszczony" Eric

A.K. ponoć "dobrze odżył i odpowiedział na wszystkie

pytania", ale najwidoczniej jego rozmówca/

tłumacz już nie był w formie, czego efektem są

choćby takie kurioza: "Prawie każda płyta, którą

mamy, miała inny skład. Prawie. A nasz obecny skład

jest jest bardzo ciasny i wygodny. Bardzo dobrze się

nam razem pisze. I myślę, że wszyscy jesteśmy na tej

samej stronie, na której chcemy, żeby zespół zmierzał.

Wszystko, co napisali do tej pory, jest niesamowite".

W wersji angielskiej nie brzmiało to tak bełkotliwie.

Cieszą też długie rozmowy z rodzimymi

zespołami: takimi, które doczekały się wznowień

swych materiałów sprzed lat (Violent

Dirge, Gladiator), ale też dokładającymi do

dawnych osiągnięć nowe, udane płyty (Betrayer).

Są też rzecz jasna ciekawostki, jak thrashowy

Ancestor z Chin czy grający hard 'n' heavy

łotewski Rebel Riot. Niektóre z wywiadów są

krótkie i dość chaotyczne, szczególnie te przeprowadzane

na żywo (Onslaught), lub tuż przed

koncertem - tu akurat szkoda, że legendarni

Discharge zostali przepytani w tak niesprzyjających

okolicznościach, bo zespół to dla sceny

niezależnej, również ekstremalnej, niezwykle

zasłużony. Mnóstwo dobroci mamy też w recenzjach.

Królują w nich wersje winylowe, ale

nie brakuje też kompaktów czy kaset, również

demówek, krótszych materiałów i splitów.

Oceny są czasem bardzo dyskusyjne, bo skoro

Arakain, "artystyczny ekskrement" dostaje 7, to

czemu Hell Fire, "absolutny top ekstraligi", tylko

8? Ale i tak nie mam wątpliwości, że każdy

szanujący się fan prawdziwego metalu sięgnie

po najnowszą odsłonę "Oldschool Metal Maniac",

bo poza pewnymi niedociągnięciami (kłania

się ortografia) mamy tu jednak ogrom nader

interesującej lektury. Kontakt: oldschool_metal_

maniac@wp.pl

Wojciech Chamryk

150

RECENZJE


Decibels’ Storm

recenzje płyt CD

1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Absolva - Side By Side

2020 Rocksector

Brytyjczycy po udanym albumie

"Defiance" przygotowali długogrający

materiał numer pięć. "Side By

Side" nie wprowadza żadnych rewolucyjnych

zmian: to wciąż tradycyjny

heavy starej szkoły, czerpiący

zarówno z nurtu NWOB

HM, jak też od zespołów z kontynentu.

Chłopaki deklarują co i jak

w całkiem przebojowym "The Sky's

Your Limit", numerze brzmiącym

niczym mocniejsza wersja AOR z

lat 80. Również utwór tytułowy z

balladową zwrotką jest całkiem

przebojowy - są na szczęście na

tym świecie muzycy, którzy zdają

sobie sprawę, że bez dobrej melodii

dobrego utworu nie będzie i tyle.

Dalej robi się co prawda ciut monotonniej,

bo jednak w rozpędzonym

"Eternal Soul", "End Of Days"

i "Heart Let's Go" zespół cokolwiek

za bardzo zapożycza się u Iron

Maiden, chociaż próbuje też kombiniować,

choćby ze zmianami

tempa czy wstępem a cappella. I na

koniec nieźle zagrane dwa covery,

co na płycie Absolvy przydarzyło

się pierwszy raz: "2 Minutes To

Midnight" Iron Maiden i "Heaven

And Hell" Black Sabbath. Oryginałów

nie przebili, ale i tak warto

poznać tę płytę i kibicować temu

rozwojowemu zespołowi. (4,5)

Ambush - Infidel

2020 High Roller

Wojciech Chamryk

Ambush z każdą kolejna płytą rozwijają

się i nieustępliwie prą do

przodu. Są już w ścisłej szwedzkiej

czołówce hard'n'heavy, a i Europa

stoi przed nimi otworem, a przynajmniej

stała do momentu pandemii

koronawirusa. Póki co kontakt z

zespołem w wersji koncertowej

więc odpada, ale zalecam zapoznanie

się z jego trzecim albumem "Infidel",

bo to materiał na wysokim

poziomie. OK, riff "Yperite" dziwnie

przypomina ten z "Up To The

Limit" Accept, "Heart Of Stone"

brzmi jak skomponowany przez

Wolfa i Udo, również "A Silent

Killer" sporo zawdzięcza nie tylko

wspomnianym Niemcom, ale też

Iron Maiden. Jednak te obie grupy

też miały przecież swoich mistrzów

i słyszalne wpływy. Odbieram

to więc jako naturalny proces

inspirowania się, trwający w dodatku

od wielu lat i w niczym mi on

nie przeszkadza, szczególnie kiedy

słucham tak porywających utworów

jak tytułowy opener, "The

Demon Within" czy "Iron Helm Of

War" - od razu przypominają mi

się lata 80., kiedy takie płyty były

normą. (5)

Anvil - Legal At Last

2020 AFM

Wojciech Chamryk

Ależ ten czas leci... Miałem 13/14

lat, gdy zasłuchiwałem się pierwszymi

płytami Anvil - oczywiście

z nagrań różnej jakości, bo oryginalne,

zachodnie longplaye były

nieosiągalne - a tu proszę, Kanadyjczycy

są obecni na scenie już

ponad 40 lat i wydali właśnie 18

album studyjny! "Legal At Last" to

w prostej linii kontynuacja tego, co

Anvil proponował na poprzednich

albumach "Anvil Is Anvil" i "Pounding

The Pavement": ostry, surowy

i całkiem melodyjny metal.

Weterani Lips i Robb Reiner nie

zwracają więc najwidoczniej uwagi

na upływ czasu, łoją niczym w latach

80., a do tego są przy tym

wciąż szczerzy, prawdziwi i bezkompromisowi.

Efekt to jedna z lepszych

płyt Anvil w ostatnich latach.

Fakt, można było zrezygnować

z wypełniacza "Talking To The

Wall", bonusowy "No Time" też

jest taki sobie, bo to typowy numer

ze strony B - nawet nie singla, ale

12" EP. Reszta trzyma już jednak

poziom: promujące album "Legal

At Last" i "Nabbed In Nebraska" są

więc całkiem - rzecz jasna jak na

standardy Anvil - chwytliwe, surowy

"Chemtrails" ma w sobie coś z

motöryki stylu Lemmy'ego i spółki,

a dawne dokonania zespołu odżywają

w siarczystych "I'm Alive"

czy "Bottom Line". Nie brakuje też

nawiązań do klasycznego Black

Sabbath, słyszalne są echa nurtu

NWOBHM - "Legal At Last" to

fajna, urozmaicona płyta, która na

pewno nie rozczaruje fanów Anvil,

a może i pozyska grupie kolejnych

zwolenników. (5)

Ark Ascent - Downfall

2019 Self-Released

Wojciech Chamryk

Początki kapeli sięgają roku 2011,

jednak dopiero niedawno muzycy

zdecydowali się na większą aktywność.

Założycielami Ark Ascent,

są Rogue Marechal, były wokalista

ShadowKeep, obecny basista

DGM, Andrea Arcangeli oraz

Michael Brush perkusista kapel

Sirenia czy Holy Tide. Po samych

nazwach byłych i obecnych projektów,

w których muzycy brali udział

zapewne, nikt się nie zdziwi, że zespół

muzycznie osadzony jest między

melodyjnym progresywnym

metalem a ambitnym melodyjnym

power metalem. Z pewnością każdy

domyśli się też, że niebagatelną

rolę odgrywają tu melodie,

które łatwo wpadają w ucho ale nie

pozbawione są smaku i klimatu.

Głównym przewodnikiem w tym

świecie melodii jest wokalista Rogue

Marechal, ze świetnym, mocnym,

a zarazem bardzo ciepłym

głosem. Sporo do powiedzenia w

tym wypadku mają też klawisze,

niestety aby podkreślić linie melodii

często popadają w rozmyte

dźwiękowe plamy. Niemniej nie

ograniczają się tylko do takiej roli,

bowiem maja też świetnie napisane

i zagrane partie, budują przeróżne

nastroje i emocje, a także nieraz

wdają się w pojedynki z innymi instrumentami.

Żeby nie mieć mylnego

wrażenia to jednak nie klawisze

a gitara nadaje ton muzycznemu

światu Ark Ascent. Potrafi być

łagodna i uwodząca ale także nieźle

przyłożyć wyśmienitym mięsistym

riffem. Gitarę wspomaga dość

mocarna sekcja rytmiczna. Podobnie

jak całość muzyki wydaje

się ona prosta i łatwo przyswajalna,

ale panowie z tej sekcji potrafią

znakomicie i precyzyjnie zagrać

swoje partie, nie wspominając o

przednim zaaranżowaniu takiego

grania. W kompozycjach jest pełno

różnych ciekawych pomysłów, dość

gęsto upchanych acz zgodnie i

płynnie egzystujących obok siebie.

Przeważają kompozycje dynamiczne,

różnorodne i wielobarwne, w

dodatku z łatwością wpadające w

ucho. W tym wypadku mogę wymienić

większą część albumu, chociażby

"Point of No Return", "Sanctuary",

"Darkest Hour" czy też tytułowy

"Downfall". Niemniej co jakiś

czas wyłapiemy w nich świetnie

technicznie zagrane elementy metalu

progresywnego, które chyba

najbardziej zaistniały w praktycznie

progresywnych utworach

"The Aftermath" i "The End of

Time". Muzycy bardzo chętnie korzystają

z akustycznych antraktów,

co jeszcze bardziej urozmaica przekaz

muzyki. Mamy do czynienia z

króciutkim "Farewell", gdzie wokalowi

Marechala towarzyszy tylko

fortepian czy "Closer to Heaven",

gdzie Rogue tym razem śpiewa

przy akompaniamencie akustycznej

gitary. Nie zabrakło też instrumentalów,

króciutkiego, zagranego

na akustycznej gitarze "Ascension"

czy też bardziej rozbudowanego

wstępu do płyty, zatytułowanego

"Arrival". Dobre i pomysłowe kompozycje,

z ciekawie poruszonym tematem,

dobrze zagrane, nagrane i

świetnie brzmiące partie instrumentów

to wszystko standard w tej

konwencji. I chyba tylko instynkt,

albo osłuchanie i doświadczenie

może podpowiedzieć, która płyta

czy zespól jest bardziej wartościowa.

A jak na mojego nosa to

"Downfall" Brytyjczyków z Ark

Ascent jest całkiem przyzwoita.

(4)

\m/\m/

Armourise - The Return Of Agony

2019 RVF Music

Armourise pochodzi z Australii, a

swoje istnienie obwieścił w 2006

roku. Niemniej po roku działania

przestał istnieć. Dopiero w 2014

roku panowie Jarome Ayala (gitary)

i Poloskei Gergely (klawisze)

ponownie zaczęli ze sobą współpracować.

W ten sposób w zeszłym

roku doczekaliśmy się ich debiutu.

Na metal-archives.com obok nazwy

projektu widnieje: heavy metal,

ale tak naprawdę Armourise to

kolejny pomysł na melodyjny power

metal z symfonicznymi naleciałościami.

Oczywiście jakieś elementy

tradycyjnego heavy metalu

również odnajdziemy, niestety jest

go raczej w niewielkiej ilości. Kom-

RECENZJE 151


pozycje wyglądają na bardzo solidne.

Niestety jest kilka przeszkód,

które utrudniają ogarnięcie całości

tej kwestii. Pierwsza z nich to brzmienie.

Album ewidentnie rejestrowano

w studiach domowych i odnoszę

wrażenie, że ktoś kto siedział

za mikserem uczył się profesji

w trakcie nagrywania. Na pewno

"The Return Of Agony" nie brzmi,

jak najlepsze europejskie produkcje.

Z tego też powodu instrumenty

wybrzmiewają nienajlepiej,

szczególnie gitary i klawisze. Z racji,

że to instrumenty filarów projektu,

są też trochę mocniej eksponowane,

przez co z łatwością wyłapujemy,

gdy gitarzysta zagra bardziej

topornie, no i mamy wrażenie,

że partie klawiszy wylewają się

nam z głośników w nadmiernej ilości.

Poza tym nie zawsze te instrumenty

mają dobrane brzmienia,

szczególnie jeśli chodzi o klawisze.

Dla ścisłości Jarome i Poloskei nie

grali na wszystkich instrumentach,

zaprosili w tym celu zaprzyjaźnionych

muzyków. Na tle gości najlepiej

wypadają wokaliści, a zaproszono

ich niezła gromadkę, mało

znani ale dysponują naprawdę ciekawymi

głosami oraz wysokimi

umiejętnościami. Mimo powyższych

wad jest co wybierać z "The

Return Of Agony". Myślę, że fani

melodyjnego grania będą potrafili

coś wyhaczyć dla siebie. Chociażby

mnie, do gustu przypadła kompozycja

"Led, And I Will Follow You",

taka bardziej motoryczna i heavy/

power metalowa z ciekawym motywem,

śpiewana przez wokalistę ale

w środku, przy zwolnieniu, mamy

do czynienia z partią kobiecego

śpiewu. Australijczycy zaprezentowali

się na tyle na ile było ich stać.

Nie powalili na kolana, mnie raczej

nie zachęcili do zapoznania się z

ich następnym krążkiem. Jednak

gdy nagrają go i trafi w moje ręce

z pewnością go posłucham. Każdemu

trzeba dać szansę. (3)

\m/\m/

Axxios - Beneath The Blood Red

Sky

2019 Self-Released

Axxios to amerykańska hybryda,

która swoje łby podniosła w 2014

roku na amerykańskiej ziemi w stanie

Indiana. Łączy ona ze sobą technicznie

zagrany power-thrash z

melodyjnym black metalem, co

niestety zraża mnie dość mocno.

Chyba jedyny podobny twór, który

mnie do tej pory wciągną to Sa

tan's Host, i raczej nie ma możliwości

aby ktoś do tego grona dołączył.

W wypadku Axxios trochę

mi tego żal, bo w momentach, gdy

muzycy skupiają się na powerthrashu,

jest naprawdę bardzo interesująco,

tym bardziej, że instrumentaliści

potrafią zagrać bardzo

technicznie i wciągająco. Głównie

to prześwietne partie gitar i sola.

Zespół ma też smykałkę do dobrych

melodii i budowy intrygującego

klimatu. Niestety odbiór tego

psują mi blackowe instrumentalne

eskapady, tudzież blackowy skrzek.

Dość ciekawie wypada wokalista,

niejaki Dan Baggarly. Ma on

mocny krzykliwy wokal, ale potrafi

zastosować inne techniki śpiewania,

czasami jednak przekombinuje,

a wtedy wypada blado. Nie zapominajmy

o tym blackowym

skrzeku lub innym nawiedzonym

wrzasku. Całość "Beneath The

Blood Red Sky", brzmi czysto, selektywnie

a przy okazji z mocą.

Jakbym mógł to nakłaniałbym

chłopaków na rezygnację z tych

blackowych naleciałości, gdyby tak

zrobili, prawdopodobnie słabym

się ich dozgonnym fanem. No ale

czy to byłby wtedy Axxios? Album

uzupełniają pierwsze i gorsze wersje

kompozycji, m.in. "Consuming

Anathemia", "The Trojan Heart" i

"The Lost Legions". Także mamy jeszcze

szersze spojrzenie na muzykę

zespołu Axxios. (3,5)

\m/\m/

Ayreon - Electric Castle Live and

Other Tales

2020 Music Theories Recordings

Od lat Arjen Anthony Lucassen

w świecie progresywnego rocka i

metalu to marka. Przez całą swoją

karierę wykreował on kilka własnych

indywidualnych muzycznych

światów, gdzie Ayreon odgrywa

bardzo ważną rolę. Dwa lata

temu minęła dwudziesta rocznica

wydania trzeciego albumu tej formacji,

dzięki któremu w końcu Ayreon

ugruntował swoja pozycję na

progresywnej scenie. Przynajmniej

ja to tak pamiętam. A sam album

zawierał barwną i wielowarstwową

muzykę napisaną z niezwykłym

rozmachem i polotem, obarczoną

wieloma niezwykłymi pomysłami,

melodiami i smaczkami. Dodatkowo

okraszoną całą paletą doznań

emocji i wzruszeń. Niemniej wtedy

równie wielkie wrażenie robiła lista

wokalistów i muzyków, którzy

wzięli udział w całym przedsięwzięciu.

Przypomnijmy, byli to m.in.

Fish (Marillion), Anneke Van

Giersbergen (The Gathering),

Damian Wilson (Landmarq,

Threshold), Edward Reekers (Kayak),

a pośród instrumentalistów

usłyszeliśmy m.in. Clive'a Nolana

(Pendragon, Arena), Tony Scherpenzeela

(Kayak, Camel) czy Thijsa

van Leera (Focus). I z wspomnianej

okazji Arjen postanowił wystawić

show, gdzie zagrał całość tego

albumu. A jak wiadomo nie jest

to coś oczywistego w jego wypadku,

aby zebrać odpowiednia ilość

muzyków i wokalistów musiał podjąć

się niezwykłego wyzwania. I

tak, w ciągu czterech nocy w klubie

013 w Tilburgu, Lucassen i cała

plejada zaproszonych muzyków tyleż

samo odegrała całość "Into the

Electric Castle", plus kilka nagrań

z pobocznych projektów Arjena

oraz "Kayleigh" wiadomo kogo.

Wystąpili przed dwunastoma tysiącami

fanów, którzy specjalnie

przylecieli na to wydarzenie z całego

świata. Jednak to nie były

zwykłe koncerty ale ekscytujące, a

wręcz błyskotliwe spektakle. W

tym wypadku bardzo żałuję, że nie

podesłano promo w wersji video.

Owszem wyobraźnia przy tej muzyce

wiele pomaga ale w tym wypadku

wersja wizualna dała by

wręcz namacalny konkret, co zdecydowanie

uatrakcyjniło by odbiór

tego show. Niestety do promo nie

dodano rozpiski kto i kiedy śpiewa,

a to mnie bardzo rozpraszało przy

przesłuchu tego wydawnictwa.

Film ułatwiłby mi przypisanie głosu

z konkretną postacią. Całe

szczęście w oryginale jest też wersja

DVD i Blu-Ray, co z pewnością

rozładuje ten dyskomfort, plus z

pewnością na wkładce będzie rozpiska,

kto wcielił się w jaka postać.

Co prawda w sieci znalazłem, że

zaśpiewali Thijs Van Leer, Fish,

Damian Wilson, Edward Reekers,

Anneke van Giersbergen, Simone

Simons a jako narrator wystąpił

aktor znany m.in. z "Star

Trek", John De Lancie. Ale to żadna

pociecha, wolałbym to zobaczyć.

Sama muzyka mimo swoich

dwudziestu lat błyszczy niezmienny

blaskiem i robi cały czas niesamowite

wrażenie. Nie dziwię się,

że od dawna niektórzy mówią o jej

kulcie. "Electric Castle Live and

Other Tales" to na przestrzeni

dwóch ostatnich lat druga koncertówka

tej formacji. Jednak tak jak

zaznaczyłem, koncerty w wypadku

projektów A.A. Lucassena, to

wielkie wydarzenie, tym bardziej

nie powinniśmy mieć do niego pretensji.

Zresztą gwarantuję, że te

ponad dwie i pół godziny po wysłuchaniu

całości będzie dla Was

za mało i będziecie chcieli więcej.

(5)

Badd Kharma - On Fire

2020 Rock Of Angels

\m/\m/

Badd Kharma to zespół z krótkim

stażem i z jedną płytą na koncie,

ale tworzą go bez wyjątku doświadczeni

muzycy, z wokalistą Nikosem

Syrakosem (Steamroller, Asaault)

i gitarzystami Manolisem

Tsigkosem (Innerwish) i Gregorym

Giarelisem na czele. Na "On

Fire" nie ma więc mowy o lipie, to

soczysty i bardzo melodyjny hard'

n' heavy, inspirowany latami 70. i

80. W dodatku taki, który w czasach

streamingu ma szansę dotrzeć

do różnej publiczności, gdyż płyta

jest długa i urozmaicona. Taki "Devil

In You" spokojnie mógłby więc

trafić na debiut Rainbow z 1975

roku, a rozpędzony "Burning

Heart" to już typowy numer z kolejnej

dekady, kiedy tradycyjny

heavy święcił triumfy na całym

świecie. Są tu też utwory utrzymane

w stylistyce niemieckiego power

metalu tamtych lat ("Still Our

Man") czy patetyczny utwór z solówką

gitary klasycznej w środku

("Lost In Her Eyes"), mroczna ballada

"Fools Parade" też trzyma poziom.

Japońskie bonusy też są udane,

bowiem "Living Inside A

Dream" to typowy AOR lat 80., a

"I Walk Alone" jest hardockowym

numerem z organowymi partiami i

efektowną, kolejną już na na tej

płycie, solówką - jak więc już kupować

"On Fire" to właśnie w tym

wydaniu. (4,5)

Wojciech Chamryk

Battlex - Imminent Downfall

2016 Self-Released

Batlex pochodzi ze Słowenii i został

założony w roku 2007. Do tej

pory na koncie mają dwa wydawnictwa,

EPkę "The Point of No

Return" (2010) i pełniaka "Imminent

Downfall" (2016). "Imminent

Downfall" wypełnia całkiem

niezły thrash metal z elementami

tradycyjnego heavy metalu. Ogólnie

osadzony jest bardziej w inspiracjach

kapel za Wielkiej Wody,

choć jakoś bardzo konkretnie nie

można ich zlokalizować. Jedynym

wyjątkiem jest ballada "The Hierophant",

która od początku zalatuje

Metallicą. Słoweńcy mają smykałkę

do całkiem ciekawych riffów,

generalnie gitary w wykonaniu tego

zespołu to dość zacna sprawa,

wyszło im też parę tematów, nie

można też czepiać się do ich warsztatu,

muzycy z łatwością mogą

odegrać bardzo techniczne partie

(szczególnie sekcja). Niemniej "Imminent

Downfall" jest to krążek

"jeden z wielu". Powodów tego stanu

rzeczy może być kilka. Najważniejszy

z nich to zachowawczość,

152

RECENZJE


głównie w kwestii kompozytorskiej.

Nie sądzę aby to wynikało z

braku talentu czy umiejętności, ale

raczej z obaw, że za bardzo przekombinują.

Prawdopodobnie z

tych samych powodów większość

muzyki jest utrzymana w średnich

tempach, co niekiedy zahacza o

nudę. Myślę, że trochę szaleństwa

rozruszałoby ten krążek, a z pewnością

poprawiłoby jego atrakcyjność.

Powołam się tu na miniaturę

w stylu flamenco "The Ascent".

Choć jest dopracowana w

najmniejszym szczególe jest w niej

sporo wyobraźni i polotu. Nie

inaczej, Słoweńcy mają potencjał i

myślę, że warto im dać szansę.

Szkoda, że nie przygotowują do

publikacji częściej swojego materiału,

być może już teraz, dopracowaliby

się swojego optymalnego

oblicza. Tymczasem. (3,7)

Blackmayne - Spat From Hell

2019 Flicknife

\m/\m/

Pierwsze dźwięki i już wiesz, że

słuchasz kapelę z nurtu NWOB

HM. Nie wiem jak to robią ale ta

generacja musi mieć w genach coś

w rodzaju kodu muzycznego, który

tylko oni potrafią ożywić czy też

na nowo wykreować. Słuchając

"Spat From Hell" przewija się w

pamięci wiele kapel z tego nurtu,

od Ironów, po przez Saxon, Satan,

Blitzkrieg, aż do powiedzmy

Samson. Gdzieniegdzie wyłapiemy

też poprzednią epokę w postaci

wpływów Deep Purple czy Budgie.

Jedyne obce dźwięki i melodie

to te, które kojarzą się z The Sisters

Of Mercy czy innym The

Mission. Przynajmniej tak słyszę

drugi kawałek "Legions". Reszta to

głównie dynamiczne i siarczyste

brzmienie kojarzone z NWOB

HM. Już taki klimat buduje rozpoczynający

"Don't Envy the Dead"

a kontynuuje go dla przykładu

"Tale of Two Cities". Pozostałe

kawałki są równie dynamiczne i

zadziorne ale zespół wprowadza w

nie pewne urozmaicenia. Taki

"Dead or Alive" ma w sobie więcej

rock'n'rolla, "Sad" jest ciut wolniejszy

ale za to obdarzony jest świetnym

klimatem, a "The Mighty

Rose" w środku ma wyśmienite wyciszenie,

podobnie jak tytułowy

"Spat from Hell" ale ten jeszcze ciekawiej

operuje klimatem. Lekko

odstaje jeden utwór, który wydaje

się być na tle reszty dość przeciętny,

mowa o "Wolf Pack". Uzupełnieniem

są dwa utwory z debiutu

"Blackmayne" z 1985 roku, są nimi

"Hot Blooded Woman" (wersja

2019) oraz "Twilight Of Lear"

(wersja 2017). Obie kompozycje

uzmysławiają nam, że mimo iż muzyka

tego zespołu przynosi skojarzenia

z innymi tuzami tego nurtu,

to zespół i tak ma swój indywidualny

styl. Poza tym całość z "Spat

From Hell" brzmi współcześnie, w

sensie, że słychać produkcję z

współczesnego studia. Instrumenty

są znakomicie wyselekcjonowanie,

każdy z osobna świetnie brzmi i

jest słyszalny, nie niknie w tle innych.

Pewne "ale" miałbym do Tima

Cooke'a, choć nie wiem czy to

nie czepiactwo z mojej strony, ale

jak dla mnie trochę brakuje mu

charakteru aby umieścić go wśród

najważniejszych śpiewaków wywodzących

się z NWOBHM. Niemniej

najsłabszym ogniwem tego

wydawnictw jest okładka-koszmarek.

Zdecydowanie lepiej jakby

kontynuowali styl grafiki ze swojego

debiutu. Choć nurt NWOBHM

na nowo przykuwa uwagę fanów,

to jakoś nie wierzę aby wykreował

on na nowo bardzo ważne płyty

dla heavy metalu, po prostu wszystkie

tak, jak "Spat from Hell" słucha

się wyśmienicie ale łba nie urywa.

(4)

\m/\m/

Black Hawk - Destination Hell

2020 Pure Underground

Black Hawk od lat konsekwentnie

robią swoje, regularnie wydając kolejne

płyty. "The End Of The

World" była całkiem niezła, najnowsza

"Destination Hell" jest jeszcze

bardziej udana. Zespół złapał

więc właśściwy rytm po różnych

przejściach i problemach i fajnie,

bo to przecież grupa dla niemieckiego

metalu zasłużona, założona

jeszcze w poczaku lat 80. I tak właśnie

grają na "Destination Hell",

tak jakby czas zatrzymał się jakieś

35 lat temu: ostro, surowo, ale i

melodyjnie. Czasem inspirują się

Rainbow z wcześniejszej dekady

("Masters Of Metal"), gdzieniegdzie

zagrają ładnie i klimatycznie

(ballada "Bleeding Heart" z wokalnym

duetem), ale generalnie łoją

stary, dobry heavy, niczym Accept

i wiele innych teutońskich grup z

dawnych lat. Jak dla mnie prawdziwe

killery to ostry, zadziorny opener

"Hate", kroczący "Smoking

Guns" czy rozpędzony i bardzo surowy

"Speed Ride", ale to w żadnym

razie nie jedyne atuty "Destination

Hell" - przekonajcie się o

tym sami. (4)

Wojciech Chamryk

Black Lilium - Dead Man's Diary

2020 recordJet

Black Lilium to młody niemiecki

zespół zaliczany do melodyjnego

progresywnego metalu. Niemniej w

materiałach promujących ich debiutancki

album można znaleźć

określenie alternatywny metal. W

samej rzeczy prawda leży gdzieś

pośrodku tych określeń. Przesłuchując

"Dead Man's Diary" odniosłem

wrażenie, że słucham dynamicznego

melodyjnego metalu z

sporymi wpływami alternatywnego

rocka czy też metalu. Dość dziwna

mieszanka. A to osobliwe wrażenie

potęgują zabiegi muzyków, którzy

tak jakby za wszelką cenę starali

się wymigać od konkretnego metalowego

przyłożenia. Owszem coś z

progresywnego metalu też można

znaleźć, ale są to tak nieliczne fragmenty,

że nie zwraca się na nie

uwagi. Zdecydowanie bardziej rzucające

się w uszy są wpływy alternatywnego

grania. Głównie za

sprawą specyficznych melodii, a to

właśnie one rządzą w muzycznym

świecie Black Lilium. Ogólnie ma

się wrażenie, że Niemcom przede

wszystkim zależy na tym aby wykreować,

jak najwięcej bardzo wpadających

w ucho melodii, Dlatego

bardzo wiele z nich, nie tylko ocierają

się o specyficzne melodie rocka

i metalu alternatywnego ale w

głównej mierze o melodie, które z

łatwością egzystowały by w muzyce

popowej. I nie jest to idea, która

w jakikolwiek sposób miałaby

mnie porwać. Owszem lubię melodyjne

rzeczy ale te melodie musza

mieć charakter. Natomiast te wymyślone

przez Niemców, ze względu

na ich specyfikę, za nic nie mają

tak ważnej dla mnie istoty. Także

muzyka z "Dead Man's Diary" zamiast

mnie wciągać, to raczej szybko

się nudzi i bardziej wyczekuję

jej końca niż kontynuacji. W moim

wypadku nie ma co głębiej zanurzać

się w muzykę tego zespołu,

bowiem generalnie w żaden sposób

nie trafiła w moje preferencje. Nie

pomaga również wykonanie czy

tez brzmienia. Instru-mentaliści

odgrywają swoje partie naprawdę

bardzo sprawnie. Same instrumenty

również brzmią nieźle. Za to trochę

zwyczajnie wybrzmiewa głos

wokalisty Felixa Hochkeppela. Z

pewnością ma potencjał, potrafi

nim operować ale w całości ma się

doznania jego jednowymiarowości.

Sumując "Dead Man's Diary" nie

zrobiła na mnie jakiegoś szczególnego

wrażenia. Po prostu to takie

zwykłe granie, nie budzące jakich

większych emocji. (3)

\m/\m/

Black Thorn Halo - The Horde

2019 Self-Released

Członkowie Black Thorn Halo są

nad wyraz konsekwentni. Nie dość,

że od blisko 10 lat grają coś niezbyt

obecnie modnego, to regularnie

i samodzielnie wydają kolejne

płyty. "The Horde" jest trzecią z

kolei i jak dla mnie najlepszą w

dorobku tego amerykańskiego zespołu.

Tradycyjny heavy/power/

thrash metal zdaje się bowiem

czymś jeśli nie przebrzmiałym, to

na pewno niezdolnym do zaskoczenia

czymkolwiek, a tu proszę,

koledzy z Austin łoją tak, że nie

ma zmiłuj, a co starszym od razu

przypominają się lata świetności

takiego grania. Nietrudno sobie

wyobrazić ten krótki, liczący niespełna

35 minut, materiał na winylowym

longplayu, wydanym tak w

1985 roku, bo "The Horde" to

właśnie ta stylistyka i perfekcyjne

wręcz nawiązanie do dawnych czasów.

Gdyby Black Thorn Halo

grali wyłącznie tradycyjny heavy

czy tylko thrash mogłoby to skończyć

się nieuniknioną monotonią

całości materiału, ale chłopaki

czerpią natchnienie z różnych źródeł,

co w rezultacie daje świetne

efekty. Dlatego trudno nie zachwycić

się "The Horde", brzmiącym

niczym hybryda wczesnego Metal

Church, Overkill czy Attacker,

uworami pełnymi mocy, ale też i

fajnych melodii, takich jak choćby

w szaleńczym utworze tytułowym

czy "Dare You To Live". Niski, zadziorny

głos Rafaela Lopeza

sprawdza się w tej stylistyce doskonale,

będąc kolejnym mocnym

punktem i elementem tej muzycznej

układanki. (5)

Wojciech Chamryk

Blaze Bayley - Live In Czech

2020 Blaze Bayley Recordings

Kolejna płyta koncertowa niezmordowanego

ex frontmana Iron Maiden

została zarejestrowana w małym

klubie Melodka w Brnie - jak

widać Blaze nie robi sobie niczego

z faktu, że jest już w drugiej, a może

i nawet trzeciej lidze światowego

metalu. Akurat to nagranie

wypada zdecydowanie lepiej od

wymęczonego "Live In France",

RECENZJE 153


powiela jednak zarazem jego

wszystkie słabe punkty. Wokalista

repertuar ma spory, od płyt firmowanych

Blaze do tych nowszych,

ale nie jest on niestety zbyt urozmaicony.

Dlatego, pomimo tego,

że wśród tych 18 utworów mamy

przekrój, od "Silicon Messiah" do

utworów z trylogii "Infinite Entanglement",

to i tak najlepiej bronią

się starocie z repertuaru Maiden.

Bayley zrezygnował tym razem

z wykonania "The Angel And

The Gambler", zastępując go "The

Clansman", ale jest to zamiana typu

"zamienił stryjek...", bo akurat

w tym utworze upływ czasu w głosie

lidera jest bodaj najbardziej słyszalny.

"Virus", "Man On The Edge"

i "Futureal" wypadają lepiej, również

dzięki chórkom, ale i tak

"Live In Czech" jest wydawnictwem

tylko dla największych fanów

Blaze'a... (2,5)

Wojciech Chamryk

Blind Ego - Preaching To The

Choir

2020 Gentle Art Of Music

Blind Ego to formacja prowadzona

przez gitarzystę RPWL, Kalle

Wallnera. Album "Preaching To

The Choir" wydaje się być z dala

od progresywnych wpływów a bardziej

jest osadzony w melodyjnym

rocku i hard rocku, z pewnymi elementami

współczesnego grania i

brzmienia groove. Utwory wydają

się różnorodne, barwne, opatrzone

atrakcyjną zawartością i z dobrymi

radiowymi refrenami. Większość z

nich utrzymane jest w łatwo przyswajalnej

formie rockowej tak, jak

singlowy "Burning Alive" czy "In

Exile", nie mówiąc o klimatycznych

i prawie balladowych "Dark Paradise"

oraz "Heading For The Stars".

Mnie jednak bardziej uwagę przykuły

mocniejsze kawałki z hard

rockowym uderzeniem w oprawie

wyjętej ze stylistyki groove, typu

"Massive", "Preaching To The

Choir" oraz "Line In The Sand". W

wypadku tego pierwszego i ostatniego

można też powiedzieć o pewnym,

acz niewielkim progresywnym

spojrzeniu. Całość wykonana

jest sprawnie i na wysokim

poziomie, do produkcji też nie ma

się co czepiać. Album oprawiony

jest w mrocznej oraz intrygującej

oprawie. Ogólnie "Preaching To

The Choir" to miłe rockowe granie

dla uprzyjemnienia sobie czasu,

spełniające standardy jeśli chodzi o

wykonanie i brzmienie. Bardziej

dla rockowych niż progresywnych

maniaków. (3,7)

\m/\m/

Blister Brigade - Slugfest Supreme

2020 Inverse

Takiego grania w czasach dominacji

cyfrowego chłamu nigdy za wiele,

bowiem Szwedzi z Blister Brigade

specjalizują się w klasycznym

hard 'n' heavy, typowym dla pierwszej

połowy lat 80. Teraz co

młodsi określają takie dźwięki mianem

hard rocka, ale wtedy mówiliśmy

na coś takiego heavy metal,

bo był to nader pojemny worek, do

którego pasowali wszyscy ciężej

grający: od melodyjnych AORowców

do Venom czy Possessed.

Blister Brigade grają nad wyraz

stylowo, konkretnie i dynamicznie

- momentami trudno nawet oprzeć

się wrażeniu, że tak naprawdę pochodzą

ze Stanów Zjednoczonych,

tak wycinają w przebojowym "Damaged

Goods" czy singlowym "Arson".

W balladach też radzą sobie

niezgorzej - pozbawiona partii perkusji

"Through Murky Times" jest

bardziej klimatyczna, "Disintegrate"

nabiera z czasem mocy. Nie

znaczy to w żadnym razie, że zespół

koncentruje się wyłącznie na

bardziej przebojowych utworach,

bo w "Ready To Crumble",

"S.M.M." czy "Burn My World

Alive" jest zdecydowanie mocniej,

również dzięki szponiastemu głosowi

Gustava Lunda - fani heavy

lat 80. na pewno nie będą "Slugfest

Supreme" rozczarowani. (4)

Wojciech Chamryk

Blue Öyster Cult - Hard Rock

Live Cleveland 2014

2020 Frontiers Music

Starsi panowie Eric Bloom i Donald

"Buck Dharma" Roeser

wciąż nie składają broni, czytaj gitar.

I chociaż w studio zbytnio już

się nie przemęczają, to z młodszymi

kolegami wciąż z powodzeniem

koncertują. Firma Frontiers wydała

właśnie zapis ich występu z Cleveland

sprzed kilku lat i muszę

przyznać, że nie spodziewałem się

po Blue Öyster Cult, że są jeszcze

w takiej formie - w końcu mowa o

zepole powstałym jeszcze w latach

60. Ale koncertowo ta grupa zawsze

była potęgą - moim pierwszym

LP BÖC był wyśmienity

"Some Enchanted Evening" z

roku 1978, a wcześniej i później

zespół wydał przecież jeszcze podwójne

"On Your Feet or on Your

Knees" (1975) i "Extraterrestrial

Live"(1982), zarejestrowany po

części podczas trasy z Black Sabbath,

zwieńczonej również publikacją

wspólnego video "Black &

Blue". "Hard Rock Live Cleveland

2014" nie wypada na ich tle

najgorzej: wiekowi liderzy radzą

sobie wokalnie, wykonanie instrumentalne

jest bez zarzutu, a brzmienie

klarowne i mocne. Co do

programu to typowe greatest hits

Blue Öyster Cult live - 17 klasyków

wybranych z różnych płyt, w

większości jednak z tych wydanych

w latach 70. Leci więc klasyk za

klasykiem, są oczywiście największe

przeboje z "Burnin' For You",

"Don't Fear The Reaper" czy "Godzilla"

z solówkami basu i perkusji.

Nie mogło też rzecz jasna zabraknąć

instrumentalnego popisu

"Buck's Boogie", mrocznego "Career

Of Evil" lub siarczystego "Me 262",

czyli melodyjnego hard rocka w

duchu siódmej dekady ubiegłego

wieku. Materiał jest też dostępny

na DVD/Blu-ray, więc fani zespołu

mają na co wydawać pieniądze.

(5).

Wojciech Chamryk

Body Stacker - Drinking Songs

For The End Of The World

2019 Self-Released

Wydanie skromniutkie, CD-R w

tekturowej kopertce, ale muzyka

zacna. Panowie są z Ameryki Północnej,

obecnie stacjonują w Denver,

a na swym długogrającym debiucie

łoją soczysty thrash/crossover.

Przeważają tu więc krótkie

(dwie-trzy minuty to norma),

zwarte i bardzo intensywne kompozycje.

Brian Townsand jest

istną siłą napędową tej formacji,

gra bowiem z jednej strony jak opętany,

czasem nawet rozpędzając się

do blastów, ale słychać również, że

to perkusista bardzo zaawansowany

technicznie. Zwłaszcza w tych

wolniejszych, miarowych i

mocarnych numerach ma pole do

popisu, zapełniając sporo przestrzeni

pod basem i gitarą. Body

Stacker są w szybkim graniu naprawdę

dobrzy (świetny, archetypowy

wręcz dla amerykańskiego

thrashu lat 80., "Curse Of The Skeletal

Mageale"). Jednak mnie szczególnie

przypadły do gustu właśnie

te wolniejsze numery, z trwającym

ponad siedem minut "Pathogen" na

czele, bo to właśnie w nich muzycy

pokazują, że nieobce są im zakręcone,

techniczne patenty z arsenału

Voivod czy urozmaicone aranżacje,

chociaż mocy tym utworo

też nie brakuje, czego potwierdzeniem

jest świetny, zróżnicowany

"Stack 'Em High" - czerpiący ze

Slayera, ale na tyle dyskretnie, by

nie czynić z tego jakiegokolwiek

zarzutu. (4)

Wojciech Chamryk

Boiling Blood - Lost Inside A

Morbid World

2019 Self-Released

Boiling Blood to zespół niemiecki,

ale grający thrash w amerykańskim

stylu, taką wypadkową dokonań

wczesnej Metalliki, Slayera

czy Exodusu. "Lost Inside A

Morbid World" jest jego studyjnym,

długogrającym debiutem, ale

zespół istnieje od kilkunastu lat,

więc o jakiejś nieporadności nie ma

tu mowy. Królują za to soczyste

riffy, szalone tempa i opętańczy

wrzask Petera Rummela. Płyta

jest długa, bo trwa ponad 50 minut,

ale urozmaicona, nie ma więc

mowy o nudzie, bo to thrash może

i niezbyt oryginalny, ale wysokich

lotów. Liczne aranżacyjne smaczki,

rozbudowane solówki, unisona,

zmiany tempa - postarali się chłopaki,

nie ma co. Do tego czasem

skręcają wręcz w stronę death metalu

("Emerged From Lost") czy

crossover ("Lost"), dzięki czemu zawartość

ich pierwszego albumu jest

jeszcze ciekawsza i słucha się go jeszcze

lepiej. Mocny debiut, na: (4).

Wojciech Chamryk

Born In Exile - Transcendence

2020 Art Gates

Born In Exile powstał w 2012

roku w Barcelonie i nagrał dwa albumy

"Drizzle of Cosmos" (2017)

i "Transcendence" (2020). Niedawno

opisywałem dokonania amerykańskiego

DeadRisen, a jakiś

czas temu Japończyków z Seventh

Son. Nie bez przyczyny wspominam

o tych kapelach, bowiem

Hiszpanie swoim progresywnym

metalem przypominają mi właśnie

ich granie. Do tego grona dołączył

bym jeszcze tunezyjski Myrath, a

to dlatego, że muzycy Born In Exile

z rzadka - ale zawsze - sięgają

po orientalne inspiracje oraz orkiestracje.

No i oczywiście do mis-

154

RECENZJE


trzów w tym gatunku nie mają się

co równać. Niemniej jasne jest też

to, że wymienione grupy nie mają

szans aby stać się inspiracją opisywanych

Hiszpanów. Bardziej są to

uznane marki, chociażby Symphony

X, Pagan's Mind czy Threshold.

Born In Exile takiej opinii

nie mają i wątpię aby w najbliższym

czasie ją zdobyli. I to nie z

powodu, że słabo grają czy też mają

kiepskie pomysły na muzykę. Co

to, to nie! Hiszpanie grają wyśmienicie,

z polotem i mają jasną wizję

swojej muzyki, w której jest technika,

moc i finezja, całe mnóstwo

tematów muzycznych oraz melodii,

a także cały bagaż doznań i

uczuć. Standard ale ograniczony

do umiejętności i talentu muzyków

tworzących tę kapelę, a te są jednak

spore. Wyróżnikiem Born In

Exile jest głos pani Kris Vega. Być

może znajda się tacy, że zaczną

kręcić nosem. Skądinąd znana mi

postawa. Jednak Kris ma mocny i

wrzaskliwy głos, którego z chęcią

używa. Owszem potrafi zaśpiewać

łagodnie po kobiecemu, ale nawet

wtedy czuć w nim rockową ekspresję,

także w pełni akceptuję panią

Kris Vega. "Transcendence" brzmi

bardzo dobrze choć do najlepszych

produkcji troszeczkę im brakuje.

Niemniej jednak to ciągle

bardzo wysokie normy. Do niedawna

trochę narzekałem, że więcej

jest progresu w konwencji Riverside

czy Opeth. Teraz jednak ożywiły

się stare kapele w moim ulubionym

stylu oraz wysypały się nowe

kapele z tego nurtu. Także bogactwo

takich propozycji zmusza

nas nie tyle co do selekcji ale wręcz

do spychania na bok i zapominania

niektórych z nich. Po prostu nie jesteśmy

w stanie zapamiętać i ogarnąć

wszystkiego z tej sceny. Jaki

los przytrafi się Born In Exile czas

i fani o tym zadecydują. (4,5)

Brainthrash - Brain Rangers

2017 Self-Released

\m/\m/

Wiadomo nie od dziś, że w metalowym

podziemiu czas biegnie

nieco wolniej, dlatego recenzuję

właśnie płytę wydaną prawie cztery

lata temu. Ale OK, nie ma to

większego znaczenia, bo wciąż doskonale

pamiętam czasy, kiedy

album mający dwa-trzy lata wciąż

potrafił być nowością, a do tego

Brainthrash grają na "Brain Rangers"

wyśmienicie. Chwilami aż

trudno uwierzyć, że to ich długogrający

debiut, ale ten fiński zespół

tworzą w większości doświadczeni

muzycy, a do tego powstał on przecież

jeszcze w 2005 roku. Nazwa

jest tu nader czytelnym drogowskazem

co do obranej przez nią

stylistyki. W dodatku to thrash z

Bay Area rodem, typowo

amerykański - wściekle młócący,

intensywny, ale też zaawansowany

technicznie i dopracowany aranżacyjnie.

Wpływy Exodus, Vio-lence,

a do tego Testament czy Overkill

i jesteśmy w domu, bo to najbardziej

słyszalne tropy. Brainthrash

z dużym wyczuciem kontynuują,

kultywują wręcz, te dawne,

thrashowe tradycje, grając

świeżo i z polotem, a wokalista Kami

jawi się niczym młodszy brat

Steve'a "Zetro" Souzy. Świetny

opener "Vomit Protector" to tylko

wstęp, bo każdy z ośmiu kolejnych

utworów jest równie dopracowany

- warto przekonać się o tym osobiście.

(4)

Wojciech Chamryk

Brothers Of Metal - Emblass Saga

2020 AFM

Brothers Of Metal istnieją od kilku

ładnych lat, ale wydawniczo

uaktywnili się dopiero w roku

2017. Ich pierwszy album "Prophecy

Of Ragnarök" niezbyt mnie

wzruszył - ot, współczesny heavy/

power metal spod sztancy, w dodatku

cyfrowej. Z jego następcą

"Emblass Saga" jest niestety podobnie,

bo to granie nad wyraz przeciętne,

co najwyżej poprawne.

Oczywiście spece od promocji zachłystują

się tym, że nagrania tej

szwedzkiej grupy mają ileś milionów

odsłon w streamingu, więc już

kreują ją na nową gwiazdę, ale

umówmy się: popularność w wirtualnym

świecie, szczególnie w dzisiejszych

czasach, to nie wszystko.

Zespół ma potencjał, umiejętności,

dobrą wokalistkę Ylvę Eriksson,

ale już same kompozycje to zbiór

klisz spod znaku symfonicznego

power metalu, czasem tylko nawiązującego

do jego klasycznej odmiany

czy folku. W dodatku brakuje

tym utworom mocy, metalowego

uderzenia - nawet gdy jakiś numer,

na przykład "Chain Breaker",

zdradza potencjał, to jego brzmienie

jest maksymalnie ugrzecznione,

niczym z płyty jakieś pop gwiazdki,

a nie metalowej kapeli. Jeśli

więc ktoś lubi sztampowy power

metal z wokalnymi duetami, nośnymi

refrenami symfonicznym patosem

i ładnymi melodiami, może

"Emblass Saga" posłuchać - fanom

metalu jednak tej płyty nie polecam.

(2,5)

Wojciech Chamryk

Burning Shadows - Beneth The

Ruins

2019 Rafchild

Potrafimy pięknie gadać, ale czy

umiemy grać? Sprawdźmy. Posłuchajmy.

"Beneth The Ruins" to

mini album US power metalowego

zespołu Burning Shadows, zmontowany

na szybko z czterech nowych

utworów "Blacken The Sky",

"The Grey Company (Paths Of The

Dead)", "Monuments Of Rust",

"The Red Sky", jednej starszej kompozycji

"The Shadow From The

Steeple" nagranej na nowo i dwóch

kawałków w wersji koncertowej:

"The Last One To Fall" oraz "Oathbreaker".

Owe wydawnictwo miało

za zadanie reprezentować zespół

przed europejską trasą koncertową

w grudniu 2019r. Czy warto tego

słuchać niezależnie od koncertów?

Tak, bo to mocarne i dynamicznie

brzmiące kompozycje, przywodzące

na myśl Iced Earth, Nevermore,

Witchking i późniejszy Testament.

Ciekawie wypadają szczególnie

dialogi wokalne, gdzie Tom

Davy prezentuje swoje wszechstronne

możliwości. Nawet pomimo

tego, że nagrywanie wokali do

wersji studyjnych zajęło zaledwie

jeden dzień, Tom stanął na wysokości

zadania aby wydobyć z urozmaiconej

muzyki Burning Shadows

to, co najlepsze - gromił jak

mag, wykreował unikalną atmosferę,

wręcz teatralny charakter.

Sprawdźcie choćby wstęp do

"Blacken The Sky" a dostaniecie

próbkę Tomy'ego w pigułce. Instrumentalnie,

nowe utwory studyjne

są słuchalne, fajne, wielowątkowe,

ale też odtwórcze. Odnoszę

wrażenie, że gdzieś już słyszałem

wiele fragmentów instrumentalnych

z "Beneth The Ruins". A zatem,

Tom okazuje się być artystą i

bohaterem numer jeden omawianego

albumu, podczas gdy pozostali

muzycy dobrymi rzemieślnikami

robiącymi to, co szczerze

kochają. Odnośnie wersji koncertowych,

prawdziwym powodem ich

wydania było dołączenie zespołu

do wytwórni Rafchild Records.

Słucha się ich jak przypadkową kolekcję

nagrań niemających ze sobą

wiele wspólnego (pochodzą z różnych

miejsc i okresów). Niemniej,

udało się zachować klimat prawdziwej

imprezy i fanom może się

podobać. Ogólnie, można uznać

"Beneth The Ruins" za pośrednie

wydawnictwo zapowiadające kolejny,

czwarty duży album Burning

Shadows. Zespołowi nie brakuje

pomysłów. Bardzo możliwe, że następca

"Beneth The Ruins" będzie

znakomita. Warto ich sprawdzić.

Mają zarówno doświadczenie jak i

potencjał. Czas pokaże czy przyszłość

będzie należeć do Burning

Shadows. Stare legendy odchodzą

i młode pokolenie heavy metalowców

będzie potrzebować wkrótce

nowych bohaterów oraz nowych,

oryginalnych pomysłów. Burning

Shadows istnieje 20 lat i właśnie

kompletuje utwory na swój czwarty

duży album. Miejmy nadzieję,

że podejdą do tematu z dystansem

i zrobią coś świeżego. Opieranie

liryków na literaturze (nawiązują

do wielu książek) to jeden dobry

kierunek, ale naprawdę tacy muzycy

potrzebują zgłębiać wiele różnych

dyscyplin kreatywnych, aby

tworzone przez nich dźwięki miały

świeżą, niczym nieskrępowaną,

swobodną moc twórczą. Wtedy to

oni będą wielcy a nad ruinami

wzniesie się jeden tlący się cień.

Sam O'Black

Burning Witches - Wings Of

Steel

2019 Nuclear Blast

"Wings Of Steel" to EP / maxisingiel

(różne źródła różnie podają),

który poza pełnieniem roli ciekawostki

dla fanów, ma na celu promocję

recenzowanego obok trzeciego

wydawnictwa zespołu zatytułowanego

"Dancing With The

Devil". Singiel ten może być też

ciekawy, ze względu iż jest to pierwsze

wydawnictwo z nową wokalistką

Laurą Guldemond w składzie.

Jeżeli chodzi o zawartość muzyczną,

to tytułowy utwór również

znalazł się na wspomnianym albumie,

jednakże w nieco zmienionej

wersji. Ta, którą możemy usłyszeć

tu jest nieco surowsza. Wydawnictwo

dopełniają trzy utwory nagrane

podczas występu grupy na

Wacken Open Air 2019 już z

Laurą w składzie. Nie widzę żadnego

powodu, żeby ktoś poza

wielkimi fanami Burning Witches

miał jakiś poważniejszy powód by

po to wydawnictwo sięgać. A ja do

takowych się nie zaliczam.

Bartek Kuczak

Burning Witches - Dance With

The Devil

2020 Nuclear Blast

Nie jestem wielkim fanem Burning

Witches. Uważam je za zespół

lekko przereklamowany i trochę

promowany na siłę. Nie zrozumcie

mnie źle, nie twierdzę, że ich muzyka

to jakaś chała, czy coś w tym

stylu, nie mniej jednak kapel grających

na podobnym poziomie jest

dziś wręcz zatrzęsienie. Zresztą

RECENZJE 155


mniejsza z tym, skupmy się muzycznej

zawartości trzeciego wydawnictwa

dziewczyn. Pierwszą, mogłoby

się wydawać dość istotną

zmianą jest zmiana wokalistki. Serainę

Telli na tym stanowisku zastąpiła

Laura Guldemond. Fakt,

że Laura śpiewa inaczej od poprzedniczki

nie wpłynął jednak

znacząco na samą estetykę uprawianą

przez grupę. A jak można

opisać ową estetykę? Otóż w dalszym

ciągu jest to niemieckie

heavy w stylu Primal Fear, Brainstorm

czy Mob Rules. Czyli momentami

zadziornie, momentami

melodyjnie, momentami sztampowo,

sporo chórków i innych tego

typu smaczków, jednakże mimo

wszystko dość spójnie. Czy jakieś

utwory się tu wyróżniają? Hmmm,

po kilkukrotnym obcowaniu z tym

krążkiem ciężko mi takowe wskazać.

Mogłaby to być ballada "Black

Magic", która sprawia wrażenie naprawdę

emocjonującej. Niestety

tylko przy pierwszym przesłuchaniu.

Potem najzwyczajniej w świecie

nudzi. Singlowy "Sea Of Lies"?

Kawałek dość chwytliwy i nawet

mogący się podobać, kiedy słucha

się go w oderwaniu od całości. Podczas

słuchania całego albumu

gdzieś ginie. No ale żeby nie było

tak całkiem nudno panie na koniec

serwują nam swoją wersję "Battle

Hymn" Manowar. A żeby nie tylko

nie było nudno, ale w dodatku (teoretycznie)

było ciekawie zaproszono

tu do gościnnego udziału

Rossa The Bossa oraz Michaela

Leponda. Jak wyszło? Po tym jak

ten kawałek został zajechany przez

Majesty, każdy inne wykonanie

podoba mi się z automatu. Nawet

jeżeli kompletnie brak w nim pierwotnej

epickości. "Dance With

The Devil" to płyta średnia, ale

przypuszczam, że dzięki rozpromowaniu

i innym pozamuzycznym

czynnikom znajdzie grono nabywców

(3).

Bartek Kuczak

Butcher - 666 Goats Carry My

Charriot

2020 Osmose

W dzisiejszych czasach można

spotkać się z dwoma zupełnie skrajnymi

punktami widzenia, jeśli

chodzi muzykę metalową. Otóż

niektórzy próbują wszystkim naokoło

wmawiać, że gatunek ten to

"ambitna sztuka przeznaczona dla

nielicznych jednostek, które są rozwinięte

intelektualnie na tyle, że

potrafią ją zrozumieć". Inni zaś (co

ciekawe, nie tylko antagoniści, ale

również miłośnicy) otwarcie mówią,

że to muzyka prosta, wręcz

prymitywna, w której głównie liczy

się energia, przysłowiowe "darcie

japy", a nie żadne piękno wyrafinowanie,

czy inne tego typu bzdety.

Słuchając drugiego albumu belgijskiego

Butcher zacząłem się zastanawiać,

które z tych podejść jest

bliższe obiektywnej prawdy. Muszę

stwierdzić, że to drugie, gdyż

"666 Goats Carry My Charriot"

to album, który mówiąc kolokwialnie,

się nie pieprzy. Już pierwszy

(pomijając intro) numer o bardzo

wdzięcznym tytule "Iron Bitch" pokazuje

nam, czym według Belgów

jest metal. Co my tu zatem mamy?

Ano przede wszystkim mamy riff,

którego nie powstydziłby się wykorzystać

Lemmmy, gdyby ciągle

chodził po tym świecie. Następnie

mamy niedbały wokal, taki jak w

Venom czy innym Celtic Frost i

skandowany refren, przy którym

człowiek wyobraźnią przenosi się

pod scenę jakiegoś gigu w małym

klubie. Jeszcze, żeby było weselej,

lekkie zawodzenie pod koniec

utworu w stylu Kinga Diamonda

dodające swego rodzaju kolorytu.

Następny kawałek "45 RPM" to

już nawalanka dużo bardziej punkowa,

niż metalowa. "Metalstorm/

Face The Butcher" jednakże jednoznacznie

przypomina nam z jaką

kapelą mamy do czynienia. To kawałek,

który już momentami zahacza

o współczesny black metal.

Jedyną bardziej rozbudowaną

kompozycją jest tutaj utwór tytułowy,

zdający się być czymś w

rodzaju hołdu dla Quorthona i jego

Bathory. Ciężko mi jednoznacznie

ten album ocenić. Jeżeli chodzi

o wartości artystyczne, to jak

zapewne się domyślacie, zbyt wiele

ich tu nie ma. Z drugiej zaś strony

warto docenić bezkompromisowość,

a jednocześnie luzackość

(rzadko się zdarza, by te dwie cechy

szły ze sobą w parze) Belgów.

Daję jej czysto subiektywne (666) i

jednocześnie ostrzegam, że nie jest

to płyta dla fanów Dream Theater.

Bardziej się spodoba tym,

którzy machają głową przy Desaster.

Bartek Kuczak

CETI - Oczy martwych miast

2020 Metal Mind

Pamiętam rozmowy z fanami ("fanami"?)

Turbo, reagującymi zdziwieniem

na wieść, że Grzegorz

Kupczyk od wielu lat ma zespół

CETI, albo słabiutką frekwencję

na świetnych koncertach tej grupy.

Z drugiej strony przypominam sobie

jednak nader pozytywne reakcje

zagranicznych słuchaczy, bodajże

z Hiszpanii, podczas występu

zespołu w Hard Rock Cafe czy też

kolekcjonerów ze świata na jego

kolejne płyty, które wymieniałem

na jakieś metalowe cymelia z ich

krajów, by utwierdzić się tylko w

przekonaniu, że CETI ma ogromny

potencjał, ale jest w Polsce zespołem

po prostu niedocenianym.

Na swym dziewiątym albumie

studyjnym zespół potwierdza go w

120% - zmiana składu, spowodowana

zdrowotnymi problemami

absencja wieloletniego perkusisty

Mucka, zastąpionego ostatecznie z

powodzeniem przez Jeremiasza

Bauma, w żadnym razie nie odbiły

się na poziomie tej świetnej płyty.

W pewnym sensie historycznej, bo

wszystkie zamieszczone na niej

utwory mają polskie teksty, co nie

wydarzyło się w takiej ilości od debiutanckiej

"Czarnej róży", a gitarowy

duet na płycie CETI to też

nie lada gratka. Już singlowe utwory

"Machina chaosu" i "Linia życia"

zapowiadały, że będzie co najmniej

dobrze, ale odsłuch całości tego

materiału potwierdził już nad wyraz

dobitnie, że CETI to klasa

światowa. To w całości utwory duetu

Tomasz Targosz/Grzegorz

Kupczyk, urozmaicone, dopracowane

i perfecyjnie zaaranżowane/

wykonane. Czasem bardziej intensywne,

jak tytułowy czy chwytliwa

"Linia życia", ale przebojowych refrenów

nie brakuje też w innych

kompozycjach, choćby w "Poza

czasem". Sporo też tu nawiązań do

klasyki rocka/hard rocka, co pięknie

dopełnia "Fałszywego boga"

oraz refleksyjny "W dolinie światła"

z wokalizą Marii Wietrzykowskiej.

Jej klawisze nie dominują

tak, jak choćby na "(...) Perfecto

Mundo (…)", ale są słyszalne akurat

tam gdzie trzeba, zaś niepodzielnie

panują na tej płycie gitary

Bartiego Sadury i Jakuba Kaczmarka,

podbite wyrazistym basem.

No i mistrz ceremonii, który

jest w rewelacyjnej formie. 60-tka

na karku, a Grzegorz śpiewa tak

dobrze jak nigdy dotąd: kiedy trzeba

bardzo agresywnie, ale i z imponującą

lekkością - to, co kiedyś o

nim napisałem, że obok Czesława

Niemena, Stana Borysa, Krzysztofa

Cugowskiego i Marka Piekarczyka

jest jednym z najwybitniejszych

polskich wokalistów, jest

jak widać wciąż aktualne. Dodajcie

do tego opisujące współczesny, niezbyt

wesoły świat, teksty i świetną

okładkę autorstwa samego Jerzego

Kurczaka i konkluzja może być

tylko jedna: nowy album CETI to

porywająca płyta, której powinien

posłuchać każdy fan rocka! (6),

Wojciech Chamryk

Conception - State Of Deception

2020 Conception Sound Factory

Wydając w roku 2018 EPkę "My

Dark Symphony", po ponad dwudziestu

latach Norwegowie z Conception

powrócili do żywych. Niestety

z jakichś powodów materiał

ominął naszą redakcję, choć pamiętam,

że starania o ten materiał

były poczynione. Niemniej musiało

być to udane wydawnictwo, bowiem

zespół po dwóch latach wypuszcza

swój kolejny pełny album

"State Of Deception". Już króciutkie

intro "In Deception" zapowiada

nam, że będziemy mieli do czynienia

z podniosłym, mrocznym oraz

bardzo emocjonalny progresywnym

metalem. Natomiast następny

"Of Raven And Pigs" uświadamia,

że czekają nas nie tylko pełne

patosu doznania ale również igrzyska

dla gawiedzi. Zaś wraz z "Waywardly

Broken", że oprócz majestatu,

mocy, monumentalnego klimatu

i techniki, czeka nas również

wiele melodii oraz miłych dla ucha

dźwięków. Wśród tej rozbuchanej

mocy na tym albumie są również

miejsca na chwile zadumy, melancholii

oraz na subtelność, takt czy

wręcz kruchość. Za przykład niech

posłuży "Feather Moves". Jednak

jeszcze więcej filmowego polotu i

dyskretnych emocji przynosi nam

"The Mension", w którym Roy

Khan pięknie współgra z głosem

Elize Ryd z Amaranthe. Niestety

na "State Of Deception" znalazłem

też małe wahnięcie formy,

jest nią kompozycja "Anybody Out

There", która jest utrzymana w

stylistyce ambitnego power metalu

w komitywie z symfoniką. Jest w

niej więcej zadumy ale przy próbie

zbudowania podnioślej atmosfery

tak jakby zabrakło muzykom pomysłu

i rozmachu. A przecież na

tym stoi cały świat Cpnception.

Oczywiście są to moje subiektywne

odczucia, poza tym każdemu życzę

takich potknięć. Wszystko na płycie

zagrane jest wręcz cudnie i można

rozpływać się nad grą instrumentalistów.

Tore Ostby, Ingar

Amlien i Arve Heimdal to naprawdę

mistrzowie swoich instrumentów.

Niemniej gdyby nie głos Roya

Khana nic by na "State Of Deception"

tak nie błyszczało. Roy ma

specyficzną barwę głosu ale to jego

zaangażowanie nadaje muzyce pełną

paletę emocji oraz buduje całą

atmosferę albumu. W progresywnej

produkcji niemniej ważna jest

treść przekazu. Progresywni muzycy

starają sie poruszają ciekawe tematy

i przedstawiać je w jak najciekawszej

formie. Tym razem

Khan głównie opisuje ciemną stro-

156

RECENZJE


nę człowieczeństwa, jego tendencje

do grzechu, oszustw, błędów czy

zdrady. Oczywiście nie można byłoby

słuchać albumu z taka przyjemnością

bez udanej pracy w studio

inżynierów dźwięku i producentów.

W wypadku takich zespołów

jak Conception jest to utrzymane

na bardzo wysokim poziomie.

Całość dopina szata graficzna,

która bardzo udanie współgra z

muzyczną zawartością. Po prostu

pełen komfort dla słuchacza. Cieszę

się, że Norwegowie powrócili,

bowiem ciągle mają wiele do powiedzenia,

a jeszcze bardziej cieszę

się, że Khan na nowo śpiewa. Te

dwadzieścia parę lat beż jego głosu

to bardzo wielka strata. Od tej pory

będę bardzo często sięgał po

"State Of Deception". (5)

\m/\m/

Course Of Fate - Mindweaver

2020 ROAR!

Course Of Fate to dla mnie zupełnie

nowa nazwa na scenie progresywnego

metalu. Niemniej zespół

istnieje od 2003 roku i powstał w

norweskim Fredrikstad. Do tej pory

kapela nagrała trzy demówki,

EPkę "Cognizance" (2013) oraz

tegoroczny duży debiut "Mindweaver".

Muzycznie Norwegowie

to epigoni takich zespołów jak

Rush, Pink Floyd, Queensryche,

Fates Warning czy Dream Theater.

Jednak ze względu na pewną

melancholię i zadumę w ich muzyce

najbardziej pasują mi do Fates

Warning. W ich brzmieniach odnajdziemy

też sporo wpływów

rocka progresywnego, dlatego na

albumie napotkacie sporo ulotności,

subtelności oraz zwiewności.

Kompozycje utrzymane są w konwencji

prog-metalu, więc prze

czterdzieści cztery minuty będziecie

mieli do czynienia z wielowątkową

i ekscytującą muzyką z bardzo

podniosłym i patetycznym klimatem,

w dodatku intensywnie i

przebogato zaaranżowaną. Trochę

mroczny ale za to bardzo intrygujący

i wciągający muzyczny świat.

Lirycznie to koncept, a inspiracją

do jego napisania był wiersz "Antigonish"

Williama Hughesa

Mearnsa, a także kultowi przywódcy

oraz ich wyznawcy. W tej

esencji "Mindweaver" przedstawia

historię człowieka, który doświadcza

wizji końca świata. W opisywaniu

wykonania, brzmienia oraz

produkcji takich płyt jak "Mindweaver"

mam coraz więcej kłopotu.

Coraz bardziej brakuje mi słów.

Choć obecna muzyka progresywna

jest nieskończenie różna to przeważnie

jest utrzymana w konwencji,

wyśmienicie wymyślona, z polotem

i po mistrzowsku zagrana

oraz perfekcyjnie brzmiąca. Jest to

standard, od którego są minimalne

różnice wynikające z indywidualnych

umiejętności i talentów muzyków.

Tak też jest w wypadku

Course Of Fate i ich "Mindweaver".

Formacja i album jak najbardziej

godny polecenia. Posłuchajcie

i zadecydujcie czy zostawić go na

waszych półkach. (4,7)

\m/\m/

Crisix - Sessions: #1 American

Thrash

2019 Listenable

O, nowa płyta Crisix. Fajnie, pomyślałem,

bo ci Hiszpanie nieźle

łoją thrash, może być ciekawie.

Odpalam pierwszy utwór - brzmi

jakoś znajomo. Leci kolejny i też

podobne wrażenia - cover czy co?

Wszystko wyjaśniło się, gdy spojrzałem

dokładniej na opisy promocyjnych

mp3 - otóż Juli Bazooka

i spółka popełnili album w

hołdzie amerykańskim gigantom

thrashu. I OK, tylko po co? Brzmi

to solidnie, ale szans na przebicie

oryginałów nie mieli, zresztą chyba

nawet nie próbowali dodać do tych

utworów czegoś od siebie. Jeśli

więc ktoś ma życzenie posłuchać

znanych klasyków Vio-Lence, Nuclear

Assault, EvilDead, Forbidden,

Exodus, Anthrax, Testament

i Demolition Hammer w

nowych wersjach, zyskał taką możliwość,

ale ja pozostanę przy ich

wykonaniach sprzed lat. Zastanawia

też nieco to Sessions: #1 w tytule,

bo może świadczyć o tym, że

zespół próbuje stać się kolejnym

"specjalistą" od coverów, a to byłaby

już przesada... (2)

Wojciech Chamryk

Cryptex - Once Upon A Time

2020 Steamhammer/SPV

"Once Upon A Time" jest moim

pierwszym zetknięciem z tym niemieckim

zespołem, dlatego nie

wiem o nim zbyt wiele. Niemniej w

niedługim czasie uzupełnię te brakujące

informacje. Natomiast na

odsłuchiwanym albumie znajdziecie

muzykę z pogranicza progresywnego

rocka i metalu. Mam jednak

wrażenie, że Niemcy bardziej ciążą

ku rockowej odsłony swojej wyobraźni.

Pomagają im w tym mocne

odniesienia do lżejszego

AORu, a także bardzo filmowe

podejście do muzyki, które nadaje

brzmieniom bardzo plastycznej i

teatralnej formy. Niemcy bardzo

udanie wciągają nas do mrocznego

spektaklu ale prowadzą go w dość

optymistycznej acz zarazem podniosłej

atmosferze. Całość nadaje

specyficznego i indywidualnego

charakteru, choć czasami bardzo

mocno odnoszę wrażenie, że słyszałem

to na najlepszych płytach

amerykańskiego Styx. Niemniej

"Once Upon A Time" jest bardzo

emocjonalnym i bezkompromisowym

dziełem, które bardzo chętnie

korzysta z dysonansów, rzucając w

chwytliwe i refleksyjne melodie te

gwałtowne i porywające fragmenty.

Przy pierwszych odsłuchach tego

albumu miałem wrażenia, że pierwsze

dźwięki i kompozycje bardzo

mocno mnie porywają, jednak z

czasem ten impet malał. Mimo to

po kilku przesłuchaniach ta niedogodność

zniknęła. Być może zbyt

emocjonalnie i gwałtownie wchodziłem

w świat Cryptexu. Kompozycje

są bardzo ciekawie napisane i

jeszcze lepiej zaaranżowane, nie

mówiąc o klasie ich wykonania.

Niemcy na "Once Upon A Time"

zawarli wszystko co może spodobać

się każdemu maniakowi progresywnego

grania. Umieszczając

w dźwiękach i słowach, jak sami to

określili, niepohamowane, autobiograficzne

psychogramy wypełnione

ambiwalentnymi uczuciami z podejściem

autorefleksji. Kilku słowy

bardzo intrygujący i atrakcyjny

muzyczny świat, który warto poznać.

(4,5)

\m/\m/

Crystal Eyes - Starbourne Traveler

2019 Massacre

Crystal Eyes po kolejnej już zmianie

składu (nowi na pokładzie to

gitarzysta Jonatan Hallberg oraz

perkusista Henrik Birgersson) nabrali

jakby wiatru w żagle. Fakt,

power metal w ich wykonaniu nigdy

nie był jakiś siermiężnym pitoleniem

bez ładu i składu, ale też

nie mogę powiedzieć, żeby kolejne

płyty tej grupy, może poza debiutancką

"World Of Black And Silver",

jakoś mnie porywały. "Starbourne

Traveler" może być jednak

dla Szwedów nowym otwarciem,

bo to materiał nad wyraz solidny,

a do tego pełen werwy i animuszu.

Mikael Dahl nigdy nie

ukrywał zauroczenia muzyką Judas

Priest, Iron Maiden, Accept,

Helloween czy Running Wild i

sły-chać ich wpływy - szczególnie

ekipy Rock 'n' Rolfa - w nowych

utworach jego zespołu, choćby w

"Into The Fire" czy nagranych na

nowo z racji 20-lecia wypuszczenia

albumu "World Of Black And

Silver", numerach "Extreme Paranoia"

i "Rage On The Sea". To akurat,

jak dla mnie, trochę chybiony

pomysł, mogący świadczyć o braku

większej ilości nowych pomysłów,

ale na szczęście "Gods Of Disorder",

hołd Mikael dla jego ulubieńców

z dzieciństwa z Mötley Crue,

Twisted Sister i W.A.S.P., ballada

"In The Empire Of Saints" czy

"Midnight Radio", kolejna wyprawa

lidera w przeszłość, kiedy w latach

80. wsłuchiwał się w radiową

audycję "Rockbox", trzymają wysoki

poziom, tak więc: (4).

Wojciech Chamryk

Damage SFP - Damage SFP

2019 Rockshots

Pochodzący z Finlandii Damage

SFP to kolejne dziecko coraz powszechniejszego

w metalowym

światku trendu. Trendu, który polega

na tym, że muzycy, którzy

mieli zespoły dwadzieścia i więcej

lat temu, a potem odłożyli swe

instrumenty do szafy, nagle czują

chęć powrotu do grania i reaktywacji

swych dawnych bandów.

Warty nadmienienia jest fakt, że

często te kapele nie były w przeszłości

jakoś specjalnie znaczące.

Powiem więcej, niektóre z nich ledwo

co opuściły garaż. Nie twierdzę,

że takową kapelą jest Damage

SFP, gdyż w latach 1989-1996

udało mu się wydać dwie demówki,

jednakże zdominowanej już wówczas

przez black metal sceny nie

podbili. Dwa lata temu udało im

się skrzyknąć ponownie, a rok temu

na rynek wypuścili omawiany

tu debiut. Pierwsze słowo, które mi

się nasuwa przy słuchaniu to przeciętność.

Niestety bije ona tu niemalże

ze wszystkich elementów

twórczości Finów. Od umiejętności,

przez poszczególne kompozycje

a na wizerunku całości kończąc.

Muzyka Damage SFP to thrash z

lekkimi wpływami death. Ich debiut

momentami rzeczywiście, brzmi,

jakby był stworzony w pierwszej

połowie lat dziewięćdziesiątych.

Zresztą poniekąd tak jest.

Część utworów z tego wydawnictwa

np. "Death Of Innocent" pochodzi

ze starego okresu działalności

grupy przed jej rozpadem. Jest na

tej płycie jeden moment, który wy-

RECENZJE 157


bija się lekko ponad przywoływaną

już tu przeciętność. Mowa to o

utworze "In Termination". Chyba

najbardziej melodyjny kawałek na

tym albumie z ciekawą heavy metalową,

wręcz maidenową solówką.

Ogólnie można posłuchać, jednakże

szału nie ma (3).

Bartek Kuczak

David Reece - Cacophony Of

Souls

2020 El Puerto

Pamiętamy tego wokalistę z jednej

płyty nagranej z Accept, Bangalore

Choir czy Bonfire oraz z ubiegłorocznego

koncertu-hołdu dla

Ronniego Jamesa Dio w Warszawie,

jednak dla większości fanów

metalu David Reece jest niestety

postacią anonimową. Teraz ten

stan rzeczy może ulec zmianie, bowiem

nagrał dobrą płytę solową

"Cacophony Of Souls", wracając

do swych korzeni. Zwolennicy LP

"Eat The Heat" powinni się tym

materiałem zainteresować, fani surowego,

tradycyjnego metalu o germańskim

sznycie również. Tym

bardziej warto, że w żadnym razie

nie jest to tylko jakaś nostalgiczny

powrót do przeszłości, ale rasowe,

mocne granie w duchu lat 80., z

killerami w rodzaju siarczystego

openera "Chasing The Shadows",

równie szybkiego i jeszcze bardziej

melodyjnego "Blood On Your

Hands" czy Judaszowego "Metal

Voice". Miarowy "Judgment Day"

jest równie surowy, ale jednocześnie

też mroczny i klimatyczny - to

kolejny majstersztyk z tej płyty.

Utwór tytułowy jest bardziej przebojowy,

podobnie jak hardrockowy

"Back In The Days", nie brakuje też

tu udanych ballad jak "Another Life

Another Time". Na wielu płytach

bywa niestety tak, że końcówka

jest słabsza, ale nie tutaj, bo "Bleed"

pędzi do przodu na złamanie karku,

a finałowy "No Disguise" to kolejny

numer, który Accept mógłby

nagrać w końcu lat 80. Co ważne

główny bohater jest w wyśmienitej

dyspozycji wokalnej, a towarzyszy

mu zespół złożony z samych wymiataczy,

pod kierunkiem gitarzysty

Andy'ego Susemihla, znanego

z Sinner czy U.D.O. David wrócił

więc z tarczą, oby na dłużej! (5)

Wojciech Chamryk

DeadRisen - DeadRisen

2020 AFM

DeadRisen to muzyczny pomysł

starych wyjadaczy gitarzysty Roda

Rivery oraz basisty Mike'a Leponda.

Do towarzystwa udało im się

namówić całkiem niezłych muzyków,

klawiszowca Tony'ego Stahla

(Livesay), perkusistę Dana

Prestupa (Midnight Eternal) oraz

przekozaka, wokalistę Willa Shawa

(Heir Apparent). W ten oto

sposób stworzyli kolejny wyśmienity

progresywno power metalowy

projekt, który może mierzyć się z

Symphony X, Pagan's Mind czy

Threshold. W pierwszej kolejności

w uszy rzucają się partie gitary.

Rod Rivera czaruje niesamowicie,

ze swobodą zagra thrashowe riffy

aby za chwileczkę zagrać akordy

wyjęte z flamenco, bluesa czy

jazzu. Nie obce mu są sola w stylu

Malmsteena ale to cały czas pełną

gębą power metal i tradycyjny

heavy metal, a nie jakaś tam egzaltacja

nad własnymi umiejętnościami.

Kolejny, który zwraca na siebie

uwagę to Will Shaw. Uhhh... i co

tu pisać? Jak dla mnie, można go

umieścić gdzieś między Geoffem

Tatte, Toddem La Torre czy

Ray'em Adlerem. Kilku słowy na

debiucie DeadRisen śpiewa przecudnie,

a jego melodie i partie długo

pozostają w głowie. Inni instrumentaliści

jakościowo nie ustępują

dopiero co wymienionym muzykom.

Umiejętności basisty Mike'a

Leponda są powszechnie znane i

raczej z byle jakimi perkusistami

nie pracuje. Zresztą z Danem

Prestupem już współpracował w

symfoniczno metalowym Midnight

Eternal, więc z łatwością

stworzyli wyśmienicie pracującą, a

nawet błyskotliwą sekcję rytmiczną.

Natomiast Tony Stahl to

przykład dla innych speców od klawiatury.

Gościu ma niesamowite

wyczucie z doborem brzmień (zero

remizy), jest słyszalny choć głównie

gra w tle, nie jest to gra od czapy

ale z charakterem, gdy trzeba

wysuwa się na plan pierwszy lub

staje w szranki z gitarą. Kompozycje?

Malina, każdy kto lubi progresywny

power metal pokocha debiut

DeadRisen bezgranicznie.

Tak praktycznie wszystkie produkcje

z tego stylu zawiera zróżnicowaną

muzykę, pełną energii, wyśmienitych

pomysłów i znakomitych

melodii. Zarazem przepełnia

ją bogactwo emocji, doznań i klimatu.

A w dodatku na każdej

nutce czuć znamię każdego z muzyków.

Ba, nawet na coverze Metalliki

"For Whom The Bell

Tolls" potrafili odcisnąć swoje talenty.

Bez fuszerki jest także jeśli

chodzi o brzmienie i produkcję,

jest to coś wręcz naturalne. Także

moi prog-maniacy macie kolejny

materiał do testowania, ale w tym

wypadku jestem pewien, że u większości

Was debiut DeadRisen zostanie

na dłużej. (5)

Dead Kosmonaut - Gravitas

2020 High Roller

\m/\m/

Blackmetalowcy też lubią tradycyjny

heavy, a co niektórzy również

z powodzeniem go grają.

Weźmy takiego Pera Gustafssona

- w Nifelheim ryczy niczym zarzynany

tur, miota się po scenie w makijażu

i kolcach, za które kiedyś

Rob Bandit czy Kerry King pozbawiliby

go życia, a tu proszę, w

Dead Kosmonaut pokazuje się z

zupełnie innej strony, śpiewając

czystym, wysokim głosem. Na poprzedniej

płycie, MLP "Rekviem",

Szwedzi postawili na bardziej

retro/vintage rock/progresywne klimaty,

ale ich drugi album jest zdecydowanie

mocniejszy, rzecz jasna

w stylu typowym dla hard & heavy

przełomu lat 70. i 80. Progresywne

akcenty są oczywiście również obecne

w najnowszych utworach

Dead Kosmonaut, choćby za

sprawą organowych brzmień kościelnego

instrumentu w rozbudowanym

"Dead Kosmonaut - Part

II". Ale równie długi stopniowo

przybierający na mocy "Hell/Heaven"

jest już przez recenzentów

określany mianem "Rime Of The

Ancient Mariner" Szwedów, "Iscariot's

Dream" to siarczysty hard

rock, a "Vanitatis Profeta" ma w

sobie coś z ducha Voivod. Czyli

jest i metalowo, i progresywnie, a

"Gravitas" nader dobitnie potwierdza,

że Dead Kosmonaut w żadnym

razie nie zamierzają pozostać

zespołem duszącym się w jednej

szufladce. (5)

Wojciech Chamryk

Deaf Rat - Ban The Light

2019 AFM

Głuchy szczur? Nie brzmi to zbyt

zachęcająco, ale ta szwedzka ekipa

grać potrafi, i to jeszcze jak! Jak

sami podkreślają byli kiedyś - i pewnie

wciąż są, cudów nie ma - pod

ogromnym wpływem Led Zeppelin,

Black Sabbath, AC/DC,

Iron Maiden, W.A.S.P., Kiss,

Alice'a Coopera i wielu innych

wykonawców z kręgu hard 'n'

heavy. Słychać to aż za dobrze na

ich długogrającym debiucie "Ban

The Light", ale Deaf Rat podeszli

do zagadnienia jak należy: nie

kopiują, ale próbują iść tą samą

ścieżką co wielcy poprzednicy, proponując

mocne, a przy tym całkiem

melodyjne dźwięki. Są one

przy tym bardzo uniwersalne, bo

trudno je zakwalifikować na przykład

do hard rocka lat 70. czy

tradycyjnego metalu kolejnej dekady,

chociaż zawierają ich typowe

elementy. Do tej pierwszej kategorii

można podciągnąć dynamiczny

"Fallen Angels", "Hail The End Of

Days", ładną balladę ze smyczkami

"Bad Blood" czy "przebojowy "Say

You Love Me". Ostrzejsze i przy

tym bardziej mroczne(teksty dotyczą

problemów codziennego życia,

żadnych tematów fantasy czy S-F)

są zaś motoryczny "Tying You Down",

miarowy rocker "Save Me

From Myself" oraz "Wanted Forever",

kolejny już popis wokalisty

Frankiego Richa - ma kawał głosu,

skurczybyk, chociaż w swoim

innym zespole Billion Dollar Babies

jakoś tego nie pokazywał. Są

też na "Ban The Light" utwory nowocześniejsze,

podbite elektroniką

"Make You Suffer" czy "Welcome To

Hell" - słabsze od reszty materiału,

krojone pod współczesne mody,

ale i tak "Ban The Light" zasługuje

na: (4,5).

Death The Leveller - II

2020 Cruz Del Sur Music

Wojciech Chamryk

Taki doom metal to ja rozumiem:

mroczny mocarny, surowy i posępny,

pełen patosu i dostojeństwa.

Irlandczycy w żadnym razie nie

odkrywają niczego nowego, operują

znanymi od dziesięcioleci schematami,

ale słucha się tego materiału

wybornie. To tradycyjnie już

w ich przypadku cztery utworykolosy,

trwające od siedmiu do ponad

12 minut, ale skomponowane i

zaaranżowane tak, że ani się człowiek

obejrzy płyta kończy się i ma

się ochotę na więcej. Opener "The

Hunt Eternal" ma w sobie sporo z

hard rocka i jest momentami bardzo

klimatyczny. Najdłuższy na

płycie "The Golden Bough" nabiera

stopniowo dynamiki, przechodząc

od doomowej surowizny do szbkiego

grania z tłukącą perkusją. "So

They May Face The Rising Sun"

blisko jest początkowo klasycznemu

rockowi, ale klimatyczno-balladowe

granie przechodzi w coś mocniejszego,

co akcentuje też pełną

patosu interpretacją wokalista De-

158

RECENZJE


Derdian - DNA

2018 Self-Released

Na ścieżkę kariery Derdian ponownie

naprowadził mnie głos Ivana

Gianinniego, którego niedawno

usłyszałem w wyśmienitej formie

na ostatnim albumie Vision Divine

"When All the Heroes Are

Dead" (2019). Piszę ponownie,

bowiem gdzieś w okolicach wydania

krążka "New Era Pt. 3 - The

Apocalypse" (2010) zespół pojawił

się w redakcji, po czym zniknął

z oczu. Na siódmym albumie Derdian

głos Ivana wypada wspaniale

ale nie tak imponująco i ekscytująco,

jak na wspomnianym krążku

Vision Divine. Wydaje się, że winę

ponosi za to sama muzyka Derdian,

której podstawą jest melodyjny

europejski power metal.

Choć w tym wypadku bardziej

właściwym będzie nazwanie go,

włoskim melodyjnym power metalem.

Charakteryzuje się on szybkimi

tempami, wpadającymi w ucho

melodiami, oraz wypieszczoną produkcją

i brzmieniem, przez co

często i gęsto, takie zespoły oskarża

się o lukrowanie ostrej z charakteru

heavy metalowej muzyki. Co

rusz w takich zespołach wykorzystuje

się też elementy neoklasyczne,

symfonikę i inne orkiestracje. Wtedy

w roli głównej przeważnie występują

klawisze. Jest ich dużo i

sprawiają wrażenie, że wychylają

się za każdej nutki i dźwięku. Stąd

też te uczucie, że zagłuszają moc

gitary a także sekcję rytmiczną.

Niestety powyższe sprawy zaburzają

spojrzenie na budowę kompozycji,

które mimo melodyjności

są urozmaicone, złożone i bardzo

bogato zaaranżowane. Niekiedy

przez te ambitne ornamenty takie

granie zalicza się do progresywnego

grania. Jest to dla mnie pewnym

błędem, ale nie zmienienia to faktu,

że w tym wypadku muzycy

dają bardzo wiele ze swojego talentu

i kunsztu. No i pewne elementy

muzyki progresywnej w takim graniu

także się znajdują. Wszystko

to co przytoczyłem znajdziemy na

"DNA". Trzynaście rozpędzonych,

różnorodnych i nieźle napisanych

kompozycji. W sposób udany oraz

intrygujący mieszający style, wspomnianego

melodyjnego power metalu

i muzyki symfonicznej. Dzieje

się w nich naprawdę wiele, nie tylko

po przez wiele zbitek różnych

muzycznych tematów, ale także po

przez zmiany nastrojów, czy też

wykorzystanie pełnej palety z emocjami.

W wypadku "DNA" ważną

cechą jest to, iż album jest tak zbudowany,

że słucha się go w całości.

Każdy z utworów jest tak napisany,

że w połączeniu z pozostałymi

stanowi pewien zamknięty

dźwiękowy ekosystem. Choć w

moim wypadku, odnalazłem dwie

wyróżniające się kompozycje, pierwsza

to "Elohim" z rozbujaną wstawką

jazzowo-swingową, druga zaś

najbardziej progresywna i z świetnymi

partiami Hammonda "Fire

from the Dust". Oprócz dobrze napisanej

muzyki, na "DNA" wykonanie

jest również na bardzo wysokim

poziomie. Mimo wszystko

trzeba mieć niezłe umiejętności,

żeby dobrze zagrać taką muzykę.

Dużo czasu poświęcono także produkcji

czyli pracy w studio. Fakt,

sam czasami mam wrażenie, że

niektóre partie klawiszy powinno

się lekko wyciszyć, zaś inne partie

gitary czy też sekcji wysunąć do

przodu. Niestety przyjęto takie zasady

przy produkcji i nagrywaniu

takiej muzyki, a jak to się mówi

zwycięskiego teamu nie zmienia

się. Taką muzykę dopełniają teksty,

które przeważnie utrzymane są

w konwencji literatury fantazy. Każdy

taki zespół ma swoją opowieść,

nie inaczej jest z Derdian, choć na

"DNA" pojawiły się pewne odstępstwa.

Swego czasu takie granie robiło

na mnie duże wrażenie, teraz

zdecydowanie rzadziej się to zdarza.

"DNA" to dobra płyta ale pewnie

z czasem zapomnę o niej, już

zbyt wiele takiej muzyki wysłuchałem.

(4)

Derdian - Evolution Era

2016 Self-Released

"Evolution Era" powstała dwa lata

wcześniej i niestety nie uświadczymy

na niej głosu Ivana Gianinniego.

Nie mam pojęcia czemu tak

się stało, jakby nie było, Ivan

udziela się w różnych projektach i

może akurat na Derdian zabrakło

mu czasu. Jednak lider formacji,

gitarzysta Enrico "Henry" Pistolese

wybrnął z sytuacji w dość

sprytny sposób. Albowiem do studia

zaprosił całą plejadę wokalistów.

Co już może powodować skojarzenia

z różnymi projektami z

Avantasją na czele. Na płycie swoje

partie odśpiewali Ralf Scheepers

(Primal Fear), Fabio Lione

(Turilli/Lione Rhapsody), D.C.

Cooper (Royal Hunt), Apollo

Papathanasio (kiedyś Firewind i

Evil Masquerade), Henning Basse

(obecnie Firewind), Gl Perotti

(kiedyś Rebel Devil), Davide

Damna Moras (Elvenking), Mark

Basile (DGM), Terence Holler

(Eldritch), Roberto Ramon Messina

(Physical Noise), Andrea

Bicego (4th Dimension) i jedyna

niewiasta Elisa C. Martin (kiedyś

Dark Moor). Przy takim skupieniu

różnych śpiewaków dzieje się bardzo

wiele ale na "Evolution Era"

jest wyjątkowo spokojnie i bez

większych fajerwerków. Każdy z

wokalistów zaśpiewał dobrze lub

poprawnie, jedynie trochę ciekawiej

robi się, gdy w intro śpiewa

Apollo Papathanasio, oraz w

utworach "I Don't Wanna Die", tu

partie wokalne oddano głosowi

D.C. Coopera oraz w "The Hunter"

z niezawodnym Ralfem

Scheepersem w roli głównej. Niestety

za tę sytuację obwiniałbym

znowu muzykę, bowiem lider zespołu

przygotował materiał w typowej

konwencji melodyjnego

symfonicznego power metalu, niemniej

jednak, nie poszedł tak bogato

w aranżacje i orkiestracje, jak

to było na "DNA". Poza tym melodie

są jeszcze bardziej milsze dla

ucha, choć bez większego charakteru,

przez co "Evolution Era"

brzmi, jak typowy projekt swojego

nurtu z Rhapsody na czele. Skupiono

się właśnie na melodii, szybkości

i próbie nadania płycie błysku

(nieudanej z resztą). Po prostu

Enrico Pistolese bardzo zależało

aby muzyka z tej płyty trafiła do

jak największego grona publiczności,

i tak zabrakło jej charakteru i

przyzwolenia na odrobinę szaleństwa.

Niestety nie przyniosło to najlepszych

rezultatów, a muzyczna

zawartość "Evolution Era" zacumowała

w bezpiecznej przestrzeni

bezbarwności. Oczywiście partie

instrumentalne zagrane są wyśmienicie,

natomiast produkcja nadal

zachowuje cechy charakterystyczne

dla tej sceny, przez co album

przepadł w reszcie innych mu podobnych.

(3,5)

Derdian - Human-Reset

2014 Self-Released

Między "DNA" a "Human-Reset"

jest cztery lata różnicy ale są to

krążki, które mają najwięcej cech

wspólnych. Jakby ktoś myślał, że

"DNA" to najlepiej przygotowany

album Włochów, to "Human-

Reset" również był przygotowany

w ten sposób. Napisano na niego

naprawdę dobre kompozycje oraz

od początku epatuje przepychem

barokowych orkiestracji oraz wymyślnymi

partiami neoklasycznymi.

Pod tym względem oba krążki

mogą między sobą konkurować.

Najważniejsze jest to, że na "Human-Reset"

śpiewa Ivan Gianinni.

Jego głos faktycznie robi różnice.

No i w wymyślonej całej masie

przeróżnych melodii stanowi

gwarancję dużej jakości. Jednak

największą różnicą miedzy wspominanymi

płytami to brzmienie.

"DNA" jest dopieszczona w najmniejszym

detalu, przez co, jest

bardzo komunikatywna i szybko

wpada w ucho. Natomiast "Human-Reset"

ma ciut "gorszą" produkcję.

Instrumenty mają trochę

bardziej szorstką barwę, gitara wydaje

się mocniejsza, sekcja bardziej

dosadna, ba, bywa nawet, że klawisze

mają ciekawsze brzmienie.

Nadto głos Ivana jest bardziej soczysty.

Oczywiście dla oldschoolowców

i tak to zbyt łagodne brzmienie.

Niemniej właśnie to "słabsze"

brzmienie - jak dla mnie - daje

temu wydaniu więcej charakteru.

Także dążenie do perfekcji nie

zawsze jest dobrym rozwiązaniem.

Dobrze byłoby, żeby ktoś o tym

Enrico Pistolese powiedział. Tak

jak wspomniałem "Human-Reset"

to zbiór dobrej i różnorodnej muzyki

w stylu melodyjnego symfonicznego

power metalu, podanego na

szybkości, obfitującego całym

bagażem melodii oraz orkiestracji,

dobrych partii instrumentalnych, a

także niezłym spektrum klimatów

i emocji. I tak ogólnie wydaje mi

się, najciekawsza pozycją w dyskografii

Derdian. (4,2)

Derdian - Limbo

2013 Self-Released

Derdian debiutował w 2005 roku

albumem "Ne Era Part I" od początku

wytyczył swoją drogę jako

reprezentant melodyjnego symfonicznego

power metalu, a w zasadzie

jego włoskiego odłamu. Będąc

jednym z licznych epigonów rodaków

z Rhapsody. Za to jako nieliczni

trzymają się tej zasady nieustanie

i niezmiennie, nawet ledwo

co wspomniani nie dość, że rozbici

na dwie różne formacje to, obie dawno

odeszły od swoich muzycznych

fundamentów. Natomiast

Deridian żyje i rozwija się ciągle w

tym samym świecie, dążąc do jak

najlepszych brzmień, perfekcyjnych

melodii, idealnych koncepcji

muzycznych oraz lirycznych i jak

każdy artysta, dąży do osiągnięcia

swojego apogeum artystycznego.

W ten sposób z epigonów powoli

sami stali się kreatorami tej sceny.

Niemniej zanim to się stało popełnili

kilka zwykłych albumów.

Do nich właśnie należy "Limbo".

Muzyka, która wypełnia ten album

jest jak wiele innych, ale można jej

spokojnie wysłuchać bez większego

zmęczenia. Pojawiają się też

momenty, które zdradzają, że zespół

poczyna sobie coraz śmielej,

wymienię tu, chociażby tytułowe

"Limbo". Tej kompozycji z pewnością

nie powstydziłyby się bardziej

RECENZJE 159


ambitne i progresywno power metalowe

zespołu typu Angra czy

Kamelot. No i pierwszy raz pojawia

się Ivan Gianinni. Oczywiście

od razu zrobił różnicę. Brzmienie i

produkcja sięga już bardziej niż

przyzwoitego poziomu. Także każdy

fan takiego grania bez wstydu

postawi "Limbo" na swojej półce.

Wcześniejsze płyty też nie przynoszą

jakiejś większej krępacji ale

jest to historia, która na swoja opowieść

musi poczekać. Na początku

swojej kariery Derdian wydało trylogię

"New Era". Niestety mimo

sporej wtedy mojej fascynacji tym

nurtem nagrania tej grupy nie dotarły

do mnie, więc po prostu musimy

poczekać aż skompletuje

wszystkie trzy części opowieści

abym mógł ja Wam streścić. A tym

czasem za "Limbo". (3)

\m/\m/

nis Dowling. Finałowy "The Crossing"

jest archetypowo doomowy,

miarowy i surowy, ze zbolałym

śpiewem - pewnie niejeden fan takich

dźwięków dałby sobie uciąć to

i owo, że to nagranie z przełomu

lat 80. i 90., a nie współczesne.

Konkret, wart: (5).

Wojciech Chamryk

Demons & Wizards - III

2020 Century Media

Debiutem z 1999 roku mnie zachwycili,

szczególnie wersją 2 LP z

dodatkowymi utworami. Drugim w

dyskografii, wydanym po sześcioletniej

przerwie "Touched By The

Crimson King", zniechęcili i w

sumie rozczarowali. Teraz sytuacja

wróciła do normy, bo "III" to świetna,

pod każdym względem dopracowana

płyta. Na wszelki wypadek

przypomnę, że Demons & Wizards

to solowy projekt liderów

Blind Guardian i Iced Earth i dobrze,

że w końcu Kürsch i Schaffer

znaleźli czas na jego kontynuację.

Już od pierwszych sekund

pierwszego w kolejności "Diabolic"

słychać, że panowie postawili na

jeszcze bardziej mroczne i monumentalne

granie, Hansi śpiewa jak

nigdy dotąd i wspiera go w tym

chór, a to przecież dopiero początek

tej muzycznej przygody. Kompozycji

jest bowiem jeszcze 10 i

każda jest inna, każda lśni innymi

barwami i patentami. Może faktycznie

lepiej jest, kiedy robią sobie

takie kilku-kilkunastoletnie przerwy?

Na "III" nie brakuje bowiem

zarówno mocy ("Timeless Spirit",

"Midas Disease", iście uderzeniowy

"Split"), ale też pięknych melodii i

wysmakowanych refrenów ("Universal

Truth"!), no i akustycznych

brzmień ("Final Warning" i kilka

innych, wcale nie gorszych utworów).

No i ten finał: epicki, najdłuższy

w dotychczasowym dorobku

zespołu, "Children Of Cain",

utwór momentami o progresywnym

wręcz posmaku - oby na kolejną

płytę Hansi i Jon nie kazali

nam znowu czekać przez 15 lat...

(5,5)

Dexter Ward - III

2020 No Remorse

Wojciech Chamryk

Dexter Ward z każdą kolejną

płytą rośnie w siłę. Poprzedni album

"Rendezvous With Destiny"

był całkiem udany, ale na "III"

epicki heavy metal stał się w ich

wydaniu wręcz podręcznikowy -

słychać, że grają doświadczeni muzycy,

którzy do tego w każdy

dźwięk wkładają maksimum pasji i

zaangażowania. Manilla Road,

Liege Lord, Titan Force, Warlord,

Virgin Steele, Omen, Cirith

Ungol - długo można by wymieniać

kolejne nazwy zespołów, które

miały na Dexter Ward niezaprzeczalny

wpływ, ale Grecy z Włochem

za mikrofonem w żadnym

razie nie są ich imitatorami, szukając

w dokonaniach wielkich poprzedników

wyłącznie inspiracji.

Dlatego "III" brzmi świeżo i porywająco,

bez względu na to, czy panowie

biorą się z powodzeniem za

dłuższe, rozbudowane kompozycje

jak "Return Of The Blades", "In The

Days Of Epic Metal" lub "The

Demonslayer" czy krótsze, siarczyste

strzały w postaci "Soldiers Of

Light" czy "Conan The Barbarian".

Mamy tu osiem kompozycji i żadna

nie odstaje in minus, żadna nie

nudzi, co w tej stylistyce nie zdarza

się często - aż jestem ciekawy czym

zaskoczą nas w przyszłości. (5)

Wojciech Chamryk

Discharge - Protest and Survive.

The Anthology

2020 BMG

Discharge to zespół legenda. Zaczynali

jeszcze w latach 70., tak

więc stoją w pierwszym szeregu

prekursorów punkowego nurtu.

Mimo skromnych początków -

pierwsza EP wyszła dopiero w roku

1980, debiutancki album studyjny

"Hear Nothing See Nothing Say

Nothing" dwa lata później - szybko

doczekali się kultowego statusu,

a teraz nie bez kozery wymieniani

są obok takich legend jak Sex

Pistols, The Clash, The Exploited,

Minor Threat czy Dead

Kennedys. Co ważne mieli wpływ

nie tylko na rozwój punka w tej

najbardziej klasycznej postaci, mając

też znaczne zasługi w powstaniu

i rozwoju stylistyki d-beat, a do

tego crossover, hardcore, thrash/

death metalu czy grindcore. W latach

90. wiodło im się gorzej, ale

zespół przetrwał - również dzięki

temu, że wiele grup, z Metalliką

na czele, nagrało ich covery, podkreślając

w ten sposób pozycję

Brytyjczyków. Ostatnio jest już

jednak znacznie lepiej, vide studyjny

album "End Of Days" z roku

2016, tak więc Discharge w żadnym

razie nie są jakimiś skamielinami,

bazującymi wyłącznie na

dokonaniach z zamierzchłej przeszłości.

Dorobek mają jednak znaczący,

co potwierdza najnowsza

kompilacja "Protest and Survive.

The Anthology". Ten podwójny

album (2CD lub 2LP, co kto woli)

zawiera aż 53 utwory, w tym sześć

dotąd niepublikowanych. Są to

głównie klasyczne kompozycje z

lat 80., ale trafiają się też nowsze,

są wersje demo, koncertowe, remiksy

i nagrane na nowo, a wszystkie

zostały zremasterowane. Dyskografia

Dicharge jest dość obszerna,

składanek też w niej nie brakuje,

ale "Protest and Survive. The Anthology"

to wymarzona okazja do

poznania dorobku tej zasłużonej

grupy - fanom polecać jej nie muszę.

(5)

Wojciech Chamryk

Disillusive Play - Open Arms

2018 Self-Released

Disillusive Play pochodzi z Grecji

(Ateny), został założony w 2014

roku, a "Open Arms" jest ich dużym

debiutem. Muzycznie to nawiązanie

do hard rocka, heavy

rocka i AORu, słowem dynamiczny

hard'n'heavy w metalicznych aranżacjach.

Trudno w takiej muzyce, o

coś bardzo oryginalnego, zresztą

bardziej cenimy taką muzykę za

to, że zdecydowanie odnosi się do

starych i sprawdzonych wzorców.

Z tego powodu nie powinno nas

bardzo dziwić, że Grecy dość często

popadają w schematy lub grzęzną

w kopiach, kliszach czy innych

powielaczach. Bywa jednak, że w

tych wszystkich znanych dźwiękach

zabrzmi coś bardziej świeżo, a

niektóre melodie mile połechcą

ucho, także muzycy starają się aby

w swoim świecie muzycznym jak

najmocniej odcisnąć własny talent

i potencjał. I tak w takim "Her

Lonely Mind" pojawia się dynamiczny

i klimatyczny oraz wyróżniający

go świetny temat muzyczny, a

w "Final Decision Made" przez

większość czasu czaruje nas swoim

urokiem wokal wokalistki Antigoni

Kalamara w akompaniamencie

fortepianu. No właśnie Antigoni

to też dość jasny punkt na tej płycie.

Ma ona mocny ale za to ciepły

i ciekawy głos, czasami, choć z

rzadka przypomina Doro, innym

razem Marte Gabiel. Ogólnie ma

w swoim głosie potencjał. Muzycy

też starają się, żeby wypaść jak

najlepiej i nie zanudzić słuchacza.

Brzmienie jest niezłe, choć niekiedy

zalatuje juz myszką. Podoba mi

160

RECENZJE


się dość surowe i dość mocne brzmienie

gitar oraz, że mimo, iż słyszymy

klawiszowe plamy to w żadem

sposób nie można o nich powiedzieć,

że są wyeksponowane.

Trzeba zaznaczyć, że album Disillusive

Play "Open Arms" to bardzo

solidne granie, choć dla najbardziej

oddanych fanów hard'n'

heavy. (3)

Djavena - Djavena

2019 Self-Released

\m/\m/

Djavena to formacja pochodząca z

Częstochowy założona w roku

2017 i jak sami mówią, grają słowiański

metal progresywny. Pod

tym określeniem faktycznie kryje

się rock i metal progresywny ale

sporo jest w nim symfonicznego

power metalu, a także wpływów

folk rocka czy metalu. Zresztą jakby

się uprzeć można byłoby parę

innych wpływów dodać. Niemniej

w większość z siedmiu kompozycji

na płycie przewodzi progresywny

metal. Dla mnie najciekawszym

jest rozpoczynający utwór "Kagda",

muzycznie to dynamiczny, bardzo

techniczny i intrygujący progresywny

metal, ma on również zajmujący

temat przewodni oraz melodie.

Świetnie pracuje w nim sekcja

rytmiczna, co daje przestrzeń dla

wyśmienitych partii gitary. W wypadku

tej kompozycji klawisze stanowią

filmowe tło ale słychać je

wyraźnie i dają poczucie, że są ważnym

ogniwem muzycznego przesłania

Djaveny. Bardzo dobrze zaistniał

tu wokal Orliny Martinov.

W pewnym momencie wsparł go

nawet wciekły męski wokal. Podobnie

oddziałuje na mnie "Velesov

glas", z tym, że jest on ciut szybszy

i bardziej płynny w swoim przekazie.

W utworach "Slava Perunu!",

"Rovnodenica" i "Serdce v Ogni" jest

ciągle więcej progresywnego metalu,

w zasadzie on nadal tam rządzi,

ale jest w nich też sporo wpływów

symfonicznego metalu. Muzycznie

nadal jest intrygująco, w kompozycjach

dzieje się sporo, muzycy bawią

się emocjami oraz strukturami

i klimatem utworów. Niekiedy jednak

powstają pewne przestoje, co

wypada niekorzystnie, tym bardziej,

że muzycznie zespołowi specjalnie

nie spieszy się, a muzycy

bardziej kładą nacisk na elegancję,

okazałość i brzmieniowy majestat.

Przedostatni kawałek, "Trojoka

Vrana" to już bardziej świat symfonicznego

ambitnego power metalu,

jest on szybszy i płynniejszy w

stosunku do poprzedzających

kompozycji. Innego wymiaru nabiera

ostatni utwór, którym jest

edit "Velesov glas". Jest prawie o

polowe krótszy i nabiera więcej

cech power metalowych w stosunku

do swojego oryginału. Tak oto

Djavena przygotowała ciekawy

debiut, który powinien zainteresować

fanów progresywnego metalu

czy też ambitnego symfonicznego

metalu. Tym bardziej, że muzycy

zaprezentowali się z bardzo dobrej

strony jeśli chodzi o wykonanie.

Na osobną uwagę zasługuje Orlina

Martinov, bowiem kobieta posiada

kawał głosu, poza tym umiejętnie

nim operuje, dzięki czemu z łatwością

śpiewa wysoko, mocno, jak

i te obdarzone delikatnością partie.

W sumie mocny punkt tej kapeli.

Jest jednak pewne ale, przynajmniej

w moim wypadku. Śpiew Orliny

zbyt mocno przypomina mi inne

panie z nurtu melodyjnego symfonicznego

power metalu, za czym

nie przepadam. Mam nadzieję, że

to tylko mój problem i Wam czytającym

tę recenzje nie będzie

przeszkadzał. Poza tym Orlina

przygotowała świetne teksty nawiązujące

do świata, mitologii i

wierzeń Prasłowian. Mało tego teksty

śpiewane są w ich starożytnym

języku. Także wcześniejsze

naleciałości folkowe w końcu są zaprezentowane

w pełni. No i na koniec

to, co na początku się rzuca

się w oczy, czyli oprawa graficzna.

Tajemnicza, mroczna, przyciągająca

uwagę, tak jak teksty czy sama

muzyka. Debiut Djaveny jest jak

naj bardziej godny polecenia. (4)

\m/\m/

Dragonlore - Lucifer's Descent

2020 Iron Shield Records

Takie przystępniejsze King Diamond,

takie mniej agresywne Helstar,

takie wolniejsze Exciter - debiut

Dragonlore to profesjonalnie

zrealizowana i współcześnie brzmiąca

mieszanka old schoolowych

patentów heavy metalowych. W

pewnym sensie ugrzeczniona i

trzymająca się metalu środka bez

wycieczek w żadne ekstrema i

patologie. W sam raz do posłuchania,

kiedy masz ochotę na jakiś

heavy metal, ale nie ciągnie Cię

akurat do żadnej ikony. "A, co tam,

słyszałem już Maiden i Priest,

wrzucę sobie Dragonlore tym razem".

W takich okolicznościach

"Lucifer's Descent" się sprawdza.

Zespół pochodzi z Chicago, więc

dla tamtejszych metalowców to

musi być fajna sprawa - wybrać się

na koncert Dragonlore i przy okazji

obadać "Lucifer's Descent".

Dla słuchaczy z Polski być może w

tym momencie jedynie ciekawostka,

ale można mieć gdzieś tą nazwę

w pamięci i w razie potrzeby sobie

odpalić (poszerzamy zakres dostępnych

opcji). Na początku zastanawiałem

się, jaka może być

przyszłość takiego zespołu, który

jest zbyt zachowawczy na globalny

rozgłos a jednocześnie zbyt porządny

na granie po lokalnych

ogródkach piwnych. Myślałem - oj,

Dragonlore chyba pozostanie jednak

projektem hobbystycznym.

Brakuje im takiej iskry zapalnej,

woli podbicia świata, pomysłu na

wyróżnienie się z tłumu. Nawet

gdy próbują zrobić coś bardziej

przemawiającego do wyobraźni

słuchacza (jak np. w "At The Mercy

Of Kings") efekt jest mułowaty.

Omawiane wydawnictwo sprawdzałoby

się lepiej, gdyby było

dwa razy krótszym demem dopiero

poprzedzającym debiut. Potem jednak

spojrzałem na zdjęcia zespołu

i zmieniłem refleksję - widzimy

debiutujących kolesi w wieku naszych

ojców, a nie młodzież. Chodzi

o to, że Dragonlore zostało założone

już dwie dekady temu, ale

ekipa się rozsypała i przespano ten

okres. Obecny skład jest inny niż

wtenczas, ale i tak można powiedzieć,

że obecni muzycy wystartowali

właśnie tak o około dwadzieścia

lat zbyt późno. Aby zostać

zauważonymi, musieliby walczyć o

kawałek uwagi ze swoimi rówieśnikami,

którzy tworzyli kultowe

kapele za młodzieńczych lat, rozsypali

się i po wielu - wielu latach

robią reaktywację, aby przypomnieć

swoim wiernym fanom o swej

dawnej potędze a jednocześnie

odświeżyć repertuar o nowy zestaw

utworów. A tak, widzimy próbę reaktywacji

zespołu 20 lat po tym

gdy wydali nic(!). To ma ogromny

wpływ na ich podejście - "jak dotąd

zagraliśmy tylko jeden raz na żywo,

planujemy powrócić do tego

miejsca ponownie a poza tym zagramy

jeszcze jeden koncert." Krytykować

"Lucifer's Descent" to jak

krytykować heavy metal, ale jest

jedna rzecz, którą chciałbym żebyście

zapamiętali z tej recki: tu

brakuje ognia. (1,5)

Sam O'Black

Dreamlord - Disciples Of War

2019 No Remorse

Ten grecki zespół powstał jeszcze

w połowie lat 90. ale do tej pory

niczym szczególnym się nie zaznaczył.

Zarejestrowanie kilku demówek

- ostatnia blisko 20 lat temu,

bagatela, jak mawiał stary subiekt,

do tego jakieś składanki ze starociami

- nie są to jakieś imponujące

rezultaty. Teraz Dreamlord zyskał

dzięki No Remorse szansę na drugie

życie ale sorry, nic z tego nie

będzie. Panowie łupią bowiem

sztampowy thrash, niczym nie wyróżniając

się spośród grajacych go

setek zespołów, poza tym te

młodsze kapele biją ich na głowę

zaangażowaniem i energią. W dodatku

zbyt dużo tu patentów podkradzionych

ze starych płyt Metalliki,

Megadeth, Testamentu

czy Sacred Reich, a cyfrowe, plastikowe

brzmienie też nie jest tu

atutem, wręcz przeciwnie. Na wyróżnienie

zasługuje tu na pewno

wokalista Babis Paleogeorgos,

fajne są też odniesienia do doom

metalu w mocarnym "The 11th

Hour" czy klasycznie heavymetalowy

"Uncompromised", ale po zespole

z takim stażem spodziewałem

się prawdziwej petardy, a nie

odpustowego kapiszona. (2)

Wojciech Chamryk

Edge Of Paradise - Universe

2019 Frontiers

Edge Of Paradise zostało założone

przez wokalistkę i pianistkę

Margaritę Monet i gitarzystę

Dave'a Batesa w 2011 roku w Los

Angeles. Do tej pory wydali płyty

"Mask" (2012), "Immortal Waltz"

(2015), "Alive" (2017) oraz omawianą

"Universe" (2019). Nie trudno

się domyślić, że Edge Of Paradise

prezentuje grupę zespołów

grających melodyjny, acz dynamiczny

heavy/power metal w symfonicznej

oprawie z wokalistką za

mikrofonem. Jednak wyróżnikiem

tego zespołu są wyraźnie słyszalne

naleciałości nowoczesnych brzmień

w postaci elektronicznych i

industrialnych plam. W tym wypadku

wystarczy posłuchać tytułowego

utworu "Universe", aby zorientować

się o co chodzi. Niemniej

Amerykanie wykorzystują wiele innych

wpływów, bardziej już klasycznych,

chociażby hard rockowych,

neoklasycznych czy też

progresywnych. Także w muzyce

Edge Of Paradise dzieje się dość

sporo, chociaż słuchając ich płyty

wydaje się, że muzyka jest dość

prosta. To cecha praktycznie całego

nurtu, który mimo wszystko

dba aby ich muzyczny świat był

łatwo przyswajany nawet dla przypadkowego

słuchacza. Pomagają w

tym oczywiście melodie, których

dyrygentem jest wokalistka, w tym

konkretnym momencie to Margarita

Monet. Jej głos, co prawda

wpisuje się w ogólnie przyjęty model

kobiecych głosów, ale w jej wy-

RECENZJE 161


padku jest on bardziej rockowy i

wrzaskliwy, choć równie chętnie

korzysta ze swoich subtelniejszych

walorów. Amerykanie mają parę

atutów, mają potencjał, ale pomimo

tego nie stanowią jakiegoś

przełomu w melodyjnym graniu,

po prostu są kolejnymi i jednymi z

wielu. Jak znajdzie się w nich pokora

i cierpliwość, za jakiś czas z

pewnością zaczną piąć się ku

szczytom popularności. Niemniej

"Universe" mimo, że przebojowy,

wydaje się całkiem zwyczajnym.

(3,5)

\m/\m/

Electronomicon - The Age Of

Lies

2019 Self-Released

Zaryzykowałbym stwierdzenie, że

Electronomicon "The Age Of

Lies" jest tym dla heavy metalu

2019r. co Queensryche "Operation:

Mindcrime" było dla progresywnego

heavy metalu 1988r. -

niesamowicie interesujący i zakręcony

koncept opowiadający o zmaganiach

z realiami życia. O fabule

więcej możecie przeczytać w wywiadzie

z wokalistą i liderem

Owen Bryant, natomiast w tym

miejscu postaram się zaprezentować

samą muzykę. W sumie, to

całość znajduje się w zasięgu Waszych

kilku kliknięć, jednak zanim

zajrzycie do YouTube, zauważcie,

że klawiszowe intro zupełnie nie

oddaje charakteru płyty. Klawisze

ciągną się przez pierwsze 60 sekund

i to mogłoby wystarczyć, żeby

wielu heavy metalowców przełączyło

sobie na inny album. A

byłoby szkoda, bo później dostajemy

fajne riffy, znakomite brzmienie

do którego wielu z Was już jest

przyzwyczajona, agresję w stylu

Iced Earth, wokale jak na Judas

Priest "Jugulator" i kawał mięsa.

Nie brakuje świdrujących solówek,

dynamicznych przejść, ciężaru ani

wolniejszych nastrojowych momentów.

Jeśli macie ochotę właśnie

na taką muzykę, to Electronomicon

"The Age Of Lies" jest dla

Was. To jest bardzo starannie zrobiony,

spójny koncept, warty uważnego

słuchania od początku do

końca, ale też dosyć szybko zdobywający

uznanie słuchaczy. Utwory

są konkretne, porywające, zapamiętywalne

i na pewno dają się

lubieć. Znajdujemy tam

odniesienia nie tylko do Iced Earth

i do Judas Priest, ale także do Dio

(wokal w "Welcome to my Life" to

nic innego jak kopia Dio w najwyższej

formie, i właśnie fajnie że to

tak wyszło!). Odrobina elektroniki

nie razi. Trudno byłoby trafnie

rozpoznać, które partie perkusji są

zagrane akustycznie na prawdziwej

perce, a które są elektroniczne. Poza

tym, elektroniczne ozdobniki

zostały dodane w znikomej ilości i

jako ozdobniki, a nie główna treść.

Electronomicon jest transparentne

z tego rodzaju eksperymentami

nawet w nazwie zespołu, więc nie

ma co się tego czepiać. Wszystkie

utwory są znakomite a osobiście

najbardziej podoba mi się bujający

"One Night" (dojście do tego

wniosku zajęło mi sporo czasu!)

oraz nastrojowy "Emerald Forest"

(prawie Symphony X) czyli środek

płyty. Słychać, że ta muzyka nie

powstała w ciągu tygodnia, zbyt

wiele się tam dzieje, nie ma przypadkowych

dźwięków i wszystko

zostało wspaniale poukładane. Na

koniec słuchacz pozostaje z pełną

nadziei obserwacją, że właśnie doświadczył

esencji życiowej energii i

następny dzień naprawdę może

być lepszy niż którykolwiek dotąd.

Taka muzyka ma właściwości odświeżające

umysł i podnoszące na

duchu. Z pełnym przekonaniem

powtórzę, że Electronomicon

"The Age Of Les" jest tym dla

heavy metalu 2019r. co Queensryche

"Operation: Mindcrime"

było dla progresywnego heavy metalu

1988r. (5)

Emerald - Requiem

2018 Emerald Music

Sam O'Black

Hasło Emerald, odzew Szwajcaria,

ale nie, to nie jest zespół Michaela

Vauchera, a zupełnie inna grupa,

pochodząca ze Stanów Zjednczonych.

Z Ariozny, żeby była ścisłość,

bo Amerykanie nader często

wykorzystują te same nazwy. Ten

Emerald istniał krótko jeszcze w

pierwszej połowie lat 80., ale wtedy

skończyło się tylko na epizodzie.

Rekatywowana przed sześciu

laty grupa działa obecnie znacznie

bardziej profesjonalnie, regularnie

nagrywając i wydając kolejne płyty.

"Requiem" jest czwartą z kolei i

potwierdza, że Jeff Melin, Duane

Hollis i Will Jones mają potencjał

i umiejętności. Jasne, że kariery już

teraz żadnej nie zrobią, ale pewnie

i tak muzykują przede wszystkim

dla przyjemności, swojej i tej garstki

fanów surowego i melodyjnego

hard 'n' heavy. Jeśli przymkniemy

oko na rażące prymitywizmem bębny

we wstępie "Eye To Eye" czy

ciągłe nadużywanie patentów z

pierwszych płyt Black Sabbath w

większości utworów to "Requiem"

może się nawet podobać. Szczególnie

gdy zespół gra tak porywająco

jak w "Against The Wall", zróżnicowanym,

niesionym basowym pochodem

"Inescapable", na poły balladowym

"Promised Land" czy dynamicznym,

bodaj najciekawszym

na tej płycie "Without A Stone". I

chociaż to w sumie druga liga, to

takich pasjonatów trzeba doceniać

i wspierać, więc: (4).

Wojciech Chamryk

Enzo And The Glory Ensemble -

In The Name Of The World Spirit

2020 Rockshots

"In The Name Of The World

Spirit" to trzeci w kolejności album,

po "In the Name of the

Father" i "In The Name of The

Son" kompozytora Enzo Donnarumma.

W wypadku tego albumu

Enzo za współtowarzysza "zbrodni"

ponownie obrał sobie Gary'

ego Wehrkampa z Shadow Gallery.

Zespół zaliczany jest do progresywnego

metalu, jednak mnie

bardziej kojarzy się z rock operą

oraz ambitnym prog-power metalem,

w którym ulokowano wiele

inspiracji z innych muzycznych

stylów. Owszem progresywne elementy

też mają tu swoje miejsce

ale to ogólnie zaakceptowana tendencja

zarówno w progresywnym

metalu, jak i w ambitnym power

metalu. Świadczy o tym cała masa

zaproszonych muzyków, wymieńmy

chociażby Marty Friedmana,

Kobi Farhi (Orphaned Land),

Ralfa Scheepersa (Primal Fear),

Marka Zondera (Fates Warning,

Warlord), Gary Wehrkampa i

Briana Ashlanda (Shadow Gallery),

Nicholasa Leptosa (Warlord,

Arrayan Path), Dereka Corzine

i Amulyna Braught Corzine

(Whisper from Heaven), Davida

Browna (Metatrone), Alessandro

Battini (Dark Horizon), Marię

Londino i Francesco Romeggini

(S91), Claudię Coticelli, Clarę

People oraz Philipa Bynoe (z zespołu

Steve'a Vaia). Bardzo ważnym

elementem tego albumu jest

także chóru Weza Meza z Konga.

A to dlatego, że muzycznie to

zderzenie świata zachodniego ze

wschodnim, a wszelkie etniczne i

orientalne motywy są wręcz kołem

zamachowym tego spektaklu. Enzo

przez całość "In The Name Of

The World Spirit" stara się utrzymać

słuchacza w napięciu. Wykorzystuje

w tym celu całą masę środków

ekspresji, które do tej pory

wykorzystano na tej scenie, ale

zawsze stawia na ciekawe i wpadające

w ucho melodie. Bez dwóch

zdań udaje mu się to w stu procentach,

co przy ponad godzinnym

kolosie nie jest zawsze oczywiste.

Także jak ktoś nie ma dość rockowych

oper o filmowym rozmachu

to niech bez wahania sięga po "In

The Name Of The World Spirit".

Tym bardziej, że wykonanie jest

więcej niż zacne. Zresztą wystarczy

jeszcze raz przeczytać listę zaproszonych

muzyków. (3,7)

Ereley - Diablerie

2020 Massacre

\m/\m/

Bracia Czesi też heavy metal grają.

Przykładem niech będzie progresywno-metalowy

Erely, który właśnie

wypuścił swój drugi pełny album

"Diablerie". Ich progres ma w

pełni indywidualne cechy, choć

Czesi do wykreowania go wykorzystali

doskonale znane elementy.

Jak dla mnie, w ich brzmieniu są

wątki klasycznego progresywnego

metalu, od Dreram Theater po

Queensryche, które zmieszane są

z melodyjnym acz bardzo mrocznym

power metalem, powiedzmy

coś jak Witherfall, a niekiedy nawet

gotyckim rockiem. Muzycy nie

bronią się też prze neoklasycznymi

ozdobnikami. Wyraźnie wyczuwalne

są wpływy nowoczesnego

ciężkiego grania, z pewną dozą alternatywnego

metalu, a także melodyjnego

death metalu. Ogólnie

utwory są dynamiczne, wielowymiarowe,

wypełnione melodiami

ale obarczone tajemniczym, ponurym

i pełnym zadumy klimatem.

Właśnie ta aura bardzo mocno

wciąga słuchacza i to raczej ona decyduje

czy muzyka Erely przypadnie

komuś do gustu czy raczej nie.

Konstrukcja całego albumu przypomina

typową produkcję progresywną,

a to dlatego, że Czesi z

wielką dbałością przygotowali każdą

z kompozycji, tak, żeby słuchacz

przy każdej mógł zadumać

się, pomyśleć i docenić kunszt

kompozytorski oraz wykonawczy.

Także płytę słucha się w całości i w

skupieniu. Na "Diablerie" przeważa

czysty, zwykły śpiew wokalisty

ale jest też ten bardziej dosadny,

zbliżony do growlu. Ubarwia to jeszcze

bardziej i tak intrygującą muzykę.

Ogólnie album może się podobać

i zgromadzić spore grono

wielbicieli. Niemniej nie sądzę aby

Czesi namieszali zbytnio na progresywnej

scenie, są jednak zbyt

daleko od takiego Dream Theater

czy chociażby od naszego Riverside.

Z drugiej strony nie takie

rzeczy zdarzały się w show bussinesie,

więc... Ja od tej pory będę

miał Erely na oku, choć zespół z

pewnością będzie miał u mnie bar-

162

RECENZJE


dzo dużą konkurencję, w postaci

innych znakomitych progresywnych

kapel, oczywiście tych w

bardziej klasycznym pojęciu. (3,7)

\m/\m/

Eternal Thirst - Purge The Bastards

2019 Metal On Metal

Są z Chile, od 15 lat grają power

metal i w ubiegłym roku wydali

czwarty album. Termin power metal

miewa obecnie dość negatywne

konotacje, ale Eternal Thirst hołdują

podejściu z lat 80., żadne to

p2p2, czy jak tam się zwie ta

współczesna odmiana melodyjnego

heavy. Słychać też, że muszą cenić

Judas Priest, Iron Maiden oraz

inne zespoły nurtu NWOBHM -

czasem chyba aż za bardzo, co słychać

w pracy gitar siarczystego

"Wrath From The Core". Jeszcze

ostrzejsze "Iron Walls" czy "Metal

Raided From Hell" są już o niebo/piekło

lepsze i bardziej oryginalne.

Powiedziałbym nawet, że

momentami brzmią lepiej niż wiele

oryginalnych kapel z lat 80, i nie

mam tu na myśli tylko kwestii realizacji

dźwięku. Albo jak pięknie

rozpędza się, tak na początku melodyjny,

"Blood Letter (The Prince

Of Darkness)" czy Rodrigo Contreras

dodaje wokalnego wygaru, i

tak przecież mocnemu, "The Last

Shot" - klasa, bez dwóch zdań. Dynamiczny

"The Skull Breaker" to z

kolei wypisz/wymaluj Running

Wild z pierwszych płyt, numer

ostry surowy, ale też i melodyjny.

Warto więc ich posłuchać, bo grają

szczerze i z serducha, a do tego naprawdę

nieźle. (4)

Wojciech Chamryk

Formosa - Danger Zone

2020 Metalville

No tak, jak nie Szwedzi to Niemcy,

inna opcja w świecie hard'n'

heavy jest zdaje się znacznie mniej

oczywista. Trio z Essen gra melodyjnego

hard rocka, a "Danger Zone"

jest ich trzecim albumem. W

roku 1984 płytę o takim samym

tytule wydał już Sinner, ale ta firmowana

przez ich znacznie młodszych

kolegów po fachu jest równie

ciekawa. Chłopaki deklarują w refrenie

"Sold My Soul", że sprzedali

dusze rock'n'rollowi i nie ma w tym

krzty przesady, bo łoją na poziomie

i z ogromną energią. Deep

Purple, Rainbow z lat 80. czy

Thin Lizzy wywarły na nich

ogromny wpływ, słychać też, że

musieli lubić amerykańskie, komercyjne

granie spod znaku AOR,

bo chwytliwy "Leader Of The Pack"

byłby ozdobą programów tamtejszych

stacji radiowych. Formosa

potrafią też jednak zagrać mocniej

i mroczniej ("Night Of The

Witch"), wokale Nika Birda też

dodają ich muzyce poweru ("Dynamite"),

co tylko uatrakcyjnia program

tego wydawnictwa. (4)

Wojciech Chamryk

Ghost Toast - Shape Without

Form

2020 Inverse

"Shape Without Form" to czwarty

album węgierskiego zespołu

Ghost Toast. Zawiera on mieszankę

progresywnego metalu i rocka.

Przeważa bardzo dynamiczny,

technicznie zagrany, gęsty i intensywny

progresywny metal. Oczywiście

jest też miejsce na kontrasty,

przestoje, wyciszenia i inne liryczne

pasaże. Wtedy to muzycy

więcej czerpią z progresywnego

rocka. Zresztą w muzyce Węgrów

jest więcej inspiracji, przez co często

określają ich jako eksperymentalny

zespół progresywny. Tak czy

inaczej, jest w tej muzyce miejsce

na wyobraźnię, bowiem wszystkie

siedem kompozycji, to w pełni instrumentalne

utwory i bez ich oraz

naszej fantazji ciężko byłoby przyswoić

aż tak wiele obfitych dźwięków

i brzmień. Pewien oddech na

płycie przynosi "Hunt of Life" zaczynający

się bardzo rytmicznie,

wykorzystujący dub, ambiet i inne

elementy word music, nie dziwota,

bowiem fragment ten powstał na

motywach islandzkiej piosenki ludowej

"Krummavisur". Możemy tu

też usłyszeć jedyny śpiew ściągnięty

z Youtube, ze strony Kelly Jenny.

Ten głos uświadomił mi, że

jednak bardzo mocno brakuje mi w

muzyce tego zespołu narracji wokalnej.

Myślę, że w muzyce Ghost

Toast znalazło by się miejsce na

linie wokalne, jakby nie było operują

bardzo wieloma dobrymi melodiami.

No cóż, Węgrzy wymyślili

swój muzyczny świat w taki sposób

a nie inny. A jest on intrygujący,

pełen bajkowości, fantazji oraz

wszelkich doznań i emocji. Jeżeli

ktoś przeraził się słowem eksperymentalny,

to powinien puścić go

mimo uszu, bowiem Ghost Toast

operuje wszystkimi znanymi i dostępnymi

środkami znanymi ze

sceny zwanej progressive. W tym

wypadku jedynie może zaskoczyć

intensywnością i sposobem ich wykorzystania.

"Shape Without

Form" to bardzo dobry album, jedyny

minus to wspomniany brak

dobrego wokalisty. Czy warto na

nich postawić decyzja należy do

was, moi drodzy progresywni maniacy.

(3,7)

\m/\m/

Hand of Fate - Messengers of

Hope

2017 Self-Released

Zespół Hand of Fate powstał w

2014 roku i od początku był zafascynowany

melodyjnym heavy/power

metalem z elementami symfonicznymi,

co możemy usłyszeć na

ich debiucie "Messengers of Hope".

Większość takich kapel jest na

poziomie i prezentuje swoim słuchaczom

dobrą muzykę, wielobarwną,

ciekawą, dość ambitną, świetnie

zaaranżowaną i znakomicie zagraną.

W tym wypadku Grecy nie

odbiegają od innych z tego nurtu.

W ich muzyce oprócz podstawowej

muzycznej konstrukcji znajdziemy

elementy hard rocka, AORu oraz

rocka progresywnego. Muzycy nie

zapominają dotykać również różnych

muzycznych doznań czy też

klimatów, także na albumie znajdziecie

niezłą dźwiękową ucztę,

pod warunkiem, że należycie do fanów

takiego grania. Gros takich

formacji za mikrofonem stawia

panie, tak jakoś się przyjęło, że kobiecy

głos jeszcze bardziej podnosi

zainteresowanie taką muzyką. Na

"Messengers of Hope" śpiewa

Alexandra Anagnostopoulou i

trzeba przyznać, że jej mocny, a la

operowy głos jest wyśmienity. Niestety

jest też jeden z wielu. Jak dla

mnie, wokal Alexandry najlepiej

wybrzmiewa w wolnych i spokojnych

momentach tak, jak w dużych

fragmentach utworu "A Time

Was Free". Jeżeli ktoś z fanów melodyjnego

symfonicznego power

metalowego grania do tej pory nie

znał tej kapeli i jej muzyki to myślę,

że powinien sięgnąć po "Messengers

of Hope", nie będzie rozczarowany.

(4)

Haures - The Metal Age

2019 Self-Released

\m/\m/

Po deathmetalowych początkach

Haures przeobraził się w rasową,

klasycznie metalową bestię, proponując

na debiutanckim albumie

porywający metal. Tradycyjny

heavy na CD "The Metal Age"

czerpie co prawda pełnymi garściami

od Iced Earth, Grave Digger

czy Blind Guardian z pierwszych

płyt, żywiecki kwartet czyni to jednak

nad wyraz przekonująco i

wiarygodnie - słychać, że te akurat

dźwięki są im bliskie, nie grają ich

pod publiczkę czy z innych względów.

Efekt to prosty, surowy, ale

niepozbawiony też melodii power/

heavy metal: taki bardziej podziemny,

ale z dobrym, organicznym

i świetnie pasującym do niego

brzmieniem. Sporo tu konkretnych

riffów, nie brakuje też efektownych

solówek czy gitarowych współbrzmień.

Sekcja pracuje równo i

kompetentnie, a niekiedy bas wysuwa

się na plan pierwszy, choćby

w opatrzonym teledyskiem "The

Little Boy" czy "Balladzie o szczęściu".

To jedyny utwór na tej płycie

zaśpiewany w języku polskim - tu

akurat głos Huberta Rzeszótko

wypada tak sobie, ale w ostrzejszych

numerach radzi sobie wyśmienicie,

szczególnie w siarczystym

"Inventor" czy zróżnicowanym

"Good Of Eternal Fire". Początki

są więc nad wyraz udane,

oby tak dalej! (5)

Wojciech Chamryk

Hefaistova Lyra - Preludy

2019 Slovakia Metal Army

Formacja braci Czechów istnieje z

przerwą od 2002 roku. W dyskografii

mają trzy duże albumy, gdzie

"Preludy" jest ich ostatnim. Tak,

jak wieść gminna niesie, muzycy

tej kapeli grają thrash metal, ale

jest w nim wiele wpływów tradycyjnego

heavy metalu oraz progresywnego

podejścia do metalu. Z

tego najbardziej prawdziwa jest ta

pierwsza i ostatnia część tej informacji.

Pewnie dla tego bardzo, ale

to bardzo ich muzyka przypomina

mi granie polskiej Myopii, szwajcarskiego

Coronera czy też kanadyjskiego

Voivoda, z naciskiem na

tę ostatnią kapelę. Z pewnością ich

muzyka nie jest łatwa w odbiorze,

nawet dla wprawionego w bojach

słuchacza. Trzeba sporo czasu jej

poświęcić aby chociaż w części

zrozumieć, o co im chodzi. Nie-

RECENZJE 163


mniej, gdy choć trochę do niej zbliżymy

się, to odpłaci nam swoim olbrzymim

emocjonalnym bogactwem.

Odbioru nie ułatwia, też

kwestia śpiewania w języku czeskim.

Nie mam jakiegoś problemu

ze śpiewaniem muzyków w języku

ojczystym. Niemniej w wypadku

tego zespołu, muzyka potrzebuje

sporego zaangażowania oraz skupienia,

a niestety ten język mocno

rozprasza. Być może wraz z kolejnymi

wydawnictwami Hefaistovey

Lyry przyzwyczaję się do czeskich

liryk. Poza tym Jan Deutscher

pełniący rolę wokalisty robi

to w zupełnie zwykły sposób, z dala

od heavy metalowego śpiewania.

Z podpatrzonych różnych opracowań,

wynika, że tematyka tekstów

też nie należy do łatwych i jest

mocno skoncentrowana na historii.

Także muzycy nie odpuszczają

swoim ambicjom nawet w tej kwestii.

Niemniej najważniejsza jest

muzyka, a ta na "Preludy" zadowoli

nawet wybrednych znawców

tematu. (4)

Hell Fire - Free Again

2019 Self-Released

\m/\m/

Drugi album Hell Fire brzmi tak

oldschoolowo, jak oldschoolowy

jest image tego gościa z okładkia

oraz okładka sama w sobie. Zespół

pokazuje, że spadkobiercy NWOB

HM mają się nieźle. I to mają się

nieźle w Stanach Zjednoczonych w

mieście będącym kolebką thrash

metalu. Spójrzmy na przykład na

kawałek "City Ablaze". To brzmi

jak jakaś ciekawa fuzja Judas Priest

z przełomu lat siedemdziesiątych i

osiemdziesiątych i wczesnego Diamond

Head. Kawałek "Live Forever"

brzmi jak wyjęty z albumu

"Killing Machine". Na dodatek jeszcze

przeniesiona w czasie o te

czterdzieści lat. Tego typu klimatów

jest tu więcej. Co należy temu

albumowi przyznać to fakt, że jest

on naprawdę równy. Żaden utwór

nie schodzi poniżej pewnego poziomu.

Niestety działa to tez w

dwie strony. Otóż żaden się też nie

wybija. Czy to wada? Zależy od

punktu widzenia (a ten zaś zależy

od punktu siedzenia i tak dalej).

Chyba jednak Hell Fire nie jest zespołem,

któremu zależałoby na

tworzeniu przebojów. Chyba, że za

taki uznamy "Wheels Of Fate" z

balladowym wstępem i chyba najbardziej

wpadającą w ucho melodią…

To już oceńcie sami. A

sprawdzić warto (3,75).

Bartek Kuczak

Hell Fire - Mania

2019 RtdingEasy

"Mania" to trzecie wydawnictwo

Amerykanów z Hell Fire, które na

rynek trafiło dzięki RidingEasy

Records. Na tym albumie grupa

całymi garściami czerpie z dorobku

brytyjskich kapel nurtu NWOB

HM. Na przykład taki "Warpath"

brzmi jak spotkanie Angel Witch i

wczesnego Iron Maiden. Swoją

drogą kawałek ten jest ubarwiony

naprawdę solidnym pojedynkiem

na solówki gitarowe, którego nie

powstydziliby się mistrzowie tego

fachu. Innym mocnym punktem

tego wydawnictwa jest utwór tytułowy.

Dość potężny, nieco walcowaty

(chociaż nie w znaczeniu domowym)

riff robi naprawdę piorunujące

wrażenie. W kawałku tym

nie brakuje też nawiązań do thrash

metalu, którego chłopaki są entuzjastami,

czego zresztą nie ukrywają.

Wpływy te można usłyszeć na

przykład w kawałku "Born to

Burn". Jeżeli miałbym porównać

"Mania" do poprzedniego albumu

"Free Again", to na pewno poprawie

uległo brzmienie. Jest ono czystsze,

pozbawione brudu, a jednocześnie

o wiele potężniejsze. Jeżeli

czegoś mi w tej płycie brakuje, to

jest to jakiś element, który bez odchodzenia

od ram gatunkowych

zdecydowanie pozwoliłby Hell Fire

odróżnić się od tego całego morza

podobnych kapel. Jest to oczywiście

czołówka drugiej ligi światowego

heavy, ale jeszcze nie ekstraklasa.

Oczywiście w przyszłości

we wspomnianej ekstraklasie jak

najbardziej Hell Fire widzę, bo

dzieli ich od niej dosłownie parę

kroków. Myślę też, że nawet na tą

chwilę niejeden entuzjasta współczesnej

sceny heavy zapewne dołączy

ten krążek do swej kolekcji. I

nie będzie on tam pełnił tylko roli

zbieracza kurzu. Chętnie też poobserwuję,

jak się ich droga potoczy

w przyszłości. (4) na zachętę.

Bartek Kuczak

Hellraiders - Fighting Hard

2020 Infernö

Hellraiders są z Włoch, konkretnie

z Sycylii. "Fighting Hard" to

ich debiutancki album, ale zespół

istnieje już od kilku lat, a jego

członkowie terminowali w innych

grupach jeszcze dłużej. Grają więc

na poziomie, mają też w składzie

niezłą wokalistkę Thrasherlady,

dysponującą wysokim, czystym,

ale i zadziornym głosem. Miejsce

pochodzenia nie miało na nich słyszalnego

wpływu: nie dla nich symfoniczny

power czy inny gotyk,

wolą surowy tradycyjny heavy z

wczesnych lat 80. Najwięcej słyszę

tu wpływów NWOBHM, i to nie

tylko, że grupa proponuje własną,

siarczystą wersję "Emergency" Girlschool.

Tempa, dynamiczna sekcja,

gitarowe dwugłosy i solowe pojedynki

gitarzystów - wypisz, wymaluj

brytyjski heavy. W dodatku

ten najlepszy, z lat 1979-81, żadne

popłuczyny. Może i "Starving For

Your Blood" jest w sumie dość monotonny,

a akustyczna wersja

"They Live", tylko na głos na gitarę,

też niczego nie wnosi, poza sympatycznym

klimatem, ale cała reszta

trzyma już poziom. Pewniaki to

singlowy "Beat To Death", jeszcze

bardziej rozpędzony "Cursed By

Gods" z dynamicznym, chwytliwym

refrenem, elektryczna wersja

"They Live" z ostrym śpiewem, ballada

"Prince Of Hell" czy Motöryczne

"Kill For Beer" czy "Fighting

Hard" - dziadek Lemmy pewnie

pokiwałby głową z aprobatą, nie

tylko dlatego, że wokalistka niebrzydka.

Jeśli ktoś lubi Girlschool

i belgijski Acid musi tego posłuchać.

Mocne: (5) i czekam na więcej!

Wojciech Chamryk

Holy Dragons - Unholy And

Saints

2019 Pitch Black

W zasadzie zespół istnieje od 1992

roku. Przez pierwsze trzy lata jako

Axcess, a od 1995 już jako Holy

Dragons. Od początku kapelą kieruje

gitarzystka Chris "Thorheim"

Caine, a do dziś wspomaga ją drugi

gitarzysta Jurgen Thunderson.

Tworzą oni naprawdę dobrany

duet gitarowy, co przynosi niekiedy

naprawdę bardzo fajne dla

słuchacza efekty. Nie powinno to

nas dziwić bo prze tyle lat i po nagraniu

kilkunastu płyt można się

naprawdę dobrze zgrać. Poza tym

Kazachowie wybrali tradycyjny

heavy metal jako swoje naturalne

środowisko i od początku mocno

trzymają się tej sceny. Nie inaczej

jest z "Unholy And Saints", która

muzycznie jest umieszczona gdzieś

między Iron Maiden a Gamma

Ray. Także kapela niczego nie odkrywa,

a niekiedy ich muzyka brzmi

mocno schematycznie. Niemniej

w wypadku tej formacji

przyzwyczaiłem się do tego. Poza

tym, właśnie dla tego słucham takich

zespołów, bowiem świadomie

nawiązują do złotego okresu

heavy, który uwielbiam ponad

wszytko co wymyślono w ciężkim

graniu. Ogólnie muzycy Holy Dragons

starają się aby kompozycje

były w miarę ciekawe i różnorodne.

Przeważnie im się udaje ale jak

już wspomniałem, czasami ocierają

się o kopiowanie i wykorzystywanie

wyświechtanych patentów.

Czasami bywa też tak, że jest się

przekonanym, że akurat właśnie te

rozwiązania najlepiej sprawdzają

się danym momencie i za nic ono

nie może wyjść z głowy. W utworach

Kazachów na tle konstrukcji

muzycznej bardzo dobrze wypadają

gitary i jest czego posłuchać.

Czasami przypomina mi to, co wyprawia

Jeff Waters w swoim Annihilator,

z tymże bardziej w stylu

heavy metalowy. Jednym razem zachwyca

jakiś temat gitarowy, innym

razem solówka, kiedy indziej

zaś współbrzmienie gitar. Sporo

jest tych niezłych gitar. Trochę inaczej

jest z sekcją rytmiczną, gdy

bas brzmi i gra przyzwoicie, to mimo,

że perkusja gra nieźle, to jednak

brzmi nienadzwyczajnej. To

jest kolejny problem, który powraca

przy nagraniach Holy Dragons.

Często jest tak, że coś właśnie nie

brzmi. Mimo, że kompozycje na

"Unholy And Saints" są różnorodne

to muzycy dodatkowo uatrakcyjnili

płytę przerywając podstawowe

kompozycje gitarowymi

miniaturami, a że mają do tego

smykałkę znalazło się ich tu aż

cztery. Wśród konkretnych kawałków

jest też w czym wybierać,

mnie najbardziej przypadły do

gustu świetny, szybki i klasyczny z

epickim zacięciem "Ravens Of

Odin", jeszcze bardziej szybki i

rozbrykany "Fly Your Guitar" oraz

trochę dziwacznie rozpoczynający

się instrumental z ciekawym klimatem

czyli utwór tytułowy. Osobną

kwestią na "Unholy And Saints"

jest wokal. Z tym tematem kapela

ma przeważnie problem, tym razem

śpiewaniem zajęła się sama

Chris. Myślę, że jej miałczącoskrzekliwym

głosem wielu będzie

rozczarowanych. No nie jest doskonały,

ale ja po wielu przesłuchaniach

przyzwyczaiłem się i polubiłem

go. Może i wam się to przytrafi.

Poza tym w historii ciężkiego

grania było kilka znakomitych kapel,

które nie miały za mikrofonem

kogoś wyjątkowego, niech za przykład

posłuży Geddy Lee i Rush.

Ogólnie "Unholy And Saints" to

dobra płyta z przeznaczeniem dla

wielbicieli klasycznego heavy/power

metalu. Choć z drugiej strony

pisze to, ktoś kto zdecydowanie

przyzwyczaił się do wszystkich niedociągnięć

tej formacji, więc nie

wiadomo czy jest wiarygodny. (4)

\m/\m/

164

RECENZJE


Hot Hell Room - Stasis

2020 STF

Hot Hell Room długo zbierali się

do nagrania debiutanckiego albumu,

ale potem zaczęło iść im nieco

łatwiej i niedawno wydali trzecią

już płytę. Zdaje się, że wcześniejszych

nie słyszałem, trudno mi

więc o skalę porównawczą, ale na

"Stasis" zespół stylowo i bardzo

profesjonalnie wykonuje hard

rocka z elementami heavy metalu.

We Francji, wbrew pozorom, tradycje

takiego grania sięgają jeszcze

końca lat 70., a Hot Hell Room

jawi się niczym sukcesor dawnych

grup hołdujących takiej właśnie

stylistyce. Poszczególne utwory są

zwykle utrzymane w średnich tempach

i brzmią dość lekko, mimo

tego, że sporo w nich solidnych riffów.

Swoje robią jednak liczne partie

syntezatorów - zwykle słyszalnych

na drugim planie, ale niekiedy

też bardziej wyeksponowanych,

tak jak choćby w "Final

Choice" czy patetycznym "One Ton

Of Lies". Nie znaczy to rzecz jasna,

że zespół nie potrafi przyspieszyć

("Human Game") czy zabrzmieć

mocniej i bardziej surowo ("Fatality"),

jednak to w lżejszym hard'n'

heavy Hot Hell Room czują się

najlepiej, a i wysoki głos Loics Malassagne

(momentami kłania się

Geoff Tate w najlepszej formie) też

idealnie do niego pasuje. Mocne:

(4).

Wojciech Chamryk

Hounds - Warrior Of Sun

2020 Punishment 18

Ostatnimi laty młode włoskie zespoły

całkiem nieźle radzą sobie z

heavy/US power metalem lat 80.

Hounds są z Turynu, powstali

cztery lata temu i po EP "Hounds"

przedstawiają debiutancki album.

"Warrior Of Sun" potwierdza, że z

jednej strony grupa jest pod dużym

wpływem takich zespołów jak Savatage

czy Armored Saint (utwór

tytułowy, "Beyond The Horizon",

"City Hunter"), ale też szuka własnego

stylu, czerpiąc również z

hard rocka czy art rocka. Podstawy

do takich wniosków daje instrumentalny,

spacerockowy "The

Chronogate" z syntezatorami w roli

głównej oraz bardziej klimatyczne

fragmenty "Hero's Fate". "Condemned

To Hell" to już surowy, miarowy

utwór z quasi organowym intro

- kłania się stare, dobre Rainbow

i Tony Carey z lat 70. Koniec

tamtej dekady przypomina z kolei

"Unreal", rzecz balladowo-dynamiczna

z przebojowym refrenem i

efektowną solówką. Warto więc

Hounds sprawdzić, jeśli ktoś lubi

powyższe klimaty. (4,5)

Wojciech Chamryk

Human Fortress - Reign Of Gold

2019 AFM

Szósty album Human Fortress to

sztampowy power metal we współczesnym

wydaniu. Pod każdym

względem profesjonalny, zawodowo

brzmiący (znany z Victory

Tommy Newton to marka, bez

dwóch zdań), ale też nijaki i po

prostu nudny. Przed totalną klapą

ratuje tę płytę świetny głos Gusa

Monsanto - posłuchajcie go w

"Thunder" czy w "The Blacksmith",

po prostu klasa! - ale warstwa instrumentalna

w żadnym razie mu

nie dorównuje. Trochę ciekawiej

robi się w momentami folkowym

"Bullet Of Betrayal", epickim "Lucifer's

Waltz" czy symfoniczno-patetycznym

"Victory", ale jako całość

"Reign Of Gold" nie ma zbyt

wiele do zaoferowania. (1,5)

Hunter - Hunter

2019 Self-Released

Wojciech Chamryk

Firmują tę płytę niby debiutanci,

ale znani z licznych zespołów, z

których Crusader miał swego czasu

nawet szansę szerszego zaistnienia

- CD "Fools" naprawdę trzymał

poziom i czasem z przyjemnością

do niego wracam. Na "Hunter"

pięciu Belgów nie wymyśla więc

niczego na nowo, bo to heavy metal

w formie najbardziej tradycyjnej

z możliwych, dźwięki, które na

dobrą sprawę mogły powstać tak

maksymalnie w 1983-85 roku. To

tylko siedem utworów, raptem niecałe

27 minut muzyki, ale co numer,

to pozytywne zaskoczenie, z

perełkami w postaci rozpędzonego

"Infiltrator", równie dynamcznego

"Then Comes The Night" czy pięknie

rozpędzającego się "The

Knight Of The Black Rose". Zespół

wśród swoich bogów wymienia tak

oczywiste nazwy jak: Judas Priest,

Iron Maiden, Manilla Road, Metal

Church, Omen czy Cirith Ungol,

ja dodałbym do nich jeszcze

Accept, bo niekiedy David Walgrave

brzmi niczym młodszy brat

Udo, tyle, że obdarzony wyższym,

nie tak zgrzytliwym głosem. Całość

zarejestrowano analogowo raptem

w jeden weekend, co ma też odbicie

w klarownym, surowym brzmieniu,

również niczym z lat 80. -

"Hunter" to udany debiut, czekam

na więcej! (5)

Wojciech Chamryk

Infamous Demise - Infamous

Demise

2019 Self-Released

Płytka to niepozorna: CD-R w slimie

z jednostronicową wkładką,

bardziej demo niż album wydany

w XXI wieku, ale muzycznie jest

moc! Jak widać nie zawsze wypasione

wydanie idzie w parze z całą

resztą, a amerykański Infamous

Demise prezentuje na swym debiutanckim

materiale porywający

heavy/power/thrash metal osadzony

w ósmej dekadzie ubiegłego

wieku. Wnoszę ze zdjęcia, że niektórzy

z muzyków muszą doskonale

pamiętać te dawne już czasy, ale

jak słychać młodzież też garnie się

do takiego grania, zaś połączenie

doświadczenia z młodością dało

iście piorunującą mieszankę. Nie

ma tu więc słabego utworu, bo

wszystkie skrzą się świetnymi melodiami,

kąśliwymi riffami i efektownymi

solówkami, sekcja też nie

odstaje nawet na pół dźwięku. Zespół

zwerbował też nie lada jakiego

wokalistę, bo Daniel Mcmahon

ma kawał głosu, a momentami

śpiewa manierą młodego Bruce'a

Dickinsona - tylko w balladzie

"Primeval Oath", w tych delikatniejszych,

początkowych partiach

wypada tak sobie, ale w mocniejszych

rządzi już i dzieli niepodzielnie.

Takie debiuty to rozumiem,

oby tak dalej! (5)

Wojciech Chamryk

Infringement - Alienism

2019 Crime

Infringement to progresywno

rockowy zespół pochodzący z Oslo

(Norwegia), założony przez swoich

muzyków w roku 2015. W roku

2017 wydali duży debiut "Transition",

a pod koniec zeszłego roku,

omawiany "Alienism". Muzykę na

tym krążku można zaliczyć do

neo-progresywnej odmiany rocka

oraz symfonicznego progresywnego

rocka zakorzenionego w latach

70. zeszłego wieku. Oprócz tego

znajdziemy elementy hard rocka,

funky czy groove (powiedzmy).

Płyta zawiera cztery przestrzenne,

dźwiękowo eteryczne, melancholijne

oraz bogato emocjonalno i klimatyczne

rozbudowane kompozycje.

Acz w sferze przekazu brzmi

ona imponująco i potężnie. W

miarę normalny utwór to ponad

czterominutowy "Therapy", poza

tym mamy dwie mini suity, blisko

ośmiominutowy "Disorder" oraz

ponad dziesięciominutowy "Triad",

a także prawie siedemnastominutową

suitę "Delirium". Norwescy

muzycy świetnie odwzorowują muzykę

dawnej epoki, po względem

kompozycyjnym i brzmieniowym.

W tym wypadku ocierają się wręcz

o magię. Instrumentaliści zresztą

świetnie odgrywają swoje partie, za

każdym razem podkreślając smak

takich dźwięków i brzmień. Pod

względem lirycznym to także koncept,

tym razem dotyczący się ponurego

świata pacjentów kliniki

psychiatrycznej, nieprzystosowanych

do życia we współczesnym

świecie. Ogólnie fani Genesis, Yes,

Camel czy Pendragon, Arena

oraz The Flower Kings powinni

być nimi zachwyceni Norwegami.

(4,5)

Inside Again - Nightmode

2020 Mystic

\m/\m/

Warszawska grupa powróciła, po

kilku latach milczenia i w zreformowanym

składzie, z trzecią płytą.

"Nightmode" to czarne dopełnienie

zespołowego tryptyku, płyt

czerwonej ("End Of The Beginning")

i białej ("Songs Of Love &

Disaster"). I chociaż nie jest to concept

album w pełnym znaczeniu

tego słowa, to jednak tych dziewięć

kompozycji jest ze sobą powiązanych,

tworząc całość zawartą w nocnych

historiach. Już tajemnicza

okładka, na której klasyczna, warszawska

zabudowa sąsiaduje z nowoczesnymi

wieżowcami, sygnalizuje,

że warstwa muzyczna będzie

zróżnicowana i tak jest w istocie.

RECENZJE 165


Podstawą jest tu klimatyczny rock

progresywny, czasem podany nawet

w piosenkowej, urzekającej

formie ("Roads", singlowy "Closer"

czy "Wired Heart", również promujący

płytę). Pojawia się też senny,

oniryczny klimat ("Liar King"),

tym dobitniej podkreślający nocną

aurę, ale Inside Again w żadnym

razie nie unikają też mocniejszych,

nowoczesnych czy nawet alternatywnych

brzmień. Nie może być w

sumie inaczej, skoro zespół tworzą

doświadczeni muzycy, znani z tak

odmiennych stylistycznie zespołów

jak choćby Annalist, Soulburners,

Delate, Benedek, Mothernight

czy Ił-62. Wprowadzający w

nocny klimat "Sunset" jest więc celowo

pełen zgiełku, zgrzytliwy i

momentami wręcz industrialny,

"Gasoline" po delikatnym otwarciu

uderza z metalową mocą, "Tonight"

też rozpędza się całkiem nieźle, a

finałowy "Sunrise", właściwie instrumentalna,

hipnotycznie pulsująca

koda "Nightmode", to finał tej

nocnej podróży. Na przeciwnym

biegunie mamy takie utwory jak

"Cold Dark Summer", nieodległy

od dokonań Riverside, w innych

kompozycjach też nie brakuje

chwytliwych motywów czy refrenów

i pięknych melodii, co tylko

dodaje im atrakcyjności, idealnie

równoważąc progresywne partie

czy rozbudowane solówki. Pełne

zaskakujących metafor i skojarzeń

teksty Łukasza Naumowicza pięknie

interpretuje zaś Michał Deptuła,

potwierdzając, że z każdą

kolejną płytą staje się coraz bardziej

świadomym tego co robi wokalistą.

Tym większa szkoda, że zespół,

z waidomych względów, nie

może tej świetnej płyty promować

na koncertach, ale można, a nawet

trzeba, wesprzeć muzyków inaczej,

kupując "Nightmode" w wersji cyfrowej

bądź na CD lub LP, bo to

faktycznie "prawdziwa uczta dla

tzw. klimaciarzy". (5,5)

Wojciech Chamryk

Intoxicate - Cross Contamination

2019 Downfall

Może na początek trochę historii.

Intoxicate to szwedzki zespół,

który swą drogę zaczynał na przełomie

lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych

razem z protoplastami

tego, co dziś powszechnie jest

nazywane szwedzkim death metalem.

Niestety, początek ostatniej

dekady XX wieku nie okazał się

łaskawy dla zespołów uprawiających

thrash, co było prawdopodobnie

głównym powodem zakończenia

działalności przez Intoxicate.

Po prawie dwudziestu pięciu

latach kapela wróciła do świata żywych

i wydała omawiany tutaj

debiutancki album. Wspomniałem

tu o death metalu nie tylko z kronikarskiego

obowiązku. Drugim

powodem jest to, że mimo, iż zespół

w dalszym ciągu określa się

jako thrash metalowy, to w takich

utworach jak tytułowy czy "Innertia"

sporo jest muzycznych odwołań

do death. Z drugiej strony zaś

Intoxicate serwuje nam sporo melodii.

Przykładem niech tu będzie

"Crawling Forward". Są to jednak

smaczki mające za zadanie urozmaicić

muzyczną zawartość "Cross

Contamination". Mimo to dominują

tutaj czysto thrashowe klimaty

w stylu Testament (tego z lat

dziewięćdziesiątych). I właśnie fanom

tej grupy debiut Szwedów powinien

najbardziej przypaść do gustu.

(4)

Invictus - Eden

2020 Iron Shield

Bartek Kuczak

Na EP "Burst The Curse" młodziaki

jeszcze się rozkręcali, ale na

debiutanckim albumie już w pełni

pokazali na co ich stać. Invictus nie

są pierwszym zespołem zafiksowanym

na punkcie klasycznego metalu

lat 80., ale w ich wydaniu heavy/

power brzmi naprawdę świeżo.

Niemcy najwidoczniej mają już to

we krwi - przemysł stalowy mieli w

sumie nie nie gorszy od Anglików -

stąd takie u nich zainteresowanie

muzyką hard'n'heavy, do tego

utrzymujące się od kilkudziesięciu

lat, gdy scena brytyjska była martwa

praktycznie już pod koniec lat

80. "Eden" to krótki, zwarty materiał,

który kiedyś śmiało mógłby

ukazać się nakładem Noise, GA-

MA czy innego Scratch. Brzmieniowa

surowizna niczym za tamtych

czasów, świetne szybkie

strzały w rodzaju "The Hammer"

czy "The Garden Of Eden", mocarnie

kroczący "Inside Your

Head", jeszcze mocniejszy, bardzo

patetyczny "Empire", powerowy na

modłę starego Helloween "Livin'

In The Future", ballada "Styx" - jest

tu w czym przebierać i czego słuchać.

Wokalista Nicolas Peter też

radzi sobie wyśmienicie w tej stylistyce,

więc mniej jak (4,5) dać po

prostu nie mogę.

Wojciech Chamryk

Ironflame - Blood Red Victory

2020 Divebomb

Ironflame to odpowiedź na narzeka-nia

fanów tradycyjnego heavy

metalu, że rzekomo wszystkie młode

zespoły brzmią tak samo i

tworzą kiepską muzykę. Następnym

razem, jak ktoś Wam coś

takiego powie, pokażcie mu / jej

"Blood Red Victory" jako przykład

znakomitej i oryginalnej muzyki

heavy metalowej granej przez

zespół powstały "wczoraj". Główny

twórca i multiinstrumentalista Andrew

Della Cagna nie jest młodzieżą,

bo ma 44 lata i trochę doświadczenia

w takich zespołach jak

np. Coldfells, Icarus Witch, Nechochwen

(rozmaite klimaty ulokowane

gdzieś pomiędzy heavy a

black metalem), aczkolwiek cała

jego twórczość pochodzi z drugiej

dekady XXI wieku. Początkowo założył

i tworzył Ironflame samodzielnie,

ale ostatnio to się zmieniło

- teraz Ironflame to już regularny

zespół. O omawianym albumie

wypowiedział się następująco

(warto to przytoczyć, bo dobrze

gada): "Jest to trzecia i najlepsza

płyta (Ironflame). Zawiera wszystkie

mocne cechy charakterystyczne

Ironflame, zarówno muzycznie,

jak i w odniesieniu do tekstów

utworów. Piosenki uzupełniają się

pięknie i brzmią bardzo spójnie.

Jakość produkcji jest wysoka, jak

nigdy dotąd. Ogólnie, album brzmi

mocniej, pełniej i ciężej niż poprzednie

płyty Ironflame. Dla fana

Metalu, który nigdy wcześniej nie

słyszał Ironflame, "Blood Red

Victory" to album, który warto

sprawdzić w pierwszej kolejności."

To szczera wypowiedź i nie potrafiłbym

lepiej tego opisać. Już od

pierwszego kontaktu z albumem,

jasne jest, że będzie epicko - jeden

rzut oka na okładkę, co tam widzimy

- rycerza z mieczem w czerwonej

sukni i z miedzianym naszyjnikiem.

Wygląda na to, że gość zakończył

już swoją robotę i odniósł

sukces. "We are the great protectors

/ We hold the key / Unlocking

ancient mysteries". Przed czym

chce nas chronić ów rycerz z okładki?

Przed starożytnymi a może jednak

jakimiś współczesnymi globalnymi

zagrożeniami? Czy da się

zgłębić tajemnicę bez spoglądania

do książeczki najnowszego albumu

Ironflame? Najwyraźniej zachodzi

potrzeba odnalezienia istoty jakiejś

ważnej i groźnej sprawy, ale w kontekście

heavy metalu - gatunku

wymyślonego przez ekipę smakosza

nietoperzy - da się to zrobić

tylko wtedy, gdy dobrze zapoznamy

się z detalami najnowszej kreacji.

Posłuchajmy co Amerykanie

mają do przekazania, nie omijajmy

żadnego riffu, żadnego dźwięku,

żadnej strony książeczki, a nasz

dzień odmieni się na lepszy za

sprawą Ironflame. (5)

Sam O'Black

Ironsword - Servants Of Steel

2020 Alma Mater

Kolejny album Ironsword. W sumie

na dobrą sprawę powyższe

zdanie mogłoby robić za całą recenzję.

Skąd taka opinia? Otóż

niemalże od samego początku swej

działalności w muzycznym światku,

Tann i jego kumple nie bawili

się w żadne eksperymenty czy inne

udziwnienia. Po prostu grali czysty

heavy metal. I trzeba tu koniecznie

nadmienić, że heavy uprawiany

przez tych Portugalczyków to nie

wesołe melodyjki kojarzące się ze

zgrają gości w skórach pędzących

na motocyklach w sobotnią noc na

podryw. Co to, to nie. Muzyka

Ironsword przywodzi na myśl

raczej dzikie hordy nieokiełznanych

barbarzyńców, którzy gdzie

tylko się pojawią, bez cienia litości

zostawiają chaos, spustoszenie i

tak dalej. Dobra, dość już tych metafor.

Jak już wspomniałem Ironsword

od swojego debiutu gra właściwie

to samo. W tym konkretnym

wypadku nie jest to absolutnie

zarzut. Wręcz przeciwnie,

chwała im za to. Zresztą chyba

nikt od nich jakichś wielkich

odstępstw z obranej drogi nie

oczekuje. Jak zatem konkretnie

prezentuje się muzyczna strona

piątego dziecka Portugalczyków?

Po krótkim intro ("Hyborian

Scrolls") wprowadzającym nas w

album i nastrój pola bitwy, dostajemy

od razu ciężką artylerię w postaci

"Roques In The House" z

gościnnym udziałem Bryana

"Hellroadie" Patricka. Nie jest to

jedyny utwór na "Servants Of

Steel", w którym pojawia się wokalista

Manilla Road, gdyż jego charakterystyczne

(i jakże pasujące do

tej estetyki) zawodzenie możemy

usłyszeć jeszcze w utworze "Red

Nails". Z ciekawszych momentów

na pewno warto tu wspomnieć

"Tower Of Elephant", który posiada

najbardziej chwytliwy refren na całym

albumie czy zadziorny "Keepers

Of The Crypt". Ocena? Ja jej nie

wystawię. Nie ma to większego

sensu, gdyż nie przesadzę, jeśli powiem,

że ten zespół stworzył sobie

swoją własną klasę. Albo ktoś tą

estetykę łyka w całości bez popitki,

albo nie i nie ma żadnej siły, by

takiego delikwenta do niej przekonać.

Ja zdecydowanie zaliczam się

do tej pierwszej grupy.

Bartek Kuczak

166

RECENZJE


Ivanhoe - Blood And Gold

2020 Massacre

"Blood And Gold" to już ósmy

studyjny album tego niemieckiego

zespołu, który istnieje od 1986 roku.

Muzyka na tym krążku jest typowa

dla progresywnego metalu

ale w tym wypadku zawiera więcej

gitar, jest bardziej melodyjna, a

kompozycje są znacznie krótsze.

Daje to trochę inną jakość muzyce,

bardziej bezpośrednią, choć klimat

oldschoolowego progresu ciągle się

unosi. Nie wiem czy - oldschool - w

tym wypadku to właściwe słowo,

ale w ten sposób chciałem ująć niepowtarzalną

atmosferę czasów i

muzyki, gdy takie grupy, jak

Ivanhoe czy Vanden Plas stawiały

pierwsze kroki na oficjalnej

scenie. Tym oldschoolem pachnie

nawet saksofon użyty w "Shadow

Play" (a zagrany przez Andreasa

Muscha). Poza tym prostota w wypadku

takich dźwięków to bardzo

zwodnicze odczucie, bowiem na

"Blood And Gold" co chwilę możemy

potknąć się o technicznie zagrane

partie. Niemniej rezultat jest

taki, że płyt słucha się z przyjemnością

ale też z wypiekami. W to

przesłanie bardzo pięknie wpisuje

się piosenka "If I Never Sing Another

Song" szansonisty z lat 60.

Matta Monro. Tak w ogóle to

chyba pierwszy cover w wykonaniu

Niemców. Jeśli chodzi o brzmienia

i realizację utrzymano bardzo wysokie

standardy progresywnych

produkcji. Także "Blood And

Gold" choć jest bardziej bezpośrednia,

metalowa i melodyjna, to

z pewnością zadowoli wybrednego

fan progresywnego metalu. Moim

zdaniem Ivanhoe staną na wysokości

zadania. (4)

Jenner - The Test Of Time

2020 Infernö

\m/\m/

Narobiły zamieszania na thrashowej

scenie debiutanckim albumem

"To Live Is To Suffer", a teraz

wracają z nową EP-ką, zapowiedzią

kolejnej, dużej płyty. To zaledwie

trzy utwory, ale pokazujące, że liderka

grupy Aleksandra Stamenković

(gitara i śpiew), świetnie

czuje się w oldschoolowym thrashu.

Obecnie towarzyszą jej basistka

Katarina Henc i ponownie perkusistka

Marija Dragićević, ale w

studio grał za nią Nikola Simonović,

drummer zespołu Sigma Epsilon,

w którym Aleksandra również

wymiata na gitarze. W siarczystym

utworze tytułowym

(wpływy Destruction) udziela się

też wokalista tej formacji Emil

Ivošević, dzięki czemu mamy zróżnicowany

wokalnie duet. "Night

Without Dawn" też jest ostry i surowy

- to taki speed/thrash, niepozbawiony

też jednak pewnej dozy

melodii, a głos Aleksandry jest

bardziej mroczny. No i cover na

okrasę, "Young & Proud" Demoniac,

jugosłowiańskiego zespołu z

przełomu lat 80. i 90., numer pochodzący

z ich jedynego LP

"Touch The Wind" (1992):

ostrzejszy niż oryginał, typowy

podziemny thrash, ostry i zadziorny.

Fajnie, że młode Serbki

tak dobitnie akcentują swe muzyczne

korzenie, przypominając numer

zespołu również pochodzącego

z ich miasta, to jest Belgradu.

Póki co Infernö nie wydało tego

materiału na winylu, ale przydałoby

się, bo ten nośnik idealnie pasuje

do takich dźwięków - może doczekamy

się więc wersji 7" bądź 10"

tej EP. Jeśli ktoś lubi Nervosa i tego

typu zespoły, to może brać "The

Test Of Time" w ciemno. (4)

Wojciech Chamryk

Jorn - Heavy Rock Radio II- Executing

The Classics

2020 Frontiers Music

Jorn kontynuuje nagrywanie coverów.

Z mojego punktu widzenia

takie radio w dzisiejszych czasach

sformatowanych stacji i serwowanej

przez nie muzycznej papki

byłoby skarbem, jest tylko jedno

ale: Norweg zaczyna grzęznąć w

schematach. Co prawda sięgnął

przy okazji tej płyty po garść mniej

oczywistych utworów, ale nie

wszystkie się bronią. Gorzej: kilka

wypada nad wyraz przeciętnie i

ratuje je tylko ten(!) głos, tak potężny

i charakterystyczny, niemal

Ronnie James Dio i David Coverdale

w jednym. Mowa o "Needles

And Pins" The Searches,

"Winning" z repertuaru Santany,

chociaż skomponowanym przez

Rusa Ballarda czy "Nightlife" Foreigner,

ale na szczęście są tu też

plusy. "Mystery" Dio niczym co

prawda nie zaskakuje, ale Jorn

śpiewa utwory Małego Wielkiego

Człowieka fenomenalnie, co udowodnił

już przed laty albumem

"Dio". Ballada "New York Minute"

Dona Henley'a też jest bardzo

ładna, podobnie jak dynamiczny "I

Do Believe In You" Pages. Najciekawsze

są jednak "Bad Attitude" z

niedocenianej płyty Deep Purple

"The House Of Blue Light" oraz

mocarna wersja "The Rhythm Of

The Heat" Petera Gabriela, zupełnie

nowe spojrzenie na ten klasyczny

już utwór. Nie zmienia to jednak

faktu, że całość tego materiału

zasługuje maksymalnie na:

(3.5).

Wojciech Chamryk

Joviac - Here And Now

2020 Inverse

Joviac został założony pod koniec

2016 roku przez Viljami Jupiter

Wenttola i jako duet - z Antti

Varjanne - nagrał debiutancki album.

Od roku 2017 działają jako

pełnoprawny zespół, a rezultaty

ich współpracy można usłyszeć

właśnie na "Here And Now". Na

tym albumie znajdziecie to, co

ostatnio słucham i to w sporych

ilościach, a mianowicie zderzenia

wpływów progresywnego rocka i

metalu. W wypadku Joviac z przewagą

tego pierwszego, czyli progresywnego

rocka. Charakterystyczną

cechą tego Fińskiego zespołu

jest lekkość i łatwość przyswajania

muzyki, a wynika ona z bardzo fajnego

podejścia do samych melodii.

W ich wypadku są to nawiązania

do popowej estetyki ale w tym

bardziej ambitnym podejściu.

Niemniej właśnie to, nadaje muzyczną

indywidualność temu zespołowi.

Nie jest to równoznaczne, że

ich muzyka jest prosta. W tym

wypadku zachowuje ona wszystkie

cechy progresywnego grania, więc

mamy i techniczne granie, wiele

kontrastów, ekspresji oraz emocji,

a także wielobarwnej aury. Duży

nacisk położono również na bogatą

aranżację oraz wykonanie, które

podkreślają wszelkie niuanse czy

muzyczne smaczki. Całość bardzo

ułatwia przesłuchanie raczej długich

kompozycji, w taki sposób, że

nie traci się zainteresowania ani

poszczególnymi kompozycjami,

ani całością krążka. Naprawdę fani

progresywnego grania mają niezłą

zagwostkę, bo pojawiło się wiele

młodych kapel z całkiem niezłymi

płytami, a do tego grona z pewnością

należy zaliczyć Joviac. (4)

\m/\m/

Julian's Lullaby - Prisoner of Emotions

2017 Musica

Julian's Lullaby powstał w 2006

roku i od początku grał w konwekcji

melodyjnego heavy/power

metalu wzbogaconego elementami

neoklasycystycznymi, symfonicznymi

i akustyczno-folkowymi.

Oczywiście z panią na wokalu,

którą jest Anna Lullaby. W roku

2011 wydali album "Dreaming of

Your Fears", natomiast w roku

2017 omawiany właśnie "Prisoner

Of Emotions". Przesłuchując zawartość

tego albumu nie odnajdujemy

niczego nowego, Grecy znakomicie

wtapiają się w tło setek,

tysięcy im podobnych. Nie oznacza,

że muzycznie mamy do czynienia

z jakąś fuszerką. Nic z tych

rzeczy. Muzyka tego zespołu jest

rozbudowana, intensywna, ambitna,

z ciekawymi i wielobarwnymi

tematami muzycznymi, w dodatku

znakomicie zaaranżowanymi. Jest

w nich melodia ale także ciężar,

mieszają się również wszelkie odcienie

klimatu oraz emocji.

Wszystko zagrane i brzmiące na

poziomie. Gdyby takich kapel

było dwie/trzy to Julian's Lullaby

z pewnością byłaby kapelą znaczącą

i odnoszącą sukcesy. Niestety

jest ich wiele i przybywa ich coraz

więcej, przez co dokonania jednych

zlewają się z drugimi. Z tej

ilości największą radość czerpią

najbardziej oddani fani nurtu. Tak

jak wspominałem, wyróżnikiem

Julian's Lullaby jest głos Anny,

dobry, mocny z potencjałem, ale to

kolejny taki głos wśród innych

podobnych wokalistek. Dodatkowo

Annie pomaga wokalnie głos

męski, którego użycza basista George

Saddler. Niekiedy wokal

George jest równie ważny co

śpiew Anny, jednak ten paten też

dawno wymyślono. Jeżeli mienisz

się fanem melodyjnego heavy/power

metalu z domieszką symfoniki

i śpiewająca panią powinieneś poznać

"Prisoner Of Emotions" na

pewno nie rozczarujesz się jego

zawartością. (4)

Klynt - This is Revenge

2019 Self-Released

\m/\m/

Aż dziwne, że austriacki Klynt,

grając na takim poziomie, jest

wciąż zespołem niezależnym,

chyba, że jest to celowe działanie

muzyków, czego też nie mogę wykluczyć.

W każdym razie ta ist-

RECENZJE 167


niejąca od 2008 roku grupa dorobiła

się już niezłej dyskografii w

postaci kilku singli, EP-ek i albumów,

a jej najnowszym wydawnictwem

jest "This is Revenge".

I co tu dużo gadać, to 22 minuty

porywającego power/thrash metalu

w duchu wczesnych lat 80., szczególnie

jego amerykańskiej odmiany,

doprawionej szczyptą epickiego

i tradycyjnego heavy. Gdyby ten

materiał powstał właśnie wtedy i

zostałby wydany w 12" formacie

byłby pewnie teraz łakomym kąskiem

dla kolekcjonerów, ale i tak

warto zadać sobie trochę trudu, by

upolować tego niedźwiedzia w fizycznej

postaci, bo z czterech właściwych

utworów każdy trzyma wyśrubowany

poziom. Fakt, ich

brzmienie jest niestety współczesne,

to w żadnym razie nie jest

analogowe nagranie z dawnych lat.

Na szczęście nie jest złe, można

się do niego przyzwyczaić, a mocarny,

epicki kolos (ponad osiem

minut) "Question Of Steel" czy szaleńczy

"Wildaxe" szybko sprawiają,

że zapomina się o tym drobnym

mankamencie. Klynt to diamencik,

który po fachowym oszlifowaniu

naprawdę może zalśnić. (5)

Wojciech Chamryk

Lethal Steel - Running from the

Dawn

2020 High Roller

Lethal Steel cztery lata temu wydał

debiut, który zaskoczył nas

iście omenowym graniem okraszonym

jednak subtelniejszym niż w

Omen wokalem. Jako że moda na

EP wróciła w wielkim stylu, kolejne

wydawnictwo Szwedów zawiera

całe cztery kawałki. Co ciekawe,

zespół nie wykorzystał możliwości,

jakie daje EP i nie umieścił na nim

demówek, coverów i odrzutów

spod szafy, tylko cztery zupełnie

nowe utwory. Choć słychać, że minęło

kilka lat, Lethal Steel bardzo

nieznacznie skonfigurował swoje

brzmienie. Na krążku zagrali zupełnie

nowi gitarzyści, stąd pewnie

zubożenie wspomnianego "omenowego"

klimatu, który podtrzymuje

jednak głównie sekcja rytmiczna.

Co więcej, sam Viktor Gustafsson

śpiewa dynamicznej i jego linie wokalne

wydają się bardziej urozmaicone

(zresztą w jednym utworze

można usłyszeć go w ojczystym

języku). Całość łączy spójne, surowe

jak śledź brzmienie z wyeksponowaną

w miksie perkusją. Ten

efekt słychać zwłaszcza w ostatnim

numerze, "City of Sin", a kompozycja

oparta na rytmie perkusji znów

przywodzi na myśl przywoływany

już dwukrotnie amerykański zespół.

Dobrze, że zespół targany

zmianami składu wreszcie wrócił

do działalności. Czekamy na całą

płytę!

Lord Of Light - Morningstar

2020 No Remorse

Strati

Nicklas Kirkevall to ambitny zawodnik:

komponuje, śpiewa, gra na

klawiszach i gitarze, a od niedawna

jest też liderem projektu/zespołu

Lord Of Light, z którym wydał

właśnie debiutancki album. "Morningstar"

nie porywa. Gorzej, powoduje

tylko wzruszenie ramion,

bo w istnej powodzi wszelakiej muzyki

nie wyróżnia się niczym szczególnym,

będąc materiałem równie

dopracowanym co nijakim. Intro

"Presage" jest więc początkowo

zżynką syntezatorowych brzmień z

arsenału J. M. Jarre'a, by tak w połowie

przerodzić się w szybki, bezpłciowy

numer o paskudnym, plastikowym

brzmieniu - pamiętam

narzekania co niektórych kolegów

na sound amerykańskich zespołów

hair metalowych z lat 80.: ciekawe,

co powiedzieliby o tym, bo jest gorszy

o dwie-trzy klasy. Dalej mamy

tradycyjny/power/heavy metal z

elementami rocka progresywnego,

ale szkoda na niego miejsca i czasu,

bo to typowe "granie o niczym",

gdzie dodatki, na przykład śpiewana

na dwa głosy a cappella miniatura

"History", są ciekawsze od

utworów właściwych. Singlowy

"Typhoon" jest nawet OK, ale gdyby

nie zapożyczenia od Mike'a

Oldfielda nie byłoby już tak dobrze.

Całość na marniutkie (2) z

nadzieją, że Nicklas wyciągnie

wnioski z tej słabizny.

Wojciech Chamryk

Lord Vigo - Danse De Noir

2020 High Roller

Lord Vigo był początkowo typowo

pobocznym projektem tworzących

go muzyków, ale obecnie zdecydowanie

wysunął się na pierwszy

plan. Konceptem "Six Must Die"

sprzed dwóch lat Niemcy podnieśli

sobie poprzeczkę niezwykle wysoko,

ale dzięki "Danse De Noir"

przeszli ją z ogromnym zapasem,

niczym Tadeusz Ślusarski czy

Władysław Kozakiewicz za najlepszych

lat olimpijskich sukcesów.

Najnowszy krążek Lord Vigo jest

również albumem koncepcyjnym,

futurystyczną historią S-F niczym

z "Łowcy androidów" Ridleya

Scotta, wciągającą mrocznym klimatem,

co świetnie oddaje teledysk

do hymnicznego "The Verge

Of Time". Muzycznie też jest zacnie,

bowiem epicki doom metal

zyskał tu jeszcze wyraźniejsze cechy

stylu NWOBHM z przełomu

lat 70. i 80. Wiele tu więc fragmentów

typu Black Sabbath

meets Angel Witch, gdzie patetyczny

doom nabiera nie tylko zadziorności,

ale też wręcz chwytliwości,

a surowe, posępne riffy dopełniają

klawiszowe brzmienia i

całkiem nośne melodie. Co istotne

na tej płycie nie ma słabszych

utworów czy wypełniaczy; to trzy

kwadranse archetypowego, mrocznego

metalu na najwyższym poziomie,

tak dobrych, że aż trudno

się od nich oderwać. (6)

Lordi - Killection

2020 AFM

Wojciech Chamryk

Fińska czeredka wesołych potworów

nie daje o sobie zapomnieć.

Ledwo co wyszła koncertówka "Recordead

Live-Sextourcism In

Z7", a tu proszę, kolejny album

studyjny, konkretnie zaś "A Fictional

Compilation Album".

"Killection" to więc płyta-ciekawostka,

obrazująca hipotetyczną

drogę Lordi od wczesnych lat 70.,

zobrazowaną nie tylko różnorodną

muzyką, ale też okładkami płyt,

nawiązującymi do takich klasyków

jak "Destroyer", "Bark At The

Moon" czy "Stay Hungry", a całość

utrzymana jest w formie radiowego

show na antenie stacji SCG10.

Brzmi to w sumie całkiem nieźle,

całość jest dopracowana, ale po

pierwsze dość monotonna, bo jednak

zespół nie ma zbyt wielkich

możliwości kompozytorskowykonawczych,

no i nie ma tu niestety

murowanego przeboju na miarę

"Hard Rock Hallelujah". Znajdziemy

za to surowego hard rocka z

wczesnych lat 70. ("Blow My

Fuse"), melodyjnego rocka z połowy

lat 70. ("Apollyon"), disco na

modłę szlagieru Kiss "I Was Made

For Lovin' You" z LP "Dynasty"

("Zombimbo"), przebojowe numery

typowe dla lat 80. ("Cutterfly",

metalowy"Up To No Good") czy

nowocześniej brzmiące z kolejnych

dekad ("Shake The Baby Silent").

W nawiązującym do popu lat 70.

"Like A Bee To The Honey" solo na

saksofonie gra Michael Monroe

(ex Hanoi Rocks), fajny jest też

mroczno-metalowy "Evil" z falsetami.

No i te radiowe jingle, rozmowy,

telefony na antenę, konkursy -

jakiś pomysł to jest, mimo tego, że

finałowy "SCG10 I Am Here" nie

kończy się dla prowadzącego zbyt

dobrze. Całość na: (3,5), chociaż

fani Lordi będą pewnie skłonni

wystawić grupie maksymalną notę.

Lunar - Eidolon

2019 Divebomb

Wojciech Chamryk

Zespól ten założyła dwójka przyjaciół

Alex Bosson (perkusja/perkusja)

i Ryan Erwin (gitara/wokal)

w roku 2013 w Sacramento. Po

jakimś czasie dołącza do nich pianista

Danny Stevenson. Po nagraniu

debiutanckiej EPki "Provenance"

(2014) Stevenson decyduje się

opuścić grupę. Muzycy we dwójkę

kontynuują karierę i z pomocą zaprzyjaźnionych

muzyków nagrywają

album "Theogony" (2017).

Niespodziewanie w roku 2018

umiera Ryan Erwin. Alex niepewny

dalszego losu Lunar, skupia

się na pisaniu materiału, którego

inspiracją jest utrata przyjaciela.

Po napisaniu materiału Alex kompletuje

nowy zespół i pod starym

szyldem wydaje płytę "Eidolon"

(2019). Odchodząc na momencik

od tematu. Bywa tak, że pisząc o

jakiejś płycie czasami brakuje mi

słów, ale ostatecznie odnajduję odpowiednie

wyrazy i moja opinia

nabiera swojego definitywnego

kształtu. Są jednak artyści i formacje,

wobec których staję bezradny,

w głowie pustka i absolutny brak

słów, które mogłyby trafnie opisać

ich muzykę. Najlepszym przykładem

takiego artysty jest Devin

Townsend albo formacja Pain Of

Salvation. Tak też mam z Lunar i

ich najnowszym dziełem "Eidolon".

Teoretycznie Amerykanie są

przedstawicielem progresywnego

rocka i metalu. Jednak ich progres

nie jest pochodną Dream Theater,

Fates Warning czy też Queensryche,

choć elementy takiego grania

też znajdziemy. Muzyka tego zespołu

składa się z wpływów, których

głównymi składnikami jest

progresywne nowoczesne granie w

stylu Tool, techniczny i progresywny

death metal, coś w rodzaju

Death czy Cynic, a także progresywny

metal i rock ale pokroju zespołów

Opeth czy Porcupine

Tree. Do tego dołączyłbym wpływy

wspomnianego Devina Townsenda

czy też zapomnianego Primusa.

Jak ktoś może to ogarnąć

168

RECENZJE


wyobraźnią będzie miał aktualny

obraz muzycznego świata Lunar.

Ze względu, że składowe muzyki są

bardzo skrajne pod względem dynamiki,

ekspresji i klimatu, to bardzo

ważnym elementem wyrazu

dla tego zespołu są kontrasty. W

zasadzie to one piszą dźwiękową

historię "Eidolon". Kolejna kwestia

to bardzo techniczne, niekiedy

matematyczne i brutalne granie

przerywane pełnymi melodii i melancholii

fragmentami. Aby coś

takiego dobrze zabrzmiało muzycy

muszą mieć technikę gry znacznie

powyżej przeciętnej. Choć sama

muzyka z "Eidolon" nie sprzyja

wirtuozerskim popisom, to i tak

każdy instrument może zachwycić

swoją biegłością. Do mnie najbardziej

przemawiają gitarowe sola,

nie ma tu jakiegoś bezsensownego

popisywania się, jest za to konkret,

artyzm i po prostu piękno, w dodatku

o wielu twarzach. Na tle muzyki

są one bardzo wyraziste, tym

bardziej, że są z rzadka wykorzystywane.

Świetnie mają się też te

partie wyciszone czy wręcz akustyczne.

Na tle agresywnych i potężnych

fragmentów znakomicie wybrzmiewają,

no i dzięki nim można

łatwiej wysłuchać całości "Eidolon".

Tak na marginesie jest w nich

też coś z klimatu muzyki ze stajni

4AD. W głównej mierze przez cały

album przewodzi normalny śpiew,

acz w tych brutalnych segmentach

to przeważnie growl wychodzi na

plan pierwszy. Muzyka Lunar nie

należy do mojego ulubionego odłamu

progresywnego grania, ale jest

na tyle intrygująca, że odkąd ją zacząłem

słuchać nie mogę się od niej

uwolnić i im dłużej jej słucham

tym coraz bardziej w niej grzęznę.

Spróbujcie może Wy też tak będziecie

mieli. (5)

Magick Touch - To The Limit

2020 Edged Circle Productions

\m/\m/

Zdziwiłem się widząc plik Magick

Touch, bo czytałem gdzieś, że

trzeci album tej norweskiej grupy

ukaże się dopiero w maju, a tu proszę,

już przysłano go do recenzji?

Ale nic z tych rzeczy, to tylko jeden

utwór, tzw. digital single "To

The Limit". Znak internetowych

czasów, ale i konieczność, kiedy

wytwórnie muszą ciąć koszty, ale

nie ma co wnikać, bo numer jest

udany: nośny, motoryczny, klasycznie

metalowy na modłę przełomu

lat 70. i 80. Album "Blades,

Chains, Whips & Fire" również

był utrzymany w tej stylistyce,

czerpiąc nie tylko od brytyjskich

mistrzów pokroju Thin Lizzy, ale

też gigantów AOR ze Stanów Zjednoczonych

jak Boston i widzę, że

Magick Touch wciąż z powodzeniem

kroczą tą drogą. Jednego

utworu nie będę oceniać, ale jak

widzę warto czekać na reprezentowaną

przezeń płytę.

Wojciech Chamryk

Maniac Abductor - Casualties

Of Causality

2019 Inverse

Młodzi Finowie grają bardzo skondensowany

i energetyczny thrash

metal. Odnajdziemy w nim wpływy

od Exodusa, po przez Vio-lence

i Sacred Reich do Destruction.

Kilku słowy, wyśmienity tradycyjny

thrash metal. Każdy z kawałków

jest świetnie skrojony i rewelacyjnie

zagrany, za każdym

razem tną nas wściekłe riffy oraz

dźgają wyśmienite sola, sekcja nas

miażdży, a wokal dolewa litry jadu.

Na tej płycie wszystko brzmi potężnie,

jest współcześnie ale jednocześnie

nostalgicznie, także najbardziej

oldschoolowi fani bez problemu

powinni odnaleźć się na "Casualties

Of Causality". Utwory

utrzymane są na równym wysokim

poziomie, ciężko zdecydować się

na wyróżnienie któregoś z nich.

Osiem autorskich kompozycji uzupełnia

zacna wersja utworu Sepultury

"Troops Of Doom". Cała płyta

oddziałuje niczym te z początków

nowej fali thrash metalu, więc każdy

z Was może sięgnąć po nią z

pewna nadzieją. Być może, tak jak

w moim wypadku, kapela zostanie

z Wami na dłużej. Nie ma co się

zastawiać, a rozejrzeć się za dużym

debiutem młodzieńców z Maniac

Abductor. (4,5)

\m/\m/

Marko Hietala - Pyre of the Black

Heart

2020 Nuclear Blast

Tak, płyta podpisana jest "Marko",

nie "Marco" jak basista zwykł nazywać

się na wkładkach płyt Nightwish.

To ani nie błąd, ani żadna

"podróbka" Hietali. Marko wstrzelił

się między wydaniem płyty a

planowanymi koncertami Nightwish,

nagrał po angielsku solowy

materiał i ruszył w ekspresową

trasę. Widać miał ochotę zrobić

coś kameralnego i "po swojemu".

Bardzo żałuję, że to "po swojemu"

to nie nowa płyta Tarot albo lepiej,

trasa koncertowa Tarot, ale

widać Marko miał potrzebę odskoczni.

Nie tylko od wielkich hal

(jego koncerty odbywały się w

klubach, a i te nie były wypełnione),

ale też od metalu, który mniej

lub bardziej grał dotychczas. Co

ciekawe, w jego utworach wciąż

przebijają motywy doskonale znane

z jego metalowych kompozycji.

Na "Pyre of the Black Heart"

słychać i znaną z tarotowych ballad

"łkającą" manierę i sam sposób

pisania refrenów - "Stones" brzmi

jak taki "Tarot light". Nade wszystko

jednak, solowa płyta basisty to

rock ocierający się o rock progresywny.

Główną oś buduje sekcja rytmiczna,

nie przypadkiem na pierwszym

planie w "Death March for

Freedom" słyszymy bas. Choć w

centrum uwagi jest bas i charakterystyczny

wokal Marko, ważną rolę

w kreowaniu klimatu tworzą

klawisze. Nie filmowe, pełne rozmachu,

które podświadomie słyszelibyśmy

w tle z jego wokalem,

ale kameralne, miejscami inspirowane

retro synthem. Aż sześć z

dziesięciu kawałków stanowią ballady,

osadzone w różnym klimacie,

czasem hiptnotyzująco-somnabulicznym,

czasem wpadającym w

nieco folkową nutę. Pozostałe cztery

utwory to dynamiczniejsze "Stones"

i "Star, Sand and Shadow"

(oba świetne), pozornie niepasujący

do reszty folkowo-rock'n'rollowy

"Runner of the Railways" oraz

okraszony hammondami, "Death

March for Freedom". W zespole z

Marko zagrali sami fińscy muzycy.

Grupa zakończyła trasę 18 lutego i

zapewne szybko do działalności

nie powróci. Cieszmy się zatem

tym szybkim solowym strzałem -

zwłaszcza trasą, na której można

było posłuchać basisty w dużo bardziej

kameralnych niż zwykle warunkach.

(4)

Metabolic - Eraser

2015 Self-Released

Strati

Ta niemiecka thrashowa załoga debiutowała

w 2015 roku albumem

"Eraser". Materiał zawarty na tym

krążku to typowy germański

thrash z pewnymi punkowymi naleciałościami.

Także skojarzenia z

Sodom, Destruction czy z Tankard

są wręcz oczywiste. Niestety

chłopakom wiele brakuje do dokonań

starszych kolegów. Postawili

oni na dość prosty, szorstki, ale za

to dynamiczny i bezpośredni

thrash. Owszem mają pomysły na

główne riffy i niektóre patenty ale

generalnie na "Eraser" rządzi chaos.

Przez co, całość zlewa się ze sobą

stając się nudną i niespójną masą

dźwięków bez charakteru. Do

tego dochodzą chybione pomysły,

typu rzępolące skrzypki w "Negative"

czy a la psychodeliczny death

metal w kończącym kawałku "The

Reconing". Poza tym produkcja też

nie jest najlepsza. Po prostu "Eraser"

zupełnie mi nie leży. Niestety

ten krążek nie zachęca do dłuższej

znajomości, choć pewne przebłyski

są. (2,7)

\m/\m/

Metabolic - Peacemaker

2019 Self-Released

Po czterech latach Metabolic decyduje

się wypuścić swój kolejny

album. Muzycznie nie zmienia się

praktycznie nic. Ciągle jest to

prosty, dynamiczny i komunikatywny

thrash, ale muzycznie nabiera

on oldscholowego charakteru.

Niemcy łoją klasycznie, sprawnie,

bez udziwnień oraz z sensem i serduchem.

Osadzone jest to ciągle w

tym samym miejscu czyli w germańskim

thrashu ale z pewnym

piętnem szlachetności, przez co,

czasem bliżej im do Kreatora czy

Sepultury. Ogólnie kompozycje

wydają się również ciekawsze i

swoją mocą trafiają bezpośrednio

między oczy. W takim odbiorze

pomaga także produkcja, która jest

o niebo lepsza od tej z "Eraser". W

sumie "Peacemaker" bardzo mnie

mile zaskoczył. Ta ich prostota

wręcz mnie urzekła i mogę słuchać

tego albumu na okrągło, choć to

żadne mistrzostwo świata. Pewną

ciekawostką są ponownie nagrane

kompozycje z "Eraser", które można

odtworzyć jedynie na normalnym

sprzęcie (nie na komputerze).

W sumie jest ich sześć i w tym wydaniu

brzmią znacznie lepiej, choć

generalnie bardziej pasuje mi spojrzenie

na thrash, który Niemcy zaprezentowali

pod szyldem "Peacemaker".

Takiego Metabolica mogę

słuchać. (4)

\m/\m/

Metal Church - From the Vault

2020 Rat Pak

Najnowsze wydawnictwo Metal

Church reklamowane jest jako

kompilacja i z tego powodu łatwo

je przeoczyć. Ostatecznie składanki

dawno się już przeżyły i w zasadzie

mało kto marzy o tego rodzaju

wydawnictwie w swojej kole-

RECENZJE 169


kcji. Tymczasem kompilacja, jaką

oferuje nam Rat Pak Records to w

zasadzie garść nowych lub prawie

nowych kawałków Metal Church.

Od tradycyjnej płyty odróżnia je

fakt, że pochodzą z różnych sesji

nagraniowych i wzbogacone są o

covery. Najlepszą część albumu

stanowi pierwsza porcja muzyki,

czyli trzy zupełnie nowe kawałki,

które brzmią jak... Metal Church.

W tym banalnym porównaniu kryją

się dwa poziomy. Ta porcja muzyki

brzmi zarówno jak "ostatni"

Metal Church, jak i ten "porzucony",

stary, Metal Church po 1993

roku. Niesamowite jak bardzo udało

się wskoczyć nowej odsłonie

kapeli po powrocie Mike'a Howe'a

w skórę klasycznego Metal

Church. Ten zespół brzmi, jakby

w ogóle nie było tej przerwy od

udziału Howe'a i od aktywnego

uczestnictwa Vanderhoofa. Zresztą

świadectwem tego są też na

nowo nagrywane stare kawałki,

których również można posłuchać

na "From the Vault". Jako czwarty

"nowy" utwór figuruje na nowo nagrany

"Conductor", który gdyby nie

nieco ostrzejsze brzmienie w zasadzie

niczym nie różnił się od oryginału

(drugim "starym-nowym" kawałkiem

jest "Badlans", ten jednak

mogliście już słyszeć, bo umieszczona

na "From thr Vault" wersja

trafiła wcześniej jako bonus track

do płyty "XI"). Tak, Metal Church

to mistrzowie poszanowania własnej

tradycji. Druga porcja kawałków

jest również nowa, choć nieco

starsza niż świeże kawałki umieszczone

na początku płyty. To pięć

numerów, które zarejestrowano

przy nagrywaniu "Damned if You

Do". Troszkę słychać, że to tak

zwane "odrzuty". Podczas gdy

"Mind Thief", "Tell Lie Vision" są

dobre, a wolniejszy "False Flag"

jeszcze lepszy, dwa pozostałe numery

to jammujący instrumental

"Insta Mental" oraz coś, co brzmi w

zasadzie jak outro. Już w tym momencie

trwania płyty można byłoby

zamknąć wydawnictwo i ogłosić

"From the Vault" krótką, choć

pełnoprawną płytą Metal Church.

Poza tymi dodatkowymi instrumentalami

zespół raczy nam tym,

co w Metal Church najlepsze. Po

tej porcji agresywnego heavy metalu

płyta zmienia klimat. Następne

numery to covery rockowych kawałków

sprzed ery heavy metalu.

Cover podniosłego kawałka Nazareth

"Please don't Judas Me" zachowuje

nastrój oryginału - nawet mimo

tego, że Howe wplata swoje

agresywne tony, w miejscach chórów

nawet typowe dla siebie krzykliwe

wokale. Inaczej odbiór wygląda

w przypadku pozostałych coverów.

Cover Ram Jam jest w wykonaniu

Metal Church zdecydowanie

mocniejszy, a utwór Sugarloaf

przeszedł całkowitą metalową

metamorfozę. Na deser dostajemy

jeszcze dwa bonusowe numery z

"XI" ("The Coward" ze swoim nośnym

leadem w refrenie mógłby się

znaleźć na regularnym wydawnictwie)

oraz jeden z najlepszych numerów

Metal Chrurch - "Fake

Healer" w nowej wersji. Przed

chwilą pisałam, że Metal Church

nie ingeruje w tkankę swoich klasycznych

numerów. Tym razem też

nie. Ten numer brzmi mocarnie,

jak na "Fake Healer" przystało, tylko

że w duecie z Howe'm śpiewa...

Todd la Torre. Nie jest to jednak

zupełnie nowe nagranie, bo zespół

umieścił je w sieci już w 2017 roku.

Cóż, dziwna płyta. Z jednej strony

spełnia wszystkie "wymogi składanki",

bo znalazły się na niej kawałki

zarówno z różnych etapów

działalności zespołu, jak i o różnym

charakterze. Z drugiej strony

zastrzyk nowych kawałków sprawia,

że płyta może prawie konkurować

z regularnymi wydawnictwami

Metal Church.

Metalian - Midnight Rider

2019 High Roller

Strati

Okładka oklepana do bólu, ale

znowu muszę przyznać, że ten kanadyjski

kwartet z tradycyjnym

heavy/speed metalem radzi sobie

niezgorzej. Co prawda Anvil czy

Exciter, szczególnie z tych najlepszych

płyt, w żadnym razie nie są

w stanie zagrozić, ale mają dobre

kompozycje i grają je z pasją.

"Midnight Rider" to ich drugi,

właśnie wznowiony album, a sam

zespół istnieje już ponad 15 lat,

tak więc umiejętności i doswiadczenia

muzykom też nie brakuje.

Już dynamiczne "Intro" pokazuje,

że żartów tu nie będzie, a właściwy

opener "Midnight Rider" dopełnia

dzieła, uderzając z dużą mocą, ale

też i sporą dawką melodii. I tak jest

już do końca tej naprawdę bardzo

dobrej płyty - szybko, ostro i mocno

("Burn It Down"!), ale i chwytliwie

("The Haunting"), a gdyby jeszcze

trochę przyspieszyli to wyszedłby

już z tego thrash ("Bastards").

Jeśli więc komuś spodobał

się ubiegłoroczny album Metalian

"Vortex", to zawartość "Midnight

Rider" również go nie zawiedzie.

(5)

Wojciech Chamryk

Michael Sweet - Ten

2019 Frontiers

Michael Sweet kojarzy się przede

wszystkim z zespołem Stryper grającym

metal chrześcijański. Abstrahując

jednak od działalności Strypera,

Michael Sweet ma na koncie

dziesięć albumów w jego solowej

karierze, którą rozpoczął w latach

90-tych. Najnowszy (dziesiąty)

album, który ukazał się 11 października

2019 roku, zatytułowany

po prostu "Ten" podąża ścieżką

wydanego w 2016 roku albumu

"One Sided War" i jest zdecydowanie

bardziej heavy - pod względem

muzycznym dla mnie bomba!

Album zawiera dwanaście utworów,

w których na perkusji zagrał

Will Hunt (Evanescence), a na gitarze

basowej John O'Boyle. Ponadto,

co stanowi dodatkowy atut,

Michael Sweet zaprosił do współpracy

szereg muzycznych znakomitości

z gatunku hard & heavy,

takich jak: Gus G. (Firewind), Joel

Hoekstra (Whitesnake), Jeff Loomis

(Arch Enemy), Tracii Guns

(L.A. Guns), Ethan Brosh, Rich

Ward (Fozzy), Howie Simon,

Marzi Montazeri, Todd La Torre

(Queensryche), Andy James oraz

Mike Kerr i Ian Raposa (Firstbourne).

Michael Sweet pokazuje,

iż w dalszym ciągu ma głowę pełną

pomysłów, ponieważ sam jest autorem

i producentem wszystkich

utworów na płycie, poza dwoma -

"Never Alone" i "When Love Is Hated",

które zostały napisane wspólnie

z Joelem Hoekstrą. Co więcej,

oprócz partii wokalnych, możemy

usłyszeć całkiem dobre solówki w

jego wykonaniu m.in. w balladzie

"Let It Be Love". Fani ciężkich

brzmień mogą doszukać się nawiązań

do Strypera zarówno pod

względem muzycznym, jak i lirycznym.

Sam Michael Sweet twierdzi,

że przy komponowaniu czerpał

inspirację z twórczości Judas

Priest, Dio i Iron Maiden. W mojej

opinii jest kilka utworów, które

zasługują na wyróżnienie. Przede

wszystkim "Shine", który rzeczywiście

"świeci" i jest zdecydowanym

hitem tego albumu - bardzo

chwytliwe i pozytywne rockowe

granie, swego rodzaju poradnik

motywacyjny, który najbardziej

koresponduje z twórczością zespołu

Stryper. Kolejnymi znakomitymi

utworami są "Never Alone" oraz

"When Love Is Hated", w których

możemy zachwycić się brzmieniem

gitary Joela Hoekstry. Następnie

szybki "Better Part of Me", gdzie w

gitarowych solówkach i riffach wyraźnie

można dosłyszeć nawiązanie

do muzyki Judas Priest. "Lay

It Down" odznaczający się świetnym

refrenem, jak również mocnym

uderzeniem perkusji i gitary

basowej. Wspomniana wcześniej

ballada "Let It Be Love" z akustycznymi

elementami konstrukcyjnymi.

I na koniec "With You Till

The End" kojarzący się z latami 80-

tymi, stanowiący doskonałe połączenie

melodii i ostrości. "Ten" dostarcza

solidnej porcji melodyjnego

metalu/hard rocka z niesamowitymi

solówkami i chwytliwymi refrenami.

Nie jest to może najbardziej

oryginalna płyta, ale też nie zanudzi

słuchacza. Natomiast jest to

zdecydowanie najlepszy solowy album

tego wykonawcy. (4,5)

Simona Dworska

Midas - Demo Tapes

2020 Dying Victims

Młoda kapela z Detroit podsuwa

nam pierwszy album: świeżutki, bo

to nagrania z roku ubiegłego, ale

też zarazem kompilacyjny, bo ukazały

się wcześniej na demo "Solid

Gold Heavy Metal" i EP "Still

Hungry". Nakłady tych kasetowych

wydawnictw były jednak

symboliczne, a muzyka Midas

warta jest szerszej popularyzacji,

co dostrzeżono w Dying Victims

Productions. Stąd longplay i kompakt

o wszystko mówiącym tytule

"Demo Tapes", rzecz pod każdym

względem totalnie oldschoolowa.

Archetypowa, oszczędna okładka,

surowe brzmienie, a muzycznie

najczystszej wody wczesny heavy,

można rzec taki proto metal z lat

70. Gdyby nie to, że momentami

brzmi to jednak dość sterylnie

(czytaj współcześnie), to można by

obstawiać, że to prawdziwe nagrania

z tamtego okresu. Ale i tak jest

więcej niż dobrze, szczególnie w

"Gauntlet" z dudniącym basem,

melodyjnymi unisonami czy zadziornym

śpiewem Joe Kupca

(czyżby rodak?) oraz równie dynamicznym

"White Lightning". Kariery

ogólnoświatowej raczej chłopaki

nie zrobią, ale fani takiego grania

powinni zwrócić na nich uwagę.

(4,5)

Wojciech Chamryk

Mindtech - Omnipresence

2020 TriTech Music

Zespół swoja działalność rozpoczął

pod szyldem Beyond Flames w

roku 2007, od roku 2008 działa

już, jako Mindtech. Do tej pory

wydali duży debiut "Elements of

Warfare" (2013) oraz EPkę "Edge

of the World" (2016). Pomysł na

muzykę Norwegów z Mindtech

jest dość prosty, jest to bowiem

170

RECENZJE


synteza dwóch stylów, melodyjnego

progresywnego metalu z nowoczesnym

metalem w stylu groove, a

przynajmniej do niego zbliżonego.

Charakteryzuje się to masywną i

intensywną sekcją rytmiczną oraz

gitarami. W sumie nic nowego.

Niemniej ważnymi są świetne melodie,

które znakomicie równoważą

ów nowoczesny ciężar. W tym

wypadku na pierwszym planie jest

głos i linie melodyczne śpiewane

przez fantastycznego Mathiasa

Molunda Indergarda. Jest on kolejnym

jasnym punktem na scenie

światowego progresywnego metalu.

Kompozycje Mindtech są przeważnie

dość długie, ciekawie zbudowane,

choć bez jakich udziwnień i

nadmiernie skomplikowanych

struktur oraz wyśmienicie i bogato

zaaranżowane. Pełno w nich świetnych

tematów muzycznych, patentów

i wszelkich zagrywek. W muzyce

Mindtech równie ważne co

melodie jest także umiejętne krewnie

nastrojem i emocjami. W tym

wypadku norwescy muzycy serwują

również bardzo szeroką paletę

swoich walorów. Całe szczęście,

głównie przebija przez nie pozytywne

przesłanie. Wszystko jest

świetnie zagrane, jest pełno momentów,

gdzie możemy zachwycić

się umiejętnościami i techniką instrumentalistów,

choć żaden z nich

nie epatuje swoją wirtuozerią. Brzmienie

i produkcja także należy do

wysokich współczesnych standardów.

Płyta należy też do tych, które

słucha się w całości. Typowe dla

ambitnych artystów, którzy dbają

o jakość swojej muzyki, a nie o stan

swojego konta i wpływy za tantiemy.

Niespodziewanie nowy album

Mindtech "Omnipresence" jest

wyjątkowo udany i wart zapamiętania,

przynajmniej jeśli chodzi o

fanów progresywnego metalu.

(4,5)

Mortado - Rupert The King

2019 Blasphemous

\m/\m/

Mortado to projekt założony prze

Gianluca GL Perotti, wieloletniego

wokalistę, kultowej - w niektórych

kręgach - włoskiej formacji

Extrema. Wspiera go perkusista

Manuel Togni, znanym m.in. z

sesyjnej pracy u Uli Jona Rotha

czy Kee Marcello, oraz zgrany duet

braci, Stefano i Simone Franze,

w kolejności gitarzysta i basista.

Muzycy ci w bardzo prosty sposób

przygotowali album petardę. "Rupert

The King" to dziesięć thrashowych

strzałów prosto w mordę,

ostrych, szybkich i bezlitosnych,

plus przygotowany na psychodeliczno

rockową modę, plemienny

zaśpiew rdzennych Amerykanów,

"The Great Spirit". Gitary i sekcja

cały czas nawalają, GL drze ryja, a

nawet śpiewa, wszystko ciągle prze

do przodu. Każdy z muzyków, włącznie

z GL, pracuje na najwyższych

obrotach, jednocześnie dbają

o melodyjność muzyki oraz o

świetne i techniczne jej odegranie

(bo w Mortado nie tylko napieprzają).

Kawałki bardzo zgrabnie

skrojone, każdy na to coś, przypisane

tylko do siebie. Co chyba najbardziej

podkreśla brawurowo wykonany

cover Blind Illusion,

"Blood Shower". Choć thrash Mortado

ma wyraźne indywidualne cechy,

to odnajdziemy w nim też

echa Testament, Forbidden, a nawet

Megadeth czy Annihilator.

Świetny debiut i kolejny dobry

thrashowy band do poznania, tylko

jak to ogarnąć, mam wrażenie,

że za dużo tego dobrego. (5)

\m/\m/

Mortem Atra - A Dark Lament

2019 Pitch Black

W połowie lat 90. takie granie było

na porządku dziennym, obecnie

jednak doom/death metal przeżywa

pewien regres. Dobrze więc, że

za jego granie biorą się debiutanci,

a do tego czynią to na poziomie.

Mortem Atra są z Cypru, powstali

przed dziewięciu laty, zaś "A Dark

Lament" jest ich pierwszym albumem.

I chociaż zdziwiłem się nieco,

że pani z okładki zdecydowanie

różni się wyglądem od grającej na

klawiszach i śpiewajacej Chris, to

jednak materiał muzyczny jako całość

trzyma poziom. Niby to melodic

doom/death, ale zespół łoi

konkretnie: nie brakuje tu mocarnych

riffów, perkusiści - w trakcie

prac nad tym materiałem zmarł na

raka w wieku niespełna 30 lat Tasos,

na płycie słychać też więc jego

następcę Antonisa - nie oszczędzają

zestawu, a brzmienie całości

jest mroczne i surowe. Nie brakuje

też fajnych melodii czy symfonicznych

wręcz patentów, ale są one

tylko dodatkiem do metalowego

koścca poszczególnych kompozycji.

Najciekawsze wydają mi się te

najbardziej mroczne, atmosferyczne

utwory w rodzaju "Hymn Of

Doom" czy "Harmful Obsession" z

wokalnym duetem, ale akurat w

czystym śpiewie Takis wypada tak

sobie - w growlu i w skrzeku jest

zdecydowanie lepszy. Mimo tego

drobnego mankamentu i tak uważam

"A Dark Lament" za udany

debiut. (4,5)

Mortifex- Mortifex

2019 Kronic-Music

Wojciech Chamryk

Gdy jeszcze przed włożeniem płyty

do odtwarzacza szukałem

jakichkolwiek informacji o tej kapeli,

okazało się, że grupa jest dość

młoda, gdyż powstała w roku

2018. W tym momencie włączył

mi się pewien alarm. Jak to, rok istnienia

i już płyta? Z własnego doświadczenie

wiem, że z takiej sytuacji

zazwyczaj nie wychodzi nic dobrego.

Czasem powstają albumy,

których niekiedy sam zespół się

potem wstydzi. Tym razem jednak

moje obawy okazały się kompletnie

nieuzasadnione. Przede wszystkim

grupę Mortifex tworzą muzycy

ze sporym bagażem doświadczeń.

Każdy z nich wcześniej grywał

lub gra równolegle w kilku innych

kapelach. Co zatem z tego

wynika, debiut amerykańskich

thrasherów muzycznie trzyma poziom,

mam z nim jednak nieco inny

problem. Bo niby wszystko jest

fajnie. Ciekawy wokal Carla Crosswhite'a

(co ciekawe, śpiewającego

perkusisty), poprawna technicznie

gra instrumentalistów, mądrze ułożone

kompozycje, produkcja bez

zarzutu... Czy to "aż tyle", czy "tylko

tyle"? Ciężko mi na to odpowiedzieć,

ale może skonkretyzuje swe

uwagi. Po pierwsze w Mortifex jest

trzech gitarzystów. Nie wiem czy

chłopaki mieli ambicję być thrashową

wersją Iron Maiden, czy

też kierowały nimi zupełnie inne

pobudki, nie mniej jednak zdecydowanie

nie wykorzystali potencjału

tkwiącego w trzech wiosłach.

Słuchając tej płyty mam cały czas

wrażenie, że grają tam tylko dwie

gitary. Kompozycje, które trafiły

na "Mortifex" są bardzo nierówne.

Obok naprawdę przyzwoitego "metallicowego"

"War Cries" czy mocno

podszytego hardcore'm "Hallucinating"

mamy takiego potworka

jak "Dying Heroes", który popada

w banał. Co warto zauważyć,

sam zespół swą muzykę określa

mianem thrash metalu, jednak w

ich graniu można wyczuć spore inspiracje

graniem spod znaku starego

dobrego Black Sabbath. Zresztą

fakt zamieszczenia na albumie

własnej wersji sabbathowego "Who

Are You" chyba pozbawia wszystkich

wszelakich wątpliwości. Swoją

drogą naprawdę nadali temu utworowi

nowe oblicze. Ogólnie mimo

kilku niedociągnięć, Mortifex jest

bandem, który rokuje na przyszłość.

(3,5) na zachętę.

Bartek Kuczak

Motive - Fight The World

2018 Self-Released

Jak na ponad 20-letni staż i dość

bogatą dyskografię, bo "Fight The

World" jest czwartym już albumem

Motive, to szału tu nie ma.

Pozytywnie zaskoczony płytą Infamous

Demise po tym krążku również

spodziewałem się czegoś równie

dobrego, a tu lipa. Amerykanie

prezentują poprawny thrash co

najwyżej trzeciego sortu, takie popłuczyny

po Flotsam And Jetsam

czy kanadyjskim Savage Steel z

rykiem pod Phila Anselmo z Pantery

i momentami blastów. Jeden

("Thrash Priest") czy nawet dwa

utwory są jeszcze znośne, ale z każdym

kolejnym robi się to wszystko

nad wyraz monotonne, mimo

tego, że panowie grać potrafią i

znają swój fach. Zjadły ich jednak

schematy i pozostało tylko kręcenie

się w kółko z ogonem w zębach,

oprawione nieczytelnym, cyfrowym

brzmieniem, w najszybszych

partiach zmierzające już w

stronę parodii. Dziękuję, następny.

(1,5)

Wojciech Chamryk

Naked Root - The Maze

2020 Music And More

Po udanym debiucie "Naked

Root" wraca do gry z nowym, jeszcze

lepszym albumem. Hard'n'

heavy łódzkiej formacji okrzepł,

stał się ciekawszy i jeszcze bardziej

wielowymiarowy. "The Maze" w

warstwie tekstowej to zwarta całość,

opowieść o młodej kobiecie,

borykającej się nie tylko z koszmarami

z przeszłości, ale też z obecną,

niezbyt optymistyczną codziennością.

Wszystko kończy się jednak

dobrze, a tej historii towarzyszy

równie interesująca muzyka.

Co ważne nie ma w tych dzie-

RECENZJE 171


więciu podstawowych utworach

kombinowania na siłę, dodawania

niepotrzebnych partii bądź dźwięków:

składowe poszczególnych

kompozycji są odpowiednio dobrane,

niezależnie od tego, że "Thorn"

może kojrzyć się z przebojowym

popem, dynamiczny i mroczny

"Howling Moon" ma symfoniczny

posmak, a utwór tytułowy może

przypominać dokonania Rainbow

z lat 80. Znajdą tu też coś dla

siebie zwolennicy klasycznego

AOR (singlowy "Joy Toy") czy progresywnych

klimatów ("Numb

Affection"), mocnym punktem materiału

jest też ballada "Stardust".

Wokalistka Jola Górska jest już

na tym etapie bardzo mocnym

punktem zespołu, a klasę pokazuje

zwłaszcza w coverze "You Know

My Name" Chrisa Cornella. Co

prawda nie za bardzo rozumiem po

co ten numer trafił na płytę,

umieszczony pomiędzy 9-utworową

historią główną a trzema bonusami

zaśpiewanymi po polsku,

bo nie jest to zbyt spójne, ale słucha

się go całkiem przyjemnie. (5)

Wojciech Chamryk

Necrofilia - Crush Test

2004 Self-Released

Necrofilia to kapela z San Marino,

która działała w latach 1995-2004,

a następnie reaktywowała się w

okolicach roku 2012 i istnieje do

tej pory. Formacja jest zafascynowana

thrash metalem i łoi go dość

konkretnie, lokalizując swoją muzykę,

gdzieś między Slayer, Exodus

czy Anthrax, z pewnymi naleciałościami

Pro-Pain czy Helmet.

"Crush Test" to ich drugi album z

2004 roku, czyli ostatniego roku

działalności przed reaktywacją.

Materiału na nim znalazło się całe

mnóstwo, piętnaście kawałków i

ponad godzinę muzyki. Ze względu,

że muzyka Necrofilii jest

wściekła i bardzo intensywna, to

przez tę godzinę trudno utrzymać

zainteresowanie całym krążkiem.

Mało tego instrumentaliści tego zespołu

potrafią zagrać swoje partie

bardzo technicznie, przez co, wysłuchanie

"Crush Test" staje się

naprawdę dużym wyzwaniem. Nie

ułatwi tego też końcówka, na którą

składają się demówkowe kawałki z

lat 1997 i 1998. Ich brzmienie jest

dość słabe, przez co kawałki wydają

się zdecydowanie prostsze, a jednocześnie

bardziej szorstkie oraz

przesycone siarką i diabłem. Maniakom

thrashu ich propozycja

może przypaść do gustu. (3,7)

\m/\m/

Necrofilia - Rhelligion

2019 Self-Released

Po długich latach zawieszenia kapela

wraca do żywych w 2012 roku,

ale nie rzuca się od razu na

realizację nowych nagrań. Ten pomysł

finalizują dopiero w marcu

2019 roku. "Rhelligion" nie przynosi

jakichś wielkich zmian, to nadal

wściekły i bardzo intensywny

thrash z okolic Slayera, Exodusa i

Anthrax'a (plus dodatki typu

death metal, hard core, itd.). Jednak

jakby w kompozycjach jest

więcej przestrzeni, melodii i charakteru,

więcej jest też średnich

temp, co daje rezultat, dzięki któremu

odnosimy wrażenie, że mamy

do czynienia z lepszą wersją

Necrofilii. Najwidoczniej czas na

przygotowanie krążka nie podszedł

na marne i muzycy z San Marino

nagrali dopracowany i doszlifowany

materiał. Przez co nie ma doznań,

jak przy poprzednim krążku,

gdzie ciężko było skupić się na wysłuchaniu

go w całości. "Rhelligion"

słucha się z otwartymi uszami

od początku do samego końca.

A koniec jest wręcz rewelacyjny, bo

po swojemu zrobili kawałek Venom

"Black Metal". Warto było

czekać na taki reunion i mam nadzieję,

że dzięki "Rhelligion" znajdzie

się w świadomości szerszej publiczności.

Thrash-maniacy powinni

zapamiętać Necrofilii z San

Marino. (4)

\m/\m/

Nils Patrik Johansson - The

Great Conspiracy

2020 Metalville

Ten wyśmienity wokalista znany

jest z takich zespołów jak Lion's

Share, Astral Doors, Space

Odyssey czy Civil War, ale od

niedawna działa też na własny rachunek.

"The Great Conspiracy"

jest jego drugą solową płytą, do nagrania

której zwerbowal kumpli z

Lion's Share. Warstwa tekstowa

dotyczy zabójstwa premiera Szwecji

Olofa Palme - jeśli ktoś pamięta

rok 1986 to powinien kojarzyć

jakim echem ta sprawa odbiła się

na całym świecie, również w naszej

prasie. Sprawcy/sprawców chyba

nigdy nie ujęto, a temat fascynuje

jak widać nie tylko pisarzy czy reżyserów,

ale też i muzyków. Cała

opowieść zamyka się w 10 utworach/rozdziałach

i robi wrażenie,

bo mamy tu sporo porywającego

power metalu w symfonicznej odsłonie,

tradycyjnego heavy spod

znaku Dio, wirtuozerii klasy

Malmsteena czy wpływów hard

rocka, choćby Rainbow. Czasem

robi się wręcz aktorsko/musicalowo,

a myśl o scenicznym wystawieniu

całości wcale nie jawi się

jako coś niemożliwego. Trochę

zdziwił mnie przy pierwszym odsłuchu

cytat z "40 Symfonii" Mozarta

w "One Night At The Cinema",

ale kiedy przeczytałem tekst

przypomniałem sobie, że w tragicznym

momencie państwo Palme

wracali przecież z kina, stąd ten

motyw. A Johannson? Śpiewa fenomenalnie,

aż dziw, że jest znany

tylko tym najbardziej zagorzałym

fanom metalu, bo taki głos to prawdziwy

skarb - podobnie jak "The

Great Conspiracy". (5)

Wojciech Chamryk

Novena - Eleventh Hour

2020 Frontiers

Novena to progresywna formacja

rockowo-metalowa prosto z Londynu.

W tym roku debiutują dużym

studyjnym albumem. Ich muzyka

to typowy świat progresywnego

rocka i metalu. Niemniej spora

przewagę mają wpływy progresywnego

rocka, dlatego w muzyce

znajdziemy sporo melancholii i zadumy.

Równocześnie muzycy chętnie

sięgają po kontrasty i często

potrafią przyłożyć metalowym czy

też nowoczesno metalowym tematem.

A robią to znakomicie, wyrafinowanie

i technicznie. Zgoła odmienną

techniką, ale równie zachwycającą,

potrafią popisać się w

jazzujących fragmentach, czy też

wypełnionych muzyką inspirowaną

latynoskimi dokonaniami. Dla

przykładu na te nowoczesne i jazzowe

naleciałości natrafimy już w

pierwszym utworze "2258", natomiast

na latynoską muzyczną rozprawkę

natkniemy się w kompozycji

"Corazon". Wokalista Novena

śpiewa głównie rockowo z pewną

nostalgią, ale potrafi dynamicznie

zakrzyknąć, a także nowocześnie

wrzasnąć, a nawet zagrowlować.

Rzadko, bo rzadko ale zdarza mu

się. W ten oto sposób poznajemy

bardzo bogaty, intrygujący, czasami

dziwny, acz przeważnie zamyślony

muzyczny świat Novena.

Anglicy nie odpuszczają również

przy brzmieniach i produkcji. Te

kwestie z pewnością zadowolą i tak

wymagających zwolenników progresywnego

grania. Także Novena

i ich "Eleventh Hour" to kolejny

udany produkt tej sceny. (4,7)

Noveria - Aequilibrium

2019 Scarlet

\m/\m/

Noveria to dla mnie nowy i nieznany

zespół. Powstał w 2013 roku

w Rzymie i do tej pory nagrał

trzy albumy: "Risen" (2014), "Forsaken"

(2016) i "Aequilibrium"

(2019). Wśród muzyków założycieli

znaleźli się tacy, co mają za

sobą niemałe doświadczenie, czyli

basista Andrea Arcangeli znany z

Ark Ascent oraz DGM, klawiszowiec

Julien Spreutels oraz gitarzysta

Francesco Mattei, obaj z

Ethernity. Formacja gra progresywny

metal ale w jego bardziej nowoczesnej

odsłonie. Na ich trzecim

albumie "Aequilibrium" jest muzyka,

która zawiera wszystko, co

najlepsze z progresywnego metalu

ale wtłoczono ją we współczesne

metalowe brzmienia, djent, groove

itd. Dzięki temu muzyka jest potężna,

gęsta, mroczna oraz rozpędzona.

Z progresu mamy ciekawe i

rozbudowane kompozycje, wyśmienite

melodie oraz intrygujące

sola gitarowe i klawiszowe. Melodiom

przewodzi znakomity wokalista

Francesco Corigliano, kolejny

do grona śpiewaków z głosem i

charakterem. Mimo, że muzyka

poraża swoją mocą i energią odnajdziemy

w niej także momenty na

grę klimatem i emocjami. Można

pozachwycać się wykonaniem muzyków,

ale to podstawa w tym

gatunku, ci co umieją dobrze trzymać

instrument i grać parę akordów

nie zabierają się za granie

progresywnego metalu. I właśnie

taka jest cała płyta "Aequilibrium",

ponad godzina wyśmienitej

muzyki, niezwykle bogatej i wyrównanej

w swojej jakości, którą

śmiało można stawiać obok

Dream Theater, Symphony X,

Threshold itd... (5)

\m/\m/

Only Sons - Lions And Unicorns

2019 Self-Released

Muzycy tworzący Only Sons znani

są przede wszystkim z zespołów

grających ekstremalny metal, od

thrashu przez death do blacku. Jak

widać zatęsknili jednak za bardziej

melodyjnym, tradycyjnym graniem;

czymś co było wcześniej, a i

dziś jest wciąż aktualne - może

nawet bardziej niż w latach 70. i

80., bo jednak obecnie muzycznej

tandety mamy zdecydowanie wię-

172

RECENZJE


cej. Only Sons zaczęli przed dwoma

laty od debiutanckiej EP-ki, teraz

firmują pierwszy, bardzo udany,

album. "Lions And Unicorns"

na pewno zainteresuje zwolenników

klasycznego hard'n'heavy,

southern i klasycznego rocka.

Grunge w sumie też, bo sporo tu

odniesień do choćby Alice in

Chains - domyślam się, że chłopaki,

zanim zaczęli łoić death i inne

takie, zasłuchiwali się ich płytami,

innych grup tego nurtu również.

Teraz wychodzi to choćby w pięknej

balladzie "Bonfire" czy dynamicznym,

tytułowym openerze.

Nie brakuje też fajnych nawiązań

do pustynnych klimatów Kyuss,

jest mocniejszy hard rock w mrocznym,

posępnym "Nothing Left To

Save" oraz w rozwijającej się w coraz

bardziej mocniejszą stronę balladzie

"No One's Eyes". Finałowy

"Cabin In The Woods" ma z kolei

sporo z bluesa, ale też do czasu i

mrocznej, surowej końcówki. Sporo

też w tych utworach urokliwych

melodii oraz świetnych solówek

Daniela Keslera, którego pamiętam

jeszcze z początków Redemptor.

Bardzo zaskoczył mnie również

Andrzej Nowak, bo człowiek

znany z blackowego Outre czy

deathowego Banisher okazał się

rasowym, rockowym wokalistą -

bez niego "Lions And Unicorns"

na pewno nie byłaby tak ciekawą

płytą. Bardzo udany debiut, czekam

na więcej! (5)

Wojciech Chamryk

Orphan Devil - Victims Of The

Night

2019 Gates Of Hell

Siedmiocalówki wciąż są modne, a

Orphan Devil z Finlandii debiutują

wydawnictwem w takim właśnie

formacie. Kiedyś było to normą,

obecnie dominują digital single i

takie tam, fajnie więc, że ktoś jeszcze

kultywuje te dawne tradycje.

Zespół gra tradycyjny heavy z

wczesnych lat 80., wymarzony na

taśmę czy winyl, totalnie oldschoolowy,

surowy, ale niepozbawiony

też melodii. Numer tytułowy

ze strony A fajnie się rozkręca, ma

też dynamiczny refren i sporo

chwytliwych patentów. "Drifting

Away" jest szybszy, też nie poraża

mocą, ale tak grano circa 1982,

szczególnie w Skandynawii. Perttu

ma wysoki, czysty głos, refren jest

melodyjny, a unisono na finał

równie chwytliwe - ja to kupuję,

stawiam (4,5) i czekam na debiutancki

album.

Wojciech Chamryk

Outlaws - Dixie Highway

2020 Steamhammer/SPV

Outlaws to ponoć legenda southern

rocka. Niestety nic na ten temat

nie wiem. Wytłumaczenie jest

proste. To nie jest southern rock w

stylu Blackfoot, 38 Special czy

Molly Hatchet. Banitom, bliżej do

The Allman Brothers, Lynyrd

Skynyrd a nawet The Eagles, dlatego

formacja nigdy nie znalazła

sie w moim kręgu zainteresowania.

Najnowszy album wypełniony jest

w głównej mierze radiowym southern

rockiem. Już otwierające

"Southern Rock Will Never Die" i

"Hevenly Blues" naprowadzają nas

na klimat całej płyty. Dość przyjemne

przesłanie krążka bywa jeszcze

zmiękczane country rockowymi

kawałkami, takimi jak "Over

Night From Athens" czy "Macon

Memories". Jednak moje uszy bardziej

zastrzygły, gdy w utworach

przeważył mocny blues z elementami

hard rocka. Takimi kawałkami

są tytułowy "Dixie Highway"

oraz "Rattle Snake Road". Gdyby

Outlaws nagrywaliby właśnie takie

utwory, prawdopodobnie byłbym

ich zagorzałym wyznawcą.

Oczywiście bywa, że wpływy miłego

southern rocka mieszają się z

tym mocniejszym bluesowo-hard

rockowym ("Dark Horse Run",

"Wind City Blue"), co świadczy, że

muzycy starali się aby album był

naprawdę urozmaicony. Nie jestem

osłuchany z takim typem muzyki,

ale coś niecoś też się słyszało,

więc wiem, że album pod względem

muzycznym i produkcji został

przygotowany bardzo przyzwoicie.

Ogólnie "Dixie Highway" to moje

pierwsze zetknięcie z Banitami, i

mimo, że nie trafili w moje preferencje,

to w cale nie uważam czas

spędzony z nimi za stracony. Świetny

album do słuchania. (4)

\m/\m/

Ozzy Osbourne - Ordinary Man

2020 Epic Records/Sony Music

Pamiętam doskonale, jakim szokiem

dla mnie było poznanie albumu

"Diary Of A Madman", pierwszej

solowej płyty Ozzy'ego Osbourne'a

jaką usłyszałem. Później

poszły "Bark At The Moon" i debiutancka

"Blizzard Of Ozz", a

kolejne poznawałem już na bieżąco.

I do połowy lat 90. były one co

najmniej dobre, a czasem nawet

wyśmienite, jak "No Rest For The

Wicked" czy "No More Tears".

Później było już jednak tak sobie

("Black Rain", "Scream" jako całości

rozczarowywały), a i obecne

problemy zdrowotne, bardzo już

przecież schorowanego, wokalisty

oraz współpraca z popową gwiazdką

Post Malone przy piosence

"Take What You Want", też nie

rokowały zbyt dobrze co do poziomu

zapowiadanej płyty. A tu proszę,

John Michael Osbourne znowu

zaskoczył, mimo 70-tki na karku,

infekcji dłoni, odnowienia problemów

z kręgosłupem na skutek

upadku, ostrego zapalenia płuc,

Parkinsona czy czego tam jeszcze,

wydając kolejną, udaną płytę. I

chociaż utwór "Take What You

Want", zamieszczony na "Ordinary

Man" jako bonus, jest słabiutki,

syntetyczny i mdły do bólu, to bez

niego nie byłoby tej płyty. Schorowany

Ozzy zajął się pracą, kontynuując

współpracę z producentem

Posta Andrew Wattem - kojarzonym

częściej z Justinem Biberem,

ale grającym też w California

Breed Glenna Hughesa. Watt

zwerbował supersekcję, Duffa Mc

Kagana z Guns N' Roses i Chada

Smitha z Red Hot Chili Peppers,

po czym w niespełna tydzień(!) napisali

dziesięć utworów. Ozzy dołożył

do nich swoje pomysły i teksty,

po czym po miesiącu... płyta

była gotowa. Tempo zaiste imponujące

i tym bardziej godne podkreślenia,

że "Ordinary Man" trzyma

poziom i w żadnym razie nie

ma tu mowy o artystycznej porażce.

Co prawda Ozzy głosowo nie

jest już w najwyższej formie, co

starano się zatuszować różnymi

efektami czy nadużywanym niekiedy

pogłosem, ale to jego najlepsza

płyta od dobrych kilkunastu lat.

"Straight To Hell" z nawiązującym

do dawnych czasów okrzykiem All

right now!, "Goodbye" czy "Eat Me"

z harmonijkowym wstępem w wykonaniu

samego Ozzy'ego na pewno

ucieszą fanów starego, dobrego

Black Sabbath. Do najlepszych

solowych dokonań wokalisty nawiązują

z kolei miarowy "All My

Life", szybszy "It's A Raid" i mroczny,

singlowy "Under The Graveyard".

Nie brakuje też udanych

ballad: tytułowa "Ordinary Man"

to ukłon Ozzy'ego w stronę The

Beatles, zaakcentowany wokalnym

i instrumentalnym udziałem

Eltona Johna. Wypadło to świetnie,

ale czemu nie zaproszono

Paula McCartney'a? Świetną solówkę

wycina w tym utworze Slash

(kolejną w "Straight To Hell"),

udaną balladą jest też bardziej posępna

"Today Is The End". Inni goście

na płycie to Tom Morello w

"Scary Little Green Men", wspierany

w "It's A Raid" przez Posta

Malone, pojawiają się też smyczki i

chóry, dodające dostojeństwa choćby

"Holy For Tonight". I tylko ten

bonus "Take What You Want", pasujący

tu niczym pięść do nosa,

psuje efekt - szkoda, że nie pozostawiono

go tylko na autorskiej

płycie Posta "Hollywood's Bleeding"...

Cała reszta płyty jest jednak

godna uwagi, liczę więc, że nie jest

to ostatni album Ozzy'ego. (5)

Wojciech Chamryk

Palace - Reject The System

2020 Massacre

Nasza historia rozpoczyna się w

1981 roku wraz z powstaniem

Saint's Anger. Niemiecka formacja,

mimo pozostania w undergroundzie,

zdołała wydać jedno demo,

pełnoprawny album "Danger

Metal" w 1985 roku oraz pojawić

się w m.in. TV Bands Battle w roku

1987. Na przełomie dziesięcioleci

zespół ze Speyeru przekształca

się w Palace zmieniając delikatnie

skład. Pod tą nazwą, od 1996 roku,

co kilka lat wydaje nowy album,

nieustannie pozostając w undergroundzie.

Najnowszym (już

ósmym spod szyldu Palace) - "Reject

the System" - zespół uraczył

nas 3 kwietnia 2020 roku. Jest to

na swój sposób wyjątkowy album,

gdyż po raz pierwszy nie usłyszymy

na nim gitarzysty Jasona Mathiasa

- opuścił on band w połowie

2019 roku na rzecz stanowiska

bassmana w Crematory. Zespół

został jednak wsparty w studiu

przez Kaia Stahlenberga oraz

Mickiego Richtera, którzy dograli

swoje partie gitarowe. Na "Reject

The System" składa się z 10 utworów.

Najmocniejszą stroną albumu

jest niewątpliwie jego otwieracz -

"Force of Steel". Kawałek został wytypowany

na singla z promo video

i jak dla mnie słusznie, bo to najmocniejsza

kompozycja z całego

krążka - riff zapada w pamięci, a

refren nuciłem sobie już nie raz .

Singlem stał się również "Final

Call of Destruction", choć nie zapadł

mi w pamięci jak "Siła stali".

Reszta płyty zachowana jest w podobnym

klimacie, co single. Do

najmocniejszych stron na pewno

mogę zaliczyć utwór "Soulseeker",

który jest duchowym spadkobiercą

"Force of Steel", a także "The Faker"

opowiadający o manipulacjach w

RECENZJE 173


social mediach. W pozycjach wartych

uwagi należy na pewno wymienić

hymnowe "Hail To Metal

Lord" oraz łojące "Legion of Resistance".

Pozostałe kawałki, tzn.

"Bloodstained World", "Valhalla

Land", "Wings of Storm" oraz "No

One Break My Will" to także solidna

porcja heavymetalowego grania,

lecz nie zapadająca bardzo w pamięci

- klasyczne fillery na płycie,

którym nie wróżę pojawienia się na

koncertowych setlistach. Przy słuchaniu

całego albumu nie ciągnie

by je pomijać, ale by wrócić właśnie

do nich spontanicznie - nie sądzę.

"Reject the System" to pozycja

warta uwagi, choć nieobowiązkowa

dla słuchacza nowości. Zdecydowanie

słychać tu brak pomysłów

Jasona Mathiasa, które towarzyszyły

przez przeszło 20 lat

zespołu i dzięki którym tak polubiłem

poprzedników albumu -

"The 7th Steel" (moja ulubiona z

dyskografii) oraz "Dreamevilizer".

Jeśli lubujecie się w nowym Accepcie,

tudzież innym teutonicznym

metalu myślę, że warto dać temu

albumowi szansę. Samemu zespołowi

zaś życzę udanych koncertów

promujących album i większej trasy,

która by go wypromowało (z

tym ostatnio dość ciężko szło). A

nuż zobaczymy się w Polsce? (3,5)

Maciej Uba

Paul Di'Anno - Hell Over Waltrop

- Live In Germany

2020 Metalville

Paul Di'Anno przypomina o sobie

starym, zapomnianym koncertem

z Niemczech, zagranym bardzo dawno

temu, niereprezentującym należycie

dorobku muzycznego Paula,

niewnoszącym nic nowego. Maniacy

Iron Maiden może i otworzyli

drzwi swoich sklepów muzycznych

1 stycznia (data premiery 1

stycznia 2020), aby sprzedawać

ten album najwierniejszym fanom,

ale podejrzewam, że tylko rodzina

i przyjaciele Paula się zachwycili.

Szkoda, że tej klasy wokalista,

śpiewający 40 lat temu na światowej

klasy albumach, nie jest obecnie

w stanie zrobić nic nowego na

poziomie. Sama płyta brzmi dobrze,

mocno, zadziornie, surowo i

szczerze. Wokalnie i instrumentalnie

dają radę, fajnie się tego słucha.

Ale niestety udziela się nostalgia,

że Paul Di'Anno to przeszłość.

Bardzo chciałbym się mylić, sam

wybrałbym się na występ Paula

gdyby kiedyś zorganizował jakąś

trasę, niemniej "Hell Over Waltrop"

jawi się jako zjawa z czasów

minionych. Główny zainteresowany

Paul Di'Anno sam nie słuchał

tego materiału i wygląda na to, że

ani go nie pamięta ze sceny ani nie

ma ochoty do tego wracać (prosił,

żeby nie zadawać pytań na temat

tego wydawnictwa). Bezkrytyczni

wielbiciele i tak to sprawdzą ze

względu na samo nazwisko; pozostałym

proponuję odświeżenie debiutu

Battlezone. (2)

Phonomik - Brain Bleeder

2020 El Puerto

Sam O'Black

Phonomik to formacja z Danii,

która powstała w roku 2006. Dopiero

w 2010r. opublikowali swój

debiut "Soul Creeper" a dekadę

później, właśnie omawiany "Brain

Bleeder". Zawartość tego albumu

to melodyjny progresywny metal,

który kojarzy mi się z dokonaniami

Threshold czy też Pagan's Mind.

Generalnie jest wymyślony i zagrany

w typowy sposób dla tego

nurtu. Pewnym wyróżnikiem jest

sięgnięcie po nowoczesne a la numetalowe

brzmienie, głównie przy

okazji odgrywania mocniejszych

partii, co czasami daje ich muzyce

mocarnego brzmienia. Nie jest to

coś nowego, a wręcz jest czymś, w

czym aktualnie lubują się młodsze

kapele z progresywnej sceny. Niemniej

bardziej znaczące dla muzyki

Phonomik są melodie. Czy to

owe mocniejsze, czy te bardziej

stonowane części kompozycji, każda

z nich obdarzona jest ciekawą

melodią. Dzięki nim bardzo przyjemnie

słucha się "Brain Bleeder" i

ogólnie powodują wrażenie, że mamy

do czynieni z dość łatwą muzyką.

W tym wypadku wyjątkową

postacią jest wokalista Shane B

Dhiman. Kolejny gość z ciekawym

i wyrazistym głosem, który w

dodatku potrafi z niego korzystać.

Co by nie pisać kompozycje są

wielobarwne, różnorodne, intrygujące,

co więcej rewelacyjnie i na

wysokim poziomie zagrane. Nadto

wszystkie kawałki są wyśmienicie i

bogato zaaranżowane. Także całego

materiału słucha się z wypiekami

i to w całości. Pewnym zgrzytem

jest cover "Rebel Yell" z repertuaru

Billy'ego Idola, umieszczony

na końcu albumu. Skądinąd

całkiem niezły hit. Struktura tego

kawałka wtłoczona została w progresywny

świat Duńczyków, przez

co poszatkowano go rwącymi i

technicznymi gitarami, a także sekcję

rytmiczną. Przez taki zabieg

utracono charakter kawałka i ciężko

było go słuchać mając w pamięci

oryginał. Ciekawy eksperyment,

acz dla mnie zupełnie niepotrzebny.

Muzykę "Brain Bleeder"

i przekaz albumu dopełnia

bardzo dobra produkcja, gdzie instrumenty

brzmią soczyście i wyraziście.

W ten sposób mamy do czynienia

z kolejną dobrą progresywną

grupą i płytą. Być może jednak

szybko o nich zapomnimy,

bo po prostu nie sposób zapamiętać

wszystko, co dzieje się na tej

scenie. Zbyt wiele tego dobrego.

(4,7)

\m/\m/

Pilsen Drinkers - Join The Brotherhood

2017 Australis

My mamy Kwasożłopów, a w

Chile do niedawna pogrywali sobie

thrash miłośnicy pilznera, zwący

się Pilsen Drinkers, zapewne od

miejsca jego warzenia w Pilznie.

Istnieli z przerwami kilkanaście lat,

ale dali sobie spokój z muzykowaniem

w roku ubiegłym, pozostawiając

po sobie jeden album i kilka

krótszych materiałów. Trochę to

dziwne, że ten krążek trafił do nas

już po rozpadnięciu się zespołu, bo

promowanie nieistniejącej grupy

nie ma przecież większego sensu,

ale zawartość "Join The Brotherhood"

w żadnym razie nie uległa

przeterminowaniu. Głównym powodem

tego stanu rzeczy jest fakt,

że zespół wzoruje się na najlepszych,

głównie na klasycznych płytach

Slayera, a że do tego potrafił

też stworzyć niezłe kompozycje i

mógł je na poziomie zagrać, to efekt

końcowy jest więcej niż niezły.

Ultraszybkie w większości tempa i

pałker wręcz lubujący się w bardzo

dynamicznych partiach, również z

takimi nieodległymi od blastów,

sprawny basista (w instrumentalnym

"Prophets Of Chaos" gra nawet

solo), gitarowy konkret riffowo-solówkowy,

a do tego wściekły,

histeryczny wrzask Diego Parry -

wszystko się tu zgadza, wszystko

jest tu na swoim miejscu i aż szkoda,

że debiut Pilsen Drinkers okazał

się jednocześnie ich pożegnalną

płytą. (4)

Piranha - First Kill

2019 Non Stop Music

Wojciech Chamryk

"First Kill and chill", haha. Taka

parafraza netflixowego hasła mi

przyszła na myśl, gdy zobaczyłem

obrazek zdobiący mi przyszła, gdy

zobaczyłem obrazek zdobiący

okładkę debiutu Szwajcarów. Czy

można ową grafikę odnieść do zawartości

muzycznej? Chyba nikogo

zbytnio nie zaskoczy, jeśli napiszę,

że muzyka tej kapeli o jakże

wdzięcznej nazwie dużo bardziej

nadaje się do headbangingu niż do

leżakowania z drinkiem. Nie ulega

żadnej wątpliwości, że Piranha to

grupa będąca pod dużym wpływem

Exodus. Zresztą już sama nazwa

sugeruje, że chłopaki zbytnio tego

faktu nie starają się ukrywać. Warto

w tym wypadku zaznaczyć, że

inspirowanie się nie oznacza w żadnym

wypadku bezmyślnego małpowania,

a mistrzowie mogą być

dumni ze swych uczniów. Takie

utwory jak "Turning Point", "Chain

Reaction" czy "Resistance To Change"

świetnie oddają to, czym jest

stara szkoła thrashu. Jedyne, czego

można się tu doczepić, to brak jakiegoś

urozmaicenia. Wszystkie

utwory są utrzymane w bardzo podobnym

stylu. Nie mniej jednak

fakt ten nie przeszkadza w ostatecznym

odbiorze albumu, gdyż

"First Kill" nie należy do albumów

z kategorii "nużące". Wręcz przeciwnie.

Polecam nie tylko fanom

Exodus. (4,5)

Post Profession - Głosy

2019 Self-Released

Bartek Kuczak

Post Profession to zespół doświadczony,

z pewnym już wydawniczym

dorobkiem i do tego naprawdę

nieźle grający. Panowie

wykonują thrash metal: urozmaicony,

zaawansowany technicznie,

momentami wręcz progresywny co

do formy niektórych rozwiązań,

ale przy tym nie pozbawiony też

odpowiedniej mocy i agresji. "Głosy"

to trzeci album zespołu, ale

pierwszy z tekstami w ojczystym

języku - i dobrze, bo jednak przy

całej mojej sympatii dla zespołu

wątpię, by była mu jeszcze pisana

jakaś międzynarodowa kariera. A

tak ich muzyka na pewno stanie się

bardziej przystępna dla rodzimych

słuchaczy, bo nie dość, że w tekstach

poruszają ważkie treści, wykorzystując

do tego w "Bez miłości"

fragmenty biblijnego "Hymnu o

miłości", to i wokalista Grzegorz

Bodzioch świetnie je interpretuje.

Bez względu na to czy to liryczne

partie w balladach "Na ramionach"

i "Kraków 2", czy solidny wygar w

singlowym "Aniele", robi to wrażenie.

Podobnie jest z warstwą muzyczną,

gdzie szczególne wrażenie ro-

174

RECENZJE


bią urozmaicone solówki (duet Miłosz

Płachciński/Maciej Narski

oraz gościnnie Krzysztof Hacik i

Michał Lotko), sekcja też w żadnym

razie nie odstaje, a brzmienie

jest nader klarowne i mocne.

Krótko mówiąc: konkret. (5)

Wojciech Chamryk

Psychotic Waltz - The God-

Shaped Void

2020 Inside Out Music

Ten legendarny zespół wrócił już

dobre 10 lat temu, ale jeszcze długo

"Bleeding" z roku 1996 był jego

ostatnią płytą studyjną. Na szczęście

to już przeszłość, bo 14 lutego -

czyżby na walentynki? - wydano

piąty album Psychotic Waltz. I

nie dość, że "The God-Shaped

Void" zrealizował klasyczny skład

grupy, to jeszcze trzyma on wyśrubowany

poziom wcześniejszych

wydawnictw. Jak widać zespół wolał

nie spieszyć się z przedwczesnym

powrotem, znamy zresztą ileś

tego typu falstartów, kiedy słabiutki

album potrafił zniweczyć wieloletni

dorobek niejednej legendy.

Tu termin metal progresywny jest

wciąż w pełni uzasadniony, bowiem

muzycy w żadnym razie nie

odcinają kuponów od tego, co

stworzyli przed laty, proponując

logiczną i wysmakowaną kontynuację

poprzenich płyt. Nie wiem jak

ten materiał zostałby przyjęty w

roku 1998 czy 2000, ale teraz słucha

się tej płyty wybornie - widocznie

ta przerwa była potrzebna,

bo zespół naładował akumulatory,

nabrał chęci do grania i do tego

zyskał na świeżości, bo o rutynowym

podejściu nie ma tu mowy.

"The God-Shaped Void" jest więc

artystycznie zwartym monolitem

bez słabych punktów, płytą ciekawą

zarówno dla fanów urozmaiconego

metalu jak też rocka progresywnego

we wszelkich odmianach,

koelnym wydawnictwem zacierającym

granice pomiędzy gatunkami.

Wydaje mi się zresztą, że to już

nie te czasy, kiedy fan takiego

Marillion patrzył z pogardą na

metalowców, nawet tych słuchających

ambitniejszego "łomotu", a

dla nich z kolei Fish i spółka grali

"komercję". I dobrze, bo dzięki temu

tak udane płyty jak "The God-

Shaped Void" mają szansę dotrzeć

do szerszego grona odbiorców, co

w czasach dominacji muzycznej

papki i dźwięków muzykopodobnych

wydaje mi się niezwykle

ważne. (5,5)

Wojciech Chamryk

Ray Alder -What The Water

Wants

2019 Inside Out Music

Ray Alder to człowiek powszechnie

kojarzony w świecie metalu jako

wokalista Fates Warning, ale

jego aktywność w żadnym razie nie

kończy się na tym zespole. Śpiewał

więc w Redemption, udzielał się w

supergrupie Engine, a teraz wydał

płytę solową. Stworzył ten materiał

z duetem gitarzystów Mike

Abdow/Tony Hernando (obaj panowie

nagrali też w studio partie

basu, a Abdow jest też koncertowym

gitarzystą Fates Warning)

oraz równie doświadczonym perkusistą

Craigiem Andersonem,

tak więc "What The Water

Wants" trzyma poziom od pierwszej

do ostatniej nuty. To metal

nieoczywisty: przypominający z

jednej strony dokonania macierzystego

zespołu tego wyśmienitego

wokalisty, szczególnie w openerze

"Lost", mocarnym "Shine" czy

równie dynamicznym "Wait", jednak

zdecydowanie więcej tu poszukiwań

i łagodniejszych, balladowych

kompozycji. Ich urok podreślają

tylko urozmaicone, rozbudowane

aranżacje, również partii wokalnych.

Dlatego "What The Water

Wants" zyskuje z każdym kolejnym

przesłuchaniem, bo w "Some

Days", "Under Dark Skies" czy

"The Road" ciągle odkrywa się coś

nowego i równie ciekawego. Czasem

Alder z powodzeniem łączy

światy mocnego rocka w progresywnej

odsłonie i tego bardziej klimatycznego

grania, tak jak w "The

Killing Floor", są tu też utwory,

które będą miłe dla ucha fanów

Dream Theater. Artysta zadbał

też o różne smaczki, bowiem dynamiczny

"A Beautiful Lie" wyróżnia

się przebojowym refrenem, a

"Crown Of Thorns" otwiera basowe

intro. Takich ciekawostek jest tu

więcej, warto więc zagłębić się w

solowy świat Aldera. (5)

Wojciech Chamryk

Rebel Riot - The Good The Bad

The Heavy

2016 Thunderforge

Bardzo rzadko coś trafia do nas z

tego regionu świata, a konkretnie z

Łotwy. Z tym większą ciekawością

przysiadłem przy przesłuchaniu

tego albumu. Rebel Riot powstał

w 2007 roku w Rydze. Do tej pory

nagrał trzy krążki i "The Good

The Bad The Heavy" jest tym

ostatnim, a wydany był już cztery

lata temu. Czas spędzony z tą płytą

uważam za udany. Jej zawartość

kojarzyła się z zespołami Ratt,

Black Label Society oraz White

Zombie, przynajmniej pod względem

podejścia do muzyki. Takie

typowe dla amerykańskiej nacji. Jeśli

chodzi o samą muzykę, to dwie

pierwsze kapele są najbliższe - a

szczególnie ta druga - do tego co

grają Łotysze. Bardzo energetyczne

łojenie w okolicach hard rocka i

heavy metalu, z mocnymi sabbatowymi

motywami. Wszystko jest

wymyślone i zagrane bardzo sprawnie,

a nawet z pewnym polotem.

Nie ma ani chwili na nudę. Myślę,

że fani hard rocka powinni znać

tak dobrze grający zespół. Od wydania

"The Good The Bad The

Heavy" mija kolejne cztery lata,

więc najwyższy czas aby Łotysze

wypuścili swoje kolejne dzieło. Liczę,

że będzie równie udane, co

"The Good The Bad The Heavy",

bo ta płyta to naprawdę smakowity

kąsek. (4)

Restless - Miasto grzechu

2020 Music And More

\m/\m/

"Miasto grzechu", drugi album

warszawskiego kwintetu Restless,

ukazuje możliwości grupy w nowym

składzie. Zmienił się w nim

nie tylko basista (Michał Zawadzki,

ex Antigama), ale też wokalista.

Nowym frontmanem został,

wspierający dotąd zespół gościnnie

na koncertach, Paweł "Kiljan"

Kiljański, znany z Jeep, Hetman,

Night Rider czy Night Rider

Symphony. To nie jedyna zmiana,

bo na nowej płycie wszystkie teksty

są w języku polskim, dzięki

czemu hard rock/biały blues Restless

stał się bardziej przystępny,

nie tracąc przy tym nic ze stylowości.

Potwierdza to już nośny

opener "Zbieg", numer surowy, ale

też jednocześnie całkiem chwytliwy,

nie bez powodu wybrany do

promowania tego materiału. Dalej

kryją się równie udane i chwytliwe

kompozycje, tak jak choćby

"Ciernie", "Lek" czy "Po co". Ciężej

robi się w "Demonach" czy w "Tańcu

we mgle". W "Dobro i zło" zespół

efektownie łączy heavy rocka z

bluesem, a w "Pocieszance" idzie

ścieżką Breakout, proponując miarowy,

archetypowy utwór o iście

ponadczasowym charakterze. Nie

brakuje też ballad: od rozwijających

się w mocniejszym kierunku

"Nie patrz na mnie" i tytułowego

"Miasta grzechu" do w całości akustycznej,

na głos i gitarę, "Piszę dla

ciebie wiersz". Zespół wszedł więc

po personalnych zmianach na znacznie

wyższy poziom - aż szkoda,

że z powszechnie znanych powodów

nie można posłuchać go w

tym repertuarze na żywo. Taka

muzyka nie traci jednak nigdy

aktualności, tak więc już po unormowaniu

się - oby rychłym! - sytuacji,

"Miasto grzechu" będzie jak

znalazł. Polecam tę płytę bez zastrzeżeń,

chociaż jej okładka za

bardzo kojarzy się z coverem LP

"Steal The Stars" Hologram. (5)

Wojciech Chamryk

Revoltons - Underwater Bells Pt.

2: October 9th 1963 - Act 1

2020 Sleaszy Rider

Przerwy pomiędzy wcześniejszymi

albumami Revoltons trwały zwykle

2-4 lata, ale po przedostatnim

"386 High Street North: Come

Back To Eternity" zespół przyczaił

się. Miał jednak powód, bo nie

dość, że przechodził zmiany składu,

z wymianą wokalisty włącznie,

to do tego pracował na kolejną

częścią konceptu "Underwater

Bells Pt. 2: October 9th 1963 -

Act 1". Płyta dotyczy bardzo głośnej

w latach 60. tragedii, kiedy to

tama w okolicach Vajont, rodzinnej

miejscowości zespołu, została

przerwana, wskutek czego zginęło

około dwóch tysięcy ludzi. Temat

jak widać ciekawy, dotąd w muzyce

nieporuszany, ale tak jak film

czy książka wydają się dla niego

idealne, to płyta już niekoniecznie

- nawet słuchowisko byłoby tu lepszym

rozwiązaniem. Revoltons

gra bowiem tradycyjny heavy z elementami

power i thrash metalu, a

ta stylistyka wydaje mi się zbyt

ograniczona dla pełnego oddania

dramatyzmu i wszystkich wątków

tej historii. Słuchając więc po raz

kolejny "Underwater Bells Pt. 2."

mimowolnie łapałem się na myśli,

jak do tej historii podszedłby zespół

o większych możliwościach

kompozytorsko-aranżacyjnych, bo

tu w większości utworów jest co

najwyżej poprawnie - ot, siarczysty

czy bardziej klimatyczny heavy, z

rzadka tylko wzbogacony bardziej

narracyjnym utworem (klimatyczny

"October 9th 1963") czy dialogami

bądź efektami ilustracyjnymi

("Hypnos And Thanatos"). Nie

znaczy to rzecz jasna, że "Underwater

Bells Pt. 2." jest płytą słabą

czy nieudaną: sporo wnosi udział

licznych gości, dzięki czemu choć-

RECENZJE 175


by niemal doomowy, posępny

"Grandmasters Of Death" z udziałem

Blaze'a Bayley'a bardzo zyskuje,

ale z nagrywaniem tak rozbudowanych

form Włosi powinni

dać sobie jednak spokój. (3)

Wojciech Chamryk

Road Warrior/Gravebreaker

2020 Gates Of Hell

Fajny split dwóch undergroundowych

grup, parających się tradycyjnym

heavy metalem. Strona A

to australijski Road Warrior. Już o

nich pisaliśmy, więc bez większych

wstępów donoszę, że "Death In

Heels on Wheels" to surowy, dynamiczny

numer w stylu wczesnego

Running Wild, fajnie przyspieszający

i trwający ponad pięć minut.

"Death Promise", również znanego

z naszych łamów szwedzkiego

Gravebreaker (świetny długogrający

debiut "Sacrifice") to kontynuacja

flirtu z hard'n'heavy przełomu

lat 70. i 80.: rzecz niemocna brzmieniowo

i stylowa, z zadziornym

śpiewem, melodyjnym refrenem i

oldschoolowymi brzmieniami klawiszy,

zamknięte w trzech minutach.

Jeśli ktoś lubi takie granie i

ma gramofon, to nie ma się co zastanawiać.

(5)

Wojciech Chamryk

Sandstorm - Time To Strike

2020 Dying Victims

Lubię takie niespodzianki, kiedy

młody, właściwie dopiero raczkujący,

zespół zaczyna od tak zwanego

wysokiego C, wydając świetny,

debiutancki materiał. Stało się tak

również w przypadku debiutanckiego

MLP tego kanadyjskiego zespołu.

"Time To Strike" zespół

wydał początkowo własnym sumptem,

teraz ukazało się wznowienie;

również na winylu, nośniku dla

takich dźwięków wymarzonym.

Sandstorm kultywują dawne tradycje

oldschoolowego heavy w najbardziej

klasycznej postaci, czerpiąc

pełnymi garściami z lat 80.

Priest, Omen, Witchkiller - można

by wymieniać i wymieniać, ale

tych trzech młodych Kanadyjczyków

ma coś więcej niż tylko pasję i

chęć grania tak jak kiedyś, do tego

możliwie jak najwierniej co do stylistyki

i osiągnięcia dawnego brzmienia.

Dlatego, kiedy słucha się

"Death Is Near", "Hymn To Hell

Knights" czy "Whips And Chains"

od razu, bez żadnego wehikułu

czasu, można przenieść się w przeszłość

o jakieś 35-40 lat. Reszta

utworów w żadnym razie nie

odstaje, a szczególnie podoba mi

się "Denizen Of Hell", numer z

dyskretnymi akcentami hardrockowymi.

Wszystkie utwory są długie,

rozbudowane i dość zróżnicowane,

brzmią surowo i klarownie, a

mocniejsze, surowsze momenty,

dopełniają niezłe melodie. Teraz

powinni nagrać długogrającą,

utrzymaną w tej samej stylistyce

płytę i ruszyć w trasę, na przykład

z Savage Master i Enforcer, a może

być o nich głośno - przynajmniej

w metalowym podziemiu. (5)

Wojciech Chamryk

Scorcher - Systems Of Time

2018 Steel Gallery

Scorcher to projekt, który powołał

w 2012 roku Vangelis "Tex" Tekas.

W tym samym roku muzyk

ten, sam nagrał debiut "Armageddon

from the Sky", który ukazał

się pod szyldem Steel Gallery Records.

Po trzech latach ta sama

wytwórnia wydała drugi album

Greków, "Steal the Throne", który

firmował już zespół. Niemniej w

roku 2018 opublikowano ich trzeci

krążek, omawiany "Systems Of

Time", ten z kolei nagrał duet

wspomagany przez kilku gości. Ów

duet to Tex i jego brat, basista

Chris Tekas. Nie wiem jak brzmią

dwie pierwsze płyty tej formacji ale

"Systems Of Time" wypełnia na

prawdę wyśmienita muzyka. Pierwsze

to, co rzuca się w uszy to, fascynacja

US heavy metalem czy jak

ktoś woli US power metalem. Ten

zachwyt objawia się brzmieniowymi

wycieczkami w stronę dokonań

takich wykonawców, jak Helstar,

Vicious Rumors, Liege Lord czy

Jag Panzer. Niemniej nie brakuje

też odniesień do brytyjskiego

heavy metalu pokroju Iron Maiden,

Cloven Hoof, a nawet Dio.

Na prawdę świetna, intrygująca i

wybuchowa mieszanka. Kompozycje

utrzymane są głównie w szybkich

tempach, choć te średnie i inne

zwolnienia mają niewątpliwie

też miejsce. Po prostu Tex dba aby

jego muzyka była urozmaicona i

niosła wiele emocji, a także szafowała

wieloma nastrojami, gdzie

najważniejsza jest ta epicka atmosfera

(kłaniają się Manilla Road i

inne tego pokroju kapele). Na

"Systems Of Time" składa się

dziewięć utworów, niewątpliwie

każdy z nich to wyjątkowo smakowity

kąsek. Niesamowitą pracę w

wypadku partii gitar wykonuje tu

Vangelis Tekas. Po pierwsze brzmią

wyśmienicie, jest ich pełno,

wręcz gęsto, riffy techniczne i fantastyczne,

a sola zahaczają wręcz o

wirtuozerię. Jednak mimo niesamowitych

umiejętności Texa na

płycie znalazły się również solowe

popisy innych gitarzystów. Owymi

gośćmi byli kolejno, Mike Kyriakou,

Kosta Vreto (m.in. Horizon's

End i Wardrum) i Stelios Gatziolis.

W wypadku takich projektów

partie instrumentalne wykonuje

głównie jeden lub dwóch muzyków.

Na "Systems Of Time" Vangelisa

wspomaga brat Chirs, który

wykonuje wszystkie partie basu.

Wychodzi na to, że pozostałe instrumenty

zagrał sam Tex. Do niedawna

takie produkcje wyróżniały

się słabą jakością, a to za sprawą

jednowymiarowości instrumentów.

Trudno wymagać aby ten sam

muzyk nadał każdemu instrumentowi

indywidualne brzmienie i

charakter. Natomiast Tekasowi to

się udało znakomicie, w dodatku

brzmienie albumu może zawstydzić

nawet te najlepsze produkcje.

Nie wiem czy zaprogramował on

perkusję czy ją nagrał "żywą" ale jej

brzmienie nie rzuca się w uszy, jak

to było jeszcze parę lat temu. Poza

tym w jednym z kawałków zagrał

perkusista z prawdziwego zdarzenia,

Stergios Kourou (m.in. Horizon's

End i Wardrum) i nie działa

to na niekorzyść pozostałych kompozycji

i ich partii bębnów. Kolejnym

wyróżnikiem muzyki Texa

Tekasa są chwytliwe wręcz zaraźliwe

refreny i linie melodyczne. W

wyeksponowaniu ich pomaga sam

Vangelis, który również śpiewa.

Ma on ciekawy oraz dobrze osadzony

głos, co pozwala mu znakomicie

odnaleźć się w muzyce,

którą sam przygotował. Niemniej

muzyka Scorcher jest tak niesamowicie

dobra, że warta byłaby

jeszcze lepszej wokalnej oprawy.

No właśnie, mamy teraz czasy,

które nie sprzyjają działalności takim

zespołom, dlatego niekiedy

takie formacje nie wychodzą poza

fazę studyjnego projektu, a szkoda,

bo pomysł Vangelisa "Tex'a" Tekasa

wart jest aby funkcjonował

na scenie heavy metalu w najnormalniejszy

sposób. Jak ktoś jeszcze

nie trafił na płytę tego zespołu to

radzę się rozejrzeć, jest jak najbardziej

tego warta. Ja za to zaczynam

poszukiwania wcześniejszych płyt

z pod znaku Scorcher. (5)

Scream! - Scream!

2019 Self-Released

\m/\m/

Scream! to jednoosobowa formacja

NWOTHM założona przez

brazylijskiego multiinstrumentalistę

Raphaela Gazala. Jedynie

wspomaga go wokalista, niejaki

Welbe, który charakteryzuje się

mocnym i głębokim głosem. Trochę

w nim, i Barlowa, i Dickinsona...

na prawdę intrygująca persona.

Większość kawałków - z

siedmiu na debiucie - to oldschoolowe

bardzo dynamiczne heavy power

metyalowe hymny podane na

szybkości. Są to głównie długie,

melodyjne i ciekawie napisane

utwory, ale słucha się je jak dwutrzy

minutowe wałki. Maniacy

wspomnianego nurtu oraz tradycyjnego

heavy metalu powinni

czuć się komfortowo słuchając tego

wydawnictwa. Jedynie utwór "Salt"

ma wtłoczone wolniejsze epicko

brzmiące fragmenty, natomiast

"Berenice" oparte jest na znacznie

melodyjniejszym heavy metalu w

stylu Scorpions czy też Ozzy'ego.

I niestety, jest najmniej przekonywujący

na tej płycie, jak dla mnie.

W wypadku jednoosobowych projektów

wielką bolączką jest jednowymiarowość

takiej muzyki czy też

produkcji. Natomiast w wypadku

Scream! wszystko brzmi jakby ich

płytę nagrywał zespół z krwi i kości.

Poszczególne instrumenty oraz

wokal brzmią tu mocno i soczyście,

choć nad perkusją mogliby jeszcze

trochę popracować. Tym większe

gratulacje dla Raphaela za jego talent

i wyobraźnię. Jestem ciekaw

jak potoczą się losy tego projektu.

Ja życzę panom Gazal i Welbe jak

najlepiej i liczę na równie udaną

kontynuację, bo ich debiut jest naprawdę

zacny. (4,5)

\m/\m/

Secret Alliance - Solar Warden

2020 Punishment 18

Same nazwiska nie grają - ta stara

zasada obowiązuje praktycznie

wszędzie, w świecie muzyki również.

Dlatego różnych supergrup

powstawało i wciąż powstaje multum,

ale rzadko bywa tak, że zaskakują

one czymś więcej niż przeciętnością.

Z Secret Alliance nie

jest inaczej. Inicjatorem powstania

tego zespołu jest gitarzysta Gianluca

Galli, który zwerbował do

współpracy iluś kumpli, między

innymi wokalistę Vanexa Andrea

Ranfagnię, wirtuoza nad wirtuo-

176

RECENZJE


zów Alexa Masi czy jego jazzowy

odpowiednik Franka Gambale

(Chick Corea), znanego z Angry

perkusistę Ricardo Confessori

czy wybitnego basistę Tony'ego

Franklina - kto jak kto, ale Jimmy

Page z byle kim by w The Firm -

też nawiasem mówiąc supergrupie -

nie grał. I lipa, z dużej chmury mały

deszczyk. Są na "Solar Warden"

tzw. momenty, ale przeważa tu nudny,

sztampowy i nad wyraz monotonny

hard rock/rock progresywny.

Panowie grają wspaniale,

warsztat i umiejęności mają bowiem

niesamowite, ale zabrakło tu

większej ilości udanych kompozycji.

Nieliczne przebłyski, takie jak:

opener w stylu AOR "We're All In",

mocniejszy utwór tytułowy czy

progresywny "Superheroes" pokazują,

że zespół ma potencjał i pewnie

nie powiedział jeszcze ostatniego

słowa. Jednak od muzyków tej klasy

wymaga się zdecydowanie więcej

niż tylko poprawny i jako całość

po prostu nudny, album. (1,5)

Wojciech Chamryk

Serious Black - Suite 226

2020 AFM

Ta międzynarodowa grupa radzi

sobie całkiem nieźle, a "Suite 226"

jest już piątym albumem w jej dyskografii.

Nie mogę jednak pozbyć

się wrażenia, że kiedyś grała lepiej,

a bez Rolanda Grapowa czy Alexa

Holzwartha w składzie jednak

spuściła z tonu. Może mieć to

związek z faktem, że we współczesnym

power metalu bardzo już

trudno o jakąkolwiek oryginalność,

nawet jeśli ma się w składzie takiego

wokalistę jak Urban Breed (ex

Tad Morose i nie tylko), a i pozostali

muzycy z niejednego pieca

chleb jedli. Na "Suite 226" przeważa

więc oklepany, co najwyżej

poprawny power - zerkam na notatki

i powtarzają się w nich uwagi

"typówka", "bardzo to schematyczne",

etc. Nieco lepiej jest w

utworach balladowych, ze wskazaniem

na "Heaven Shall Burn",

ciekawy jest orientalizujący-symfoniczny,

trwający blisko dziewięć

minut utwór tytułowy, ale to zdecydowanie

zbyt mało, by dać tej

płycie notę wyższą niż: (2,5).

Wojciech Chamryk

Shadow's Far - Ninety-Nine

2019 Stonepath

Shadow's Far są ze Szwajcarii, grają

już dobrze ponad 20 lat i wydali

w tym czasie trzy płyty. Wcześniejszych

nie słyszałem, ale jeśli są

zbliżone poziomem do "Ninety-

Nine" to raczej po nie sięgnę, szkoda

czasu. I wcale nie chodzi o to,

że zespół gra źle czy nie radzi sobie

z instrumentami, bo wszystko jest

tu na wysokim poziomie muzycznym

i brzmieniowym. Sęk jednak

w tym, że wśród 11 utworów

nie da się znaleźć choćby jednego

własnego - zespół zajął z góry upatrzone

pozycje w świetnie wyposażonej

powielarni i kopiuje na potęgę,

tworząc melodyjny death/

thrash metal, który może ewentualnie

zainteresować nieosłuchanych

małolatów. Domyślam się, że

muzyka jest dla Shadow's Far bardziej

hobby niż ścieżką kariery, ale

z tego co słyszę panowie powinni

skoncentrować się na pracy w banku,

sprzedawaniu zegarków czy

czym tam się zawodowo zajmują.

(1,5)

Shadows Trip - Znaki

2019 Self-Released

Wojciech Chamryk

"Znaki" to debiutancka EP-ka zespołu

mającego już dość bogatą historię.

Shadows Trip powstał w

roku 2000, dokonał nawet jakichś

nagrań, ale istniał rapem sześć lat.

Reaktywowany po ponad 10 latach

przerwy wrócił do gry w całkiem

niezłym stylu, prezentując solidny

heavy/power metal w tradycyjnym

wydaniu. Co istotne brzmi on surowo

i dynamicznie, chociaż powstał

w ŚDK Tarnobrzeg, a miks i

mastering wykonał Gerard "Gery"

Niemczyk, czyli ktoś, kto powinien

być doskonale znany fanom

polskiego metalu sprzed lat. Tytułowy

opener to mroczny, miarowy

numer z niskim, zadziornym śpiewem

Michała Żaczka - bez typowego

refrenu, ale z fajną, dynamiczną

solówką. Znacznie ostrzejszy

"Piekielny dom" momentami ma

nawet w sobie coś z intensywności

thrashu, ale nie brakuje w nim

również miarowych zwolnień, a

nad całością unosi się duch NW

OBHM. "Barykada" jest z kolei

bardziej melodyjna, chociaż nie

brakuje tu również odniesień do

surowszych utworów Iron Maiden

z początków kariery. Grupa ma

więc potencjał, a ponieważ zapowiada

na ten rok pierwszy album,

to warto jej kibicować. (4,5)

Shakra - Mad World

2020 AFM

Wojciech Chamryk

Nie wiadmo jak Shakrze stuknęło

25 lat w muzycznym biznesie.

Ćwierć wieku to kawał czasu,

szczególnie w obecnych realiach

muzycznego biznesu, a jubileusz

ten jest tym bardziej godny podkreślenia,

że zespół przygotował z

jego okazji premierowy materiał,

nie próbując wykpiwać się kolejną

składanką czy nagranymi na owo

starymi utworami z początków

działalności. Szwajcarzy zawsze

grali na poziomie, hard 'n' heavy w

ich wydaniu nie był też nigdy jakąś

trywialną stylizacją, a "Mad

World" potwierdza to w całej

rozciągłości - zresztą fakt, że już od

15 lat współpracują z AFM też o

czymś świadczy. To aż 12 urozmaiconych,

bardzo różnorodnych

utworów. Znajdą więc na tej płycie

coś dla siebie zwolennicy mocniejszego

grania w duchu lat 80. ("Too

Much Is Not Enough", "I Still

Rock", "Turn The Light On"), jak

też bardziej przebojowe, lżejsze

utwory ("Fireline", "A Roll Of The

Dice", "Thousand Kings"). No i na

finał patetyczna ballada "Son Of

Fire", też ze znakiem najwyższej

jakości - jak już więc świętować jubileusze,

to właśnie w takim stylu,

z klasą i perspektywami na kolejne,

oby równie owocne, lata. (5)

Wojciech Chamryk

Shark Island - Bloodline

2019 SAOL

W roku 1989 drugi album Shark

Island "Law Of The Order" nie

chwycił, mimo tego, że firmująca

go wytwórnia Epic nie pożałowała

grosza na teledyski, na przykład

"Paris Calling". Fala grunge zatopiła

zespół do reszty, ale grupa odrodziła

się w XXI wieku, by teraz,

po kilkunastu latach przerwy, wydać

kolejny album studyjny. Zawartość

"Bloodline" na pewno nie

rozczaruje tych, którzy pamiętają

zespół z lat 80., bo to wciąż siarczyste,

melodyjne granie na poziomie.

Richard Black jest przy głosie,

ponownie wspiera go kumpel

sprzed lat, basista Christian Heilmann,

a i udanych utworów też tu

nie brakuje. Może w "7 Tears" zespół

za bardzo idzie w kierunku

łzawego popu, cover "Policy Of

Truth" Depeche Mode też nie

przebija oryginału - "The Chain"

Fleetwood Mac wyszedł im przed

laty znacznie lepiej, ale cała reszta

to już zdecydowanie wyższa półka.

Mamy tu więc sporo dynamicznych,

całkiem chwytliwych

utworów, gdzie na plan pierwszy

wysuwają się klasyczny hair "Rocks

On The Rocks" czy AOR-owy "Law

Of The Order", kolejne nawiązanie,

chociaż nie dosłowne, do płyty z

roku 1989. W balladach też urodzaj,

bo jedna ładniejsza od drugiej,

to jest "When She Cries" i "On

And On" - szkoda, że przed laty im

się nie udało, może teraz będzie

lepiej? (4)

Wojciech Chamryk

Silent Winter - The Circles Of

Hell

2019 Sonic Age

Zespół ten powstał w roku 1995

czyli parę lat wcześniej niż Sonata

Arctica czy Freedom Call. Niestety

mimo dwóch demówek wydanych

na kasetach nie udało im się

przebić na ówczesnym rynku.

Oczywiście nie poddali się bez walki,

bowiem broń złożyli dopiero w

roku 2001. Do swoich fascynacji

wrócili w roku 2018, czyli zdecydowanie

dawno po tym, jak ogólnie

swoje triumfy święcił melodyjny

power metal. A sądząc po zawartości

"The Circles Of Hell" zupełnie

nie odbiegają poziomem od

dwóch wyżej wymienionych filarów

sceny melodyjnego power metalu.

Czasami mam wrażenie, że

nawet ich przewyższają. Niestety

to żadna gwarancja, że tym razem

ten zespół zostanie w końcu zauważony.

Po prostu fani są osłuchani

taką muzyką, że ciężko ich

zainteresować nawet, gdy kompozycje

i wykonanie byłyby na bardzo

dobrym poziomie. A Grecy

zrobili na prawdę bardzo dobrą robotę.

Kawałki na "The Circles Of

Hell" napisane są z głową i wyobraźnią,

wykonane są dużą swobodą

i na wysokim poziomie technicznym.

Tak jak w wypadku takich

kapel numery bardzo łatwo

wpadają w ucho ale także mają

swój charakter. Sporą tu rolę odgrywa

wokalista Mike Livas, ze

znakomitym bardziej heavy metalowym

głosem. Czasami ale to z

rzadka Grecy grają ambitniej,

wtedy bliżej im do takiej choćby

RECENZJE 177


Angry (z najlepszych lat). Bardziej

symfonicznie robi się w "Silent

Cry", w którym to Mike'owi wtóruje

Dragica Maletic (ex Demist)

ze swoim a la operowym głosem.

Brzmienie i produkcja utrzyma jest

na wysokim poziomie wyznaczonym

przez dekady, gdy eksplorowano

ten gatunek. Niemniej nie

lukruje się u Greków, jak to na

ostatnich dokonaniach Sonata

Arctica, a raczej jest heavy metalowo,

jak na wczesnych płytach

Angry. Jeśli jeszcze macie miejsce

na kolejną formację grająca niezły

melodyjny power metal to namawiam

do zapoznania się z Silent

Winter i ich "The Circles Of

Hell". (4,5)

\m/\m/

Slaughter Messiah - Cursed To

The Pyre

2020 High Roller

Ten belgijski kwartet powstał

przed kilkunastu laty, a tworzący

go doświadczeni muzycy (znani

choćby z Ehthroned) są opętani

ideą tworzenia thrashu w odmianie

najbardziej brutalnej z możliwych.

Terminowali dość długo, wypuszczając

kolejne demówki i EP-ki,

aż dorobili się debiutanckiego albumu,

w dodatku firmowanego

przez High Roller Records. Na

"Cursed To The Pyre" w ośmiu

podejściach odmieniają więc na

wszelkie sposoby termin muzyczna

agresja, szaleńczo łojąc zbrutalizowany,

wzbogacony też odniesieniami

do death i black metalu, ekstremalny

thrash. W tej iście piekiej

nawałnicy złowieszczych dźwięków

bodaj tylko raz przez ponad

40 minut przydarzyła się dłuższa

chwila zwolnienia, w równie mrocznym,

kojarzącym się z doom metalem

i Black Sabbath, "The Hammer

Of Ghouls". Poza nim Lord

Sabathan wraz z kumplami nie

oszczędzają gardeł, strun ni naciągów

- zwolennicy starej szkoły takiego

grania z przełomu lat 80. i

90. na pewno będą zawartością

"Cursed To The Pyre" usatysfakcjonowani.

(4)

Wojciech Chamryk

Smoulder - Dream Quest Ends

2020 Cruz Del Sur Music

Od teraz Smoulder będzie nagrywał

inne płyty. Tematycznie. EPka

"Dream Quest Ends" kończy

jedną z opowieści inspirowaną prozą

Michaela Moorcecocka, którą

zespół snuł przez demo, LP i EP.

Formacja kupiła słuchaczy jednym

naprawdę doskonałym kawałkiem

z poprzedniego wydawnictwa, kapitalnie

skomponowanym i godnym

porównania niemal do kultowego

"Medieval Steel" - "Ilian of Garathorm".

Moim zdaniem to najlepszy

ich numer i w zasadzie żaden

inny kawałek Smoulder mu nie

dorównuje. Zwłaszcza, że muzycznie

zespół jest po prostu "tylko"

solidny, a wokalistka obdarzona

majestatycznym głosem, nie wykorzystuje

w pełni swoich możliwości

(jak się dowiecie z wywiadu - przynajmniej

na razie). Linie wokalne

w Smoluder nie pozwalają jej na

bogatą wokalną ekspresję, przez co

śpiewa monotonnie - a szkoda! Na

nowym wydawnictwie znalazły się

dwa świeże numery, napisane

przez perkusistę, Kevina Hestera.

To tradycyjny już dla Smoluder

podniosły, epicyzujący doom, będący

w zasadzie epic metalem

utrzymanym w wolnych tempach.

Największym ich atutem są majestatyczne,

klimatyczne gitary prowadzące.

Następny numer to hołd

dla zmarłego Marka Sheltona,

czyli cover "Cage of Mirrors" Manilla

Road, w którym możecie

usłyszeć Smoulder w dużo szybszych

tempach i... zadziornie śpiewającą

Sarah Ann. Ostatnie kawałki

to powtórzenie utworów z

demówki - ukłon w stronę fanów i

kolekcjonerów. Wszak wiadomo,

że demówki raczej się zbiera, niż

ich słucha. EPka, jak to EPka, ma

taką właściwość, że można na niej

umieścić wszystko i nie musi tworzyć

dzieła zamkniętego, jak klasyczny

długograj. Dla mnie ta EP to

ciekawostka, ale przede wszystkim

też zapowiedź nowego rozdziału w

działalności Kanadyjczyków. Obserwuję

to, co się dzieje i liczę na

to, że kanadyjskie zespoły wejdą

we wzajemną, samonakręcającą się,

twórczą relację (historia zna takie

przykłady, choć rzadziej w muzyce).

Łącząc to z zapowiedzią rozpoczęcia

czegoś nowego i obiecującymi

wokalami Sarah Ann we właśnie

nagranym coverze - mam nadzieję

na Smoulder podążający

epic metalową ścieżką mocy.

Strati

Snatch-Back - Ride Hard Run

Free

2019 Self-Released

W roku 1979 Snatch-Back wydał

singla "Eastern Lady / Cryin' to

the Night" i zniknął ze sceny.

Oczywiście nie jest to prawda, bo

lokalnie działali w St. Helens w latach

1974 - 1983. Niemniej faktem

jest, że wtedy wiedzieli o tym

nieliczni. Mimo wszystko do tych

informacji dotarli najzagorzalsi

współcześni fani nurtu NWOB

HM, mało tego spowodowali, że

zespół wrócił na scenę i to w oryginalnym

składzie. Wydarzyło się to

w roku 2016. Wtedy też wydali

EPkę "Back in the Game", natomiast

pod koniec roku 2019,

wreszcie ukazał się duży debiutancki

album, "Ride Hard Run Free".

Znalazło się na nim osiem utworów,

w których słychać wpływy zespołów

z wczesnych lat muzyków

m.in. Cream, Humble Pie, Hendrixa,

Juicy Lucie, Ten Years After,

Black Sabbath, Budgie a

także AC/DC, Rose Tattoo oraz

Motorhead. Niemniej we wszystkich

jest energia znana tylko z

okresu, w którym działał zespół

czyli NWOBHM. Osiem wyrównanych

i energetycznych heavy

metalowych kawałków z wyczuwalnym

wpływem hard rocka,

tworzących specyficzną mieszankę

należną tylko temu zespołowi. Aż

dziw, że nagrali to goście, którym

życie dołożyło kolejnych czterdzieści

lat. W ogóle tego nie czuć,

energia, wigor, witalność niczym u

nastolatków. Ciężko z "Ride Hard

Run Free" wybrać ten jeden, najlepszy

kawałek czy też wyróżniający

się najbardziej ponad inne.

Każdy ma coś w sobie, melodię,

fajną zagrywkę, więc każdy słucha

się z przyjemnością. Oczywiście

pod warunkiem, że waszym głównym

muzycznym priorytetem jest

tradycyjny heavy metal. Jako bonus

dołączony jest utwór "Boogie

Shoes", bujający, z gitarą slide oraz

dwa utwory "live" z 1978 roku,

dzięki którym można przekonać

się, że muzycy zbytnio nie oddalili

się od swojej muzycznej wizji z

początku kariery. Wszystko brzmi

współcześnie, mocno i czytelnie

(oprócz kawałków "live", które są

zdecydowanie szorstkie.). Ci co posłuchają

"Ride Hard Run Free" z

pewnością dołączą płytę do swojej

kolekcji i nie trzeba będzie ich namawiać

aby, co jakiś czas ją ponownie

przesłuchać. Natomiast fani

NWOBHM wezmą ją w ciemno.

(4,5)

\m/\m/

Solitary Sabred - By Fire &

Brimstone

2020 No Remorse

Cypryjska ekipa powróciła po kilku

latach milczenia w glorii i w

chwale, dzierżąc miecze, topory i

co tam jeszcze nawinęło się z tego

typu rynsztunku. Na szczęście nie

zapomnieli przy tym jak obsługuje

się gitary, z komponowaniem też

wszystko w porządku, tak więc

śmiało można mówić o "By Fire &

Brimstone" jako o ich najlepszej

płycie. Co prawda trzy albumy w

okresie prawie 20 lat nie są jakimś

oszałamiającym wyczynem na miarę

stachanowców metalu z innych

zespołów, ale tu najwidoczniej

idzie o jakość, nie o ilość. Solitary

Sabred gra epicki power metal i

wszystko jasne: mamy tu w większości

szybkie, dynamiczne i surowe

brzmieniowo kompozycje, ale

też sporo melodii, dwugitarowy

atak rytmiczno/solowy, wyrazista

sekcja rytmiczna plus ostry, drapieżny

śpiew Petrosa Leptosa i

chwacit, pozamiatane. Omen, Jag

Panzer, Slauter Xstroyes, Cirith

Ungol, Helstar, Warlord, Sanctuary

- wpływy i inspiracje są

ewidentne, ale Solitary Sabred

czerpią od gigantów sprzed lat nader

wdzięcznie, dodając też sporo

od siebie, co tylko dodaje klasy takim

utworom jak "Servants Of The

Elder Gods", "Invoking The Master"

czy najbardziej z nich urozmaicony

"Blestem". Aż dziwne, że na okładce

zabrakło naklejki "Słuchać głośno",

ale najwidoczniej fani już o

tym wiedzą, zaś inni dojdą do tego

sami. (5)

Wojciech Chamryk

Sons Of Apollo - MMXX

2020 InsideOut Music

Ta prog-metalowa supergrupa nie

zachwyciła mnie swym debiutanckim

albumem. "Psychotic Symphony"

wydał mi się jakiś taki wymęczony,

a w dodatku zespół na

dobre ugrzązł w schematach, tak

jakby za wszelką cenę próbował

udowodnić wyższość nad konkurentami

- wyczuwam wzmożoną

aktywność Mike'a Portnoy'a na

tym polu. Na "MMXX" trzeba było

trochę poczekać, ale to album

znacznie ciekawszy od poprzednika.

Portnoy najwidoczniej przestał

już myśleć o ściganiu się z Dream

Theater, a i równie utytułowani

koledzy postarali się ciut bardziej,

co przy ich potencjale i umiejętnościach

mogło skończyć się tylko

jednym: świetną płytą. Gdyby więc

trafił mi się malkontent przekonany

o tym, że progresywny heavy

178

RECENZJE


metal to nudy na pudy i zjadanie

własnego ogona, mam świetny dowód

na to, że nie zawsze tak jest.

Mamy tu blisko godzinę świetnej,

perfekcyjnie brzmiącej muzyki

przez duże M: metalowo-progresywnej,

ale wzbogaconej też elementami

hard rocka. Jest on słyszalny

najbardziej w finałowej suicie "New

World Today" (te organy, impet

całości, no i basowe solo!), ale i

"Wither To Black" również niczego

pod tym względem nie brakuje, bo

to moc taka, że wyrywa z głowy resztki

włosów. Albo ten opener

"Goodbye Divinity" z klawiszową

solówką czy piękna ballada "Desolate

July" - przeróżnej, muzycznej

dobroci mamy tu naprawdę dużo.

Wokalista Jeff Scott Soto również

jest w wybornej formie, tak więc za

"MMXX" mniej jak (5,5) panowie

ode mnie nie dostaną.

Spell - Opulent Decay

2020 Bad Omen

Wojciech Chamryk

Spell to trio pochodzące z Kanady,

kolejny z zespołów niemalejącej

fali klasycznego metalu/retro

rocka. Konsekwentnie i od lat robią

jednak swoje i w żadnym razie

nie wygląda mi to na koniunkturalne

podczepienie się pod akurat

modny nurt - słychać, że takie

dźwięki są im więcej niż bliskie, nie

wyglądają też na gości wskakujących

w retro ciuszki tylko na potrzeby

sesji zdjęciowych. "Opulent

Decay" jest już ich trzecim albumem,

więc o jakiejkowiek amatorszczyźnie

nie ma mowy, to heavy

rock wysokich lotów. Celowo

używam tu tego określenia, bo chociaż

zespół zaczynał, jeszcze pod

nazwą Stryker, od tradycyjnego

heavy metalu, to jednak obecnie

sięga znacznie głębiej, proponując

efektowną, urozmaiconą i wymykającą

się z szufladek hybrydę hard

rocka, heavy metalu i klasycznego

rocka. Mamy tu więc czytelne odniesienia

zarówno do lat 70., jak i

80., hard rocka przefiltrowanego

przez początki nurtu NWOBHM i

wczesnego metalu w najbardziej

archetypowym wydaniu - surowego,

ale też całkiem melodyjnego.

Świetny opener "Psychic Death",

równie udany numer tytułowy,

"Sibyl Vane" niczym z końca lat

60. - już początek płyty pokazuje,

że Spell ma papiery na granie, pomysły

i jasną wizję artystycznego

kierunku. A dalej mamy jeszcze

singlowy "Deceiver", łączący wpływy

Thin Lizzy i Wishbone Ash

"Dawn Wanderer", majestatyczny

"Saturns Riddle" z basowym, przesterowanym

wstępem i partią fletu

czy "Ataraxia", numer a capella,

niczym jakaś staroangielska ballada

sprzed wieków. Świetna to

płyta, warta polecenia! (5)

Wojciech Chamryk

Stallion - Slaves Of Time

2020 High Roller

"Slaves Of Time" to trzecie wydawnictwo

niemieckiego Stallion.

Interpretującowy tytuł pod kątem

zawartości muzycznej tego krążka

muszę stwierdzić, że czas, który

jest tam przywołany to zdecydowanie

lata osiemdziesiąte. Faktycznie,

słuchając takich kawałków,

jak "Waking The Demons" czy

"Beat The Beast" oraz patrząc na

zdjęcia kapeli można niejednokrotnie

odnieść wrażenie, że chłopaki

rzeczywiście są niewolnikami

wspomnianej dekady. Muzyka wypełniająca

"Slaves Of Time" to klasyczny

heavy wyrosły chyba z

głównie niemieckich tradycji (tu i

ówdzie kłania się Accept, momentami

gdzieś tam nawet przejdą

echa wczesnego Running Wild

itd.). Nie są to na pewno jedyne

wpływy, do których sięga ekipa z

Weingarten. Otóż spójrzmy na

przykład taki "Time To Reload".

Owszem, jest to jak najbardziej

heavy metal, jednakże można w

nim usłyszeć nieco wpływów

amerykańskiego tzw. "pudel metalu".

Oczywiście bardziej w znaczeniu

Motley Crue niż Cinderelli,

ale jednak. Innym punktem, na

który nie sposób nie zwrócić uwagi

są szaleńcze partie wokalne Pauly'

ego na przykład w takim "Brain

Dead". Facet momentami brzmi

niczym Udo Dirkschneider, momentami

zaś zawodzi niczym King

Diamond. Generalnie jest on bardzo

mocnym punktem tej grupy.

Cóż, Stallion jest zespołem, który

dość odważnie idzie po heavy metalowej

drodze. Jeżeli utrzyma tempo

i poziom to może zajść naprawdę

daleko. (4,5)

Bartek Kuczak

Strana Officina - Guerra Triste

2019 Jolly Roger

"Guerra Triste" to wyjęty utwór z

bardzo udanej płyty Strana Officina

"Law of the Jungle" (2019).

Z pozoru leniwy i rozlazły kawałek

ale ma coś w sobie, dzięki czemu

bardzo go lubię, może właśnie po

przez tę zwyczajność, oddanie

atmosfery klasycznego heavy metalu

czy też wyśmienitą solówkę w

środku kompozycji. Niemniej

"Guerra Triste" nie jest bohaterem

tej EPki, a są nimi dwa niepublikowane

utwory promo z 2006 roku,

które pochodzą z archiwum

Rolando Cappanera. Pierwszy z

nich to leciutko punkujący "Vai

Vai", drugi, to natomiast do bólu

klasyczny i bardzo soczysty "Sole

Mare Cuore". Palce lizać. Pozostałe

dwa nagrania to też archiwa ale

słabo brzmiące bootlegi. Pierwszy

to solo Fabio Cappanera przechodzące

w utwór "Officina", zarejestrowany

został w 1984 na koncercie

w Livorno. Drugi to "Non C'e'

Piu' Mondo" też nagrany w 1984

ale tym razem w Prato. Oba nagrania

pochodzą z prywatnego archiwum

Marcone Gulio zwanego

Nonseinormale56, jednego z większych

fanów Strana Officina. Na

pewno EPka "Guerra Triste" to

ciekawostka ale wyłącznie dla fanów

tego włoskiego zespołu, reszta

z pewnością będzie wolała wspomniany

pełny album "Law of the

Jungle". (4)

Subterfuge - Prometheus

2019 Pure Steel Publishing

\m/\m/

Tempo doprawdy imponujące: półtora

roku po premierze debiutanckiego

albumu "Projections From

The Past" Subterfuge wydali kolejny

krążek. Również koncepcyjny,

jeszcze dłuższy od poprzednika,

trwający bowiem niemal 94 minuty,

a do tego znacznie lepszy, co

jest tu chyba najbardziej istotną

informacją. Dobrze, że po sukcesach

naszych grup parających się

ekstremalnymi odmianami metalu

oraz równie dynamicznym rozwoju

sceny hard 'n' heavy w ostatatnich

latach doczekaliśmy się wreszcie

zespołu grającego progresywny metal

na światowym poziomie. Nic

dziwnego, że "Prometheus" firmuje

niemiecka wytwórnia Pure

Steel, a płyta zbiera świetne recenzje

za granicą, bo to urozmaicony

materiał na najwyższym poziomie.

Zaciekawia już sama historia, bo

bohater, znany już z pierwszej jej

części, budzi się po trwającej wiele

tysięcy lat hibernacji i okazuje się,

że jest pomiędzy ludźmi pierwotnymi.

Może więc mieć wpływ na

ich rozwój, ale musi też zmierzyć

się z obcymi, którym jego zabiegi w

żadnym razie nie są rękę. Towarzyszy

tej opowieści iście porywająca

muzyka. Dwa kompakty, dwa rozdziały

po osiem utworów - opisywanie

każdego z nich mija się z

celem, tym bardziej, że nie ma tu

słabych momentów. Co ważne metal

w progresywnej odsłonie dopełniają

tu inne, ale świetnie dopasowane

składowe, od heavy w najbardziej

tradycyjnej formie do blackowej

intensywności. Pojawiają się

też klasycznie progresywne czy

nawet jazzujące akcenty, szczególnie

gdy do głosu dochodzi saksofon.

W kilku utworach mamy też

partie skrzypiec, a poza wyrazistymi

gitarami lidera sporo do powiedzenia

mają też instrumenty klawiszowe

z pełną paletą brzmień, od

syntezatorowych do organowych.

Do tego zespół dysponuje dwojgiem

wokalistów i to jest kolejny

jego atut, bowiem Kinga Lis i Mateusz

Drzewicz często śpiewają

oddzielnie, ale nie brakuje też

świetnych duetów, dzięki czemu

warstwa wokalna "Prometheus"

tylko zyskuje. Subterfuge mogę

więc z czystym sumieniem polecić

każdemu zwolennikowi takich mocnych,

progresywnych dźwięków,

od razu nasuwa mi się też pytanie,

czym zespół zaskoczy nas na kolejnej

części tej trylogii, bo znając

podejście Tyberiusza Słodkiewicza

to pewnie już pracuje nad kolejnym

materiałem. (5,5)

Wojciech Chamryk

Surgical Strike - Part Of A Sick

World

2020 Metalville

Ten niemiecki kwartet gra na

swym długogrającym debiucie całkiem

nieźle. Trudno zresztą określić

ich mianem debiutantów, skoro

grupa zanotowała już, zwieńczony

nawet kasetami demo, epizod

w pierwszej połowie lat 90., ale

później zanotowała kilkunastoletnią

przerwę, by ostatecznie reaktywować

się przed sześciu laty w zreformowanym

składzie. Surgical

Strike grają thrash: brutalny i

intensywny, ale naznaczony też

techniczną biegłością, co znajduje

odbicie nie tylko w partiach instrumentalnych

naprawdę wysokich

lotów, ale też urozmaiconych aranżacjach

tej ostrej łupaniny na najwyższych

obrotach. Sęk tylko w

tym, że ta perfekcyjnie działająca

maszyneria krztusi się i niedomaga

z powodu perkusji - nie, że Moritz

Menke sobie za nią nie radzi, ale z

powodu fatalnego, syntetycznego

brzmienia, szczególnie doskwiera-

RECENZJE 179


jającego w najszybszych partiach,

których na "Part Of A Sick

World" nie brakuje. Wielu słuchaczom,

przywyczajonym do niskiej

jakości współczesnie realizowanych

produkcji, pewnie nie będzie

to przeszkadzać, ale mnie taka niekonsekwencja

po prostu razi, bo

psuje naprawdę niezłej płycie cały

efekt. (3)

Wojciech Chamryk

Taraban - How The East Was

Lost

2019 Self-Released

Lubię takie zaskoczenia - człowiek

niby osłuchany, płyty, kompakty i

kasety wyzierają niemal z każdego

kąta, ciągle czegoś słucham w sieci,

czytam w niej i w muzycznych pismach

o rozmaitych nowościach, a

tu proszę, jaka przyjemna niespodzianka!

I to z Krakowa, gdzie

wspaniale rozwija się nie tylko

scena ekstremalna, ale też progresywna

i klasycznie rockowa. I tak

do moich niedawnych odkryć z

dawnej stolicy, Vody i Only Sons,

dołączyło trio o dość oryginalnej

nazwie Taraban. Pewnie większość

czytelników kojarzy fragment

hymnu "(...) pono nasi biją w

tarabany", ale już mniej osób wie

co to takiego ów taraban. Tymczasem

jest to pochodzący ze wschodu

bęben wojenny, powszechnie kojarzony

z Turkami. Od teraz skojarzenie

będzie znacznie przyjemniejsze,

zwłaszcza dla fanów klasycznego

rocka. Krakowskie trio zadebiutowało

bowiem długogrającym

materiałem w wielkim stylu,

perfekcyjnie łącząc w tych siedmiu

utworach heavy rocka, psychodelię

lat 60. i coś, co obecnie określa się

mianem proto metalu, czyli mocne

granie z czasów, gdy określenie

heavy metal jeszcze nie funkcjonowało,

bo nie było znane. Skojarzenia

z dokonaniami Blue Cheer,

dwójki Leaf Hound, wczesnego,

zafascynowanego bluesem Black

Sabbath czy Coloured Balls z

czasów koncertowego albumu

"Summer Jam" nasuwają się od

razu, ale Taraban, w przeciwieństwie

do Australijczyków, stawia

na autorskie utwory, podobny jest

tylko ich luźny, jamowy charakter.

Słucha się tego materiału doskonale,

bo skrzy się on od świetnych riffów

i solówek, również oszczędnie

grająca sekcja wybornie wywiązuje

się ze swoich zadań. Pojawiają się

też gdzieniegdzie dodatkowe, kobiece

wokale, partie klawiszowe

oraz saksofonu, dzięki czemu "Wizard's

Hand" nabiera w końcówce

spacerockowego charakteru, a "Liberty

Fraternity" szalonej, psychodelicznej

improwizacji. (6, a co!)

Terrifiant - Terrifiant

2020 Gates Of Hell

Wojciech Chamryk

Lubię takie kapele, jak Terrifiant.

Za co? Za to chociażby, że grają na

totalnie na luzie bez żadnej spiny i

kija w dupie. No i co z tego, że taki

"Devil in Transport" brzmi jak

jakaś kopia Mercyful Fate dla bardzo

ubogich. Co z tego, że czasami

można odnieść wrażenie, że pan

wokalista się najwyraźniej trochę

rozmija ze swym powołaniem z powołaniem.

Co z tego, że taki "Bed

Queen" jest do bólu prymitywny.

Co z tego, że… A dobra, walić to!

"Terrifiant" to zbiór ośmiu kawałków,

przy których noga sama tupie,

głowa sama macha, a ręka sama

sięga po piwo! Nieco mylące

może być tu stylizowane na podniosłe

intro zatytułowane "Steel

For Life", jednakże po nim dostajemy

solidną dawkę beztroskiego

rockendrolla polanego heavy metalowym

sosem i podanego w bardzo

oldschoolowej formule. Mowa to o

wspomnianym już "Devil in Transport".

Wesołości i beztroski tu nie

brakuje, chociażby spójrzmy na kawałek

"Just Because I Can". Kawałek

trochę w stylu hard rocka z lat

siedemdziesiątych, opatrzony prostym

(niejeden pewnie stwierdzi,

że głupawym), aczkolwiek dosadnym

tekstem. Chcecie wiedzieć,

czym jest ten cały Terrifiant? Posłuchajcie

najpierw tego utworku.

Podoba się? To znaczy, że ten album

jest dla Was. Oczywiście

mam świadomość, że nie jest to

muzyka najwyższych lotów, więc

oceniam debiut Belgów na (3,5),

ale i tak uważam, że warto posłuchać.

Bartek Kuczak

Testament - Titans Of Creation

2020 Nuclear Blast

Po czterech latach od wydania albumu

"Brotherhood Of The Snake"

i wpadnięciu w koncertowy

wir, grupa Testament postanowiła

po raz kolejny przysiąść w studiu i

uraczyć nas swym trzynastym

krążkiem w karierze. Krążkiem, po

którym na pewno można oczekiwać

wiele. Zresztą samo logo Testament

już do czegoś zobowiązuje.

Co prawda w swej całej trwającej

już prawie czterdzieści lat karierze

Chuck, Eric i kumple nie stronili

od eksperymentów, jednakże

nigdy nie wyzbyli się całkiem swej

thrash metalowej tożsamości. Nigdy

też nie zeszli oni poniżej pewnego

dość wysokiego poziomu.

Nie inaczej sprawa ma się z "Titans

Of Creation", gdyż taki tytuł

nosi najnowsza produkcja Testament.

Nie zawiedzie ona zwłaszcza

tych słuchaczy, którzy polubili

ostatnie produkcje Amerykanów.

Na tym albumie dzieje się sporo, oj

sporo. Nie od dziś wiadomo, że

czego jak czego ale bogactwa kompozycyjnego

utworom Testament

odmowić nie można. Tak jest też

tym razem. Weźmy chociażby

pierwszy z brzegu "Children Of

The Next Level". Utwór trwający

ponad sześć minut z wieloma przeplatającymi

się ze sobą wątkami.

Zresztą to samo można napisać o

następującym zaraz po nim

"WWIII", mimo, że trwa ona nieco

krócej. Eksperymenty? Nie jest ich

za wiele, ale się zdarzają. Przykładem

mogą być czysto black metalowe

skrzeki Petersona w kawałku

"Curse Of Osiris" czy też wykorzystanie

chórów w "Catatombs". Nie

brakuje tu także przebojowości,

której przykładem jest moim zdaniem

najlepszy na "Titans Of Creation"

utwór "Dream Deceiver".

Pokuszę się tuo stwierdzenie, że

ma on nawet pewien swego rodzaju

radiowy potencjał. Podsumowując,

"Titans Of Creation" to niemalże

godzinna porcja muzyki,

która powinna zadowolić zarówno

tych, którzy kochają ten stary Testament

(swoją drogą fajna zbitka

wyrazowa) z "The Legacy", jak i

tych, którzy katują się "Dark

Roots Of The Earth". (4,5)

The Oneira - Injection

2020 Rockshots

Bartek Kuczak

Niewiele wiem o The Oneira. Na

pewno jest prowadzona przez

greckiego multiinstrumentalistę Filipposa

Gougoumisa. Wspomagają

go muzycy z Grecji, Włoch i

Niemiec, a do tej pory ukazały się

jego trzy albumy, "Natural Prestige"

(2011), "Hyperconscious"

(2014), a także "Injection"

(2020). Właśnie poznałem ten

ostatni. Muzyka, która znalazła się

na nim to niewątpliwie progresywny

metal, w jego szerokim pojęciu,

z mocnymi akcentami wpływów

progresywnego rocka. Z tego

powodu muzyczny świat Pana Filipposa

jest bardzo rozmarzony,

zamyślony, wręcz ulotny, a jednak

pełen optymizmu. Nawet gdy są

mocniejsze fragmenty - a są - wiele

w nich jest zadumy i kontemplacji.

W wypadku tego zespołu można

wypisać pełen zastęp kapel z progresywnej

sceny metalu i rocka,

który miały jakiś wpływ na wyobraźnię

i talent Gougoumisa, ale

najważniejsze, że Filippos wędruje

swoją własną ścieżką. Mało tego

potrafi zaintrygować i wciągnąć w

swoja muzyczną - i nie tylko -

opowieść. Teksty dotyczą pozytywnego

spojrzenia na walkę ze strachem

i smutkiem, a dźwiękowa historia

Greka wydaje się lekka i

łatwo przyswajalna, choć tak naprawdę

wiele w niej technicznego i

pięknego grania. Niesamowicie

działa na mnie emocjonalność tej

muzyki. Nie spodziewałem się, że

te wszystkie odcienie subtelności

mogą tak dotknąć mojej wrażliwości.

Niestety The Oneira i ich "Injection"

to kolejna dobra produkcja

z progresywnej sceny i nie mam

pojęcia, jak poradzicie sobie z

ostatnim natłokiem tych wydawnictw.

Na coś będziecie musieli zdecydować,

może właśnie będzie to

The Oneira? (4)

\m/\m/

The Spirit Cabinet - Bloodlines

2020 Ván

Standard. Kilku młodych chłopaków

we wczesnych latach 90. zaczyna

muzykowanie od black metalu,

ale w końcu odkrywają też

inne dźwięki - tradycyjny heavy,

doom... Czasem daje to świetne

efekty ("Gravitas" Dead Kosmonaut),

ale w przypadku holenderskiego

The Spirit Cabinet już

niekoniecznie. Począwszy od pretensjonalnej

nazwy, manierycznego

wokalisty, żyjącego chyba wyobrażeniami,

że jest klasycznym

śpiewakiem, nie wrzaskunem z

podziemnego zespołu, aż po monotonną

mieszankę metalu lat 80./

doom/blacku - nic tu się nie zgadza

ani do siebie nie pasuje. Czasem

brzmi to wręcz karykaturalnie, tak

jak w "In Antique Vortex" czy "The

Medium In The Mask", bo to bardziej

zlepki przypadkowych pomysłów

niż przemyślane, zwarte kompozycje.

Co gorsza trwają one bez

wyjątku od blisko sześciu do dziesięciu

minut, kiedy ciekawych pomysłów

wystarczyłoby maksymalnie

na utwór o połowę krótszy;

więc nie dość, że płyta jest słaba, to

180

RECENZJE


jeszcze nudzi, bo co lepsze patenty

i tak rozpływają się w powodzi

tych gorszych i totalnie wtórnych.

Nawet kiedy robi się ciut ciekawiej,

tak jak w tradycyjnie metalowym

"Satan The Healer", to i tak słychać,

że to nic więcej jak tylko

przykład koniunkturalnego grania

czegoś, do czego tak naprawdę nie

ma się ani serducha, ani tym

bardziej odpowiedniego podejścia.

Może "Bloodlines" jest więc komuś

potrzebne, ale dla mnie to płyta-nieporozumienie,

próba dorobienia

artystycznego uzasadnienia

do czegoś miałkiego i tak naprawdę

nieistotnego. (1)

Wojciech Chamryk

The Third Grade - Of Fire and

Ashes Pt2

2020 Art Gates

The Third Grade to hiszpański

zespól, który powstał w roku 2010.

Włącznie z "Of Fire and Ashes

Pt2" nagrał trzy duże albumy oraz

tyle samo EPek. W formacji głównym

głosem jest kobiecy wokal

należący do Marii Cobos. Jednak

często współbrzmi on z męskim

głosem, a czasami bywa, że ten

męski śpiew zaznacza swoją dominację.

Wokal Marii jest zazwyczaj

zwyczajny acz rockowy i mocny,

czasami pobrzmiewa, jak inne kobiece

głosy z melodyjnych powermetalowych

formacji. Najbardziej

chyba w utworze "Of Fire and

Ashes". Niemniej The Third Grade

do tego grona nie należy, bowiem

to stricte progresywno metalowy

twór. Muzyczne skojarzenia

jak najbardziej są - Dream Theater,

Vanden Plas, Thresheld, Pagan's

Mind - mimo to Hiszpanie w

pełni kreują swój własny muzyczny

świat. Uwielbiają oni bardzo mocne,

dynamiczne i techniczne granie,

tak jak w "The Lost" czy "Exilium",

aczkolwiek równocześnie

uwielbiają melancholijne i klimatyczne

wolne przestrzenie, tak jak w

"A Heart inside the Box" czy "Rays

of Light". Oba te środowiska egzystują

obok siebie, przenikają się i na

wzajem się definiują. Te kontrasty

w wykonaniu muzyków The Third

Grade są fantastyczne. Odnajdują

się zarówno w krótkich jak i długich

formach. Tych dłuższych jest

zdecydowanie więcej, bowiem

krótkich mamy tylko dwie "Intertwine"

i wspominany już "Rays of

Light". Natomiast wśród długich

mamy też suitę, prawie siedemnastominutowego

kolosa "A Cold

Awakening". Dla progresywnego

maniaka "Of Fire and Ashes Pt2"

to istny raj, znajdzie w nim wszystko

o czym marzy. Inna sprawa jest

taka, czy tych chętnych znajdzie

się odpowiednio wielu, a raczej nieliczni

interesują się wszystkim, co

ukazuje się na twej scenie. Większość

mimo wszystko woli pozostać

przy sprawdzonych nazwach,

których jest na prawdę dużo. Gdyby

jednak ktoś miał chęć, to polecam

Hiszpanów z The Third Grade.

(4,7)

\m/\m/

The Three Tremors - The Solo

Versions

2018 Steel Cartel

Na początku roku 2019 ukazał się

debiut projektu The Three Tremors.

Tworzą go instrumentaliści

zespołu Cage i trzech wokalistów

Tim "Ripper" Owens, Sean Peck

oraz Harry Conklin. Bazą powstania

tego pomysłu była pewna historia

związana z innymi wokalistami,

tuzami, Robem Halfordem,

Brucem Dickinsonem oraz Geoffem

Tatem. Ponoć swego czasu

miał powstać grupa, gdzie mieli

wspólnie śpiewać, ale niestety nic z

tego im nie wyszło. Za to The

Three Tremors istnieje, ma za

sobą kilka tras, kontynuację debiutu

w postaci "The Solo Versions"

oraz pracuje nad swoją drugą długogrającą

płytą. Siłą rzeczy na

"The Three Tremors" znalazła się

muzyka, która jest porównywalna

do tej wykreowanej przez lata w

Cage. Jest to wypadkowa klasycznego

heavy metalu przepuszczona

przez pryzmat albumu "Painkiller"

Judas Priest i współczesnego

spojrzenia na ten gatunek.

Nie będę ukrywał, lubię właśnie

takie spojrzenie na współczesny

heavy metal. Na krążku znalazło

się aż dwanaście wyrównanych kawałków,

bardzo solidnych i gęstych

w swoim przekazie. Ta równorzędność

utworów trochę psuje odbiór

samej muzyki, a niektórych może

nawet lekko znudzić. Nie pomagają

dwa przebłyski, którymi są dwie

wyśmienite kompozycje, a mam na

myśli openera "Invaders From The

Sky" oraz szybki i mocny strzał w

pysk "The Cause". Gdyby było więcej

takich utworów być może odbiór

płyty byłby znacznie lepszy,

ale i tak uważam, że na "The

Three Tremors" jest bardzo przyzwoicie.

Niemniej największą atrakcją

na tej płycie jest trzygłos

wspomnianych wokalistów. W tym

wypadku jest również nieźle ale

niestety nie ma przebłysków geniuszu

sztuki wokalnej, na co nastawia

nas sam projekt. No i największym

moim problemem przy tym

albumie było zbyt mocne skupienie

się na tym, która partia należy

do którego śpiewaka. Dla mnie było

to duże wyzwanie, które dość

mocno rozpraszało mnie przy słuchaniu

tej płyty. "The Solo Versions"

jest niczym innym jak zaśpiewaniem

materiału z "The

Three Tremors" ale przez każdego

wokalistę z osobna. Przyznam się,

że takie podejście ułatwiło mi odbiór

tej muzyki. Każdy z trójki

śpiewaków, zrobił to po swojemu i

w sposób którego można byłoby

się spodziewać, czyli na niezłym

poziomie. Przynajmniej tak jest w

wypadku Tima Owensa i Seana

Pecka. Natomiast to co zrobił

Harry Conklin przyprawiło mnie

o zawrót głowy. Już samo otwarcie

w "Invaders From The Sky" spowodowało

rozsypanie się szczęki po

podłodze i to wrażenie trzymało

mnie do końca wykonania Harry'

ego. Nie mam pojęcia dlaczego ale

ta sesja wyszła mu zdecydowanie

lepiej niż dobrze. Poza tym produkcje,

nad którymi ma piecze

Sean Peck, mają zawsze swoją jakość.

Tak jest także w wypadku

"The Solo Versions", jakość brzmienia

wzorowa, świetna jest też

oprawa graficzna, jak i samo wydanie

albumu. Także jak ktoś gustuje

w takiej formie klasycznego

heavy metalu, nie będzie miał większych

wyrzutów przy zakupie tego

wydawnictwa. (3,7)

The Unity - Pride

2020 Steamhammer/SPV

\m/\m/

Formację The Unity poznałem relatywnie

niedawno, bo 24 lutego

2020 roku podczas ich koncertu

przed Rhapsody of Fire w warszawskiej

Progresji. Ekipa zaraziła

mnie swoją muzą od pierwszego

utworu, a ich koncert uważam za

najlepszy z pośród całej trójki

prezentującej się tego wieczoru. Po

powrocie do domu od razu zagłębiłem

się w dyskografię zespołu,

a gdy usłyszałem, że mogę zabrać

się za ich najnowsze wydawnictwo

- "Pride" z 13 marca 2020 roku -

od razu wziąłem się za słuchanie.

Album otwiera "The New Pandora"

- instrumental przeradzający się w

"Hands of Time". Otwieracz płyty

od samego początku chwyta i jest

jednym z moich ulubionych utworów

z najnowszego albumu Niemców.

Podobnie kolejny, na którego

potrzebowałem trochę czasu, by

się oswoić - "Line And Sinker". Refren

utworu zapada w pamięci i nie

dziwię się, że został wybrany jako

drugi singiel promujący album. Został

opublikowany wraz z klipem

na YouTubie 28 lutego 2020. Po

drugim singlu, nadchodzi singiel

numer 1., czyli mój absolutny faworyt

z płyty - "We Don't Need

Them Here" wypuszczony już 31

stycznia 2020 roku. Kawałek o

żądnych władzy i wpływów dyktatorach

chwycił mnie od pierwszego

usłyszenia już podczas koncertu w

Progresji, gdyż zespół zawarł ten

kawałek w setliście. W następnej

kolejności atakuje nas utwór "Destination

Unknown". Kawałek bardzo

radiowy, jak i koncertowy.

Myślę, że refren i riff przewodni

idealnie nadadzą się do skakania

pod sceną podczas spotkań z zespołem.

Ballada "Angel of Dawn",

która zaczyna nam grać jako kolejna,

również zapisuje się w pamięci

refrenem, choć nie polubiłem jej

tak bardzo jak poprzedniczki ("The

Willow Tree") z albumu z 2018

roku. "Damn Nation" natomiast

jest dla mnie duchowym spadkobiercą

"Last Betrayal" z "Rise" -

zasuwające riffy i solówki Henjo

Richtera i Stefana Ellerhorsta

oraz subtelne klawisze Saschy Onnena

zapadają od razu w pamięci -

kolejny z moich ulubieńców z płytki.

Następny utwór to kontrast do

"Nacji" - "Wave of Fear" jest utworem,

którego najsłabiej zapamiętałem

i polubiłem z całej tracklisty.

Nie warto go jednak pomijać podczas

słuchania całej płytki. Po

"Fali" przychodzi czas na kolejnego

potencjalnego kandydata do radiowego

hitu, czyli "Guess How I Hate

This". Jak dla mnie najlepszy wybór

na 3. singla z płyty (o ile takowy

powstanie) - refren od razu zapada

w pamięci, a z drugiej strony

jest to solidna porcja soczystego

hard'n'heavy. Ciężkość potęguje

kolejny utwór - "Scenery of Hate".

Przepełniony złością i ciężarem

utwór jest przy "Damn Nation"

najbardziej metalowym kawałkiem

na płycie, równie mocno zapadającym

w pamięci. W tym momencie

znów zostajemy zaskoczeni

kompletną zmianą stylu, bo następny

w kolejce stoi rock&rollowy

"Rusty Cadillac" - piosenka w zupełności

odstająca od reszty płyty,

ale chwytająca od razu - mam nadzieję,

że znajdzie się w koncertowej

setliście, bo buja niesamowicie!

Całość zamyka "You Don't Walk

Alone", w którym mocno słyszę nawiązanie

do tradycyjnego "Auld

Lang Syne (You'll Never Walk

Alone)" - przyjemny utwór na koniec

albumu. "Pride" to niewątpliwie

solidna pozycja w dyskografii

The Unity. Mimo, że album nie

strącił swojego poprzednika "Rise"

z pozycji mojego ulubionego wydawnictwa

formacji, to kroczy za nim

bardzo blisko. Wiele utworów

wpada w ucho za pierwszym razem,

kilku trzeba dać trochę więcej

czasu by się spodobały, ale nadal

warto zaopatrzyć się i zaznajomić z

albumem. Płyta trafi do mojej kolekcji

przy pierwszej możliwej okazji,

a ja sam czekam niecierpliwie

RECENZJE 181


na headlinowy koncert chłopaków

w Polsce, który mam nadzieję, że

już niedługo. (4,5)

Maciej Uba

The Wizar'd - Subterranean Exile

2020 Cruz Del Sur Music

Ten australijski zespół kwalifikowany

jest jako reprezentant sceny

doom/heavy metal, ale to zbytnie

uproszczenie. Oczywiście, w muzyce

The Wizar'd słychać wpływy

dokonań Pagan Altar, Trouble

czy Candlemass, ale to tylko jedno

z jej oblicz. Drugie jest jeszcze

ciekawsze, sięga bowiem zarówno

do czasów największej świetności

Black Sabbath, jak też klasycznego

hard/heavy rocka czy czasem

nawet rocka psychodelicznego.

I czasem naprawdę można

mieć wątpliwości, kiedy słucha się

tytułowego openera, "Wizard's Revenge"

czy "Master Of The Night",

czy aby na pewno nie są to jakieś

archiwalne perły z lamusa hard

rocka wczesnych lat 70., bo to surowe,

ale meldyjne granie na naprawdę

wysokim poziomie. Zaskakuje

instrumentalna, klimatyczna

miniatura "Ecstatic Visions Held

Within The Monastic Tower", po

której dobre wrażenie podtrzymują

rocker "Long Live The Dead" i

dynamiczny "Evil In My Heart",

ale finał jest jeszcze ciekawszy.

"Dark Forces" nie dość, że jest najdłuższy

na płycie, to w dodatku

chłopaki pokombinowali w nim z

aranżacją, zadbali o świetne wyważenie

balladowych i mocniejszych

partii, a trzy solówki są już tylko

istną wisienką na torcie. "Subterranean

Exile" to już czwarty album

w dorobku The Wizar'd, ale dzięki

współpracy z Cruz Del Sur

Music pierwszy, który ma szanse

na szersze uznanie. I fajnie, bo dobrej

muzyki nigdy za wiele. (4,5)

Wojciech Chamryk

Thrashera - Nao Gosto!

2020 Helldprod

Lubię thrash. Można powiedzieć,

że byłem świadkiem jego narodzin,

obserwatorem artystycznego rozkwitu,

a od kilkunastu lat znowu bacznie

kibicuję młodym, thrashowym

załogom kolejnej fali tego

nurtu. Jest wśród nich również wiele

podziemnych, świetnie grających

zespołów, które na pewno nie osiągną

pozycji gigantów sprzed lat, ale

łoją z serduchem i na poziomie.

Dlatego chętnie odpaliłem materiał

Thrashery, bo wszak w Brazylii

i państwach ościennych

thrash i bardziej ekstremalne odmiany

metalu mają się nad wyraz

dobrze. Jednak zawartość "Nao

Gosto!" mnie rozczarowała, bo to

monotonne, poprawne grzanie i

nic więcej. Hasełka reklamowe

"Brazilian thrash metal masters"

czy "institution in the Brazilian underground",

odpowiedni, groźnooldschoolowyy

image (i te dżinsowe

bezrękawniki, poobwieszane

naszywkami niczym choinki), jakaś

już faktyczna pozycja w podziemiu,

ale nic za tym nie idzie w

sensie muzycznym. Paradoksalnie

ten thrashowy zespół najlepiej wypada

w siarczystym, surowym

speed metalu z lat 80. ("Maré 669",

"Sangue ao Metal"), może jest to

więc jakaś alternatywna opcja? (2)

Wojciech Chamryk

Throne Of Iron - Adventure One

2020 No Remorse

Wiecie, co jest najlepsze w tym albumie?

Sam początek. Otóż mamy

tutaj podniosłą epicką inwokację,

na końcu której słyszymy…

dźwięk otwieranej puszki piwa i

soczyste "fuck it!". Tworzy to naprawdę

komiczny efekt. Niestety w

samej muzyce tworzonej przez

amerykański kwartet tego typu zapamiętywanych

smaczków zbyt

wiele nie znajdziemy. Wręcz przeciwnie,

jest ona do bólu przewidywalna,

choć oczywiście mam świadomość,

że lider grupy i główny

autor tego materiału Tucker Tomasson

starał się ją urozmaicić

(chociażby akustycznym wstępem

do kawałka "Past The Door Of

Death"). Intencje dobre, wyszło jak

zawsze. Z drugiej zaś strony człowiek

ten na brak pomysłów nie

narzeka. Niech o tym świadczy

fakt, że pierwsze demo Throne Of

Iron wyszło zaledwie… 34 dni po

założeniu tej kapeli. Już sam ten

fakt daje do myślenia, że ilość nie

idzie w parze z jakością. Dodajmy

jeszcze, że główną inspiracją do

powstania tej kapeli była śmierć

Marka Sheltona. Czy zatem mamy

do czynienia z czymś na kształt

tribute'u dla Manilla Road? Raczej

nie. Przynajmniej ja tu jakichś

zdecydowanych inspiracji oraz

nawiązań stylistycznych nie słyszę.

Na "Adventure One" oczywiście

znajdziemy kawałki, którym można

przypiąć łatkę "epic metal", jak

chociażby "Dark Schrine Of Ritual"

czy "The Power Of Will", jednakże

znacznie bliżej im do estetyki

Heavy Load niż do ekipy

Sheltona. Ogólnie rzecz biorąc

więcej tu klimatów charakterystycznych

dla Iron Maiden niż amerykańskiej

sceny. Warstwa tekstowa

oczywiście nawiązuje w dużej

części do serii gier "Dungeons

And Dragons" i mam nieodparte

wrażenie, że to właśnie ta gra jest

główną pasją chłopaków, a muzykę

traktują jako odskocznię między

jedną sesją, a drugą. Można i tak

(3,5).

Bartek Kuczak

Torment Tool - Shadow Existence

2018 Gegentrend

Torment Tool grają od lat, a "Shadow

Existence" jest ich już trzecim

albumem. Nie było więc raczej

opcji, że ta doświadczona, a do

tego niemiecka, co też ma znaczenie,

ekipa, wysmaży jakiegoś asłuchalnego

gniota. Moje przypuszczenia

potwierdziły się w całej rozciągłości,

bo zespół nie zmarnował

kilku ostatnich lat, nagrywając

świetny materiał. Co ciekawe bardziej

amerykański niż germański,

bo więcej tu wpływów Slayer czy

Exodus niż tuzów tamtejszej sceny

thrashowej, ale każdy gra to, co lubi

i nam nic do tego - tym bardziej,

jeśli robi to dobrze. Poza łupaniem

thrashu na 120% mocy zespół potrafi

też zaskoczyć: a to nawiązaniem

do... W.A.S.P. w instrumentalnym,

tytułowym intro, a to basową

solówką w "Tools Of Mass

Destruction" czy nieszablonowymi

partiami perkusji w większości

utworów - słychać, że Alejandro

Serrano ma papiery na granie.

Partie wokalne też są urozmaicone,

bo odpowiada za nie aż trzech ludzi,

tak więc najczęściej mamy tu

duet: mocny, niski ryk i wyższy,

histeryczny wrzask, pojawiają się

też obowiązkowe chórki. Kolejnym

atutem są wyborne solówki, czasem

po prostu niekończące się zmiany

na prowadzeniu w wykonaniu

obu gitarzystów, tak jak w końcówce

siarczystego "Secret Resolutions"

- nie ma co marudzić, tego

trzeba słuchać, i to głośno! (4,5)

Wojciech Chamryk

Torpedo - Mechanic Tyrants

2019 Gates Of Hell

Torpedo to bardzo podobny zespół

do omawianego gdzieś obok Terrifiant.

Czyli kolejna wesoła ekipa,

która gra dlatego, że po prostu grać

lubi a całą resztę pieprzy. I kurde

chwała im za to. "Mechanic Tyrants"

to oficjalna reedycja demo

wydanego pierwotnie w zeszłym

roku. Jak się okazało, cieszyło się

ono sporym zainteresowaniem zarówno

słuchaczy, jak i wytwórni,

czego efektem jest jego wznowienie

przez Gates Of Hell Records.

Wydawnictwo to zawiera sześć

bardzo oldskulowych numerów

stworzonych w piwnicy, w której

nie było nawet dostępu do WC, za

to była grupa kumpli i sporo browarów.

I to akurat słychać w każdym

takcie każdego utworu z "Mechanic

Tyrants". Obcując z tym

albumem można sobie wyobrazić

ten piwniczny klimat, porozrzucane

puszki po piwie i unoszący się

wokół zmieszany zapach potu i papierosowego

dymu. Heavy prezentowane

przez Niemców, to heavy

niezwykle prosty, bez jakichś wyżyn

wokalistyki czy też wirtuozerskich

solówek (albo raczej takich,

które mają za zadanie ową wirtuozerię

imitować). Ha, wręcz przeciwnie.

W kawałku "Idiocracy" słychać

nawet pewne braki warsztatowe.

Czy to razi? A w życiu. Przynajmniej

w przypadku takich kapel

jak ta. Czyli kapel, które po prostu

chcą grać muzykę kopiącą tyłki i

jednocześnie mieć z tego kupę fanu.

Płycie z wiadomych i zrozumiałych

względów daję (3), choć i

tak uważam, że należy temu wydawnictwu

dać szansę.

Bartek Kuczak

Traitor - Decade Of Revival

2019 Violent Creek

10-lecie funkcjonowania pod nazwą

Traitor niemieccy thrashers

uczcili wydaniem rocznicowego

boxu. Na "Decade Of Revival"

składają się dwie płyty. O DVD z

koncertem na festiwalu Wacken

2018 nie napiszę ani słowa, bo

promo pakiet go nie obejmuje. CD

to z kolei miks nagrań studyjnych i

koncertowych - najwidoczniej sam

materiał live byłyby niewystarczającym

magnesem nawet dla największych

fanów i kolekcjonerów, a

dodam, że nakład tego boxu to raptem

500 egzemplarzy. Część

182

RECENZJE


studyjna to cztery premierowe

utwory, opisane jako EP - i fajnie,

zawsze lepiej, kiedy taki materiał

dostępny jest w fizycznej postaci,

nawet na okazjonalnej kompilacji.

W "Metroid", "Into The Nightosphere",

"Space Seed" i tytułowym

"Decade Of Revival (Traitor Part

IV)" Traitor w żadnym razie nie

spuścił z tonu, wciąż łoi z podziwu

godną konsekwencją nad wyraz

solidny geramński thrash, jawiąc

się niczym współczesna wersja dawnego

Kreatora. Materiał koncertowy

- 10 utworów - zarejestrowano

podczas Rock Hard Festival

2018 i tu też zespół Andreasa

Mozera, łączącego obowiązki wokalisty

i perkusisty, wypada bardzo

kompetentnie. Co ważne nie słychać

tu żadnych studyjnych ingerencji,

sound jest brudny, typowo

koncertowy, a wykonanie naprawdę

bez zarzutu. Pewnie, gdybym

był fanem Traitor czy maniakiem

wyłącznie thrashu, to pewnie bym

sobie ten zestaw zafundował. (4,5)

Wojciech Chamryk

Transgresión - ...Hijos e Hijas de

lo Que Engendramos

2019 Inriri Discos

Przyleciała do nas ta płyta aż z

Portoryko. Po drodze nieźle jej się

oberwało, ale nie na tyle, by krążek

CD nie nadawał się do odsłuchu.

Minęło prawie 50 minut i okazało

się, że jest tak sobie. Może nie ma

obciachu, ale thrash/speed w wydaniu

tego kwartetu niczym szczególnym

nie porywa. To co prezentuje

Transgresión skłania też do wniosku,

że skoro przez osiem lat istnienia

zdołali wysmażyć raptem

jeden, w dodatku tak nudny i monotonny,

album, to raczej nic już z

nich nie będzie, bowiem tempo ich

rozwoju jest zbyt powolne, szczególnie

jak na nasze, nader dynamiczne,czasy.

Jeśli już trafi się tu jakiś

fajniejszy riff to na 100% został

bowiem podkradziony Metallice,

bezbarwny Roberto Duran męczy

za mikrofonem siebie i przede

wszystkim słuchaczy, a nadmierne

rozwlekanie utworów do 5-7 minut

też mija się w przypadku tego

zespołu z celem. Owszem, fajnie

wykorzystują oud czy darbukę

("Credo al todopomeroso"), finałowy,

thrashowy strzał "Sociedad acefala"

też jest OK, ale cała reszta to

wtórny i skazany na zapomnienie

gniot. (1,5)

Wojciech Chamryk

Traveler - Termination Shock

2020 Gates Of Hell

Ale jak to? To ten sam Traveler?

Ten przebojowy Traveler, w którym

zderzają się tradycje amerykańskiego

heavy metalu z NWoB

HM? Ten Traveler, który napisał

takie hity jak "Starbreaker" czy

"Street Machine"? Drugi Traveler

też jest bardzo fajny, ale w nieco

innym stylu. W debiucie było więcej

miejsca; tempa były szybkie, ale

nie rozpędzone, a przebojowość

riffów i harmonii szła w parze z

przebojowością linii wokalnych. W

nowym Travelerze słychać jego

znak firmowy - świetnie prowadzone,

zgrabne riffy, ale same kompozycje

popędziły w nieco innym

kierunku. Jest szybciej, dynamicznej

i gęściej. Słychać to zwłaszcza

w przypominającym numery

Scanner "Termination Shock", exciterowym

"Deepspace" czy rozpędzonym

"STK", który skradł moje

serce swoim klimatem i patetycznym

zwolnieniem. Są też kawałki,

które mogłyby się znaleźć na

poprzednim krążku, jednak mają

przeniesiony ciężar przebojowości

z wokali na gitary - posłuchajcie

"Shaded Mirror", "Foreverman" czy

"Terra Exodus". Kanadyjczycy nagrali

też dwa utwory, których nie

sposób wrzucić ani do jednego, ani

drugiego worka. Po pierwsze jest

nim podsuwający tytułem trafne

skojarzenia "Diary of a Maiden".

Ten złożony kawałek naprawdę

momentami nawiązuje do najlepszych

epickich numerów Iron

Maiden. Drugą niespodzianką

płyty "Termination Shock" jest

klasyczna power ballada - "After

the Future", w której subtelne, niemal

łkające wokale JP Abbouda

przechodzą w siarczyste uderzenia

perkusji, cudne maidenowe harmonie

i świetne, narracyjne linie wokalne.

Istny wehikuł do późnych

lat 80. Płyta brzmi naturalnie,

analogowo, klasycznie i przywołuje

wszystko, co dobre w tradycyjnym

heavy metalu. Mnie się chyba jednak

bardziej podobała jedynka,

ale "misiępodobizm" nie ma tu nic

do rzeczy. Zespół nie chciał popaść

w typowy dla debiutantów błąd

"kalki pierwszej płyty". Naprawdę

bardzo cieszy mnie to, co dzieje się

obecnie w świecie klasycznego

heavy metalu. Żal tylko, że przez

zarazę nie mogliśmy zobaczyć Travelera

na żywo. Trzymam kciuki,

żeby było jeszcze wiele okazji.

Traveler musi przyjechać. Nazwa

zobowiązuje. (4,5)

Strati

Veritates - Killing Time

2020 Pure Steel

Ten niemiecki kwartet całkiem

nieźle naśladuje na swym debiutanckim

albumie takie sławy jak

Iced Earth czy Kamelot. Zespół

tworzą doświadczeni muzycy, bo

wokalista Andreas von Lipinski

jest przecież frontmanem Wolfen,

a perkusista Marcus Kniep od kilku

lat współpracuje z Grave Digger.

Przekłada się to na jakość poszczególnych

kompozycji, ale chociaż

Veritates grają heavy/power

metal na wysokim poziomie, to jednak

niezbyt oryginalny. Nie ma

tu nic własnego, chociaż trudno też

powiedzieć, że "Killing Time" to

tylko ciekawostka dla najwierniejszych

fanów zespołu. Słucha się

bowiem tej płyty bardzo dobrze,

szczególnie kojarzącego się z Running

Wild "Jerusalem Syndrome"

czy krótkiego, intensywnego "Hasta

La Muerte", a że nie wywołuje

ona żadnych emocji? Ano, takie

czasy. Niezły jest też epicki, trwający

ponad 11 minut, "Hangmen

Also Die", warto też zauważyć, że

zespół wspomogło w studio wielu

gości. Są wśród nich takie znane

nazwiska jak wokalista André

Grieder (Poltergeist) i gitarzysta

V.O. Pulver (Carrion, Poltergeist),

który miał też udział w realizacji

dźwięku "Killing Time" - to też

może zachęcić do jej posłuchania

fanów tych grup. (3,5)

Wojciech Chamryk

Vinnie Moore - Soul Shifter

2019 Mind's Eye Music

Vinnie Moore rozwija się z każdą

płytą. Na pierwszych, wydanych za

młodu, wymiatał więc jak szalony,

ale bycie jednostronnym w sumie

shredderem szybko mu się znudziło.

Pewnie nie bez znaczenia

był tu również akces do UFO,

gdzie musiał sprawdzić się w hardrockowej

stylistyce czy wycieczki w

stronę bluesa czy klasycznego

rocka. Na najnowszym albumie

"Soul Shifter" gitarzysta pokazuje

się więc jako instrumentalista bardzo

wszechstronny, dzięki czemu

płyta, chociaż w całości instrumentalna

i trwająca ponad 45 minut, w

żadnym razie nie nuży. Mamy tu

więc ognsity funk w "Funk Bone

Jam" (świetny bas Rudy'ego Sarzo)

i "Kung Fu Grip", w którym Moore

gada "kaczką" niczym Steve Vai.

"Brother Carlos" to oczywiście hołd

dla Santany, ale bez imitowania

jego stylu i brzmienia w rozbudowanej

solówce, co jest kolejnym

plusem. Są też kolejne pokłony, bo

bluesujący "Gainesville Station"

jest poświęcony Steve'owi Gainesowi

z Lynyrd Skynyrd (piękne

emocjonlne solo gitary to jedno, bo

fortepianowe dokłada tu też Jordan

Rudess), a czerpiący również z

bluesa i southern rocka "Soul Rider"

przypomina Gregga Allmana

z The Allman Brothers Band. W

podobne klimaty uderzają też

"Heard You Were Gone" i "Mirage",

z kolei "Same Sun Shines" to klimatyczna

ballada, a równie urokliwy

"Mystified" ma w sobie coś z

jazzu. Vinnie puszcza też do nas

oko w finałowym "Across The

Ages", bo to dynamiczny, przypomijacy

jego nagrania z wczesnych

lat, siarczysty numer. Piękna płyta,

praktycznie dla każdego, nie tylko

fanów gitarowego wymiatania. (5)

Void Vator - Stranded

2019 Self-Released

Wojciech Chamryk

"We're all about Riffs, Hooks, and

Leads". Kalifornijczycy z Void

Vator wydają co kilka miesięcy

energetyczne hard'n'heavy mini

albumy. "Stranded" jest ich przedostatnią

EP z marca 2019, oprawioną

w okładkę przypominającą o

potrzebie zaopatrzenia się w papier

toaletowy przy okazji następnego

wyjścia z garażu. Fajna muzyka dla

młodzieży z Los Angeles, która

może wspólnie imprezować i chodzić

na te same koncerty. Void

Vator zapowiada buńczucznie

podbijanie całego świata, jest żądny

akcji, chce rozsadzać sale koncertowe.

Ich zapał jest porównywalny

do wczesnego TSA. Nawet

jeżeli sami o sobie mówią, że sednem

sprawy są riffy, zwrotki i motywy

przewodnie, tak naprawdę

nie ma znaczenia co grają, lecz raczej

jak grają. Nie ma co analizować

detali, trzeba machać łbem. To

jest jak pocisk - nikt nie widzi naboju,

każdy wokół jest wprawiony

w ruch. Żyj bo zginiesz. (4)

Vulcano - Eye In Hell

2020 Mighty Music

Sam O'Black

Nietrudno zauważyć, że coraz więcej

zespołów preferuje tę najbar-

RECENZJE 183


dziej ekstremalną odmianę thrashu.

Niektóre idą za trendem na

takie właśnie granie, czasem jest to

bardziej świadomy wybór, ale są

też prekursorzy. Bez dwóch zdań

należy do nich brazylijski Vulcano,

zespół-legenda. Już napierwszym

albumie "Bloody Vengeance"

z roku 1986 przyłoili więc tak,

że wtedy mało kto, może poza Slayer,

Possessed i kilkoma reprezentantami

rodzimej sceny z Sarcófago

czy Mutilator na czele, mógł

się z nimi równać. Kolejne płyty

były utrzymane w podobnej stylistyce,

dotarły więc tylko do tych

największych maniaków podziemnego

metalu, a po kilkuletniej przerwie

w latach 90. Vulcano nie

zbacza z obranej wieki temu

ścieżki. I chociaż z oryginalnego

składu ostał się już tylko gitarzysta

Zhema Rodero, już od 10 lat

wspierany ponownie przez wokalistę

Luiza Carlosa Louzadę oraz

muzyków o znacznie krótszym

stażu, to na "Eye In Hell" Vulcano

gra niczym za dawnych, dobrych

lat. Odnoszę nawet wrażenie jakby

z czasem black/thrash w ich wydaniu

stał się jeszcze bardziej złowieszczy

i bezkompromisowy, tak

jakby to wszystko, co dzieje się

obecnie w świecie, a już szczególnie

w ich ojczyźnie czy Ameryce

Południowej, napędzało ich jeszcze

bardziej. Stąd pewnie obecność na

tej płycie tylu wściekłych, wręcz

emanujących agresją utworów w

rodzaju "Bride Of Satan", "Evil

Empire", "Devil Bloody Banquet"

czy "Inferno". Nawet jeśli zespół

pozwala sobie na momenty zwolnienia,

tak jak choćby w "Cursed

Babylon" czy "Struggling Beside

Satan", to i tak dość szybko ponownie

wchodzi na najwyższe obroty.

Pewnie na żywo jest to dopiero

moc co się zowie, ale z wiadomych

względów raczej nieprędko tego

doświadczymy - dlatego tym bardziej

warto zainteresować się "Eye

In Hell". (5)

Wojciech Chamryk

Wicked Plan - Land On Fire

2019 STF

Okładka-koszmarek, ale z muzyką

jest już zdecydowanie lepiej. W sumie

nie powinno to dziwić, bo

Natali i Dan Kellerowie to muzycy

z 20-letnim stażem, chociaż w

mniej znanych, wręcz niszowych

zespołach, pewnie nawet niezbyt

kojarzonych nawet przez rodzimych,

szwajcarskich fanów. Z

początkowo również w 100% niezależnym

Wicked Plan może być

już inaczej, bowiem ich trzeci album

nie dość, że zyskał wsparcie

niemieckiego wydawcy, to do tego

jest naprawdę udany. To tradycyjny,

germański metal z lat 80., szybki,

mocny i momentami całkiem

melodyjny. Czasem symfoniczno/

powerowy ("Icarus"), ale to jednak

te bardziej archetypowe utwory

robią największe wrażenie. Takim

pewniakiem jest więc rozpędzony

utwór tytułowy czy równie dynamiczne

"Double Game" i "Dragons

in the Sky". Są też dość czytelne

nawiązania, choćby do Iron Maiden

("Metal In My Heart") czy

wirtuozerii Y. J. Malmsteena

("Call Of The Seven"), ale nie jakieś

nachalne, da się tego słuchać.

Wyróżniłbym też balladę bez perkusji

"These Days" z ciekawie skonstruowaną

linią wokalną, a już

"Soul Hunter" to majstersztyk, z racji

duetu Natali Keller - Ralf

Scheepers. Wokalistka niczym tu

nie ustępuje swemu utytułowanemu

koledze po fachu, a do tego i

nauczycielowi, zresztą na całej płycie

śpiewa wyśmienicie - gdyby

Yutta Weinhold zdecydowała się

przejść na muzyczną emeryturę ma

odpowiednie zastępstwo. (5)

Wojciech Chamryk

Wishing Well - Do Or Die

2020 Inverse

Wishing Well zaczęli udanym albumem

"Chasing Rainbows",

dość szybko przygotowali jego

następcę "Rat Race", a teraz podsuwają

nam długogrający materiał

numer trzy. Jak dla mnie "Do Or

Die" to najciekawsza płyta w ich

dorobku, dowód na to, że nawet

teraz można podejść do klasycznego

hard rocka i tradycyjnego

heavy metalu w sposób twórczy,

bez schematycznego powielania

patentów sprzed lat. Może zespół

dojrzał, może jest to zasługą nowego,

świetnego wokalisty Rafaela

Castillo, ale Wishing Well grają

teraz tak stylowo jak nigdy, jakby

wciąż był koniec lat 70., a nie rok

2020. Echa gigantów pokroju

Deep Purple czy Rainbow są

wciąż słyszalne (te ogniste Hammondy!),

ale też wiele dobroci na

"Do Or Die" znajdą zwolennicy

archetypowego grania spod znaku

wczesnego NWOBHM, kiedy to

brytyjskim zespołom nawet nie

śniło się o tym, że stworzą jakiś

ruch i znajdzie on komercyjne odbicie

na listach przebojów. 10

utworów, 10 pewniaków, z dla

mnie najciekawszymi: singlowym

openerem tytułowym, miarowym

"Made Of Metal" ze szponiastym

śpiewem Castillo, mającym w

sobie coś z bluesa "Homeless Soul"

czy niesionym organowymi pasażami

"To Be Or Not To Be". Warto

też jednak docenić balladę "Live

And Learn", albo klimatyczny finał

"Cosmic Ocean", z partiami gitary

klasycznej i fletu. (5)

Wojciech Chamryk

Witchcrawl - World Without End

2020 Katoptron IX

Grecy też uwielbiają tradycjny metal.

Nie mogą co prawda pochwalić

się taką ilością świetnych zespołów

jak choćby Niemcy, ale też co

nieco się u nich pod tym względem

dzieje. Nurt New Wave Of Traditional

Heavy Metal również obrodził

u nich nowymi zespołami, a

jednym z nich jest Witchcrawl z

Aten, debiutujący za sprawą EP

"World Without End". Standardowe

- wyrok, czarownica - intro

"Aradia Violette" można pominąć,

ale już cała reszta trzyma poziom.

Trudno oceniać zespół na podstawie

raptem czterech kompozycji,

ale akurat w przypadku Witchcrawl

widać już zarówno potencjał,

jak i umiejętności. Chłopaki

czerpią więc pełnymi garściami od

tuzów NWOBHM, ale nie tylko

Iron Maiden, ale też choćby Angel

Witch z czasów debiutanckiego

LP., nie unikają też wpływów tuzów

sceny niemieckiej. Najefektowniej

brzmi to w utworze tytułowym

i rozpędzonym "Cydonia Rose".

W oczekiwaniu na długogrający

materiał Witchcrawl warto

też pochylić się nad faktycznie

doomowym "The Doom Of Hades",

majestatycznym utworze spod znaku

Pagan Altar i Candlemass. (4)

Wojciech Chamryk

Wolf - Feeding the Machine

2020 Century Media

Wolf jest jednym z najlepszych

współczesnych heavymetalowych

zespołów. Choć w ciągu dwudziestoletniej

działalności ewoluował,

jego znakiem rozpoznawczym pozostała

precyzja riffów, jadowite

wokale i błyskotliwe kompozycje. I

taka jest też ósma płyta Szwedów.

Można ją śmiało zamieścić w kategorii

"Wolf z Simonem Johanssonem",

bo od kiedy gitarzysta ten

trafił do ekipy Niklasa Stalvinda,

Wolf zyskał charakterystyczny

szlif - nieco wolniejsze niż wcześniej

tempa, masywniejsze brzmienie

i nieco inne niż dawniej solówki

(napisałabym "mniej płynne",

ale to sugerowałoby wadę). Słychać

to doskonale na "Devil Seed".

W niej Wolf osiągnął swoje peryhelium

ciężaru. "Feeding the Machine"

jednocześnie obarczona jest

już pomysłami wypracowanymi

przy nagrywaniu poprzednich płyt,

a jednocześnie częściowo wraca do

bardziej znanego nam Wolfa. Jest

na niej kilka szybszych numerów, a

brzmienie - oczywiście doskonałe -

nie zaskakuje nas już swoim tonażem.

Jak przeczytacie w wywiadzie

- taka płyta już była, raz

wystarczy. Do tych bardziej tradycyjnych

numerów Szwedów można

zaliczyć po wolfowemu napastliwy

"Shoot to Kill" i obłędny, z wrzaskliwymi

wokalami "Devil in the

Flesh". Wolf poprzednio osiągnął

swoje ekstremum brzmienia, wygląda

na to, że ekstremum dziwności

również już za nim. Nietypowych

kawałków w rodzaju

"Dark Passenger" na nowym krążku

nie ma, ale "snujące się", mroczne

utwory w stylu, który pojawił się

na ostatniej płycie - jak najbardziej.

Taką estetykę pisania kawałków

słychać w "Dead Man's

Hand", "Mass Confusion", a najbardziej

w "Cold Emptiness". Ten numer

pasowałby zresztą jako zakończenie

płyty, wszak Niklas lubi

wykańczać albumy patetycznymi

kompozycjami. Ta właściwa, którą

słyszymy w finale płyty "Feeding

the Machine" - "A Thief Inside" z

chwytliwym, somnambulicznym

refrenem spokojnie mogłaby się

zamienić miejscami z "Cold Emtpiness".

I uwaga - jedyna wada płyty

- nie jest to też tak wbijający w

ziemię finał, jaki miał "Devil Seed"

ze swoim "Killing Floor" czy "Legions

of Bastards" ze swoim "K-

141 Kursk". W międzyczasie w

Wolfie ponownie nastąpiły zmiany

w składzie. Od zeszłego roku w

roli perkusisty występuje Johan

Koleberg, a na basie gra były muzyk

Kinga Diamonda, Pontus

Egberg. To ostatnie prowadzi nas

oczywiście do drugiego diamondowego

skojarzenia - okładkę Wolfowi

znów wykonał nadworny grafik

Mercyful Fate - Thomas Holm.

Kilkanaście lat temu Wolf był samotnym

mistrzem w świecie

współcześnie granego heavy metalu.

Dziś dobrego heavy metalu w

wykonaniu nowych kapel jest na

szczęście coraz więcej. Lata mijają,

184

RECENZJE


a Wolf nadal jest perfekcyjny. Nie

wiadomo jak poradzą sobie inne

zespoły, które swoje chwile chwały

przeżywają właśnie teraz. Wiem

jednak, że Wolf przez 20 lat swojej

kariery nie nagrał żadnej słabej,

ani nawet "tylko dobrej" płyty.

Wypuszczenie każdej płyty Wolfa

jest świętem heavy metalu. Nic nie

wskazuje na to, żeby się to zmieniło.

(5)

Strati

Wotan - The Song Of The Nibelungs

2019 Rafchild

Wielka uczta dla fanów potężnego,

epickiego heavy metalu. Wotan

"The Song Of The Nibelungs" to

ponad półtoragodzinny koncept

opowiadający o Nibelungah (motywy

mitologiczne, magiczne i waleczne).

Takiej muzyki słucha się z

mieczem w dłoni i z hełmem na

głowie. Dotychczasowi fani Wotan

wiedzą, czego dokładnie należy

się spodziewać po tym zespole, i

z pewnością się nie zawiodą. Od

ostatniego wydawnictwa "Return

To Asgard" (2013) minęło 6 lat.

Wiele mogło się w tym czasie wydarzyć,

ale Mediolańczycy nie

zmienili gustów muzycznych i

wciąż grają to, co mają we krwi. Już

pierwsze dźwięki otwierającego "In

The Land Of The Nibelungs" przykuwają

uwagę, zapowiadając konkretny

walec bez pitolenia. Chóralne

zaśpiewy w dalszej części kompozycji

podkreślają, że jesteśmy

zjednoczeni, nieugięci i niepokonani.

Stawimy razem czoła wszelkim

wyzwaniom, będziemy władać

tą ziemią, ziemią Nibelunga. Kolejne

"Kriemild's Dream" prezentuje

kobiecy wokal przy akompaniamencie

spokojniejszych dźwięków

- "Matko, wytłumacz mi znaczenie

mojego snu, tajemnicze symbole nie pozwalają

mi spać". Ten motyw przechodzi

jednak szybko w mocarny

heavy metalowy kawałek, a cała

historia rozwija się w dalszej części

albumu. Pozostawiam to Waszej

wyobraźni i ciekawości, aby sprawdzić

co będzie się działo w kolejnych

wątkach. Wasza uczta, jedzcie

i pijcie z tego wszyscy. Nie potrzebuję

zaglądać do talerza - wielu

recenzentów stawiających wysokie

noty "The Song Of The Nibelungs"

nie mogą się mylić jednocześnie

- te dania dają się lubić.

Włożono w ich realizację serce i

zapał. Skomponowano najlepsze

motywy, jakie potrafią skomponować

uznani metalowcy z trzydziestoletnim

doświadczeniem. Przekazano

mnóstwo wiedzy historycznej

i ludowej w lirykach. Warto

podkreślić, że nowy Wotan utrzymuje

najwyższy poziom od początku

do samego końca. Całość jest

tak zaaranżowana, że nie męczy,

nie ma się wrażenia nadmiaru, nie

ma mowy o żadnych wypełniaczach.

Brzmienie jest porządne,

masywne i klarowne. "The Song

Of The Nibelungs" nie jest albumem

innowacyjnym, ale czy ktokolwiek

oczekuje innowacji od

epickiego heavy metalu? Wręcz

przeciwnie. Mamy powód do zadowolenia,

że przedstawiciel epickiego

metalu pozostał sobą, obraca się

w tradycyjnych klimatach i nie

eksperymentuje niczym ostatnie

Manowary i inne Babymetale.

Bliżej im chociażby do Heavy

Load, Skullview, Ravensire, Manilla

Road, niekiedy nawet

Witchfinder General. Efektem

ubocznym jest ograniczony budżet,

trudno powiedzieć czy (i kiedy)

ukaże się kolejny Wotan. W

zasadzie, to "The Song Of The

Nibelungs" to jest dobry test na

"prawdziwkość" - lubisz nowy Wotan

to jesteś prawdziwkiem. Nie

lubisz to i tak nie doczytałeś do

tego miejsca recenzji (gotcha!).

Świeżutkie egzemplarze czekają w

dobrych sklepach muzycznych, ale

Ty nie czekaj - Nibelung wzywa!

(5)

Sam O'Black

Metal Church - The Elektra

Years 1984-1989

2020 HNE/Cherry Red

Dawno temu nikt nie przejmował

się takimi sprawami jak nakład

wydawniczy. Płyty po prostu

się ukazywały i w sklepach

były dostępne. Większość kupowała

je na bieżąco, więc jakieś

pomysły reedycji średnio kogoś

obchodziły. Gdy jakaś partia wygasała,

pojawiał się dodruk, tzw.

repress różniący się tak naprawdę

paroma cyframi na pudełku.

Wydanie pozostawało bez

zmian. Obecnie natomiast żyjemy

w czasach, kiedy znów zaczyna

być popyt na stare kapele i ich

wczesne dokonania. Firmy starają

się za tym nadążyć a braki w

katalogach dają tylko zielone

światło na rozmaite możliwości

reedycji.

Dobrze, jeśli albumy danego zespołu

ukazywały się pod jednym

labelem. Wtedy można nawet

pokusić się o wydanie boksu zawierającego

od kilku do kilkunastu

dysków. Jeśli ktoś posiada

braki na półce to czasem za dobre

pieniądze wpadają naprawdę

świetne wydawnictwa. Firmy też

doskonale wiedzą, jak mogą zachęcić

do ich kupna. Działają

tak, że nawet ci, którzy dane albumy

trzymają dumnie na regale,

wezmą duble. Z różnych

względów.

Jednym z nich jest forma wydania.

Mogę szczerze powiedzieć,

że ciężko mi jest zrezygnować z

powielania tytułów, kiedy widzę

je w tak zwanych replikach winyli.

Taki mały winyl, pomniejszony

z dbałością o wszelkie detale.

Tak właśnie kusi mnie jedna

z najnowszych propozycji Hear

No Evil Recordings.

Na początku 2020 roku nakładem

firmy ukazał się bardzo

ładny boks zawierający trzy pierwsze

albumy amerykańskiej kapeli

Metal Church. Pod tytułem

"The Elektra Years 1984-1989"

znajdują się kolejno "Metal

Church", "The Dark" oraz

"Blessing The Disguise" pierwotnie

ukazujące się na mocy kontraktu

z Elektra. Każdy z dysków

opakowany został w ślicznie

wyglądający otwierany digisleeve

(format gatefold) odwzorowujący

czarną płytę. Oprócz materiału

właściwego możemy znaleźć

drobne smaczki jak dodane

utwory w formacie single edit.

Oczywiście nie każdego to kręci,

ważne jest naturalnie to, że nie

grzebano zbyt głęboko i zostawiono

wszystko tak, jak być powinno.

Muzycznie trzy kompakty

poddano zabiegowi remasteringu

i w tekturowym pudełku

znajdziemy również replikę plakatu

z epoki, kiedy w sklepach

miał pojawić się "The Dark".

Natomiast jeśli chodzi o albumy

to jest to absolutna klasyka amerykańskiego

heavy/power metalu.

Debiut to prawdziwie kultowa

pozycja. Dwójka również w

niczym nie ustępuje, nawet dla

niektórych ląduje trochę wyżej.

Trójka to już troszkę inny materiał,

pewnie w związku z tym, że

wtedy zmienił się skład. Trzyma

jednak poziom i słucha się, po

czasie, tych dźwięków wybornie.

Brzmienie mięsiste, riffy gitarowe

zapadające w pamięć i kapitalny

wokal - zwłaszcza na

dwóch pierwszych albumach,

gdzie gardło zdzierał nieżyjący

już David Wayne. Wiele ciekawych

pomysłów przychodziło do

głów chłopakom z Metal

Church. Zgrabne łączenia melodii

z mocnym i szybkim graniem

nawet dziś może przyprawić o

zdumienie.

Warto rozejrzeć się za "Elektra

Years…" z kilku powodów. O

sprawach cieszących oko wspominałem

na początku. Kompozycyjnie

to, powtórzę się, solidny

cios prosto w szczękę. Nie muszę

chyba do zakupu namawiać

prawdziwych maniaków gatunku

czy też samej formacji. Natomiast

wszyscy ci, którzy ze

względu na trudną dostępność

pierwszych bić Elektry na CD

(chociaż w drugim obiegu nie są

jakoś turbo drogie) nie mogli do

teraz nabyć "Metal Church",

"The Dark" i "Blessing The

Disguise" mają pierwszorzędną

okazję do zmiany sytuacji i

otrzymania tych krążków w naprawdę

świetnym wydaniu.

Ocena: "Metal Church" - (6)

"The Dark" - (6) "Blessing The

Disguise" (5)

Adam Widełka

RECENZJE 185


186

Dio - Angry Machines

2020/1996 BMG

Na kształt dwóch płyt Dio w połowie

lat 90. - "Strange Highways"

(1993) i "Angry Machines"

(1996) - wielki i istotny

wpływ miała współpraca wokalisty

przy nagrywaniu "Dehumanizer"

Black Sabbath. Można

powiedzieć, że z uporem maniaka

sympatyczny Ronnie chciał

zatrzymać ten walcowaty styl

tylko dla siebie. Na nieszczęście

"Angry Machines" kontynuuje

pomysły ze swojej poprzedniczki.

Brak jej niestety świeżości.

Muzycznie to nadal ten postsabbathowy

Dio, rozmiłowany w

powolnych, gęstych numerach.

Dominujący nad instrumentami

swoim potężnym głosem. Wciąż

brzmiący wspaniale. Same kompozycje

nie są jakieś tragiczne.

Album "Angry Machines" to

porcja naprawdę rzetelnego

heavy metalu. Za bębnami niezniszczalny

Vinnie Appice. Jego

towarzyszem w sekcji Jeff Pilson.

Za partie gitary odpowiedzialny

Tracy G. Klawisze nagrał

nowy współpracownik grupy,

Scott Warren. Żeby nie było

niedomówień ja bardzo lubię "solowego"

Dio. Stawiam jego albumy

bardzo wysoko. Okres z połowy

lat 90. jest jednak wyraźnie…

inny. Może pisanie o "Angry

Machines" jako o słabym

tworze było by trochę niedorzeczne,

to każde wprawne ucho

stwierdzi, że do najlepszych dokonań

Dio jest mu wyraźnie daleko.

Może ten czas, dość nieprzychylny

dla klasycznego metalu,

wymusił niejako na Ronniem

zmianę stylu. Odejście od

formuły szybkiego hard rocka

podkreślił już sabbathowski

"Dehumanizer" a sam wokalista

chyba upatrzył w tym jakiś koncept.

Tylko powielanie pewnych

wzorców nie zawsze musi skończyć

się sukcesem. O ile po czasie

dzieło z logo grupy z Birmingham

brzmi nadal soczyście i potrafi

zaciekawić, to jednak albumy

Dio rejestrowane w latach

1993-1996 nie mają takiej siły

przebicia. Warto sięgnąć jednak

po nową reedycję BMG. Chociażby

dla drugiego dysku, na

którym znajdziemy bonus w postaci

koncertu z trasy promującej

"Angry Machines" w 1997 roku.

Kiedy sięgają po stare numery,

od razu powraca na twarzy uśmiech.

RECENZJE

Dio - Magica

2020/2000 BMG

Cztery lata zajęło zespołowi Dio

przygotowanie następcy "Angry

Machines". W dodatku kolejny

album wprowadzał grupę w nowy

wiek. Po wydaniu w 2000 roku

krążka pod tytułem "Magica"

fani Ronniego Jamesa Dio mogli

odetchnąć z ulgą. Nowy materiał

był naprawdę solidnie przygotowany.

Od razu słychać różnicę.

Można zaryzykować stwierdzenie,

że na tym albumie powraca

stary i dobry Dio. Zresztą

zarówno w kontekście materiału,

jak i składu. Po kilku latach spędzonych

z poprzednim składem

Ronnie powrócił do swoich dawnych

współpracowników. Co

prawda nie sięgnął po ludzi, którzy

tworzyli z nim "Holy Diver",

ale, ale… było do tego naprawdę

blisko. Perkusję po Vinnym

Appice przejął Simon Wright,

były muzyk m.in. AC/DC. Cztery

struny ponownie szarpał Jimmy

Bain. Na gitarze swoją grą

popisał się po raz kolejny Craig

Goldy. Dio oczywiście zaśpiewał

i ponaciskał gdzieniegdzie klawisze.

Dociekając więc - niski

wokalista był bliski odwzorowania

składu z "Dream Evil". To i

tak duży sukces. Naturalnie nowi/starzy

muzycy wnieśli wiele

przestrzeni do kompozycji, jakie

trafiły na "Magica". Zresztą

Ronniemu część kawałków pomagał

tworzyć Goldy. Panowie

chętnie wrócili do bardziej klasycznego

wcielenia zespołu. Odłożyli

na bok wszelkie walce i oblane

smołą riffy. Pojawia się sporo

fajnych motywów, melodii a nawet

ciekawe, wolniejsze klimaty.

Album spięty jest swoistą klamrą

muzyczną a w tekstach Dio skupił

się na stworzeniu konceptu.

Tam, pojawia się ciężar, brzmi

on soczyście i świeżo. Sam Dio

również śpiewa jakby lepiej. Jego

głos wydaje się jakiś… weselszy?

Nie ma więc mowy o żadnych

odgrzewanych kotletach. Wtedy,

w 2000 roku jak i dziś, numery z

"Magica" mogą się naprawdę podobać.

Dla mnie to świetny odskok

po strasznie dusznych

"Strange Highways" i "Angry

Machines". Co prawda nie skreślam

tych płyt, jednak obok tego

materiału wypadają troszkę bladziej.

Ta czteroletnia przerwa

przyniosła wtedy wiele dobrego i

nakierowała grupę Dio ponownie

na dobre tory. Do niedawna

album był też wyprzedany, co

skutecznie utrudniało łatwy dostęp

do tej muzyki. Na szczęście

firma BMG przygotowała na ten

rok reedycję w specjalnej wersji

deluxe. Na dodatkowym dysku

znajdziemy zapis jednego z występów

Dio w ramach trasy promującej

"Magica". Utwory po jakie

sięgnęli muzycy na żywo nabierają

dodatkowej mocy. Brzmią

jeszcze bardziej drapieżnie.

Tak, jak to tygrysy lubią najbardziej!

Dio - Killing The Dragon

2020/2002 BMG

Dwa lata po naprawdę ciekawym

i świeżym albumie "Magica" zespół

Dio nagrał chyba, przynajmniej

dla mnie, swój najlepszy,

współczesny krążek. Mogę śmiało

powiedzieć, że "Killing The

Dragon" przyniósł słuchaczom

"prawdziwego" Dio. Takiego, zaryzykujmy,

nawet z czasów debiutu.

W 2002 roku grupa wypuściła,

jak na swoje możliwości,

kapitalny materiał. W okresie

kiedy powstawał "Killing The

Dragon" skład znów uległ zmianie.

Co prawda kosmetycznej,

ale jednak. Craig Goldy zwolnił

miejsce gitarzysty dla Douga

Aldricha. Gość zyskał popularność

jako późniejszy wiosłowy

Whitesnake. Goldy jednak nie

odszedł w złych stosunkach i jeszcze

jego droga z Dio miała się

przeciąć. Nie wiem na ile styl gry

Aldricha wpłynął na kształt

kompozycji, ale można zauważyć,

że album zawiera sporo

żywych utworów. Wprost idealnie

udało się zrównoważyć gęstość

z przestrzenią. Szybkość z

posępnością. Fani dostali na

"Killing The Dragon" wszystko

to, z czego grupa słynęła od zawsze.

No i teksty, zmuszające po

części do głębszej refleksji. Dio

był tutaj w formie zarówno wokalnej,

jak i pisarskiej. Całość

wydawnictwa ze sobą współgra.

Okładka również nadaje niepowtarzalny

klimat. W sumie to

pierwsza rzecz, na którą zwraca

się uwagę. Po wszystkich ostatnich

(wtedy) dziwach i metalowych

maszynach na kopercie pojawiła

się scena przypominająca

klasyczne krążki Dio. Już otwarcie

albumu to motoryczny, podlany

lekką tajemniczością, utwór

tytułowy. Potem pojawia się

jeszcze kilka szybkich, wyrazistych

numerów. Kontrastują one

z wolniejszymi dźwiękami, którymi

Dio tak obficie raczył w latach

ubiegłych. Jest ich jednak

zdecydowanie mniej. Widać, że

zespół powrócił do gitarowego

szarpania, kąsania riffami i większych

obrotów sekcji rytmicznej.

A kiedy już zwalniają, to brzmi

to świeżo i potężnie. Najnowsze

wydanie firmy BMG pojawia się

na rynku w formacie 2CD Deluxe.

Na drugiej płycie dostajemy

kilka utworów w wersjach

live. Pochodzą one z trasy promującej

"Killing The Dragon".

Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie

bardziej widziałbym, wzorem

poprzednich reedycji, jakiś

pełny koncert. W archiwach jest

tego pewnie sporo. Ostatecznie

można było sięgnąć po, oficjalnie

wydany swego czasu i dziś też

ciężki do dostania, "Evil Or Divine:

Live In New York". Wtedy

mielibyśmy do czynienia z

prawdziwie zabójczym dwupakiem.

A tak pozostaje pewien

niedosyt związany ze zmarnowanym

potencjałem świetnego

wydawnictwa.

Dio - Master Of The Moon

2020/2002 BMG

Chyba nikt w momencie wydania

tej płyty nie przewidywał, że

okaże się ona ostatnią w dorobku

grupy. Dio wtedy odzyskał wigor

i oprócz macierzystej formacji

działał parę lat później z Heaven

And Hell. Pojawiła się płyta,

seria koncertów… Niestety w

2010 roku rak żołądka okazał się

silniejszy i jeden z najsłynniejszych

rockowych/metalowych

wokalistów zamknął oczy. Pozostawił

po sobie wiele świetnych

wspomnień i bardzo dobrych

nagrań. Nieświadomie

przyszłości, ze swoją grupą, Dio

popełnił rzetelny materiał. Po

latach absolutnie "Master Of

The Moon" nie przynosi zmarłemu

artyście wstydu. Album

utrzymany jest w "bezpiecznych"

klimatach. Ciężko było przeskoczyć

"Killing The Dragon", ale

można było jakoś do niego nawiązać.

Do składu, po chwilowej

nieobecności, wrócił gitarzysta

Craig Goldy. Cztery struny ponownie

weszły we władanie Jeffa

Pilsona. Jedynie stanowisko perkusisty

i klawiszowca pozostało

już bez zmian - krążek partiami

bębnów ozdabia Simon Wright,


a klawiszowe wstawki są autorstwa

Scotta Warrena. Na początek

- szybki hard rockowy

strzał. Otwieracz na "Master Of

The Moon" jest jednak w opozycji

do wolniejszych form. Dio

znów postawił na gęste, owiane

tajemnicą dźwięki. Trochę złowieszcze,

trochę majestatyczne.

Środek płyty przez to może się

odrobinę dłużyć. Dopiero końcówka

materiału przynosi odświeżenie

w postaci kilku szybszych

numerów. Całość jednak

jest w miarę spójna, choć nie jest

"Master Of The Moon" krążkiem

tak dobrym, jak wydany

dwa lata wcześniej "Killing The

Dragon". Jest inny, co może być

potraktowane jako zaleta.

Wszakże nikt nie oczekuje, by

artysta raczył nas kopiami swoich

wcześniejszych dokonań.

Czasem jednak podświadomie

chcemy takiego obrotu sprawy

bo czujemy się w znanych sobie

tematach bezpiecznie. Pomijając

wszelkie dywagacje - po szesnastu

latach od premiery "Master

Of The Moon" brzmi nad wyraz

dobrze i zawiera sporo ciekawych

momentów, potrafiących

dać prawdziwą przyjemność.

Szkoda jedynie, że dopiero teraz

album doczekał się w miarę

porządnej reedycji. Podobnie jak

z trzema poprzednimi, "Master

Of The Moon" będzie miał

dodatkowy dysk z bonusowym

materiałem. Złożą się na niego

kawałki z trasy 2004/2005, kiedy

Dio ogrywało swoje nowe

dzieło na żywo. Minusem może

być ilość tych utworów. Nie wierzę,

że nie udało się znaleźć jakiegoś

pełnego koncertu. Zawsze

wtedy ma się komfort spójności

odsłuchu, a w przypadku nagrań

live to niezwykle ważne. Tak czy

siak - dla wszystkich fanów klasycznego

hard rocka nie posiadających

"Master Of The Moon"

w kolekcji to pozycja priorytetowego

zakupu.

Adam Widełka

Artillery - Deadly Relics

2019/1998 Mighty Music

Wznowień płytek demo ciąg dalszy.

Tym razem sytuacja nietypopwa,

bo mamy reedycję reedycji.

Jakkolwiek to brzmi to tak jest.

Pod koniec 2019 roku nakładem

firmy Mighty Music ukazała się

na CD i winylu płyta "Deadly Relics"

duńskiego Artillery. Pierwotnie

pojawiła się w 1998 roku, również

dzięki zaangażowaniu tejże

firmy, pod inną okładką i o dwa

kawałki dłuższa. Temat jest prosty.

Mamy przed sobą zbiór nagrań

pięciu krążków demo. Są ułożone

od góry do dołu, to jest od 1989

roku do początku, czyli 1984 roku.

Jedynie "We Are The Dead" z

1982 roku nie doczekała się ponownego

masteringu. Generalnie w

sumie nic nadzwyczajnego dla kogoś,

kto już wcześniej miał z tym

materiałem do czynienia. Dla

wszystkich innych - dość ciekawa

płytka, chociaż nie rzucająca na

kolana. Lwia część tego, co możemy

znaleźć tutaj, jest zarejestrowana

również na regularnych albumach

Duńczyków. W sumie za dużo

nie ma się co rozpisywać. Brzmi

to nieźle, zważywszy, że jest to nagranie

przed właściwą produkcją.

Wspomnieć należy, że utwory rejestrowane

były przez różne składy,

ale nie ma to jakiegoś mocnego

przełożenia na jakość odbioru.

Kompilacja "Deadly Relics" to

blisko godzina wędrówki w przeszłość

duńskiej załogi. Prawie

sześćdziesiąt minut solidnego

thrash metalu, który nawet w wersji

demo potrafi przyciągnąć i wywołać

wiele pozytywnych emocji.

Tyle i aż tyle.

Artillery - In The Thrash

2019 Mighty Music

Adam Widełka

Równo z wydaniem reedycji

"Deadly Relics" firma Mighty

Music w grudniu 2019 roku wypuściła

na rynek drugą kompilację

nagrań demo zasłużonej duńskiej

formacji Artillery. Pod ładnym tytułem

"In The Thrash" otrzymaliśmy

kolejną porcję dźwięków z

przeszłości. Proszę się jednak nie

bać - na tym krążku dostajemy

zupełnie inne numery. Nie chce tutaj

się rozwodzić na temat, która z

tych dwóch składanek jest ciekawsza.

Obie, naturalnie, pełnią doskonałą

formę edukacyjną i są

świetną sentymentalną wycieczką

dla co niektórych starszych fanów.

Fajnie, że tym razem nie pominięto

najstarszej płytki demo. W

końcu można posłuchać, jak Artillery

brzmiało w 1982 roku na,

chyba, czterech pierwszych kawałkach.

Jakość jest jak najbardziej na

plus, słucha się tego dobrze, a sam

materiał potrafi zadziwić. Wszakże

bliżej wtedy Duńczykom było do

klimatu angielskiego heavy metalu!

Kawałki na "In The Thrash" są

trochę porozrzucane czasowo, choć

nie ma ich wiele i nie wpływa to

jakoś mocno na komfort odbioru.

W porównaniu do "Deadly Relics"

mamy tylko (albo aż) trzy demówki

- wspomniane "We Are The

Dead", potem dwa kawałki z 1984

roku ("Bitch" oraz "Blessed Are The

Strong") i "Terror Squad" datowane

na 1986 rok. Całość dopełnia "Hey

Woman" wyciągnięty z kompilacji

o dźwięcznym tytule "Speed

Metal Hell" z połowy lat 80. Tak

jak i w przypadku bliźniaczego albumu

spod znaku Mighty Music,

ten zbiór nagrań to bardzo przyjemna

podróż w czasie. Dzięki "In

The Thrash" możemy nie dość, że

uzupełnić wiedzę zebraną już na

"Deadly Relics", to sprawdzić jak

ten świetny duński zespół brzmiał

na prawie że początku swojej artystycznej

drogi. Jeśli nie było to

Waszym marzeniem to przynajmniej

warto sięgnąć z czystej ciekawości.

A jeśli te fakty Was w ogóle

nie interesują to znak, że być może

czytacie nie ten periodyk.

Adam Widełka

Beneath The Surface - Race The

Night

2020 Divebomb

Divebomb Records wzięli się po

raz kolejny za krążek pokryty grubą

warstwą kurzu. Do naszych rąk

trafia reedycja jedynego materiału

grupy Surface z roku 1986. Mowa

oczywiście o długogrającym debiucie

w postaci koncertu "Race The

Night". Tym razem dostajemy dodatkowo

demo datowane rok wcześniej.

Wszystko to pod zmienioną

po 1988 roku nazwą - Beneath

The Surface. Pod nią nagrania

ukazywały się wcześniej nakładem

JCI Records licencjonowane przez

macierzystego wydawcę Killerwatt

Records. Pierwszy raz jestem chyba

zadowolony ze zmienionej

okładki. Jak takie manewry wzbudzają

we mnie złość i zażenowanie,

to w przypadku Beneath The Surface

wyszło to na dobre. Naprawdę.

Oryginalnie kopertę zdobił

straszliwy kicz. Rysunek, który lepszy

popełniłyby dzieci w przedszkolu.

Cóż, nie było widać wszystkim

dane stworzyć czegoś ponadczasowego.

Reedycja co prawda nie

rzuca na kolana w tej materii ale

przynajmniej jest znośnie. Nijako,

ale znośnie. Za to warstwa muzyczna

po latach się broni. Chociaż

to bardzo specyficzny heavy metal.

Wzbogacony intensywnie partiami

klawiszy za które odpowiedzialny

był Dean Field. Momentami aż

nadto i brzmiący strasznie cukierkowo.

Hmm… brytyjscy chłopcy

zazdrościli chyba swoim tapirowanym

kolegom zza wielkiej wody.

Jednak po reakcji publiki wnioskuję,

że nie było tak źle. Pomiędzy

utworami nie trzeba wytężać skupienia,

żeby w ucho wpadły damskie

krzyki i piski. Widać, że jakąś

popularność wśród pań Surface

mieli. Z taką muzyką nie było chyba

o to trudno. Krążek "Race The

Night" może kojarzyć się z późnym

Whitesnake. W sumie numery

złe nie są i słucha się tego dość

dobrze. Rażą trochę brzmieniem,

ale instrumentaliści dają radę i nie

mamy do czynienia z jakąś amatorką.

Kompozycyjnie są spójne i

utrzymane w żwawym tempie. Nie

ominie nas również ckliwa ballada

i niby-to-mocne fragmenty osadzone

w gęstej pracy sekcji rytmicznej

Iana i Jamie Hawkinsa. Praca gitar

i solówki mogą się za to podobać.

Ten element grupy robi najlepsze

wrażenie. Słychać, że Mark

Davies i Loz Rabone nie próżnowali

podczas ćwiczeń. Nie można

w sumie też zapomnieć o charyzmatycznym

i szalenie melodyjnym

wokalu. Gez Finnigan brzmi czysto

i energicznie. Jeśli nagrania

koncertowe nie do końca mogły

przynieść skojarzenia z ekipą Davida

Coverdale'a to dołączone demo

czyni to od pierwszych sekund.

Pozbawione otoczki występu, żaru

grania na żywo, brzmią bardzo sterylnie.

Troszkę jak spod igły. I cały

czas zbyt mocno przypominają

Whitesnake. Mnie Surface zdecydowanie

bardziej przekonali głównym

materiałem wydawnictwa.

Surface / Beneath The Surface

"Race The Night" to absolutny

znak czasów. Współcześnie taka

muzyka może wzbudzić lekki uśmiech

ale w połowie lat 80.,

zwłaszcza w USA, była na szczycie.

Mimo, że nie jest to zbyt oryginalne

granie i nie adresowane do

wszystkich, to na pewno pomoże

rozruszać niejedną wspominkową

prywatkę.

Adam Widełka

Blitzkrieg - A Time Of Changes

2017 Dissonance

Czasem do pewnych wykonawców

podchodzi się z swoistym dystan-

RECENZJE 187


sem. Wynika on z pewnego rodzaju

kultu, jakim został otoczony. O

niektórych płytach z tego powodu,

podobno, nie wypada pisać ani

mówić źle. Są jednak wyjątki. W

historii metalu bywały albumy,

które swoją zawartością po prostu

się bronią. I kropka. Do tego zacnego

grona należy chociażby debiut

Blitzkrieg "A Time Of Changes".

To jedna z tych brytyjskich

kapel, która po ukazaniu się pierwszej

płyty, milkła na dobrych parę

lat. W tym przypadku do następnego

pełnego krążka minęło równe

dziesięć. Fani przez ten czas

mogli słuchać "A Time of Changes"

do znudzenia. Jednak chyba

nie było kogoś, kto uznał ten krążek

za nie warty uwagi. Wydany w

1985 roku debiut Blitzkrieg to,

można powiedzieć, esencja gatunku

zwanego NWOBHM. Już sam

skład, który popełnił to dzieło, robi

wrażenie. Co prawda osoby gitarzystów

Micka Proctera i Jima Sirotto

nie muszą być bardzo znane,

to już perkusista Sean Taylor i

basista Mick Moore to persony o

bardziej rozpoznawalnych twarzach.

Pierwszy to naturalnie członek

innej legendy - zespołu Satan

(którego notabene cover znalazł się

na "A Time Of Changes") czy chociażby

supergrupy Blind Fury. Basista

z kolei zaliczył dwie świetne

płyty z Avenger. Wokalistą i do

dziś jedynym niezmiennym elementem

składu jest Brian Ross.

On też miał wkład w równie ważny

początek kariery Satan. Niecałe

pięćdziesiąt minut z "A Time of

Changes" mija bardzo szybko.

Wszystko przez to, że na krążku

znalazły się same przemyślane numery.

Aż dziw bierze, że wymienieni

wyżej dżentelmeni posiadali tak

elastyczne głowy! W tak krótkim

czasie nagrywali tyle dobrej muzyki

i każda z tych płyt, w które mieli

swój wkład ma swój unikalny charakter.

Debiutowi Blitzkrieg nie

brakuje pewnych dźwięków. Cechuje

ten album niesamowita dawka

energii i niebanalnych, choć

prostych, melodii. Sporo dobrych i

zapadających w pamięć riffów. Genialne

w swej prostocie kompozycje,

najeżone świdrującymi solówkami

czy też jadowitą pracą sekcji

rytmicznej. Czysty heavy metal,

podparty charyzmatycznym śpiewem.

Można rzec, że jeden z wielu.

Jednak ma w sobie coś, co przyciąga

już od pierwszych sekund. Ciężko

to wyjaśnić tak od razu - natomiast

po włączeniu "A Time Of

Changes" już indywidualnie każdemu

udzieli satysfakcjonującej

odpowiedzi. Nie chciałbym zabrzmieć

patetycznie, ale gdyby

Blitzkrieg po wydaniu swojego debiutu

nigdy nie powrócił do czynnej

działalności, spokojnie ich krążek

można by uznać za jeden z

tych ponadczasowych. To absolutnie

rzecz, która krytyki się nie boi.

Bo, w sumie, też zwyczajnie nie

ma tu do czego się przyczepić!

Sztos!

Adam Widełka

Desolation Angels - While The

Flame Still Burns

2020 Dissonance

Amerykański sen. Kto by nie chciał

go spełnić? Poczuć, jak to jest, kiedy

realizują się wszystkie marzenia,

a życie przypomina wycieczkę

po fabryce cukierków? Muzycy

Desolation Angels byli tego naprawdę

ciekawi. Po wydaniu fonograficznego

debiutu przenieśli się z

deszczowego Londynu do słonecznej

Kalifornii. Jednak czasem z

dawkowaniem promieni trzeba

uważać. Już będąc w Ameryce zrealizowali

swój drugi album "While

The Flame Still Burns". Wydany

został w 1990 roku tylko na kasecie.

Przez długie lata pozostawał

tylko w tej formie, aż dopiero teraz,

w marcu 2020, Dissonance

Productions postanowili odświeżyć

tę pozycję. Z troszkę zmienioną

listą utworów. Chociaż do oceny

całości nie ma to aż tak dużego

znaczenia. Pierwsza płyta tego zespołu

to był naprawdę fajny cios.

Troszkę surowe, angielskie granie

spod znaku NWOBHM. Szorstkie,

aczkolwiek melodyjne. Pozostające

w duchu klasycznego heavy metalu.

Po przeprowadzce do USA

wszystkie pozytywne cechy Desolation

Angels zniknęły. Zupełnie

jakby zostawili to wszystko na lotnisku

a wzięli ze sobą tylko pudła

brokatu i zapas prezerwatyw. Bo,

niestety, z taką muzyką jak na

"While The Flame Still Burns"

mogą kojarzyć się z jakimś Bon Jovi

albo innym wynalazkiem amerykańskiej

sceny muzycznej. Mimo

wszystko i tak dość późno wyskoczyli

panowie z taką płytą. Rok

1990 to już przecież rozrzedzenie

zachwytu nad muzyką stricte hard

rockową czy nawet heavy metalową.

No ale postanowili spróbować i

podbić publiczność za wielką wodą.

Wyszła z tego jednak ciężkostrawna

papka z małymi przebłyskami

nadziei na lepsze jutro. Przede

wszystkim słychać tutaj brak

pomysłu. Panowie eksplorują

wszelkie kąty w poszukiwaniu

punktu zaczepienia. Mamy na

"While The Flame Still Burns"

więc zadziorne numery i przygotowane

według sprawdzonych przepisów

pół-ballady. Niestety całość

jest zbyt mocno rozmarzona. Stawiając

ten album obok "Desolation

Angels" sprawimy, że ten

szumny płomień z tytułu stanie się

tylko małym płomyczkiem. Niestety.

Chociaż w kontekście nieświadomej

przeszłości grupy publiki ze

Stanów zabieg z niejako rozpoczęciem

kariery na nowo może być w

pełni zrozumiany. Cóż, może jestem

zbyt surowy. Wszakże są pewnie

gorsze albumy. Boli mnie jednak

najbardziej to, że już nie takie

zespoły połamały sobie zęby na

podbijaniu USA, a z ich historii

nowe nic a nic nie wyciągały wniosków.

Życie…

Adam Widełka

Fight - War Of Words / A Small

Deadly Space

2019 BGO

Grupę Fight powołał do życia Rob

Halford po swoim głośnym odejściu

z Judas Priest. Formacja zaczęła

swoją krótką działalność w

roku 1992, by skończyć już w

1995. Zaraz potem Rob postanowił

spróbować swoich sił w projekcie

Two, proponując muzykę zabarwioną

industrialnie. No ale wracając

do meritum - ruszając z Fight

wokalista dał upust swoim pomysłom,

których być może z jakichś

względów nie mógł zrealizować w

macierzystej formacji. Zresztą

zmęczyła go ówczesna sytuacja w

Priest. Przeciągająca się sprawa w

sądzie, w której członkowie grupy

oskarżeni byli o rzekome podżeganie

do samobójstwa poprzez ukryty

przekaz w swojej muzyce dwóch

nastolatków, to było już dla Roba

za dużo. Także do końca nie wiadomo,

czy dźwięki, jakie możemy

znaleźć na krążkach Fight w końcu

nie zostałyby przeforsowane. Tak

czy siak świat metalu otrzymał kolejny

zespół poruszający się w ciężkiej

stylistyce. Dzięki najnowszemu

wznowieniu przez firmę

B.G.O. Records dostajemy oba

długograje w jednym pudełku. Wydane

są jednak osobno, co daje poczucie

obcowania z niezależnymi

wydawnictwami. Brak jest również

jakichkolwiek bonusów. Skład,

który popełnił "War Of Words" i

"A Small Deadly Space" był w sumie

ten sam. Oprócz Roba Halforda

zespół tworzyli Brian Tilse i

Russ Parish (gitara, klawisze), Jay

Jay Brown (bas). Na perkusji zagrał,

wyciągnięty z Judas, dobry

kolega, Scott Travis. Potem, przy

wydaniu drugiego albumu, za Russa

pojawił się Mark Chaussee.

Dzięki temu, że muzykę tworzyli

zgrani ludzie, oba albumy są bardzo

spójne. Więcej jednak eksperymentów

znajdziemy na "dwójce".

Klasyczny już dziś "War Of

Words" to propozycja bardziej

bezpieczna. Można go śmiało postawić

nawet obok ostatnich (wtedy)

dokonań Judas Priest. Brzmienie

jest bardzo heavy metalowe

i mało tam udziwnień. Oczywiście

słychać, że Rob podąża swoją drogą,

choć sentymentów nie udało

mu się do końca zniwelować. Na

"A Small Deadly Space" Fight

stanowił już stricte osobną siłę. No

i na tym krążku pojawiają się kawałki

w stylu groove metalu. Całość

jest znacznie nowocześniejsza.

Nie brak naturalnie fajnego, klasycznego

łojenia, ale podlane jest to

wszystko współczesnym sosem. Jeśli

o mnie chodzi, bliżej mi zdecydowanie

do pierwszego krążka.

Trochę wychodzi ze mnie metalowy

ortodoks, ale ciężko mi było

zdzierżyć zawarte później, dziwaczne

rytmy. Zestaw tych dwóch albumów

to dziś kawał historii i czas

z zespołem Fight obszedł się nad

wyraz łaskawie. Dzięki swoim wynaturzeniom

Rob Halford w latach

90. zrobił na pewno ciekawsze

rzeczy niż opuszczony przez niego

Judas Priest. Możliwe, że "A

Small Deadly Space" będzie ciężko

przekonać do siebie szybko. Natomiast

jeśli ktoś w swoich zbiorach

nie posiada "War Of Words"

to chociażby dla tego krążka warto

sięgnąć po reedycję B.G.O. Debiut

Fight to bezdyskusyjnie bardzo

dobre granie.

Adam Widełka

Heathen - The Evolution Of

Chaos

2020 Mascot

188

RECENZJE


"The Bronze Tears 1973-1981".

\m/\m/

Amerykański Heathen milczy już

dziesięć lat. Tyle właśnie czasu minęło

od ostatniego albumu grupy

pod tytułem "The Evolution Of

Chaos". Wydawca, firma Mascot

Records, postanowiła uhonorować

jakoś ten mały jubileusz. Na rynku

więc pojawiła się niedawno, poddana

remasteringowi, reedycja płyty

wzbogacona o krążek DVD. Jak

świętować, to świętować, zresztą

jest czego załodze Heathen gratulować.

Od początku do końca "The

Evolution Of Chaos" trzyma słuchacza

w garści. Począwszy od delikatnego,

dość tajemniczego intro,

wszystko jest idealnie spasowane,

przemyślane i zrealizowane. To jedna

z tych płyt, które mimo swojej

długości nie nużą, a wręcz przyciągają.

Chociaż trochę ponad godzina

wymagającego thrash metalu

to stanowczo spora dawka. Na

szczęście kompozycje nakreślone

są grubą kreską. Muzycy postarali

się o to, żeby każdy numer był w

jakiś sposób intrygujący. Nawet jeśli

nie ogarniemy całości za pierwszym

odsłuchem to każdy kolejny

będzie niemniej obfity w muzyczne

wrażenia. Mnogość pomysłów

potrafi zadziwić, szczególnie w wyróżniającym

się czasem "No Stone

Unturned". Generalnie "The Evolution

Of Chaos" łączy szybkość i

wyrachowanie w jedną, szalenie

ostrą, ale i barwną opowieść. Brzmieniowo

album można porównać

do spycharko-ładowarki. Jest ciężko

i mocno. Szybko. Natomiast zaskakuje

lekkość, z jaką atakują nas

gitarowe solówki i riffy. Momentami

nawet Heathen zanurza się w

heavy metalowym sosie, dając się

uwieść chociażby dźwiękom spod

znaku Iron Maiden. Nie jest to na

pewno krążek łatwy w odbiorze.

Przynosi on jednak wiele satysfakcji

w odkrywaniu swoich zakamarków.

Podtrzymuje też wciąż

nadzieje na swojego następcę, bo

aż chciałoby się znów posłuchać

kolejnej porcji wysmakowanych

utworów podpisanych przez amerykanów.

Adam Widełka

Hostile Rage - On The Rampage

2020 Divebomb

Jeśli szukacie ciekawego speed/

thrash metalu z zamierzchłych lat,

to warto, żeby w wasze ręce wpadł

wydany na początku 2020 roku

debiut Hostile Rage. O to, żeby w

końcu materiał działającej przez

ponad trzydzieści lat grupy ujrzał

światło dzienne zadbała firma Divebomb

Records. Przygotowali

oni dwupłytowe wydawnictwo zawierające

zarówno album "On The

Rampage", jak i zbiór wczesnych

nagrań demo na drugim dysku.

Numery, które ukształtowały longplay

zaczęły powstawać już w

2009 roku i dotychczas nie były

publikowane. Niecałe czterdzieści

minut materiału wwierca się w głowę

niczym wiertarka. Być może dla

wielu muzyka Hostile Rage nie

będzie niczym nadzwyczajnym, jednak

trzeba zwrócić uwagę, że panowie

swojej płyty nie wydali w latach

1987-1996, kiedy mogłaby się

okazać dość interesującą pozycją.

Jak dla mnie "On The Rampage"

to solidny thrash metal, nasączony

potężną dawką energii. W sumie

przez całą płytę nie można narzekać

na nudę. Pobrzmiewają

gdzieniegdzie echa Metalliki czy

Testament. Część numerów, które

można posłuchać na drugim dysku

wyewoluowała i została umieszczona

w repertuarze współcześnie.

Jak na rok 2020 to "On The Rampage"

zawiera w sobie sporo ostrej

i bezkompromisowej muzyki, odpowiednio

brudnej i szorstkiej.

Jeśli nie jest oryginalna, to na pewno

nie można odmówić Hostile

Rage chęci rozwalenia wszystkiego

w drobny mak. Kompakt numer

dwa zawiera trzy wczesne demo zespołu.

Począwszy od 1987 roku a

skończywszy na 1989. Można

wsłuchać się w pierwotne wersje

części numerów, które, jak wspomniałem,

wylądowały definitywnie

na pełnym krążku. Dema są porządnie

zrealizowane i obcowanie z

nimi jest przyjemne. Nie trzeba się

domyślać, co autor miał na myśli.

Są nawet bardziej zdecydowane i

drapieżne niż efekt współczesny.

Spośród liczącego sobie szesnaście

kawałków zbioru na pewno uszy

przykuć może przeróbka… "Break

On Through" The Doors. Zagrana

trochę nawet pod punk, prosto i

szorstko. Pokazuje to, że Hostile

Rage nie byli wcale tak ograniczonym

zespołem, jak o ich muzyce

mogą powiedzieć złośliwcy. Podobno

nic nie dzieje się przez przypadek.

Być może to właśnie teraz

materiał "On The Rampage" miał

się ukazać, żeby móc zostać zauważonym.

Przynajmniej teraz na to

szansę ma o wiele większą niż te

trzydzieści lat wstecz. Wtedy byliby

jednymi z wielu, podobnie grającymi

do Metalliki, czy Venom.

Dziś, dzięki wracającemu zainteresowaniu

na oldschoolowy speed/

thrash metal, mogą okazać się jedną

z ciekawszych pozycji.

Adam Widełka

Ken Hensley - The Bronze Tears

1973-1981

2019 HNE

Ken Hensley to głównie klawiszowiec,

gitarzysta, twórca lub

współtwórca większości repertuaru

Uriah Heep z najlepszego okresu

tej formacji, czyli z dwóch pierwszych

dekad. I nie ma co ukrywać,

ta epoka to najjaśniejszy

punkt w karierze tego muzyka.

Przez ten czas Pan Hensley nagrał

również trzy solowe krążki, które

firmował swoim imieniem i nazwiskiem.

Były to "Proud Worlds

On A Dusty Shelf" (1973), "Eager

To Please" (1975) i "Free Spirit"

(1981). Pierwszy krążek eksponuje

bardziej subtelne muzyczne wcielenie

Hensley'a, a jak pojawiają się

utwory bardziej dynamiczne

("Proud Words"), to i tak nie mają

tyle ciężaru, jak te z płyt Uriah

Heep. Na "Eager To Please" znajdziemy

więcej energetycznych kawałków,

ale czy to wolne czy szybsze

utwory, wszystkie niosą klimat

kapeli macierzystej. Jednak wyróżnikiem

tej płyty jest wykorzystanie

dęciaków w niektórych aranżacjach

("Stranger", "In The Morning").

Jak wiadomo muzyczny

świat tamtych czasów nie stał w

miejscu, zmieniały się sposoby nagrywania,

brzmienie zespołów, preferencje

fanów itd. W drugiej połowie

lat 70. muzyczny świat

Uriah Heep również uległ zmianie,

który z rejonów majestatycznego

hard rocka coraz bardziej

zbliżał się do AORu. Te zmiany

odbiły się także na solowej płycie

Hensley'a, "Free Spirit". Brzmienie

tego albumu jest bliższe temu,

które królowało w latach 80. w

Ameryce, a wśród kompozycji pojawiły

się takie, jak "Inside The

Mystery" inspirowany funky oraz

"Do You Feel Alright", w którym

wyraźnie słyszymy wpływy disco.

Ogólnie, ta płyta jest najbardziej

zbliżona do tego, co Uriah Heep

robiła muzycznie między albumami

"Firefly" a "Conquest". Mimo

wszystko wszystkie trzy krążki są

jedynie ciekawym uzupełnieniem

tego, co działo się w Uriah Heep i

raczej skierowane są do największych

fanów samego Hensley'a.

Pod względem muzycznym jakiegoś

cudu nie ma. Po wydaniu "Free

Spirit", Ken działał już wyłącznie

na własny rachunek, pozostawiając

sprawy Uriah Heep na głowie swoich

byłych kolegów. Uzupełnieniem

tego boxu jest dysk z wywiadami,

w których Hensley opowiada

Malcolmowi Dome o

wszystkich trzech płytach, co niewątpliwie

podbija wartość boxu

Killer - Vol 2: Only The Strong

Survive

2019 HNE

Box ten zamyka dotychczasową

dyskografie belgijskich heavy metalowców

z Killer. Zawiera on trzy

albumy "Broken Silence" (2003),

"Immortal" (2005) i "Monsters

Of Rock" (2015). Pierwszy z nich

to w zasadzie kontynuacja poprzedniego

krążka "Fatal Attraction"

(1990). Jednak na posterunku

pozostaje jedynie "Shorty", który

ma do pomocy trójkę młodszych

muzyków, w tym niejakiego Dave'a,

oficjalnie zajmującego posadę

zespołowego klawiszowca. Płyta

zaczyna się tytułowym utworem

"Broken Silence", który jest takim

zderzeniem dawnego Killer z jego

nowym i bardziej europejskim

wcieleniem, na dodatek, klawisze

maja więcej do powiedzenia niż

odgrywanie intro czy elektronicznych

plam podkładu muzycznego.

Niestety tak to jest gdy dopuszcza

się do głosu klawisze, zamiast

klasycznie wziąć za partnera drugą

gitarę. Niemniej kawałek jest szybki,

dynamiczny z ciętymi riffami i

gitarą oraz typowymi dla zespołu i

Shorty'ego krzykami. Te proste

patenty powodują, że "Broken

Silence" staje się najbardziej wyrazistym

utworem na tym albumie.

Podobny w tonie jest "Dancing

With The Devil". Tylko żeby pozbyć

się klawiszy, szczególnie z

"Broken Silence", bowiem w "Dancing

With The Devil" choć są, to

stanowią tło, ewentualnie wyeksponowane

są brzmienia a la organy,

co akurat nie jest złe. Innymi

plusami tej płyty są kompozycje,

gdzie muzycy udanie bawią się muzycznym

klimatem. Taką specyficzną

aurę ma "Time Machine" oraz

eksponujący orientalne motywy

"In The Land Of The Pharaoh".

Niestety "Broken Silence" ma zupełnie

inny wyraz, a stanowią o

nim takie utwory jak "Crash And

Burn", gdzie heavy metal Killer nie

tylko przechyla się w stronę europejską

ale klawisze próbują wkomponować

tę ich wersję znaną z melodyjnego

power metalu. Takie też

są pozostałe kawałki i nie ważne

czy szybsze ("Only The Strong

Survive") czy wolne ("The Aswer"),

tudzież instrumentalne ("The Run

Of The Chupacabra"), wszystkie co

najwyżej stanowią solidną dawkę

muzyki. Nie ratuje ich, że od czasu

do czasu, pojawi się dawny duch

Killer, niezłe riffowanie czy też so-

RECENZJE 189


lówka lub nieźle wymyślony temat

muzyczny. Ogólnie jest tylko poprawnie,

ewentualnie solidnie. Mimo

wszystko czasami lubię sięgnąć

po ten krążek. Wydany dwa lata

później album "Immortal" jest

bezpośrednią kontynuacją "Broken

Silence". Nie dzielą go zbyt

duża różnica czasu, nagrał podobny

skład, muzyka jest zbliżona

ale... są dość długie momenty,

gdzie klawisze znikły za ścianą

dźwięku gitary i mocnej sekcji rytmicznej.

Już witające nas tytułowy

"Immortal" oraz "Frozen Fire" radośnie

objawiają nam tę różnicę.

Poza tym mimo innej budowy

utworów, to mocno przebija w nich

klimat dawnego Killer. Bardzo dobry

moment tego albumu. Pozostała

część płyty jest bardziej różnorodna,

więcej w niej wpływów

europejskiego heavy metalu, bywają

też klawisze ale z rzadka i nie

kują już uszu. Ogólnie jest dynamicznie,

z pazurem i lepiej niż tylko

solidnie. Świetne riffy, gitary i solówki

oraz niezmienny wokal

Shorty'ego. Wyróżniłbym tu szybkie

i kąśliwe "Queen Of The Future"

oraz "Drifting Away", które spokojnie

mogą konkurować z wspominanymi

"Immortal" i "Frozen Fire". Innym

kawałkom również niczego

nie brakuje, bo co można zarzucić

heavy metalowemu z hard rockowym

drivem "Easy Rider" (organowe

solo też jest), czy z dumnym

wręcz epickim sznytem "Always

And Forever", a nawet takiemu

szantowo-folkowemu "Highland

Glory" czy też klimatycznemu instrumentalowi

"Ad Tempus Vitae"?

"Immortal" to bardzo dobry krążek,

wreszcie definiujący nowe

wcielenie Killer. "Monsters Of

Rock" pojawia się po dziesięcioletniej

przerwie. W składzie nie ma

klawiszy a zespół jest znowu triem.

Wprowadza to zmiany, które rzucają

się od razu w uszy. Po prostu

jest znowu masywnie i taki jest

właśnie cały krążek "Monsters Of

Rock". Belgowie wracają również

do starego sposobu gry choć pewny

sznyt europejskiego heavy metalu

pozostał. W sumie ten album to 15

kawałków i ponad godzina klasycznego

heavy metalowego nawalania.

Pewnie dlatego muzycy rozdzielili

nagrania dwoma wolniejszymi

utworami, jednak "Danger

Zone" to prawdziwy brzmieniowy

walec, a "Making Magic" to bujający

mocarny blues, także w żaden

sposób nie wyłamują się z przyjętej

koncepcji potężnego heavy metalowego

brzmienia. Tego pomysłu nie

zmienia też umieszczony na końcu

"Fake", którą jest nie pozbawiona

mocy, wolna ale za to najdłuższa i

ciekawie zaaranżowana kompozycja.

Pozostałe utwory to wspomniane

dynamiczne szybkie i jeszcze

szybsze kawałki. Moimi faworytami

są te z tych szybszych, czyli

"Deaf, Blind And Dumb" oraz

"Hold Your Head Up High", będące

bardzo blisko typowego stylu belgijskiego

Killer. Tak w ogóle całość

tego bloku, czyli większość tego albumu

składa się z utworów, które

mogą się podobać, a to co komu

przypadnie do gustu zależy jedynie

od indywidualnych preferencji. W

każdym razie jest z czego wybierać.

Uzupełnieniem tego boxu jest

solowy album Shorty'ego firmowany

jego prawdziwym nazwiskiem

Van Camp, a zatytułowany jest

"Too Wild To Time". Krążek wydany

był w roku 1988 w przerwie

pomiędzy albumami "Shock Waves"

a "Fatal Attraction". Nie jest

to typowa płyta wirtuoza gitary a

raczej wypadkowa tego co Shorty

robił i będzie robił w Killer. Dlatego

nie odbiega ona zbytnio od

jego dokonań w Killer. Myślę, że

jakby wydał ją z logiem tego zespołu

nikt by się nie zorientował. Taki

kawałek "Overture" mógłby spokojnie

znaleźć się na którejś z pierwszych

trzech płyt. Kolejnym

wyróżnikiem tej płyty są dłuższe

kompozycje, które dopiero pojawiły

się na "Shock Waves". Jedyną

kompozycją, gdzie Shorty "chwali

się" swoimi umiejętnościami jest

instrumentalny "From Nine to Five",

gdzie Paul nie bawi się w subtelności,

a eksponuje "wymiatanie"

i solowy "wygar". W sumie ciekawe

uzupełnienie całej dyskografii tego

belgijskiego zespołu, którą w takiej

czy innej formie powinien każdy z

heavy maniaków znać i posiadać.

\m/\m/

Kinetic Dissent - Controlled

Reaction: The Demo Anthology

2020 Divebomb

Kinetic Dissent to grupa działająca

zaledwie pięć lat. W ciągu tego

czasu dorobiła się pełnego albumu

- w roku 1991 - oraz szeregu taśm

demo. Utworów starczyło na bardzo

obszerną kompilację. Właśnie

ukazała się na początku 2020 roku

ich antologia. Wydawcą jest Divebomb

Records a zawarli oni na

krążku wszystkie cztery taśmy.

Tyle tytułem wstępu. Przechodząc

do meritum muszę zaznaczyć, że

"Controlled Reaction: The Demo

Anthology" to dość długa płyta.

Ciężko w pełnym skupieniu przebrnąć

od początku do końca. Warto

więc podzielić sobie odsłuchy na

etapy. W tym kontekście idealnym

byłoby odwrócić kolejność numerów.

Wtedy mielibyśmy ukazane

kompozycje Kinetic Dissent w

pełnej chronologii. Wydawca jednak

uznał, że będziemy się cofać.

Tak więc jako pierwsze trzy mamy

"Channel One Sessions" z 1992

roku. Potem "Roadrunner Rcords

Sessions", która ukazała się w

1989 roku. Następnie możemy

posłuchać taśmy "Controlled Reaction"

(1988) a finalnie pięć

kompozycji należy pierwotnie do

najwcześniejszej demówki - "The

Fall Of Invidualism" z 1987 roku.

Możemy zaobserwować jak muzyka

amerykańskiej grupy zmieniała

się na przestrzeni tych pięciu lat

działalności. Czym dłużej będziemy

słuchać antologii, tym wyraźniej

będzie się kształtować wniosek,

że Kinetic Dissent wraz z

upływem lat łagodnieli. Czym

wcześniejsze taśmy, tym mocniejsza

i szybsza jest ich muzyka.

Bardzo progresywna i nietuzinkowa.

Przypomina nawet techniczny

thrash a nie tylko speed/power jak

możemy doczytać w sieci. Kompilacja

jest bardzo dobrej jakości. Jak

na nagrania demo, utwory brzmią

bardzo fajnie i słucha się ich przyjemnie.

Bez jakichkolwiek domysłów

i niepotrzebnych rzężeń czy

pierdów z głośnika. Dobrze, że

ukazało się takie wydawnictwo jak

"Controlled Reaction:…". Daje

nam możliwość uważnego prześledzenia,

jeśli można tak powiedzieć,

potencjału Kinetic Dissent. Po,

zwłaszcza tych z 1987 i 1988 roku,

rokowali bardzo dobrze. Tym

bardziej szkoda, że skończyło się

tylko na jednym albumie - choć o

wymownym tytule - "I Will Fight

No More Forever". Może zabrakło

przekonania i sił? Nie ma co

dociekać. Należy się cieszyć, że

możemy obcować z obfitą i nad

wyraz interesującą spuścizną po tej

amerykańskiej kapeli.

Adam Widełka

Quartz - Against All Odds

2016 Dissonance

Bardzo lubię Quartz. To jedna z

tych grup, które ujęły mnie od

pierwszego odsłuchu. Akurat zacząłem

poznawać ich od drugiej

płyty "Stand Up And Fight". Wydany

w 1980 roku album zachwycił

mnie całą gamą pomysłów i

świetnym brzmieniem. Takie klasyczne,

angielskie granie, spod znaku

NWOBHM. Idealne dla moich

uszu. Później zetknięcie z debiutem,

który okazał się odrobinę bardziej

hard rockowy. No ale w końcu

został nagrany jeszcze w końcówce

lat 70. W międzyczasie na

horyzoncie pojawiła się ciekawa

koncertówka "Live Quartz" oraz

współczesna odsłona grupy - "Fear

No Evil" z 2016 roku. Najpóźniej

w ręce wpadła trzecia płyta. Teraz,

dzięki recenzji, mogę sobie ten materiał

z przyjemnością przypomnieć.

Album "Against All Odds" to

z wszystkich krążków zespołu materiał

najbardziej przebojowy. Bardzo

chwytliwy, momentami nawet

rozśpiewany. Co prawda, Quartz

nie tracą nic ze swojego wigoru, ale

okres trzech lat dzielący od "Stand

Up And Fight" swoje zrobił. Widać,

że panowie zaczęli szukać nowych

pomysłów. Zmienił się też

wokalista. Nieodżałowany Mike

Taylor został zastąpiony przez

Geoffa Bate. Wpłynęło to troszkę

na złagodzenie partii wokalnych i

skleiło ładnie z odrobinę lżejszym

obliczem grupy. Nadal jednak to

specyficzne, angielskie granie,

obok którego ciężko przejść obojętnie.

Mimo, że jest momentami "lajtowe"

to nadal znaleźć można naprawdę

ciekawe riffy i motoryczne

aranże. Dzięki temu, że nie jest to

w jakikolwiek sposób muzyka wymuszona,

potrafi sprawić niesamowitą

frajdę. Nawet po prawie czterdziestu

latach od wydania! Bez

zbędnego prężenia muskułów ale

za to z polotem i finezją. Quartz

ryzykownie, ale bez kompleksów,

na "Against All Odds" otworzyli

dla siebie nowe \furtki. Mimo złagodzenia

oblicza, to nadal były dobre

kompozycje. Warto poszukać

ostatniej reedycji Dissonance Productions

z 2016 roku - wszystko

tak, jak pierwotnie. Oryginalna

szata graficzna i żadnego myszkowania

w utworach. Tylko grać!

Adam Widełka

Randy Holden - Population II

2020 Ridineasy

Randy Holden, Randy Holden,

skąd ja znam to nazwisko? - zacząłem

zastanawiać się włączywszy

"Population II", ale już w połowie

openera "Guitar Song" przypomniałem

sobie, że ten gitarzysta grał

przecież w Blue Cheer! Co prawda

jeszcze nie na drugim, przełomowym

dla hard rocka/heavy metalu

albumie "Vincebus Eruptum",

ale na kolejnym, noszącym

tytuł "New! Improved! Blue

Cheer" już tak. Nie zagościł jednak

w grupie Dickiego Petersona na

dłużej, bo już w roku 1970 wydał

swój pierwszy, solowy album. Wielu

recenzentów określa "Population

II" mianem podręcznikowego

wręcz przykładu proto doom metalu

i faktycznie coś jest na rzeczy,

bo ta krótka, trwająca niewiele ponad

pół godziny płyta, jest nad wyraz

mocna, surowa i posępna. Najwidoczniej

terminując w Blue

Cheer Holden skierował swe zainteresowania

w stronę takiego grania,

po czym rozwinął je na solowym

wydawnictwie. Słychać tu

190

RECENZJE


też wiele elementów charakterystycznych

dla Black Sabbath, ale to

raczej przypadek wynikający z

podobnych źródeł inspiracji, bo w

momencie ukazania się "Population

II" grupa Tony'ego Iommiego

była znana tylko w undergroundzie

i jej kariera miała zacząć się

dopiero za kilka miesięcy. Kolejne

wpływy to Jimi Hendrix i Cream

- Olden musiał słuchać ich płyt, co

potwierdzają "Fruit & Iceburgs" czy

"Keeper Of My Flame", 10-minutowa,

rozbudowana kompozycja o luźnym,

jamowym charakterze. Jak

na rok 1970 jest to granie dość nowoczesne

od strony brzmieniowoprodukcyjnej:

dużo tu gitarowych

nakładek, tak jak w hardrockowym

"Blue My Mind", kolejnym świetnym

utworze. Aż dziwne, że ta

udana płyta przepadła na rynku.

Holden jej wydanie przypłacił

bankructwem i zarzucił granie na

dobre 20 lat. Wrócił do gitary dopiero

w połowie lat 90. i pewnie

dopiero wtedy dowiedział się, że

"Population II" stała się płytą kultową

- teraz znowu oficjalnie

wznowioną, warto więc nadrobić

zaległości.

Wojciech Chamryk

Ratt - The Atlantic Years 1984-

1990

2020 HNE/Cherry Red

Ratt założył wokalista Stephen

Pearcy w roku 1974 pod nazwą

Crystal Pystal, którą zmieniano

dwukrotnie na Buster Cherry i

Mickey Ratt, aby w roku1981

ostatecznie skrócić ją do Ratt. W

1983 grupa podpisała kontrakt z

Time Coast Music, i wydała mini

album "Ratt". Muzyka na tym

krążku nawiązywała do amerykańskich

kapel typu Aerosmith czy

Van Halen ale miała też w sobie

klimat europejskich kapel, który

podkreślany był jeszcze prze undergroundowe

brzmienie i gdyby

nie świadomość, że to później

sztandarowy zespół glam/hair metalu

to trudno byłoby go kojarzyć z

tym nurtem. Za to miała już pierwsze

charakterystyczne cechy, które

stały się ważne dla tego zespołu

na następnych płytach. Rok później

tj. w 1984 roku wydają pełnowymiarowy

LP "Out of the Cellar",

ale już nakładem Atlantic Records.

Zarówno "Out of the Cellar",

jak i następny "Invasion of

Your Privacy" (1985) odniosły

spory sukces, zarówno wśród krytyki,

jak i fanów. Kolejne albumy

"Dancing Undercover" (1986) i

"Reach For The Sky" (1988) spotkały

się z negatywnymi reakcjami

krytyków, odnosząc jednakże sukces

komercyjny. Jeszcze w 1990

roku Ratt wydaje krążek "Detonator"

aby w roku 1992 zawiesił

działalność. Właśnie tego okresu

dotyczy box "The Atlantic Years

1984-1990". Pierwszy duży studyjny

album "Out of the Cellar"

zawiera już ukształtowaną muzykę

tego zespołu. Jak już wspominałem

nawiązywała ona do Aerosmith i

Van Halen, a także do Accept.

Miała też znamienną mieszankę

specyficznego riffowania, niby

skrzekliwego i z zaciśniętego gardła

wokalu Stephena Pearcy, nośnych

refrenów oraz świetnie skrojonych

utworów. Z pewnością była zapowiedzią,

co miało lada moment

nastąpić. Pojawiła się też zajawka

przyszłych przebojów w postaci

utworu "Round And Round". Na

"Invasion of Your Privacy" wydarzyło

się coś, co człowiekowi przydarza

się raz w życiu i nigdy więcej.

W wypadku tej płyty zadziałało

wszystko tak, że wszelkie talenty

muzyków tego zespołu rozbłysły

najjaśniej. Każdy z kawałków na

"Invasion of Your Privacy" to hit

oraz wszystkie - oprócz jednego -

to dynamiczne utwory. Niema "pościelówy",

choć jest jeden wolny a

la balladowy "Closer To My Heart".

Ta płyta robi niesamowite wrażenie

nawet dzisiaj. Szkoda, że nic

wcześniej i później nie zbliżyło się

do jakości tego albumu. Po tę płytę

powinni sięgnąć wszyscy, co uwielbiają

dobre hard'n'heavy i tyle.

Niestety kapela nie poszła za ciosem

i swoim następnym krążkiem

nie zdyskontowała sukcesu poprzedniczki.

Niby "Dancing Undercover"

zawiera wszystko, co

Ratt do tamtej pory osiągnął ale

kompozycje zupełnie się rozlazły,

przez co, formacja zgubiła wszystkie

swoje atuty. Mam wrażenie, że

maczali w tym swoje paluchy spece

od marketingu wytwórni, którzy

jak zwykle naciskali na większą komercyjność

muzyki i tam gdzie w

naturalny sposób powinny wystawać

szczurze pazurki, jedynie odczuwamy

przytępione tipsy. Nie

lubiłem "Dancing Undercover" w

momencie wydanie, nie lubię jej

nawet po latach. Jedyny przebłysk

to siarczysty "Body Talk". O dziwo

kolejny LP, "Reach For The Sky"

to zupełnie pozytywne wydawnictwo.

Pierwsza część nawet nawiązuje

do ich najlepszego okresu, a

takie "City To City", "I Want A

Woman", "Chain Reaction" czy

"Bottom Line" może spodobać się

każdemu wielbicielowi zadziornego

glam metalu. Niestety wraz z

końcem płyty muzycy spuszczają z

tonu, niemniej w żaden sposób nie

jest to słabe, jak kompozycje na

"Dancing Undercover". Jeszcze lepiej

dzieje się na "Detonator". Ten

tytuł wydaje mi się nawet lepszy

od "Out of the Cellar" ale może to

wrażenie wynikające z tego, że to

najmniej osłuchana przeze mnie

płyta. Za to teraz jej zawartość bardzo

dobrze do mnie przemawia i to

od pierwszego utworu "Shame Shame

Shame" aż do ostatniego "Top

Secret". Tym bardziej może Was

dziwić dlaczego wtedy ten zespół

zaprzestał swojej działalności. Niestety

w tamtych czasach na rynku

rządziła zupełnie inna muzyka i

takie granie praktycznie nie miało

swojego odbiorcy. Do reaktywacji

formacji doszło w roku1996, a dwa

lata później ukazał się kolejny album

studyjny, zatytułowany

"Ratt". Następnie dochodzi do

"cyrku", gdzie raz Stephen Pearcy

odchodzi, raz wraca, przez co,

działają dwa równe zespoły Ratt,

które toczą ze sobą batalie sądowe.

Ten stan rzeczy trwa do dzisiaj z

przerwą na lata 2006 - 2010 i wydanie

kolejnej płyty "Infestation"

(2010). Szkoda takiego finału ale

to inna "para kaloszy". W każdym

razie, jak ktoś nie zna tego zespołu

albo zna, a nie ma ich dokonań, to

warto sięgnąć po box właśnie wydany

przez HNE Recordings.

\m/\m/

Raw Deal - Cut Above The Rest

2019 High Roller

Brytyjski Raw Deal to kolejna grupa,

którą wziął pod swoje wydawnicze

skrzydła High Roller Records.

Dzięki ich zapałowi do

wynajdywania zakurzonych perełek

muzyki hard/heavy metalowej

wiele materiału ocalonego zostało

i pewnie zostanie, od całkowitego

zapomnienia. Choć może

nie zawsze są to dźwięki wielce odkrywcze

czy dobrze znoszące próbę

czasu, to jednak obcowanie z

kawałkiem historii zawsze jest ekscytujące.

Krążek "Cut Above The

Rest" to zgrabna kompilacja utworów,

które, jeśli wierzyć źródłom,

powstawały w czasie urzędowania

grupy. Były to lata 1978-1982. Jednak

w tym krótki okresie muzycy

nie próżnowali. Niestety udało im

się tylko zarejestrować w 1981 roku

singiel "Out Of My Head".

Potem podzielili losy wielu innych

załóg nurtu NWOBHM. Stylistycznie

Raw Deal wpasowywali się

w klasyczne brytyjskie podejście do

hard rocka czy heavy metalu.

Utwory utrzymane w żywym tempie

z dużą dawką melodii. Bardzo

imprezowa muzyka, trącająca nawet

trochę rock and rollem. Słucha

się tego przyjemnie, choć nie są to

dźwięki ścinające z nóg. Jeśli ktoś

nastawia się na motoryczne i gęste,

heavy metalowe granie z piejącym

wokalem, może się deko przeliczyć.

W sumie można powiedzieć,

że to lekka, wpadająca w ucho muzyka.

Zdecydowanie lżejsze oblicze

NWOBHM, co nie znaczy znów,

że gorsze. Bezpieczniej byłoby powiedzieć,

że inne. Chociaż po czasie

materiał stworzony przez Raw

Deal nie brzmi jakoś mocno przekonywująco.

Nie chciałbym zabrzmieć

krytycznie, ale po parunastu

godzinach obcowania z "Cut

Above The Rest" bez żalu odłożyłem

go na półkę.

Adam Widełka

Razor - Armed And Dangerous

2019 High Roller

Już okładka tłumaczy wszystko.

Jest tak prosta a jednocześnie dosadna

w swym wyrazie. Więcej, w

sumie, dodawać nie trzeba. Wydana

w 1984 roku EP "Armed And

Dangerous" to początek swoistej

speed/thrashowej krucjaty kanadyjskiego

Razor. Wszystko gdzieś

ma swój początek a rzadko się

zdarza, żeby był on aż tak mocny.

Można się spierać o to, czy akurat

mały album Razor to dobry przykład

ich najlepszych dokonań.

Zgoda. Jednak ja będę upierać się

przy tym, że "Armed And Dangerous"

to krążek, który z miejsca

charakteryzuje tę grupę i to, do

czego będą zdolni później. Z tych

kilku nagrań bije taka energia i

dzikość, że nawet po latach brzmi

to nieźle i na rękach stają włosy.

Teraz jeszcze doczekała się wydania

na 35 lecie, wzbogacone o materiał

demo. Palce lizać! Orygi-nalnie

krążek liczy sobie niecałe dwadzieścia

dwie minuty. Kawałki

przelatują więc niczym naładowane

paliwem rakietowym. Krótko,

ale niezwykle merytorycznie.

Jeszcze może trochę nieokrzesane,

ale czy tutaj o to chodzi? To speed

metal! Prędkość! Szaleństwo!

Wskaźnik wchodzi na czerwone

pole a spod maski bucha siwy dym!

Głowa sama wprowadza się w stan

headbangingu! Kompletny amok!

Muzyka Razor wchodzi gładko niczym

żyletka pod skórę. Pozostaje

potem blizna od której trudno się

uwolnić. Kto tylko raz zetknie się z

tym kanadyjskim monstrum, ten w

mig zrozumie o czym mowa. To jedna

z tych kapel, które tak naprawdę

nigdy nie popełniły słabego

materiału a początek ich drogi w

postaci "Armed And Dangerous"

rozbudza apetyt na więcej… Fast

And Loud!!!

Rekuiem - Time Will Tell

2020 Dissonance

Adam Widełka

Początek roku 2020 przynosi kolejny

smaczny kąsek dla wszyst-

RECENZJE 191


Stormwitch - Walpurgis Night

2019 High Roller

W ostatnim czasie pod szyldem

High Roller Records ukazały się

zremasterowane na nowo reedycje

czterech pierwszych albumów studyjnych

zespołu Stormwitch -

"Walpurgis Night" (1984), "Tales

Of Terror" (1985), "Stronger

Than Heaven" (1986) i "Beauty

And The Beast" (1987). Najpierw

w 2018 roku ukazały się edycje winylowe

(każda płyta w kilku wersjach

kolorystycznych - prawdziwy

raj dla kolekcjonerów). Rok później

ukazały się CD ozdobione w

kartonowy czarny slipcase ze srebrną

wersją okładki - bardzo fajnie

się to prezentuje. Dodatkowo to

wydanie zawiera książeczkę z tekstami

i rozkładany plakat z

okładką płyty, sam CD jest srebrny

z czarnymi napisami, więc

prezentuje się bardzo oldschoolowo,

tym bardziej, że nie ma żadnych

bonusowych utworów, tylko

studyjny album. Całość tworzy

bardzo fajną serię i będzie na pewno

ozdobą każdej kolekcji, szkoda

tylko, że nie wydano w ten

sposób także piątego studyjnego

albumu zespołu - "Eye Of The

Storm" z 1989 roku oraz koncertowego

"Live In Budapest". Mielibyśmy

wtedy w komplecie cały

najważniejszy dorobek grupy z lat

80. To tyle tytułem wstępu i zaczynamy.

Na pierwszy ogień idzie

"Walpurgis Night", czyli debiut

zespołu. Jeszcze dosyć surowy, zaliczany

nawet czasami do pierwszej

fali black metalu, ze względu na

tematykę niektórych tekstów.

Chociaż sam zespół zawsze twierdził,

że nie ma nic wspólnego z rogatym

i resztą jego ekipy, co udowodnili

odchodząc od takiej tematyki

w tekstach na kolejnych płytach.

Album otwiera legendarny

już okrzyk "Are You Ready?", po

którym następuje typowo koncertowa

zapowiedz pierwszego utworu

"Cave Of Steenfoll". Rozpoczyna

się szybka jazda i od razu wiadomo,

że mamy do czynienia z wysokiej

klasy melodyjnym graniem,

choć tutaj jeszcze dość surowo

brzmiącym. Może z racji tego, że

płyta została nagrana na setkę,

czyli praktycznie na żywo w studio.

Kolejny numer to jeden z najbardziej

znanych hitów zespołu,

czyli "Priest Of Evil" z refrenem

stworzonym do śpiewania z zespołem

na koncertach. "Skull And

Crossbones" to z kolei killer o tematyce

pirackiej (ciekawe czy zainspirowali

tym tekstem kolegów z

Running Wild, którzy w tym czasie

nie pisali jeszcze pirackich

opowieści). Na debiucie znajduje

się także jeden z najszybszych numerów

zespołu "Werewolves On

The Hunt", rozpędzony cios z kolejnym

wpadającym w ucho refrenem

i bardzo fajnymi liniami melodycznymi.

Gitarzyści Steve

Merchant i Lee Tarot mieli smykałkę

do tworzenia hiciarskich

utworów, a melodyjny i bardzo

oryginalny głos wokalisty Andiego

Aldriana jeszcze bardziej to wszystko

potęguje. Dowodem jest kolejny

na płycie tytułowy "Walpurgis

Night", jeden ze sztandarowych

kawałków zespołu i stały bywalec

każdego koncertu. W "Flour in the

Wind" oraz instrumentalnym

"Warlord" słychać jak genialnym

duetem gitarowym już wtedy byli

Merchant i Tarot, ten drugi dodatkowo

ozdabia płytę wspaniałymi,

melodyjnymi solówkami (jak

choćby w "Thunderland"). Całości

mocy dodaje bardzo ciekawie grająca

sekcja rytmiczna, czyli perkusista

Peter Lancer i basista Ronny

Pearson. "Walpurgis Night" to

bardzo dobry i legendarny już debiut,

a to dopiero początek i zespół

na kolejnych płytach pokaże dopiero

na co ich stać. Jednym słowem

to płyta już kultowa i wielbiciele

melodyjnego heavy metalu

mogą brać ją w ciemno, a jeżeli

komuś zależy akurat na wydaniu

CD z High Roller Records to warto

się pospieszyć, bo limitowane

jest tylko do 500 sztuk!

Robson

Stormwitch - Tales Of Terror

2019 High Roller

Po tak doskonałym debiucie jak

"Walpurgis Night" gitarzyści Lee

Tarot oraz Steve Merchant musieli

bardzo się postarać aby materiał

na jego następcę był równie

dobry albo i lepszy, co z całą

pewnością im się udało. Album

otwiera chóralny śpiew w gregoriańskim

stylu, po którym następuje

przerażający krzyk niczym z horroru

lat 50. i riff do "Point Of No

Return" - typowy heavymetalowy

strzał w średnio szybkim tempie,

który jest znakomitym wyborem

na otwieracz albumu. Pulsująca sekcja

rytmiczna (Peter Lancer i

Ronnie Pearson) rozpoczyna

"Hell's Still Alive" trochę wolniejsze

tempo i znowu wchodzą jakże

charakterystyczne dla Stormwitch

"tłumiono-szarpane" riffy gitarowe.

"Masque Of The Red Death" to

bardziej złożona kompozycja, z

początku pół balladowa z przeplatającymi

się akustycznymi wstawkami,

która w drugiej części nabiera

galopującego tempa. W dalszej

części płyty mamy hiciory w postaci

"Arabian Nights" i "Trust In

The Fire", które były stałym punktem

koncertowej setlisty zespołu w

latach 80. Pomiędzy nimi rewelacyjny

metalowy hymn o mieczach i

smokach "Sword Of Sagon", który

rozpoczyna się od narracyjnego

wprowadzenia. Zbliżając się do

końca mamy speedmetalowy

"Night Stalker", kolejny hymn z

pola bitwy "Lost Legions" oraz kończący

album horrorowy banger

"When The Bat Bites". Generalnie

zespół muzycznie kontynuuje kierunek

obrany na poprzedniej płycie,

czyli czystej klasy heavy metal

ze świetnymi, wpadającymi w ucho

riffami i solówkami, trzymającą

wszystko w ryzach i pchającą na

przód sekcją rytmiczną oraz genialnym

śpiewem Andiego Aldriana,

który każdy utwór śpiewa w sposób

tak emocjonalny i wiarygodny

że jesteśmy w stanie uwierzyć w

każdą z tych opowieści. Teksty

utworów poruszają się głównie po

obszarze fantastyki z domieszką

historii i horroru, zrezygnowano z

wątków okultystycznych które to

miały miejsce na debiucie. Jeśli

chodzi o brzmienie płyty to jest

bardziej mięsiste, bardziej soczyste

w porównaniu do debiutu choć nadal

odpowiednio surowe, co znakomicie

pasuje do klimatu albumu.

A jeśli o klimacie mowa to możemy

go poczuć już na sam widok

okładki którą zdobi zdjęcie dziewczynki

i psa przy grobowej płycie z

napisem "Tales Of Terror". Z ciekawostek

warto dodać, że partie

instrumentów na płycie w przeciwieństwie

do swojej poprzedniczki

zostały położone osobno a nie na

"setkę". Od "Tales Of Terror"

muzycy zaczęli używać swoich

pseudonimów artystycznych ponieważ

brzmiały bardziej "angielsko"

a po wydaniu albumu zespół

zyskał przydomek "Masters Of

Black Romantic" .

Adik

Stormwitch - Stronger Than

Heaven

2019 High Roller

"Stronger Than Heaven" z 1986r.

to trzeci album w dorobku Wiedźmy

i chyba najbardziej przełomowy

i to pod wieloma względami.

Przede wszystkim zespół postanowił

zmienić swój image, odstawiając

na bok skóry i ćwieki na rzecz

barokowych kostiumów, które od

tej pory stały się ich znakiem rozpoznawczym.

Brzmienie albumu

jest bardziej selektywne i przejrzyste

w porównaniu do swoich poprzedników,

natomiast jeśli chodzi

o muzyczny styl zespołu to niewiele

się zmieniło, panowie podążają

kursem obranym na "Tales Of

Terror" i bardzo dobrze. Tak

właściwie to na "Stronger Than

Heaven" mamy hit za hitem, aż

trudno uwierzyć, że Tarot i

Merchant napisali ten materiał w

zaledwie dwa tygodnie, ale po

kolei. Album rozpoczyna intro,

które jest niczym innym jak zaklęciem

wypowiadanym przez czarownice

w burzliwą noc, po czym

przeszywającym gitarowym riffem

wchodzi dynamiczny "Rats In The

Attic", którego refren już nigdy nie

wyjdzie wam z głowy. Numer dwa

to przebojowy "Eternia", w którym

Andy pokazuje, że jeszcze bardziej

swobodnie porusza się w wysokich

rejestrach swojego głosu niż w

przeszłości. "Jonathan's Diary" to

bardziej rozbudowana kompozycja,

ze świetną pracą sekcji - Lancer/

Pearson, bazująca lirycznie na

"Draculi" Brama Stokera. Następnie

mamy, żwawy "Slave To

Moonlight" a po nim kolejne dwa

hiciory w postaci utworu tytułowego

oraz chyba jednego z najbardziej

znanych numerów Stormwitch

"Ravenlord". Utwór "Stronger

Than Heaven" to ciekawa kompozycja

rozpoczynająca się od

opisu przyrządzania przez wiedźmy

wywaru na siłę i długowieczność

co doskonale obrazuje

nam okładka albumu. Natomiast z

"Ravenlordem" wielu z was mogło

się spotkać po raz pierwszy za

sprawą grupy Hammerfall, która

nagrała cover tego numeru. Dwa

ostatnie utwory na płycie to "Allies

Of The Dark" ze świetną solówką

Lee Tarota, niewątpliwie zainspirowaną

muzyką klasyczną (Vivaldi,

Paganini), oraz instrumentalny

"Dorian Gray" w którym zespół

prezentuje swój nienaganny warsztat.

Podsumowując "Stronger

Than Heaven" to lekko ponad

37minut dobrze skomponowanego,

klasycznego heavy metalu w

najlepszym wydaniu, przenoszącego

słuchacza w krainę fantastyki i

horroru. Płyta kultowa!

Adik

Stormwitch - The Beauty And

The Beast

2019 High Roller

Mistrzostwo świata! I w zasadzie

na takim stwierdzeniu mogłaby się

skończyć moja recenzja. To apogeum

zespołu, album totalny, bez

słabego utworu, nawet bez jednej

słabej nuty! Osiągnęli tutaj szczyt

192

RECENZJE


w swoim melodyjnym black romantic

metalu. Niestety ostatnia

płyta w oryginalnym składzie

(Merchant, Tarot, Aldrian, Lancer,

Pearson) Album otwiera strzał w

postaci hymnu "Call Of The

Wicked", następne to hiciarskie

"The Beauty And The Beast", "Just

For One Night" i "Emerald Eye" (do

którego powstał fajny teledysk,

szkoda że jedyny na tej płycie),

jest też piękna ballada "Tears By

The Firelight" i niczym rozpędzony

galeon, wspaniały "Tigers Of The

Sea" - kolejny w dorobku zespołu

utwór o tematyce pirackiej. I tak

jest już do końca płyty - mocno,

przebojowo i melodyjnie. Na tym

albumie pojawiły się także sporadycznie

klawisze i damskie

wokale w niektórych refrenach, co

dodaje jeszcze większego uroku

muzyce. W zasadzie to nie ma co

się rozpisywać, tego trzeba posłuchać!

Ta płyta to mus dla fanów

klasycznego, melodyjnego 80s

metalu. Wielka szkoda, że w tym

czasie zespół nie dostał się pod

skrzydła jakiejś większej wytwórni,

jak choćby Noise Records i nie

osiągnął światowego sukcesu, jaki

im się niewątpliwie należał.

Szkoda też, że nie powstało

VHS/DVD z profesjonalnym zapisem

któregoś z koncertów z

tamtego okresu, można by się było

przekonać jak dobrym byli zespołem

na żywo, zobaczyć jaki

show wtedy robili i jak to się

genialnie komponowało z ich oryginalnym

barokowym imagem. Pozostają

bootlegi, które są niestety

ciężko dostępne i nie najlepszej jakości,

ale zawsze to lepsze niż nic.

Podsumowując jest to fenomenalna

płyta niestety jednego z najbardziej

niedocenionych zespołów

w historii heavy metalu. Jak dla

mnie jeden z albumów do zabrania

na bezludną wyspę i ścisła czołówka

ulubionych płyt razem ze świetnym

poprzednikiem "Stronger

Than Heaven" z 1986 roku. Kto

jeszcze nie ma CD, a planuje kupić

to polecam, wydanie także limitowane

do 500 sztuk.

Robson

kich fanów klasycznego heavy metalu.

Nakładem Dissonance Productions

wychodzi na rynek reedycja

albumu "Time Will Tell"

brytyjskiej grupy Rekuiem, pierwotnie

wydany w 2006 roku. Na

pierwszy rzut oka twór może wydawać

się kompletnie anonimowy.

Jednak wystarczy sięgnąć trochę

głębiej, żeby przekonać się, że za tą

nazwą kryją się weterani wyspiarskiego

heavy. Pierwotnie była to

grupa Requiem działająca w latach

1979-1984. Niestety z przeszłości

pozostały jedynie skromne nagrania.

Demo z roku 1980 i singiel

"Angel of Sin" datowany na ten

sam rocznik. Zespół reaktywował

się dopiero na początku nowego

wieku i postanowił zmienić nazwę

na Rekuiem. W zamierzchłych

czasach skład tworzyli Tim Harris

(bas), Steve Mills (wokal), Karl

Wilcox (perkusja) oraz Steve Slater

(gitara). Ostatnich dwóch

dżentelmenów wzięło na swoje

barki kwestię reaktywacji i od

2001 roku zaprosili do współpracy

Gordona Denny grającego na basie

i śpiewaka Paula Parry. To

właśnie w tej konstelacji napisany

został materiał "Tim Will Tell" (a

wcześniej EP "Black Death").

Wprawni szperacze pewnie od razu

zwrócili uwagę na osobę perkusisty.

Tak, tak, naturalnie to ten

sam Karl Wilcox, który tłucze w

gary legendarnej formacji Diamond

Head. Pomijając kwestie

personalne to wystarczy chociaż

raz przesłuchać "Time Will Tell",

żeby dojść do wniosku, że brzmi to

bardzo klasycznie. Mimo trochę

"wsiowej" okładki krążek robi bardzo

pozytywne wrażenie. Choć jak

dla mnie jest ciut za długi - prawie

godzina materiału - ale z drugiej

strony ciężko byłoby coś, tak na

szybko, wyrzucić. Może cover "Paranoid"

słynnej czwórki z Birmingham?

Ale zagrany jest ciekawie,

trochę inaczej, więc też nie byłby

to taki oczywisty wybór. Po kilku

przesłuchaniach jednak "Time

Will Tell" cementuje się i w sumie

minuty nie są już tak zauważalne.

Zwraca się wtedy uwagę na mocne

brzmienie. Słychać, że rzecz powstała

współcześnie. Nagrania posiadają

sporo witalności, a krążek nie

dostarcza nudy. Przemykają gdzieniegdzie

nawiązania do sceny

NWOBHM, bywają ukłony w kierunku

klasyki metalu (wspomniany

cover ale i też parę powolnych

aranży czy riffów). Znalazło się nawet

miejsce dla spokojnych dźwięków.

Nad instrumentami unosi się

charakterny i pełny charyzmy wokal,

moim zdaniem pasujący do

kształtu płyty. Sekcja funkcjonuje

sprawnie a kilka zagrywek gitarowych

może zostać w pamięci na

dłużej. Od premiery tego materiału

minęło już czternaście lat. Obcując

z tymi kawałkami kompletnie nie

czuć upływającego czasu. To duży

plus. Często właśnie to on jest najlepszym

recenzentem twórczości.

Album "Time Will Tell" być może

nie jest najbardziej odkrywczym z

mojej płytoteki. Natomiast sprawia

ogólne wrażenie bardzo szczerego i

naprawdę dobrze zagranego zestawu

piosenek. To na pewno daje mu

dużą przewagę nad większością

strasznie umęczonych wydawnictw.

Posłuchajcie a pewne wnioski

nasuną się same. Zachęcam!

Toxik - Wasteland

2019 Vic

Adam Widełka

Toxik nie stał się gwiazdą, tak jak

kilka innych thrashowych zespołów

z USA, ale fani łojenia hołubią

ich albumy "World Circus" (1987)

i "Think This" (1989), bo to kawał

porywającego thrashu najwyższej

jakości. Co ważne zespół jest aktywny

do dziś, ale póki co wydał pozycję

archiwalną, reedycję debiutanckiego

demo "Wasteland" z

roku 1986, oryginalnie wypuszczonego

tylko na kasecie. Aż trzy z

tych utworów trafiły w następnym

roku na debiutancki album Toxik,

a tu mamy je w surowszych, ale

równie interesujących wersjach.

Rarytasem jest utwór tytułowy

oraz bonusy, niepublikowane dotąd

"Straight Razor", "Finer Points

Of Tragedy" oraz instrumentalny

"Lost World" - słabiej brzmiące, ale

dla fana bezcenne.

Wojciech Chamryk

The Babys - Silver Dreams:

Complete albums 1975-1980

2019 HNE

Podstawą mojego muzycznego

uwielbienia jest klasyczny hard

rock rodem z lat 70. oraz tradycyjny

heavy metal z przełomu

lat70. i 80., uzupełniają go

thrash metal (szczególnie ten

amerykański), progresywny rock

i metal oraz wszystko, co wokół

tych stylów rozwinęło się i było

kontynuacją w późniejszych epokach.

W tym wszystkim jest

miejsce na amerykański heavy

metal z początków lat 80., zwany

różnie, od hair metalu po

glam metal, a także na brytyjski

glam rock z początku lat 70. Zresztą

pisałem o tym nie raz i chyba

ogólnie jest to wiadome.

Wspominam o tym w nawiązaniu

do The Babys i ich muzycznego

podsumowania zawartego

w boxie "Silver Dreams".

Swego czasu nasz Tonpress wydał

singiel The Babys "I Love

How You Love Me / Over and

Over". Ten singiel nakierował

mnie na tę grupę. Jednak moją

osobę, przez większość mojego

życia, prześladował przebój

"Missing You", który kojarzyłem

właśnie z Brytyjczykami. Jak się

okazało - w sumie niedawno -

jest to nagranie już z solowej kariery

wokalisty Jona White'a z

lat 80. Niemniej był to powód,

dla którego formacja ta czekała

do tzw. późniejszego odkrycia.

Bywa tak, że coś cię zainteresuje

ale wokół dzieje się z byt wiele i

nie ma okazji aby przy danym

temacie przysiąść na dłużej. To

właśnie - w moim przypadku -

przydarzyło się tej kapeli. W sumie

mogę podziękować włodarzom

Heavy No Evil Recording,

którzy przygotowali wydawnictwo,

bowiem dzięki nim zniknęła

moja kolejna biała plama

w poznaniu historii muzyki rockowej,

która była w kręgu mojego

zainteresowania. Zespół powstał

w 1974 roku a powołany został

przez klawiszowca i gitarzystę

Mike'a Corby oraz menadżera

Adriana Millara. Był to czas

prosperity glam rocka i to chyba

do tego nurtu należy zaliczyć ten

zespół, choć jest wiele wątpliwości,

co do tego. Po zewnętrznym

imagu można usadowić ich

gdzieś przy Smoke czy The

Rubettes. Jednak muzycznie zupełnie

do nich nie pasują, w ich

RECENZJE 193


muzyce jest zdecydowanie więcej

klasy i ciężaru. Nie są też tak

ostrzy jak chociażby Slade,

przez co również nie można ich

bezpośrednio wiążąc z hard rockiem.

Niemniej w samej budowie

utworów można sporo znaleźć z

tego stylu. The Babys ze względu

na muzyczną przestrzeń równocześnie

kojarzy się z AOR

em, jednak dla takiego Boston,

który rozpoczął działalność w

podobnym czasie, są za lekcy, a

dla Toto za ostrzy. Jak już najbliżej

byłoby im do Journey. W

sumie ich muzyka najbardziej

kojarzy się z tym co przyniosła w

Ameryce epoka glam i hair metalu.

Także, tak jakby wyprzedzali

epokę, która miała nastąpić.

Właśnie ten czynnik i eksplodujący

punk rock, prawdopodobnie

spowodował, że ten zespół

nie odniósł spektakularnego

sukcesu. Debiutancki krążek

"The Babys" (1976) otwiera

"Looking For Love" dynamiczny,

świetnie zaaranżowany, klasowy

rocker, który może przypaść do

gustu fanom, rocka, hard rocka,

AORu a nawet wczesnego heavy

metalu. Kolejny "If You've Got

The Time" oprócz cech poprzednika

ma jeszcze bardziej nośny

refren. Właśnie takie w większości

są kawałki na debiucie

The Babys. Znajdziemy też

utwory będące pewną odskocznią,

chociażby taki dynamiczny

"I Love Howe You Love Me",

który ewidentnie dzięki dancingowo-rock'n'rollowej

estetyce

zdecydowanie łatwo wpada w

ucho czy też wieńczący album,

trochę bardzie rozbudowany i z

pewnymi elementami funky i

soul "Dying Man". Drugim wcieleniem

The Babys są wolne balladowe

kompozycje. Ogólnie są

wyśmienite. Na "The Babys"

znalazły się trzy: "I Belive In

Love", "Laura" i "Over And Over".

Oczywiście zespołowi nie jest

obce łączenie tych dwóch podstawowych

elementów czyli dynamicznych

z tymi wolniejszymi

i balladowymi ("Wild Man").

Jestem zaskoczony zawartością

debiutu, nie spodziewałem się

tak dobrego podejścia do muzyki,

kompozycji i aranżacji. Świetna

gra muzyków, znakomite,

niestarzejące się brzmienie, no i

głos Jona White'a, który błyszczy

swoim blaskiem od samego

początku. Wydanie HNE uzupełniają

jeszcze dwie inne wersje

utworu "If You've Got The Time"

oraz kawałek z drugiej strony

singla, balladowy "Head Above

The Waves". Rok później zespół

wydaje krążek "Broken Heart"

(1977). Pewnie zdając sobie

sprawę, z siły rażenia głosu Jona

w akompaniamencie melodyjnych

i wolnych dźwiękach, muzycy

przygotowują znacznie wolniejszą

i jeszcze bardziej przestrzenną

muzykę. Owszem są

wolne, balladowe kawałki typu

"I'm Filling" i "Silver Dreams" z

dodatkową aranżacją instrumentów

smyczkowych, a w tym drugim

nawet z kobiecymi chórkami.

Jednak to nie one stanowią o

obliczu tego albumu. Zespół postawił

na polaczenie swojego dynamicznego

i subtelnego temperamentu.

Takie są właśnie kompozycje

"Wrong Or Right" i "Golden

Mile", gdzie ten drugi jest

bardziej dumny od pierwszego.

Za to najbardziej udanym przedstawicielem

tego bloku jest absolutny

hit "Isn't It Time". Świetny

temat muzyczny, znakomita melodia,

chóry kobiece, dodające

soulowego posmaku, akcenty sekcji

dęte, no i wyraziste orkiestracje

instrumentów smyczkowych.

Właśnie to dodatkowe wykorzystanie

w aranżacjach smyków,

dęciaków czy żeńskich wokali

stanowi o inności całego krążka,

a zarazem nadaje mu jeszcze

więcej klasy. Do tej głównej

części doliczyć należałoby jeszcze

dynamiczne ale za to wolne

kawałki "Rescue Me" i "A Piece Of

The Action". Ogólnie kolorytu i

smaczku "Broken Heart" dodają

te najbardziej dynamiczne kompozycje.

A chodzi o zaczynającego

się soulowymi organami

przechodzący w miarowy mocno

hard rockowy "Give Me Your Love"

oraz o rozpoczynający się

znakomitym riffem i mocarną

perkusją, świetny hard rockowy

"And If You Could See Me Fly".

Na tle całego albumu dwa bardzo

jasne elementy. Na koniec

pozostaje dynamiczny, rockowy

a zarazem tytułowy "Broken

Heart". Niestety kawałek jakoś

nie zapada w pamięci. Album

uzupełniają bonusy, są to, cover

Jerry Lee Lewis'a - "Money

(That's What I Want)" oraz alternatywne

wersje "Silver Dreams"

oraz "Isn't It Time". Kolejna

udana płyta, świetnie wymyślona,

zagrana i nagrana, ale mimo

wszytko wolę debiut. Kolejny

rok, kolejny album, "Head

First" (1978). Kapela muzycznie

okrzepła i w zasadzie na płycie

mamy kumulacje tego, co najlepsze

z dotychczasowych dwóch albumów.

Jest i ciężko i subtelnie,

melodyjnie oraz przebojowo, z

ciekawymi aranżacjami, gdzie są

i smyki i kobiece chórki. Jednak

dla mnie najlepszy jest środek tego

albumu z wyśmienitymi i nośnymi

kawałkami w stylu hard'n'

heavy, "Run To Mexico" i "Head

First" oraz niesamowitą balladą

"You (Got It)". Nie wiem czy te

utwory były typowane na single

ale właśnie one do mnie najbardziej

przemawiają. Zdecydowanie

bardziej od "Every Time I

Think Of You", który tym singlem

był. Przynajmniej sądząc

po tym, co znalazło się w sterze

bonusów, a są to po dwie różne

wersje "Head First" i "Every Time

I Think Of You". Bez zmienne

jest wykonanie, brzmienie i głos

Jona White'a. Truizm ale inaczej

tego nie można skomentować.

Mija dwa lata i do dyspozycji

mamy "Union Jacks" (1980).

Muzycy pozostają przy swoim

muzycznym świecie ale upraszczają

aranżacje, rezygnując, ze

smyczków, sekcji dętej czy chórków

składających się kobiecych

głosów. Powoduje to, że słuchając

utworów The Babys po raz

pierwszy myślę o takich zespołach

jak Styx czy Survivor.

Mało tego, jak rozpoczynające

kawałki "Back On My Feet

Again", "True Love True Confession"

i "Midnight Randezvous"

wydają się, że brzmią nawet

przyzwoicie, to z kolejnymi kompozycjami

coraz bardziej nudzimy

się. Trochę dziwna sytuacja

jak na The Babys. Pewnie z tego

powodu włodarze HNE zdecydowali

się na dołożenie do tej

płyty nagrań z koncertu, oprócz

editów i innych alternatywnych

wersji wspomnianych już utworów.

Pięć kawałków plus intro,

które wymienione były przy opisie

pierwszych trzech albumów,

czyli około 20 minut muzyki na

poprawę humor. Całe szczęście

patent zdał egzamin. W tym samym

roku dostajemy kolejny

pełny krążek, jest nim "On The

Edge" (1980). Utwory mają nadal

prostsze aranżacje ale ogólnie

jest to powrót do korzeni, a ściśle

mówiąc do pierwszego albumu,

gdzie dominowały, proste dynamiczne

i konkretnie zagrane

kawałki. Szkoda tylko, że więcej

czasu nie poświęcili na utwory

wolne i balladowe. Na tej płycie

jest tylko jeden taki kawałek

"Darker Side Of Town", a szkoda

bo takie utwory to znak firmowy

tego zespołu. Na "On The Edge"

nie ma jakichś przebojów, ale

album jest bardzo równy i słucha

się go bardzo dobrze, oczywiście

pod warunkiem, że lubi się melodyjny

rock, hard rock, AOR i

heavy metal razem wzięte. Niestety

"On The Edge" to łabędzi

śpiew The Babys. Niedługo po

jego wydaniu zespół przestaje

istnieć. Do dyskografii wlicza się

jeszcze album koncertowy "Valentine

Baby" z roku 2001. Z

inną okładką oraz pod innym

tytułem ukazał się ponownie

sześć lat później, jako "Live In

America" (2007). W boxie

"Silver Dreams" mieliśmy już do

czynienia z nagraniami "live",

były to bonusy do "Union

Jacks". Nie są to jednak nagrania

ze wspomnianych koncertówek.

Te pochodziły z koncertu w

Cleveland. Za to na szóstym dysku

mamy do czynienia z "Live

At The Tower Theatre", są to

nagrania z płyty wydanej jedynie

na potrzeby promocyjne i zawiera

siedem utworów z koncertu,

który kapela dała 23 kwietnia

1977 roku w Filadelfii. Zarejestrowane

zostały wtedy głównie

nagrania z pierwszej płyty. Zespół

bardziej brzmi tu hard rockowo,

a zarazem bluesowo i AOR

owo. Niesamowita gratka dla fanów

The Babys. Uzupełnieniem

tego krążka jest prawdziwy pierwszy

album. Po raz pierwszy wyszedł

on w roku 1978 pod tytułem

"The Official Unofficial

Babys Album" i zawiera nagrania,

które zarejestrowano w roku

1975, właśnie z myślą o wydaniu

debiutu. Jak dla mnie znakomita

rzecz. To początki wszystkiego,

co już poznaliśmy, w dodatku

jeszcze cięższej oprawie, prawie

hard rockowej. Słuchając tych

nagrań tak się zastanawiam, czemu

tego nie pociągnęli w takiej

formie. Myślę, że wtedy zdecydowanie

szybciej zainteresowałbym

się tym zespołem. "Silver

Dreams: Complete albums

1975-1980" zawiera wszystko z

początku kariery tej formacji.

Cała masa muzyki, która niewątpliwie

daje dużo satysfakcji. Tak

jak wspomniałem po wydaniu

"On The Edge" drogi muzyków

rozchodzą się. Najbardziej udanie

swoją karierę rozwija Jon

White, jest to działalność solowa

z przerwą na glam metalowy Bad

English. Natomiast w roku 2013

dwaj byli muzycy The Babys,

Wally Stocker oraz Tony Brock

ponownie powołali do życia zespół.

Rezultatem tego kroku jest

krążek "I'll Have Some Of

That" z roku 2014. No i są to

kolejne sprawy, którą będę musiał

dla siebie odkryć.

\m/\m/

194

RECENZJE



Hooray! Your file is uploaded and ready to be published.

Saved successfully!

Ooh no, something went wrong!