You also want an ePaper? Increase the reach of your titles
YUMPU automatically turns print PDFs into web optimized ePapers that Google loves.
Prace nad wywiadami w naszym wypadku trwają
praktycznie bez przerwy. Moment ich przeprowadzenia
jest jednak różny, tak jak ich tłumaczenia
czy też opracowania. Niemniej bardzo
łatwo zorientować się kiedy dana rozmowa była
sfinalizowana, bowiem trudno przeprowadzić
konwersację bez odniesienia się do realnych wydarzeń
i czasu. Dlatego myślę, że dość łatwo wyłapiecie
kiedy w trakcie przygotowań niniejszego
numeru sprawa pandemii stała się istotna. Niestety
czas zarazy to nie błahostka, w dodatku dotyka
każdego z nas, choć mam nadzieję, że nie w
sposób bezpośredni. I oby tak zostało.
Okładkowymi bohaterami tego numeru są liderzy
dwóch znaczących kapel. Oczywiście chodzi
o Jona Schaffera z Iced Earth i Hansi Kürscha
z Blind Guardian, którzy wspólnie odpowiadają
za projekt Demons & Wizards. Powrócili do
niego po wielu latach milczenia ale za to w sposób
wyśmienity, o czym świadczy ich najnowszy
album zatytułowany po prostu, "III". Warto zaznajomić
się z tym, co miał do powiedzenia Mr.
Schaffer, a także z tym, co możecie usłyszeć na
wspomnianej płycie. Rozmowę z Hansi Kürschem
też będziecie mogli przeczytać, choć znajdziecie
ją na samym końcu cyklu z artykułami.
Niemniej dyskusja ta dotyczyła innego jego pomysłu,
a mianowicie Twilight Orchestra czyli
Blind Guardian w wersji symfonicznej. W końcu
jemu i kolegom udało się sfinalizować ten pomysł,
choć efekty w postaci albumu "Legacy of
the Dark Lands" raczej wzbudzają kontrowersje.
Zaraz za Demons & Wizards znajdziecie rozmowę
z Bogiem Metalu. Jak wiadomo Judas
Priest miało wystąpić na Mystic Festival 2020.
Mimo, że na ich koncerty nie trzeba zbytnio
namawiać publiczność, to Rob Halford jako profesjonalny
muzyk chciał jeszcze podsycić zainteresowanie
ich zbliżającym się show. Niestety
wirus covid-19 nawiedziła nasz kraj przyczyniając
się do odwołania występu Judas Priest (i
wielu innych również). Także od razu na wstępie
zetkniecie się z tym o czym pisałem powyżej.
Nieoczekiwanego i niezbyt miłego wpływu pandemii
na nasze codzienne życie.
Przy okazji poprzedniego numeru trochę narzekałem
na zbyt małą ilość rozmów z muzykami
zespołów thrashowych. Tym razem udało się ten
temat poprowadzić trochę lepiej. A zaczyna się
od najwyższego pułapu czyli od wywiadów z
Testament i Death Angel, które w ramach trasy
The Bay Strikers Back wraz z Exodus na początku
tego roku koncertowały po Europie.
Oczywiście los sprawił, że Amerykanie znaleźli
się na początku epidemii koronawirusa, co dla
niektórych z nich odbiło się nie najlepiej choć
szczęśliwie nie najgorzej. Kolejne rozmowy to, te
z muzykami Vulcano, SDI, Assassin i Atrophy,
z pewnością też bardzo ucieszą fanów thrash
metalu. A przecież są jeszcze dysputy, w których
w rolach głównych występują zespoły takie jak
Crisix czy Bonded. Znajdziecie też przedstawicieli
undergroundowej sceny thrashowej w tym
polskich reprezentantów Post Profession. Jednakże
chciałbym Wam zwrócić szczególną
uwagę na dwie inne nazwy, a mianowicie na
Aggressive Perfector i Butcher. Jeżeli obie grupy
będą potrafiły utrzymać fason przez najbliższe
lata (albumy) spodziewam się, że ci co lubią
słuchać speed/thrashu będą mieli z nich dużo
pociechy. Także tym razem, co do tematu thrashu
w Heavy Metal Pages, uważam, że udało się
nam przygotować całkiem niezły pakiet.
Niemniej jednak, nie ma co ukrywać, tradycyjny
heavy metal cały czas przeważa na naszych łamach
i chyba w najbliższym czasie to się nie
zmieni. Od dawna zachwyca mnie postawa Kanadyjczyków
z Anvil, którzy co kilka lat, swoim
tempem, wypuszczają mniej lub bardziej udany
album, ale cały czas na poziomie. Także ich
Intro
najnowszy krążek "Legal at Last" jest również
godzien polecenia. W taki oto sposób ich pozycja
na rynku osiągnęła pułap, o którym na początku
kariery mogliby tylko marzyć. A, że Lips
zapowiada, iż będzie tak postępował aż do swojej
śmierci, ja tylko z tego się cieszę. Fanów tradycyjnego
ciężkiego grania zainteresuje również rozmowa
z Rossem H. Friedmanem bardziej znanym
jako Ross The Boss. Właśnie pod tym szyldem
wydali udany album "Born On Fire", do
którego wysłuchania oczywiście namawiam, choć
opowieść Rossa dla naszego magazynu jest niemniej
fascynująca. Przekonajcie się o tym! W tym
miejscu wypada mi wspomnieć o naszym rodzimym
CETI, bowiem ekipa poznaniaków przygotowała
niezwykły i bardzo dobry album hard'n'
heavy, jak na nasze polskie podwórko, a nosi on
tytuł "Oczy martwych miast". Mam nadzieję, że
w końcu przełoży się to na ilość sprzedanych płyt
ale także na frekwencje na koncertach tego zespołu.
Myślę, że w końcu powinniśmy nauczyć
się cenić to co mamy. Ostro ale melodyjnie grają
również Mystic Prophecy i Magic Kingdom,
choć w przyszłości z jakością ich muzyki bywało
różnie, to tym razem przygotowali udane albumy.
Warto rzucić na nie przychylnym uchem. U
zachodnich sąsiadów - i nie tylko - takie Burning
Witches czy The Three Tremors zyskują coraz
większą popularność. Z tego co zauważyłem w
Polsce nie idzie im najlepiej. Nie sądzę aby można
przekonać wszystkich do tych kapel ale przeczytać
wywiady z ich przedstawicielami z pewnością
nie będzie stratą czasu.
W ten oto sposób dochodzimy do przedstawicieli
"podziemia" tradycyjnego heavy metalu (niektórzy
wolą określenie NWOTHM). Grupa ta
jest niezwykle ciekawa i barwna, niejednokrotnie
ciekawsza od tych kapel, które ocierają się lub
działają na oficjalnej scenie. Wystarczy sięgnąć
po formacje, które w opisie stylu mają słówko
"epic". W wypadku tego wydania mam na myśli
zespoły Ironsword, Dexter Ward, Smoulder
czy Wotan. Jeszcze większą różnorodność jest
wśród "old-schoolowców", w dodatku bardzo ciężko
wybrać wśród nich kilka nazw dla przykładu.
Ale zacznijmy od najbardziej doświadczonych
Stormwarrior, kontynuujmy po przez Absolva,
Assassin's Blade, Midnight Priest, Stallion,
Ambush, Lethal Steel, aż po Conjuring Fate i
Vandallus. W gronie tych zespołów są też nasze
polskie akcenty, czyli kapele Shadows Trip i
Haures. Jest to tylko część reprezentacji tej sceny
w tym numerze. Nie do końca są to też najciekawsze
formacje, bo chociażby muzyce takich
Ironflame czy Electronomicon też niczego nie
brakuje.
Jak zawsze staramy się urozmaicić nasze propozycje
w poszczególnych publikacjach naszego
magazynu, także tym razem sięgamy po przedstawicieli
NWOBHM (Salem UK, Snatch-Back i
Heavy Pettin'), hard rocka (Magnum, No Bross i
Black Swan), progresywnego rocka i metalu (kolejno
Inside Again i Subterfuge), doom metalu
(Ogre i Orodruin), a także czegoś na pograniczu
doom metalu i retro rocka (Lowcaster, Nocturnalia
czy Hot Breath). Do tego stałe rubryki, w
tym niemałą ilość recenzji.
To tak w wielkim skrócie o zawartości nowego
wydania Heavy Metal Pages, które oddajemy
właśnie do Waszej dyspozycji. Jak zawsze zachęcam
do przeczytania całości oraz liczę, że spora
część tekstów przypadnie Wam do gustu. Zresztą
sytuacja sprzyja aby poświęcić więcej czasu na
czytanie, w dodatku mam nadzieję, że w tym trudnym
czasie nasz magazyn przyniesie Wam
chwilę oddechu i oderwania się od złych myśli.
Trzymajcie się zdrowo i miłego czytania!
Michał Mazur
Spis tresci
3 Intro
4 Demons & Wizards
6 Judas Priest
8 Testament
10 Death Angel
12 Anvil
14 CETI
16 Burning Witches
18 The Three Tremors
20 Vulcano
23 SDI
26 Assassin
28 Atrophy
30 Aggressive Perfector
32 Assassin’s Blade
34 Stormwarrior
36 Idle Hands
38 Ironsword
40 Midnight Priest
42 Absolva
44 Smoulder
46 Wotan
48 Dexter Ward
51 Void Vator
52 Eternal Thirst
53 Paul Di’Anno
54 Power Theory
57 Electronomicon
60 Traitor
62 Bonded
64 Ironflame
66 Dragonlore
68 Stallion
70 Ambush
72 Shadows Trip
74 Conjuring Fate
76 Vandallus
78 Ded Kosmonaut
80 Burning Shadows
82 Butcher
84 War-Head
86 Crisix
88 Intoxicate
90 Post Proffession
94 Snatch-Back
98 Salem UK
100 Heavy Pettin’
102 Black Swan
104 Magnum
106 No Bros
108 Hell Fire
109 Lethal Steel
110 Haures
112 Torpedo
113 Starborn
114 Mystic Prophecy
117 Ross The Boss
120 Magic Kingdom
122 Prime Creation
124 Ogre
126 Orodruin
128 Nocturnalia
132 Hot Breath
134 Lowcaster
136 Throne Of Iron
138 Inside Again
140 Subterfuge
144 Blind Guardian Twilight
Orchestra
148 Reminiscencje NWOBHM
149 Zelazna Klasyka
151 Decibels` Storm
188 Old, Classic, Forgotten...
3
New Dawn
"Touched by the Crimson King" kończy w tym roku 15 lat. Gdy się ukazywał,
15 lat kończyły debiut Iced Earth oraz "Tales from the Twilight World" Blind
Guardian. Dlatego tak trudno oswoić mi się z myślą, że "III" i "Touched by the
Crimson King" dzieli na osi czasu dokładnie taki sam dystans. Względność czasu
w czystej formie. O "III" opowiada Jon Schaffer.
HMP: Czy kilkunastoletnia przerwa w
aktywności Demons & Wizards wpłynęła
w sposób znaczący na sposób pracy nad
"III"?
Jon Schaffer: Tryb pracy był taki sam, jak
przy poprzednich albumach. Tak naprawdę
niespecjalnie mamy inne opcje. Pierwsza zawsze
musi być bazowa aranżacja. To ona stanowi
podstawę, na której Hansi (Kürsch -
przyp. red.) buduje swoje wokale. Dlatego,
by móc mu wysłać cokolwiek, muszę to najpierw
wstępnie poskładać. Od zawsze pracujemy
przede wszystkim na odległość. Wspólnie,
będąc w jednym pokoju, licząc wszystkie
albumy napisaliśmy dosłownie kilka rzeczy.
Tym razem skupiliśmy się na szlifowaniu
"III" poprzedziła seria koncertów w ogromnej
jak na dotychczasowe standardy Demons
& Wizards liczbie. Ale samego albumu
na żywo promować nie będziecie.
Wszystko przez Wacken. Propozycję występu
jako jedna z gwiazd W:O:A 2019 otrzymaliśmy
w okolicach kwietnia 2018 roku.
Oczywiście, była ona dla nas niesamowitym
wyróżnienie, ale też z dnia na dzień wywróciła
nasze plany do góry nogami. Sami mając
wybór nigdy byśmy tego tak nie zrobili.
Skończylibyśmy pracę nad nowy albumem, a
kilka koncertów chcielibyśmy zagrać dopiero
po premierze. Co też nie było przesądzone z
uwagi na możliwość kolizji naszych grafików,
ale przynajmniej taki był plan. Mając potwierdzony
występ na W:O:A 2019 wiedzieliśmy,
że nie ma szans, byśmy do tego
the Crimson King", więc nigdy nie mieliśmy
wątpliwości co do tego, że są ludzie, którzy
czekają na kolejny album. Globalnie, rzeczywiście,
Iced Earth i Blind Guardian są większe
i bardziej rozpoznawalne niż kiedykolwiek.
To też na pewno pomogło, ale Demons
& Wizards, co sami mogliśmy zaobserwować
podczas trasy, to nadal osobna bestia.
Oczywiście, wśród naszych odbiorców są
fani Iced Earth i Blind Guardian, w dużej
liczbie, ale są również tacy, którzy niekoniecznie
przepadają za naszymi macierzystymi
zespołami. Odzew był świetny. Letnia
trasa po Europie była spektakularna. USA
było fantastyczne, Kanada była fantastyczna,
więc naprawdę nie możemy narzekać. To był
niesamowity, pracowity rok, tak dla Hansi'ego,
jak i dla mnie. Gdy "III" trafi na rynek,
będzie to moje szóste wydawnictwo w
okresie 13 miesięcy. To bardzo dużo według
dowolnych standardów. I choć w większości
były to reedycje, każdy album wymagał dużych
nakładów pracy, której z zewnątrz nie
widać. Dlatego, gdy skończy się ten tydzień
rzucam wszystko i wyjeżdżam na dwa tygodnie.
Będzie dobrze.
Koncert na Wacken Open Air był doskonały.
Demons & Wizards w czystej formie,
mariaż Iced Earth i Blind Guardian na
wszystkich płaszczyznach, ze składem i
setem włącznie.
Demons & Wizards zawsze będzie się zmieniać.
To projekt, Hansi'ego i mój, więc nie
sposób przewidzieć, z kim w przyszłości będziemy
nagrywać, a z kim grać na żywo. Tym
razem złożyło się właśnie tak i było
doskonale. Chemia w zespole była niesamowita.
Wspomagający nas na klawiszach Joost
również był niesamowity. Byłeś na Wacken,
więc widziałeś największy koncert, z pełną
oprawą i w 10-osobowym składzie. Świetnie
sprawa, ale jak powiedziałem, nikt nie wie,
czy i kiedy uda nam się to powtórzyć, ani w
jakim składzie. W roku 2020 obaj z Hansi'm
skupiamy się w 100% na Iced Earth i
Blind Guardian. Czas wrócić do głównych
obowiązków.
aranżacji. W okolicach lutego Hansi przyleciał
na jakieś cztery dni głównie w tym celu.
Byśmy mogli się upewnić, że na pewno zgadzamy
się co do podstawowych kwestii. Co
do tego, ile razy chcemy powtarzać poszczególne
sekcje, co do liczby zwrotek, refrenów,
łączników, rzeczy tego typu. Nie powiem, by
było to absolutnie konieczne, nie przy dzisiejszej
technologii, ale na pewno mogliśmy
w ten sposób cały proces nieco przyspieszyć.
A poza tym zawsze fajnie jest się spotkać i
spędzić razem trochę czasu. Zdarza się, że
podczas takich spotkań rodzą się również nowe
pomysły, ale zasadniczo obaj czujemy się
komfortowo pracując przede wszystkim w ramach
własnych przestrzeni.
Foto: Tim Tronckoe
czasu mieli gotowy album. Dlatego musieliśmy
działać tak, a nie inaczej. Budując całą
trasę wokół występu na Wacken. I koniec
końców uważam, że wyszło świetnie. Teraz
wszyscy są gotowi się na nowy Demons &
Wizards.
Czy odzew przerósł wasze oczekiwania?
Nie dawaliście oznak życia przez 14 lat, ale
też tak Iced Earth jak i Blind Guardian są
aktualnie większe niż kiedykolwiek wcześniej.
Liczba fanów Demons & Wizards
siłą rzeczy również musiała wzrosnąć.
Wiedzieliśmy, że będzie zainteresowanie, ale
o jakiej skali? Tego nie potrafiliśmy przewidzieć.
Szczególnie w Stanach Zjednoczonych
była to duża niewiadoma. Pytania o
kolejny albumu Demons & Wizards słyszeliśmy
praktycznie od premiery "Touched by
Podczas koncertu, zapowiadając utwory
Iced Earth i Blind Guardian, wspominaliście
pierwszą wspólną trasę. Utwory Blind
Guardian, po które sięgnęliście, nawiązywały
do tego okresu. W przypadku Iced
Earth postawiliście na nowsze rzeczy. Nie
myśleliście, by tu również sięgnąć po coś z
epoki? I jak wyglądała selekcja? Ty wybierałeś
utwory Blind Guardian, a Hansi
utwory Iced Earth?
Oczywiście, rozmawialiśmy o tym, które
utwory będziemy grać, ale jeśli chodzi o Iced
Earth, nie miało to dla mnie większego znaczenia.
Hansi wybrał te, w których czuł się
komfortowo. Lata temu, podczas kilku koncertów
po premierze pierwszego albumu, graliśmy
"Travel in Stygian", ale to długi utwór.
Wtedy mieliśmy tylko jeden album, więc
potrzebowaliśmy dodatkowego materiału.
Teraz, mając dwa albumy, nie mogliśmy grać
8- czy 10-minutowych kompozycji Iced
Earth czy Blind Guardian. To byłoby za
dużo. Set musiał być bardziej zwarty. Rozmawialiśmy
o "Bard's Song", ale byłem zdania,
że mamy wystarczająco dużo wolniejszych,
klimatycznych kompozycji Demons
4
DEMONS & WIZARDS
& Wizards. Dlatego chciałem sięgnąć po
szybszy, oldschoolowy Blind Guardian i
zdecydowałem się na "Welcome to Dying" i
"Valhalla". Hansi wybrał "I Died for You" i
"Burning Times".
Przechodząc do nowego albumu, płyta nie
ma właściwego tytułu…
"III" to jest tytuł. Album nie ma wątku przewodniego.
Luźno powiązane są ze sobą jedynie
trzy utwory, ale nie jest to motyw na
tyle dominujący, by rozciągać go na cały album.
Tak naprawdę już przy okazji "…Crimson
King" planowaliśmy tytuł "II". Chcieliśmy
jak Led Zeppelin tytułować kolejne albumy
numerami. Debiut nie ma tytułu, więc
to w zasadzie "I". W ostatniej chwili zmieniliśmy
jednak zdanie i nazwaliśmy drugi album
"Touched by the Crimson King". Być
może, dlatego że było na nim tak dużo Stephena
Kinga, ale tak naprawdę nie pamiętam.
Tym razem postanowiliśmy nie kombinować
i wrócić do pierwotnej koncepcji.
Utwory mówią same za siebie i nie sposób
zawrzeć tego w jednym tytule. Każdy wyraża
coś innego, dlatego to po prostu "III". Gdy
nagramy kolejny, otrzyma tytuł "IV".
Otwierający album "Diabolic" to kontynuacja
miltonowskiego motywu z "Heaven
Denies" z debiutu.
Zgadza się. Gdy komponowałem ten utwór,
czułem, że to będzie pierwszy numer na płycie.
Taki zresztą był mój cel. Bazując na już
skomponowanym materiale, nie byłem przekonany,
że jest tam kompozycja, którą otworzymy
album. Usiadłem z misją stworzenia
otwieracza. Sięgnąłem po gitarę barytonową
i skomponowałem intro. A potem wszystko
samo wskoczyło na swoje miejsce. Hansi
zgodził się ze mną, że to będzie nasz otwieracz,
a ja zasugerowałem, by w końcówce dołożył
klimatyczne wokale w stylu tych z
końcówki "Heaven Denies". Spodobał mu się
ten pomysł, a że mój roboczy tytuł to było
"Diabolic", po prostu zrobił z niego sequel
"Heaven Denies". Ale, o ile "Heaven Denies"
było oparte na "Raju utraconym" Miltona,
tak "Diabolic" to nasz wizja tego, co stało się
po upadku Lucyfera.
O ile "Diabolic" odtwarza klimat debiutu,
"Timeless Spirit" zdaje się nawiązywać bezpośrednio
do "Touched by the Crimson
King". Też tak to słyszysz? (errata: nie
wiem, dlaczego po kilku pierwszych odsłuchach
tak mi się wydawało, dziś, znając
"III" niemal na pamięć, uważam, że jeśli w
którymikolwiek utworze czuć klimat "Touched
by the Crimson King", to przede
wszystkim w "Split")
Nie. Ale w porządku, zawsze lubię słuchać,
jak inni odbierają poszczególne kompozycje.
"Timeless Spirit" to bezpośredni efekt mojej
wędrówki po Arizonie. Napisałem też tekst,
więc to dla mnie bardzo osobisty utwór. Nie
wydaje mi się, by przypominał cokolwiek z
"…Crimson King", ale to ciekawe, że ty tak
to słyszysz. To autonomiczna podróż. Gdy
pisałem utwory z myślą o tym albumie i rozmawiałem
o nich z Hansi'm, chciałem by
nowy materiał wyraźniej odwoływał się do
naszych inspiracji światem klasycznego
rocka. Obaj uwielbiamy klasycznego rocka i
osobiście jestem zdania, że rzeczy, które
tworzyliśmy pod jego wpływem, należą do
najmocniejszych punktów w dorobku Demons
& Wizards. Niezależnie, czy mówimy
o intro, outro, łączniku, czy czymkolwiek.
Na dwóch pierwszych albumach te wpływy
były obecne i zależało mi na tym, by tym
razem było ich jeszcze więcej. Dla przykładu
roboczy tytuł "Children of Cain" brzmiał
"Rock Epic", ponieważ właśnie taki był cel.
Chciałem skomponować klasyczny epicki
rockowy utwór. Wtedy nie myślałem jeszcze
o tym, w jakim kierunku pójdziemy z tekstem,
ale zależało mi, by wykorzystać dużo
gitar akustycznych, mandolinę, dodać kilka
cięższych akcentów, ale nie za ciężkich i opowiedzieć
epicką historię. Hansi był zachwycony.
Podobnie było z "Timless Spirit", choć
tam celem numer jeden było uchwycenie doświadczeń
czasu spędzonego w górach i na
pustyni. Kilku tygodni w samotności, przemierzając
dziesiątki mil. Właśnie o tym jest
Foto: Demons & Wizards
ten utwór. Stylistycznie to skrzyżowanie
Pink Floyd, Black Sabbath i Deep Purple.
Bez wątpienia jeden z moich ulubionych kawałków
na płycie.
Rozwijając motyw rockowych wpływów,
"Invincible", "Midas Disease" i "Universal
Truth" to prawdopodobnie najbardziej
chwytliwe kompozycje, jakie nagraliście do
tej pory. I najbardziej nietypowe. "Midas
Disease" to dość oczywisty hołd dla
AC/DC. "Universal Truth" z kolei w sporej
części składa się z prostych power chordów.
To prawda. A zatem po kolei, "Universal
Truth" i "Invincible" to dwa z trzech utworów
pochodzących z sesji "Incorruptible", które
ostatecznie wysłałem Hansi'emu. Roboczy
tytuł "Invincible" brzmiał "Incorruptible". Kilku
chłopaków w zespole było bardzo rozczarowanych,
gdy zdecydowałem, że nie wykorzystamy
go na albumie. Luke (Appletone -
przyp.red.) mówił, że to jego ulubiony numer,
a Brent (Smedley - przyp. red.) i Jake
(Dreyer - przyp.red.) również bardzo go lubili.
Co się natomiast tyczy "Universal
Truth", według wcześniejszej koncepcji miał
to być utwór Sons of Liberty. Miałem do
niego gotowy tekst i nawet nagrałem demo, z
którego ostatecznie wykorzystaliśmy część
refrenu, ale czułem, że muszę go wysłać
Hansi'emu i sprawdzić, co on z niego wyciśnie.
Struktura "Midas Disease", mniej
więcej pierwsza połowa, pochodzi z kolei z
utworu, który roboczo nazwaliśmy "Unbroken"
i który również powstał w trakcie sesji
"Incorruptible". Wysłałem go Hansi'emu z
pytaniem, co o nim sądzi i czy chce coś z tym
zrobić, bo jeśli tak, mogę go dopracować. I
tak zrobiłem. Dodałem kolejne sekcje, pokombinował
z aranżacją i oto jest. Gdy go
napisałem, wiedziałem, że jeśli kiedykolwiek
go wykorzystam, niezależnie pod jakim szyldem,
zadedykuję go Malcolmowi Youngowi.
Ponieważ ma w sobie tego rockowego
ducha AC/DC. Co się natomiast tyczy "Invincible"
i "Univrsal Truth", zgadzam się, że
różnią się od reszty albumu, ale to nadal bardzo
dobre kompozycje. "Invincible" ma w sobie
coś alternatywnego, ale też bardzo złowieszczego,
wręcz hipnotyzującego. Nawet
jeśli mówimy wyłącznie o warstwie instrumentalnej,
jest coś takiego w refrenie, w
dzwonach, klawiszach, dziwnych krótkich
partiach gitary prowadzącej. Nie są szczególnie
mocno wyeksponowane, ale gdyby je wyciszyć,
utwór całkowicie straciłby swój charakter.
Trzeci, ostatni numer pochodzący z sesji
"Incorruptible", to "New Dawn". On również
przeobraził się w bardzo fajny, przebojowy
kawałek.
Na przeciwnym biegunie znajduje się "Final
Warning". Tutaj na każdym motywie
niemal widać Twój podpis.
Cóż, to wszystko moje utwory. Co staje się
bardziej oczywiste, gdy wyciszysz wokale.
Czy jest najbliższy typowemu brzmieniu
Iced Earth? Tak, na pewno brzmi jak coś, co
mógłbym nagrać sam, mimo że akurat "Final
Warning" nigdy nie miał być utworem Iced
Earth. Skomponowałem go z myślą o tym
albumie. Nie pamiętam, kiedy dokładnie, ale
musiało być to w okresie pomiędzy listopadem
2018, a styczniem 2019.
Co nadaje "Final Warning" unikalnego szli-
DEMONS & WIZARDS 5
Foto: Dirk Behlau
fu, to pojawiające się równolegle z pierwszymi
nutami wokale.
Tak, to coś innego, niespodziewanego. W
jednej z wersji demo numer był dłuższy, wokale
wchodziły później, a ja miałem tam całą
masę basowych harmonii, ale koniec końców
postanowiliśmy go skrócić i skondensować.
Bardzo podoba mi się też to, że słychać, jak
Hansi bierze oddech przed pierwszą frazą.
Na etapie masteringu Jim (Morris - przyp.
red.) zapytał mnie, czy chce to wyciąć. Odpowiedziałem,
że w żadnym razie.
Inny wyróżniający się utwór to "Dark Side
of Her Majesty". Bardzo chwytliwy i z
bardzo mocno rozbudowanymi liniami wokalnymi,
które w tej formie w Demons &
Wizards raczej nie występują.
Tak, to kolejny mój tekst według pomysłu, z
którym nosiłem się od dłuższego czasu. Wykorzystaliśmy
w nim klasyczny chór śpiewający
łacińskie partie w zwrotkach. Sądzę,
że podobał się Hansi'emu, ponieważ, mimo
złożoności, o której mówisz, jego partie same
w sobie są dość proste. Nie ma tam wielu harmonii
i nakładek. Owszem, występują w łączniku
i w refrenie, ale w zwrotkach to po
prostu jeden głos opowiadający historię. To
rzecz mocno nietypowa, ponieważ wokale
Hansi'ego mają z reguły wiele warstw i dużo
i harmonii. Mam za chwilę kolejny wywiad,
więc powoli musimy kończyć.
W porządku. Dwa ostatnie pytania. Wspomniałeś,
że w roku 2020 skupiasz się na Iced
Earth. Będziesz pracował nad nowym albumem,
czy wracasz do pomysłu odświeżenia
"Night of the Stormrider"?
Będę pracował nad nowym materiałem. Jest
też kilka innych produkcji, w które będę zaangażowany.
Na początku roku skupiam się
na Iced Earth, potem robię sobie przerwę i
wracam do Iced Earth latem. Na przyszły
rok przypada 30-lecie pierwszego albumu,
więc na pewno przygotujemy coś specjalnego.
Aktualnie dopinamy szczegóły. Co do
"Night of the Stormrider", nie jestem pewny,
czy to zrobimy, przynajmniej jeszcze
nie teraz. To nadal temat otwartej dyskusji.
Na pewno natomiast cały najbliższy rok poświęcę
pracy w studiu. Koncertów nie będzie.
W książce "Komandos: Moja służba w
Navy SEAL i strzały, które zabiły bin Ladena"
Robert O'Neill opisuje oddział
SEAL, który odpala Iced Earth z Chevrolet
Camaro zaparkowanego przy cmentarzu
podczas pogrzebu jednego z poległych żołnierzy,
ponieważ właśnie takie było jego
życzenie. Czytałeś o tym? I jak się z tym
czujesz?
To niesamowite uczucie. Niestety, wielu
chłopaków, których znałem w SEAL, straciło
życie, ale wciąż mam tam kilku bliskich przyjaciół.
Dosłownie kilka tygodni temu jadłem
z dwoma obiad, bo tak się składa, że odbywają
kursy snajperskie w mojej okolicy. Staramy
się spotykać, gdy tylko mamy ku temu
okazję. Ktoś przesłał mi kopię strony z książki,
o której mówisz. Trudno opisać uczucia,
które temu towarzyszą. Na pewno jest to
dobre uczucie, ale też ma swój ciężar. Wiem,
że część operatorów SEAL to fani Iced Earth
i moja muzyka pomaga im się motywować.
To dla mnie powód do dumy.
Marcin Książek
HMP: Witaj Rob! Jak samopoczucie?
Rob Halford: Naprawdę świetnie. Mimo, że
dzień trochę zwariowany.
Ostatnio pracujecie nad następcą albumu
"Firepower" razem z Glennem Tiptonem.
Jaka jest jego rola w tworzeniu tej płyty?
Glenn na bieżąco tworzy nowe riffy, a także
poprawia te, które już napisał w ostatnim
czasie. Pracujemy solidarnie cały czas, nie
zwalniamy twórczo. Jesteśmy naprawdę zadowoleni
z ogólnego przyjęcia "Firepower" i
zamierzamy pójść za ciosem. Tworzenie nowych
utworów zawsze jest przez nas traktowane
jako nowa przygoda. Pracę nad nową
płytą Judas Priest trwają. Na dzień dzisiejszy
mogę powiedzieć, że będzie to solidna
porcja metalowego grania, ale znajdzie się
tam też kilka niespodzianek.
Płyta płytą, ale niedługo ruszacie w trasę z
okazji pięćdziesięciolecia działalności zespołu.
Możemy się spodziewać jakichś niespodzianek?
Na pewno repertuar koncertowy wypełnią
utwory ze wszystkich płyt, jakie Judas Priest
nagrał. Od "Rocka Rolla" aż do "Firepower".
Zakładamy, że każdy koncert będzie
podróżą z naszą muzyką przez wszystkie dekady
naszej działalności. W tej chwili pracujemy
nad odpowiednim doborem utworów.
Całą resztę mamy już dopracowaną. Zdradzę,
że istnieje duże prawdopodobieństwo,
że zagramy utwory, których nigdy jak dotąd
nigdy nie wykonywaliśmy na żywo. Fakt ten
na pewno doda tym koncertom dodatkowego
uroku. Tytułów jednak na ten moment nie
zdradzę. Zdradzę za to, że na pewno będą to
wspaniałe koncerty i świetna trasa. Nie mogę
się doczekać.
Zajrzycie również do Polski…
Tak i bardzo, ale to bardzo mnie ten fakt
cieszy. W Polsce mamy wielu prawdziwych
maniaków, którzy są oddani zarówno Judas
Priest, jak i ogólnie heavy metalowi. To będzie
naprawdę wspaniały show ze świetną
oprawą. Jak już wspomniałem, będzie kilka
niespodzianek jeśli chodzi o setlistę. Jesteśmy
cholernie szczęśliwi, że może możemy
znowu zagrać w Waszym kraju.
Już kilka razy odwiedziłeś Polskę razem z
Judas Priest. Masz jakieś szczególne wspomnienia
w związku z tymi koncertami?
Pamiętam, że na każdym z nich było masę
ludzi, zawsze dostawaliśmy ogromne wsparcie
w tym, co robimy. Zauważyłem też, że
polscy metalowcy tworzą naprawdę wspaniałą
społeczność, która, jeżeli jest taka potrzeba,
potrafi się zjednoczyć i wspierać wzajemnie.
Wiesz, nie ulega wątpliwości, że w
ciągu ostatnich kilku lat Polska stała się
ważnym punktem na heavy metalowej mapie
Europy. W końcu wiele czołowych zespołów
ze sceny metalowej pochodzi z tego kraju.
Jeszcze pociągnę temat koncertów w Polsce.
Tego lata wystąpicie jako główna
gwiazda na Mystic Festival. Słyszałeś coś
więcej o tej imprezie?
Z tego co udało mi się dowiedzieć jest to bardzo
ważny festiwal, który w Polsce jest postrzegany
jako prestiżowy i przyciąga dość
znaczące zespoły ze światowej sceny metalo-
6
DEMONS & WIZARDS
wej. Fajne w tego typu wydarzeniach jest to,
że masz okazje poznać zespoły prezentujące
naprawdę różne oblicza metalu. Prawdopodobnie
po takim wydarzeniu każdy z uczestników
pozna nowe zespoły i nowe doświadczenia.
Z tego co pamiętam, Mystic ma naprawdę
ciekawą obsadę zatem będzie się
działo.
Ostatnio pojawiły się plotki, że zamierzasz
śpiewać także utwory z okresu, gdy wokalistą
Judas Priest był Tim "Ripper" Owens.
Właściwie poniekąd już w naszej rozmowie
potwierdziłeś, że to prawda. Uważam, że
fajnie byłoby usłyszeć na przykład takie
"Obdustors" w Twoim wykonaniu.
Okres, gdy wokalistą był Tim też jest częścią
historii Judas Priest i nie widzę powodu, by
go pomijać. Właściwie to już nie są plotki
tylko fakt, który będzie miał miejsce podczas
najbliższej trasy. Płyty, które Judas Priest
nagrał z Timem również będą miały swoją
reprezentację w koncertowej set liście. Zresztą
przekonasz się na Mysticu.
Oczyszczenie
Epidemia koronawirusa dała w kość
różnym branżom gospodarki.
Bardzo ucierpiały gastronomia
oraz rynek drobnych usług. Ale
chyba nikt nie dostał tak w kość
jak branża koncertowa. Rządowe
obostrzenia (te sensowne i te mniej
przemyślane) spowodowały odwołanie/przełożenie
dosłownie wszystkich
wydarzeń koncertowych, które
miały się odbyć w najbliższych miesiącach.
Taki los spotkał też Mystic Festival,
gdzie headlinerem miał być Judas
Priest. Zespół-legenda, o którym można naprawdę sporo
pisać. Zespół, który co by nie mówić Polskę odwiedzać lubi (nawet po tym jak w 2011
oraz 2012 roku dwukrotnie żegnał się z polskimi fanami w ramach "pożegnalnego"
tournee). Zbliżająca się trasa, która swym zasięgiem obejmie (miejmy nadzieje, że odbędzie
się w późniejszym terminie) także nasz kraj była doskonałą okazją do krótkiej
rozmowy z Robem Halfordem. Poniższy wywiad został przeprowadzony przed pojawieniem
się wspomnianych obostrzeń i decyzji o odwołaniu Mystic Festivalu, więc
większa część naszej rozmowy skoncentrowała się na tym wydarzeniu. Jednak, jak
sami przeczytacie, już pojawiało się masę znaków zapytania. Ale działalność Roba to
nie tylko Judas Priest. Wokalista szykuje dość obszerną autobiografię, która być może
wielu zszokuje. Będzie to pozycja naprawdę obszerna, ale pewnie zaciekawi nawet
tych fanów, dla których słowo "książka" kojarzy się tylko z nudnym podręcznikiem
szkolnym lub akademickim Więcej na te tematy przeczytacie poniżej.
wspomniane przez Ciebie zespoły. Brakuje
nam jednak czasu by to wszystko dokładnie
zorganizować. Wszyscy od lat jesteśmy dobrymi
przyjaciółmi. W tym wypadku możemy
co prawda mówić o rywalizacji, ale jest to
rywalizacja jak najbardziej zdrowa. Bardziej
traktujemy to w kategorii dobrej zabawy. Jestem
pewien, że oba zespoły mają masę
wspólnych fanów, dlatego taka trasa byłaby
spektakularnym wydarzeniem.
W tym roku zamierzasz wydać swą autobiografię
pod tytułem "Confess". Kiedy można
się jej spodziewać w księgarniach?
Do sklepów trafi ona w październiku tego
roku. "Confess", bo taki ta książka będzie
nosić tytuł traktuję jako szansę oraz możliwość
odsłonięcia siebie w całości. Sięganie w
głąb z zamysłem, żeby niczego nie ukrywać i
niczego się nie bać, było zarówno ekscytujące,
zabawne, niepokojące, przerażające a z
drugiej strony było to swego rodzaju katharsis.
Oczyszczenie, którego potrzebowałem.
Starałem się niczego nie ukrywać. Ta książka
to będzie moja spowiedź (ang. "contess" -
przyp. red.). Cała biografia będzie się składać
z trzech opasłych tomisk, w których opisałem
wszystkie istotne wydarzenia w moim
życiu od dzieciństwa aż po obecne czasy. To
będzie coś na miarę "Władcy pierścieni".
Będzie tam oczywiście sporo wątków poświęconych
Judas Priest, gdyż w ciągu tych pięćdziesięciu
lat wydarzyło się naprawdę masę
rzeczy godnych opisania. W książkę tą włożyłem
masę pracy i poświęciłem jej kupę czasu.
Dlatego jest mi tak bardzo bliska.
Już od jakiegoś czasu w różnych wywiadach
powtarzasz, że chętnie założyłbyś jakiś
black metalowy projekt z którymś z muzyków
uprawiających ten gatunek na co
dzień. W tym kontekście często wymieniasz
Ishahna, Nergala z naszego Behemotha
a ostatnio także Thomasa Forge
znanego głównie z Ghost. Jest jakaś szansa
na realizacje tego przedsięwzięcia?
To byli tylko przykładowi muzycy, których
wymieniłem. Jestem wielkim miłośnikiem
black oraz death metalu i różnych innych
ekstremalnych wariacji muzyki metalowej.
Co do projektu, to bardzo chciałbym go uruchomić
ale mimo, że nie brakuje chęci, problemem
jak zwykle w tego typu przypadkach
jest czas.
Bartek Kuczak
O ile szalejąca na świecie epidemia korona
wirusa nie pokrzyżuje tych planów i ta impreza
się odbędzie…
Na to akurat wpływu nikt z nas nie ma.
Wiem, że sytuacja każdego dnia staje się coraz
gorsza i dokładnie śledzę jej rozwój.
Oczywiście nie dopuszczam do siebie myśli,
że koncert w Polsce, czy jakikolwiek inny się
nie odbędzie, ale z drugiej strony mam oczywiście
świadomość, że zdrowie i bezpieczeństwo
są najważniejsze i tak naprawdę
wiele decyzji w tej kwestii nie zależy od nas.
Liczymy jednak na to, że polski rząd nie zakaże
całkowicie imprez masowych. No nic,
zobaczymy co będzie, ale mam nadzieję, że
wszystko ułoży się po naszej myśli.
Co jakiś czas wracają też pogłoski o Waszej
wspólnej trasie z Iron Maiden. Uważasz,
że to dobry pomysł?
Wydaje mi się, że taką chęć wyrażają oba
Foto: Yann Charles
JUDAS PRIEST 7
niądze na ten koncert. Inna sprawa jest z
utworami całkiem nowymi. Nie mamy ich
ogranych w takim stopniu jak klasyków.
A jak Ty przygotowujesz się do koncertu.
Ucinam sobie drzemkę (śmiech).
HMP: Cześć Eric. Jak się czujesz przed
koncertem?
Eric Peterson: Cześć. Powiem Ci, że świetnie.
Super, zatem proponuję ruszyć z kopyta
(śmiech)
Zatem ruszaj (śmiech).
OK. Może na początek pomówmy o obecnej
trasie. Jak ją oceniasz z perspektywy
wykonawcy? Zdaję sobie sprawę, że dla
Ciebie takie trasy to chleb powszedni, ale
może podczas tych koncertów zdobyłeś jakieś
nowe doświadczenia?
Głowa pełna pomysłów
Każdy koncert Testament w Polsce to nie lada wydarzenie. Jednakże
tegoroczny koncert grupy we Wrocławiu dla miłośników thrashu był szczególnie
wyjątkowy, ponieważ ekipa dowodzona od lat przez Erica Petersona wystąpiła w
towarzystwie Exodus oraz Death Angel. Zestaw wyśmienity, czyż nie? Sam koncert
również. Kilka godzin przed wyjściem na scenę Eric znalazł parę minut na
rozmowę dla naszego magazynu.
wystąpiliśmy w trójkę.
Serio?!
Jak najbardziej (śmiech). Lubię przespać
przynajmniej godzinkę zanim wyjdę na scenę.
To takie odświeżenie zarówno dla ciała,
jak i dla umysłu i ducha. Po tej drzemce zdarza
mi się rekreacyjnie pograć trochę na gitarze.
W zeszłym roku Testament był jedną z
gwiazd zupełnie odnowionego Mystic Festival
Jak ogólnie oceniasz tą imprezę?
Uważasz, że może w niedalekiej przyszłości
być to ważny punkt na metalowej mapie
Europy?
Doskonale pamiętam ten show. Jeżeli organizatorzy
nic po drodze nie zawalą to może być
tak, jak mówisz. Natomiast tym, co bardzo
mi się spodobało w Polsce jest inny festiwal.
Jak on się nazywał… "Polish Rock"…?
Mówisz o Pol'and'Rock Festival.
Dokładnie! To coś naprawdę zajebistego.
Gdzieś słyszałem, że to jedna z największych
tego typu imprez na świecie.
Trasa od samego początku idzie świetnie.
Fajne jest w niej to, że na jednej scenie występują
trzy kapele uprawiające ten sam rodzaj
muzyki, ten sam podgatunek metalu, co więcej,
pochodzące z tego samego regionu. Często
w przeszłości zdarzało nam się już razem
grywać. Na początku były to małe kluby,
potem już większe hale na przykład takie, jak
ta tutaj oraz festiwale. Wszyscy jesteśmy na
scenie już ponad trzydzieści lat. To jest naprawdę
wspaniała sprawa, że ciągle możemy
grać i organizować takie trasy, jak ta.
Pamiętasz może mniej więcej, który to już
raz dzielicie scenę z Death Angel i Exodus?
Przez ostatnie 4-5 lat często zdarzało nam
się grywać albo z Death Angel, albo z Exodus.
Niestety nie pamiętam, kiedy ostatnio
Foto: Stephanie Cabral
Koncerty to ważny element muzyki heavy
metalowej. Powiedz mi proszę, jakie czynniki
Twoim zdaniem składają się na udany
heavy metalowy show?
Wszystkie elementy są tutaj ważne. Oprawa
sceniczna, kondycja zespołu, nastawienie publiczności…
To wszystko ma duży wpływ na
występ. Zarówno zebrane do kupy razem, jak
i każdy element z osobna. Ważne jest też by
odpowiednio dobrać utwory, stworzyć idealną
set listę na dany koncert, czy nawet całą
trasę. Często zapomnianym elementem show
jest ekipa techniczna i dźwiękowcy przygotowujący
występ. Ludzie często nie zdają
sobie sprawy, jak wiele od nich zależy. Rzadko
zdarza nam się stosować podczas występu
takie elementy jak ogień i inne tego typu efekty.
Wspomniałeś, że bardzo ważnym elementem
udanego show jest odpowiedni dobór
set listy. Jak zatem dobieracie utwory by
stworzyć takową set listę?
Jeśli chodzi o trasy, to zazwyczaj gramy kawałki,
które uchodzą w powszechnej opinii
za nasze klasyki. Następnie sięgamy po nieco
mniej popularny materiał. Czasem zdarza
nam się wrócić do starszych utworów, które
od dawna nie były grane na żywo. Generalnie
jednak najważniejsza dla nas jest satysfakcja
fanów, bo to przecież oni wydają swoje pie-
Nie da się ukryć.
Ogromne tłumy ludzi. Przy takich imprezach
wiele rzeczy idzie na nieco dalszy plan. Na
przykład kwestia nagłośnienia. Ten festiwal
jest zbyt wielki by to ogarnąć. Nie jesteś w
stanie kontrolować wielu rzeczy. I powiem Ci
szczerze, że to jest w tym wszystkim piękne.
Tam niekiedy trzeba iść na tak zwany spontan.
Niedługo na rynek trafi Wasz kolejny
album zatytułowany "Titans Of Creation".
Chciałbym Cię zatem poprosić, byś pokrótce
opisał zawartość tej płyty.
Wydaliśmy właśnie singiel i teledysk promujący
ten album, mianowicie "Night Of The
Witch". Jak można z niego wywnioskować,
nowy album będzie powrotem do oldschoolowego
thrashowego grania. Co trzeba dodać,
nie pozbawionego melodii. Znajdzie się tam
też kilka nowych elementów, głównie w sposobie
aranżacji utworów. Usłyszysz tam też
kilka świeżych gitarowych zagrywek granych
w sposób, jaki wcześniej nie był kojarzony z
Testament.
Dlaczego akurat wybrano do promocji
"Night Of The Witch"?
To była decyzja wytwórni, a my nie mieliśmy
nic przeciwko. Wszyscy uważamy, że to
świetny utwór!
A skąd tytuł "Titans Of Creation" Czy
teksty z płyty w jakikolwiek sposób nawiązują
do mitologii?
Pewne nawiązania są, ale więcej znajdziesz
tam odwołań do kinematografii oraz książek.
Na przykład kawałek "Night Of The Witch"
bezpośrednio odwołuje się do filmu "The
Witch" z 2015 roku. Zanim napiszemy teksty
wyraźnie wsłuchujemy się w muzykę,
gdyż to ona jest głównym nośnikem emocji i
ona wyznacza tematykę słów.
8
TESTAMENT
Okładka już po raz kolejny w Waszej karierze
został stworzona przez Elirana Kantora…
To ten gość, który przed chwilą podał Ci
wodę (śmiech).
(Śmiech) Właśnie coś mi się kojarzyło, że
gdzieś już tą twarz widziałem. Współpracujecie
ze sobą już od kilkunastu lat. Co
Tobie się najbardziej podoba w jego grafikach?
Podoba mi się to, że w jego pracach jest sporo
odwołań do klasyki, a jednocześnie widać ten
dotyk nowoczesności. Oczywiście zdaję sobie
sprawę, że większość tych prac robi metodą
cyfrową, jednakże jak sam zapewne zauważyłeś,
mogą one niejednokrotnie przypominać
obrazy malowane tradycyjnie. Natomiast
to co one przedstawiają idealnie współgra z
naszym przekazem.
Teraz na chwilę cofnijmy się w przeszłość.
Gdy zaczynaliście grać jeszcze jako Legacy
Waszym wokalistą był człowiek, którego
dzisiaj zobaczymy na scenie, mianowicie
Steve "Zetro" Souza. Powiedz mi proszę,
czy po tym jak opuścił Testament, utrzymywałeś
z nim kontakt przez te wszystkie
lata.
Oczywiście. Cała ta sytuacja ogólnie była
zabawna, bo gdy dołączył do Exodus, zespół
ten wydawał mu się bardzo obiecujący. Powiedział
mi wówczas, że niestety nie robi się
coraz młodszy, a wręcz przeciwnie. Całkiem
poważnie myślał o swojej karierze. Zastąpił
go Chuck, podpisaliśmy dobry kontrakt z
Megaforce. My mieliśmy kontrakt z poważniejszą
wytwórnią niż oni (śmiech).
Tak na dobrą sprawę, to założyłeś Legacy
ze swoim kuzynem Derrickiem Ramirezem…
Tak, dokładnie.
Foto: Nuclear Blast
Foto: Stephanie Cabral
Dlaczego zdecydował się wówczas opuścić
zespół?
Wiesz, dokładne powody to zna chyba tylko
on. Mogę się tylko domyślać, że nie bardzo
umiał pogodzić granie w zespole z pracą
zawodową. Pamiętam jednak, jak kiedyś mi
się zarzekał, że założy swój własny zespół,
który będzie lepszy od nas. Cóż, ciągle czekam
(śmiech).
Jednak powrócił do Testament jako basista
w roku 1997, kiedy to ukazała "Demonic"…
To chyba najlepiej pokazuje, że przez cały
ten czas byliśmy dobrymi przyjaciółmi.
Ciężko było go zachęcić by ponownie wstąpił
w szeregi zespołu?
Coś Ty. Sam się zaoferował.
Odszedł on z Testament, jednakże potem
współpracowaliście razem ponownie przy
Twoim projekcie Dragonlord.
Dodam tutaj jeszcze, płyta "Demonic" ukazała
się w czasach niezbyt przychylnych tradycyjnemu
heavy metalowi. Królował grunge,
nu-metal i różne wynalazki tego pokroju.
Zarówno sprzedaż tej płyty, jak i wpływy z
trasy ją promującej były znacznie mniejsze,
niż te, które oczekiwaliśmy i do których byliśmy
przyzwyczajeni. Pomijam już fakt, że
większość z tych koncertów i tak była zorganizowana
w małych klubach.
No właśnie. Lata dziewięćdziesiąte trochę
podkopały scenę klasycznych odmian muzyki
metalowej. Z jednej strony wspomniane
przez Ciebie grunge i nu metal, z drugiej
zaś rozwój metalowej ekstremy. Część
kapel heavy/ thrash metalowych zaczęło korygować
swój styl dostosowując się do potrzeb
rynku, tez zaś, które pozostały wierne
swojej egzystowały gdzieś na marginesie.
Jak Wy jako Testament odnajdywaliście się
w tamtej epoce?
Dobrze zauważyłeś. Z jednej strony absolutna
komercja lansowana przez muzyczne telewizje.
Z drugiej zaś norweska scena black metalowa,
która stała w całkowitej opozycji do
wszystkiego, co można było nazwać głównym
nurtem.
Nie jest żadną tajemnicą, że jesteś entuzjastą
norweskiej sceny black. Śledzisz ją od
początku?
Od momentu gdy usłyszałem Dissection i
debiut Emperor. To było około roku 1996
lub 1997. Pewne inspiracje tymi klimatami
usłyszysz na albumie "The Gathering" a głębiej
zostały one pociągnięte na debiucie
Dragonlord - "Rapture".
Dragonlord wydaje się być dla Ciebie
czymś w rodzaju alternatywy dla Testament.
Co, poza wspomnianą fascynacją
black metalem pchnęło Cię by powołać ten
projekt do życia?
Było mi to potrzebne, gdyż zdawałem sobie
sprawę, że sporej części moich pomysłów nie
jestem w stanie zrealizować w ramach Testament
i nurtu, w którym ten zespół się porusza.
Dragonlord dał ujście wszystkim tym
ideom.
Wychodzi, że masz głowę pełną pomysłów.
A nie myślałeś kiedyś o spróbowaniu sił w
czymś jeszcze innym. Odległym zarówno
od Testament, jak i Dragonlord?
Jasne, że tak. Bardzo lubię klimaty folkowe i
co jakiś czas chodzi mi po głowie nagranie
czegoś w tym stylu.
To może kolejny projekt?
Pewnie byłoby to na swój sposób zabawne,
jednakże w tej chwili nie mam za bardzo czasu
na angażowanie się w kolejne muzyczne
przedsięwzięcia. Ale nie wykluczam tego w
przyszłości. Chciałbym nagrać coś w stylu
Led Zeppelin.
Bartek Kuczak
TESTAMENT 9
Inny punkt widzenia
Death Angel najwidoczniej sobie upodobał nasz kraj, bo ostatnio chłopaki
często tu zaglądają. Tak było i tym razem, gdy odwiedzili stolicę Dolnego
Śląska razem z Exodus oraz Testament. Sam występ ekipy z San Francisco był
wyśmienity. Wypadli na pewno lepiej niż ich kompani z Exodus (Testament tamtego
wieczoru był bezkonkurencyjny). Dobrze, że po owym występie na chwilę
rozmowy czas i siłę znalazł gitarzysta Death Angel Ted Aquilar. Wywiad może
sprawiać wrażenie lekko chaotycznego, gdyż Ted ewidentnie był nieco zmęczony.
Możemy się tylko domyślać, czy samym koncertem, czy ogólnie trudami trasy, czy
może pokoncertowym afterparty. Prawdopodobnie wszystkie te czynniki miały
na to wpływ. Takie uroki rockandrollowego życia.
HMP: Cześć Ted. Ja tam po koncercie?
Zmęczony?
Ted Aquilar: Owszem, zmęczony, ale zadowolony
(śmiech). Koncert był zajebisty!
Tu się muszę zgodzić.
Dotychczas wiele razy występowaliśmy w
Polsce. Kocham tu grać. Chociażby ze
względu na te szalone tłumy, które oddają
się muzyce z pełną energią. Za każdym razem
jak tu jesteśmy zabieramy ze sobą kupę
Pozostańmy jeszcze w tematyce koncertów.
Czasem pytam muzyków zza Oceanu
czy widzą jakieś różnice między koncertową
publicznością z USA a tą europejską.
Powiem Ci, że zdania są podzielone.
A co Ty myślisz w tym temacie?
Na pewno występują różnice. Europejczycy,
a w szczególności Polacy są bardziej głośni i
żywiołowi. Wiesz, zauważyłem za to, że publiczność
amerykańska jest… jakby to powiedzieć…
bardziej luzacka, jeśli rozumiesz
co dokładnie mam na myśli.
Rok temu uraczyliście metalowy świat
Waszą dziewiątą płytą pod tytułem
"Humanicide". Jak to zazwyczaj ma miejsce
w przypadku premiery nowego wydawnictwa,
spora część wykonawców ma w
zwyczaju mówić, że to właśnie ten najnowszy
album jest tym najlepszym w dyskografii
zespołu. Jak zatem Ty ze swojej perspektywy
postrzegasz ostatni album
Death Angel?
Wiesz, każdy z naszych albumów ma swoją
jakby to ująć tożsamość, swoją historię, swój
proces powstania i tak by można jeszcze
wymieniać. Dlatego ja ze swojej strony zazwyczaj
powstrzymuję z tego typu opiniami,
który album jest najlepszy, a który najgorszy.
Ja, jako muzyk i jednocześnie twórca
prezentuję na tą kwestię nieco inny
punkt widzenia. Również ciężko jest mi porównać
"Humanicide" do naszych pozostałych
albumów, bo na każdy z nich ogromny
wpływ miał okres, w którym one powstały.
Nie bez śladu pozostała również kondycja i
miejsce, w którym wówczas byliśmy. Zarówno
razem, jako zespół, jak i każdy z nas z
osobna. Dlatego, też jak już wspomniałem,
powstrzymuję się od tego typu ocen. A jeśli
już bym musiał takiej dokonać, to pewnie
patrzyłbym na to nie tylko z perspektywy
zawartości muzycznej danego krążka, ale
także wspomnień związanych z jego powstaniem.
Od wydania "Humanicide" upłynęło już
parę miesięcy. Czy jako jeden z jego twórców
w dalszym ciągu patrzysz na niego w
ten sposób jak w momencie jego powstawania?
To jedno z tych pytań, na które jest mi ciężko
jednoznacznie odpowiedzieć (śmiech).
Na pewno jesteśmy w tej chwili znacznie
bardziej ograni i oswojeni z tym materiałem
niż miało to miejsce jeszcze parę miesięcy
temu. Osobiście w tym momencie w niektórych
utworach dostrzegam wiele elementów,
których nie widziałem wcześniej. Ale
tak jest właściwie w przypadku każdego
naszego albumu, "Humanicide" nie jest tu
jakimś szczególnym wyjątkiem. Natomiast
dalej postrzegam go jako wspaniały album.
wspomnień… Poczekaj… Jak się nazywa to
miasto, w którym teraz jesteśmy?
Wrocław.
No właśnie! (śmiech). Dokładnie. Graliśmy
tu w zeszłym roku razem z Arch Enemy, ale
chyba w innej hali (w Centrum Koncertowym
A2 - przyp. red.). Generalnie wszystkie
koncerty grane w Polsce były świetne i osobiście
bardzo chętnie tu wracam.
Foto: Stephanie Cabral
Jak wyglądał sam proces powstawania
tego albumu? Zapewne po tylu latach macie
już swoje sprawdzone metody pisania
utworów ale może tym razem pokusiliście
się o jakieś innowacje w tej kwestii?
Jak zapewne wiesz, ostatnie cztery nasze
albumy były nagrane w tym samym składzie
i powstawały dokładnie w ten sam sposób.
Najpierw Rob Cavestany (gitarzysta -
przyp. red.) oraz Will Carroll (perkusista)
tworzą szkice utworów a potem ja, Mark
Osequeda (wokal) i Damien Sisson (bas)
dogrywamy swoje partie.
"Humanicide" zawiera kilka zdecydowanie
wyróżniających się utworów. Jednym z
nich "Revelation Song"…
O tak!!! Kawałek ten to twór Roba. Ma on
bardzo ciekawy sposób tworzenia muzyki.
Ten gość czasami lubi wyjść poza thrash
metalowe ramy, a my oczywiście nie mamy
nic przeciwko temu. Mark po prostu takie
utwory jak "Revelation Song" uwielbia, bo
może sobie pośpiewać bardziej melodyjnie
(śmiech).
Co oznacza tytuł "Humanicide"?
(Śmiech) Przypuszczam, że każdy z członków
zespołu inaczej by Ci na to pytanie
odpowiedział. Ja mogę tylko powiedzieć, jak
ja go rozumiem. No więc jest to połączenie
dwóch słów. Mianowicie "human" (człowiek
- przyp. red.) oraz "suicide" ("samobójstwo" -
przyp. red.). Jak dla mnie może to oznaczać
koniec świata, do którego ludzie sami swoim
postępowaniem doprowadzą. Ewentualnie
koniec gatunku ludzkiego i Ziemi, na której
10
DEATH ANGEL
Foto: Stephanie Cabral
będą żyły tylko zwierzęta.
Jakie ma to odniesienie do tekstów zawartych
na albumie?
Jakiegoś nawiązania na pewno można się
doszukać, jednak należy pamiętać, że "Humanicide"
nie jest concept albumem. Jednakże
teksty zawierają w sobie sporo
agresji, wiesz "zniszczyć wszystko!" (śmiech)
więc moim zdaniem ten tytuł jak najbardziej
pasuje do całości. Jeśli chodzi o nasze
teksty, to niektóre rzeczy są w nich zawarte
między wierszami.
W zeszłym roku wielu starych thrashowych
wyjadaczy nagrało świetne materiały.
Mam tu na myśli takie ekipy, jak
Sacred Reich, Overkill czy Metal Church.
Wygląda na to, że publika jest ciągle spragniona
takiego grania. Jak myślisz, co jest
tego powodem?
Wydaje mi się, że sporo thrashowych utworów
naprawdę potrafi zapaść w pamięć.
Wiesz, ciekawe riffy, chwytliwe refreny.
Myślę, że to główne powody, dla których ludzie
wracają do tej muzyki. Może niektórzy
się oburzą na to porównanie, ale to jest tak,
jak kiedy słuchasz jakiejś komercyjnej stacji
radiowej, to chcąc nie chcąc zapamiętujesz
większość utworów. Podobnie jest z thrash
metalem. Wiem, że pewnie teraz niektórzy
sobie pomyślą "co ten gość pierdoli", ale poziom
chwytliwości jest tutaj podobny.
Jako, że Wasza trasa ciągle trwa, powiedz
mi proszę jak Death Angel przygotowuje
się do każdego swojego występu?
Wiesz, tradycyjna rozgrzewka typowa dla
wielu wykonawców. Mark ćwiczy głos, my
sobie czasem coś pogramy. Dbamy też
wszyscy o formę fizyczną.
Dołączyłeś do Death Angel w 2001 roku.
Jakie miałeś wówczas cele i jak się one
zmieniły na przestrzeni lat?
Chciałem wtedy po prostu grać i przekazywać
tą muzyką światu. W sumie dalej tego
chcę tylko chcę to robić w nieco inny sposób.
Teraz chcę grać przed jak największą
publicznością. Jak wiesz apetyt rośnie w
miarę jedzenia. Naszym celem jest także
granie z innymi zespołami. Nie koniecznie
thrashowymi, jesteśmy otwarci na kapele
prezentujące zupełnie inny styl niż my i pozornie
pochodzącymi z zupełnie innej bajki.
Przykładem może być tu Opeth.
Z jakimi reakcjami się wówczas spotykacie?
Jak najbardziej pozytywnymi. Dzięki takim
występom poznają nas ludzie, którzy na co
dzień thrashu nie słuchają i nigdy z własnej
woli by po naszą muzykę nie sięgnęli. Niektórzy
nawet dopiero przy tej okazji dowiadują
się o naszym istnieniu (śmiech).
Zapytam Cię jako doświadczonego muzyka
grającego w jednym z czołowych thrashowych
zespołów. Jakich rad udzieliłbyś
tym, którzy dopiero zaczynają?
Właściwie to dam jedną. Graj to co kochasz.
Nie ważne co to jest, ważne natomiast, żeby
Cię to czyniło szczęśliwym. Znajdź ludzi,
którzy lubią to samo i nie oglądajcie się na
nikogo tylko zaczynajcie!
Bartek Kuczak
DEATH ANGEL 11
HMP: Wiele dawnych gwiazd spuściło obecnie
z tonu, by nie rzec dosadniej, że zeszło
na psy: wymęczona płyta raz na kilka-kilkanaście
lat, ciągłe odgrywanie na koncertach
starszych, najbardziej znanych utworów
czy zamieszczanie ich na kolejnych albumach,
a to w wersji live czy nagranej na nowo,
czyli typowe odcinanie kuponów i bazowanie
na przeszłości. Na ich tle Anvil, podobnie
zresztą jak Saxon, zdecydowanie się
wyróżnia, bo regularnie co dwa-trzy lata nagrywacie
kolejny, w dodatku udany album,
wypełniony najnowszymi kompozycjami?
Lips: Mając na uwadze, że Anvil nie należy
do grupy czterdziestu najbardziej popularnych
zespołów, niezwykle ważne jest aby regularnie
tworzyć nową, istotną i właściwą
muzykę. Jeśli tego nie robisz, znikniesz i staniesz
się niezrozumiały dla fanów. W dzisiejszym
świecie muzyka jest konsumowana bardzo
szybko, i zanim zdasz sobie z tego sprawę,
nowy materiał staje się stary.
Nie jest to więc w żadnym razie kwestia
wieku; bardziej chodzi o to, czy wciąż ma
się w sobie tę pasję, chęć tworzenia czegoś
nowego, zaskakiwania siebie i co za tym
idzie fanów?
Chodzi o to, aby mieć apetyt na przetrwanie
twojego zespołu.
Silni przetrwają, słabi giną!
- Jeszcze nie skończyliśmy, a ja nie zamierzam
przestać, dopóki nie umrę! - deklaruje
Lips i patrząc na dorobek Anvil w ostatnich
latach trudno mu nie wierzyć. Najnowszy
album Kanadyjczyków "Legal At
Last" również trzyma poziom, co w kontekście
dokonań wielu innych weteranów jest nader pozytywnym
prognostykiem. Szkoda tylko, że zespół nie ruszy z
wiadomych względów w promującą tę płytę trasy, ale do braku koncertów przez
najbliższe miesiące będziemy musieli się niestety przyzwyczaić:
Punktem przełomowym był tu chyba dla
was sukces dokumentalnego filmu "Anvil:
The Story Of Anvil"? Wychodzi na to, że
można przez wiele lat robić swoje, wydawać
świetne czy nawet klasyczne/kultowe płyty
i nic z tego nie wynika, a tu proszę, nakręcony
w odpowiednim momencie film potrafi
zmienić wszystko nawet nie o 180, a wręcz
360 stopni?
Robimy to od ponad czterdziestu lat, i z filmem
czy też bez, robilibyśmy to dalej. Film
pomógł i dał zespołowi kopa naprzód, ale
pod koniec dnia i tak chodzi o muzykę oraz
umiejętność grania na żywo.
Foto: Rudy De Doncker
Nie jest jednak dziwne to, że ludziom trzeba
podsunąć coś na przysłowiowej tacy,
wręcz podpowiedzieć: oto świetny, istniejący
od wielu lat zespół, zasługujący na coś
więcej niż niszowa popularność? Przecież
wystarczyło sięgnąć po wasze nagrania,
pójść na koncert, przekonać się o tym samemu
- nie świadczy to chyba za dobrze nie
tylko o fanach metalu jako takich, ale też
szerzej ogólnoludzkiej kondycji w XXI
wieku?
Świat to podłe, bezlitosne miejsce, które chce
zniszczyć twoje marzenia i zrujnować ci
życie. Musisz być silny oraz nieustannie próbować
pokonać przeciwności by wygrać walkę.
Silni przetrwają, słabi giną.
Zawsze podziwiałem to, że mimo licznych
problemów, przeróżnych akcji z wytwórniami,
które nie miały ani chęci, ani pomysłu na
to jak was wypromować, nie poddawaliście
się, byliście w tym co robicie nad wyraz konsekwentni
- w końcu przyniosło to efekty,
po tylu latach, ale jednak?
Tak naprawdę nic się nie zmienia, i wciąż
działamy pomimo tych samych przeciwności.
Nie poczuliście się wtedy nieco dziwnie?
Życie was przecież nie rozpieszczało, o
wszystko musieliście walczyć, a tu nagle
zaszczyty, komplementy, nagrody - mieliście
prawo pomyśleć: gdzie byliście przez te
wszystkie lata, kiedy wcale nie graliśmy gorzej?
Zaszczyty długo nie trwają, i musisz nieustannie
ciężko pracować, aby udowodnić, że
jesteś ich godny.
Mieliście poczucie, że w końcu do tego dojdzie,
że zostaniecie docenieni przez szerszą
publiczność, czy też przyjęcie i sukces "Anvil:
The Story Of Anvil" był dla was niespodzianką?
Ja osobiście nie byłem zaskoczony… dostałem
to, do czego dążyłem w życiu. Zasłużyłem
na każdy komplement i grosz, który zarobiłem.
Nic nie przychodzi łatwo, a ja doceniam
wszystko oraz tych, którzy mi w tym
pomogli.
Ponoć dopiero wtedy mogliście zacząć
utrzymywać się w 100 % z grania - jak na
zespół z takim stażem i kilkoma znaczącymi
albumami na koncie brzmi to dość zaskakująco,
ale też świetnie oddaje realia
muzycznego biznesu?
Bardzo, bardzo mało muzyków może wyżyć
wyłącznie z muzyki. Większość ma okropne,
zwykłe prace, które są konieczne aby zarabiać
pieniądze. Anvil to zespół, który miał jaja,
aby pokazać realia tego, co trzeba przeżyć
podczas próby zdobycia wystarczającej sławy
i popularności by móc żyć z muzyki. Prawda
jest taka, że Anvil nagrywał swój trzynasty
album, kiedy film był kręcony… to nie jest
brak sukcesu… to czysty sukces. Brak sukcesu
oznacza próbowanie nagrania drugiego albumu
po 30 latach!! Anvil zawsze był zespołem,
który odnosił sukces, jeżeli patrzeć na
niego jako zespół, który ciągle pracuje do
przodu i wydaje nowe albumy oraz ogólnie
całą masę muzyki. Zespoły i muzycy, którzy
wygrywają w grze, to ci, którzy tworzą najwięcej,
a także unowocześniają się i inspirują
innych. Pieniądze nie mają znaczenia w tym
równaniu, może poza może tym, że dają satysfakcję
wąskiemu podejściu świata krytyków.
Zawsze jednak możecie pocieszyć się, że
taki Sixto Rodriguez, też odkryty ponownie
dzięki filmowi, miał znacznie gorzej, kiedy
wy jednak regularnie funkcjonowaliście.
"Legal At Last" to wasz 18 album studyjny,
a to już znaczący dorobek - nawet Rush, inny
kanadyjski i istniejący przecież znacznie
dłużej od was, wielki zespół, ma ich w dorobku
niewiele więcej. Czujecie już na tym
etapie, że mieliście znaczący wpływ na
stworzenie w Kanadzie metalu i rozwój tej
muzyki w ogólnoświatowej skali, czy też
nie zaprzątacie sobie takimi myślami głowy,
bo na podsumowania jest jeszcze zdecydowanie
za wcześnie, skoro wciąż jesteście
w grze?
Jeszcze nie skończyliśmy, a ja nie zamierzam
przestać, dopóki nie umrę. Możesz to
osądzać po tym jak odejdę… nie zależy mi,
aby wiedzieć!!!
Miałeś pewnie okazję poznać Neila Pearta
- jego śmierć to ogromna strata dla muzyki,
bo taki perkusista i zarazem autor tekstów
rodzi się niezwykle rzadko?
12
ANVIL
Nigdy nie poznałem Neila… jednak doceniam
jego wkład w świat muzyki. Każdy muzyk,
którego cenimy, nie może zostać zastąpionym.
Każdy ma wielką wartość…
Zwykle dzieje się to tak, że kiedy ukazuje
się wasza nowa płyta macie już część materiału
na następną - teraz było podobnie?
Jest tak cały czas… to niekończący się proces.
Nie oddychasz dla jutra… oddychasz cały
czas!!!
Często słyszę od doświadczonych muzyków,
że zdarzają mi się jakieś twórcze blokady,
bywa nawet, że latami nie mogą napisać
niczego nowego - wygląda na to, że
was ten problem nie dotyczy?
Jeśli jesteś prawdziwym artystą, to nie wiesz
nawet co to znaczy. Nigdy nie zdarzyło mi
się nie być w stanie napisać nowej muzyki!
Myślę, iż niektórzy ludzie są po prostu leniwi.
Sztuka polega też chyba przede wszystkim
na tym, że nie nagrywacie po prostu kolejnego
albumu Anvil - przeciwnie, chodzi o
to, by nagrać płytę w danym momencie jak
najlepszą, ciągle próbować rozwijać się, nie
osiadać na laurach i kostnieć w raz wypracowanej
konwencji?
Chodzi o bycie naturalnym i nie myślenie za
dużo. Rób to, i rób to szybko… to najlepsze
podejście. Nie trać czasu.
Zdarzało ci się też podkreślać w wywiadach,
nawet na naszych łamach, że lata lecą
i nie jesteś już młodzieniaszkiem - to też ma
wpływ na podejście do pracy, kiedy, nie
czarujmy się, trzeba liczyć się z tym, że dana
płyta może być ostatnią?
Każdy album robiony jest z myślą, że może
być tym ostatnim. To jest nasza siła napędowa.
Jak powiedziałem wcześniej… świat jest
podłym, bezlitosnym miejscem, które chce
zniszczyć twoje marzenia i zrujnować ci
życie… musisz być potrafiącym to przetrzymać,
dającym czadu skurwielem, aby przetrwać!
Wasze podejście świetnie podsumowuje
tytuł płyty sprzed kilku lat, "Anvil Is
Anvil": z jednej strony jesteście bowiem nad
wyraz konsekwentni w tym co robicie, z
drugiej zaś nie unikacie eksperymentów, co
owocuje choćby, mającym w sobie coś z
jazzu, instrumentalnym utworem "Swing
Thing"?
Zawsze musisz zmusić się do tego, aby próbować
nowych rzeczy, albo będziesz nudził
sam siebie. Zainteresuj w samego siebie!
"Legal At Last" pod względem muzycznym
to klasyczny Anvil, ale przefiltrowany też
przez archetypowy hard rock czy wczesny
metal przełomu lat 70. i 80., początki nurtu
NWOBHM, etc. Można więc powiedzieć,
że wracacie na tej płycie do swych korzeni,
czasów "Metal On Metal" czy "Forged In
Fire"?
Wracaliśmy już od kilku naszych ostatnich
płyt.
Domyślam się, że nie jest to w żadnym
razie wymuszone, bo macie to niejako we
krwi, więc to proces w 100 % naturalny, bez
silenia się na cokolwiek?
Mówiłem już o tym wcześniej. W muzyce
wszystko musi iść naturalnie. Nie możesz w
Foto: Rudy De Doncker
niej niczego wcześniej ustalać i spodziewać
się potem, że będzie dobra. To musi płynąć z
serca.
Jeśli chodzi o realizację dźwięku ponownie
pracowaliście z Martinem Pfeifferem i Jörgiem
Ukenem - kiedy wszystko brzmi jak
należy nie ma co wprowadzać zmian?
Są świetni w tym, co wnoszą do naszej muzyki
i zamierzamy z nimi dalej pracować.
To chyba kolejny atut, kiedy producent jest
przy okazji również muzykiem, bo pozwala
mu to spojrzeć na cały proces nagrywania
również od tej drugiej strony?
To bardzo ważne, aby mieć producentów…
oni mogą słuchać z zewnętrznej i wewnętrznej
perspektywy i zobaczyć powstający
utwór jako całokształt. Muzycy słuchają tylko
swoich części, nie całych utworów! Zwykle
skutkuje to zbyt wypełnionymi częściami
granymi przez poszczególnych muzyków
oraz kiepskimi aranżacjami.
Trudno wyobrazić sobie okładkę kolejnej
płyty Anvil bez kowadła, ale ta najnowsza
jest dziwnie anielska, sielska i oniryczna -
jak widzę legalizacja marihuany w Kanadzie
bardzo was ucieszyła?
Przesłanie, które ta okładka niesie jest takie,
że ma to swoje dwie strony, dobrą i złą. Z
przodu anioł, z tyłu diabeł. Marihuana nie
została zdelegalizowana, z powodu tego, że
to zły narkotyk… powodem było to, że jest
ona zagrożeniem dla ekonomii. Przemysł bawełniany,
papierniczy, leśnictwo i produkcja
olei. Wszystkie ich produkty mogą zostać zastąpione
tymi z konopii, i to po niższych cenach!!!
Miało by to też ogromny wpływ na
środowisko naturalne! Wszystkie te tematy z
płyty są przedmiotem dyskusji w aspekcie
lirycznym.
To w sumie naprawdę dziwne, że mocny
alkohol można kupić w sumie bez większych
ograniczeń, a z tym były takie problemy?
Wszyscy musimy być odpowiedzialni za
siebie i innych. Zamiast marnować czas i pieniądze
na ściganie dilerów, powinno się pomagać
ludziom z uzależnieniami, oraz zużywać
czas i pieniądze na edukację. Potrzebujemy
więcej naprawiania problemów, niż ich
tworzenia.
Pamiętam, że okładka "Heaven And Hell"
Black Sabbath budziła kiedyś sporo kontrowersji,
bo nie dość, że anioły palą, to jeszcze
grają w karty. Jednak to, co w roku
1980 oburzało, teraz nie robi już na nikim
większego wrażenia, tak więc cover "Legal
At Last" raczej nikogo już nie zszokuje?
W metalu nic nie jest szokujące!!!
Wciąż jesteś bacznym obserwatorem tego,
co dzieje się we współczesnym świecie i ma
to odbicie w tekstach Anvil - trudno pisze
się o niczym i nie ma to w sumie większego
sensu?
Piszę o tym, co jest wewnątrz i dookoła
mnie. Nic dodać nic ująć. Chodzi o prawdziwy
świat i o to, co się na nim dzieje!
Trio jest chyba dla was wymarzonym składem,
mimo tego, że przez wiele lat funkcjonowaliście
jako kwartet?
Prawda jest taka, że drugi gitarzysta służył
głównie występom na żywo… ale kiedy zdobędziesz
już porządnego basistę, który ma do
tego dobry, wspierający wokal, nie ma już absolutnie
żadnej potrzeby, aby mieć drugą gitarę.
Na koncertach też dajecie sobie świetnie radę
we trzech a już niedługo znowu ruszycie
w trasę: płyta ukazuje się akurat w walentynki,
a luty-kwiecień spędzicie pracowicie,
objeżdżając Europę - jest to na pewno męczące,
ale też trudno wyobrazić sobie lepszą
promocję dla takiego zespołu jak wasz?
Trasa jest tym co kochamy… i głównym powodem,
dla którego istniejemy!!!
Planujecie kolejne koncerty, choćby w ojczyźnie,
USA czy Ameryce Południowej?
Są jeszcze takie kraje, do których nie dotarliście
z muzyką Anvil na żywo?
Planujemy grać w tak wielu miejscach, jak to
tylko możliwe… dopóki znowu nie będziemy
musieli napisać i nagrać nowych utworów,
aby móc kontynuować granie w tak wielu
miejscach jak to tylko możliwe!!!
Mimo ponad 40-letniego stażu macie więc
wciąż coś do zrobienia i udowodnienia, sobie
i innym, przede wszystkim waszym fanom?
To nieustanna praca, aby udowodnić swoją
pozycję i wartość. Praca muzyka nie ma końca!!!
Wojciech Chamryk & Przemysław Doktór
ANVIL
13
Klasyczne CETI na 30-lecie
Po udanym "Snakes Of Eden" na kolejną płytę CETI musieliśmy trochę
poczekać. Zespół Grzegorza Kupczyka miał jednak problemy ze składem, bo
zastąpienie perkusisty Mucka (życzymy dużo zdrowia!) okazało się prawdziwym
wyzwaniem. Kiedy jednak CETI z nowym drummerem i dodatkowo drugim gitarzystą
weszło w końcu do studia okazało się, że nagrało jedną z najlepszych płyt
w swej ponad 30-letniej już karierze, a do tego "Oczy martwych miast" to, tak jak
przed laty, materiał zaśpiewany w całości po polsku:
HMP: Jubileusz 30-lecia świętowaliście w
roku ubiegłym, ale akcentujecie go nader dobitnie
dopiero teraz, wydając dziewiąty album
studyjny. Można śmiało powiedzieć,
że to nowe otwarcie historii zespołu, a do
tego też powrót do waszych korzeni?
Grzegorz Kupczyk: Przyznam, że nie zastanawiałem
się nad tym. Czy powrót? Być może,
bo mimo, iż chcieliśmy ( i uważam, że
nam się to udało) zrobić wszystko dużo nowocześniej,
to słychać bicie serca klasycznego
CETI.
podporę zespołu, świetnego perkusistę grającego
w CETI od drugiej płyty "Lamiastrata"?
Tak, to były poważne problemy i jak się okazało
bardzo trudne do przejścia. Maria też
miała problem z dłońmi, bowiem dosięgła ją
klasyczna dolegliwość klawiszowców - cieśń
nadgarstka i była konieczna operacja. To
również uziemiło nas na kolejne kilka tygodni.
Pewną pociechą jest tu jednak fakt, że dwa
utwory, akurat te singlowe, "Machina chaosu"
i "Linia życia", powstały jeszcze z
MMP mogliśmy także pozwolić sobie na kilkukrotne
przesunięcie terminu rejestracji materiału.
Dobraliśmy więc najpierw jednego -
ten był jakiś niepoukładany i po kilkunastu
koncertach mieliśmy już dosyć współpracy.
Drugi, mimo iż go znałem (okazało się, że żeby
kogoś poznać trzeba zjeść z nim przysłowiową
beczkę soli) okazał się człowiekiem
okropnie nieszczerym i bardzo niebezpiecznym.
Wydawało się, że z nim już zostaniemy.
Niestety - wyleciał z hukiem. Zespół jak
jeden miał go dość. Byłem już poważnie zaniepokojony,
bo wejście do zespołu po Mucku
nie było łatwym krokiem dla kolejnych
bębniarzy. Słuchaliśmy jeszcze później innych
ludzi, ale to nie było to(!) o co nam
chodziło. Bardzo pomogła nam Beata Polak
polecając Jerrego, mamy wobec niej wielki
dług wdzięczności.
Macie też nowego gitarzystę i jest to wydarzenie
wręcz historyczne, bo jak dotąd
żadna wasza płyta nie powstała z udziałem
dwóch gitarzystów, nie licząc twojego
wkładu - jak do tego doszło?
Nosiliśmy się z zamiarem doboru drugiego
gitarzysty już chyba od trzech lat, może dłużej,
ale zawsze albo nie było czasu, albo nie
byliśmy przekonani w stu procentach, albo
(gdy już byliśmy zdecydowani) nie było odpowiedniego
kandydata. Nie byli w stanie
uciągnąć pewnego poziomu, który był konieczny
aby móc stanąć obok Bartiego z
podniesionym czołem. W końcu nasz basista
Tomek spotkał Jakuba w siłowni, gdzie
razem trenują. Od słowa do słowa i zaprosiliśmy
obu panów na wspólne przesłuchanie.
Było fantastycznie. Decyzja mogła być tylko
jedna (śmiech). Fakt, zaowocowało to kapitalnymi
dźwiękami na płycie, jak i (o czym
mieliśmy już okazję się przekonać) podczas
koncertów. Wiele utworów odzyskało blask,
ponieważ zawsze nagrywaliśmy dwie gitary,
ale podczas gigów nie dało się odtworzyć w
pełni walorów aranżacyjnych. Teraz nie musimy
się o to martwić.
Bardzo istotne w kontekście tego jubileuszu
wydaje mi się również to, że działaliście
w tym okresie bez żadnych przerw, regularnie
wydając kolejne płyty i koncertując,
a bywa, że jakaś grupa obchodzi z
pompą 40 czy nawet 50-lecie, gdy miała w
tym czasie przerwy w działalności od kilkunastu
do nawet ponad 25 lat, co wydaje się
pewnym nieporozumieniem?
Dokładnie! Jest parę takich przykładów, nawet
z mojego najbliższego podwórka. Co innego
obchodzić np. 40-lecie powstania zespołu,
a co innego obchodzić rocznicę działalności,
gdy wiadomo, że zespół nie istniał
kilka lat...
"Oczy martwych miast" ukazałyby się pewnie
znacznie wcześniej, gdyby nie problemy
zdrowotne Mucka - straciliście przecież
Foto: CETI
udziałem Mucka?
Tak, niestety nie zdążył nagrać tych kawałków.
W nagraniu brał udział już Jeremiasz.
Pierwsza wersja "Machiny..." była nagrana z
poprzednim bębniarzem Danielem Abramowiczem.
Niestety było to nie do przyjęcia.
Nagraliśmy wtedy próbnie kilka utworów
w innym studio, ale od strony zarówno
produkcyjnej, jak i od strony bębnów, było
to absolutnie nie do zaakceptowania.
Nie mieliście więc szczęścia do następców
Mucka, aż do momentu gdy na horyzoncie
pojawił się Jeremiasz Baum?
Tak, to były trudne i bardzo stresujące chwile.
Trzeba było wywiązać się z zawartych
umów, a więc koncertów. Dzięki dużej wyrozumiałości
i przyjacielskiego podejścia
Czyli wszystko zgadza się o tyle, że tak jak
przez lata bazowaliście na duecie gita-rowoklawiszowym,
tak jak Deep Purple czy
Rainbow, to teraz doszliście do etapu
Whitesnake, dwóch gitarzystów i klawisze,
więc i tak wszystko się zgadza
(śmiech). Jakub jest tylko gitarzystą rytmicznym,
czy gra też partie solowe?
Gra również solówki. Pięknie wypadają również
duety dwugłosowe obu panów (śmiech).
Ponoć tym razem to Tomasz przejął stery
jeśli chodzi o stronę kompozytorską, pozostawiając
ci teksty, linie melodyczne i
wpływ na aranżacje całości, a Maria też
dodała coś od siebie?
Tak, Tomek zaproponował swoje kompozycje.
Miał sporo w "magazynie", a że mieliśmy
poważne opóźnienie w kwestii terminu nagrań
z wyżej wspomnianych powodów, przyjąłem
jego propozycję. Był to (jak się okazało
później) bardzo dobry ruch. Maria zawsze
ma wolną rękę i zawsze dodaje od siebie:
czasem mniej, czasem więcej, w zależności
od tego jakie są potrzeby np. intro do
utworu "W dolinie światła" jest całkowicie jej
pomysłem. To intro już buduje nastrój utworu.
Dodaje mu jakby duchowości i doskonale
uzupełnia warstwę tekstową.
14
CETI
Nie ma więc większego znaczenia kto podpisuje
się pod utworami CETI, ważne jest
by trzymały poziom i zostały zaakceptowane
przez wszystkich muzyków?
Dokładnie. CETI to firma i wszyscy pracujemy
dla jej dobra i nad tym, aby poziom wykonawczy,
produkcyjny był najwyższych lotów.
W naszym dobrze pojętym interesie
jest, aby muzyka zawarta na płytach była na
najwyższym poziomie.
Ciekawostką jest również to, że "Oczy
martwych miast" są waszą pierwszą płytą
od czasów debiutanckiej "Czarnej róży",
zawierającą wyłącznie utwory w języku
polskim. Wcześniej bywało tak, że materiał
podstawowy, jak np. na "Shadow Of The
Angel" był po angielsku, ale dopełniały go
polskojęzyczne bonusy, ale od roku 1989
pierwszy raz wszystkie utwory na albumie
śpiewasz po polsku - skąd ta zmiana?
W sumie od 2000 roku, ponieważ "Demony
czasu" jak i "W imię prawa" to de facto płyty
CETI i w takich wersjach zostały reedowane
przez firmę Oskar. Kiedyś wypowiedziałem
się w tym temacie, a mianowicie, że
jeżeli stwierdzę, iż ludzie kupują płyty a nie
kradną empetrójki, to CETI nagra płytę w
wersji polskojęzycznej. Tak się wreszcie stało.
Ostatnie trzy płyty sprzedawały się bardzo
ładnie - dotrzymałem więc słowa. Poza
tym jeżeli będziemy chcieli nagrać płytę (patrz
- wydać) poza granicami Polski, to po prostu
dogramy angielski tekst i już. Na razie nie
ma takiej potrzeby. Jest w CETI tyle materiału
nagranego po angielsku, że w wypadku
ewentualnych wyjazdów mamy co zaprezentować,
a przecież dla wielu poza krajem jesteśmy
czymś nowym (śmiech).
Trudno było ci przestawić się po tych
wszystkich płytach zaśpiewanych po angielsku
czy przeciwnie, powrót do ojczystego
języka okazał się pestką?
Nie było żadnych problemów. Jedyne co musiałem
zrobić, to przestawić się na inny rodzaj
interpretacji. Polski język wymaga innego
podejścia do wykonania. Trzeba było
też użyć większej ilości synonimów, przenośni.
Polski język jest bardzo niewdzięcznym
środkiem przekazu w utworze rockowym.
Co innego w piosence pop, ale rock
kieruje się innymi formami przekazu.
Foto: Mariusz Błachowicz
Ta zmiana może również świadczyć o tym,
że kładziecie większy nacisk na zaistnienia
na rodzimym rynku, bo jednak wciąż polskie
teksty są przyjmowane lepiej przez słuchaczy?
Stanowczo tak. Fani już od dość długiego
czasu naciskali na polskie wykonanie. Zresztą
nie tylko fani. W zespole także, głównie
Marysia i Tomek, byli i są zwolennikami
polskich wersji językowych.
Muzycznie wracacie z kolei nie tylko do
korzeni grupy, ale też archetypowego hard
'n' heavy, czerpiąc też z klasycznego rocka, a
nawet bluesa?
Takie było główne założenie; w zasadzie Tomek
jako kompozytor od początku sugerował
takie podejście.
Ponownie pracowaliście z Mariuszem Piętką
w MP Studio - jeśli coś się sprawdza i
przynosi dobre rezultaty, to jakiekolwiek
zmiany w tym zakresie byłyby pozbawione
sensu?
Dokładnie tak! Mariusz to fenomenalny realizator
i producent. Do tego wspaniały przyjaciel.
Nie wyobrażam sobie nagrywania w
innym studio. Nawet nie myślę o tym.
Foto: Justyna “Justisza” Szadkowska
Efektowna okładka autorstwa Jerzego Kurczaka
to też spore wydarzenie, bo zdaje się,
że dotąd mieliście okazję współpracować
tylko przy dawnych płytach Turbo?
Tak! Szefowa MMP zaproponowała nam
udział Jurka w produkcji grafiki. Zapytaliśmy
naszego nadwornego grafika czy nie ma
nic przeciwko. Nie było problemu, więc zadziałaliśmy.
Okazało się, że współpraca obu
grafików okazała się rewelacyjnym pomysłem.
Jurek stworzył front, a całą resztą zajął
się Piotr Szafraniec.
Ta ilustracja w połączeniu z tekstem
utworu "Fałszywy bóg" mogą doprowadzić
niektórych do mylnych wniosków, tymczasem
ten tekst ma zupełnie inną wymowę i
drugie dno?
Cóż... spodziewam się reakcji idiotów czy dewotów,
ale liczę też (przyznaję) na rozsądne
podejście do tematu. Tekst tego utworu mówi
głównie o mediach, a okładka okazała się
boleśnie prorocza. Czyż może być bardziej
celny przekaz jak Chrystus płaczący krwawymi
łzami nad rozpadającym się światem? Nawet
puzzle zamieszczone na okładce, będące
przecież symbolem ładu, są tutaj w rozsypce.
Czasem gdy o tym pomyślę, to aż mnie to
przeraża. Ale może to nie jest zbieg okoliczności?
Może nieświadome CETI miało coś
przekazać? Nie wiem...
Zresztą jesteś już chyba przyzwyczajony
do takich nadinterpretacji już od czasów
"Kawalerii szatana" Turbo, kiedy odsądzano
was od czci i wiary bez żadnego uzasadnienia?
Tak (śmiech). To chore, ale jakże "przyjazne"
i swojskie (śmiech).
Okładka szczególnie okazale będzie się
prezentować w 12" formacie - wzorem trzech
ostatnich płyt myślicie też pewnie o edycji
winylowej "Oczu martwych miast"?
Oj tak. Wtedy nabierze prawdziwej siły. Tak,
ma być i wersja winylowa.
W tym wypadku fajnie zaistnieje ten podział
na utwory metalowe i bardziej rockowe,
które będą mogły znaleźć się na obu
stronach płyty?
Tak, to będzie bardzo interesujące (śmiech).
Tu chyba od razu zakładaliście, że "Oczy
martwych miast" ukażą się na winylu, bo
CETI 15
Foto: Justyna “Justisza” Szadkowska
nawet czas trwania tego materiału jest idealny,
bo to niecałe 40 minut - niczego nie
trzeba będzie przestawiać, rezygnować z
któregoś z utworów?
Masz rację. Nauczeni doświadczeniem podeszliśmy
właśnie tak do tego tematu. W wypadku
poprzednich płyt trzeba było albo jakiś
kawałek usunąć, albo zmienić nieco kolejność.
W wypadku "Oczu martwych miast"
nie trzeba nic zmieniać.
Cieszy cię ten renesans popularności analogowych
nośników dźwięku, że ludzie po
zachłyśnięciu cyfrowymi błyskotkami wracają
do winylowych płyt czy nawet kaset
magnetofono-wych i szpulowych taśm?
Bardzo! Nie ma to jak chwycić w oburącz
anolog. Wpatrywać się w szczegóły grafiki, a
potem chłonąć ten prawdziwy dźwięk, nie
spompowany i nie ściśnięty do granic absurdu.
Na 25-lecie ukazało się wznowienie "Lamiastraty"
w wersji digi, a co z planowaną od
lat wersją winylową? To płyta jeszcze z
klasycznej epoki czarnego krążka, więc
może na fali jego powrotu uda się ją wydać,
choćby w minimalnym, limitowanym nakładzie?
Jest ktoś, kto chce to wydać od lat w wersji
dwupłytowej bo "Lamia" jest dość długą płytą.
Czekamy...
Nowy rozdział - nowe logo, czy też akurat
ta okładka wy-magała pewnego odświeżenia
waszego dotychczasowe-go logotypu?
To kwestia 30-lecia zespołu. Zmieniło się tak
wiele w zespole, że postanowiliśmy zmienić
także logo. Niejako nawią-zuje ono aktualnie
do pierwszego logosa z okresu "Czarnej róży".
Naszym zdaniem to bardzo dobry pomysł
i chyba jedyny dobry moment,
aby tak zrobić.
Dorobiliście się też kolejnego
piwa po "Wężowym", ale
przygotowanego już we
współpracy z innym browarem?
Od kilku lat współpracujemy z
U1 czyli poznańskim Ułan
Browar. Oni właśnie zaproponowali
produkcję nowego piwa
CETI. Jest ono doskonałym
uzupełnieniem zarówno samego
wydawnictwa jak i promocji.
To pils, specjalnie dla nas
warzony.
Takie trunki, firmowane
przez znane zespoły, mają też
inny, poza walorami smakowymi,
stricte kolekcjonerski
aspekt, co podkreśliliście dopracowaną
etykietą?
Tak, to prawda. Ktoś, kto
zbiera gadżety związane z
CETI czy nawet bezpośrednio
moją osobą będzie miał z
pewnością dużo radości z kolejnego
gadżetu. (śmiech)
Zanosi się więc na to, że podczas
koncertów promujących
"Oczy martwych miast" w
waszym sklepiku poza koszulkami
czy płytami będzie
też można zaopatrzyć się w piwo?
Na pewno. Mamy już wiele dogadane w tym
temacie. Na razie z niepokojem i uwagą obserwujemy
bieżące wydarzenia. Mieliśmy
bardzo dużo szczęścia planując koncerty promujące
"Oczy..." dopiero od września 2020.
Bądźmy dobrej myśli. Musimy również
wszyscy stosować się do zaleceń, być może
wtedy cały ten brud zniknie lub się poważnie
wyciszy. Nikt z nas nie zna prawdy i nikt się
nie dowie jak jest naprawdę. Jedna wersja wypiera
drugą, jedna plotka kolejną. Wszystko
stanęło na głowie. Musimy zachować daleko
idący rozsądek i trzeźwość myśleniaobserwowania
i wyciągać właściwe wnioski. Nie dać
się omamić - fałszywemu bogowi - mediom.
Wiosną i pewnie latem nie pogracie z racji
pandemii, ale w końcu ruszycie w trasę, bo
CETI to zespół koncertowy, czujący się na
scenie jak ta przysłowiowa ryba w wodzie.
Co macie jeszcze w planach: udział w jakichś
festiwalach, może znowu support
przed światową gwiazdą w rodzaju Deep
Purple?
Wszystko pokaże czas. Jak wcześniej wspomniałem
- obserwujmy i bądźmy rozsądni.
Bardzo tęsknimy za spotkaniami z publicznością,
z fanami. To nasze życie. Mam nadzieję,
że wszystko unormuje się do września.
Wojciech Chamryk
HMP: Cześć. "Dance with the Devil" to
trzeci album Burning Witches. Czy uważasz,
że jest on dla Was tym, czym dla na
przykład jest "The Number Of The Beast"
dla Iron Maiden?
Lala Frischknecht: Cześć. Na początek bardzo
dziękuję za ten wywiad. Tak, uważamy,
że jak najbardziej tak. Reakcje na ten album
są naprawdę bardzo pozytywne. Świadczy o
tym piąte miejsce na brytyjskich listach przebojów,
czternaste na szwajcarskich i dwudzieste
drugie na niemieckich. To niewiarygodne
jak nasza ciężka praca zaczęła popłacać i
została doceniona
Jak byś porównała ten album z resztą Waszej
dyskografii?
Trudno porównać "Dance with the Devil" z
naszymi poprzednimi płytami ponieważ
każda z nich była dobra na swój własny indywidualny
sposób. Można jednak powiedzieć,
że jest on trochę podobny do naszego pierwszego
albumu zatytułowanego po prostu
"Burning Witches". Kiedy założyłyśmy zespół,
nie spodziewałyśmy się, że po zaledwie
kilku latach osiągniemy ten etap, na którym
obecnie jesteśmy. Po tym albumie podpisaliśmy
kontrakt z potężną wytwórnią Nuclear
Blast Records, co otworzyło nam wiele
drzwi. "Hexenhammer" również odniósł duży
sukces i sprawił, że graliśmy więcej na naprawdę
dużych scenach. "Dance with the
Devil" jest dla nas wejściem na kolejny etap,
ponieważ mamy nową wokalistkę Laurę
Guldemond. Jej agresywny i melodyjny głos
dodał pikanterii brzmieniu Burning Witches.
Właściwie jak doszło do tego, że Laura do
Was dołączyła?
Znamy ją dzięki Soni, która podobnie jak
Laura jest Holenderką. Pamiętam, kiedy po
raz pierwszy śpiewała nasze stare kawałki.
Byłyśmy w szoku, słysząc ile agresji potrafi w
to włożyć. Tego właśnie potrzebuje heavy
metal. Agresja i melodia zarazem. Tym razem
miałyśmy już gotowy materiał na EP
"Wings of Steel". Romana zapytała ją, czy
chce nagrać wokal do tego kawałka. Zgodziła
się, a finalny efekt dosłownie zwalił nas z
nóg. Właśnie między innymi dlatego zdecydowałyśmy
się ostatecznie na wypuszczenie
tej EPki. Chciałyśmy pokazać fanom, jak
brzmimy z Laurą i skrócić im oczekiwanie na
pełny album.
Powiedz mi proszę, jak długo pracowałyście
nad całością materiału?
Niezbyt długo, ponieważ miałyśmy już 4-5
16 CETI
piosenek napisanych po wydaniu "Hexenhammer".
Romana, która jest u nas główną
osobą odpowiedzialną za muzykę, ma wiele
świetnych pomysłów i zawsze ma coś w zanadrzu.
W rzeczywistości, zanim wydaliśmy
nasz nowy album "Dance with the Devil",
miałyśmy już trzy piosenki na następny
(śmiech). Więc pod tym względem nie czujemy
żadnej presji. Wręcz przeciwnie, mamy
czas. Po prostu cieszymy się samym procesem
tworzenia nowych kawałków.
"Dance with the Devil". Dlaczego zdecydowałyście
się wybrać akurat ten tytuł?
Pomysł tytułu "Dance With The Devil"
inspirowany jest słynną nocą Walpurgi, legendą
o tym, jak to czarownice w średniowieczu
gromadziły się na wzgórzu. W naszej
opinii, symbolika tego magicznego spotkania
na górze Brocken oznacza siłę i przyjaźń zespołu,
dlatego jest to idealny tytuł nowego albumu.
Kolejny etap
Burning Witches to kolejny band, który
u metalowej braci wzbudza skrajne
emocje. Zewsząd da się usłyszeć, że
jest to tylko metalowy girls band mający
na celu przyciągnięcie męskiej
części publiki (zwłaszcza tej młodszej)
i to jest głównym motorem tej kapeli. Te
opinie często są jednak przesadzone, gdyż
nie można dziewczynom odmówić pasji do
muzyki, którą tworzą. Zespół właśnie wydał
swą trzecią płytę z nową wokalistką i utrzymuje,
że to początek nowej drogi w karierze. Zatem
analogia do Iron Maiden nie wzięła się z powietrza.
razem pracowało, a jego klipy przypominają
te z lat osiemdziesiątych. Sceny są pomysłem
Romany. Ingo również nakręcił "Sea of Lies"
a wcześniej "Execution" i "Open Your Mind" z
naszego poprzedniego albumu "Hexenhammer".
Bardzo interesującą rzeczą jest "Black
Magic". To jedyna ballada na tym albumie.
Romana stworzyła ten riff i zagrała też tam
solówkę, a Laura napisała tekst. Zawsze fajnie
jest mieć przynajmniej jedną balladę na
albumie, nawet w muzyce heavy metalowej.
Ten cover został nagrany wspólnie z Rossem
The Bossem - autorem tego kawałka i
legendarnym gitarzystą pierwszego składu
Manowar. Czy możesz nam powiedzieć
więcej o tej współpracy?
Romana jest przyjaciółką Rossa i zapytała
go, czy chciałby zagrać solówkę. Zgodził się
bez wahania. Fajne jest to, że przekonał Michaela
Leponda do grania linii basu, co ostatecznie
dało fajny efekt. Praca z tymi legendami
była przyjemnością. Czujemy się zaszczycone.
Porozmawiajmy o planach koncertowych.
Czy epidemia koronawirusa zmusiła Was
do ich zmiany?
Tak. Niestety nie możemy teraz nic z tym
zrobić. Musimy przestrzegać pewnych zasad.
Lepiej pozostać w domu, aby pomóc kontrolować
wirusa. Mamy nadzieję, że wkrótce
wrócimy do grania na żywo. Ale wciąż nie
wiemy, jak się rozwinie sytuacja na świecie.
Miejmy nadzieję, dobrze dla wszystkich.
Słuchając "Dance with the Devil" możemy
wyłapać sporą ilość chórków. Rzeczywiście
są to partie zespołowe, czy po prostu nakładki
wokalu Laury?
Chórki towarzyszą nam praktycznie od początku
działalności. Na albumie "Dance
with the Devil" jest sporo nakładek wokalnych,
ponieważ nadają one nowy wymiar danemu
utworowi i dzięki niemu brzmią one
bardziej solidnie.
Słyszę tam również sporo growli.
Growle są powszechne w naszych utworach,
nawet na naszym pierwszym albumie "Burning
Witches". To był pomysł Schmiera.
Na początku myślałyśmy, że nie jest dobrym
pomysłem łączenie takiego wokalu z klasycznym
heavy metalem. Jednakże teraz jesteśmy
na innym etapie i potrzebujemy pewnych
elementów, aby oddawały nas obecny
stan.
Porozmawiajmy o promocji. Powstały teledyski
do dwóch kawałków. Mam na myśli
tytułowy utwór oraz "Sea of Lies". Dlaczego
wybrałyście akurat te utwory?
Wybrałyśmy te dwa kawałki, ponieważ naszym
zdaniem są one jednymi z najlepszych
na nowym albumie, a "Dance with the Devil"
to również tytuł płyty. Pomyślałyśmy, że
te dwa utwory są w stanie pokazać fanom,
jak brzmimy w nowym wydaniu z Laurą na
wokalu. Ingo Spröl nakręcił teledysk do
"Dance with the Devil" (facet, który również
video do "Hexenhammer"). Świetnie nam się
Foto: Nuclear Blast
To sprawia, że słuchacz uspokaja się po kilku
ciężkich utworach, a następnie przygotowuje
się na ponowny atak mocy. Tekst jest wzięty
z życia i opowiada o dawnej sympatii Laury.
Czasami źle ulokowane uczucie jest jak czarna
magia. Zwykle wysyłamy mp3 z muzyką
do Laury, a ona dopisuje tekst i odsyła do
nas. Następnie Jay i ja wykańczamy dany kawałek.
Nagrałyście też cover "Battle Hymn" Manowara.
Skąd ten pomysł?
Romana jest chyba największą fanką Manowar
na świecie. "Battle Hymn" to jeden z
najlepszych hymnów w całej historii heavy
metalu.
Burning Witches od samego początku jest
w 100% żeńskim zespołem. Powiedz mi, czy
to był przemyślany krok, czy efekt przypadku?
Marzeniem Romany było posiadanie całkowicie
żeńskiego zespołu, który mógłby grać
czysty heavy metal. Założyła Burning Witches
wraz ze swoją długoletnią przyjaciółką
Jeanine. Nie spodziewałyśmy się, że osiągniemy
ten etap w naszej metalowej podróży,
ponieważ jesteśmy tylko grupą szalonych
dziewczyn, które chcą grać ciężką muzę.
Mamy kontrakt z Nuclear Blast i to dla nas
duży atut. Utworzenie takiego zespołu było
bardzo trudne. Uważamy, że nie byłoby to
nawet możliwe bez pomocy Schmiera (Destruction)
i Damira (Destruction / Gomorra)
oraz wszystkich naszych przyjaciół i rodziny,
którzy ciągle nas wspierają. Dzięki miłości
naszych fanów podtrzymujemy naszą motywację,
by robić to, co robimy. Musimy tylko
kontynuować drogę, którą zaczęłyśmy i jednocześnie
dobrze się bawić, tworząc dobrą
muzykę.
Bartek Kuczak
BURNING WITCHES 17
Japonię z naszym drugim albumem.
Robimy to z miłości do i dla chwały stali!
Swego czasu taki projekt z udziałem Dickinsona, Tate'a i Halforda nie
wypalił. Natomiast The Three Tremors działa od 2018 roku i to z powodzeniem,
a firmują go wokaliści Tim "Ripper" Owens, Harry "The Tyrant" Conklin i Sean
"The Hell Destroyer" Peck. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że formacja
ma większe wzięcie w Stanach Zjednoczonych, choć Europa też patrzy na nich
przychylnym okiem. Nawet pod koniec 2019 roku udało im się odwiedzić Stary
Kontynent i zagrać parę koncertów. W sumie ciekawie musi to wyglądać, gdy
trzech wybornych wokalistów "rywalizuje" ze sobą na scenie. W Polsce małe
szanse aby zagrali jakieś show, raczej niewielu wie, że taka grupa działa i istnieje,
a ci co wiedzą raczej nie pieją z zachwytu. A przecież The Three Tremors działa
jedynie ku chwale tradycyjnego heavy metalu, więc może warto byłoby zapoznać
się z tą formacją?
HMP: Pomysł projektu z trzema wokalistami,
z Dickinsonem, Tatem i Halfordem nie
wypalił. Wam się udało. W czym tkwi
tajemnica Waszego sukcesu jako The Three
Tremors?
Sean Peck: Jestem pewien, że łatwiej było to
zrobić, gdy nie jesteś mega gwiazdą z kilkoma
menadżerami i ekipą prawników i tak
dalej. Jeden z powodów, który zmotywował
mnie do działania, pojawił się w pewnym wywiadzie.
Wtedy powiedziano mi, że byłoby
Pod koniec roku 2019 skończyliście trasę w
Europie, a w styczniu będziecie mieli trasę
po Stanach. Świadczy to o tym, że po obu
stronach Oceanu fani podchwycili wasz pomysł.
Gdzie wam się lepiej koncertuje, która
publiczność na Was lepiej reaguje?
Obecnie w Stanach Zjednoczonych było dużo
lepiej. Więcej nam się płaci, ponieważ z
jakiegoś powodu w Stanach przyciągamy
sporo ludzi. Kilka miejsc w Europie, jak Dania,
Grecja, Cypr, Szwecja było dla nas dobrych.
Holandia miała również dobry koncert,
ale każda europejska trasa miała swoje
własne problemy. Pierwsza miała miejsce zanim
płyta w ogóle została wydana, a podczas
drugiej Steve Grimmet musiał zająć miejsce
Harry'ego.
Na początku 2019 roku wydaliście debiutancki
album. Z tego co zauważyłem to budzi
on kontrowersje. Jedni Was uwielbiają,
inni Was mocno krytykują? Zacznijmy od
tych, którzy doceniają to co robicie. Jakie są
według nich Wasze mocne strony?
Cóż, dobrą rzeczą jest to, że zagraliśmy 17
koncertów w całej Europie, gdzie zagraliśmy
całą płytę na żywo. To było długo przed wydaniem
albumu i przed pierwszą recenzją. Po
zagraniu dwunastu utworów, widzieliśmy jak
ludzie szaleją na nich, już wtedy wiedzieliśmy,
że to bez znaczenia, gdy pojawią się jakieś
negatywne opinie, bo właśnie mocno rozruszaliśmy
tych ludzi i to oni są prawdziwymi
fanami metalu.
Natomiast Wasi oponenci wytykają wam
wady. Do czego głównie się czepiają?
Hejterzy zazwyczaj mówią, że to przesada, a
ja nie mogę się z tym zgodzić, bo w metalu
nigdy nie ma żadnej przesady.
No właśnie... Jedną z wad na jaką zwracali
uwagę wasi adwersarze to ta, że wasze partie
wokale są zbyt gęste i zbyt często wymienialiście
się nimi między sobą. Można
to interpretować też, że za bardzo się popisujecie?
Nie, to nie tak. Nasz koncert jest bardzo
zwarty i wyborny w odbiorze. To nasza wizja,
która pochodzi z punktu widzenia fana.
Nie ma żadnego popisywania się, ale za to
jest tona energii. Ludzie, którzy przychodzą
na nasz show mówią: "To był jeden z najlepszych
metalowych koncertów, jakie kiedykolwiek widziałem!".
to trudne do zrealizowania. Odebrałem to
jako wyzwanie i teraz jestem tutaj, trzy trasy
koncertowe później oraz pracuję nad kolejnym
albumem tego projektu.
18 THE THREE TREMORS
Foto: The Three Tremors
W Europe docenia się tradycyjny metal. W
Stanach natomiast nie ma mody na ten styl,
a oficjalny rynek muzyczny wręcz go nie zauważa.
Jakie mogą być prawdziwe powody,
że w Stanach jednak zauważono The Three
Tremors? Zapowiada się jakiś przełom i
heavy metal wróci na amerykańskie salony?
Z jakiegoś powodu w Stanach jest teraz solidna
podstawa dla rozwoju naszego projektu,
bardzo dobrze nas tam odbierają. Kiedy gramy
na żywo, jest to monstrualne show i ci,
którzy przychodzą je zobaczyć zawsze wracają.
Więc zdobywamy metal maniaków jeden
po drugim.
Japonia uwielbia takie projekty jak Wasz,
czemu jeszcze tam nie zagraliście?
Prace trwają. Prawdopodobnie uderzymy w
Czy z tego powodu wypuściliście "The Solo
Versions" aby pokazać jak każdy z Was
brzmi samodzielnie przy wykonaniu całego
materiału, bez wspomnianego popisywania
się?
Tak naprawdę to nie. Po prostu na tym wydaniu
umieściliśmy kawałki, które według
mnie i Dave'a brzmiały najlepiej i najbardziej
metalowo. Nagranie solowych wersji
uznaliśmy za dobry pomysł dla fanów. Gdy
mieliśmy już te kawałki okazało się, że otrzymaliśmy
sporo świetnego materiału. Musieliśmy
przekazać te pełne wersje fanom. Oddźwięk
był taki, że odbiór "The Solo Versions"
jest tak świetny, że musieliśmy tłumić
przesadne reakcje fanów. Grafika jest wspaniała,
sprzedajemy merch z jej wizerunkiem.
"The Solo Versions" są koncepcyjnym produktem,
który nigdy wcześniej nie był obecny
na scenie tradycyjnego heavy metalu,
oczywiście ja uwielbiam innowację w tej dziedzinie.
Czy Tim i Harry mają jakieś umiejętności
jeśli chodzi o śpiewanie, które robią na tobie
duże wrażenie a może nawet wzbudzają u
ciebie zazdrość?
Absolutnie obydwaj są wspaniali. Harry to
szaleniec, który śpiewa lepiej niż ktokolwiek
inny, a jego technika sprawia, że robi to zupełnie
bez wysiłku, co jest naprawdę wkurzające,
bo jest tak dobry! Ripper brzmi świetnie
we wszystkim, co robi, jestem na maksa
zaangażowany, gdy śpiewamy razem, to
wspaniałe uczucie. Każdy z nas ma pewne
atuty i słabości i z pewnością mogę powiedzieć,
że oni są dużo lepszymi wokalistami
niż ja, ale za to ja potrafię wyciągnąć od nich
znacznie najwyżej! Cokolwiek byłoby to warte...
Muzycznie The Three Tremors to tradycyjny
heavy metal, którego wyjściem jest album
Painkiller" Judas Priest, z tym że ze
współczesnym brzmieniem. Nie masz czasem
wrażenia, że wasze głosy przytłaczają
tę muzykę i są głównym czynnikiem, który
przykuwa uwagę słuchacza?
Zupełnie. Na koniec dnia, tak jak w każdej
muzyce, liczy się, czy masz świetny utwór
czy nie. Kocham wszystkie kawałki z naszej
płyty i właściwie wszystkie one dotykają szerokie
spektrum metalowych stylów. Kiedy pisaliśmy
album nie nastawialiśmy się na nic
konkretnego, po prostu pisaliśmy prosto z
naszego metalowego serca. Muzycy Cage napisali
wszystkie te kawałki, dlatego wszystko
zmierzało do ich szybkiego końca. Może w
przypadku kolejnej płyty trochę zwolnimy.
Jak własnie wspomnialeś The Three Tremors
tworzą muzycy zespołu Cage, to rodzi
pytanie czy nie powoduje to problemu w
prawidłowym funkcjonowaniu obu zespołów?
Nie, teraz skupiam się na Tremorsach. Cage
nowy album wyda w roku 2021 i wtedy również
ruszy w trasę, ale teraz nacisk jest na
The Three Tremors. Powstanie KK's Priest
dopiero co został obwieszczone, gdy oni też
będą działać pełną parą my przeniesiemy się
w tryb pisania materiału na nadchodzący albumu
The Tremors.
Przy okazji koncertów The Three Tremors
w 2019r. udało się wam zorganizować kilka
koncertów Cage. Ta sytuacja wskazuje, że
myślicie o muzyce przez cała dobę a w zasadzie
jesteście nią opętani...
(Śmiech) Nie jestem pewien, ale tak, napędzam
się czymś takim. Mam plan i lubię grać
koncerty oraz tworzyć płyty. Dlatego teraz,
gdy jestem częścią trzech różnych zespołów
(a całkiem nowy ruszy już niebawem), nabrałem
pełnej mocy do ataku!
Jeśli chodzi o twoją osobę to, Twoimi podstawowymi
zespołami są Cage, Death
Dealer i The Three Tremors. Jak wiele wysiłku
wymaga to od ciebie aby dobrze zarządzać
wszystkimi trzema zespołami?
Cóż, jeden zespół nie może koncertować cały
czas, więc pozwalam kierować mną wszechświatowi
i wszystko jakoś zawsze się udaje.
Death Dealer ma nowy album, z którym będziemy
mieć trochę występów i festiwali. Będzie
dobrze wrócić na scenę z Roseem i Stu,
a także nowym basistą Mikiem Lepondem.
Foto: The Three Tremors
Do niedawna współtworzyłeś wyśmienity
zespół Denner/Shermann, ale po odejściu
Shermanna do reaktywowanego Mercyful
Fate raczej nie ma już szans aby ten projekt
coś jeszcze zrobił. Nie żałujesz? Obaj panowie
to przecież niesamowity duet gitarowy...
To długa historia, o której już dość dużo opowiadałem.
W skrócie wydymali Dennera, co
moim zdaniem jest obrzydliwe. To przykre
dla fanów i poważne złamanie zaufania i lojalności.
Tak więc, nie będziemy pisali więcej
muzyki z Hankiem, ale może z tego horroru
wyniknie coś, co będzie jeszcze lepsze. Więcej
nie mogę powiedzieć.
Wasza trójka, oraz muzycy Cage i Death
Dealer współtworzą całe mnóstwo innych
zespołów i projektów. Nie gubicie się w
tym wszystkim?
Nie, jesteśmy w stanie podołać wszystkiemu.
Pisanie muzyki jest za to dziwne, kiedy musisz
zadecydować, do którego zespołu dany
kawałek będzie pasował. Ustalanie terminów
czasem jest problematyczne, na przykład
możliwe, że będziemy zmuszeni odwołać kilka
festiwali dla The Three Tremors z powodu
KK's Priest. Ale jak na razie dajemy radę.
Gitarzysta i perkusista grają obecnie z Grim
Reaper, więc to też komplikuje sprawę, ale
kiedy jest zapotrzebowanie, to przychodzi z
konkretnego miejsca.
Coś już o tym wspominałeś, ale Cage i
Death Dealer ostatnie albumy studyjne nagrali
w roku 2015, nie czas aby ponownie
wejść do studia i nagrać ich kolejne płyty?
Tak jak mówiłem, płyta Death Dealer już
od jakiegoś czasu jest gotowa. Teraz kończymy
negocjacje z wytwórnią w sprawie wydania.
Robimy to już jakiś czas, więc po prostu
czekamy na odpowiedni moment, by ją wypuścić.
Cage również pracuje nad nowym
materiałem i planuje trasę po Europie oraz
występy na kilku festiwalach w roku 2021.
Ty, Tim i Harry to niewątpliwie świetni
śpiewacy ale jesteście też muzycznymi osobowościami.
W takich okolicznościach nie
trudno o spięcie czy konflikt. Mieliście już
taką sytuację/sytuacje? Macie pomysł jak
nie dopuszczać do takich momentów?
Nie, to fajne, że stworzyliśmy zespół jako
uliczny heavy metalowy gang. Przeszliśmy
wiele, więc jednocześnie przetrwaliśmy wiele
problemów, jak zepsute Vany, koszmary
związane z lotami samolotem i inne stresowe
sytuacje. Wspieramy siebie nawzajem i bawimy
się, więc nawet z naszymi ego pracujemy
ciężko, by stworzyć coś większego. Jesteśmy
nową grupą, ale to niezwykle niespotykany
spektakl, jakiego metal jeszcze nie widział.
Czy spędzacie ze sobą wspólny czas, lubicie
wtedy ostro imprezować czy też macie
inny sposób na te wspólne chwile?
Tak, w nasze wolne dni wszyscy się spotykamy
i trochę imprezujemy! Z chłopakami z
Cage jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i dużo z
nimi rozmawiam poza tematami o muzyce.
Jakie macie plany co do dalszej działalności
The Three Tremors, kolejne koncerty czy
też myślicie o następcy debiutanckiego albumu?
Jesteśmy w trakcie szykowania drugiego albumu,
planujemy więcej koncertów w nowych
miejscach, więc zbliża się dużo zabawy.
Zachęcam najprawdziwszych fanów metalu,
by dołączyli do naszego pełnej potęgi pola
bitwy. To prawdziwy festiwal heavy metalu,
gdzie my robimy swoją część, by obronić wiarę.
Gdziekolwiek gramy, zawsze zapraszamy
gości, wokalistów i muzyków, którzy występują
z nami. To nakręca zabawę i pokazuje,
że robimy to z miłości do i dla chwały
stali! Chwała najwyższemu!
Michał Mazur
Tłumaczenie: Kinga Dombek,
Przemysław Doktór
THE THREE TREMORS
19
...jednak to jest niemożliwe!
Tak o pewnych oczekiwaniach swoich fanów i możliwości ich spełnienia
powiedział gitarzysta zespołu Zhema. Opowie również, dlaczego tak sądzi i ogólnie
o jego podejściu do procesu tworzenia. Poza tym opisze swoją muzykę, historię
zespołu, oraz omówi dokładniej ich najnowsze dokonania w branży muzycznej,
jak i podejście do niej samej. Poza tym, będzie trochę o grafice oraz o ludziach,
których zespół spotkał na swojej drodze.
HMP: Czy na początek mógłbyś opisać
Wasz najnowszy album, "Eye In Hell? Co
zamierzacie nim przekazać waszym fanom i
nowym słuchaczom?
Zhema Rodero: "Eye in Hell" jest szesnastym
albumem Vulcano, pomimo, że wielu
recenzentów twierdzi, że jest to dopiero jedenasty,
zaś inni, że jest to dwunasty krążek,
ponieważ ja uznaje wszystkie wydania, nawet
single i koncertówki. Nie spodziewaj się
nowoczesnych i przełomowych utworów,
gramy prawie 40 lat oraz ewidentnie nie jesteśmy
tutaj by zmieniać świat muzyki. Kiedy
wykuwał się metal, my byliśmy tam, dokładając
do pieca... Podążając za tym, "Eye
Czy powiedziałbyś, że Wasz najnowszy
album różni się od wcześniejszych dzieł?
Tak, nie tak mocno, jedynie na tyle, by pochłonąć
riffy, których się nauczyłem pomiędzy
tymi albumami. Jeśli chodzi o samo sedno
kompozycji, to sądzę, że jest bardzo trudno
uciec od tego, co należy do Ciebie. Mam
problemy z radzeniem sobie z nowymi riffami,
ponieważ zawsze będę je porównywał do
tych innych, które już istnieją. Jak tylko się
pojawią, to natychmiast przerywam. Jednak,
jak sądzisz, jak bardzo jest to trudne? Słyszałem
wiele absurdów od zespołów, które w 90
procentach po prostu kopiują z jednego
ugruntowanego riffu i są z tego zadowolone.
Lubisz motywy drogi oraz wątki religijne,
czyż nie?
Nie do końca! Mój ulubiony temat to filozofia
hermetyzmu. To moja pasja! Lubię pisać.
Jednak to nie jest, jak pisanie motywów
to by sobie pograć, nie jak zespół, po prostu
dla zabawy. W roku 1981, ja, Carli Cooper
i Paulo Magrao zdecydowaliśmy stworzyć
zespół, by grać autorskie utwory i wtedy
stworzyliśmy Astharoth, zapraszając przyjaciela
Wilhama do gry na perkusji. Chwilę
później zmieniliśmy nazwę na Vulcano. Zaczęliśmy
grać utwory, które istniały od lat
70. Trochę z nich możesz usłyszeć na singlu
7" "Om Pushne Namah". W roku 1983 radykalnie
zmieniliśmy nasz styl i nagraliśmy
demko "Devil on my Roof". Podczas 1984r.
Vulcano zagrał wiele koncertów w swojej
okolicy i nagraliśmy pierwszy album koncertowy
z muzyką metalową w Południowej
Ameryce. Wtedy w ciągu kolejnych lat
wszyscy dowiedzą się, co się stało z heavy
metalem, co my teraz nazywamy, metalem
ekstremalnym. Jednak zawsze koniecznym
jest zauważenie, że jednak scena i sytuacja
społeczna były inne, a wysiłek, który musiałeś
włożyć w założenie zespołu i zdobycie
uwagi różnił się kolosalnie. Jeśli potrzebujesz
1KJ by obecnie prowadzić zespół, to w tamtych
czasach to był koszt rzędu 1GJ.
Co sądzisz o "Om Pushne Namah"?
Nie mogę powiedzieć, że "Om Pushne Namah"
jest płytką, która reprezentuje Vulcano,
jednak jest momentem zapalnym do tego,
co nastąpiło potem. Dwa utwory zostały
napisane w 1974r. i z tego powodu, w 1983r.
były już przestarzałe. Było to coś, co potrzebowaliśmy
w tamtym momencie, więc to zrobiliśmy.
Czy nagrałeś coś ponownie z "Om Pushne
Namah" na albumach wydanych po tym
wydawnictwie?
Z całą pewnością nie! Kompozycje, które pojawiły
się na tym singlu są niekompatybilne z
Vulcano po roku 1983.
Jak duża różnica jest pomiędzy waszym
pierwszym demem, a drugim, "Devil On
My Roof"?
Mówisz o różnicy pomiędzy o "Om Pushne
Namah" i "Devil On My Roof"? Jeśli tak, to
się one totalnie różnią. Jedyną osobą, która
łączy obydwa wydania to ja. Kiedy wydaliśmy
singiel, tamten zespół już nie istniał,
mieliśmy nowy z Angelem, Hansenem, Renato
i mną. Angel dodał swoje wokale i pewne
pomysły, zaś Hansen uaktualnił je, a
potem napisał nowe rzeczy.
In Hell" posiada w sobie ten sam pokład
energii z lat 80., jednak wykonanie jest bardziej
precyzyjnie. Nasz thrash jest surowy i
ostry, prosty, jednak przyciągający, tak jak
powinna być każda muzyka metalowa. Znajdziesz
prędkość i ostre riffy, podwójne blasty,
trochę groove, wolniejsze momenty, tak,
jak w latach 80. i trochę tej nostalgii. Nie jest
ona celowa, ale jest, ponieważ wiemy jak to
robić.
Foto: Vulcano
do książek, poematów czy tekstów ogólnie
czy coś w ten deseń. Jeśli piszesz motywy na
utwory, potrzebujesz umiejętności tworzenia
kompaktowego. Musisz zawrzeć rozwinięty
koncept w jednym zdaniu. Wow! To jest naprawdę
trudne. Filozoficzne motywy są
skomplikowane i trudne do zrozumienia w
szybkiej i ekstremalnej kompozycji, działają
najlepiej w wolnym i rozciągłych utworach,
do 120 uderzeń na sekundę z zwykłymi riffami.
Stąd często potrzebuje motywów, które
pasują do utworów.
Wróćmy do… Waszych początków. Możesz
powiedzieć więcej o tym, jak powstało
Vulcano?
To często powracające pytanie. Vulcano był
grupką przyjaciół z końca lat 70. i byliśmy po
Z tego co mówiłeś wnioskuję, że tylko
zmieniliście gatunek, ale tematyka tekstów
została taka sama, czy mam rację?
Tak! Na początku nie byłem w Vulcano wyłącznie
odpowiedzialnym za teksty i kompozycje,
jednak stało się to w naturalny sposób.
Tak jak powiedziałem wcześniej, lubię pisać
dużo i moim ulubionym tematem jest filozofia
hermetyzmu, zaś z tego, prawie wszystkie
teksty, które piszę, odnoszą się do tej wiedzy,
nawet jeśli mają różne podejścia, nawet kiedy
je odczytasz oddzielnie, wciąż są połączone z
tą filozofią.
Co obecnie sądzisz o "Bloody Vengeance"?
Nareszcie zrozumiałem, że ten album jest
ponadczasowy. Jego kompozycje oraz riffy są
unikatowe. Nie mówię tutaj, że jego utwory
są perfekcyjne, jednak owe kompozycje mają
20
VULCANO
harmonie rozwinięte przez unikatowe riffy.
Mogę tak potwierdzić, ponieważ Vulcano
obecnie gra na żywo cały album i nawet jeśli
chcę stworzyć podobny riff do tego, który
ukazał się na tym albumie, nie jestem w stanie.
Po prostu nie mogę. "Bloody Vengeance"
stał się także stygmatem dla Vulcano ponieważ
recenzenci, krytycy muzyczni oraz
nawet fani oczekują od nas napisania nowego
"Bloody Vengeance"... jednak to jest niemożliwe!
Czy był to udany debiut?
Nie do końca, ale stał się hitem. Poza tym
myślę, że naszym udanym debiutem był album
koncertowy. "Live!" był odważnym posunięciem
jak na tamten czas, i miał, oraz
wciąż mogę powiedzieć, że ma niesamowitą
energię płynącą z komunikacji między zespołem
a fanami. Nawet teraz, kiedy włączam
ten winyl, czuję energię, o której mówię.
Czy powiedziałbyś, że okładka "Eye in
Hell" jest podobna do tej z "Bloody Vengeance"?
Nie, nie widzę tego. Być może katedra daje
takie odczucie. Grafika na okładkę "Bloody
Vengeance" została zaprojektowana przez
osobę, którą widziałem tylko jeden raz w moim
życiu. Po tej grafice, ja i inni członkowie
Vulcano nie słyszeli o nim więcej. Była to
grafika namalowana farbą gwaszową na tekturze
o formacie A3. Ten kościół naprawdę
istnieje i jest tylko parę metrów od miejsca w
którym żyję. Grafik wszedł do kościoła i poprosił
swojego brata by położył się na podłodze
i wtedy zrobił zdjęcie, a potem wykonał
resztę. Co do "Eye in Hell", widziałem szkice
zrobione przez Roberto Toderico i już widząc
te szkice, wiedziałem, że to będzie coś
świetnego. Roberto udało się bardzo dobrze
zrozumieć utwór, który dał tytuł albumowi.
Co do waszej pierwszej nazwy, Astharoth,
później została użyta przez polski zespół
grający techniczny thrash. Bardziej ciekawostka,
ale intryguje mnie, czy czasami słuchasz
technicznego thrashu i co o nim sądzisz?
Chłopie! Nie mogę słuchać tego thrash metalu,
ponieważ myślę, że thrash metal sam w
sobie jest techniczny, nie moja para kaloszy!
W mojej opinii muzyka metalowa jest złożona
z trzech bazowych elementów, energia -
dynamika - przesłanie. To są proste rzeczy i
takie powinny zostać.
Czym się różni "Anthropophagy" od debiutu?
Wszystkim! Skład się mocno zmienił, kompozycje
stały się szybsze, zaś motywy mniej
obskurne. To wystarczy by powiedzieć, że
zmieniło się wszystko. Raz usłyszałem od
mojego przyjaciela Ze Flavio, że gdyby został
w zespole, to następny album Vulcano
miałby brzmienie jak "Toxic Diffusion" (album
Psychic Possessor) i być może miałby
rację.
Czy powiedział byś, że raczej rozwijaliście
ten styl do przodu, nie zmieniając jednak
tak wiele muzycznie i tematycznie?
Nie myślę o takich rzeczach. Moje cele są daleko
od sławy i sukcesu. Prowadziłem zespół
tam gdzie ja lubiłem, a w 1987r., był to metal
grany jak najszybciej, brutalnie i radykalnnie.
Foto: Vulcano
Czy w Twojej opinii "RatRace" był udanym
albumem?
Myślę, że ten album jest jak syn, któremu nie
poświęcałem uwagi. Obecnie słucham tego
albumu i czuję się niekomfortowo i smutno,
a to dlatego, że nie przeznaczyłem mu odpowiednio
dużo czasu. Kiedy napisałem "Rat
Race" w roku 1989, Vulcano zatrzymało się.
Wtedy nie byliśmy już zespołem i nagle dostaliśmy
zaproszenie z Metalcore UK i oni
po raz pierwszy w naszym życiu dali nam
pieniądze za nagrania. To był pierwszy raz, w
którym wszedłem do studia nagraniowego
bez sprzedaży mojego samochodu. Tak więc
nazwałem Arthura "von Barbarian" i napisałem
utwory w ciągu jednego lub dwóch dni,
potem w ciągu kolejnych dwóch mieliśmy
próby i wtedy poszliśmy do studia. Nie przejmowaliśmy
się produkcją. Kiedy oddaliśmy
dwucalową taśmę matkę do Metalcore UK,
jedynie co im się udało zrobić, to dobre brzmienie
perkusji i gitar. Nie byli w stanie zrobić
nic więcej. Wokale wchodziły za wysoko
i nie było na to alternatywy. Natomiast żeby
za bardzo w miksie nie zaniżyć głosu, parę
solówek gitarowych z wysokim sprzężeniem,
musieli wyciszyć. To było naprawdę kiepskie!
Ale nikogo za to nie winię, to ja zjebałem!
"RatRace" został napisany z gitarzystą i
perkusistą. Napisaliśmy utwory z pewnymi
złożonymi w nieparzystymi metrum i był to
album, który wprowadził mnie do pisania
utworów w takimi metrum, co robię do dzisiaj.
Jeśli ktoś z Metalcore UK ma taśmę
matkę tego albumu, to dzisiaj byłbym w stanie
zrobić świetny nowy remaster.
Co się zdarzyło w latach 90.?
Vulcano przestało działać. Wielu ludzi tego
nie rozumie, kiedy wyjaśniam powody, dla
których w latach 90. zatrzymałem działalność
zespołu. Jest trudno o tym mówić bez
narażania się na krytykę, ale ludzie muszą
zrozumieć, że ta scena, która powstawała w
latach 90., była tą, w której nie chciałem brać
udziału. W mojej opinii i tylko mojej, scena
stała się za bardzo ugrzeczniona, a wartości
podziemnego podejścia były zamienione na
marzenia głównego nurtu. Tego miałem
dość!
Czy wasz powrót miał miejsce w roku
1996? Jeśli tak, to czemu zajęło wam osiem
lat, by wydać kolejny album?
Nie! Wróciliśmy w roku 2003. Pomiędzy latami
1988 oraz 2003 zrobiliśmy parę koncertów,
tutaj w naszym mieście, ale to nie był
powrót, to był tylko momenty. W okresie pomiędzy
rokiem 2000 a 2001, Soto Jr. mocno
nalegał na powrót Vulcano, ale byłem temu
przeciwny. Myślałem, że jeśli zespół ma powrócić,
to powinien zaprezentować nowy album,
zaś my nie mieliśmy nic! To po jego
śmierci zdecydowałem, że go uczczę i powrócę
z nowym albumem "Tales from the Black
Book".
Czy nazwałbyś "Tales from the Black
Book" powrotem do przeszłości? Z tego co
wiem, to nagrałeś utwory takie jak "Total
Destruicao", który pochodzi z Waszego
albumu "Live!", mam rację?
"Tales from the Black Book" jest naturalną
kontynuacją "Bloody Vengeance". Myślę, że
ten album powinien zostać napisany w roku
1987. Jest to album, który naprawdę lubię.
Tak, nagraliśmy ponownie utwory takie jak
"Total Destruicao" oraz "Guerreiros de Sata",
ponieważ graliśmy z perkusistą, który brał
udział przy nagraniach "Live!" oraz "Bloody
Vengeance". Wpadł by złożyć nam wizytę
podczas nagrań w studiu, zaś my się go zapytaliśmy,
czy nie chciałby zostawić czegoś dla
nas nagranego. Nie widzieliśmy się przez 15
lat - on żyje w Japonii - zaś wtedy zostawił
nam dwa utwory. Jednak mogę powiedzieć
Ci, że planowałem nagrać ponownie te utwory
z "Live!" od roku 1987, ze względu, że oryginalnie
nie miały wersji studyjnej. Od
"Anthropophagy" próbowałem to zrobić!
Czy powiedziałbyś, że dla was jako zespołu
czasy po "Five Skulls and One Chalice"
były bardziej stabilne?
VULCANO 21
Powiedziałbym, że dopiero po "Drowning
in Blood" moja sytuacja w Vulcano stała się
bardziej luźna. "Five Skulls…" był skomplikowanym
albumem do wyprodukowania. Żyłem
wtedy w Santos, 700 km od ówczesnego
gitarzysty, o wokaliście nie wiedzieliśmy nic.
Jedynie kiedy było potrzeba nagrać wokale,
dał nam adres, który był oddalony 900 km
ode mnie, zupełnie w innym rejonie kraju. Jeden
żył na północy, drugi na południu. Nie
mieliśmy nawet próby przed nagraniami. To
było bardzo trudne. To co się zdarzyło przepowiadało,
że Angel opuści zespół.
A co obecnie sądzisz o "Drowning in
Blood"?
Jest to wspaniały album, ale niezrozumiały
dla wielu ludzi. Ma dziwne riffy, zaś ludzie
zwykle nie są przyzwyczajeni do niezwyczajnych
riffów, spodziewają się, że zespoły będą
brzmieć tak ja te z ugruntowaną pozycją.
Czy nie rozumiem tego? Lubię ten album.
Czy "The Man, The Key, The Beast" to
momentem, w którym zaczęliście być bardziej
popularni?
Nie sądzę! Vulcano nigdy nie był popularny
poza podziemiem. "The Man, The Key, The
Beast", ma unikalny koncept, może poza jednym,
dwoma utworami, jednak ludzie zdają
się zbytnio nie przykładać uwagi do tekstów,
które są w danych kompozycjach. A ten album
wymaga skupienia i zrozumienia, ponieważ
inaczej zostanie nieodczytany poprawnie.
Na przykład, kilka razy zostałem spytany
o utwór "No Mercy for Fucking Traitors",
jaki ma ten utwór cel? Jeśli mnie spytasz
o to więcej niż raz, to przez to, że nie
zrozumiałeś niczego. Nie ma nic więcej poza
oddaniem hołdu zespołom mojego czasu,
którzy byli wyzwolicielami od tego, co nas
uciskało. Są tam riffy metalowe, Sodom, Judas
Priest, Metallica, Slayer oraz rock'n'rollowe
solówki, po prostu skup się. Tak więc
nauczyłem się tego, że to jest dodatkowy
problem, kiedy piszesz coś, co jest pewna
koncepcją.
Czym się różni "Wholly Wicked" od jego
poprzednika?
Foto: Vulcano
Niczym szczególnym, jest kontynuacją
poprzedniego albumu, "The Man, The Key,
The Beast", jednak z głębszą i hermetyczną
liryką.
Co sądzisz o "Os Portais do Inferno Se
Abrem: A História do Vulcano"? Czy oddaje
on sprawiedliwość zespołowi? Czy
jest jego wersja anglojęzyczna?
Myślę, że DVD z tym dokumentem jest z
tekstem po angielsku. Vulcano ma prawie 40
lat historii. Historia zaprezentowana w tym
filmie jest interpretacją reżyserów tego dokumentu.
Wszystko, co się tam pojawiło, jest
zgodne z prawdą i czasem. Jednak w tych 40
latach jest masa innych historii. Ja nigdy nie
brałem udziału w pracach nad tym dokumentem,
wyraziłem tylko swoje odczucia i
udzieliłem wywiadu. Zobaczyłem ten film po
raz pierwszy wraz z fanami podczas jego premiery
w kinie. Nie wiedziałem, co tam znajdę.
Ale, polubiłem go. Świetna robota!
Jest coś co byś zmienił na "XIV"?
Nie zmieniłbym czegokolwiek na żadnym
albumie, który zrobiłem. Jeśli nagrałem jakiś
album, to dlatego, że odpowiadał mi rezultat,
który osiągnąłem, w innym wypadku bym
tego nie zrobił. Mam dużo utworów, które
nie zostały nagrane, ponieważ nie spodobały
mi się. Na tym albumie mamy wiele różnych
motywów. To jest innym przykład, że ludzie
nie próbują zrozumieć danego utworu lepiej.
Na trasie listopad/grudzień 2019r., spytano
się nas, czy jesteśmy nazistami. Byliśmy w
szoku! Skąd to pytanie? I odpowiedź była
następująca: ponieważ zrobiliście utwór
"Propaganda and Terror". O kurwa, nie zrozumieli
niczego! Ten motyw jedynie mówi o
prawdziwych wydarzeniach z Drugiej Wojny
Światowej, co jest naprawdę historią a nie
przyzwoleniem na coś tam.
Czy byłbyś w stanie wybrać swoją ulubioną
okładkę z waszej dyskografii? Dlaczego
właśnie ta? Czy mógłbyś powiedzieć więcej
o tej okładce?
"Anthropophagy" ma świetną grafikę. Ukazuje
ona krajobraz po wielkiej nuklearnej katastrofie,
gdzie nie ma nic i ci, którzy przetrwali
nie mają niczego do zjedzenia oraz mają
tylko jedną alternatywę: zjeść którzy umarli!
Jednak, jak długo będą czekali na jedzenie?
Czy zaczną zabijać ludzi, by ich zjadać?
Czy ilość utworów na najnowszym "Eye In
Hell" jest wyborem artystycznym czy przypadkiem?
Przypadek! Dostarczyłem osiemnaście utworów
dla Mighty Music, żeby wybrali, zaś oni
wybrali trzynaście, całkiem proste.
Co sądzisz o Mighty Music?
Poznałem Mighty Music nie tak dawno,
przyznam się, że jestem oderwany od wydarzeń
na scenie metalowej. Kiedy zacząłem
rozmawiać z drużyną Mighty Music, zrozumiałem,
że są profesjonalistami i bardzo
dobrze wiedzą jak prowadzić swój biznes
oraz, że są skupieni na swoim katalogu artystów.
Byłem przestraszony, bo nigdy nie pracowałem
w ten sposób. Vulcano zawsze był
zespołem zrób to sam, stąd nigdy tego nie
doświadczyłem wcześniej. Pracuję ciężko by
dotrzymać im kroku.
Co zamierzasz robić w 2020?
To co robię każdego roku, pracować ciężko
nad rezerwacją występów i iść po więcej i
więcej koncertów, ponieważ wierzę, że zespół
potrzebuje tony występów by przyciągnąć
fanów, ponieważ jedynie granie na żywo pozwoli
zespołowi pokazać swoją wartość.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuje Tobie i HMP za możliwość przekazania
swoich myśli na temat Vulcano.
Również dziękuję czytelnikom za poświęcenie
czasu na przeczytanie i zapraszam Was
wszystkich do dowiedzenia się więcej na
temat naszej kariery, poszukiwania informacji
i odwiedzenia nas na Bandcamp. Dziękuje
wam wszystkim. Keep banging! Niezły wywiad!
Jacek Woźniak
22
VULCANO
Tak o jednym z utworów z najnowszego
albumu S.D.I. mówi
nasz sympatyczny rozmówca.
Sam zespół jest stosunkowo
znaną kapelą wśród ludzi, którzy
głębiej obracają się w muzyce
thrash-metalowej, ta zaś w
latach 80. grała swój crossover
na scenie, która dała nam takie
zespoły jak Sodom, Violent Force oraz Assassin. O tym jak ta formacja sobie
poradziła w tym środowisku, o ich powrocie oraz o najnowszym albumie "80s Metal
Band", a także na temat liryk i procesu produkcji, opowie wspominany już basista
i wokalista zespołu, Reinhard Kruse.
HMP: Cześć! Z tego co widzę, to niemiecka
metalowa scena wciąż żyje i ma się dobrze.
Iron Angel, Despair i teraz Wy, wraz
ze swoim nowym "80s Metal Band", czy
mógłbyś powiedzieć więcej o zawartości tego
albumu?
Reinhard Kruse: Album zawiera zróżnicowane
utwory, być może przyczyną tego jest
fakt, że te utwory powstawały przez długi
okres czasu. Wiele z motywów i kawałków
kompozycji ma ponad dwadzieścia lat. Kiedy
zdecydowaliśmy się pracować nad nowym albumem,
to zebrałem wszystko to, co zrobiłem
w ciągu ostatniego dwudziestolecia
(muzycznie) i dopracowałem to. Mieliśmy
około dwudziestu utworów i wybraliśmy
około dwunastu kawałków do nagrań na
"80s Metal Band". Każdy ze tych utworów
ma swoją własną historię: "80s Metal Band" -
utwór jest o śnie, który miałem po raz pierwszy,
kiedy miałem około 20 lat. Marzyłem
o tym, co bym zrobił z moimi oponentami,
gdybym tylko miał siłę i możliwość, by wyjść
tego bez konsekwencji. Chciałem jakoś spoić
te koncepty efektowną metaforą. I tak oto
doszedłem do obrazu gladiatora zabijającego
swojego przeciwnika, tak, jak widziałem na
wielu okładkach albumów zespołów metalowych
z lat osiemdziesiątych. "Freeride" - zawsze
się zastanawiałem nad jazdą po niemieckich
szosach. Agresja, lekkomyślność,
złość, całkowicie przeciętnych ludzi, w momencie
w którym znajdą się za kółkiem. To
zmienia całkowicie ich charakter, którego
pierwotna wersja wraca, kiedy zostanie osiągnięty
cel ich podróży. Szczególnie mężczyźni
w moim wieku z dużymi samochodami.
To jest prawie jak metamorfoza. Prawdopodobnie
wiesz, że mieliśmy dużą dyskusję (z
prawie religijnymi aspektami) w Niemczech,
ponieważ byliśmy jedynym krajem w Europie
bez limitu prędkości na autostradach. Zawsze
chciałem zrobić o tym utwór. "Porno" -
to jest jak jedzenie w McDonaldzie lub wizyta
w burdelu. Nikt nie przyznaje się do tego,
że to robi. Nikt o tym nie mówi. Ale biznes
wciąż się rozwija. Chciałem zrobić utwór na
temat konsumpcji porno i uznałem, że najlepszym
sposobem by to zrobić, jest wcielić
się w rolę konsumenta porno. "Action" - dynamiczny
utwór z zwariowanym tekstem o goniącym
coraz szybciej czasie, społeczeństwie
zabaw i spelnionych życzeń oraz snach dorosłych
ludzi (takich jak ja). "Trash" - ten jest
o bezwzględności castingów. Młodzi i obiecujący
chłopcy i dziewczyny wyciśnięci niczym
cytryny, ośmieszeni i napiętnowani.
Tylko dla pieniędzy. Nie cierpię tego! "Sneaky
War" - bronią kolejnej wojny światowej
nie będzie pistolet bądź nóż. Będzie ona miała
miejsce w internecie. Duże kraje już teraz
próbują przejąć kontrolę nad siecią. By kontrolować
gospodarkę, opinię publiczną. Mam
na myśli tu Stany Zjednoczone, Chiny i Rosje,
które walczą przeciwko sobie, w tej niewypowiedzianej
wojnie botów. My Europejczycy
stoimi obok tego ze zdumionymi oczami.
To nie wystarczy. Użyłem w tym marszowych
żołnierskich dźwięków by to zobrazować.
"(Let the) Ball Run" - lubię piłkę nożną.
Foto: S.D.I.
Jest on o marzeniu
Wziąłem tutaj znane cytaty z piłki nożnej,
tak znane, że teraz są prawie uznawane za
frazesy. Jest to mój osobisty sposób na uhonorowanie
tej gry. "Here and Now" - ten
utwór jest o religii i wolności, oraz sposobie,
w jakim ona pozwala kontrolować ludzi. Nie
jest ona o (oraz z pewnością nie przeciwko)
społecznościom religijnym, ponieważ one
same mogą być pomocne dla wielu ludzi. Jest
bardziej o sposobie działania tej "kontroli",
oraz co ja o niej sądze. "Back Against the
Wall" - tylko kilka z nich: 20 Kwietnia 1999,
Columbine High School (USA), 22 Lipiec
2011, Oslo (Norwegia) 9 Październik 2019,
Halle (Niemcy), 9 Lutego 2020, Korat (Tajlandia).
Co kieruje zabójcą? Jak powstaje
myśl o wpadnięciu w szał zabijania? Tutaj
próbowałem postawić się w roli zabójcy. Co
sprawia, że ktoś dochodzi do swoich limitów
i zaczyna to robić? Ten utwór jest próbą
zrozumienia tego. "I Hate You" - Aaaaarrrrrghh!!!!,
"Dead and Gone" - byłem w Dreźnie
w maju 2019r. i obserwowałem Montags-Demonstration.
Starzy Naziści, nie potrafiący
się nauczyć, uparci i rozgoryczeni,
wypowiadają rasistowskie slogany oraz czarują,
że świat już nie istnieje (i nigdy nie istniał).
Machają fikcyjnymi flagami, flagami
krajów, które nigdy nie istniały. Jednak mają
na myśli jedną, dawną Niemiecką Rzeszę. Ich
świat zniknął. I to dobrze! Mówiąc wprost
chodzi o ciągłe zmiany. "She said" - Żyjecie
razem. Przyzwyczajacie się. Zmagacie się. Powoli
ulatuje ten czar. Akceptujesz wiele…
przez jakiś czas. Lecz w pewnym momencie
zaczyna to być już denerwujące. Nie chcesz
żeby tak nadal to trwało.
Jak wiele zespołów metalowych z lat 80.,
które powróciły po długiej przerwie, znasz i
masz z nimi kontakt? Czy masz także podobne
doświadczenia co oni?
Spotykaliśmy Darkness (Essen, Niemcy),
ponieważ gralismy na paru tych samych koncertach.
Poza tym oni wydali swoje pierwsze
albumy za pośrednictwem GAMA-Records.
Tak więc znamy tych samych ludzi. Poznaliśmy
muzyków z Mad Max (Münster, Niemcy),
w ostatnim roku, na festiwalu w Hiszpanii.
Ich perkusista Axel Kruse nie tylko
współdzieli moje nazwisko, ale dorastał również
w Osnabrück (Niemcy). Zawsze przyjemnie
jest spotkać niektórych ze starej
gwardii. Kiedyś wszyscy chcieliśmy zostać
gwiazdami rocka, co nam wszystkim się nie
udało. Tak więc historie zespołów są często
podobne. Większość z kapel, które znaliśmy
w latach osiemdziesiątych, nie ma już na
trasach koncertowych. Gros z nich znalazło
swoją drogę poza rynkiem muzycznym, jak i
my. Z bardziej lub mniej interesującymi zawodami,
regularnymi wypłatami i pełnym
stresu życiem rodzinnym. Być może to jest
lepsze, niż zostanie narkomanem bez grosza
przy duszy, z łysiejącą głową i gitarą w
S.D.I. 23
zastawie.
Jeśli miałbyś porównać Wasz najnowszy
album do Waszego debiutu, to co byś
powiedział?
Rzekłbym, nie do porównania! Byliśmy
całkiem młodzi, odpowiednio 22, 20 i 18 lat.
Pełni energii i zapału do zostania gwiazdą
rocka. Oczywiście! Demówka "Bloodsucker"
była trochę żartem! Najbardziej dziki zespół
z najtwardszym podejściem, najszybszą i najostrzejszą
muzyką jaką sobie mogliśmy wyobrazić,
z najdziwniejszą nazwą jaką sobie
możesz wyobrazić (Satans Deflorations Incorporated).
Bam!!! Kiedy podpisywaliśmy
kontrakt na album, mieliśmy tylko cztery
utwory (z dema), brak gitarzysty i sześć tygodni,
na stworzenie zespołu. Album został
nagrany i zmiksowany w ciągu dwóch tygodni,
w profesjonalnym studiu muzycznym z
profesjonalnym inżynierem dźwięku. Jednak
ten fakt nie przeszkadza mi w graniu wielu
utworów z tego albumu na naszych występach.
Ale te osiem tygodni to była jak wycieczka
do innego świata. Teraz jesteśmy dorośli,
ja mam 56 lat. Sytuacja jest całkowicie
inna. Obecnie nie chcemy być gwiazdami
rocka. Mamy prace, rodziny i dupy pełne
zobowiązań. Nie mielibyśmy czasu by spędzić
kilka tygodni z dala tego wszystkiego.
Tak więc, jak to powinno zadziałać? Dlatego,
po tym jak zdecydowaliśmy stworzyć nowy
album, dokonałem wstępnej produkcji
wszystkiego, potem nagraliśmy nasze części
instrumentalne własnym sumptem. Pod koniec
udaliśmy się do studia by dokonać
miksu. Jednak pewne rzeczy się nie zmieniły:
miłość do muzyki i fanów, szczerość naszych
tekstów oraz duma z tworzenia muzyki, której
nikt wcześniej nie usłyszał.
Co sądzisz o debiucie per se?
Uwielbiam!
Czy mógłby być zrobiony lepiej w Twojej
opinii?
Myślę, że to jest kwestia gustu. Oczywiście,
mógł on zostać nagrany czyściej. Mógł być
bardziej złożony? Kto wie? Kto się tym przejmuje?
Sądzę, że jeśli zrobisz coś artystycznego,
niezależnie co, i powiesz, że dobra,
skończone, to wtedy ten byt dostaje swoje
życie. Na to życie możesz stosunkowo nieznacznie
wpłynąć. Nie możesz kontrolować
tego, co inni ludzie z tym robią. Tak to jest.
Stąd, raczej nie myślę o tym zbytnio.
Foto: S.D.I.
Jak popularne było "Sign of the Wicked"
zaraz po wydaniu?
Na samym początku nie za bardzo. Mieliśmy
(i wciąż mamy) złą prasę w Niemczech. Nie
wiem czemu. Tak więc trochę zajęło, zanim
fani zrozumieli, że jest to bardzo unikalny i
złożony album. Po latach stał się coraz bardziej
i bardziej popularny. Obecnie gramy
prawie cały album na naszych koncertach.
Czy powiedziałbyś, że "Sign of the Wicked"
jest waszym magnum opus?
Z pewnością jest naszym najważniejszym i
najbardziej udanym albumem. Ale - dla mnie
- na tej płycie są dzieła, jak i są całkiem dobre
utwory. Jak na każdej płycie. W wielu wypadkach
rozumiesz tę różnicę lata później.
Jak byś ocenił obecnie "Mistreated"? Czy
zmieniłbyś coś na tym albumie?
Z "Mistreated" styl zespół niezamierzenie
dorósł. Kiedy dorastasz nowe rzecz zaczynają
przyciągać Twoją uwagę. Mając dwudziestkę
głównie myślałem o dupczeniu, dupczeniu,
napierdalaniu, piciu, rocku, dupczeniu,
dupczeniu i ponownie dupczeniu. To się
zmieniło. Poza tym Rage, nasz gitarzysta,
nalegał na danie miejsca jego utworom na
tym albumie, na co się zgodziłem. Trochę je
zmieniłem, jednak wciąż się różnią od innych
utworów, oczywiście. Tak więc muzyka się
zmieniła. To było naturalne i spoko. Jednak
technicznie album cierpiał z powodu wielu
problemów, które mieliśmy podczas nagrywania.
Nasz gitarzysta nie był w stanie poradzić
sobie z sytuacją ze studiem nagraniowym.
Tak więc straciliśmy masę czasu, zaś ja
spędziłem dnie i noce z moimi partiami. Pod
koniec byłem zbyt zmęczony by wziąć podobny
udział w procesie miksowania, tak jak to
robiłem z każdym innym nagraniem. Wciąż
nie jestem zadowolony z miksu.
Czy to tylko mi się tak wydaje, czy "Mistreated"
brzmi i wygląda jak album koncepcyjny?
W zamierzeniu to nie miał być album koncepcyjny.
Jednak motywy utworów były bardziej
personalne niż te, które były na dwóch
pierwszych albumach. Jest to bardziej o nadużyciach
i byciu zmuszanym do rzeczy, których
nie chcesz robić.
Myślę, że "Mother" obecnie jest bardziej
istotny niż był wcześniej, z obecną główną
debatą na temat aborcji, zgodzisz się?
Tak! Ale ten temat będzie rozpatrywany
przez dłuższy okres czasu. Jeśli kobieta mówi,
że jej ciało należy do niej, to ona nie może
się mylić. Pytaniem jest, czy nienarodzone
dziecko też należy do jej ciała, czy też nie?
Czy ma własną osobowości? Kiedy ten zbiór
komórek staje się człowiekiem? W którym
momencie zaczyna mieć duszę? To nie jest
pytanie naukowe, ale raczej pytanie o podejście
czy wiarę. Nie ma tu błędnych lub prawidłowych
odpowiedzi! I ja takowej w ogóle
nie posiadam! W tym utworze, stawiam siebie
w pozycji tego nienarodzonego dziecka,
tak samo jak ja stawiałem się w miejscu zabójcy
na najnowszym albumie. Uważam, że
jest to ważne pytanie i jestem otwarty na
wszystkie punkty widzenia.
Co się zdarzyło w 1991?
W 1990 nasz perkusista Ralf opuścił zespół,
ponieważ otrzymał dobrą ofertę pracy. Został
zastąpiony przez Christopha Olbricha,
który grał z nami do naszej trasy po Czechosłowacji
na początku 1991r. Ja zajmowałem
się innymi projektami i kiedy ponownie wystartowaliśmy
w 1992r, Rage został zatrudniony
w zespole Enola Gay. Znaleźliśmy nowego
gitarzystę, Jürgena Uthleba i nagraliśmy
demówki, które wydaliśmy jako dodatkowe
utwory, w momencie, w którym ponownie
zostały wydane nasze trzy pierwsze albumy.
Jednak we wczesnych latach 90. metal
był całkiem martwy i nie znaleźliśmy do
współpracy partnera w przemyśle muzycznym.
To było to. W roku 2014 wysłałem
wiadomość do mojego bliskiego przyjaciela
Ralfa, który grał ze mną w zespole rockowym
Die Ingjenore w roku 2000. Poprosiłem
go o spotkanie, zaprosiłem na wspólne
jamowanie w niedzielę po południu. Jako odpowiedź
wysłał wideo, na którym gra ścieżkę
perkusyjną do starych kawałków S.D.I. W
sekrecie wynajął własną salę prób. Spotkaliśmy
się parę dni po tym i graliśmy stare
rzeczy. Piekielnie dobra zabawa. Spróbowaliśmy
znaleźć Rage'a (co nie było proste, ale
to już inna historia). Niemniej wkońcu dołączył.
Nagraliśmy wideo z salki prób z wykonywania
"I Don't Care" (wciąż na naszym
kanale Youtube, sdimetal). Tylko dla zabawy.
Wrzuciłem to na Facebooka i reakcja na
to była znacznie większa, niż przypuszczałem.
Zaproponowano nam koncert na Metal
Assault Festival w styczniu roku 2015 w
Wurzburgu (Niemcy). Granie tam było naprawdę
przyjemne i uznaliśmy, że czas ponownie
zacząć grać jako S.D.I.
Co robiłeś w okresie czasu pomiędzy 1991 i
2013? Czy grałeś w tym okresie?
24
S.D.I.
We wczesnych latach 90. miałem projekt
Tommy And The Lucky Ones. Był to rock-
'n'roll i boogie z niemieckimi tekstami, gdzie
nasz obecny perkusista, Christoph grał na
perkusji, zaś ja na gitarze. W roku 2005
założyłem Die Ingjenore, którego członkami
był perkusista Ralf Maunert, wokalista
Bulent Sendallar (znany też jako newsspeaker
z Fight z Sign of the Wicked) oraz
basista Fohni Goedereis (który zmiksował
najnowszy album) oraz ja grający na gitarze.
Widzisz, S.D.I. jest trochę jak rodzina, z
tymi samymi muzykami pracującymi razem
wiele razy. W całym okresie czasu grałem w
wielu coverbandach. Wciąż daje o wiele więcej
koncertów z cudzymi utworami z zespołami
The Lucky Ones oraz Juicy Fruits niż
gram jako S.D.I.
Czy powrót do przemysłu muzycznego jako
S.D.I. był dla was trudny po tym okresie
czasu?
Nie! Nigdy nie byliśmy znaną czy wielką kapelą
rockową zw latach 80. Zawsze trzymaliśmy
się twardo powierzchni. Kiedy ponownie
uformowaliśmy zespół w 2014r., chcieliśmy
tylko mieć frajdę i niczego nie oczekiwaliśmy.
Nie byliśmy nawet pewni czy ktoś będzie
pamiętał o S.D.I. Jednak reakcje były
wspaniałe. Otrzymaliśmy wiele zaproszeń na
festiwale i koncerty po całej Europie. Z tego
wnioskuję, że ponowne zaczęcie było całkiem
proste.
Co zainspirowało tekst utworu tytułowego
najnowszego albumu, jeśli mógłbyś wspomnieć
jeszcze raz?
Jest on o marzeniu, które miałem przez długi
okres czasu. Było ono o tym, co zrobiłbym
przeciwnikom, jeśli miałbym szansę, w sytuacji
gdzie nie mam nic do stracenia. Wierzę
w to, że wiele ludzi trzyma w sobie frustrację
i poniżenie. I wiele osób ma w sobie bestię.
Tak jak i ja.
Z tego co mi wiadomo, gladiatorzy, którzy
chowają swoją twarz w piasku są tymi
martwymi. Szczególnie jeśli walczą o życie
lub śmierć. Nie mam racji?
Masz rację. I ta lista, o której mówię w utworze
naprawdę istnieje. Ale wątpię, że to zrobię
(uśmiech).
Co sądzisz o próbach banowania "Porno" w
niektórych krajach (najnowszy przypadek to
Polska)?
Protekcjonalne i głupiutkie. Nie możesz traktować
swoich obywateli jak dzieci. Oni są dorośli.
Niezależnie co sądzisz o porno, to jest
kwestia wolności. Demokracja nie jest dyktaturą
większości. Życie opiera się na zmianach.
Dzisiejsza mniejszość będzie jutrzejszą
większością. Dla mnie nie do uwierzenia
jest fakt, że oczywiście wiele polskich ludzi to
akceptuje. Oni oddają swoją wolność. Ta
anty-demokratyczna polityka Polski i innych
krajów zaprowadzi ich z powrotem do
wieków średnich, do tępoty i paternalizmu. I
to oznacza, że będą igrać z ogniem z ich ciągłym
ignorowaniem postanowień, które
stworzyli i podpisali. Czasami wydaje mi się,
że oni chcą być wykopani z Unii Europejskiej,
mimo że Polska i jej obywatele zyskali
więcej z wolności i wsparcia Unii niż ktokolwiek
inny.
Czy "She Said" zostało zainspirowane
przez Judas Priest i Accept?
Nie, zarówno muzycznie jak i tekstowo nie.
Oba te zespoły z pewnością miały na mnie
wpływ jako młodego muzyka. Zarówno Iron
Foto: S.D.I.
Maiden czy Led Zeppelin - z ich ciężkim
bluesem - wychodzą z wielu moich utworów.
Jednak uwielbiam brzmienie zespołów z lat
80. Lubię muzykę skupiającą się na riffie. I
uwielbiam utwory z ścieżkami wokalnymi,
do których możesz śpiewać (jeśli chcesz).
Czy uważasz, że "80s Metal Band" będzie
udany? Co oznacza termin udany dla
Ciebie?
Tak definitywnie. Już jest dla mnie sukcesem.
By zrozumieć to, musisz wiedzieć, że w
roku 2013 byłem chory i nawet nie byłem
pewien, czy będę ponownie w stanie stanąć
na nogi. To była całkiem poważna sytuacja.
Po moim wyzdrowieniu, jednym z moich
personalnych celów, było wydanie czwartego
albumu S.D.I. I właśnie jesteśmy tu, rozmawiając
o tym. Nikt tego już mi nie odbierze.
Poza tym czułem, że to coś naturalnego, by
pójść tą ścieżką. Nie chcemy być tylko występem
staruchów czy coś. Zespół żyje i
tworzy! Myślę, że stworzyliśmy album, z którego
możemy być dumni. Oczywiście mamy
nadzieję, że ludzie to polubią. Jestem całkiem
pewien, że to wyjdzie.
Czy zdjęcie na okładkę zostało zrobione w
tym samym czasie co teledysk?
Scena z błotem została zrobiona w tym samym
studiu co teledysk, przez Manfreda
Pollerta, fotografa/operatora, który pracował
nad "Sign of the Wicked" oraz "Mistreated".
Nagrał tą scenę w tym samym dniu, w
którym zostały zrobione zdjęcia. Wszystkie
inne części teledysku do "80s Metal Band"
zostały nagrane kilka tygodni później, przez
mojego przyjaciela Andreas Petersa, w jego
improwizowanym studiu wideo blisko jego
domu. Poza korzystając z okazji tym nagrywał
także inne materiały na inne wideo.
Co zamierzacie robić w roku 2020?
Głównie w tym roku zamierzamy grać trasę
po całej Europie. Pierwszego lutego już zaczęliśmy
z nowym wydawnictwem w Kassel
(Niemcy). Następnie w marcu będziemy w
Portugalii i Hiszpanii, następnie potem w
Polsce, Austrii, Słowacji, Bułgarii, Niemczech
i na paru koncertach w Czechach. Poza
tym 29 maja będziemy grać na Heavy
Agger-Fest w Danii. Inne występy w trakcie
organizacji. Poza tym już pracujemy nad nowym
materiałem.
Co sądzisz o MDD Records?
Pracowaliśmy z nimi przez kilka lat jeśli chodzi
o sprzedawanie merchu. Zawsze to była
osobista i uczciwa relacja. Tak więc naturalnym
dla nas było spytanie ich, czy nie byliby
zainteresowani wydaniem nowego albumu
S.D.I. Powróciliśmy ostatniego roku tam i
poczułem, że oni uwierzyli w S.D.I. Tak samo,
jak my w to uwierzyliśmy. Pomimo tego,
że z pewnością nie są największą firmą w biznesie,
jesteśmy szczęśliwi mogąc pracować z
partnerem, na którym możemy się oprzeć.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuję za ugoszczenie nas!
Jacek Woźniak
S.D.I. 25
HMP: Cześć! Co sądzisz o odbiorze
"Combat Cathedral"? Czy był on udanym
albumem w Twojej opinii?
Ingo Bajonczak: Cześć! W mojej opinii
"Combat Cathedral" był świetnym, jednak
bardzo niedocenianym thrash-metalowym
dziełem! Oczywiście dla mnie był i zawsze
będzie to wyjątkowy album, ponieważ to był
mój debiut w Assassin!!! Dla zespołu jest to
również istotne, ponieważ Robert, jako główny
wokalista i twarz kapeli zawsze wydawał
się wyjątkowy, zarówno dla zespołu, jak i dla
Wciąż żywy
Miałem przyjemność ostatnio wymienić parę słów z wokalistą Assassin,
Ingo Bajonczakiem, którego możliwości mogliśmy poznać na "Combat Cathedral"
z roku 2016. Teraz możemy sprawdzić, co się zmieniło w aspektach lirycznych i
produkcyjnych, o czym będziemy trochę rozmawiać. W tych rozmowach Ingo wesprze
długoletni członek i gitarzysta zespołu, Jürgen "Scholli" Scholz, opowiadając
o technikaliach i swoich opiniach na temat jednego z mniej popularnych albumów
w karierze zespołu. Nie przedłużając, zapraszam do zapisu tej rozmowy.
więc nie, nie lubię go, dla naszego najnowszego
"Bestia Immundis" jedynie komiksy
stanowiły inspirację. Z tego miejsca chciałbym
polecić wam interpretacje tematu w postaci
komiksów narysowanych przez Alana
Moore, są naprawdę świetne!
Utwór "The Swamp Thing" trochę mi przypomina
"Hostile Defiance od Exumera".
Mam na myśli, że te utwory są o osobie,
która jest wypchnięta ze społeczeństwa.
Gdzie wy, śpiewacie o efekcie tego procesu,
Czy "How Much Can I Take" oraz "No
More Lies" zostały napisane by być widziane
jako ciągła kompozycja podzielona
na dwa utwory, czy to tylko ja tak to odbieram?
Ingo Bajonczak: Nie, nie ma tutaj żadnego
realnego połączenia pomiędzy utworami, poza
tematem. Oba traktują na temat wewnętrznej
walki i kształtowania osobowości!
"No More Lies" jest bardziej o samorealizacji
niż o czymkolwiek innym? Jak coś w
stylu "Liquid Courage" od Vio-Lence?
Ingo Bajonczak: Nie tylko! Oczywiście musisz
popatrzeć w głąb siebie, by pokierować
swoimi pragnieniami i oczekiwaniami, aczkolwiek
utwór Vio-Lence bardziej odnosi się
do uzależnienia od alkoholu, natomiast mój
utwór zajmuje się tematem szczerości i bycia
zgodnym ze sobą, wraz ze swoimi lękami i
słabościami, które są w środku!!! Z pewnością
są jakieś punkty wspólne pomiędzy dwoma
utworami - nie były one zamierzone - jednak
muszę powiedzieć, że naprawdę mi
wchodzi i uwielbiam "Oppressing The Masses"
Vio-Lence, jest to naprawdę genialne
thrash metalowe wydawnictwo.
fanów. Wciąż uważam. że stworzyliśmy bardzo
dobry album i w końcu poprowadziliśmy
Assassin w nowy wiek!
Czy porównałbyś go do waszego nadchodzącego
"Bestia Immundis"?
Ingo Bajonczak: Nie, z mojej perspektywy
oba nagrania się różnią, zarówno tekstowo,
tak jak i muzycznie, nasza nowa muzyka jest
bardziej złowieszcza, mroczna, agresywna
oraz brutalna! Zmagaliśmy się trochę z produkcją
i nagrywaniem na nasz ostatni album,
co możesz usłyszeć w tej złości, którą ulokowaliśmy
na całym albumie!
Co sądzisz o serialu "The Swamp Thing" z
2019? Czy poleciłbyś go?
Ingo Bajonczak: Masz na myśli tę wersję
telewizyjną? Szczerze powiedziawszy to niezbyt
byłem z niej zadowolony, niestety nigdy
one nie dotykały mrocznych i tragicznych
aspektów bazowego komiksu. Tak
Foto: Robert Schmid
zaś Exumer mówi o samym procesie wypychania.
Zgodziłbyś się?
Ingo Bajonczak: Hmm... ciężko powiedzieć,
szczególnie, że nie mogę jednoznacznie powiedzieć
co Mem von Stein miał na myśli ze
swoją interpretacją!? Porównanie z kimś kto
został wypchnięty ze swojego miejsca pasuje,
jednak dla mnie jest to bardziej tragiczny aspekt
kreatury, która należy do ludzkości w
swym środku, jednak wygląd wypycha go na
zewnątrz. Potwór z ludzkim sercem mógłbyś
powiedzieć.
Co zainspirowało "How Much Can I
Take"? Dla mnie ten utwór brzmi trochę do
"Bullets" jeśli chodzi o kontekst liryczny,
być może jest prostszy w refrenach.
Ingo Bajonczak: Naprawdę? Nie wiem...
wiadomość jest całkiem prosta, sądzę, że prawie
wszyscy wiedzą, jak to jest mieć wszystkiego
dość i zastanawiają się czasami, jak
wiele brakuje, zanim ktoś pęknie...
Powiedziałbyś, że tekst do "Not Like You!"
jest czymś przeciwnym do treści "No More
Lies", czy raczej jest efektem tego utworu?
Przypuśćmy połączenie pomiędzy tymi
dwoma kawałkami.
Ingo Bajonczak: Może to być odbierane jak
jakaś przeciwwaga z jednej strony, jednak z
drugiej, nie było to zamierzone! Sądzę, że cały
ten wysiłek, który włożyłem w pisanie i
produkcję nowego nagrania zainspirował również
ten tekst, poza tym. to też pasuje do
klimatu utworu.
"The Wall". Okej, poudaje tutaj adwokata
diabła. Z tego co mi wiadomo, mają oni (w
USA) problem z meksykańskimi gangami,
które grasują blisko granic Stanów Zjednoczonych
i zabijają obywateli zarówno Meksyku
jak i USA, zaś sam koncept muru nie
był bazowo konceptem Trumpa. On tylko
go dostarcza, natomiast same mury w niektórych
miejscach zostały zbudowane już
wcześniej. Zasadniczo, dlaczego by chciał
tych murów? Czy zgodziłbyś się na bardziej
restrykcyjną kontrolę granic z łatwiejszą
procedurą przyznania obywatelstwa
Stanów Zjednoczonych?
Ingo Bajonczak: Oczywiście polityka ma
dwie strony medalu, nad którymi można dyskutować,
zaś ja nie jestem w tej dziedzinie
ekspertem! Jednak mam wyrobione zdanie
na temat ludzi, którzy zdradzają, kłamią i
oszukują innych bez skrupułów i działają,
mając na uwadze tylko siebie i ignorując innych,
nie słuchając nawet tego, co mają oni
do powiedzenia. Poza tym nie cierpię rasistowskich
i etnicznych uprzedzeń i jestem całkiem
pewien, że pan Trump zamierza nauczyć
swoich obywateli bardzo dziwnych i
wątpliwych wartości. Zamierza sprawić, że
Ameryka zacznie nienawidzić ponownie!!!
Ten człowiek jest niebezpieczny, ponieważ
może rozwalić cały świat przez prowadzenie
nas do śmierci lub kolejnej wojny światowej!
I ciężko mi to zrozumieć, on nawet nie próbuje
być szlachetny czy działać dyplomatycznie,
cały czas udowadnia swój snobizm,
26
ASSASSIN
zarozumiałość i ignorancję, za co dostaje zachwyt,
uznanie (jak i głosy) od swoich obywateli,
nawet za totalnie nieakceptowane zachowanie!!!
Wracając do jego głównego projektu
związanego z budowaniem muru, to
tylko pokazuje jego sposób organizowania
świata w jednoznacznych barwach czerni lub
bieli. Jeśli nie jesteś z nami, jesteś przeciwko
nam… Niestety prawdziwe życie nie działa
tak łatwo w mojej opinii.
Jednak z mojej perspektywy, Trump ma się
dobrze dzięki demokratom, a nie w opozycji
do nich. I dlatego boję się, że zostanie prezydentem
ponownie. Dlaczego on miał w
ogóle wyborców w 2016? Musi być jednak
jakiś powód tego. Co sądzisz o tym?
Ingo Bajonczak: Z tego co powiedziałem
wcześniej, on działa prosto oraz bezkompromisowo,
nawet podczas rozwiązywania trudnych
międzynarodowych problemów. Niezależnie
od tego co inne państwa o tym myślą.
Jego wyborcy wydają się mylić jego ignorancję
z siłą wodza i podążać, do czegokolwiek
to prowadzi...
Czy stwierdziłbyś, że "The Killing Light"
jest kontynuacją "Hell's Work is Done"?
Bądź raczej wstępem do niego?
Ingo Bajonczak: Naprawdę potrzebujesz
znaleźć jakiś koncept w utworze, mimo, że
tam go nie było, co?! Jednak odpowiadając
na Twoje pytanie. Nie, "The Killing Light"
jest aluzją do konceptów superbohaterów zaś
"Hell's Work is Done" przypomina naszą część
satanistycznego black metalu! (śmiech).
Brak relacji pomiędzy tymi utworami.
Czyli zasadniczo sugestią "The Killing
Light" byłoby, tylko śmierć jest pewna?
Ingo Bajonczak: Z całą pewnością tylko
śmierć jest pewna, nawet dla (komiksowych)
superbohaterów, to miałem na myśli pisząc
wersy utworu "The Killing Light".
Czy "Shark Attack" został zainspirowany
przez "Szczęki"?
Ingo Bajonczak: Czy istnieje coś, co jest
związanego z rekinami oraz nie zostało zainspirowanego
przez ten film?! Oczywiście,
miałem te sceny z tyłu głowy, tak samo jak te
sceny z niskobudżetowego "Open Sea" oraz
pewne brzmienia z specyficznego utworu
amerykańskiego zespołu hardcore/crossover...
Więc schodząc trochę z tematu… zgaduje,
że to Wehrmacht z ich "Shark Attack"? A
co z "White Death" Vikinga?
Ingo Bajonczak: Nie do końca schodząc z
tematu, tak, miałem na myśli utwór Wehrmacht
(dorastałem z muzyką taką jak ta),
kiedy pisałem te słowa wraz z tymi wcześniej
wspomnianymi inspiracjami. Co do utworu
Vikinga, to nie znałem go, przykro mi.
Foto: Robert Schmid
Czy kompozycje takie jak "War Song" oraz
"Chemtrails" mogą zostać podsumowane
sentencją, "wojna ma ślepe oczy"? Mam na
myśli, że na wojnie, w wielu wypadkach, nie
tak wiele ludzi naprawdę dba o moralność,
tylko o stronę konfliktu w której są, czy
zgodziłbyś się z tym, czy raczej stwierdził,
że jest inaczej?
Ingo Bajonczak: Na boskie - czy czyjekolwiek
- szczęście nigdy nie musiałem cierpieć
czy doświadczać wojny i jedynie mogę modlić
się żeby tak zostało!!! Zgodzę się z tym
stwierdzeniem o ślepocie. Historia nauczyła
nas, że ludzie pod presją zaczynają się staczać
do poziomu zwierząt i sądzę, że nie da
się przetrwać większej presji, niż ta, którą z
całą pewnością wojna Tobie sprowadza…
Jednakże, "Warsong" jest o idealizowaniu
ścieżki żołnierza, jest to hymn upadku!
"Chemtrails" w przeciwieństwie to ironiczny,
sarkastyczny utwór o tych prorokach grozy,
którzy przewidują upadek świata!
Co się stanie za 10 lat?
Ingo Bajonczak: Pozwól, że wyciągnę najpierw
kryształową kulę… Mam nadzieję, że
udany i spokojny czas dla nas wszystkich i
dominacja nad światem dla Assassin!!!
Co zainspirowało okładkę "Bestia Immundis"?
Co sądzisz o współpracy z Dirkiem
Frederem?
Jürgen "Scholli" Scholz: Cześć Jacek, Ingo
poprosił mnie abym odpowiedział na niektóre
twoje pytania. Na co przystałem i ja
udzieliłem odpowiedzi na część pytań w tym
wywiadzie. Wracając do tematu, Ingo miał
koncept by zrobić okładkę, która jest prawie
jak scena lub obraz z komiksu "The Swamp
Thing". Mój przyjaciel Dirk Freder jest
świetnym projektantem, a przy okazji od samego
początku fanem Assassin, który zaoferował
nam swoje usługi na potrzeby tego
albumu. Poza tym, zrobił to we wspaniały
sposób.
Nie do końca jestem pewien czy okładka na
wasz album pasuje. Z jednej strony, bagno
i potwór w nim żyjący zawiera się tylko w
jednym - dwóch utworach; z drugiej strony
bestia jest metaforą na złe uczynki. Czy
mieliście jakieś dylematy, kiedy pracowaliście
nad konceptem okładki?
Ingo Bajonczak: Nie, nie specjalnie. Na początku
próbowaliśmy dostać pozwolenie od
DC na użycie ich oryginalnych okładek do
"The Swamp Thing". Niestety rozmowy nie
potoczyły się dobrze, bo wciąż planują nakręcić
film z tą serią i oczywiście nie chcieli żeby
niemiecki zespół thrash metalowy wziął te
grafiki, w celu reprezentacji własnej muzyki!
Jednak szybko skupiliśmy się z powrotem na
tytule, który zawierał w sobie temat zła w ludzkiej
nacji i próbowaliśmy znaleźć tę mieszankę
tragedii w "The Swamp Thing". Stąd
uważam, że grafika, którą stworzył Dirk dobrze
pasuje!!!
Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny
waszego najnowszego albumu? Podaj informacje
takie jak kiedy, z kim, jak, i jak długo?
Jürgen "Scholli" Scholz: Po pierwsze Joachim
i ja napisaliśmy pierwsze utwory po
"Combat Cathedral" już w roku 2018. Na
początku 2019r. obaj zebraliśmy te wszystkie
swoje pomysły na nowy album, zaś nasz
Björn "Burn" (perkusista) zaczął pracować
nad pre-produkcją. Poczym w lecie 2019r.
poszliśmy do studia by nagrać to, co zajęło
nam mniej niż dwa lata. Po wielu problemach
z wolnymi terminami w studiu, nasz
zapał i produkcja przystopowały. Kiepski
czas!
Zasadniczo zastanawiałem się nad jedną
rzeczą, co sądzicie o waszym "The Club".
Nie wiem jak on jest często wspominany w
waszych wywiadach, ale sądzę, że nie tak
często, o ile w ogóle. Jeśli chodzi o mnie, jest
on całkiem okej, nie najlepszy, ale okej. Czy
był on dobry, jak na swoje czasy, czy raczej
zamietlibyście by ten album pod dywan?
Jürgen "Scholli" Scholz: "The Club" jest
bardzo unikatowym albumem. Utwory zostały
napisane jako produkt wielu inspiracji i
kilku muzyków, którzy nie mieli długiego
stażu w szeregach Assassin. Produkcja była
jedną z tych złych rzeczy, ponieważ Michael
chciał zrobić to samemu… tak samo z dystrybucją
tego albumu. Ale utwory wciąż nie są
takie złe… tylko nagrane i wyprodukowane
fatalnie.
Co zamierzacie robić w 2020?
Jürgen "Scholli" Scholz: Jak zawsze chcielibyśmy
miło spędzić czas z naszymi fanami i
widownią przed, w trakcie i po naszych występach.
Dla tych powodów Assassin wciąż
jest żywy oraz jest to powód do życia!!!
Dziękuje za wywiad, powodzenia!
Jacek Woźniak
ASSASSIN
27
HMP: Cześć! Bardzo się cieszę, że mogę
chwilę z Wami pogadać. Nie ukrywam, że
Atrophy było jednym z tych zespołów, które
swoją muzyką wywarły na mnie spore
wrażenie. Dlatego cieszę się również, że
wracacie bardzo dobrym, nowym kawałkiem,
"RIP Tide". Na usta ciśnie się więc
pytanie kiedy będzie można spodziewać się
więcej nowego materiału?
Tim Kelly: Obecnie pracujemy nad nowym
materiałem. Przez ostatnie 3 lata było dużo
zmian w składzie. Trochę trudno było znaleźć
odpowiednie połączenie talentu oraz
Lubimy thrashować!
Atrophy to jedna z tych kapel, które, można powiedzieć, nie miały w
przeszłości zbyt dużo szczęścia. Mimo, że udało im się wydać dwa bardzo dobre
albumy, nie przebili się na tyle, by dziś absorbować podobną publiczność co
bardziej znane kapele thrash metalowe z Ameryki. Był to więc zaszczyt i prawdziwa
przyjemność móc zadać parę pytań, na które wyczerpująco odpowiedział perkusista
grupy. Wywiad przeprowadziłem jeszcze na długo przed globalną epidemią
koronawirusa, która jak już wiadomo, pokrzyżowała odbycie się pierwszego
w Polsce koncertu Atrophy. Miejmy nadzieję, że co się odwlecze to nie uciecze, a
tymczasem warto poświęcić chwilę na ciekawą rozmowę z sympatycznym bębniarzem.
Przed Wami - Tim Kelly!
napisać nowy rozdział. Mamy nowych członków,
którzy są bardzo chętni by stworzyć z
nami coś nowego i świeżego. Bobby Stein
(gitara), Scott Heller (bas) oraz Denny
Seefieldt (gitara) są wielkimi fanami Atrophy,
wszyscy pochodzą z Tucson (miasta, w
którym mieszkamy). Byli częścią sceny muzycznej
we wczesnych dniach swoich karier
oraz są pełni energii oraz ognia. Będziemy
tak samo dzicy jak wcześniej. Nie znam żadnego
innego sposobu jak grać. Nigdy nie
poddamy się nowemu brzmieniu i będziemy
zawsze grać szybko i wściekle. To zawsze będzie
Atrophy jakie znacie.
Jak już wspominałem, obok Waszych starszych
kompozycji nie sposób przejść obojętnie.
Jednak odnoszę również wrażenie, że
dziś Atrophy nie jest nazbyt popularne. Jak
myślicie, czego zabrakło na przestrzeni lat,
żeby móc mówić o Atrophy tak samo jak o,
np. Exodus, Slayer czy chociażby Megadeth?
Cóż, te trzy zespoły to razem z Testament
żywe legendy. Moim zdaniem, nie robią nic
coraz lepiej. To po prostu długowieczność.
Atrophy stworzyło tylko trzy nagrania zanim
zespól został rozwiązany. Myślę, że jeśli
wydalibyśmy jeszcze dwa albumy, bylibyśmy
bardziej popularni. Album "Socialized Hate"
był szybki oraz surowy, "Violent by Nature"
trochę bardziej dopracowany jeżeli chodzi
zarówno o teksty jak i same nagrywanie. Myślę,
że trzeci album byłby mieszanką tych
dwóch, i najpewniej byłby najlepszy. Kiedy
naprawdę zaczęliśmy stawać na swoim,
wszystko musiało się skończyć. Chris Lykins
zabrał się za swój plan aby zostać fizjoterapeutą.
Był taką siłą napędową tego zespołu.
Także w tym samym czasie grunge
zdominował świat, choć wciąż nie rozumiem
jak do tego doszło, ale, cóż, to się stało. Do
tego wydawcy zaczęli zmieniać swój format.
osobowości. Jednym z najważniejszych komponentów
zespołu są dobrze działające relacje
oraz przyjaźń. Jeśli się nie dogadujemy, to
jest prawie niemożliwe aby coś z tego wyszło.
Próbowaliśmy odnaleźć tą samą chemię, którą
mieliśmy na początku. W 2016 roku zreformowaliśmy
zespół tylko po to, aby robić
show na zjazdach. W 2017 roku pomyśleliśmy
o stworzeniu nowych utworów, ale trudno
było nam się dogadać. Myślę, iż za bardzo
staraliśmy się odnaleźć brzmienie starego
Atrophy, zamiast od początku grać prosto z
serca, jak w przeszłości. Ale czuję, że wszystko
zaczyna działać i "RIP Tide" to dopiero
początek.
Foto: Atrophy
Nowy utwór rozbudza apetyt przed długo
oczekiwaną, trzecią płytą Atrophy. Odczuwacie
jakąkolwiek presję, czy może wręcz
przeciwnie, podeszliście do tworzenia premierowego
materiału na stuprocentowym
luzie?
Myślę, iż Brian i ja czuliśmy oraz wciąż czujemy
presję, ponieważ szczerze kochamy
Atrophy. Ale sądzę też, że za dużo myśleliśmy
zamiast pozwolić muzyce płynąć z naszych
wnętrz. Chris, James oraz Rick byli
potężną częścią tego zespołu, więc zajmie to
trochę czasu aby odnaleźć ponownie tą magię.
Jesteśmy teraz w dobrym punkcie, i chcemy
wyrazić to co czujemy w tym momencie
na temat muzyki oraz społeczeństwa. Nadchodzą
dobre rzeczy.
Słuchając "RIP Tide" ma się wrażenie, że
thrash, przynajmniej w wykonaniu Atrophy,
ma się całkiem dobrze. To kawałek
szybki, kąśliwy, ale i nie pozbawiony ciekawych
aranżacji. Chciałbym zapytać jak
dla Was ten numer ma się do dokonań grupy
z lat 90., czy można mówić o jakimś łączniku,
czy wręcz przeciwnie, chcecie napisać
zupełnie nowy rozdział w karierze Atrophy?
Myślę, że nie pozostaje nam nic innego jak
Przepraszam, jeśli jestem zbyt dociekliwy.
Co by jednak się nie działo, czuję, że nowy
materiał pokaże, że wciąż należy liczyć się z
Atrophy. Możecie zdradzić czym inspirowaliście
się w pisaniu nowych kawałków?
Myślę, że sama ekscytacja z tego, że znowu
to robimy jest inspirująca. Samo granie muzyki
thrash sprawia, że serce mocniej bije.
Czułem się jakbym miał dostać ataku serca
kiedy zaczęliśmy znowu razem grać. To była
właśnie ta ekscytacja. Nie mogłem się uspokoić.
Ja to po prostu całkowicie kocham!
Także jeżdżenie w trasę oraz miejsca, w których
wcześniej się nie było. Nigdy nie mieliśmy
okazji, aby udać się do Ameryki Południowej.
Natomiast w zeszłym roku graliśmy
w Chinach. Teraz byliśmy na całym świecie i
nawiązaliśmy prawdziwie i niesamowite relacje
z fanami, którzy stali się naszymi przyjaciółmi.
Poznaliśmy tych ludzi w mediach
społecznościowych, a potem na żywo. To kapitalne
uczucie! Ruszamy w trasę z zespołem
z Izraela, Black Sachbak. To nie wydarzyłoby
się bez mediów społecznościowych, które
nas wszystkich połączyły.
Chciałbym teraz pomówić trochę o
zamierzchłych czasach. Niedawno nakładem
Vic Records wyszło na nowo Wasze
pierwsze demo "Chemical Dependency".
Odżyły wspomnienia, kiedy przygotowy-
28
ATROPHY
waliście reedycję czy oddaliście "pałeczkę"
wytwórni?
Po prostu zostawiliśmy to im. Pomyśleliśmy,
że zrobią z tym kawał dobrej roboty. Kiedy
tego słuchałem, przypomniało mi się bycie w
tym studio i jak podekscytowani wtedy
wszyscy byliśmy. Pamiętam jak nawaliłem
przy początku "Preacher Preacher" a Chris
powiedział "no co ty mordo, to jest tak jak na
próbach". Udało się przy następnym podejściu.
Głos Briana był czadowy. Brzmiał dojrzalej
niż u kogokolwiek, z kim wcześniej grałem.
Jego frazowanie oraz krzyki były zajebiste.
Wiedziałem, że to całkiem niezły materiał.
Materiał na "Chemical Dependency" to
jakby preludium do Waszych dwóch albumów.
Zwłaszcza do debiutu, "Socialized
Hate", wydanego w następnym roku.
Zresztą część utworów na niego trafiła. Jak
z perspektywy czasu oceniasz tamten materiał?
Kocham go w całości. Naprawdę! Jestem jednym
z tych, którzy mogą słuchać własnej
muzyki i się nią cieszyć. Byłem taki dumny z
każdego z członków zespołu. Wszyscy zrobili
krok naprzód i wykonali kawał dobrej
roboty. Wiedziałem, że to było coś wyjątkowego.
Podpisaliśmy kontrakt bardzo szybko
po tym jak wyszło to demo, więc chcieliśmy
nagrać te piosenki na poważnie. Oto powód
dlaczego "Socialized Hate" zawierało prawie
wszystkie utworu demo. Chcieliśmy zrobić to
właściwie. I bardzo się cieszyliśmy, że Bill
Metoyer był jego producentem. Muszę przyznać,
iż sprawił, że czuliśmy się w studio
bardzo komfortowo. Wszystko zebrało się do
kupy tak szybko. Większość ścieżek perkusji
wyszło za pierwszym podejściem. Byliśmy
dobrze przygotowani po próbach i gotowi do
nagrań. Wszyscy zrobili swoje ścieżki szybko
i porządnie. Wszystko szło tak łatwo. Jeszcze
raz wielkie dzięki dla Billa!
Współcześnie co jakiś czas niektóre zespoły,
również thrash metalowe, wydają swój
stary materiał, wydany na nowo. Nie zawsze
jednak kończy się to dobrze. Rozważaliście
taką możliwość, żeby zrobić coś
takiego czy jesteście przeciwni takim eksperymentom?
Nie. Myślę, że nie podejmiemy się tego. Głównie
pewnie dlatego, że część pierwotnego
składu nie jest dziś z nami. Nie sądzę aby to
było właściwe. Dodatkowo podoba mi się to
jakie jest - szybkie i kanciaste.
Grając thrash metal bardzo łatwo można
popaść w rutynę, zresztą pewnie jak w
heavy metalu. Co, oprócz jak mniemam,
miłości do tego gatunku, powoduje, że nadal
Wam chce się wymyślać nową twarz
Atrophy?
Nie uważam abyśmy wydali wystarczająco
dużo muzyki, aby popaść w rutynę. Myślę, że
mieliśmy i wciąż mamy, bardzo wiele do dania
od siebie. Byliśmy trochę zawiedzeni w
sercu tym, że odszedł Chris, no i tym, że wydawca
w pewien sposób sobie nas odpuścił.
To nas przygniotło. Mieliśmy utwory oraz
mnóstwo świeżych pomysłów. Nawet 8
ścieżkową taśmę przedprodukcyjną! Niestety,
nigdy nie ujrzała światła dziennego.
Nie macie w swojej dyskografii żadnego
krążka zawierającego materiał grany na
żywo. Planujecie wydać coś portretującego
obecny skład?
Chciałbym to zrobić jeśli pojawi się szansa.
Myślę, iż taki album brzmiałby zabójczo.
Uwielbiamy grać na żywo. Jeśli o tym się pomyśli,
to jest właśnie to co zespoły robią,
grają na żywo cały czas. To właśnie w studio
czujesz się trochę niekomfortowo. Z powodu
analizy piosenek oraz powtórnego dobierania
wstawek i tak dalej. Trzeba zagrać to po prostu
na żywo z serca, i nic nie może się nie
udać! Żadnych ścieżek i ponownego grzebania.
Po prostu tak jak na żywo. Tak, jak w
sali prób.
W tym roku drugi album Atrophy "Violent
Foto: Atrophy
By Nature" obchodzi równe trzydzieste
urodziny. Czy przygotowaliście coś specjalnego
dla swoich fanów w związku z tą
rocznicą?
Hmm, może ciasto albo coś w tym stylu. Ha!
Nie, nie. Nic szczególnego, po prostu wyjdziemy
i zrobimy piekło z tymi utworami.
Dodaliśmy do zestawu kilka utworów z "Violent".
Jest dużo fanów Atrophy, którzy nigdy
nie widzieli nas na żywo. Oto w tym właśnie
chodzi, o granie na żywo przed ludźmi, którzy
chcą nas najbardziej usłyszeć. Nie ma nic
lepszego!
Już niedługo zawitacie po raz pierwszy do
Polski. Polscy fani są wymagający, ale i
potrafią się odwdzięczyć potężną energią.
Pewnie nie raz mieliście przyjemność grać
dla prawdziwych maniaków. Czy są trasy,
albo koncerty, które wspominacie aż nadto
pozytywnie?
Tak, dużo było takich koncertów. Nasz pierwszy
występ w Europie. Graliśmy w Irlandii.
Kiedy autobus koncertowy przyjechał na
miejsce spotkania, czekała tam na nas grupa
zwariowanych dzieciaków, aby nas przywitać
i poznać. Sala pękała w szwach, wierzę, iż
wszystkie bilety były wyprzedane. Graliśmy
wtedy razem z Sacred Reich. Daliśmy czadu
i od tamtej pory nigdy nie odpuszczamy. Pamiętam
także koncert w naszym mieście, kiedy
byliśmy w środku trasy koncertowej.
Miejsce było wypchane po brzegi, było szalone
nurkowanie w publikę oraz mnóstwo
naszych przyjaciół, którzy przyszli nas zobaczyć.
Nawiązując do koncertu w moim kraju -
słyszeliście o Polsce coś, co Was specjalnie
zaciekawiło?
Muszę przyznać, nie wiem za dużo o Polsce i
jej historii. To właśnie jara mnie w trasach.
Przed i po show lubimy spędzić trochę czasu
z każdym kto przyszedł. Są to ludzie zazwyczaj
dumni ze swojej narodowości, i chcą
dzielić się z nami wiedzą. Przeważnie popijamy
wtedy wspólnie świetne piwo! Zawsze
słyszeliśmy, że ludzie w Polsce szaleją za metalem,
i my chcemy być częścią tego, jak również
doświadczyć piękna kraju. Dużo ludzi
wyjeżdża na wakacje do innych krajów, ale
oni nie poznają tak wielu świetnych ludzi, z
którymi mogą spędzić trochę czasu i nauczyć
się ich kultury jak my. Jednocześnie jednoczy
nas wszystkich muzyka. To świetne przeżycie!
Znamy teraz na całym świecie tylu ludzi,
których możemy nazwać przyjaciółmi. Jesteśmy
w łatwym kontakcie poprzez Facebooka
oraz inne media społecznościowe. Czasem
wymieniamy po prosu pocztę e-mail.
Widziałem, że na swoim Facebooku Brian
Zimmerman zamieścił poruszający wpis po
śmierci Neila Pearta z Rush. Śmiem sądzić,
że nie tylko scena thrash metalowa jest dla
Was jakąś inspiracją. Czy, oprócz Rush,
były zespoły spoza ścisłego kręgu thrashu,
który wywarły na Was duży i ważny
wpływ?
Wszyscy mieliśmy różne źródła inspiracji.
Wiem, że Chris jarał się sceną punkową jak
Bad Brains. Rick był człowiekiem Rush i
Iron Maiden. Pamiętam, że James słuchał
Merciful Fate, Kreator oraz Destruction.
Brian interesował się bardzo Robem Halfordem,
Judas Priest oraz wczesnym europejskim
metalem. Ja natomiast dorastałem z
takimi zespołami jak Kiss, Scorpions i wczesny
Rush. Starsi kuzyni wprowadzili mnie w
muzykę The Who, który był niesamowitym
ATROPHY 29
30
zespołem. Ich bębniarz wyprzedzał swoje
czasy. Keith Moon był taką osobowością w
życiu prywatnym, ale w studio zawsze wykonał
świetną pracę. Kiedy Ozzy spiknął się
z Randy'm Rhoadsem, to zmieniło mój
świat. Później wkroczył thrash. Pojawiła się
Metallica i wszystko zabrzmiało zupełnie
inaczej. Ona była tak cholernie ciężka.
Album "Master Of Puppets" zmienił oblicze
gry. Kiedy się do niego dorwałem, razem z
"Bonded By Blood" Exodus, nie było już dla
mnie odwrotu!
Gdyby pojawiła się propozycja nagrania
płyty "Tribute to…" w wykonaniu Atrophy,
jakie zespoły czy utwory mogłyby się na
niej znaleźć?
Pewnie wszystkich tych zespołów, które wymieniłem.
Byłem także wielkim fanem Ronniego
Jamesa Dio. On także zmienił mój
świat.
Czy grając muzykę macie jeszcze czas na
jej słuchanie? Nie pytam oczywiście o
własny materiał z sali prób, ale o Wasze
ostatnie zakupy. Przy okazji - winyl, kompakt
czy może pliki?
Jak większość facetów po 50-ce, dorastałem
słuchając winylu. Dni, w których słuchałem
nowych nagrań, czytałem wkładki z tekstem
oraz patrzyłem na zdjęcie zespołu, próbując
zgadnąć kto gra na jakim instrumencie, były
takie zajebiste. Wciąż słucham starszego
thrash i speed metalu. Szukam tych, powiedzmy,
niedocenianych zespołów metalowych.
Nie kupuję za dużo nowej muzyki, bo
czas zajmuje mi albo granie, albo tworzenie.
Wracając jeszcze na moment do pisania
materiału. Chciałbym zapytać o, jeśli to nie
tajemnica, Wasz sposób tworzenia. Jak
przebiega praca nad nowymi numerami i czy
znacząco różni się od tego, jak przebiegała
przy "Socialized Hate" albo "Violent By
Nature"?
Zazwyczaj komponujemy najpierw muzykę,
myśląc podczas tego jak rozplanować partie
wokalne. Wejście, zwrotka i refren. Potem
przekazujemy Brianowi i on robi swoje. Następnie
pracujemy razem, aby wszystko w jak
najlepszy sposób poukładać. Brian gra
trochę na gitarze, więc wpada na dobre
ATROPHY
pomysły riffów czy wejść albo zwrotek. To
współpraca totalna.
Jeszcze tylko, zbliżając się do końca
wywiadu, chciałbym zagadnąć w imieniu
tych, którzy pasjonują się nie tylko muzyką,
ale i instrumentami. Na jakim sprzęcie
najlepiej się Wam pracuje i nagrywa?
Ja gram na old schoolowych bębnach Tama
Superstar z 1982 roku. Talerze Zildjan. Gitarzyści
grają na gitarach Kempers, a mają miliony
gitar! Każde ścieżki profesjonalnymi narzędziami.
Cóż, dwadzieścia pytań to, jak widać,
niedużo. Mam nadzieję, że żadnym z nich
nie wetknąłem zbyt mocno nosa w, jak to
się mówi, nie swoje sprawy (śmiech).
Chciałbym podziękować za chęć odpowiedzi
i proszę o parę dobrych i szczerych słów
dla czytelników HMP i fanów Atrophy w
Polsce!
Muszę powiedzieć, że były to fajne pytania.
Szczerze, jesteśmy po prostu tak wdzięczni,
że możemy wciąż robić to co kochamy. Pisać
i grać super energetyczną muzykę. A także,
że wciąż mamy starych i nowych fanów,
których obchodzą nasze plany, czy to teraźniejsze
czy na przyszłość. Nowy materiał jest
już w drodze, i szczerze przepraszamy za to
ile czasu zajęło nam stworzenie nowej muzyki.
Przy zmianach składu oraz braku wsparcia
wydawcy ciężko jest stworzyć dobrej jakości
nagrania, na które zasługują nasi fani.
Będziemy kontynuować pisanie utworów i
granie naszej muzyki dla ludzi, którzy wspierali
nas od pierwszego dnia. A do wszystkich
młodych fanów - spotykamy się i nie zawiedziemy!
Mamy nadzieję, iż zawitamy w waszym
mieście gdziekolwiek ono jest, aby pokazać
wam jak lubimy thrashować!
Dzięki i do zobaczenia na koncercie!
Foto: Atrophy
Adam Widełka
Tłumaczenie: Przemysław Doktór,
Maciej Szymczak
HMP: Już pierwszy rzut oka na waszą nazwę
nie pozostawia cienia wątpliwości, że
musicie być maniakami Slayera, stąd wybór
na nią tytułu ich numeru?
General Holocausto: Tak, na pewno, ale
wtedy nie mogliśmy zdecydować się co do
nazwy zespołu, a do tego szybko potrzebowaliśmy
jakiejś na nasz pierwszy koncert.
Myślę, że nasze brzmienie to coś więcej niż
tylko Slayer, ale nie mogę zaprzeczyć, iż mają
oni na nas wpływ.
To praktyka stosowana przez młode kapele
od lat: kiedyś na jednej scenie spotykały się
więc choćby Running Wild, Sinner czy
Grinder, teaz wy macie szansę zagrać na
przykład z Bonded By Blood czy Fabulous
Disaster - to fajna sprawa, kiedy fani oddają
w ten sposób hołd swoim mistrzom?
Taa, myślę że tak. Byłem bardzo świadomy w
przeszłości, iż nasza nazwa sugerowała ściąganie
od Slayera, ale myślę, iż muzycznie
poszliśmy w innym kierunku, tak samo jak te
wszystkie wspomniane zespoły, mamy swoją
własną tożsamość.
Graliście i wciąż to zresztą czynicie w Wode,
ale wygląda na to, że black przestał
wam wystarczać, a thrash/tradycyjny metal
kręcił was również na tyle, że również chcieliście
go pograć?
Wszyscy trzej członkowie Aggressive Perfector
grają również w Wode. Ten zespół rośnie
w siłę, niedługo nagramy nowy album.
Tak w zasadzie to dołączyłem do Wode dopiero
po wydaniu przez nich drugiego albumu
"Servants Of The Counter Cosmos".
Ten zespół w dużej mierze jest dziełem Mike'a
i Tima, basisty i perkusisty Aggressive
Perfector. Z drugiej strony Aggressive Perfector
jest kompletnie inną bestią, zrodzoną
z chęci grania wściekłego heavy metalu.
Nie zawsze jednak odbywa się to tak, że
zakłada się w tym celu zupełnie nowy zespół
- pewnie gdy z czasem okazało się, że
macie coraz więcej utworów odmiennych
stylistycznie od blacku nie było już wyjścia,
a gdy kiedyś skończyliście grać dla zabawy
"Aggressive Perfector" któryś z was zawołał:
to byłaby świetna nazwa dla naszej
kapeli? (śmiech)
Rzeczywiście, byłbyś zaskoczony nowym
materiałem Wode, mamy w planach nagranie
nowego albumu w marcu/kwietniu, więcej
tam black heavy metalu i totalnie dzikiej jazdy.
Ale tak, Aggressive Perfector nie gra
black metalu, nie ma tam bestii oraz rozwrzeszczanych
wokali, tylko metal i syf ze
ścieków Manchesteru.
Zaczęliście skromnie, od kasetowego demo
"Satan's Heavy Metal" - 12" winyl był pewnie
za drogi, na 7" by to nie weszło, kompakt
was nie kręcił, więc poza wersją cyfrową
stanęło też na kasecie, taniej i dostępnej?
Cóż, nasz kumpel Jamie Elton - wokalista
Amulet oraz gość z górnej półki - miał taśmy
i chciał je jakoś spożytkować. Został naszym
fanem po tym, jak zagraliśmy koncert z jego
zespołem.
Lata mijają, a to wciąż wymarzony nośnik
dla takich wydawnictw - mamy streaming,
Teraz zespołom jest jeszcze trudniej się
przebić, chociaż, paradoksalnie, możliwości
dotarcia do potencjalnych fanów są większe,
ale chyba was to nie zniechęca?
Nieee, jestem po prostu zadowolony, że ciągle
piszę, wydaję albo występuję na żywo, poza
tym pracuję w robocie bez żadnych perspektyw,
ale mi to nie przeszkadza.
Metal i syf ze ścieków Manchesteru
- Aggressive Perfector jest bestią zrodzoną z chęci grania wściekłego
heavy metalu - deklaruje General Holocausto i debiutancki album "Havoc At The
Midnight Hour" potwierdza, że speed/thrash/heavy Brytyjczyków ma w sobie to
coś, dzięki czemu nie odkłada się płyty po jednym przesłuchaniu z grymasem
zniecierpliwienia. W dodatku Daniel zapowiada, że to dopiero początek, sugeruje
też, że warto zwrócić uwagę na inny projekt członków Aggressive Perfector:
Bandcamp czy YouTube, a kasety wciąż są
wydawne, krążąc w podziemiu XXI wieku
niczym jakieś relikty, co można nawet określić
czymś na kształt fenomenu. Niedawno
firma Dying Victims Productions wznowiła
"Satan's Heavy Metal" na CD i można
powiedzieć, że odnotowaliście spory postęp,
bo nakład tego wznowienia jest dziesięciokrotnie
wyższy, bo to już 1000 egzemplarzy?
Dokładnie, dużo ludzi wydaje się zainteresowanych
tym wznowieniem i zajebiste było
ponowne sięgnięcie po ten materiał. Dying
Victims dobrze nas traktują.
chaotyczne, szalone i całkiem nieokrzesane;
do tego łatwiej jest mi pisać teksty w trzyosobowym
zespole.
Ostatnimi czasy sytuacja tradycyjnego
metalu w waszej ojczyźnie jakby zaczynała
ulegać poprawie, nie zmienia to jednak
faktu, że po jego popularności i dynamicznym
rozwoju przed laty pozostały tylko
Jak więc zareklamowałbyś "Havoc At The
Midnight Hour" ludziom, którzy nigdy dotąd
o Aggressive Perfector nie słyszeli?
Heavy metal wymieszany z horrorami wytwórni
Hammer oraz włoskimi slasherami.
Okładka tej płyty też powinna wywołać
zainteresowanie fanów metalu - daliście
Velio Josto wolną rękę czy zrealizował waszą
koncepcję tego coveru?
Mieliśmy pewien pomysł, daliśmy co do
niego wskazówki, ale on dodał do tej okładki
trochę swojego szaleństwa - jestem pewien iż
nie przeszkadza mu to, że o tym mówię.
To demo to już jednak przeszłość, bo w tak
zwanym międzyczasie pracowaliście nad
debiutanckim albumem - wybraliście tych
osiem utworów spośród większej ilości
pomysłów, czy od razu skoncentrowaliście
się właśnie na nich, żeby jak najlepiej je dopracować?
Taa, było trochę przerwy pomiędzy tymi wydawniactwami,
ale i także skok w rozwoju,
bo teraz dajemy czadu cały czas, ale jesteśmy
bardzo krytyczni jeżeli chodzi o tworzone
przez nas teksty, więc zajmują one trochę
czasu.
Słychać w nich, że kręci was nie tylko
thrash, ale generalnie klasyczna scena metalowa
lat 80., zespoły takie jak: Venom,
Bathory, Mercyful Fate, Venom, Motörhead,
Warfare czy Running Wild?
Absolutnie, i wszystkie te wymienione zespoły
mają na nas wpływ, jednak chciałbym
tutaj jeszcze dodać włoski zespół o nazwie
Black Hole i ich album "Land Of Mystery",
który był główną inspiracją dla niektórych
riffów oraz partii klawiszowych. Można także
wymienić doom metalowe Candlemass
oraz Paradise Lost.
Jest was co prawda tylko trzech, ale zważywszy
na to, że każdy może mieć nieco
inną listę ulubionych zespołów trudno było
wam przekuć te inspiracje w styl Aggressive
Perfector?
Nie, to całkiem łatwe, ale myślę, że to dlatego,
iż jesteśmy trzyosobowym zespołem i
robimy też inne rzeczy, które pozwalają nam
wydobywać następne pomysły.
Czyli o poszerzeniu składu nie ma mowy,
dobrze gra się wam we trzech, nawet jeśli
na koncertach brakuje partii drugiej gitary?
Myślałem o tym aby, zwerbować drugiego
gitarzystę na stałe, ale wydaje mi się, iż jesteśmy
dobrzy w takim składzie. Do tego występy
na żywo to druga strona zespołu, są one
Foto: Aggressive Perfector
wspomnienia - co jest nie tak z Brytyjczykami,
że zachłystują się jakimś muzycznym
zjawiskiem, po czym bez pardonu porzucają
je w momencie, gdy pojawia się jakiś nowy,
modniejszy nurt?
Dobre pytanie. Tak, myślę iż w tym momencie
w Brytanii jest teraz dużo dobrych zespołów,
jednakże dobre zespoły można spotkać
na całym świecie. Jeżeli chodzi o Aggressive
Perfector to my robimy swoje, mamy w
repertuarze elementy tradycyjnego heavy
metalu, ale także doom oraz crossover, jak i
również partie keyboardów i syntetyczne
dźwięki ze ścieżek dźwiękowych pochodzących
z naszych ulubionych horrorów.
Chyba zbyt wiele zespołów stawia obecnie
na sztampowe, komputerowe okładki, co w
żadnym stopniu nie pozwala im wyróżnić
się w tłumie konkurentów - chcieliście tego
uniknąć?
Tak, chcieliśmy aby nasz dorobek w całości
odzwierciedlał muzykę i teksty, a nie podążał
drogą typową dla metalu w tych czasach.
Dying Victims Productions zadbali też o to
byście mieli co sprzedawać podczas koncertów:
wspomniane już wznowienie demo,
nowa płyta aż w trzech wersjach na CD i
na winylu - teraz tylko musicie grać jak najwięcej
i liczyć, że publiczność dopisze?
Latem 2019 roku byliśmy przez 16 dni na
trasie po Europie kontynentalnej z naszymi
braćmi z Heavy Sentence. Zmierzamy na
kontynent znowu na kilka razy w tym roku,
ale już myślę o nowym materiale.
Życzę wam więc, aby te marzenia spełniły
się i dziękuję za rozmowę!
Dziękuję z a wywiad, mam nadzieję, iż niedługo
przyjedziemy do Polski.
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,
Maciej Kliszcz
AGGRESSIVE PERFECTOR 31
HMP: Wielu starszych fanów pamięta cię z
płyt Exciter wydawanych na przełomie XX
i XXI wieku. Potem zrobiło się o tobie ciszej,
nie znaczy to jednak, że straciłeś kontakt
z muzyką, metal wciąż był ci bliski?
Jacques Bélanger: Po tym jak w 2006 roku
odszedłem z Exciter po prostu zacząłem realizować
inne plany i spełniać swoje ambicje.
Wróciłem na studia, by zdobyć kolejny stopień
naukowy, tym razem z tłumaczenia.
Przez kilka lat nawet wykładałem na uniwersytecie.
Pracowałem przez dziesięć lat jako
Poważni i zdeterminowani
Jacques Bélanger praktycznie zamilkł na lata i poza okazjonalnymi występami
na płytach innych wykonawców praktycznie zarzucił śpiewanie. Od sześciu
lat udziela się jednak w Assassin's Blade, który wydał niedawno drugi album
"Gather Darkness" , czysty heavy/speed metal na modłę lat 80., coś pomiędzy
Judas Priest a Exciter, co w żadnym razie nie jest przypadkowe:
Pojawiałeś się jednak w tym czasie gościnnie
na różnych płytach, choćby Annihilator,
ale brakowało czegoś więcej. Musiały jednak
zaistnieć sprzyjające okoliczności, żebyś
mógł założyć własny zespół?
Jeśli mam być szczery, podczas tamtych lat
nigdy nie tęskniłem za kontekstem zespołu,
prawdopodobnie dlatego, że przeważnie grałem
z muzykami, z którymi nie miałem zbyt
dużo wspólnego jeżeli chodzi o zainteresowania.
Właściwie mam małą grupę przyjaciół i
to jest zupełnie w porządku. W Ottawie nie
mimo pewnej różnicy wieku nadajecie na
tych samych falach i coś mogłoby z tego
być?
Dla mnie wiek nie stanowi żadnej różnicy. I
tak, fakt, że wszyscy potrafimy mówić po
angielsku był niezbędny do komunikacji.
Jednak czynniki, które liczą się dla mnie
najbardziej to talent, oddanie i otwartość.
Kiedy Peter pierwszy raz się ze mną skontaktował,
zaakceptowałem jego zaproszenie
do nagrania kilku wokalnych ścieżek przede
wszystkim dlatego, że uważałem go za przyjaciela.
Nie miałem pojęcia, gdzie ten projekt
nas zaprowadzi. Podobały mi się również
kompozycje. Moje pierwsze wokalne kawałki,
sześć utworów, były nagrane w studiu Petera,
gdzie po raz pierwszy spotkałem
Dave'a. Te sesje były bardzo udane. Wtedy
poznałem bliżej Petera i Davida. Peter i
David to fantastyczni ludzie i to zrobiło
ogromną różnicę, która sprawiła, że chciałem
wejść w taką współpracę. Więc tak, by odpowiedzieć
na twoje pytanie, spotkanie/ współpraca
z Peterem i Dave'em było świetnym
przeżyciem, które przekonało mnie, że
Assassin's Blade będzie wykonalnym i fajnym
projektem.
Nie przerażała cię odległość między Kanadą
a Szwecją? Skoro w ojczyźnie nie udało
ci się znaleźć odpowiednich muzyków, to
wielogodzinne loty przez ocean są już
pestką?
Nie, dystans nas nie powstrzymywał. Oczywiście,
chciałbym mieszkać blisko moich kolegów
z zespołu, których uważam za dobrych
przyjaciół. Ale jakość tego, co osiągnęliśmy
do tej pory jest dla mnie bardzo satysfakcjonująca.
Odległość między nami jest do
bani, ale pomimo tego byliśmy dość poważni
i zdeterminowani, by cieszyć się tą przejażdżką.
tłumacz i specjalista do spraw dokumentacji
technicznej. Wciąż słuchałem metalu, ale
nigdy nie utrzymywałem kontaktu ze sceną
muzyczną, ani jako muzyk, ani jako fan.
Byłem bardzo zajęty nauką, pracą, byciem
dobrym mężem, również korzystaniem z
życia. Kiedy byłem nastolatkiem i młodym
człowiekiem słuchałem wyłącznie metalu.
Obecnie słucham go tylko jakieś 50% czasu.
I cały czas słucham swoich starych nagrań…
i bardzo mało nowych rzeczy. Poza tym w
większości słucham muzyki klasycznej i progesywnego
rocka (Genesis, Gentle Giant,
Yes, Jethro Tull, etc.). Więc przez te lata,
które minęły między 2006 rokiem (gdy odszedłem
z Exciter) i 2014 rokiem (gdy zacząłem
angażować się w Assassin's Blade)
miałem jako słuchacz tylko sporadyczny
kontakt z metalem.
Foto: Assassin’s Blade
mamy wielu poważnych, utalentowanych i
oddanych scenie muzyków metalowych.
Poza tym, nie mam pragnienia zarządzać/
prowadzić zespołu z wielu powodów, głównie
dlatego, że nie mam cierpliwości do
ludzi z dużym ego i dlatego, że nienawidzę
rządzić ludźmi. Odkąd nie jestem muzykiem,
totalnie polegam na chłopakach, z którymi
pracuję. Więc, na przykład, gdybym miał
zwolnić gitarzystę, który pisał wszystkie
kawałki, musiałbym również wyrzucić cały
materiał, nad którym pracowałem. Ogółem
warunki były dalekie od zadowalających, a ja
nie miałem intencji zakładać nowego zespołu.
Ze względu na moje szerokie zainteresowania,
zdecydowałem się poświęcić czas czemuś
innemu niż zespół.
Decydujące okazało się chyba spotkanie z
Davidem i Peterem, kiedy okazało się, że
Kiedy Marcus dopełnił skład poczuliście,
że może wyjść z tego waszego muzykowania
coś naprawdę fajnego, stąd pomysł nagrania
promo i kontynuowania działalności?
Marcus był świetnym dodatkiem do zespołu.
Zanim dołączył do Assassin's Blade,
grał już wcześniej w kilku projektach Petera
(Void Moon; Cult Of The Fox). Muszę
przyznać, że jest inteligentnym i utalentowanym
perkusistą i fantastycznym gościem.
Faktycznie, jego dołączenie do zespołu umożliwiło
nam występowanie, ale też ułatwiło
nagrywanie wokali. Peter kombinuje dla
mnie wszystkie linie wokalne. Ale żeby można
było przekazać jego pomysły mnie, dyskutuje
o wokalach z Marcusem. Potem
Marcus nagrywa linie wokalne. Właściwie
Marcus ma szeroka skalę wokalną, więc jest
w stanie nagrać praktycznie wszystkie główne
wokale, zanim są one wysyłane do mnie,
co ułatwia mi życie. Jest dobry, tak dobry, że
faktycznie jestem w stanie zrozumieć w pełni
te pomysły właśnie dzięki niemu. Z tak mocną
podstawą, mogę łatwiej nagrać moje wersje
i skupić się na aranżacji (wokale wspomagające,
harmonie, charakter i wymowa całości,
etc.). Więc tak, wkład Marcusa umożliwił
nam poszerzenie horyzontów.
Wytwórnia reklamuje was jako coś pośredniego
pomiędzy Exciter a Judas Priest i
32
ASSASSIN’S BLADE
trudno się z tym nie zgodzić - to w końcu
twoje muzyczne korzenie i zapewne echa
pierwszych fascynacji z młodych lat?
Inspiracja to podsumowanie wszystkiego, na
co jesteśmy podatni i wystawieni w życiu. W
przypadku Assassin's Blade, niektóre inspiracje
są oczywiste, inne bardziej mętne. Jeśli
chodzi o pomysły muzyczne, to jesteśmy
dość podobni do NWOBHM. Nasz styl został
ukształtowany przez zespoły, których
fanami byliśmy, gdy zaczynaliśmy słuchać
muzyki. Ja osobiście słuchałem sporo progresywnego
rocka z lat 70. (Genesis, Yes,
Gentle Giant, Jethro Tull) i muzyki klasycznej.
Muzycznie, te oczywiste wpływy są
liczne i często bardzo jasne: Priest, Maiden,
Mercyful Fate, etc. Te wszystkie lata i
różnorodne gatunki muzyczne ukształtowały
sposób, w jaki rozumiemy muzykę i przez to
też sposób, w jaki piszemy i to interpretujemy.
I wreszcie, gdy połączymy interpretację
tych właśnie wpływów Dave'a, z interpretacją
Petera i moją, otrzymujemy materiał,
który nie brzmi ani jak Priest, ani jak Maiden.
Na końcu mamy typowy Assassin's
Blade. Nie zaczynamy tworzenia z myślą, że
nasza muzyka powinna brzmieć w określony,
ustalony sposób. Po prostu pozwalamy emocjom
płynąć. Potem nadajemy tym pomysłom
kształt i dopracowujemy, aż czujemy,
że są wystarczająco dojrzałe. Więc jeśli są
jakieś konkretne wypływy, które ktoś jest w
stanie wykryć w naszej muzyce, muszę powiedzieć,
że to niemal czysty przypadek. To
jeden z powodów, dla których materiał Petera
i Dave'a mnie przyciągnął. Moc, melodia,
prędkość, świetne teksty… i ta przysłowiowa
szwedzka nutka, która tak wyróżnia
muzykę metalową. Większość recenzentów
doszukała się określonych wpływów w
naszej muzyce/wokalach: Priest, Mercyful
Fate, Maiden, Manilla Road to były oczywiście
zespoły najczęściej wymieniane, ale
żadna z recenzji nie wnioskowała, ze brzmimy
jak oni. Oczywiście nie chcieliśmy nikogo
powielać. Powiedzmy sobie szczerze, gramy
klasyczny metal, więc nasz materiał niekoniecznie
sprawi, że poczujesz się nagle jak na
innej planecie… i nie ma w tym nic złego.
Muzycy muszą grać z serca. Dla nas, nasze
serca i dusze są wypełnione przede wszystkim
klasycznym metalem.
Foto: Assassin’s Blade
Warto przy okazji wspomnieć, że scena kanadyjska,
chociaż nie tak popularna jak
amerykańska, też była bardzo silna i mieliście
w latach 70. i 80. mnóstwo świetnych
zespołów hard 'n'heavy, tylko nie wszystkim
była dana taka kariera jak choćby
Rush czy Thor?
Ciężko jest porównać te dwa kraje, biorąc
pod uwagę, że populacja Stanów Zjednoczonych
jest dziesięć razy większa niż populacja
Kanady. Nie jestem pewien, co do kariery
Thora. Widziałem film dokumentalny o
Thorze na Netflixie i dla mnie wygląda na
to, że był bardziej postacią niż metalowym
artystą. Z racji tego, że nie wiem zbyt dużo
na temat Thora, nie ma sensu bym wypowiadał
się na temat jego wkładu. Jeśli chodzi o
Rush, tak, mieli świetną karierę. Jestem fanem
ich wczesnych albumów, koncertowy
"All The World's A Stage" to mój ulubiony.
Ale w latach 70. w Kanadzie metal nie był
obecny. Pierwsze kanadyjskie zespoły metalowe
pojawiły się we wczesnych latach 80.,
jak np. Anvil, Exciter, Razor i VoiVod. To
dość godny uwagi początek. Potem wiele innych
grup zaczęło do nich dołączać, jak np.
Annihilator, Sword, Kataklysm, Cryptopsy,
etc.
Sytuacja na rynku muzycznym zmieniła się
teraz diametralnie, dlatego trudno wyobrazić
sobie sytuację, że wytwórnia czeka przez
kilka lat, aż zespół stanie się wielki, tak jak
było to w przypadku wspomnianego już
Rush czy Genesis. W dodatku nie ma co
myśleć o życiu z muzyki czy jakiejś karierze,
tylko trzeba liczyć się z dokładaniem do
interesu - nie zniechęcało cię to?
Zniechęcony? Raczej nie. Jestem bardziej zawiedziony.
Zabawne, że liczba tak zwanych
niezależnych wytwórni od lat 80. wręcz eksplodowała.
Masz rację, oldschoolowe wytwórnie,
które miały zasoby, szukały talentów,
potem brały zespoły pod swoje skrzydła
i promowały je. Było to niemal jak znajdowanie
dobrego i utalentowanego, młodego
boksera i trenowanie go przez lata, aż stał się
pierwszorzędnym sportowcem i może nawet
światowym championem. Wytwórnie zapewniały,
że artyści odnosili sukcesy i zarabiali
wystarczająco pieniędzy, by pracować nad
muzyką na pełen etat. Obecnie wytwórnie
podpisują kontrakty z milionem zespołów, z
których każdy sprzedajeco najwyżej kilka tysięcy
kopii. Kończą z milionem głodujących
zespołów, z wyjątkiem garstki, która będzie
koncertować w nędznych warunkach z nadzieją,
że uda im się związać koniec z końcem,
zazwyczaj jednak nieudanie. Morał tej
historii jest taki, że wytwórnie ciężko pracują,
by… przetrwać i ochronić swoje stanowiska
pracy. Zespoły już się nie liczą. Od
czasu do czasu zainwestują w zespoły, które
sprzedają najwięcej nagrań i nie zrobią nic
dla reszty. Poza tym, z racji że każdy muzyk
może mieć swoje własne domowe studio, wytwórnie
oczekują gotowych produktów, które
muszą tylko rozprowadzać. Dosłownie żerują
na głębokiej żądzy muzyków żeby osiągnąć
sławę. Dlatego wiele wybitnych grup znika z
radaru, bo muzycy nie chcą sprzedawać swoich
matek w zamian za sukces w muzyce. Jak
dla mnie, nigdy nie aspirowałem do tego, by
stać się gwiazdą rocka. Śpiewam dla przyjemności
i dlatego, że daje mi to okazję, by
pracować ze świetnymi ludźmi. Właściwie
praca w studio to moja ulubiona część tego
wszystkiego. Lubię występować, ale nie czuję
potrzeby, by być nieustannie na oczach ludzi.
Wydawcę znaleźliście dość szybko, niemiecką
wytwórnię Pure Steel Records - to też
jest potwierdzenie sytuacji na metalowym
rynku, bo takie granie jest wciąż popularne
właśnie w Niemczech i innych państwach
europejskich?
Muzyka metalowa nigdy nie była mocniejsza.
Rynek jest ogromny i nigdy wcześniej w
historii nie było tylu dobrych grup. Podejście
myślę do muzyki metalowej jest bardzo tradycyjne,
więc nigdy nie przestanie być modne.
Pure Steel dotarło do nas i zaoferowało
nam kontrakt przede wszystkim dlatego, że
Andreasowi podobała się moja praca z
Exciter. Właściwie wydaje mi się, że był
nieco zawiedziony pierwszym albumem, bo
myślę, że "Agents Of Mystification" nie
brzmiał jak Exciter. Ale w moim odczuciu
jest to muzycznie silniejsze niż Exciter. Zespół
podąża w inną stronę, z bardziej otwartym
podejściem i kreuje misterniejszą muzykę.
Nie zrozum mnie źle, bardzo szanuję
Johna Ricci i mam nadzieję, że założy nowy
zespół. Jeżeli tak zrobi, to zespół Johna będzie
zdecydowanie lepszy niż obecny line-up
Exciter. Dla mnie to John był sercem i duszą
Exciter.
Muzycy zza Atlantyku często wspominają
w rozmowach z nami, że zazdroszczą Europejczykom
tych wszystkich festiwali, rozwiniętego
mimo wszystko rynku fonograficznego,
etc. - faktycznie jest u was pod
tym względem aż tak źle?
Nie powiedziałbym, że po tej stronie "jest aż
tak źle". Są w sferze metalowej zespoły, festiwale
i wydarzenia. Po prostu wydaje się, że
metal w Europie już prawie zniknął z mainstreamu,
może dlatego, że to część tradycji.
Metal zdaje się być bardziej zakorzeniony w
europejskiej kulturze niż w tej północnoamerykańskiej.
Potem mamy Południową
Amerykę i zespoły jak Sepultura. Nie jestem
pewien, jak dobrze (czy też może jak źle)
południowoamerykańskie grupy sobie radzą.
ASSASSIN’S BLADE 33
Ale wiem na przykład, że brazylijski zespół
Pastore jest fantastyczny. Ich wokalista, Mario
Pastore, jest znakomity. Są chyba bardzo
znani w Brazylii, ale nie wydaje się, żeby
było o nich głośno w Europie czy Ameryce
Północnej.
Zadebiutowaliście nieźle przyjętym albumem
"Agents Of Mystification", co pewnie
utwierdziło was w przekonaniu, że warto
pociągnąć to dalej?
"Agents Of Mystification" to dobry album,
ale on nigdy nie pobije żadnych rekordów
sprzedaży. Powiedzmy, że było to dobre
przedstawienie zespołu, ale wiedzieliśmy że
mogliśmy zrobić na nowej płycie coś dużo
lepszego. Uważamy "Agents Of Mystification"
za promocyjną rzecz i niejako kartę
biznesową, która pozwala przedstawić grupę
światu.
Nowa płyta "Gather Darkness" jest jeszcze
bardziej udana - to kwestia tego, że znacie
się już doskonale, po tych pięciu latach
jesteście świetnie zgrani, co przekłada się
też na jakość kolejnych kompozycji?
"Gather Darkness" faktycznie otrzymał lepsze
opinie, po prostu dlatego, że jest zdecydowanie
lepszą płytą niż "Agents Of Mystification".
Tak, ten album ukazuje bardzie
"wyszukaną" wersję Assassin's Blade. Po
"Agents Of Mystification", nauczyliśmy się
trochę o pracy z różnych części świata. Ale,
główną różnicą jest to, że zdecydowaliśmy się
tym razem pracować z godnymi zaufania
ludźmi w sprawach miksu (Martin "Mattes'
Pfeiffer - U.D.O.) i w sprawach masteringu
(Stefan Kaufmann z Accept). Dlatego
"Gather Darkness" jest bardziej dojrzałe i
mocniejsze niż "Agents Of Mystification".
Drugi album jest o kilka minut krótszy, bardziej
intensywny, nie ma też na nim tak
długich utworów jak "League Of The
Divine Weep" - to przypadek czy zamierzone
działanie?
To czysty przypadek. Peter i Dave piszą muzykę
bez określonego planu. "League Of The
Divine Wind" jest dłuższa, bo była to złożona
japońska saga, którą Peter bardzo lubił.
Chciał odnieść się do wielu części tej fascynującej
historii i prawdopodobnie to właśnie
sprawiło, że piosenka jest dłuższa. Właściwie
na "Gather Darkness" mamy kolejny kawałek,
który trwa dłużej niż przeciętny, "Soil Of
The Dead", który ma ponad 7 minut.
Wzmocniliście też skład, bo macie teraz
dwóch gitarzystów - Bruno Buneck miał
wzmocnić wasze brzmienie, bo jednak na
koncertach jedna gitara nie zawsze wystarczała?
Assassin's Blade zawsze grało muzykę na
dwóch gitarach. Dodanie Bruna było wtedy
koniecznością. Bardzo podoba mi się jego
styl. Jest techniczny i szybki, podczas gdy
David jest w swym brzmieniu gładszy, bardziej
wyrafinowany i wymyślny. Uzupełniają
się nawzajem i jest to dość oczywiste na
"Gather Darkness".
Debiut ukazał się na LP, CD i kasecie - z
"Gather Darkness" będzie podobnie, bo nie
wyobrażasz sobie dyskografii Assassin's
Blade bez analogowych nośników?
Nie jestem pewny co do kaset. Fakt, że
"Agents Of Mystification" zostało wydane
na kasetach wyniknął z inicjatywy Petera.
Było to wydanie głównie dla kolekcjonerów.
Nie orientuję się, ile ten nośnik robi dla nas
w sensiie promocji. Ale tak, "Gather Darkness"
zostało wydane na płytach CD, winylu
i jest dostępne do pobrania. I w przeciwieństwie
do "Agents oO Mystification" drugi
album jest dostępny na większości serwisów
streamingowych.
Planujecie też pewnie koncerty promujące
"Gather Darkness" i jeśli będzie tylko na to
szansa zamierzacie odwiedzić jak najwięcej
miejsc z tym nowym materiałem?
Trzeba pamiętać, że na całym świecie są setki
dobrych zespołów, a metal to przede wszystkim
biznes. Powiedziałbym, że Ameryka
Północna jest wykluczona, przede wszystkim
z powodów finansowych. Cały zespół jest w
Szwecji i byłoby to zbyt kosztowne, by ich
przetransportować i zaplanować dochodową
trasę. Z drugiej strony mamy więcej okazji,
by grać w Europie. Jednak są tony dobrych
europejskich zespołów, które organizatorzy
mogą mieć za marne grosze. Plus, powiedzmy
sobie szczerze, ja będę niedługo mieć
60 lat i z tego co wiem, nie ma mowy, bym
wybrał się z moich plecakiem i podróżował
autostopem przez Europę, by grać w klubach
przed garstką ludzi. Poza tym, mam karierę
zawodową i w Północnej Ameryce pracownicy
mają średnio tylko dwa lub trzy
tygodnie wakacji w roku. Ja mam
szczęście mieć pięć. Ale czy chciałbym
poświęcać mój cenny czas osobisty,
którego mam mało, by jechać
w trasę w dość trudnych warunkach?
Raczej nie. Kocham grać, ale
mam wiele innych zainteresowań.
Jedyną możliwością w tym momencie
są letnie festiwale. To byłoby
wspaniałe.
Wojciech Chamryk,
Kinga Dombek,
Karol Gospodarek
HMP: Od lat z płyty na płytę Stormwarrior
idze w coraz to bardziej epicką stronę. Ale
jeśli chodzi o kompozycje, aranżacje, chóry,
Twoja nowa płyta jest najbardziej epicką
płytą Stormwarrior. Intensyfikacja tych klimatów
była związana z tematyką? O ile od
dawna piszesz o tematyce nordyckiej, o tyle
tym razem teksty są jeszcze bardziej majestatyczne,
o tożsamości czy eschatologii.
Lars Ramcke: Jasne, to idzie ręka w rękę.
Wśród tekstów poszczególne fragmenty, które
warto dodatkowo podkreślić muzyką. To
działa też w drugą stronę - w strukturach kawałków
są takie momenty, które wymagają
szczególnego uwypuklenia epickimi słowami.
W zależności od tego, od czego zaczyna się
pisanie kawałków, czy od strony muzycznej
czy tekstowej, jeden czynnik uzupełnia drugi.
W tekstach do "Norsemen" można natrafić
na bardzo wiele uzbrojenia. Już w samych
tytułach pojawia się dwukrotnie "miecz",
raz "tarcza" i "ostrze".
Życie ukształtowane jest walką. W poszczególnych
epokach ta walka przybierała różne
formy. Miecz i tarcza są rzecz jasna nierozerwalnie
związane z istnieniem wojowników w
czasach wikingów, naszych przodków.
Współkształtowały życie w tamtym okresie
w bardzo dużym stopniu.
Całymi latami Stormwarrior był porównywany
do Helloween i Running Wild. To
rzecz jasna cecha Stomwarrior, która wciąż
jest dla niego typowa, ale pojawiają się od
pewnego czasu motywy, które można porównać
choćby do Bathory. Taką inspirację
słyszę w "Sword of Walhalla".
Tak, Bathory od dawien dawna miał wpływ
na Stormwarrior, także podświadomie. Miało
to miejsce już na krążku "Northern Rage"
w kawałku "Lindisfarne" czy w wielu fragmentach
na "Heading Northe" i "Heathen
Warrior". Na nowej płycie, "Norsemen" także
jest wiele momentów, jednak "Sword of
Valhalla" bez wątpienia najsilniej zmierza w
tym kierunku. Mimo to, dla większości dziennikarzy
najprościej jest napisać "brzmią jak
Helloween i Running Wild". Zwłaszcza kiedy
nie przykłada się zbytnio do słuchania płyty
w całości, czy raczej rzuca okiem na to, co
napisali o niej inni (śmiech).
Swoją drogą, na nowej płycie nie ma żadnego
kawałka "o metalu".
Tym razem nie pasowało to tematycznie do
reszty płyty.
Przerwa między "Thunder and Steele" a
34
ASSASSIN’S BLADE
"Norsemen" była dłuższa niż zwykle. Coś
muzycznego robiłeś w tym czasie?
Niewiele, nie miałem wystarczająco dużo
czasu na tworzenie muzyki. Musiałem odrobić
trochę prywatnych spraw. Kiedy pracuję
nad płytą, muszę się na niej całkowicie skoncentrować.
W przeciwnym razie nie będzie
to wystarczająco dobre dla płyty Stormwarrior.
Perkusista, Falko Reshöft po latach znów
dołączył do zespołu. Dlaczego chciał wrócić?
Ponieważ on po prostu należy do Stormwarrior,
poza tym z nim jest po prostu fajniej.
Wtedy, w latach 2003-2008, Falko i ja byliśmy
siłą napędową Stormwarrior - "Heavy
Metal Fire", "Northern Rage", "Heading
Northe", trasy między innymi w Japonii,
wspólna praca w studio... Jego powrót przywrócił
dawnego ducha. Myślę, że to można
na płycie usłyszeć, zarówno w samych kompozycjach,
jak i w perkusji.
Hamburczyk i morze
Długoletnie niemieckie zespoły zazwyczaj idą w dwóch kierunkach. Albo
od lat nagrywają to samo, tylko że gorzej, albo nagrywają bardzo dobre płyty, ale
znacząco zmieniają swój styl. Kategoryzacja ma jednak swoje granice. Stormwarrior
istnieje już 20 lat, nagrał sześć płyt, jest szalenie wierny swojemu stylowi, ale
mimo to, albumy Stormwarrior wcale nie są bledszymi odbitkami samych siebie.
Jeśli uważnie się wsłuchacie, zauważycie, że do wyznacznikowej dla Stormwarrior
etykiety "stare Helloween/Running Wild" dochodzą nowe inspiracje. To między innymi
o nich rozmawiałam z liderem Stormwarrior - Larsem Ramcke.
wiking. Zastanawiam się, czy Ty również
masz taką pasję.
Nie, to nie dla mnie. Istnieje wiele wikińskich
i średniowiecznych jarmarków czy festynów
oraz wiele pokazów walk i zawsze znajdzie
się ktoś, kto założy okulary przeciwsłoneczne,
buty sportowe czy inny kapelusz
słomkowy i popsuje tym cała autentyczność.
Wolę jednak, żeby energia przeszłości pozostała
między mną a naturą.
Kiedy ostatnio rozmawialiśmy opowiadałeś,
że ważną rolę w powstaniu Stormwarrior
odebrał Headbangers Ballom. Możesz
sobie wyobrazić początki zespołu bez tego
miejsca?
A więc początki Stormwarrior były nie w
Ballroomie, ale w centrum młodzieżowym
na obrzeżach Hamburga. Tam się wszystko
zaczęło. Ale rzecz jasna później Headbangers
Ballroom przyczynił się mocno do rozwoju
zespołu. Poznaliśmy tam kilku późniejszych
członków Stormwarrior i nawiązałem
wiele dobrych kontaktów z innymi kapelami,
które wtedy budowały hamburską scenę.
Tam też mogłem po raz pierwszy spotkać się
z Kaiem Hansenem. Zresztą wtedy Headbagners
Ballroom prowadził Thomas, ten,
który później powołał do życia Headbangers
Open Air Festival. Z tym festiwalem
łączy nas rzecz jasna też bardzo dużo. Mieliśmy
okazję występować tam wiele razy i jesteśmy
na nim nawet wtedy, gdy nie gramy.
Twoja muzyka jest w pewnej mierze też
hołdem dla Running Wild. Teraz Stormwarrior
ma okładkę na miarę Running Wild.
Dlaczego Andreas Marschall stworzył
Wam taką okładkę tak późno?
Dobre pytanie. Naprawdę mogłem go o to
W temacie instrumentów - w intro do płyty
słychać klawisze. Kto na nich zagrał?
Sam je nagrałem.
Stormwarrior jest jednym z wyjątków na
niemieckiej scenie. Wiele zespołów albo
zmienia swój styl, albo gra w kółko to samo,
tylko gorzej. Wy jesteście wierni swojemu
stylowi, a jednocześnie nieco go odświeżacie
- choćby w tę epicką stronę. Masz jakąś
receptę na muzykę?
Nie mam pojęcia. Po prostu zaczynam i w
pewnym momencie pojawia się moment, w
którym większość: muzyka, słowa, aranżacje,
tytuły, pomysły na grafiki, są już nadbudowane.
Od tego momentu jestem już w stanie
usłyszeć w głowie 99% materiału na płytę i
wiem już, czego brakuje. Kiedy na tym etapie
mam wszystko gotowe, przychodzą dalsze
pomysły Yenza, Falko, Björna i dodają one
płycie pewien dodatkowy sznyt. Wtedy
wszystko się klaruje i przechodzi na następny
poziom.
A skąd czerpiesz natchnienie? Napisałeś
już wiele o kulturach północy i wciąż masz
nowe pomysły...
Przy tworzeniu "Northern Rage" studiowałem
archeologię pradziejową i wczesnohistoryczną,
a także skandynawistykę i nadal bardzo
dużo czytam. Dodatkowo bliskość morza
dostarcza mi twórczej energii.
Alexandera Krulla z Leaves Eyes też fascynuje
kultura nordycka. Wiem też, że bierze
udział w rekonstrukcyjnych imprezach jako
Foto: Lars Hoese
Czytałam w jakimś bardzo starym magazynie,
że na początku działalności Stormwarrior
miałeś trudności ze znalezieniem
ludzi, którzy w ogóle chcą grać heavy metal...
Wtedy wszyscy chcieli grać death i black metal,
bo oba gatunki były wtedy ogromnie popularne.
Tradycyjni metalowcy tylko podśmiewywali
się z tego. To było jeszcze przed
Hammerfall, który propagowano jako wybawicieli
heavy metalu, wskutek których true
metal wrócił do łask. Mnie samemu trudno
było ówcześnie znaleźć właściwych ludzi z
tego przedziału, nawet w tak dużym mieście,
jak Hamburg. Obecnie jest wiele młodych kapel
idących tym kierunku, może zrobiło się
trochę lepiej. Choć jest też wiele gówna z
dmuchanymi mieczami i kostiumami suberbohaterów.
Ten cały Comedy Metal kompletnie
nie jest dla mnie (śmiech).
zapytać wcześniej. Przez wiele lat sądziłem,
że Andreas nie robi już żadnych okładek,
kiedy przypadkiem zobaczyłem, że właśnie
wypuścił coś nowego. Dopiero wtedy do niego
napisałem. Okładka do "Norsemen" jest
świetnie zrobiona i liczę, że będziemy mogli
jeszcze nie raz dobrze współpracować.
Też mam taką nadzieję. Obecna okładka
wygląda jak połączenie "Heading Northe"
z "Heathen Warrior". To był pomysł
Andreasa?
Przygotowałem dla Andreasa kilka szkicowych
elementów, które mogłyby trafić na
okładkę, a on wyciągnął z nich pierwszy projekt.
Później oboje dopasowaliśmy je wszystkie
do siebie, a on sam już dokończył.
Wszystko poszło bezproblemowo, poza tym
on naprawdę miał ochotę zrobić nam tę okładkę.
Katarzyna "Strati" Mikosz
STORMWARRIOR 35
Nie da się ukryć, że na świecie obserwujemy
wzrost popularności Idle Hands, co
zresztą sam zauważyłeś. Czy w związku z
tym faktem masz jakieś oczekiwania?
Nie lubię oczekiwać zbyt wiele ani snuć jakichś
wielkich planów, ponieważ żyjemy w
czasach, w których wszystko się zmienia niczym
w kalejdoskopie. Po prostu staram się
tworzyć jak najlepszą muzykę bez względu
na okoliczności. Żadnych wypełniaczy i odrzutów.
Chcemy, by każdy kawałek, który
stworzymy był godny, by znaleźć się na płycie.
Mam potrzebę odczuwania dumy z każdego
jednego kawałka, który napiszę. Nie
oczekuję zbyt wiele, ale mam wielkie nadzieję.
Potrzeba dumy
Pewnie niektórzy już wstępnie przeglądając ten numer pomyśleli
sobie zdegustowani - "znowu Idle Hands? Nie za dużo tego?!". Fakt,
wydana w zeszłym roku płyta "Mana" narobiła niemałą burzę w metalowym
świecie. Oczywiście poza przychylnymi opiniami, pojawiły się głosy,
że cały ten hype wokół zespołu jest zdecydowanie przesadzony. Tutaj najchętniej
zacytowałbym klasyka, że "Racja jest jak dupa. Każdy ma swoją".
Tak czy Owak Idle Hands będzie jedną z gwiazd tegorocznej warszawskiej
(pierwotnie odruchowo wpisałem tu słowo "katowickiej") Metalmanii i
fakt ten zmienił się w okazję do krótkiej rozmowy z wokalistą IH - Gabrielem
Franco.
HMP: Już niedługo minie niemalże rok od
momentu wydania Waszego pierwszego albumu
zatytułowanego "Mana". Czy po
tym czasie patrzysz inaczej na tą płytę?
Gabrielem Franco: Szczerze mówiąc nie.
Dla mnie ten album to ciągle ta sama wspaniała
rzecz. Ten album został nagrany jakieś
piętnaście miesięcy temu i nic od tamtego
czasu się w moim stosunku do niego nie
zmieniło. Jestem naprawdę zadowolony z
efektów w naszej pracy i cholernie cieszę się,
że zostały one tak dobrze przyjęte.
Ten rok upłynął Wam pod znakiem dużej
liczby koncertów, głównie w Europie. Powiedz
mi proszę, czy grając te koncerty staraliście
się pozyskać nowych fanów?
Ta trasa była ogólnie okazją, by powiedzieć
wszystkim "hej, jesteśmy Idle Hands i istniejemy"
(śmiech). To tak naprawdę była pierwsza
nasza duża trasa. Zawsze staramy się
koncentrować na tym, by zagrać dobry show
i żeby ludzie wyszli zadowoleni.
A czy zapamiętałeś szczególnie jakiś jeden
konkretny występ?
Na pewno takim występem był ten na Keep
It True Festival w Niemczech. Był to występ
dla kilku tysięcy ludzi, więc zapadł mi w
pamięć. Czymś bardzo wyjątkowym była dla
nas także trasa z Kingiem Diamondem. Miłe
z jego strony było, że podczas swoich występów
reklamował nas ze sceny, nie tylko
jako świetny zespół, ale i wspaniałych ludzi.
Czy podczas tej trasy miałeś możliwość jakiejś
dłuższej pogawędki z Kingiem Diamondem?
On rzadko był w pobliżu. Często pojawiał
dopiero tuż przed wyjściem na scenę i znikał
zaraz po zejściu z niej. To już jest starszy
człowiek. Ma żonę, dzieci i pewnie głównie
im chce poświęcać swój czas. Mimo to czasami
udało nam się zamienić parę słów. Nie były
to jakieś długie konwersacje, raczej tak
zwane "small talks". To naprawdę przesympatyczny
i kulturalny człowiek.
No właśnie. Album został przyjęty nadspodziewanie
dobrze zarówno przez media,
jak i przez słuchaczy. Czy byłeś tym zaskoczony?
Byłem totalnie zaskoczony. Powiem Ci, że w
momencie nagrywania tego albumu nie oczekiwałem
zbyt wiele. Byliśmy zespołem, który
wówczas grał w pubach i szczerze mówiąc
myślałem, że na tą chwilę wiele więcej nas
nie czeka. Wydane w 2018 roku EP "Don't
Waste Your Time" niewiele zmieniła w naszej
sytuacji. Wszystko się zaczęło kręcić po
wydaniu "Mana" i mam ogromne przeczucie
że rok 2021 będzie dla nas czymś jeszcze
bardziej przełomowym. Przekonasz się w
swoim czasie o czym mówię.
36 IDLE HANDS
Foto: Idle Hands
"Mana" to Wasze pierwsze pełne wydawnictwo.
Czy jakiś moment z procesu
nagraniowego tego albumu naprawdę utkwił
Ci w pamięci?
O tak. Pamiętam jak przez parę dni chodziłem
dookoła okolicy będąc mega wkurwiony.
Zbliżał się deadline a my wszyscy byliśmy
w przysłowiowej "czarnej dupie". Ciągłe
"motywujące" telefony oraz maile od managementu
i wytwórni niespecjalnie rozluźniały
tą atmosferę (śmiech). To były dla nas
dość ciężkie dni, ale ostatecznie wszystko się
udało. Praktycznie zaraz po nagraniu ruszyliśmy
w trasę. Już wtedy wpadliśmy w ogromny
wir jak prawdziwe gwiazdy rocka
(śmiech).
W tym roku zajrzycie do Polski na Metalmenię.
Dokładnie. To pewnie będzie naprawdę ekscytujące
wydarzenie. Wiem, że ten festiwal
ma w Waszym kraju niemal legendarny status
i odbywa się już od ładnych paru dekad.
Tym bardziej się cieszę, że będziemy mogli
się tam pojawić. Zwłaszcza u boku wielu renomowanych,
a wręcz legendarnych zespołów.
Przy tego typu planach należy wziąć pod
uwagę, że w tej chwili zarówno w Europie,
jak i innych częściach świata panuje epidemia
koronawirusa. Czy Wasza działalność
koncertowa ucierpiała już z tego powodu?
Tak. Akurat jesteśmy w trasie i na tą chwilę
byliśmy zmuszeni do odwołania trzech z zaplanowanych
koncertów. Czwarty też stoi
pod znakiem zapytania. Pewnie będzie ich
więcej, ale to już zależy od władz. Póki co
gramy, gdzie tylko możemy.
Skoro koncertowanie stoi pod dużym znakiem
zapytania, to można więcej czasu
poświęcić na nowy materiał, czyż nie?
Jak najbardziej. Pracę nad nowym albumem,
zaczęliśmy jeszcze zanim "Mana" trafiła na
rynek. Mamy głowy pełne pomysłów, którym
dajemy ujście. Nowy album już w przyszłym
roku.
Pozwolisz jednak, że będę trochę dociekliwy.
Czy ta płyta będzie kontynuacją drogi
obranej na "Mana"?
Mogę obiecać jedno. To, co usłyszycie na
najnowszym krążku, to ciągle będzie Idle
Hands. Album bez wątpienia spodoba się
wszystkim tym, do których przemówiła zawartość
"Mana". Nawet jeżeli wyłapie się pewne
innowacje, to nie zniknie wrażenie, że
jest to ciągle ten sam zespół.
Często przy Idle Hands dopisuje się określenie
"gothic metal", jednakże Ty się przed
nim bronisz jak przed ogniem.
Tak, to prawda. Nie przepadam zbytnio za
tym określeniem i stosowaniem go w parze z
Idle Hsands. Dzisiaj to pojęcie zostało lekko
wypaczone i łatkę tą przypisuje się zespołom,
które tworzą muzykę odległa stylistycznie od
naszej. Przykładem może być tu Nightwish
czy z drugiej strony Paradise Lost. Dlatego
też wrzucanie nas do tej kategorii może
wprowadzić potencjalnych słuchaczy w błąd.
Zatem pomówmy o czysto heavy metalowym
wariancie Waszej twórczości. Zdarzało
Ci się mówić, że kicz jest nieodłącznym
elementem tego gatunku. To ciekawe
podejście z punktu widzenia twórcy,
zdecydowanie będące w zdecydowanej opozycji
do podejścia wielu podobnych kapel,
prezentujących swą twórczość jako sztukę
wysokich lotów.
Kiczowatość jest wpisana w naturę tej muzyki
i wydaje mi się że to jest a przynajmniej
powinno być oczywiste dla wszystkich. Heavy
metal to przede wszystkim zabawa. Nas
od wielu kapel grających tradycyjny heavy
Foto: Idle Hands
metal różni to, że nie śpiewamy o rycerzach i
podobnych sprawach.
Pochodzicie z Portland. Jak na tą chwilę
wygląda tamtejsza scena metalowa?
Sporo ekstremy, głównie death metalu trochę
punk rocka, trochę hardcore'u, coraz więcej
stoner/ doomu. Klasyczny metal jednak
niestety w odwrocie. Co najwyżej parę kapel
thrashowych. Zespoły heavy metalowe można
policzyć na palcach jednej ręki. Jednak
nie powiem, żebym bardzo śledził lokalną
scenę, bo jest ona zdominowana przez muzykę,
której nie jestem fanem.
Gdzie widzisz siebie i Idle Hands za
powiedzmy dziesięć lat?
Mam nadzieję, że przede wszystkim będziemy
grać koncerty jako headliner na dość sporych
arenach. Ale co będzie, zobaczymy. Możemy
gdybać, snuć plany, kreować jakieś bajeczne
wizualizacje, ale tak naprawdę nikt z
nas nie wie co przyniesie przyszłość.
Bartek Kuczak
HMP: Minęło już pięć lat od wydania
Waszego ostatniego albumu zatytułowanego
"None but the Brave". Czy mógłbyś
krótko opisać, co działo się z zespołem w
tym okresie?
Tann: Po wydaniu albumu "None but the
Brave" bardzo aktywnie go promowaliśmy,
grając na żywo na kilku metalowych festiwalach
i mniejszych koncertach jako support.
Pojawiliśmy w kilku różnych krajach, takich
jak Hiszpania, Grecja, Włochy, Niemcy i
Portugalia. W międzyczasie tworzyliśmy nowy
album. Te pieć lat przerwy to nie była do
końca nasza wina. Tak się po prostu stało.
Było kilka spraw, które zabrały nam więcej
czasu, niż się spodziewaliśmy. Musieliśmy
zarezerwować studio, uzyskać odpowiedni
Epic Metal Lemmy
Portugalscy barbarzyńcy wracają z potężnym hukiem maczugi. Ironsword,
bo o nich mowa płyty wydaj rzadko, ale jak już coś wyda, to jest to niezły
kąsek dla miłośników epickiego heavy. Tak jest też z ich najnowszym wydawnictwem
zatytułowanym "Servants Of Steel". O kulisach powstania tego krążka
opowiedział nam lider oraz jedyny członek Ironsword grający w nim od samego
początku - Tann. Nie skupiliśmy się jednakże tylko na obecnych czasach. Spora
część rozmowy dotyczy mniej znanych, ale dość interesujących faktów z ciekawej
historii Ironsword.
względu na ilość. Zdecydowanie wolę jakość.
Ale prawda jest taka, że tu w grę wchodzą
czynniki zewnętrzne. Nigdy nie była to kwestia
braku kreatywności lub braku zainteresowania
zespołem. Tak się po prostu stało.
Poza tym nie utrzymujemy się z grania,
wszyscy mamy codzienną normalną pracę,
nasze rodziny i wszystko to zajmuje nam również
sporo czasu.
celem było odtworzenie przednich okładek
komiksów "Savage Sword of Conan" w wykonaniu
Franka Frazetty i Borisa Vallejo.
Jednocześnie staraliśmy się unikać stereotypów
i dystansować się od typowych okładek
albumów nawiązujących do fantasy z mieczem
i magią, które zwykle robią inne zespoły
power metalowe. Chcieliśmy czegoś o
bardziej mitologicznej i mistycznej atmosferze.
Możesz powiązać projekt okładki albumu
z konkretną sceną zaczerpniętą z filmu
"Conan Barbarzyńca" z 1982 roku.
Na profilu facebookowym Ironsword możemy
znaleźć film prezentujący tworzenie tej
grafiki, będący poniekąd swego rodzaju
instruktażem rysunku. Czy uważasz, że to
naprawdę łatwe do narysowania?
Dla tych, którzy są utalentowani w rysowaniu,
może nie powinno to być to zbyt trudne.
Naprawdę nie mam pojęcia! Myślę, że to
zależy tylko od tego, czego chce zespół i od
tego, co artysta malarski uważa za możliwe
lub nie. W naszym przypadku właśnie wyjaśniliśmy
artyście, czego chcieliśmy, co mieliśmy
na myśli i naszą wizję, a artysta zazwyczaj
rozumie i próbuje uchwycić ten moment.
Po kilku szkicach wybieramy to, co
wygląda najlepiej i jest najbardziej adekwatne
do naszej wizji.
Jeśli już mówimy o Manilla Road, warto
nadmienić, że gościnnie na "Servants Of
Steel" pojawia się wokalista Bryan "Hellroadie"
Patrick, który był członkiem tego
zespołu. Przypuszczam, że znacie się od
dawna. Czy pamiętasz, jak zaczął się
Wasz kontakt?
Spotkałem Bryana osobiście, kiedy Manilla
Road grała po raz pierwszy w Atenach. Przez
lata utrzymywaliśmy ze sobą kontakt i czasami
zdarzało się, że nasze zespoły grały razem
jednego wieczoru. Myślę, że Manilla Road
był zespołem, z którym graliśmy najczęściej.
Kiedy Mark Shelton zmarł, logiczne było,
że zaprosiłem Bryana do wykonania gościnnego
wokalu na naszym nowym albumie i
wykonał niesamowitą robotę. Jesteśmy braćmi
w Metalu od prawie 20 lat.
budżet, zachęcić producenta do zmiksowania
i ogarnięcia całego albumu itp. Ale tak naprawdę
najwięcej czasu zajęło przejście z wytwórni
Shadow Kingdom Records do Alma
Mater Records.
Nie wydajecie swych albumów (może z wyjątkiem
dwóch pierwszych) regularnie. Jakie
są przyczyny tych przerw? Nie sądzisz, że
fajnie byłoby częściej wydawać nowy materiał?
Ja też tak uważam, ale czasami jest to po
prostu poza naszym zasięgiem i nie bardzo
mamy możliwości, by coś zmienić w tym
kierunku. Jeśli nic nie idzie zgodnie z twoimi
planami, musisz improwizować i przystosować
się do zaistniałej sytuacji. Nie jestem
zwolennikiem wydawania płyt tylko ze
Foto: Ironswod
Wasz nowy album zatytułowany "Servants
Of Steel" poprzedziła EP "In The Coil of
Set". Jaka w ogóle była jej rola?
Mieliśmy 15 nowych kawałków, ale tylko 12
było częścią oryginalnej listy utworów. Pozostałe
trzy piosenki mogliśmy wykorzystać jako
materiał bonusowy. Alma Mater Records
wpadło na pomysł wydania limitowanej
edycji kolekcjonerskiej EP poprzedzającej
album, na co wszyscy zgodziliśmy się. Wybraliśmy
kawałek "In the Coils of Set", a jako
bonus dodaliśmy "Disciples" i "Fallen Brothers".
Inny dodatkowy utwór "Heavy Metal
Storm" pojawia się na winylowym wydaniu
"Servants of Steel". To był doskonały pomysł
dla wszystkich naszych oddanych fanów,
aby mieli pełny wgląd we wszystkie nasze
nowe rzeczy.
Okładka albumu przypomina mi okładki
płyt Manilla Road i Cirth Ungol. Biorąc
pod uwagę konwencję, w której się poruszacie
myślę, że to było całkowicie zamierzone.
Nie całkiem! Może Twoje skojarzenia są
trafne, ale nie było to zamierzone. Naszym
Nie jest wielką tajemnicą, że inspirujesz się
zespołem Marka Sheltona (RIP). Czy
pamiętasz, jak w ogóle odkryłeś Manilla
Road?
Po raz pierwszy usłyszałem Manilla Road
pod koniec lat osiemdziesiątych w lokalnym
radiu. To był kawałek "Mask of the Red
Death". Pamiętam, że było to coś innego, niż
to co wówczas grała czołówka najpopularniejszych
kapel uprawiających heavy metal.
W Portugalii nie było zbyt wielu sklepów
płytowych ukierunkowanych na takie granie
i trudno było znaleźć płyty Manilla Road.
Udało mi się wtedy dorwać tylko koncertowy
album "Roadkill". Byłem niemalże uzależniony
od tego longplaya. W połowie lat dziewięćdziesiątych
udało mi się zdobyć prawie
całą dyskografię dzięki tapetradingowi. Słuchałem
"Metal", "Crystal Logic" i "The
Delugue" non stop. Potem na początku
2000 roku kupiłem wszystkie reedycje na
CD.
Kiedy zacząłeś tworzyć utwory na "Servants
Of Steel". Który z nich powstał jako
38
IRONSWORD
pierwszy?
Zaczęliśmy robić jam session, kiedy Jorge
Martins dołączył do zespołu. To było kilka
miesięcy przed oficjalnym wydaniem albumu
"None but the Brave". Z tych sesji zostały
nam dwa utwory. Choć brzmiały świetnie,
nie byłem w 100% zadowolony, ponieważ
były zbyt podobne do niektórych starych
rzeczy. Zatem pozostały niedokończone i od
razu trafiły na półkę. Podczas naszej trzeciej
próby wymyśliliśmy tytułowy "Servants of
Steel" i wówczas byłem bardzo zadowolony z
kierunku, w którym zmierzamy. Drugi utwór
to "Rogues In the House", a następnie "Red
Nails" i "In the Coils of Set". Był okres, kiedy
pracowaliśmy równolegle nad 3 lub 4 utworami.
Ostatnim utworem skomponowanym na
album był "Keepers of the Crypt".
A co z tekstami? Czy "Servants Of Steel"
opowiada nam jakąś konkretną historię?
Można powiedzieć, że wszystkie nasze albumy
są w pewnym sensie koncepcyjne, a
wszystkie motywy nawiązują do Roberta E.
Howarda. Tym razem jednak zdecydowałem
się na prawdziwe adaptacje niektórych z najbardziej
znanych oryginalnych historii Conana,
takich jak "Tower Of The Elephant",
"Roques In The House", "Red Nails" itp.
Tytuł albumu dotyczy głównie tajemnicy historii
stali, która jest przekazywana z ojca na
syna. Również "Servants Of Steel" odzwierciedlają
nasze oddanie metalowemu podziemiu
przez te wszystkie lata.
"Servants Of Steel" zostało nagrane z nowym
basistą Jorge Martinsem, którego już
zresztą wspominałeś. Nie jest co prawda
nowicjuszem, ale nie ma też bogatego muzycznego
CV. Jak trafił do zespołu?
Jorge grał w kilku portugalskich zespołach
pod koniec lat osiemdziesiątych. Były to kapele
mniej lub bardziej znane tylko w Portugalii.
Pierwszy raz spotkaliśmy się pod koniec
lat osiemdziesiątych, ale przez lata jakoś
kontakt nam się urwał. Właściwie to nasz
perkusista Joao Monteiro powiedział mi o
Jorge. Obaj grali razem w innym zespole. Co
prawda Aires nagrał partie gitary basowej na
płycie "None but the Brave", ale z powodu
swojego zaangażowania w Moonspell nie
mógł zostać dłużej w zespole. Stało się jasne,
że musimy znaleźć innego basistę. Poprosiliśmy
więc Jorge o dołączenie do zespołu, a on
oczywiście chętnie ją przyjął. Jest bardzo oddanym
i pracowitym basistą oraz bardzo fajnym
zrelaksowanym facetem. To taka mieszanka
Steve'a Harrisa i D.D. Verniego.
Wasz nowy album został zmiksowany
przez Harrisa Johnsa. Jak rozpoczęła się
Wasza współpraca?
To nasza wytwórnia skontaktowała się najpierw
z Harrisem Johnsem. Uznali, że potrzebujemy
znanego producenta, aby pomóc
nam uzyskać odpowiednie brzmienie płyty.
Jednym z moich pięciu najlepszych producentów
wszechczasów jest Harris Johns,
więc liczyłem na niego. Naprawdę polubił
naszą muzykę i wykazał zainteresowanie
współpracą z nami. Uważam, że ostateczny
wynik jest znakomity. Daliśmy mu całkowitą
swobodę, a on przyniósł wiele pomysłów na
poprawę dźwięku. Jego magia i plan są obecne
na płycie. Był bardzo profesjonalny, a jednocześnie
czuł się swobodnie podczas pracy.
W przeszłości Ironsword był twoim projektem
jednoosobowym. Jak dziś to wspominasz?
Czy z perspektywy czasu żałujesz tego
okresu?
Nie, nie żałuję. Był to zespół jednoosobowy
przez mniej więcej 5 lat, ponieważ nie miałem
innego wyboru. Wtedy nikt się nie interesował
tym stylem muzycznym, a wszyscy
moi przyjaciele mieli już własne projekty,
więc nie byli dostępni ani zainteresowani angażowaniem
się w kolejny zespół. Byłem
zmuszony to zrobić tylko po to, by utrzymać
zespół przy życiu i móc nagrać dwie taśmy
Foto: Ironswod
demo w 1995 i 1998 roku. Patrząc wstecz,
był to okres pełen zabawy, ale też jednocześnie
wyzwań. Na pewno nie miałbym nic
przeciwko ponownym przejściu tego wszystkiego
bez względu na to, jak trudna była ta
ścieżka.
Lata temu byłeś członkiem Moonspell. Co
kierowało Tobą, by opuścić ten zespół i założyć
swój własny?
Byłem niezadowolony z tego, jak właściwie
zarządzano tym zespołem. Muzyka również
powoli się zmieniała, co było dla mnie kwestią
kluczową, aby odejść i założyć własny
zespół.
Czy śledzisz dziś poczynania Moonspell?
Co sądzisz o kierunku, w którym podążają?
Cóż, wszyscy się znamy od lat i całkiem dobrze
się dogadujemy. To bardzo pracowity
zespół i naprawdę szanuję ich za to, co osiągnęli
w swojej karierze, chociaż większość ich
muzyki zwyczajnie do mnie nie trafia. Ale to
tylko kwestia gustu. Nie znaczy to, że nie są
świetnym zespołem…
Na początku Ironsword śpiewałeś i grałeś
na wszystkich instrumentach. Czy ciężko
było ci to wszystko opanować?
Cóż, nagrywanie jest łatwe, ponieważ każdy
instrument jest nagrywany osobno, a nie
wszystkie jednocześnie. Wydaje mi się, że na
początku trudniej było znaleźć styl pasujący
do naszej muzyki. Niestety nie mogę śpiewać
jak Rob Halford, Eric Adams czy Bruce
Dickinson, jestem raczej typem Lemmy'
ego. Taki Epic Metal Lemmy, jeśli coś takiego
istnieje. To była najtrudniejsza część, próba
zbudowania własnego stylu śpiewania inspirowanego
innymi. Poza tym, nawet gdybym
mógł śpiewać jak Rob Halford, nie jestem
pewien, czy nasza muzyka miała taki
sam wyraz. Prawdopodobnie gralibyśmy podobnie
do miliona innych kapel.
Jestem bardzo zainteresowany sposobem, w
jaki wówczas nagrywałeś swoje dema w
studio. Czy mógłbyś coś o tym powiedzieć?
Pierwsze demo zostało nagrane na analogowym
rejestratorze wielościeżkowym Fostex 4,
który miał mój dobry przyjaciel. Grałem na
wszystkich instrumentach i korzystałem z
automatu perkusyjnego. Wszystko zostało
nagrane dość szybko na strychu mojego przyjaciela.
Demo zawiera trzy utwory i zostało
wydane w 1995 roku. Ponieważ nie podobało
mi się brzmienie perkusji w tym demo,
zatem na drogiej demówce nagrałem perkusję
samemu. Tym razem poszedłem do profesjonalnego
studia. Grałem na wszystkich instrumentach,
w tym na perkusji. Nagrywałem
perkusję słuchając przewodnika gitarowego
na słuchawkach ze ścieżką kliknięcia i
zajęło mi to trochę czasu, aby się do tego
przyzwyczaić, ponieważ zdecydowanie perkusistą
nigdy się nie nazwę. Nagranie wszystkiego
zajęło więcej czasu. Drugie demo zawiera
trzy utwory i zostało wydane w 1998
roku. Potem postanowiłem nigdy więcej nie
nagrywać samemu partii perkusji.
Powiedz mi, proszę, czy widzisz wiele
różnic między portugalską podziemną
heavy metalową sceną z lat dziewięćdziesiątych
a tą współczesną?
Widzę pewne różnice. Jest o wiele więcej
osób wspierających tego rodzaju muzykę,
znacznie więcej zespołów, dużo więcej klubów
i festiwali. Należy jednak pamiętać, że
Portugalia jest bardzo małym krajem i dość
często zespoły są rozpoznawane tylko wtedy,
gdy uda im się zagrać zagranicą. Wtedy
IRONSWORD
39
wszystko odbywało się zwykłą pocztą, nie
było internetu, więc dziś zdecydowanie łatwiej
jest rozpowszechniać i promować swoją
muzykę. To jest zupełnie inna scena.
Wraz z wydaniem drugiego albumu "Return
Of The Warrior" Ironsword stał się rozpoznawalny
w metalowym świecie. Dzisiaj
niektórzy traktują wspomniany krążek jako
kanon gatunku i umieszczają go obok klasycznych
albumów Manilla Road, Omen itp.
Kiedy tworzyłeś ten materiał, spodziewałeś
się takich reakcji?
To nigdy nie przyszło mi do głowy. Byłem
naprawdę zaskoczony całym szaleństwem
związanym z wydaniem tego albumu. Recenzje
przerosły moje najśmielsze oczekiwania.
Kiedy ukazał się "Return Of The Warrior",
nikt nie grał takiego epickiego barbarzyńskiego
metalu. Wiesz, kiedy tworzę muzykę,
nie myślę, że tworzę arcydzieło lub próbuję
wymyślić koło na nowo. Mam to szczęście,
że grać muzykę, którą kocham, a nagrodą są
ludzie, którzy doceniają to, co robisz i którzy
mogą się identyfikować z moją muzyką. To
jedna z tych sytuacji, kiedy muzyka mówi
sama za siebie. Większość naszych fanów
twierdzi, że to nasz najlepszy album w historii.
Patrząc wstecz, myślisz, że wykorzystałeś
szansę, którą dał ci ten album, czy może jednak
coś przegapiłeś?
Cieszę się, że wszystko tak się ułożyło.
Niesamowite, jak ten album przetrwał próbę
czasu. Prędzej czy później planujemy wznowić
ten album, ponieważ wciąż cieszy się on
dużym zainteresowaniem. Cieszę się, że
Foto: Ironswod
przez lata wydawaliśmy same albumy wysokiej
jakości. Nie tak jak niektóre zespoły,
które mają jeden dobry album, a reszta średnich
i słabych. Wydaje mi się, że ta płyta
pomogła nam zdobyć pozycję zespołu kultowego
w podziemiu.
Mieliście zagrać koncert w Polsce, jednakże
cała impreza została odwołana / przełożona
przez organizatora. Czy są szanse na spotkanie
z nami w naszym kraju?
Niestety koncert został anulowany, ponieważ
przedsprzedaż biletów była słaba. Chciałem
zagrać w Polsce po raz pierwszy. Uświadomiłem
sobie, że nawet mając tam niewielką
rzeszę fanów, prawda jest taka, że ogólnie
jesteśmy stosunkowo mało znani. Prawdopodobnie
mogłoby to działać lepiej, gdybyśmy
grali jako support, a nie jako headliner, ale
mam nadzieję, że wcześniej czy później będziemy
mieli szansę zagrać w Polsce.
Co porabiasz poza graniem?
Jestem normalnym facetem z normalną pracą.
Muzyka metalowa to moja pasja. Zespół
zajmuje prawie cały mój wolny czas. Wiesz,
tworzenie muzyki tekstów, udzielanie wywiadów
itp. To wszystko trochę zajmuje.
Trzeba to jakoś pogodzić z dbaniem o rodzinę.
Na inne hobby już mam niewiele czasu,
ale jeśli już, to jest to czytanie książek historycznych,
komiksów, oglądanie filmów i granie
w gry zręcznościowe, takie jak Space Invaders,
Phoenix, Galaxian, Scramble, Asteroids.
Dziękuję Ci bardzo za poświęcony czas.
Mam nadzieję, że nie przestraszyłeś się
ilości pytań.
Nie ma problemu, to zawsze zaszczyt i przyjemność!
Ważne jest, aby dzięki takim rozmowom
ludzie mogli dowiedzieć się nieco
więcej o zespole, a nie tylko o jego muzyce.
Dziękuję Ci!
Bartek Kuczak
HMP: Jesteście zespołem wyraźnie zainspirowanym
Judas Priest. Czy nie uważasz,
że słowo "priest" w Waszej nazwie
przez niektórych może być odczytane jako
potwierdzenie braku własnej tożsamości? A
może to celowy hołd dla Roba Halforda i
jego kumpli?
Lex: Tak, jesteśmy muzycznie zainspirowani
Judas Priest, zresztą jak większość zespołów
heavy metalowych w dzisiejszych czasach.
Nasza nazwa nie ma jednak nic wspólnego z
Judas Priest ani nie jest żadnym hołdem.
Nazwa Midnight Priest jest inspirowana legendą
północnej Portugalii o nazwie "Lenda
do Padre da meia-noite". Opowiada ona o
księdzu, który sprzedał swoją duszę diabłu.
Alex: Jak stwierdził Lex, nazwa jest związana
z legendą krążącą po Portugalii. Cały
pomysł polegał na połączeniu kultu Judas
Priest i lokalnej legendy. Chodziło nam o
coś, co by oddawało pewnym zarówno lokalne,
jak i globalne znaczenie zespołu. Legenda
ta opowiada o złodzieju, który chciał chronić
swe życie przed wymiarem sprawiedliwości.
Oblężony decyduje się przywołać wszechmocnego
Szatana, który oferuje pomoc w zamian
za duszę. Zdezorientowany chrześcijanin
postanawia ocalić swoje życie, poświęcając
się Szatanowi. Koncepcja tej legendy zainspirowała
Midnight Priest.
To dlatego Wasze pierwsze demo nosiło
tytuł "The Priest In Black"
Alex: Dokładnie. To także jest związane ze
wspomnianą legendą.
Na początku pisaliście teksty po portugalsku.
Wynikało to z problemów z językiem
angielskim czy raczej braku nadziei na
zaistnienie poza granicami Waszego kraju?
Alex: To, że śpiewaliśmy po portugalsku, a
teraz po angielsku, nie ma nic wspólnego z
tym, co sugerujesz. Kiedy zaczynaliśmy, używaliśmy
ojczystego języka, ponieważ lepiej
wyrażało to nasze folklorystyczne metafory,
Poza tym mało który zespół metalowy w Portugalii
śpiewa w tym języku. Był to więc zdecydowanie
sprytny ruch z perspektywy czasu,
ponieważ zwrócił na nas uwagę metalowej
społeczności .Zdobyliśmy i fanów i hejterów,
ale mało kto pozostał obojętny. W tamtych
czasach nasz wokalista The Priest był bardzo
ważną częścią naszej tożsamości i komunikacji,
ponieważ odprawiał swą "mszę" po
portugalsku. Po tym, jak postanowił opuścić
zespół, musieliśmy podjąć decyzję: czy powinniśmy
znaleźć innego "kapłana"? A może
całkiem zmienić konwencję? Wtedy właśnie
pojawil się Lex, który dysponuje inną skalą
wokalną oraz ma bardzo przyzwoity angielski
akcent. Zamiast na siłę trzymać się tamtej
formuły, postanowiliśmy zacząć śpiewać po
angielsku.
Wszyscy członkowie zespołu używają interesujących
pseudonimów, takich jak "Lex
Thunder" lub "Steel Bringer". Skąd ten
pomysł?
Alex: Wszyscy związani ze oldskulowym
heavy metalem wiedzą, że w latach osiemdziesiątych
wiele zespołów używało pseudonimów.
To był bardzo oryginalny i kompromisowy
sposób na uzyskanie heavy metalowego
charakteru. A my podtrzymaliśmy tę
tradycję.
40
IRONSWORD
Czy możesz mi powiedzieć coś o ostatnich
zmianach składu?
Alex: Dalton od początku był naszym bratem
i nadal nim jest tak jak The Priest, Rod
Wolf i Johny. Postanowiliśmy pójść tą drogą,
cieszymy się z jego wsparcia i powitaliśmy
naszego kumpla Goncalo w naszej rodzinie.
Kilka miesięcy temu wydaliście Wasz trzeci
album zatytułowany "Aggressive Hauntings".
Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem
uwagę, była okładka przypominająca mi
niektóre albumy z lat osiemdziesiątych. Kto
jest autorem tego dzieła?
Lex: Autorką jest Jowita Kamińska-Peruzzi,
z Metal on Metal Records. Tak, grafika
jest bardzo dobrze wykonana. Naprawdę niesamowita,
inspirowana albumami z lat
osiemdziesiątych i horrorami z lat osiemdziesiątych
i siedemdziesiątych. Podobnie zresztą
jak cała koncepcja albumu.
Szatańskie szaleństwa
Szaleństwa prosto z piekła, mitologia, magia, nawiedzone domy i miejscowe
legendy, a drugiej strony klasyczny i to niemalże do bólu heavy metal bez
żadnych kompromisów. Tak w wielkim skrócie można opisać styl Midnight Priest.
W zeszłym roku zespół przypomniał wszystkim o swym istnieniu trzecim w karierze
długograjem zatytułowanym "Agressive Hauntings" Trzeba przyznać, że tytuł
ten idealnie oddaje zarówno muzyczną, jak i tekstową stronę twórczości Portugalczyków.
Więcej szczegółów poniżej.
Pojawia się tam często używany motyw lustra.
Czy ma to związek z tekstami z tego
albumu?
Alex: Tak. Jowita przeczytała teksty i myślę,
że zainspirowała ją cała koncepcja albumu,
głównie tytułowy utwór "Agressive Hauntings".
"Justine, jesteś tam?", ktoś szepcze w
pewnym momencie. Justine to dziewczyna,
którą widzimy siedzącą przed lustrem. Posłuchaj
albumu dokładnie, a znajdziesz odpowiedź.
O czym są teksty na "Agressive Hauntings"
i kto je napisał?
Alex: Większość tekstów oraz muzyki została
napisana przez Iron Fist Commandera.
Na tym albumie postanowiliśmy wrócić
do tajemniczości, która charakteryzowała
nasze pierwsze płyty. Opętania, nawiedzenia,
i tego typu kwestie. Żyjemy w starym
kraju z bogactwem legend, przesądów i pogańskiego
dziedzictwa. Jest to coś, co naprawdę
nas inspiruje, a w dodatku wzbogacamy
to o odniesienia do filmów i książek oparte
na różnych szatańskich szaleństwach.
Jeden z kawałków nosi tytuł "On Your
Knees for Metal". Czy metal jest dla Was
jakąś formą kultu? (śmiech)
Alex: Heavy metal jest zdecydowanie formą
kultu i ogromnym priorytetem w naszym życiu.
A co z piosenką "Black Leather"? Czy traktujesz
tytułową skórę jako oficjalny garnitur
lub raczej strój casualowy (śmiech)
Lex: Myślę, że możemy powiedzieć, że casualowy.
(śmiech)
Na Waszych albumach nie znajdziemy żadnych
ballad. Nie lubicie tego rodzaju
kawałków?
Alex: Ballady nigdy nie pasowały do Midnight
Priest. Zobaczmy, jak będzie w przyszłości.
Foto: Miguel Carrapico
Midnight Priest wydaje się być zespołem,
który konsekwentnie obranego stylu. Powiedz
mi proszę, czy myślałeś kiedyś o eksperymentach
muzycznych spoza konwencji,
której się trzymacie?
Alex: Wszelkie eksperymenty są przeprowadzane
w ramach oldschoolowego heavy metalu,
nie potrzebujemy niczego innego do
eksperymentowania. Zawsze prezentujemy
różne tempo i podejście, od Mercyful Fate
po kultowy Judas Priest. Od oldskulowego
hard rocka po wpływy amerykańskiego metalu.
Mamy jeszcze wiele do zrobienia i na pewno
nigdy nie opuścimy tej ścieżki.
Heavy metal to muzyka niemalże stworzona
do grania na scenie. Macie na koncie trzy
albumy studyjne. Czy nie uważasz, że to
dobry moment na wydanie albumu koncertowego?
Lex: Szczerze mówiąc, nie myśleliśmy o tym,
ale dzięki za pomysł. Być może w przyszłości
to rozważymy, ale na razie bardziej skupiamy
się na skomponowaniu czwartego albumu
i organizowaniu tras promujących "Aggressive
Hauntings".
Alex: Nie myślałem o tym, nie sądzę, by to
dodało wartości naszej dyskografii. Tego typu
wydawnictwa są głównie determinowane
względami komercyjnymi (śmiech).
Obecnie widzimy wciąż rosnącą liczbę młodych
zespołów grających klasyczny heavy
metal Jakie są według ciebie przyczyny odrodzenia
tego gatunku?
Alex: Wydaje mi się, że wszyscy mieli już
dość tego gównianego komercyjnego podejścia
do metalu, tego przygnębiającego i nonsensownego.
Wraz z zanikaniem trendów coraz
więcej osób postanowiło wrócić do korzeni.
Widzisz coraz więcej klasycznych elementów
nawet w bardziej komercyjnych zespołach,
a to dlatego, że publiczność ruszyła w
tym kierunku. Rynek muzyczny może być
naprawdę okropnym i bezlitosnym miejscem.
Kiedy zaczynaliśmy, nikt nie przejmował się
oldskulowym heavy metalem, z wyjątkiem
niektórych odpornych na trendy ludzi w
całej Europie. Potem pojawiło się więcej animatorów
sceny. Niektórzy z nich chyba kierowani
nostalgią doprowadzali do reaktywacji
niektórych kapel z lat osiemdziesiątych. A
potem widzimy, że większość dużych festiwali
jest przepełniona tym pieprzonym czynnikiem
nostalgii, przez który czasami zapomina
się o nowych zespołach, które próbują
odtworzyć stary styl i wyprodukować nowy
materiał. Niemniej jednak wspaniale jest widzieć
nowe zespoły grające stary heavy metal.
Żyjemy w złotym okresie, jeśli chodzi o
wydawanie albumów. W zeszłym roku było
też masę koncertów takich kapel. Faktem
jest, że tak jak miało to miejsce wcześniej,
większość pozerów ostatecznie zniknie, a kiedy
to się stanie, my przetrwamy. Może za kilka
lat, kiedy ludzie dokleją nam łatkę z napisem
"klasyka", może w końcu uda nam się
trafić na jakiś festiwal (śmiech).
Bartek Kuczak
MIDNIGHT PRIEST 41
Całoetatowa praca
Wielu profesjonalnych muzyków narzeka, że coraz trudniej przychodzi
im utrzymywanie się z grania, a żeby było to możliwe muszą grać w kilku zespołach,
udzielać się gościnnie na koncertach czy pracować w studio z kimś, z kim
normalnie nigdy by nie współpracowali. Tymczasem Chris Appleton z Absolvy
jasno mówi, że owszem, współpracuje z Blazem Bayley'em, ale mógłby się spokojnie
bez tego obyć, bo jego macierzysty zespół też ma co robić. Obecnie będzie pewnie
jeszcze bardziej zajęty, bo będą promować piąty album "Side By Side":
HMP: W pierwszych latach istnienia zespołu
byliście zdecydowanie aktywniejsi
wydawniczo, ale między wydaniem "Defiance"
a "Side By Side" minęło ponad 2,5
roku - uznaliście, że piątej płycie w dyskografii
trzeba poświęcić więcej czasu, czy też
odciągały was od od pracy nad nią inne obowiązki,
bo przecież gracie też w innych zespołach?
Chris Appleton: Ta przerwa między "Defiance"
a "Side By Side" wynikła z dwóch
powodów. Poświęciliśmy się ogromnie trasie
i chcieliśmy należycie zaprezentować płytę
"Defiance" razem z poprzednimi albumami
w krajach i miejscach, w których wcześniej
nie byliśmy. Byłem też oczywiście bardzo zajęty
z Blazem Bayley'em i jego wydawnictwami,
ale to tak naprawdę nie wchodzi w
drogę Absolvie.
To chyba już po prostu konieczność, że musicie
udzielać się w większej ilości zespołów/projektów,
bo pieniądze z muzyki są
coraz mniejsze, a żyć z czegoś trzeba? Kiedyś
było to domeną przede wszystkim jazzmanów,
obecnie również w świecie rocka/
metalu trzeba gonić za jobami, grać z kimś
gościnnie czy podczas koncertów - nie jest
to na dłuższą metę męczące, nie pozbawia
was czasem tej dawnej radości z muzykowania?
To nie jest prawda. Moim zespołem jest Absolva,
mógłbym przez cały rok wypełnić mój
koncertowy grafik występami Absolvy i jej
wydanictwami, gdybym tylko chciał. Ale jestem
również gitarzystą/tekściarzem/producentem
u Blaze'a. Pracuję z nim od prawie
ośmiu lat. To wyłącznie mój wybór, a nie konieczność
ekonomiczna. Nie gram gościnnych
występów czy koncertów. Więc odpowiedź
brzmi nie, nie nudzę się tym, co robię,
bo to ja o tym decyduję.
Czyli tytuł jednego z nowych utworów
"The Sky's Your Limit" dobrze oddaje wasze
podejście, bo mimo trudności nie ma się
co poddawać, trzeba konsekwentnie robić
swoje, szczególnie jeśli nie jest to tylko praca,
ale prawdziwa pasja?
"The Sky's Your Limit" to dla mnie wyjątkowa
piosenka i wielu ludzi, którzy ją już słyszeli
czują to samo. Przesłanie w tym kawałku jest
bardzo proste, by nigdy się nie poddawać, bo
dostajesz tylko jedną szansę w życiu, więc
łap okazję póki żyjesz i masz taką możliwość.
Ta kompozycja dotyczy w sumie każdego.
Kiedyś fani bezbłędnie potrafili wyczuć,
kiedy jakiś zespół był typowym, komercyjnym
projektem, albo próbował coś grać wyłącznie
z powodu muzycznych mód - myślisz,
że Absolva idzie w górę pod względem
rozpoznawalności również dzięki temu,
że fani wiedzą już doskonale, że gracie
to, co uwielbiacie i nie ma w tym nic z pozy
czy podążania za trendami?
Fani wiedzą, że Absolva działa w sposób, w
jaki chce. Nie mamy dużej wytwórni, wydajemy
albumy sami. Mamy bezpośredni kontakt
ze wszystkimi naszymi fanami i to jest
dla mnie ważne. Nie ma nic sztucznego w
tym, co robimy. Gdybyśmy musieli podążać
za trendami, to już nie bylibyśmy Absolvą i
nie byłoby to już interesujące.
Foto: Absolva
"Side By Side" powinien poszerzyć bazę
waszych fanów, bo to pod każdym względem
urozmaicony materiał, mogący zainteresować
zarówno fanów tych melodyjniejszych
odmian metalu lat 80., jak i surowszego
NWOBHM - domyślam się, że nie
jest to efekt żadnych kalkulacji, ale wypadkowa
waszych muzycznych fascynacji?
Piszemy utwory na nową płytę i wybieramy z
nich najlepsze. Spędzamy dużo czasu na
tworzeniu ich tak, by były ciekawe pod
względem struktury i melodii. Ale nie planujemy
konkretnie "to powinno być szybkie" czy
"ten kawałek powinien być wolny". To nie jest
coś, co robisz podczas pisania piosenek. To
bardziej eksplozja pomysłów.
Stąd pomysł nagrania w studio "2 Minutes
To Midnight" Iron Maiden i "Heaven And
Hell" Black Sabbath, utworów waszych
mistrzów, które czasem gracie też na żywo?
Gramy te dwa kawałki podczas naszego live
setu już ponad dziesięć lat, także w naszym
poprzednim zespole Fury UK. Zawsze chcieliśmy
nagrać ich studyjne wersje. Teraz nam
się to udało i jesteśmy bardzo zadowoleni.
To prezent dla fanów.
Mogliście tu pewnie wybierać z dziesiątków
ulubionych utworów - dlaczego zdecydowaliście
się akurat na te dwa? No i wcześniej
jakoś nie sięgaliście po covery, woleliście
nagrywać autorskie kompozycje?
Jesteśmy wielkimi fanami Iron Maiden i to
jest właśnie coś, co łączy wszystkich w Absolvie,
bo poza tym jesteśmy trochę odmiennymi
postaciami. Jestem ogromnym fanem
Dio, a "Heaven And Hell" to jeden z moich
ulubionych albumów. Nigdy wcześniej nie
próbowaliśmy coverów, ale uznałem, że to
czas na ich nagranie, skoro często gramy je
na żywo.
Nagrywaliście tę płytę niejako na raty, w
różnych studiach i przez dłuższy czas. Z
jednej strony było to pewnie uciążliwe, z
drugiej jednak pozwalało spojrzeć z pewnym
dystansem na to, co już nagraliście,
dokonać ewentualnych korekt, poprawek?
Było miło mieć świeże otoczenie podczas każdego
etapu tego projektu, poczynając od
perkusji do wokali i miksu. Dało nam to
energetycznego kopa. Bardzo mi się to podobało.
Tych dziesięć autorskich utworów od razu
miało trafić na płytę, czy też z racji tego, że
pracowaliście nad nią dość długo były jakieś
zmiany, zrezygnowaliście na przykład z jakiegoś
numeru, który nie zniósł próby czasu,
nie pasował do innych, zastępując go nowszą
kompozycją?
Czuliśmy od samego początku, że te dziesięć
utworów wyląduje na albumie. Czasami
wszystko pasuje, a czasem odrzucasz kawałki,
bo po prostu nie spełniają oczekiwań na
tle reszty piosenek.
Można powiedzieć, że jesteście już zespołem
dość rozpoznawalnym w świecie fanów
metalu, nie tylko dzięki Absolva, ale też
udzielaniu się w zespole Blaze'a czy Iced
Earth. Interesuje mnie jednak czy wciąż
główkujecie nad tym, żeby wejść na wyższy
poziom, stać się grupą jeszcze bardziej znaną?
Pozwól mi zadać ci pytanie Co znaczy "wyż-
42 ABSOLVA
szy poziom"/"bardziej sławny"? Czy to oznacza
milion wyświetleń na Youtube? Czy też
dziesięć tysięcy ludzi na koncertach? Albo
sprzedaż platynowych płyt? Z mojego punktu
widzenia tok działania zespołu to ciężka
praca i jeszcze więcej ciężkiej pracy. Codziennie
widzę grupy, które się rozpadają czy muzyków,
którzy przechodzą na emeryturę albo
umierają…To bardzo przykre, ale tak się
dzieje. Mam wybitne szczęście mieć małą,
silną grupę fanów, którzy kupują wszystko,
co Absolva wydaje. Mam małą, silną grupę
fanów, która przychodzi na każdy koncert,
gdy gramy w ich kraju i mieście. Nie wysilam
mojego mózgu, by tylko dostać się na wyższy
poziom, moim życzeniem i marzeniem jest
to, by wciąż być w stu procentach pełnoetatowym
muzykiem. To jest nasza całoetatowa
praca i kochamy to. To jest najistotniejsze.
Wiele zespołów-gigantów sprzed lat kończy
karierę, albo ich muzycy odchodzą na
tamten świat. Myślisz, że będzie komu zapełnić
lukę po tych największych nieobecnych?
Jest to jakaś szansa dla Absolva, czy
też nigdy nie patrzyliście na to w ten właśnie
sposób?
Ludzie widzą nas teraz w ten sposób. Mamy
brytyjskie metalowe korzenie, Maiden,
Priest, Saxon, etc. mają na nas duży wpływ.
I chwała tym zespołom. Ale wielu fanów postrzega
nas jako ich nowy, ulubiony zespół z
powodu naszego podobnego podejścia i brzmienia.
Jakie mieliście przyjęcie podczas koncertów
w Brazylii? Wielu muzyków podkreśla, że
tamtejsza publiczność jest entuzjastyczna,
chociaż merch sprzedaje się tam tak sobie -
macie podobne spostrzeżenia?
Niesamowicie. Fani w Brazylii byli fantastyczni,
powitali nas z otwartymi ramionami. I
są jedną z najgłośniejszych publiczności i tłumów
na świecie.
Nie mieliście przy okazji chęci zagrać również
w innych krajach Ameryki Południowej,
tym bardziej, że była to zdaje się wasza
pierwsza wizyta na tym kontynencie?
To pierwszy raz w Południowej Ameryce dla
Absolvy, ja byłem tam już wcześniej z Blazem.
Chcieliśmy odwiedzić więcej krajów,
ale sprawy skomplikowały się, kiedy pojawiły
się polityczne problemy i zamieszki w Chile.
Więc trasa została ograniczona do samej Brazylii.
Sporo też gracie i będziecie grać aż do końca
lata w Europie, również podczas festiwali -
to chyba najlepsza forma promocji dla metalowego
zespołu, kiedy ma szansę przedstawić
się z jak najlepszej strony kilku-kilkunastu
tysiącom fanów metalu?
Mamy kilka ogromnych nadchodzących koncertów
w Wielkiej Brytanii/Europie, w tym
kilka świetnych festiwali. Jesteśmy bardzo
podekscytowani, że dotrzemy tam ze swoim
nowym albumem "Side By Side" i wystąpimy
z nowym materiałem przed naszymi fanami.
Szczególnym koncertem będzie też chyba
dla was ten podczas festiwalu Burrfest w
Londynie, bo to impreza poświęcona pamięci
Clive'a Burra z Iron Maiden?
Tak, nasz ostatni koncert był na Burrfest w
Londynie. To był kompletnie wyprzedane
wydarzenie, co było fantastyczne. Fani z
całego świata dotarli na tą imprezę, to niesamowite.
Foto: Absolva
Nie pomylę się chyba jednak twierdząc, że
dla was każdy występ jest jednakowo ważny,
bez względu na to, czy gracie na dużym
festiwalu czy w małym klubie, bo szacunek
dla publiczności to podstawa?
Szacunek do widowni jest najważniejszy. Ale
trzeba również szanować samego siebie. Występy
w małych klubach z salą pełną ludzi
mogą być najbardziej ekscytujące, pełne
energii i atmosfery.
Czyli przed koncertem pozwalacie sobie
maksymalnie na piwo czy drinka, a o imprezie
można myśleć ewentualnie po występie,
szczególnie jeśli okazał się udany?
(śmiech)
Nie pijemy przed wejściem na scenę. Zero
alkoholu. Zapytaj samego siebie, jak czułby
się twój szef, gdybyś pojawił się w pracy po
jednym, dwóch piwach wypitych w samochodzie?
Czasami idziemy na drinki z fanami po
koncercie, ale niekiedy nie mamy na to czasu
i musimy się zbierać do następnego miasta
czy hotelu.
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
Magia i metal idą ramię w ramię
Smoulder dołączył do grona zespołów zza oceanu, który utkwił w Europie
w czasie gdy państwa wprowadzały obostrzenia związane z zarazą. Niestety
kiedy pisałam pytania do tego wywiadu, nie miałam pojęcia, że coś takiego w
ogóle może się wydarzyć. Rozmawiamy więc o korzeniach epic metalu, okładkach
Michaela Whelana i tworzeniu muzyki Smoulder.
HMP: Wiele epic metalowych zespołów
czerpie inspiracje z literatury Michaela
Moorecocka. Wy również, dlatego na pewno
jesteś w stanie wyjaśnić skąd ta jego
szalona popularność.
Sarah Ann: Jest świetnym pisarzem, kreującym
fascynujące postacie pojawiające się w
wielowymiarowym wszechświecie, którego
wielość zresztą jest równie interesująca. Podobnie
cenię sobie JRR Tolkiena, Roberta
E. Howarda, H.P Lovecrafta oraz wielu innych
autorów, którzy zainspirowali całą masę
świata heavy metalu. Magia i metal idą ramię
w ramię.
Kiedy powstawały najsłynniejsze sagi
Moorecocka w latach 70., metal dopiero był
broniła się sama. Jako promocyjne zdjęcia
korzystacie ze zwykłych selfie. Zrezygnowaliście
z efektownych sesji zdjęciowych i
spójnego wizerunku kapeli.
Sarah Ann: Zdecydowanie nie zgadzam się
ze stwierdzeniem, że zrezygnowaliśmy z bycia
spektakularnym czy spójnym. Oficjale
zdjęcia zespołu, robione przez naszych fotografów
Kimo i Wayne'a, wyglądają świetnie,
i współgrają z naszym dorobkiem artystycznym
oraz oprawą graficzną. Do tego, korzystamy
także z selfie oraz portali społecznościowych,
w których można "polubić",
ponieważ uwielbiamy angażować się dla naszych
fanów oraz nawiązywać z nimi relacje.
Wasza debiutancka płyta, "Times of Obscene
Evil and Wild Daring" zaczyna się
serią tajemniczych dźwięków, których klimat
skojarzył mi się z "Power of the Night"
Savatage. To celowe nawiązanie do heavy
metalu lat 80.?
Kevin Hester: Klasyczne brzmienie heavy
metalu z lat 80. to kluczowy składnik muzyki
naszego zespołu. Chcemy tym, co robimy,
oddawać cześć oraz ucieleśniać korzenie
heavy metalu. Czuliśmy, że powinniśmy zawrzeć
intro, żeby dodać nieco wzrastającego
napięcia, które płynnie przechodzi w początek
"Illian", niż zacząć od razu eksplodującymi,
potężnymi akordami.
w powijakach. Myślisz, że jego literatura
mogła w jakikolwiek sposób sprowokować
heavy metal do ewolucji w epickim kierunku?
Sarah Ann: Uważam, że wczesne epickie zespoły
takie jak Manila Road czy Cirith Ungol
zdecydowanie czerpały inspirację z twórczości
Michaela Moorcocka! Niekoniecznie
wydaje mi się, żeby muzyka sama w sobie poszła
w epickim kierunku z powodu zawartości
lirycznej, ale może? Podejrzewam, że był
to efekt kombinacji wielu rzeczy. Również
tego, że efekt ten był napędzany coraz to
większym ciężarem muzyki oraz zróżnicowaniem
obecnym zarówno w rocku, jak i w metalu.
Te w końcu przeistoczyły się w mocarne
gatunki speed, power, doom czy epic metalu.
Wydaje mi się, że poza epickimi kompozycjami
prog rocka, pierwsze utwory będące
podwalinami heavy metalu były raczej
Foto: Kimo Verkindt
brudne, krótkie, buntownicze niż podniosłe i
majestatyczne. Początkowo nic nie zapowiadało,
że metal pójdzie i w tym kierunku.
Adam Blake: Mam taką małą teorię, że to
dzieje się w wielu gatunkach muzycznych.
Zaczyna się od prostego, głównego nurtu,
który ludziom styka i sprawia, że mają ochotę
go zgłębiać. Wtedy muzycy zaczynają dodawać
do głównego nurtu coraz więcej, aż do
momentu, kiedy w końcu wszystko staje się
zbyt skomplikowane oraz progresywne… główny
nurt gdzieś się gubi, i ludzie wracają do
podstaw. Jeśli utrzymujesz prostotę w swojej
muzyce, nie możesz zrobić z nią nic nowego
i interesującego, a jeśli dodasz do niej za dużo,
robi się bałagan, i tracisz to, co było w
niej cenne na początku. Staramy się utrzymywać
równowagę: piszemy materiał, który
eksploruje ciekawe miejsca, jednocześnie nie
tracimy z linii wzroku tego głównego nurtu,
którego założeniem są ciężkie riffy oraz potężny
wokal.
Smoulder opowiada głównie o żeńskich postaciach.
Np. tytułowa Ilian jest żeńskim
wcieleniem Wiecznego Wojownika. Dlaczego
wybraliście kobietę? Może przez
wzgląd na to, że w zespole śpiewa wokalistka?
Sarah Ann: Czemu by nie wybrać kobiety?
Jestem pewna, że ludzie nie pytają facetów
czemu "wybrali mężczyznę", kiedy facet pisze
o innym facecie. Chcę żyć w świecie, w którym
pisanie o kobietach, postrzeganiu ich jako
bohaterów, bycie kobietą, to nic nadzwyczajnego.
Wydaje mi się, że staracie się, żeby muzyka
W ogóle rozpoczynający ten krążek "Ilian of
Garathorm" to bardzo dobry kawałek. Moim
zdaniem to zdecydowanie Wasz najlepszy
numer. Linia wokalna w refrenie jest
świetnie poprowadzona. Kto z Was jest jej
autorem?
Kevin Hester: Sarah napisała wszystkie partie
wokalne, a Colin i ja stworzyliśmy wszystkie
partie instrumentów do "Illian". Sarah
odwaliła kawał dobrej roboty, pisząc chwytliwe
ale mocarne partie chórków, do czegoś, co
według mnie już było solidną muzyczną podstawą.
W tym momencie "Illian" jest naszym
najpopularniejszym kawałkiem i na pewno
takim, z którego jesteśmy bardzo dumni.
Shon Vincent: Sarah napisała 99,9% tekstu
do "Illian", ale ja muszę przyznać sobie zasługę
za wers "Fate Calls!" (Przeznaczenie wzywa).
Właśnie, Sarah Ann ma fajny wokal, idealnie
pasujący do rodzaju muzyki, jaką gracie.
Mam jednak wrażenie, że nie znamy
jeszcze wszystkich jej wokalnych zdolności.
W utworach, w których nastrój i tempo będą
bardziej zróżnicowane, na pewno zabrzmi
ciekawiej. Myślicie o tego rodzaju, eksponujących
wokal kompozycjach?
Adam Blake: Kiedy mój przyjaciel, który
śledzi postępy zespołu od początku, usłyszał
nasz ostatni numer, powiedział "Wow, głos
Sarah naprawdę się poprawił", i muszę przyznać,
że się zgadzam. Przeprowadziliśmy masę
prób i ćwiczeń, i faktycznie to się opłaciło.
Zyskaliśmy więcej pewności siebie, żeby grać
bardziej skomplikowane rzeczy, nie tylko,
jeżeli chodzi o wokal, ale i także instrumenty.
Jeśli chodzi o komponowanie, nie mamy
żadnego ustalonego schematu, i osobiście
mam nadzieję, że na następnej płycie zademonstrujemy
szerszą gamę odcieni i stylów.
Zmotywują nas do dalszej nauki i pogłębiania
umiejętności.
44
SMOULDER
Vincent, w poprzednim wywiadzie dla
Heavy Metal Pages mówiłeś, że jesteś fanem
epickiego doomu. Znasz może polski
Evangelist?
Shon Vincent: Znam tylko z nazwy i dopiero
niedawno odkryłem, że grają epic
doom. Przez dłuższy czas uważałem, że tak
w zasadzie to grają black metal. W końcu
zbiorę się, żeby ich przesłuchać.
Vincent i Sarah - sami piszecie recenzje do
muzycznych portali czy magazynów. Jak to
jest nagle znaleźć się po drugiej stronie?
Pamiętacie swój pierwszy wywiad? Od
kiedy gracie w Smoulder macie inne spojrzenie
na recenzje?
Sarah Ann: Przeprowadzam wywiady, także
z metalowymi zespołami, od 16 lat. Pierwszy
mój wywiad był z lokalnym zespołem, kiedy
mieszkałam w Calgary; nie przypomnę sobie
już ich nazwy. Przeprowadziłam od tamtego
czasu ponad 1000 wywiadów i zdobyłam tytuł
magistra z dziennikarstwa. Mając to na
uwadze, że pracuje w biznesie muzycznym
od tak dawna, a także fakt, że byłam w wielu
gównianych punkowych zespołach, nie czuję
się jakoś szczególnie inaczej po tej drugiej
stronie. Oczywiście, kiedy zaczynałam jako
osoba pisząca, popełniałam te same podstawowe
błędy, co wszyscy. Teraz jednak zachowuje
dużo ostrożności, tak, żeby był sprawiedliwą
i wyważoną. Zapewne najcenniejszą lekcją,
którą daje pisanie recenzji jest fakt, że
jeśli ty czegoś nie lubisz, nie oznacza, że nikomu
innemu to się nie spodoba. Myślę, że
wszyscy świetni autorzy uczą się tego gdzieś
po drodze, a nauczenie się pisania o muzyce,
która tak naprawdę ci się nie podoba, to bardzo
cenna umiejętność. Ostatecznie pozwala
ci lepiej doceniać muzykę, którą robisz oraz
odnajdywać właściwy w niej kontekst.
Shon Vincent: Udzielałem wcześniej wywiadów,
kiedy byłem w poprzednich zespołach,
a także w moim projekcie solowym Ezra
Brooks. Jednak w ramach Smoulder wywiadów
było dziesięciokrotnie więcej, co dla
mnie osobiście było trochę przytłaczające.
Minęło pewnie z sześć lat od ostatniego razu,
kiedy przeprowadzałem wywiad z jakimś zespołem,
ale chyba pierwszego udzielał mi
zespół Visigoth, mniej więcej w czasie kiedy
debiutował. Jeśli chodzi o recenzje, to nie
biorę ich aż tak na poważnie jak kiedyś,
pewnie ze względu na samą ich ilość. Prawdopodobnie
o samym demo "The Sword
Woman" napisano więcej recenzji, niż o
wszystkich innych projektach, w których brałem
udział. Może poza Manacle, ale ja nie
nagrałem z nimi nic podczas mojego udziału
w tym zespole.
Upodobaliście sobie podobne formy. Longplay
składał się z sześciu kawałków. EPka
"Dream Quest Ends" także. Jak porównacie
oba wydawnictwa? EPka to dobra "wymówka",
żeby wrzucić na nią niezwiązane ze
sobą rozmaitości?
Shon Vincent: Tak w zasadzie nie było to
zamierzone. W pewnym momencie planowaliśmy
zrobić 7" i split z coverem Manilla
Road, ale plan ze splitem nie wypalił, więc
postanowiliśmy zrobić zamiast tego EP z
wszystkimi trzema ścieżkami. Dużo ludzi
pytało nas, czy zrobimy jeszcze kolejną edycję
"The Sword Woman" 7". A ponieważ
tego już nie zrobimy, zawarcie kawałków
demo miało sens, żeby zapełnić obydwie
strony winylu i za tę samą kasę dać fanom
trochę więcej hałasu.
Okładkę płyty wykonał znany z ilustracji
Foto: Kimo Verkindt
do krążków Cirith Ungol Michael Whelan.
Skąd u Was taka łatwość w zdobywaniu
jego obrazów na okładki?
Sarah Ann: Pozyskanie Whelana nie było
wcale łatwizną. Zajęło nam to rok, rok wysyłania
e-maili oraz ogarniania, ale wysiłek
się opłacił. Kiedy tylko zobaczyłam lata temu
w książce Michaela Whelana "The Well Of
Shuian", od pierwszego wejrzenia wiedziałam,
że to musi być okładka naszego albumu.
Oczywiście bycie zespołem pozostającym w
stałych relacjach z Whelanem to wielki zaszczyt.
Fajnie jest czuć, że my oraz Cirith
Ungol należymy do małego klubu.
Tym razem też kupiliście gotowy obraz czy
zamówiliście okładkę?
Sarah Ann: W "Dream Quest Ends" użyliśmy
obrazka z książki "Lore of the Witch
World". Wybraliśmy go, ponieważ motyw
EP i wersy w utworach odpowiadały obrazkowi
tak bardzo, że jego użycie miało sens.
Mamy także licencję na trzeci obrazek, którego
użyjemy do drugiego albumu.
Znam nieco Toronto, nie znam tam jednak
wielu metalowych miejsc. Możecie polecić
jaką knajpę albo klub?
Adam Blake: Chciałbym obiecać, że którekolwiek
z miejsc, które zarekomenduję, będzie
wciąż istniało do czasu aż pojawisz się w
Toronto, bo niestety kilka z moich ulubionych
miejscówek musiało zawinąć interes z
powodu wzrostu czynszów. Mimo to, wciąż
mamy Lee's Palace, gdzie mieliśmy ogromny
zaszczyt otwierać koncert Pagan Altar w zeszłym
roku, a także Monarch Tavern, gdzie
będziemy grać nasz następny lokalny koncert.
Ostatni show, na którym byłem -
Church Of Misery - odbywał się w Garrison.
Także miejscówki takie jak Sneaky
Dee i The Opera Hause wciąż działają. Kiedy
tak je wszystkie wymieniam, to myślę, że
sytuacja tutaj jeszcze nie wygląda tak źle - i
zdecydowanie, gra u nas jeszcze wiele lokalnych
zespołów dających show!
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie: Przemysław Doktór
Foto: Kimo Verkindt
SMOULDER 45
Picie z czaszki wroga
Tego jeszcze nie było. Po raz pierwszy
na łamach Heavy Metal Pages
wokalista undergroundowego
epickiego zespołu (Vanni Ceni z
Wotan) opowiada o współczesnej modzie i o włoskiej
turystyce. Takie były bowiem inspiracje towarzyszące
właśnie wydanej podwójnej płycie "The Song of the Nibelungs"
- moda, turystyka, historia, sztuka, legendy,
baśnie, krasnale, dawni i współcześni bohaterowie.
Przyjrzyjmy się, jakie dokładnie opowieści stoją za jednym z najważniejszych epickich
albumów heavy metalowych 2019 roku.
HMP: Cześć Vanni. Jak to jest wydać
nowy album po sześcioletniej przerwie?
Vanni Ceni: Cześć Sam, cześć wszystkim.
To wspaniałe uczucie, że w końcu nasz projekt
muzyczny urzeczywistnił się w postaci
"The Song of the Nibelungs". Włożyliśmy
w to dużo serca, zapału i wysiłku. Ten projekt
okazał się dla nas prawdziwym wyzwaniem.
W pewnym momencie myśleliśmy nawet,
że ten album nigdy się nie ukaże. Ale
stało się co się stało, jesteśmy oto tu w tym
miejscu twardzi jak skała. Fajnie jest o tym
pogadać.
Powrócmy więc do tematu Waszej nowej,
prawdziwie epic metalowej płyty. Jak wyglądał
proces komponowania a następnie
nagrywania tego materiału?
Od niepamiętnych czasów jestem zafascynowany
legedną o Nibelungs. Czytałem ją z
zapałem jako dziecko. Teraz mam zespół i
wyszło mi, że to byłby znakomity temat na
epic heavy metalowy album. Pogadałem z
pozostałymi członkami Wotan na ten temat.
Okazało się, że wszyscy entuzjastycznie podchwycili
wątek Nibelunga i wspólnie zaczęliśmy
pracować. Myślę, że Nibelung doskonale
pasuje do oprawy epicznej, ponieważ tam
jest wszystko czego nam trzeba - mitologia,
silny ma głos! Powiem Ci tam, spotkałem
Claire po raz pierwszy podczas koncertu
włoskiego zespołu metalowego Strana Officina.
Jej zespół występował wtedy w charakterze
supportu. Kiedy tylko ją usłyszałem,
natychmiast wpadłem w zachwyt! Pomyślałem:
"to jest dokładnie ten głos, który potrzebujemy
na naszym nowym albumie!". Zaproponowałem
współpracę bezpośrednio po tym koncercie.
Gratuluję wyboru. Zazwyczaj zespoły
odpowiadają, że najnowszy album jest ich
najlepszym, a jak to jest w Waszym przypadku?
Z jakim odzewem spotkało się "The
Songs of the Nibelungs"?
Reakcja fanów jest super. Niektórzy ludzie
mówią nam, że to nasze szczytowe osiągnięcie.
Recenzje też są entuzjastyczne, dostajemy
bardzo wysokie noty. Nie wiem, czy mógłbym
nazwać "The Songs of the Nibelungs"
najlepszym Wotanem, wolę pozostawić
ten osąd słuchaczom. Jedno mogę zaś powiedzieć
- włożyliśmy nasze serce i nasze
dusze jak nigdy dotąd.
Czy zdarza Wam się mieć wątpliwości, że
coś z Waszego dorobku mogłoby być zagrane
czy też nagrane inaczej? Wydaje mi
się, że niektórzy artyści miewają taką emocjonalną
dezorientację.
Jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani z ostatecznego
rezultatu. Nasze wydawnictwa są
niezależne, nie podpadają pod główny nurt
muzyki popularnej. Mieliśmy ograniczony
budżet, ale wykorzystaliśmy nasze możliwości
w najlepszy sposób. "(...) Nibelungs" jest
pełne pasji, ale ocena jakości należy do fanów.
Kiedy jednak słyszę całą salę koncertową
śpiewającą "In The Land Of The Nibelungs"
jednym głosem, czuję, że zrobiliśmy
naprawdę dobrą robotę.
Jaka jest przyczyna tak długiej przerwy pomiędzy
"Return to Asgard" i "The Sogns of
the Nibelungs"?
Przede wszystkim powiedzmy sobie szczerze,
że nagranie podwójnego albumu złożonego z
osiemnastu kompozycji to bardzo skomplikowana
i złożona sprawa. Inspiracje na napisanie
tak dużej ilości materiału pochodzą z
różnych okresów w naszym życiu. Wiesz, to
zdecydowanie nie było kwestią kilku spotkań
w sali prób. W międzyczasie dokonaliśmy
dwukrotnie zmiany perkusisty, i to też rozciągnęło
projekt w czasie. Potrzebowaliśmy
nagrywać perkusję trzykrotnie.
Wasz nowy perkusista Gabriele Stoppa dołączył
do Was w 2016. Jak do tego doszło?
Tu Cię zaskoczę. Ta informacja dopiero ma
się oficjalnie ukazać. Niestety Gabriele nie
jest już perkusistą Wotan.
Foto: Wotan
magia, bitwy, spiski, smoki, miecze... Ogólnie
bardzo sugestywne elementy. Ostatecznie,
każda piosenka opowiada jeden główny epizod
z owego średniowiecznego poematu. Dołożyliśmy
wszelkich starań, aby oprawić każdy
z tych epizodów właściwą muzyczną
atmosferą. Można wręcz powiedzieć, że każdy
utwór stanowi mini film soundtrack.
Moją uwagę przykuły damskie wokalizy na
"Brunhild" oraz na "The Curse of the Ring".
Kto to zaśpiewał?
Claire zaśpiewała do tych dwóch kawałków,
a także do "Kriemhild's Dream". Profesjonalistka
śpiewająca sopranem. Studiuje na Floriańskiej
Akademii Muzycznej. Jako ciekawostkę
powiem, że podczas naszego koncertu w
Marburgu jej mikrofon przestał działać, a
ona i tak dała radę dociągnąć do końca.
Wszyscy to słyszli, osłupieni (śmiech). Tak
Co powinniśmy wiedzieć na temat samych
niemieckomitologicznych krasnali zwanych
Nibelungami podczas słuchania Waszego
najnowszego albumu?
Napisałem o nich, ponieważ zawsze fascynowała
mnie i nadal fascynuje niemiecka oraz
północnoeuropejska mitologia. Nibelungowie
to był krasnali lud żyjący pod ziemią, wykuwający
wspaniałe rodzaje broni i ochraniający
potężny skarb kryjący się wewnątrz ich
jaskini. Talkien był mocno zainspirowany tą
baśnią, kiedy pisał swoje historie.
Nawet sama nazwa Wotan nawiązuje prawdopodobnie
do niemieckiej mitologii. Jednocześnie
chciałbym zwrócić uwagę, że
pochodzicie z innych terenów, a mianowicie
z lombardzkego Mediolanu. Kierując się z
Waszej miejscowości do Niemczech, przejeżdżamy
nieuchronnie poprzez szwajcarskie
Alpy. Podejrzewam, że jest to częścią
Waszych artystycznych inspiracji?
Każdego słonecznego poranka, spoglądając
na północny górski majestat, doznajemy nieopisanego
przypływu inspiracji. Piękne widoki.
Chciałbym, żebyś wiedział, że nazwa naszego
regionu Lombardia / Lombardy, oznacza
"kraj lango-bardów", czyli pogan, którzy
przywędrowali tutaj w VI wieku (już po
upadku Imperium Rzymskiego) ze Skandynawii.
Ich bogiem był Wotan. Zwykli oni pić
wodę z czaszek swoich wrogów. Burgundo-
46
WOTAN
wie (lud opisywany w "The Songs Of Nibelungs")
przeprowadzili najazd na Włoszech
kilka lat przed przybyciem Lango-bardów.
Jest to ważne o tyle, że podważa popularne
obiegowe opinie, jakoby włoska kultura była
związana wyłącznie z Rzymskim Imperium.
Tymczasem nasze włoskie korzenie mają silne
północnoeuropejskie pochodzenie, z którym
mocno się identyfikujemy.
Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś. Właściwie
to nie musicie koniecznie jechać do
Szwajcarii, ponieważ sama Lombaria ma
zapierające dech w piersiach góry i jeziora
(Como i inne małe, urocze miasteczka).
Pozwól, że zapytam, czy jako epic metalowy
wokalista odczuwasz pewnego rodzaju
dumę (jaką?) z bycia Włochem?
Tak. Z perspektywy epic metalowych muzyków,
jesteśmy bardzo dumni z naszej historycznej
spuścizny. Czerpiemy potężne źródło
inspiracji z naszej przeszłości. Wiele naszych
pomysłów muzycznych nawiązuje do przypowieści,
legend, bohaterów historycznych.
Bardziej czuję się obywatelem świata niż
Włochem, ale gdy myślę teraz o Leonardo
Da Vinci, Michelangelo, Dante i o wszystkich
innych artystach z włoskiej przeszłości,
odczuwam swoistą dumę narodową.
Wspaniale jest przekazywać wiedzę historyczną
poprzez muzykę. Można trafić z takim
przekazem do fanów, którzy normalnie
nie szukaliby faktów historycznych. Nawet
regularni podróżnicy przeoczają jednak Wasze
miasto. Wiele osób leci samolotem do
Mediolanu ze względu na korzystne połączenia
lotnicze i natychmiast wybiera się do
innych części kraju, ponieważ wydaje im
się, że Mediolan to taka przemysłowa metropolia
- raczej centrum ekonomiczne, niż
kulturalne. Czy obawiacie się nadmiernej
turystyki niczym Wenecjanie?
Nie, zupełnie nie. Myślę o Mediolanie jako o
nowoczesnym europejskim mieście gotowym
zawsze zaoferować odpowiednią, wysokiej jakości
infrastrukturę. Turyści są tutaj zawsze
mile widziani. Wolałbym, żeby więcej osób
przybywało tutaj ze względu na naszą historię
i sztukę (wliczając w to oczywiście sztukę
metalową), a nie tylko po zakupy, modę i
żarcie.
(Śmiech) Chciałoby się rzec, że Jolibee nie
jest jedynym landmarkiem przy Duomo
Square a Duomo Square nie jest jedyną częścią
mediolańskiej spuścizny. Nie miejsce
ani czas, aby dłużej o tym rozmawiać na łamach
HMP, a więc w skrócie - współczesne
Foto: Wotan
zjednoczone Włochy uformowały się w obecnym
kształcie dopiero w XIX wieku a pierwszy
król tak rozumianych "nowych"
Włoch, Vittorio Emanuele II, otworzył pierwszą
galerię handlową na świecie właśnie
tu, w Mediolanie, jako symbol zjednoczonych
Włoch. Sztuki należałoby szukać
przede wszystkim w dzielnicy Brera, pięknych
miejsc przy kanałach Navigli a jako
artystów wypada znać Leonardo da Vinci
oraz Giuseppe Verdi. Czuję, że moglibyśmy
rozmawiać o tym cały tydzień, dlatego,
że Mediolan ma zbyt bogatą ofertę kulturalną,
aby pominąć to miasto w drodze do
np. Florencji...
Gratuluję znajomości Mediolanu. Podejrzewam,
że będąc tutaj doświadczyłeś naszego
miasta we właściwy sposób, a nie jako typowy
turysta robiący zdjęcia i uciekający do
pizzeri... Bardzo mnie to cieszy.
Zgadza się. Odwiedziłem dwukrotnie i dobrze
wykorzystałem spędzony tu czas.
Mam teraz pytanie do Ciebie odnośnie
mody. Ludzie mawiają w innych miejscach
na świecie: "ta ulica w Pradze / Kopenhadze/
gdziekolwiek - to jest tutejszy odpowiednik
Champs-Élysées". Zazwyczaj odpowiadam
im: "zapomnij o Champs-Élysées;
Montenapoleone to jest ulica!". Chodzi
o to, że Paryż jest centrum światowej mody,
ale tylko dla kobiet. Faceci ubierają się w
Mediolanie. Montenapoleone to najdroższa
ulica w całej Europie. A zatem, pomimo
tego, że śpiewasz w old schoolowym zespole
metalowym, jesteś na pewno pod pewnym
wpływem mody. Nie da się od tego
uciec w Mediolanie. Powiedz proszę, jaka
jest Twoja opinia o współczesnej modzie
heavy metalowej?
Dziwaczne rzeczy dzieją się ostatnio w temacie
włoskiej mody. Odkąd pamiętam, tylko
metale nosili skórzane kurtki i koszulki z zespołami
- to była alternatywa wobec głównego
nurtu. Kilka lat temu to się jednak zmieniło.
Teraz niemal każda pani jest ubrana w
skórzaną kurtkę i koszulkę z logo zespołu
(najczęściej Metallica, AC/DC, Guns'N'Roses).
Nie wiedzą zupełnie nic o tych zespołach,
ale tak się ubierają, ponieważ tak jest
fajnie. Kiedy mówię do nich "Oh, słuchasz metalu?",
słyszę: "Nie słucham, noszę tylko koszulkę!".
Niektórym metalowcom bardzo to przeszkadza,
np. Dee Snider ostatnio ostro kłócił
się o to ze sławną włoską modelką Chiara
Ferragni. A więc, to bardzo dziwne uczucie,
widzieć wszędzie kobiety ubierające się jak
metale, które w ogóle nie słuchają takiej muzyki.
Czyli kobiety powinny raczej brać przykład
z Paryżanek, a mężczyźni z Mediolańczyków.
Które miejsca chciałbyś lepiej poznać
przy okazji koncertów Wotan w 2020?
Bardzo chcielibyśmy zagrać w wielu różnych
krajach, przede wszystkim we wschodniej
Europie (w tym w Polsce), również w Skandynawii,
Zjednoczonym Królestwie (jeszcze
nigdy tam nie występowaliśmy). Co do
miejsc, w których już byliśmy, wymieniłbym
Grecję, Niemcy, Portugalię i Hiszpanię.
Bardzo chciałbym zaprosić Was do Islandii,
w której obecnie mieszkam. Oj, pokazałbym
Wam tutejsze epickie miejsca!
Oh yeah! Jeśli masz jakieś kontakty z islandzkimi
promotorami, daj nam znać! Niestety
nigdy nie byliśmy na Islandii, ale to mogłoby
być jak nasze epickie marzenie! Zdaje się, że
to wspaniałe miejsce na ziemi, kraj Brunhilda,
gdzie ludzie wciąż mówią językiem
prawdziwych Vikingów. Byłoby super!
Natomiast w imieniu Heavy Metal Pages,
czuj się mile widziany w Polsce. Macie tutaj
fanów, którzy szaleją pod sceną i kochają
Wotan! Do zobaczenia na koncercie,
best metal regards!
Mamy nadzieję na zagranie w Polsce pewnego
dnia. Metal hail dla naszych polskich fanów!
Szalejcie, pozostańcie prawdziwi i epiccy,
umierajcie z mieczami w dłoniach!
Sam O'Black
WOTAN 47
Płynąć na metalowej fali
Jestem przekonany, że "III" to nowy
początek, taki "kop do przodu" dla
zespołu, bo jesteśmy doładowani
energią przez nowe logo, i bardziej
skupieni i "głodni" niż kiedykolwiek
- podkreśla gitarzysta
Manolis Karazeris, lider Dexter
Ward. Epicki metal w wydaniu tej formacji
zyskuje z każdą kolejną płytą i najnowszy album może być dla niej nowym otwarciem.
Szkoda, że pandemia koronawirusa zaprzepaściła koncertowe plany zespołu,
ale po jego płyty i tak warto sięgnąć:
HMP: "Rendezvous With Destiny" nie było
chyba dla was niekorzystne, skoro po niespełna
czterech latach wydaliście kolejny
album?
Manolis: "Rendezvous..." było krokiem naprzód
w stosunku do "Neon Lights", jeżeli
chodzi o komponowanie utworów, ich wykonanie
i produkcję. To inny i bardziej dopracowany
album, który otworzył nam nowe
drzwi, jeżeli chodzi o powiększenie ilości fanów
i popularność, ale brakowało mu trochę
surowości i dzikiej energii naszego debiutu.
Pod względem komercyjnym wypadł jednak
dobrze i wciąż sobie dobrze radzi, gdyż to
nasze najlepiej sprzedające się wydawnictwo.
Z perspektyw czasu, dziś zrobiłbym go inaczej;
dodałbym mu więcej ostrości i bardziej
go "ujednolicił" w kwestii tematyki tekstów,
wciąż jestem jednak z tego albumu bardzo
dumny. Nie ma w Dexter Ward czegoś takiego
jak "reguła czterech lat", to wszystko
było przypadkiem. Nie zajmujemy się zawodowo
muzyką, dlatego też nie czujemy potrzeby
posiadania grafiku czy też sztywnego
planowania każdego kroku. Wydajemy nowy
album kiedy czujemy, że mamy w garści
zestaw nowych, czadowych piosenek, i tym
razem, wraz z albumem "III", naprawdę podnieśliśmy,
chociaż odrobinę, poprzeczkę dla
Dexter Ward!
Nie spieszycie się więc z kolejnymi płytami,
poświęcacie im sporo uwagi, a tu był
jeszcze czynnik dodatkowy, bo to przecież
trzeci album Dexter Ward?
Nie, tak naprawdę wprost przeciwnie, został
on napisany i nagrany znacznie szybciej niż
dwa poprzednie. Poza dwoma piosenkami,
mieliśmy jeszcze demo sprzed kilku lat, zanim
główny proces tworzenia tego albumu
rozpoczął się pod koniec marca i zakończył
na początku czerwca ubiegłego roku. Latem
dokonaliśmy przedprodukcji, we wrześniu i
październiku nagrywaliśmy, w listopadzie
miało miejsce miksowanie i mastering. Naturalnie,
upewniliśmy się, aby wyszło to lepiej
niż nasz poprzedni album. To jednak zwyczajowe
oczekiwania, które w zasadzie nie
mają związku z tym, że to trzeci album:
mógłby być piąty i działalibyśmy podobnie.
Foto: Dexter Ward
Tym razem czuliśmy taką pewność jeśli
chodzi o utwory, że jak tylko usłyszeliśmy
wersje demo, chcieliśmy jak najszybciej znaleźć
się w studio.
Jest to pod jakimkolwiek względem przełomowe
dla was wydawnictwo czy nie przywiązujecie
szczególnej wagi do tych wszystkich
teorii, że trzecia płyta jest dla każdego
zespołu niezwykle ważna - nie w XXI wieku,
czasach internetu i streamingu?
Wydaje mi się, iż zależy to od gatunku muzycznego.
Dla klasycznego heavy metalu, ta
"niepisana zasada" często zdaje się sprawdzać.
To bardziej oczekiwania fanów, że trzeci
album będzie przełomem albo porażką.
Nasz pierwszy album zawierał dużo starych
(dla nas) utworów, tylko jedna piosenka
została napisana na krótko przed jego nagrywaniem
i to była "Metal Rites". "Rendezvous..."
inaczej; zawierał sporą liczbę nowych
piosenek, napisanych specjalnie na potrzeby
tego albumu. Po wydaniu drugiego albumu
wciąż mieliśmy mnóstwo niewykorzystanych
wcześniej piosenek dostępnych w
wersjach demo, i pomimo tego, że się nam
one podobały, poczuliśmy, że trzeci album
powinien być "świeży", nie być tylko zbiorem
remanentów, numerów napisanych w poprzednim
okresie. Jestem przekonany, że
"III" to nowy początek, taki "kop do przodu"
dla zespołu, bo jesteśmy doładowani energią
przez nowe logo, i bardziej skupieni i "głodni"
niż kiedykolwiek. Oczywiście także przez te
wszystkie lata staliśmy się bardziej doświadczeni,
a także jesteśmy lepszymi kompozytorami
i lepiej idzie nam samo wykonanie naszego
repertuaru. Myślę, iż w 2020 będziemy
w szczytowej formie.
Wielu starszych fanów mawia z przekąsem,
że w latach 70. czy 80. to grali, a teraz to już
nie jest to samo, jednak "Return Of The
Blades", "Soldiers Of Light" czy "Conan
The Barbarian" potwierdzają, że nie ma co
uogólniać, bo dobra muzyka może powstawać
i teraz?
Myślę, iż najlepsze zespoły to te, które jak
najmniej polegają na technologii i robią
wszystko we "właściwy", tradycyjny sposób,
czyli poprzez dużo prób i jamów, żeby zespół
był bardziej zgrany na żywo i podczas nagrań,
oraz tak, aby ustalenia wobec piosenek
wychodziły naturalnie, jako efekt pracy zespołowej.
Jako Dexter Ward nie możemy
sobie pozwolić na taki luksus, bo żyjemy w
różnych krajach, ale co mamy w zamian to
mnóstwo silnej woli oraz skupienia, aby ten
fakt nadrobić. Oczywiście teraz, jak i kiedyś,
jest dużo dobrej muzyki, ale żyjemy w innych
czasach, i to co dzieje się na świecie ma
wpływ na muzyków, a tym samym na ich
twórczość. Myślę, że żyjemy w czasach, które
zdecydowanie nie pasują do klasycznego
heavy metalu. Istotna jest nie muzyka nocy,
lecz słońca, pomimo faktu, że muzyka ta
również wypełniona jest obrazami pełni księżyca
oraz tajemnicami. Nie ta ślepego gniewu
i mrocznej agresji, lecz ta pełna chwały, mocy
i żelaznej siły woli, podboju, odważnego
oczekiwania fantastycznej i ekscytującej
przyszłości. Moje pokolenie czekało na przyszłość,
która tak naprawdę nigdy nie nadeszła,
młodzi dzisiaj nawet nie są w stanie wyobrazić
sobie swojej przyszłości, a jeśli już, to
jest ona bardziej jak Soylent Green niż powiedzmy
Jetsonowie. A więc tak, jest dzisiaj
świetny metal, jeśli znajdzie się ktoś odpowiedni
do jego tworzenia!
Może ci ludzie po prostu tęsknią za czasami
kiedy mieli naście lat i dlatego muzyka z
tamtych lat wydaje im się lepsza? Poza tym
teraz zwykle nie przywiązuje się już do niej
takiej wagi jak kiedyś, nie celebruje słuchania,
etc., a to też ma wpływ na odbiór, nieprawdaż?
Tak, to na pewno jest ważnym czynnikiem.
Staram się nie słuchać nowej muzyki kiedy
piszę, tak abym nie ulegał jakimś wpływom.
Zamiast tego staram się otaczać tymi książkami,
filmami, nagraniami, które były dla
mnie chlebem powszednim w dzieciństwie i
48
DEXTER WARD
młodości. W tamtych czasach, bez Internetu,
jedynym źródłem informacji były magazyny
muzyczne i "informacje ustne". Czasami szło
się ulicą i widziało się te wielkie plakaty reklamujące
show Iron Maiden lub innego
wielkiego zespołu i sprawiały one , że było
się całkowicie podjaranym i zainteresowanym.
Dziś zamiast tego we Włoszech wszyscy
mogą poznać listę utworów i całą produkcję
sceniczną tak szybko, jak trasa zaczyna
się, nawet na drugim końcu świata. Nie podoba
mi się to wcale. Sklepy z płytami dzisiaj
prawie znikły. W Wenecji, gdzie mieszkam,
ostatni prawdziwy sklep z muzyką
metalową "Sgt. Pepper" został zamknięty jakieś
15 lat temu i to był ogromny cios. W
miejscowości Marghera, małym miasteczku
gdzie się urodziłem, było kilka miejscówek,
jedna 100 metrów od mojej starej chaty, nazywała
się "New York Dischi". Pamiętam, że
stamtąd tata przyniósł mi nagranie z soundtrackiem
"Rocky IV", kiedy wracaliśmy z kina
po seansie tego filmu, a później tam zakupiłem
moje pierwsze LP's "Final Countdown"
i "Slippery When Wet". Kiedy ukazywały
się nowe nagrania Iron Maiden albo
Dio, można było łatwo je zobaczyć na wystawach
w sklepach, nawet tych pomniejszych.
Można było wtedy fantazjować o logach i
muzyce, nawet jeśli byłeś tylko dzieckiem i
nigdy wcześniej nie słyszałeś ich muzyki. Teraz,
kiedy wszystkie sklepy zniknęły, nie
mam już miejscówki, w której mógłbym pogadać
z właścicielem lub innym klientem,
aby trochę powspominać. Nie ma już miejsca,
które bardzo chcę odwiedzić po tym jak
przeczytam jakąś dobrą recenzję, tak jak
działo się kiedyś, to podekscytowanie kiedy
zbierałem pieniądze i leciałem kupić nagranie
po szkole czy pracy. Teraz newsy i recenzje
są głównie online, i pod recenzją masz
link do przesłuchania demo, a często nawet
całego albumu! Niektórzy postrzegają to jako
zaletę, mnie to wcale się nie podoba. To zabija
wyobraźnię i fantazję, wygasza ten płomień.
Więc wracając do twojego pytania to
tak, myślę, iż masz rację, że jeśli dzisiejsze
świetne nagrania zostałyby wydane 25 lat temu,
to zrobiłyby większy hałas. Dzisiaj bez
sceny, która je wspiera, z samym tylko Internetem,
są tylko kroplą (w większości stworzoną
w domowych warunkach) w wielkim
oceanie nowych wydawnictw. Dziś jest dużo
prawdziwych talentów i chociaż łatwiej jest
wydać płytę, to ciężej sprawić, żeby cię zauważono.
Myślę, iż nigdy już nie wrócimy do
tego co było kiedyś, w mojej opinii jest to bilet
w jedną stronę. Mam nadzieję, że jednak
mylę się mimo wszystko!
Od początku istnienia zespołu przeplatacie
na swych wydawnictwach krótsze, zwarte
utwory o czasie trwania 3-4 minuty z tymi
bardziej złożonymi i rozbudowanymi, jak
"In The Days Of Epic Metal" czy "The Demonslayer"
na najnowszym albumie. Pisząc
dany utwór od razu macie założenie, że będzie
to coś w tym stylu, czy wszystko dzieje
się spontanicznie i nigdy nie wiadomo czym
zakończy się ten konkretny, twórczy proces?
Nigdy nie planuję wcześniej szczegółowo jak
dana piosenka powinna wyglądać, nie planuję
stylu, tempa, rozwiązań i ile będzie miała
części Czasami mam już napisane jakieś
wersy, zanim wyznaczą one tematykę i nastrój
utworu, i do tego piszę piosenkę. Czasami
brzdąkam sobie do utworu z bębnami,
dopóki nie wpadnę na jakiś fajny riff i od tego
zacznę, więc wtedy, jeden po drugim, tworzę
kolejne riffy i partie. Jest to więc bardzo
naturalny i spontaniczny proces. Lubię piosenki
z wieloma różnymi riffami czy zmianami
rytmu, ale nie planuję wykorzystywania
ich na pierwszym miejscu. Lubię, kiedy piosenka
zaskakuje mnie wraz z tym jak się rozwija.
W ten sposób mam nadzieję, iż sprawiam,
że słuchacze też są zaskoczeni. Dla
"Demonsayer" wyszedłem z własnym konceptem
"War in Heaven" (wojny w niebie),
gdzie siły zła stworzyły niesamowicie potężną
broń, włócznię zwaną "Demonslayer"
(pogromca demonów), magiczny artefakt zawierający
potępioną duszę zbuntowanego
anioła. Pierwotnie chciałem napisać epicdoom
w stylu Candlemass, ale w tym samym
czasie słuchałem dużo "Hell Awaits"
Slayer oraz "Out Of The Abyss" i "The
Courts Of Chaos" Manilla Road, więc
Foto: Dexter Ward
wszystkie te źródła inspiracji były zawarte w
tej kompozycji. Napisałem ten tekst kawałek
po kawałku razem z muzyką, tak aby pasowały
do konceptu i rozwoju historii: jest więc
pierwsza część doom, w której broń została
wykuta, szybsza środkowa, gdzie odbywa się
bitwa i finałowa, bardzo wzniosła, która opisuje
zwycięstwo aniołów.
Kiedyś faktycznie było lepiej o tyle, że muzycy
lubi zaskakiwać słuchaczy, nawet jeśli
nie zmieniali diametralnie swego stylu, czego
mamy multum przykładów choćby na
płytach Manilla Road, Warlord czy Virgin
Steele, tak więc dobrych wzorów do naśladowania
wam nie brakuje?
Ideą Dexter Ward jest bycie wiernym naszemu
oryginalnemu stylowi i brzmieniu, przy
jednoczesnej ewolucji jeśli chodzi o tworzenie
piosenek oraz jakości ich wykonania i
produkcji. Każdy nowy album musi być lepszy
niż poprzedni, przynajmniej w jednym z
tych aspektów. Wierzę, że przy "III" odnieśliśmy
sukces w naszych wysiłkach. Trzymanie
się tego samego stylu nie musi przecież
oznaczać stagnacji i powtarzania się. Staramy
się poprawiać wykonanie, aby brzmieć
bardziej świeżo i oryginalnie. Mniej więcej
tak, jak robili to przed laty znani giganci.
Z wieloma z tych zespołów mieliście przyjemność
dzielić scenę - to pewnie dla was
ogromna frajda, satysfakcja, wręcz honor?
Powiedziałbym, że wszystkie te trzy rzeczy.
Poza Iron Maiden, który jest moim ulubionym
zespołem, Omen, Manilla Road i Cirith
Ungol są grupami, które kocham najbardziej.
Najlepszą częścią tego jest to, że moi
bohaterowie okazali się wielkimi osobowościami
i sprostali moim oczekiwaniom, a w
większości wypadków na poziomie osobistym
nawet je przerośli. Jak zaczynałem grać
i śpiewać, nigdy nie powiedziałbym, że pewnego
dnia poznam i będę dzielił scenę z
Kenny'm Powellem, Markiem Sheltonem i
Timem Bakerem. Wydaje się to łatwiejsze z
Internetem, Facebookiem (wcześniej z innymi
portalami), ale kiedyś w czasach sprzed
Internetu można było tylko pomarzyć, że coś
takiego się wydarzy.
Śmierć Marka Sheltona była ogromnym
ciosem dla sceny epickiego metalu - wielcy
sprzed lat albo już nie grają, albo odchodzą,
więc tworzy się ogromna luka, ale jest to zarazem
szansa dla takich zespołów jak Dexter
Ward?
Nie, nie postrzegałbym tego w ten sposób,
biorąc pod uwagę, że jesteśmy przede wszystkim
podziemnym zespołem heavymetalowym.
Mówiąc podziemie mam na myśli, że
nie utrzymujemy się z tego, gramy w innej lidze
w porównaniu z zespołami, które widzisz
w wielkim formacie, na europejskich letnich
festiwalach. Nie zależy nam na zajęciu wolnego
miejsca po kimkolwiek, chcemy po prostu
wciąż wydawać albumy, z których możemy
być dumni, i grać tyle koncertów, ile możemy.
Nie zależy nam, czy też nie chcemy
zajmować czyjegokolwiek miejsca. Mówiąc
już o wielkiej scenie, to będzie bardzo smutny
dzień, kiedy Iron Maiden albo Judas
DEXTER WARD 49
Foto: Dexter Ward
Priest w końcu przestaną działać. Nawet teraz
Judas Priest nie jest tym samym Judas
Priest jeżeli chodzi o skład, ale wciąż wydają
oni czadowe (w mojej opinii) albumy, a to
tworzy wielką ekscytację i "ruch" w podziemnym
metalu, pozytywne zjawisko, które dzieje
się dziś tak samo, jak w "starych czasach",
tak jak za każdym razem, kiedy wychodziło
nowe nagranie albo odbywała się trasa tych
"wielkich potworów rocka". To ogromny plus
dla każdego młodego muzyka heavy metalu,
mieć takich artystów, "tytanów" jako źródło
inspiracji, mieć wielką scenę jako obiekt marzeń,
oraz sięgać po to, co zdaje się nieosiągalne.
Szczerze, czy dzieciaki dzisiaj powinny
inspirować się Sabaton, Ghost lub im podobnymi?
Z całym szacunkiem, kto przy
zdrowych zmysłach mógłby porównać te dobre,
ciężko pracujące ale "normalne" zespoły,
z takimi nadludzkimi bogami jak Iron Maiden,
Judas Priest, Dio czy Black Sabbath?
Wszystkie dzisiejsze świetne zespoły, także
początkujące, nieważne jak by były potężne,
nigdy według mnie nie zajmą miejsca tych,
którzy wymyślili heavy metal. I w mojej opinii
dotyczy to także obiegu undergroundowego.
Gracie w tym roku sporo na różnych festiwalach
- jak było na "Up The Hammers" i
"Horns Up"?
Niestety oba wydarzenia nie mogły się obyć
w związku z pandemią koronawirusa. Naprawdę
czekaliśmy na to, aby znowu zagrać,
skoro nasz ostatni show odbył się w listopadzie
ubiegłego roku. Naprawdę nie wiem co
przyniosą nam następne miesiące. Mam nadzieję,
że zagramy koncerty, które mamy w
planach na resztę roku i będziemy promować
album, na który tak ciężko pracowaliśmy, ale
cóż, zdrowie jest najważniejsze.
Celowo ustaliliście datę premiery "III" tak,
aby mieć już płytę na festiwalu "Up The
Hammers", bo to jest zawsze szansa na
sprzedanie sporej ilości CD i LP?
Zawsze staramy się aby data premiery pokrywała
się z naszym kolejnym show, takie było
założenie przy wydaniu "III", tak też zrobiliśmy
z "Rendezvous..."! "Up The Hammers"
byłby naszym kolejnym show po miesiącach
przerwy. Oczywiście nie mogę zaprzeczyć, iż
byłoby to strategiczne z punktu widzenia
promocji, biorąc pod uwagę szerokie grono
publiczności.
Nie zamierzacie też jednak odpuszczać
koncertów klubowych, bo to również świetna
forma promocji?
Nie, ani trochę. Lubimy grać w klubach, każdej
wielkości. Fakt, że gramy głównie na festiwalach
zależy od powodów logistycznych.
Żyjąc w innych krajach i pracując na stałych
etatach z limitowanymi dniami wolnymi,
mając rodziny i dzieci na wychowaniu,do tego
dysponując ograniczonym budżetem, szukamy
rozwiązań, które pozwoliłby zaprezentować
naszą muzykę jak najszerszej publiczności
w jak najkrótszym czasie i jak najmniejszej
ilości koncertów. Festiwale są pod
tym względem świetne i kochamy atmosferę,
która na nich panuje. Czasami organizujemy
mini trasy w formie 2-3 występów w klubach,
we Włoszech w Niemczech lub w innych krajach,
i planujemy wznowić nasze trasy tak
szybko jak zakończy się pandemia.
Nie chcieliście psuć tej udanej okładki jakimś
długaśnym tytułem, stąd proste i sugestywne
"III"?
Tak, takie było założenie. Chcieliśmy tym razem,
aby muzyka mówiła sama za siebie. Byliśmy
też na tyle pewni siebie, że piosenki są
same w sobie na tyle silne, aby użyć prostoty
i powagi cyfr rzymskich, co sugeruje również
coś starożytnego i monumentalnego. Cyfra
trzy ma także symbolikę Świętej Trójcy. Na
przykład trzy miecze na pierwszym planie,
ich liczba oraz relacja ich pozycji, reprezentują
trzy krzyże na wzgórzu Golgota. Czytałem
kiedyś, że magia wymaga obecności
trzech podmiotów, lampa Aladyna spełniała
trzy życzenia, i tak dalej.
Przyciągający wzrok cover to podstawa, zarówno
kiedyś, jak i dzisiaj, ale chyba nie zawsze
macie wpływ na jego ostateczny
kształt, bo okładka splitu z Black Soul Horde
nie jest zbyt ciekawa?
Zwykle przykładamy się bardzo do oprawy
graficznej, która jest na pewno jednym z głównych
aspektów do wzięcia pod uwagę - nieważne
jak dobrym jesteś tancerzem, nie możesz
pójść na bal w Wiedniu w krótkich spodenkach
i hawajskiej koszuli! Musisz dobrze
wyglądać, bo pierwsze wrażenie bardzo się liczy,
zwłaszcza w heavy metalu. Ile razy ja
sam kupiłem jakieś nagranie, o którym wcześniej
nie słyszałem, z powodu samego piękna
lub ogólnego nastroju okładki. Więc okładki
dla wszystkich trzech albumów, oraz singla
"Stars And Stripes", były zaplanowane z
uwagą i stworzone pod naszym nadzorem.
Split o którym wspomniałeś, był nagraniem
"przejściowym" , który miał zaprezentować
numer "Rendezvous with Destiny", która później
została ponownie nagrana na potrzeby
drugiego albumu. Biorąc pod uwagę charakter
tego wydanictwa, nie mieliśmy zbyt dużego
budżetu, więc zamiast zapłacić jakiemuś
artyście, aby narysował okładkę, woleliśmy
zainwestować dostępne zasoby w zremiksowane
i dopracowane piosenki z naszego
debiutu, które w tej wersji zabrzmiały znacznie
lepiej dzięki pracy wyśmienitego producenta
Nikosa Papakostasa (Convixion,
Strikelight).
Z racji międzynarodowego składu macie
szanse na popularność nie tylko w ojczystej
Grecji, ale również w Włoszech, a poza
tymi dwoma krajami gdzie jesteście już
nieźle rozpoznawalni?
Myślę, że również w Niemczech mamy solidne
zaplecze fanów, bo właśnie tam graliśmy
większość naszych zagranicznych koncertów.
Dostaliśmy też bardzo pozytywne wsparcie z
Hiszpanii, Portugalii i Meksyku. Przy ostatnich
dwóch albumach, a szczególnie tym najnowszym,
wzrasta też zainteresowanie nami
w Stanach i mam nadzieje, że spełnimy niedługo
marzenie o zagraniu w Stanach Zjednoczonych.
Osobiście, bardzo chciałbym
zagrać w takich krajach jak Polska, Rumunia,
Czechy i tak dalej, ale nie jestem pewien czy
byłoby wystarczające zainteresowanie naszą
muzyką u tamtejszych fanów metalu.
Czyli przed wami jeszcze mnóstwo pracy,
żeby nazwa Dexter Ward stawała się z każdą
kolejną płytą coraz bardziej znana, ale
jednocześnie jest to chyba również coś ekscytującego,
że waszą muzykę ciągle odkrywają
fani z różnych stron świata?
Tak, droga do prywatnych samolotów i jacuzzi
w królewskich hotelowych apartamentach,
wciąż jest długa! Tak na poważnie, to
działamy w swoim tempie i nie musimy nikomu
niczego udowadniać poza nami samymi.
Tworzymy i wydajemy utwory z miłości i
pasji do heavy metalu i naszą największą
satysfakcją i spełnieniem jest, gdy ktoś podchodzi
do nas po naszym koncercie, albo pisze
do nas wiadomości, że nasza muzyka daje
mu chwilę szczęścia w trudne dni. Oczywiście
jest też część "ego" do zaspokojenia i
chcielibyśmy zobaczyć jak nasze nagrania
docierają do wielu sklepów muzycznych na
całym świecie, w krajach gdzie nie byliśmy
wcześniej znani, nie z punktu widzenia ekonomicznego,
bo dla zespołu naszych rozmiarów
nie ma z tego tak naprawdę zysków, dajesz
radę tylko płacić za wydatki i inwestować
w sprzęt, grafikę, produkcję. Myślę, że
nowy album "III" otwiera nam wiele nowych
drzwi, i musimy płynąć na tej fali.
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,
Kinga Dombek
50
DEXTER WARD
HMP: Cześć Sam Harman. Czy moglibyśmy
zamienić kilka słów na temat Void Vator?
Sam Harman: Pewnie. Void Vator jest jak
najbardziej otwarty na fanów. Każdy, kto kupuje
nasz merch, pozwala grać na swoich deskach
koncertowych, czy też pomaga nam w
inny sposób, jest mile widziany! Jesteśmy również
bardzo aktywni w mediach, Twitter,
Instagram, Facebook, całe to gówno. Większość
z nas naprawdę uwielbia rozmawiać,
więc zawsze chętnie bierzemy udział w wywiadach.
W jaki sposób chciałbyś, aby Void Vator
został przedstawiony czytelnikom "Heavy
Metal Pages"?
Się macie metalowi maniacy! Tu Void Vator
z Los Angeles, California, poczytajcie o nas w
Polsce! O jak fajnie! Voiv Vator to riffy, refreny
i motywy przewodnie. Sprawdźcie naszą
najnowszą płytę "Stranded" wydaną
przez Ripple Music. Sprawdźcie morderczy
winyl z naszej strony Bandcamp!
Powiedz proszę coś na temat członków
Void Vator. Jak doszło do Waszego spotkania?
Lucas śpiewa jak Anioł i wymiata na Gibson
Explor, Kluiber wymiata na Les Paulu, Sam
kocha Cliffa Burtona, a German nawala w
perkusję mocniej niż kot. Lucas i German
przeprowadzili się do Stanów Zjednoczonych
z Urugwaju jakieś sześć lat temu, wraz z zespołem
ze swoich stron. Znali się odkąd mieli
około 12 czy też 15 lat. Ich zespół rozsypał
się i wtedy poprzez wspólnych znajomych
Eric spotkał Lucasa. Zaczęli wspólnie grać i
zorientowali się, że to działa. Lucas zaprosił
Germana do Void Vator w roku 2014, Sam
dołączył w roku 2017. Niestety, German
musiał opuścić Stany Zjednoczone ze względu
na problemy z wizą i mieszka obecnie w
Londynie. Mimo tego, German na zawsze
pozostanie częścią Void Vator. W tej chwili
w trasy koncertowe jeździ z nami Joey Di-
Biase, który gra również na perkusji dla Jamey'a
Jasta w Jasta. Kochamy udział w trasie
koncertowej - Whataburger, Texas i świetny
czas!
W jakim muzycznym kierunku obecnie
zmierzacie?
Riffy, refreny i zwrotki. Mamy osiem nowych
piosenek, które znajdą się na naszej następnej
płycie. Są ciężkie jak sto kilo ton! Zabójczy
podwójny gitarowy atak, szybkie riffy, i
coś do pośpiewania, zanim następnym razem
wpadniemy ponownie do Twojego miasta!
Trzymajcie się na metalowo
Basista Voiv Vator, Sam Herman, to prawdziwy rockman. Mówi czadowo
o swoim zespole, koncertach i o planach na dołączenie do Iluminati, aby podbijać
świat!
Jak właściwie prezentuje się Wasza obecna
dyskografia?
Nagraliśmy "Stranded" z dwoma dodatkowymi
utworami. Ripple Music wydała to w
postaci fizycznego nośnika. W późniejszej
części tego roku wydamy 7'' split z Mos Generator,
zawierający trochę znakomitych coverów
Queen. Utwór "Nitrus" zostanie zaprezentowany
w lutym w drugim numerze
czasopisma Metal Assault Mixtape. Utwór
"Until It's Gone" ukazał się na składance nazwanej
"California Blood", która została
przygotowana przez naszego przyjaciela Johna
Lyncha znanego z Riffs Or GTFO. Nowy
album ukaże się tego lata 2020r.
Czy dobrze rozumiem, że zamierzacie wydawać
krótsze płyty, ale często?
Nasze następne wydawnictwo będzie 7'' splitem,
ale duża płyta ukaże się latem. Zawsze
tworzymy nową muzykę i nagrywamy, więc
planujemy wydawać coś nowego co sześć
miesięcy. Fani zasługują na to! Void Vator
dopiero się rozkręca, będzie rozwijać się i rosnąć
w siłę. Chcemy być najlepsi! Van Halen
ludzie, cały czas Van Halen!
Powodzenia. A co mógłbyś powiedzieć o
pomyśle stojącym za teledyskiem do "No
Return"?
Wyreżyserowała to żona Germana, Janilee,
więc oni pracowali wspólnie nad pomysłem.
Zniszczyli bazę. Wszystkie te wstrząsające
ruchy i szalone edycje mają za zadanie reprezentować
nasze pokręcone umysły. Wewnętrzne
zmagania, łączenie się z wojownikami,
dosłownie burzenie ścian, które nasi przeciwnicy
budują wokół nas. Heavy metal zawsze
będzie wielki!
Czy czujecie ból krzyża po machaniu głową
jak na "No Return"?
Skądże. Jesteśmy wytrenowanymi profesjonalistami!
Foto: Void Vator
Czy adresujecie w tekstach swoich utworów
jakieś konkretne problemy społeczne?
Dołączenie do Iluminati i przejęcie świata.
Życie po swojemu, ale okupione cholernie
ciężką pracą, aby stać się najlepszym. Jesteśmy
tu po to, aby nieść pochodnię heavy metalu
w nowej erze!
Jak często gracie koncerty? Czy reakcje fanów
odpowiadają Waszym ambicjom?
Gramy zawsze. Odkąd Sam dołączył w roku
2017, zrobiliśmy już siedem tras koncertowych.
Ostatni występ odbył się 11 września
2019r., ponieważ rozpoczęliśmy prace nad
nowym albumem. To najdłuższa przerwa w
naszej krótkiej historii, ale rozgrzewamy się
na rok 2020. Kolejna trasa odbędzie się w
marcu - zagramy kilka razy w South By
Southwest w Austin, Texas. Rozgrzejemy tłumy!
Zawsze nasze występy zieją metalowym
ogniem! Wiele energii prosto w twarz! Pewnego
razu w Brooklynie, Sam zdjął koszulkę
i jakaś dziewczyna okleiła go nalepkami -
jak śmiesznie! Powiedz swoim znajomym o
Void Vator, to zagramy też i w Polsce!
Czy przychodzicie również na koncerty innych
zespołów? Czego się od nich uczycie?
Mamy mnóstwo znajomych grających w zespołach,
więc zawsze się nawzajem wspieramy.
Należymy do fantastycznej heavy metalowej
rodziny. Zawsze gorąco pozdrawiamy
ludzi z Haunt, Mothership, War Cloud,
Hell Fire, Exmortus, Mezzoa, Taking Dawn,
Slough Feg, Sanhedrin, Stonecutters,
Holy Grail, Disastroid, Fallen Suns, Call
Of The Wild, Yeghikian, Great Electric
Quest i Hippie Death Cult. Zawsze wzajemnie
się nakręcamy i to nas rozwija. Wobec
tego fajnie jest chodzić oglądać wzajemnie
koncerty, no i po zobaczeniu dobrego występu,
sami wchodzimy na scenę z jeszcze większym
grzmotem! Trzeba dawać ludziom dokładnie
to, czego chcą.
Gdzie chcielibyście być jako zespół za 10
lat?
Mamy nadzieję, że będziemy gdzieś na trasie
koncertowej z dala od domu! Chcemy też latać
na koncerty samolotami, nie tylko jeździć
vanami. Swoją drogą, imię naszego obecnego
vana brzmi Vincent Van Vator. Kawał
metalu z niego!
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Trzymajcie się na metalowo! Chodźcie na
koncerty, kupujcie muzykę, mówcie innym o
fajnych zespołach. Nie bądźcie ciotami, bądźcie
rockerami!
Sam O'Black
VOIV VATOR
51
Tak można określić podejście tego
chilijskiego zespołu dotyczące religii
oraz muzyki metalowej per se.
To pierwsze jest jedną z kluczowych
tematyk, jaką ten zespół porusza na
swoim niedawno wydanym, czwartym albumie
"Purge the Bastards". O muzyce zespołu,
samych tekstach i inspiracjach opowie
Wam basista Hugo.
HMP: Cześć. Czy zgodziłbyś się na określanie
Waszej muzyki jako speed metal?
Hugo Alvarez: Tak, z całą pewnością, mieszamy
heavy i speed metal, jednak nasz ostatni
album nie był szybszy od "The Hellish
Fight Goes". Uważamy, że następny album
będzie oznaczał nasz powrót do prędkości i
będzie szybciej niż kiedykolwiek.
Co inspiruje Was muzycznie?
Muzycznie jesteśmy inspirowani przez stare
legendy metalu z Niemiec i USA, zaś nasze
teksty mogą mówić o obecnej rzeczywistości,
mogą to być również historie, które sami wymyśliliśmy.
Zależy od utworu, który chcieliśmy
stworzyć.
"Metal Raised from Hell"
brzmi lepiej niż
"Metal Fell from Heaven"
Jak bardzo się różni "The Hellish Fight
Goes On" od waszego najnowszego albumu,
"Purge the Bastards"?
"Purge the Bastards" jest bardziej heavy metalowy,
gdzie "The Hellish Fight Goes" jest
bardziej speed metalowy. Kiedy teksty "The
Hellish Fight Goes" mówią o różnych tematach,
to na "Purge the Bastards" głównie
traktują o ogólnym koncepcie odrzucenia i
opozycji względem nadużyć, dokonanych
przez kościół. W Chile mieliśmy wiele przypadków
nadużyć dokonanych przez księży i
zakonnice względem małych dzieci. Zasadniczo,
widzieliśmy te same ataki na niewinnych
ludzi na całym świecie. Ten problem jest bardzo
ważny dla każdego z nas i my tutaj żądamy
sprawiedliwości.
Co zainspirowało Purge The Bastards? Co
możesz powiedzieć o tym więcej?
Tak jak wcześniej wspomniałem, jest inspirowany
nadużyciami i cierpieniem ofiar. Mamy
nadzieję, że sprawcy i despoci pewnego dnia
zostaną ukarani.
Jak dużo utworów z najnowszego albumu
znajdzie się na waszej setliście?
Jak duży wpływ mają na Ciebie westerny?
Użyliście dialogu z Clint Eastwoodem z
filmu "The Outlaw Josey Wales" w "The
Last Shot", mam rację?
Tak, masz rację. Można powiedzieć, że "The
Last Shot" był hołdem dla westernów i świetnych
ról granych przez Clinta Eastwooda.
Jesteśmy fanami tych filmów, stąd też decyzja
by napisać i nagrać ten utwór jako hołd.
Co sądzisz o Clint Eastwoodzie jako osobie?
Czy jesteś pozytywnie nastawiony do
najnowszego jego filmu "Richard Jewell"?
Jest świetnym aktorem, reżyserem i producentem.
Myślę, że niemożliwym jest niedocenienie
jego pracy. Każdy jego film powinien
zostać obejrzany.
Co zainspirowało "Iron Walls"? Co sądzicie
o tym wydarzeniu?
Zmieszaliśmy parę historii z przeszłości i teraźniejszości,
by stworzyć jeden, ogólny przekaz.
Wszyscy z nas wiedzą o nadużyciach
dokonanych przez księży, zakonnice, nauczycieli
i rodziców, ta lista wciąż się rozwija…
Oczywiście, że nie akceptujemy tych
tchórzliwych działań.
Co lub kto zainspirował "The Skull Breaker?
Było to marzenie z dzieciństwa.
Co sądzisz o metalu, który nie wzrósł z
piekła?
"Metal Raised from Hell" brzmi lepiej niż
"Metal Fell from Heaven".
Wszystkie wasze albumy mają powracający
motyw zakapturzonego mężczyzny…
Czy mógłbyś powiedzieć więcej o nim?
Poza tym proszę, opowiedz więcej o okładce
waszego najnowszego albumu.
Oczywiście, jest on Czarną Szatą, jak zauważyłeś
pojawia się na wszystkich albumach
i nie wiemy kiedy, lub gdzie zdradzi
swoją prawdziwą twarz. System sprawiedliwości
nie wystarczy by ukarać tych skurwysynów,
którzy krzywdzą dzieci. Czarna Szata
ma moc, którą my byśmy chcieli, moc do
niszczenia ich, moc do oczyszczania z drani.
Czy jesteś zadowolony z waszego "The
Hellish Fight Goes On"?
Tak, jesteśmy. Jesteśmy bardzo dumni z każdego
albumu, który nagraliśmy. Oczywiście,
dwa ostatnie albumy brzmiały znacznie lepiej.
Kiedy napisaliśmy i nagraliśmy "The
Hellish Fight Goes" i "Purge the Bastards"
mieliśmy trochę więcej środków niż podczas
pracy nad pierwszymi dwoma albumami.
Foto: Enzo Vielma
Zawsze gramy 8 lub 9 utworów. W Chile
każdy zespół zwykle gra 40 lub 45 minutowy
set ze względu na organizację. Kiedy świętujemy
wydanie albumu, gramy wszystkie
utworu z albumu.
Czy graliście w Blood z 1997? Mam na myśli,
że wasza maskotka trochę wygląda jak
kultysta z tej gry, którą nawiasem mówiąc
polecam.
Nie pamiętam abym w nią grał. W tym wypadku
myślę, że to dzieło przypadku.
Jakie macie plany na 2020?
Nasze plany to promowanie najnowszego albumu
aż do sierpnia. Następnie powrócimy
w pierwszych dniach września do pracy i ćwiczeń
nad nowymi utworami. Mamy nadzieję
na to, że wrócimy do studia w grudniu.
Co sądzisz o Metal on Metal Records?
Uważamy, że to wydawnictwo dla nas jest
dużym wsparciem. Jesteśmy uhonorowani
ich wiarą w naszą muzykę i pracę. Jest to
honorem by być razem w ich katalogu z zespołami
takimi jak Attacker, Outrage, Arkham
Witch, Risen Prophecy, Battlerage,
Emerald, Toxikull, Meliah Rage, Wildhunt,
Metal Law, Midnight Priest, i tak dalej.
Życzymy wszystkiego dobrego właścicielom
wydawnictwa.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia.
Dziękuje i pozdrawiam.
Jacek Woźniak
52
ETERNAL THIRST
Paul Di'Anno
Respekt
Pamiętacie pierwszego wokalistę Iron Maiden, Paula
Di'Anno? Co się z nim stało przez te wszystkie lata? Co
dzieje się z nim obecnie? Niestety, nie jest w najlepszej kondycji
fizycznej, ale właśnie opublikował płytę koncertową
"Hell Over Waltrop", zawierającą zapis znakomitego występu
z przeszłości. Jest to doskonała okazja, aby przypomnieć
sobie o jego dokonaniach, nie tylko z okresu Iron Maiden,
ale też z późniejszych płyt, gdzie również tworzył nową i dobrą
muzykę. Ze względu na nienajlepszy stan zdrowia, Paul
nie był w stanie udzielić pełnego wywiadu dla "Heavy Metal
Pages", ale przekazał kilka słów. specjalnie dla naszego czasopisma.
Foto: Paul Di’Anno
"Czekam obecnie w Wielkiej Brytanii na operację. Cierpię na okropne bóle z
powodu powikłań po sepsis.
Nie mogę się doczekać powrotu do Sao Paulo - Brazylijczycy mają tam gorące
lato, kiedy w Europie jest zima.
Nie słyszałem jeszcze w całości tej nowej koncertówki "Hell Over Waltrop", bo
mam na głowie zmartwienie związane ze swoją operacją. Pamiętam, że
przyszło na tamten występ sporo moich przyjaciół i fanów z Południowej
Ameryki i, aby oddać im respekt, powiedziałem kilka słów ze sceny w ich
języku. Mam nadzieję, że brzmi to jak dobry, surowy, szczery album?
Setlista nie oddaje dobrze mojego dorobku muzycznego, ponieważ powinno tam
się znaleźć więcej utworów Battlezone a covery ukazały się tylko dla zabawy.
Lubię wszystko, co kiedykolwiek zaśpiewałem w Battlezone, ale "Fight Back"
jest szczególnym albumem, ponieważ ukazał się jako pierwszy.
Myślę, że nasze przyszłe koncerty będą mieć nieco inną setlistę - chciałbym
śpiewać więcej kawałków Battlezone.
Generalnie, muzyka jest najlepszą formą komunikacji między ludźmi a ja
zostałem stworzony do tego, aby dawać czadu na koncertach. Potrafię grać
trochę na basie i na perkusji, ale śpiewanie jest moim powołaniem. Czerpię
wiele pozytywnej energii od fanów i z muzyki, chociaż nie słucham swoich
płyt... okej, kilka razy wysłuchałem swój jeden longplay i tyle.
Lubię punk i metal, ale nie staram się wpisywać na siłę w określone konwencje,
jestem na to za stary. Zachowuję się naturalnie, staram się być sobą.
Na zakończenie dodam, że moim głównym planem w tej chwili jest pomyślne
przejście operacji i staram się jak najwięcej czasu spędzać z rodziną, ale moje
nowe piosenki jeszcze się ukażą! Życzę Wam wszystkim zdrowia, miłości i
szczęścia!
Paul".
Sam O'Black
Nigdy nie ulegać!
- Nie wzbogacimy się na tym,
ale nie na tym nam zależy.
Robimy to, bo jesteśmy fanami
heavy metalu do końca życia -
deklaruje Carlos Alvarez, gitarzysta Power Theory. Ta
amerykańska grupa wydała niedawno album "Force Of
Will", potwierdzający, że power/heavy metal nie jest jeszcze
w Stanach Zjednoczonych gatunkiem zagrożonym, chociaż Carlos nie kryje,
że marzy wraz z kolegami z zespołu o sytuacji, że zwrócą im się chociaż koszty
nagrania płyty:
i byliśmy razem w poprzednim zespole, obaj
mamy lata doświadczenia w odkrywaniu
wszystkich gatunków metalu, od thrash poprzez
death, do klasycznego metalu i wszystkiego
innego. Myślę, że to pozwoliło nam
wnieść świeżą perspektywę i pomysły i wpasować
je w kontekst ogólnego brzmienia Power
Theory.
Jim Rutherford nie jest jeszcze bardzo znanym
wokalistą. Jak trafił do Power Theory?
Jim śpiewał przez lata w lokalnych zespołach
w obrębie Filadelfii, takich jak Fate 88 i jego
ostatniej grupie Inevitus. Byliśmy wszyscy
przyjaciółmi przez kilka lat, bo po prostu
że będą one na zupełnie innym poziomie.
Żeby było jasne, to nie dlatego rozstaliśmy
się z Jeffem. Były inne powody, które sprawiły,
że zmiana była nieunikniona i lepiej
było to zrobić na samym początku prac nad
kolejnym albumem.
Ty w sumie też niedawno trafiłeś do zespołu,
chociaż znaliście się już wcześniej, bo
wspierałeś Power Theory gościnnie?
Pracowałem z zespołem nad produkcją, nagraniem
i miksem poprzedniej płyty "Driven
By Fear" i EP "Something Old, Something
New", oprócz kilku dodatkowych zagranych
gitar tu i tam. Jestem także mocno związany
z power i tradycyjnym metalem odkąd byłem
dzieciakiem, jak również poprzez moją starą
grupę, studyjny projekt Shadowdance, więc
już podobało mi się brzmienie zespołu i pisanie
utworów, a także współpraca z nimi była
świetną zabawą. Ich gitarzysta z odszedł z
zespołu; mieli już innego faceta na zastępstwo,
ale w końcu i on musiał zrezygnować, bo
dystans, który musiał pokonywać, był dość
szalony. W tamtym czasie wciąż były zaplanowane
dwa koncerty na nadchodzący miesiąc,
więc Bob zapytał, czy mógłbym nauczyć
się kawałków i być zastępstwem na
tych dwóch występach. Byliśmy przyjaciółmi
od kilku lat, więc oczywiście zamierzałem mu
pomóc, skoro byłem w stanie. To było trochę
ponad trzy lata temu.
HMP: Wcześniej wydawaliście kolejne płyty
w znacznie krótszych odstępach czasu,
jednak po premierze "Driven by Fear" mieliście
sporo zmian składu - stąd taki właśnie
tytuł najnowszej płyty, bo bez siły woli
wiele byście nie zwojowali?
Carlos Alvarez: Tak, tytuł zdecydowanie reprezentuje
nie tylko walkę zespołu, by przezwyciężyć
trudności w tym czasie, ale także
by podążać dalej, nawet z większą werwą niż
wcześniej i muzycznie, i jako grupa. By nigdy
nie ulegać, nawet jeśli czasami czujesz, że to
najłatwiejsza rzecz, jaką możesz zrobić… I
czasem tak właśnie jest (śmiech). Jest kilka
innych piosenek, oprócz tytułowego kawałka,
które również odzwierciedlają ten motyw.
I tak dobrze, że te roszady odbywały się
stopniowo, można rzec na raty. Zmiana
wokalisty była pewnie największym ryzykiem,
bo Jeff Rose śpiewał z wami kilka lat,
a fani często utożsamiają brzmienie zespołu
z frontmanem właśnie?
Ta wokalna różnica między Jimem i Jeffem
sprawiła, że byliśmy dość pewni, że nie będzie
żadnego ryzyka. Jeff zrobił dobrą robotę
na poprzednim albumie i na EP-ce, a także
pomagał zdobyć uznanie Power Theory w
tym okresie. Jim przejmując wokale pozbawił
nas ograniczeń, którym musielibyśmy stawić
czoła przy pisaniu kolejnych utworów, gdybyśmy
mieli spróbować osiągnąć granice brzmienia
Power Theory, bez jednoczesnej
utraty tożsamości zespołu. Jim dołączył rok
po tym, jak ja i perkusista Johnny wstąpiliśmy
do zespołu, więc nasze zaangażowanie
już zaczęło zmieniać reguły w brzmieniu zespołu.
Johnny i ja znamy się od ponad 25 lat
Foto: Power Theory
znajdowaliśmy się w tych samych muzycznych
kręgach i w którymś momencie właściwie
oba wspomniane zespoły grały z Power
Theory. Kiedy przyszedł czas, by rozstać się
z Jeffem, naturalnym wnioskiem było zapytanie
Jima, czy byłby tym zainteresowany.
Jim wniósł fantastyczny talent, jednocześnie
jest niesamowicie miłym facetem i łatwo się z
nim dogadać. Nawet przychodzi wcześniej na
koncerty, by pomóc w noszeniu sprzętu!
(śmiech)
Celowo nie szukaliście kogoś o dokładnie
takim samym głosie jak poprzedni wokalista,
bo nie miałoby to najmniejszego sensu i
byłoby dla zespołu krokiem w tył?
Tak, bez sensu byłoby szukać kogoś z dokładnie
takim samym głosem, ale to nie było
zamierzone. Jeff miał wystarczająco dobry
głos i to, co zaprezentował na poprzednim albumie
było w porządku, ale myślę, że
wszyscy wiedzieliśmy, kiedy Bob i ja zaczęliśmy
pisać pierwszą z nowych kompozycji,
W zespole z dwoma gitarzystami w składzie
bardzo ważne jest wzajemne zgranie i
zrozumienie, obaj muzycy muszą nadawać
na tych samych falach - świetnego instrumentalistę
można pewnie znaleźć dość
łatwo, gorzej z całą resztą?
Tak, to absolutnie istotne dla dwóch gitarzystów,
by byli dopasowani stylistycznie. Nie
muszą grać w ten sam sposób, właściwie jest
zdecydowanie fajniej, gdy każdy z nich ma
swój własny, indywidualny styl, ale to niezbędne,
by zachowali kawałek i jego cel w
kontekście. Ani ja, ani Bob nie jesteśmy "herosami
gitary" czy "niszczycielami". On pochodzi
z bardziej rockowego/bluesowego otoczenia,
ja zawsze skłaniałem się w stronę klasycznych
i egzotycznych stylów, ale każdy z
nas ma odrobinę tego drugiego w sobie, więc
to świetna kombinacja. To dlatego żaden z
nas tak naprawdę nie "przesadza" z grą, bo
rozumiemy siebie nawzajem i szanujemy cel
gitarowej solówki, a jest nim uświetnienie
utworu lub jego części, nie zwalenie słuchacza
z nóg.
Byliście w o tyle korzystnej sytuacji, że wydawca
was nie ponagał, mogliście więc
spokojnie wszystko dopracować. Poza tym
to również coraz rzadziej spotykana sytuacja,
że zespół ma od lat komfort współpracy
z jedną firmą - Pure Steel Records jest wymarzoną
wytwórnią dla takiego zespołu jak
Power Theory?
Wytwórnia zdaje się być zadowolona, pozwalając
zespołom z nią powiązanym pracować
w ich własnym tempie. Ważną rzeczą są
rezultaty, które są osiągane, my staramy się
karmić ich kawałkami nowych kompozycji
na różnych etapach ich tworzenia i nagrywania,
by wiedzieli, co otrzymają. Nigdy nie
doświadczyliśmy z ich strony niczego innego
jak ekscytacja i entuzjazm w stosunku do
54
POWER THEORY
tego, co im przestawialiśmy, więc ten sposób
się sprawdził. Trzeba pamiętać, że pisanie,
nagrywanie i wydanie płyty nie trwało cztery
lata, bo nie spieszyliśmy się ze wszystkim.
Trwało to cztery lata, bo w tym czasie ludzie
odchodzili z zespołu, a dołączali nowi. Nawet
w tej sytuacji wydaliśmy EP-kę z nowym
kawałkiem, dwoma na nowo nagranymi
kompozycjami i dwoma utworami na żywo,
więc staraliśmy się pozostawać widoczni dla
naszych fanów w tym chaotycznym czasie.
W tradycyjnym modelu funkcjonowania
muzycznego biznesu jeszcze w latach 90.
czy wcześniejszych nie wszystko oczywiście
funkcjonowało jak należy, młode zespoły
były rolowane czy podpisywały niekorzystne
kontrakty, przez co traciły na
przykład prawa do swojej muzyki. Z drugiej
strony jednak firmy pokrywały koszty sesji
nagraniowych, a jeśli zespół wszedł na ten
wyższy poziom grupy z kontraktem mógł
utrzymać się z grania, nawet jeśli nie był
światową gwiazdą. Teraz nie ma o tym
mowy i mamy czego żałować, prawda?
Tak, model biznesowy zmienił się dość drastycznie
i niekoniecznie na lepsze. Jeśli mam
być szczery, to nie sądzę, że jeszcze kiedykolwiek
będą istniały metalowe zespoły pokroju
Metalliki czy Maiden, etc. Te czasy są już
za nami, zwłaszcza teraz, gdy coraz więcej
platform streamingowych staje się normą i
również w obliczu cyfrowych pobrań. Fizyczne
sprzedaże nie są już tym, czym były,
nawet dla dużo większych grup, więc można
tylko sobie wyobrazić jak ciężko musi być
zespołowi naszego rozmiaru. Nasza płyta była
już dostępna do ściągnięcia na kilku blogach
parę dni przed oficjalnym wydaniem.
To nowa rzeczywistość. Musisz mieć nadzieję,
że zwiążesz się ze swoimi fanami i potencjalnymi
nowymi fanami w sposób, który
sprawi, że poczują, że jesteś warty ich pieniędzy,
co jest trudne do zrobienia, gdy wystarczy
zaledwie parę kliknięć, by każdy mógł
mieć twój album za darmo. Nigdy nie
wzbogacimy się na tym, ale nie na tym nam
zależy. Robimy to, bo jesteśmy fanami heavy
metalu do końca życia. Byłoby jednak fajnie,
gdybyśmy mogli zarobić przynajmniej tyle,
by pokryć koszty nagrania płyty, etc., bo to
wszystko idzie z naszych własnych kieszeni,
nie wytwórni.
Streaming to świetna sprawa, ale coś tu
jednak jest nie tak, kiedy taki Desmond
Child ogłasza, że za ponad pół miliarda
odsłuchów takiego hitu jak "Livin' On A
Prayer" Bon Jovi zainkasował raptem sześć
tysięcy dolarów - wychodzi na to, że z muzyki
w sieci korzystają i bogacą się na niej
wszyscy, tylko nie jej twórcy?
Jak w przypadku każdego postępu, są pomysły
świetne i te mniej udane. Myślę, że platformy
streamingowe są znakomite i dla konsumenta
to wygrana sytuacja. Płacisz względnie
małą kwotę za subskrypcję, by mieć dostęp
do milionów piosenek w każdej chwili i
to poprzez kilka urządzeń. To naprawdę
wspaniałe, gdy o tym myślisz, ale też nie znaczy
to, że ten pomysł nie może być ulepszony.
Więc tak, trzeba zbalansować kompensatę,
którą artyści otrzymują od serwisów
streamingowych.
Foto: Power Theory
Ciężko jest być twórczym w codziennym
kieracie obowiązków? Kiedyś muzycy mogli
skoncentrować się na tworzeniu, teraz nie
ma o tym mowy, bo rachunki same się nie
opłacą?
Pracujemy na pełen etat, mamy rodziny, domy,
interesy etc. więc tak, może być dość
trudno uwzględnić w tym wszystkim zespół,
ale jak powiedziałem wcześniej, robimy to,
bo to kochamy. Pracuję w studio również
przy innych zespołach, więc dla mnie to prawdziwy
wyczyn, by wszystko zbalansować.
Dobrze, że cierpię na bezsenność (śmiech).
To jednak nie oznacza, że będziemy wiecznie
Foto: Power Theory
kontynuować naszą działalność, jeśli ludzie
nie będą kupować albumów czy merchu. Ta
ostatnia płyta kosztowała zespół niezłą sumę
pieniędzy z naszych własnych kieszeni, za
miks, okładkę etc. i ta kwota byłaby jeszcze
wyższa, gdybyśmy nagrywali z kimś innym
zamiast mnie. Właściwie pracowałem za darmo,
gdzie normalnie wziąłbym za to kilka
tysięcy dolarów, nie wspominając o tym, że
przygotowałem też oprawę graficzną płyty.
Musimy korzystać z okazji, by zaoszczędzić
pieniądze, ale jest łatwiej, gdy możemy odzyskać
większość kosztów.
Paradoksalnie nagraliście najdłuższą i najbardziej
urozmaiconą płytę w dyskografii
Power Theory - nowi muzycy też mieli
twórczy wkład w powstające kompozycje?
Cała muzyka i aranżacje zostały napisane
przez Boba i mnie. Pracowaliśmy dokładnie
nad tymi kompozycjami. Było kilka kawałków,
które stylem przypominają bardziej
Boba, a ja po prostu dodałem kilka zmian w
aranżacji, swoje wersje riffów, melodie etc.,
ale są też takie, które są niemal w całości
moje. Co do tekstów i melodii wokalnych, to
cały zespół był zaangażowany, może nie przy
każdej indywidualnej piosence, ale na całym
albumie każdy miał jakiś wkład, nawet jeśli
była to tylko pojedyncza fraza. Dlatego teksty
i melodie wokalne przypisaliśmy całemu
zespołowi. Ułatwia to sprawę.
Tak więc to wszystko kwestia chęci i pomysłów,
dzięki czemu nawet w tak, pozornie
wyeksploatowanej, stylistyce jak heavy/
power metal można być wciąż twórczym?
Jedyny sposób na to, by zrobić coś zupełnie
oryginalnego w tym stylu to wprowadzenie
elementów z innych gatunków. Eksperymentowałem
z tym w moim własnym zespole
Shadowdance, mieszając black metal z
power metalem, dodając odrobinę latynoskiego
jazzu, etc. W przypadku Power Theory
to nie zadziała. Ten zespół ma tożsamość
i własny kontekst, ale to nie znaczy, że musi
być bardzo ograniczony. Jest wiele niesamowitych
rzeczy, które można zrobić w
heavy/power metalu, bez brzmienia jak kopia
innego zespołu. Wszystko sprowadza się do
indywidualnego stylu jego członków i pisania
piosenek. Jeśli potrafisz napisać bardzo fajny
kawałek ze świetnymi riffami, które chwytają
słuchacza, wokalami, które sprawiają, że
chcesz dośpiewywać i perkusją, która sprawia,
że chcesz walić w swoją kierownicę, to to
jest właśnie najważniejsze. Rób tak, pozostając
prawdziwym w stosunku do tożsamości
zespołu, a ludzie będą chcieli cię słuchać,
niezależnie czy robisz coś innowacyjnego,
czy też nie.
Na wcześniejszych płytach okazjonalnie
zamieszczaliście długie, rozbudowane kompozycje.
Na "Force Of Will" mamy aż dwie,
"Albion" i "The Hill I Die On" - chcieliście
się sprawdzić również w takich ambitniejszych
formach, pokazać na co was stać?
Dłuższe, złożone kompozycje to rzeczy,
które muszą wyjść naturalnie. Jeśli zaczynasz
pracę nad utworem automatycznie planując,
by trwał np. 10 minut, podchodzisz do tego
źle. Kiedy skończyłem pierwszy, przybliżony
szkic "Hill...", kawałek trwał jedynie około
czterech minut. Nie było intro, bridge, interludoim,
nic z tych rzeczy. Napisałem go
trochę jako żart, by wkurzyć gitarzystę. Długa
historia. W każdym razie, gdy już miałem
ten przybliżony zarys, zacząłem myśleć i
wpadały mi do głowy inne pomysły, wszystkie
zainspirowane innymi wielkimi zespołami,
które kocham, aż kawałek stał się tym,
czym jest. "Albion" był czymś, na co Bob
miał wiele pomysłów, a potem ja pomogłem
z aranżacjami i wariacjami jak zmiana timingu
w refrenie, by nadać mu inny klimat niż
zwrotkom i części przed refrenem etc.
To w sumie trochę dziwne, że wielu fanów,
choćby progresywnego rocka, omija szerokim
łukiem płyty zespołów metalowych -
pamiętam jak kiedyś puściłem komuś takie-
POWER THEORY 55
Foto: Power Theory
mu ileś utworów Iron Maiden z lat 1980-88
i był w szoku, że zespół, którego nie znał i
kojarzył z "łomotem", może tak ambitnie
grać. Pewnie więc nie obrazilibyście się,
gdyby więcej słuchaczy, otwartych po prostu
na dobrą muzykę, zechciało sprawdzić
waszą najnowszą płytę?
Nigdy nie zrozumiem mentalności kogoś, kto
mówi że kocha muzykę, ale tylko jeden jej
rodzaj. To zwyczajnie głupie. Z takim samym
zadowoleniem będę słuchał Styx, jak i
Prince'a czy Cradle Of Filth albo Wagnera
i wszystkiego pomiędzy. Nie wpuszczając
wszystkich kolorytów do swojego życia robisz
sobie tylko krzywdę. Nie mówię, że musisz
słuchać wszystkich gatunków muzyki,
ale nie powinieneś odmawiać słuchania czegoś
bez dania mu wcześniej szansy. Mogę na
1000% powiedzieć, że cieszy nas każda osoba,
która słucha jakiegokolwiek gatunku muzyki
i daje szansę naszemu albumowi i dziękujemy
wszystkim, którzy tak już zrobili.
Problem tylko w tym, że obecnie coraz o
nich trudniej, może też więc być tak, że
dotrzecie tylko to tych najbardziej zagorzałych
fanów - to kolejny paradoks, że im łatwiejszy
mamy dostęp do muzyki, tym mniej
ludziom chce szukać się nowych, ciekawych
zespołów?
To coś, nad czym zespoły i fani muszą pracować
wspólnie, by rozpowszechniać nazwę
zespołu. W tych czasach przypadkiem słyszysz,
jak ktoś w rozmowie wspomina nazwę
zespołu, o którym wcześniej nie słyszałeś i w
kilku kliknięciach możesz znaleźć ich utwory
na Youtube. Więc teraz ich słuchasz i podobają
ci się… dlaczego nie miałbyś powiedzieć
o nich swoim przyjaciołom, którzy lubią ten
sam rodzaj muzyki? To tak proste, możesz
dosłownie udostępniać piosenki na mediach
społecznościowych, więc dlaczego nie? Kupuję
nową płytę zespołu, który uwielbiam,
więc chwalę się tym. Robię zdjęcia płyty i
dodaję na moje social media, udostępniam
linki do piosenek, oznaczam artystów, żeby
ludzie mogli wejść na ich stronę i ją polubić,
etc.. To nie jest trudne i nie wymaga czasu
czy wysiłku. Niestety, myślę że zbyt wielu
ludzi jest bardziej zainteresowana opowiadaniem,
jak bardzo kochają muzykę, zamiast
okazywaniem tego.
Goście pojawiają się na waszych płytach
okazjonalnie, ale tym razem wsparł was nie
byle kto, bo sam Piet Sielck z Iron Savior,
którego głos możemy usłyszeć w "Spitting
Fire" - uznaliście, że akurat w nim taki gościnny
udział jest nieodzowny?
Słowa do tego kawałka od razu dawały wrażenie
pojedynku między dwiema osobami,
więc wydawało się to odpowiednie, by ktoś
zaśpiewał w tym kawałku w kontrze Jimowi.
Bob i ja jesteśmy fanami Iron Savior od
dłuższego czasu i przyjaźnię się z jego kolegą,
więc po prostu skontaktowałem się, by zapytać
czy jest zainteresowany. Ten utwór w
szczególności ma dość zauważalny wpływ
Iron Savior w sobie, więc wydawało się to
logiczne i nie byliśmy w stanie się tym nacieszyć
ani podziękować wystarczająco Pietowi
za jako wkład. To z pewnością bardzo, bardzo
fajny facet.
To kolejne ułatwienie naszych czasów, bo
technologia sprawia, że ktoś z drugiego
końca świata może nagrać swoją partię i
wesprzeć swych przyjaciół czy nawet młody,
dopiero startujący zespół, co może
pomóc mu w promocji?
Możliwość dotarcia do ludzi z całego świata i
współpracy z nimi jest z pewnością niesamowita.
Pod względem promocji to również
przynosi korzyści zespołom, zwłaszcza tym
mniejszym czy nowszym grupom/muzykom,
którzy dopiero zaczynają, bo podróżowanie
za granicę w celu grania koncertów i dotarcia
do ludzi sporo kosztuje.
"Force Of Will" to już wasz czwarty album,
ale nie ustajecie w wysiłkach, żeby jak najefektywniej
promować swoją muzykę - bez
tego ani rusz, sam fakt, że gra się świetnie
w żadnym razie nie wystarczy?
Nigdy nie możemy ustać w naszych promocyjnych
wysiłkach, bo tak jak jesteśmy dumni
z nowej płyty, naszą intencją wciąż jest, by
ludzie faktycznie ją usłyszeli. Jest tak wiele
znakomitych zespołów na świecie, musisz cały
czas się starać, by twój był znany. Nie jest
już tak jak 30 lat temu, gdy doskonały album
ze świetnym teledyskiem był wszystkim, czego
trzeba, by zostać zauważonym czy usłyszanym.
Jest taki przesyt zespołów i muzyki,
że musisz nieustannie pokazywać ludziom,
dlaczego zasługujesz na ich uwagę i wsparcie,
w przeciwnym wypadku, zwłaszcza obecnie,
ludzie przechodzą szybko od jednej rzeczy
do drugiej.
Płyta zbiera świetne recenzje, co pewnie nie
tylko was cieszy, ale jest też dodatkową,
niezwykle cenną reklamą?
Otrzymaliśmy gdzieś około trzydziestu recenzji,
o których wiemy i większość z nich
była bardzo pozytywna. To oczywiście świetna
weryfikacja dla nas, bo każdy artysta chce,
by jego ciężka praca była doceniana. Wiedząc,
ile każdy z nas włożył w ten nowy album
i znając osobiste zmagania, przez które
kilku z nas przechodziło w tym czasie, te
pochwały są niezmiernie satysfakcjonujące i
bardzo cenne. I tak, oczywiście, im bardziej
jesteś w stanie udowodnić, że bezstronni czy
nie związani osobiście z zespołem ludzie
uwielbiają to, co robisz, inni mogą dać ci
szansę, bazując właśnie na tych opiniach i
ocenach. W tym zakresie nic się nie zmieniło
przez ostatnie 50 lat.
Jak więc zamierzacie spełnić najbliższe
miesiące? Będzie więcej koncertów, może
również poza USA, pojawi się kolejny
teledysk, etc.?
Na ten moment tylko dodajemy koncerty
tam, gdzie jesteśmy w stanie pomóc w promocji
albumu i rozgłosić bardziej naszą
nazwę. Zagraliśmy już kilka koncertów z
zespołem Rossa The Bossa, mamy kolejny z
nimi w nadchodzącym tygodniu, kilka
innych wspaniałych występów do końca
maja, a potem kilka festiwalowych występów
pod koniec lata. Pojawimy się po raz pierwszy
na niesamowitym Mad With Power
Festival, który skupia się na power/tradycyjnym
metalu i ma świetną reputację, a
także, z tego co wiem, powracamy na
tegoroczny Pure Steel Festival. Na razie to
tyle. Były rozmowy na temat powrotu do
Niemiec na Hard Summer Festival, chcą
byśmy znów się pojawili, więc jeśli z jakiegoś
powodu w tym roku nam się nie uda, to w
przyszłym już na pewno. Poza tym staramy
się grać koncerty z super zespołami gdzie
tylko możemy, kilka z nich będzie naprawdę
ekstra, ale nie zostały jeszcze potwierdzone,
więc nie mogę nic więcej zdradzić. Na razie
nie mamy w planach kolejnego teledysku, ale
kto wie, jeśli uda nam się zdobyć trochę
dobrego materiału filmowego na którymś z
festiwali, może zrobimy live wideo.
Trzeba więc wierzyć w to co się robi i
wkładać w to maksimum wysiłku, a efekty
w końcu będą zauważalne?
To wszystko, co każdy z nas może zrobić w
życiu, w tym sensie? Dołóż wszelkich starań
w to, co robisz, swoją pracę, sztukę, rodzinę
i, co równie ważne, w siebie. Zawsze wierzę,
że zwłaszcza w przypadku muzyki, jeśli
piszesz ją uczciwie i z prawdziwą miłością do
tego, co robisz, ludzie zauważą to i podążą tą
drogą z tobą. Nie próbuj być kimś, kim nie
jesteś. Pozdrowienia i dzięki!!!
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
56
POWER THEORY
Historia o bardzo pogmatwanym umyśle
Gotowi na nową, kreatywną, heavy metalową ucztę? Niesamowite historie,
rozbrajające wyznania, poruszające przeżycia i trochę niewinnych nonsensów.
Owen Bryant włada słowem niczym najlepsi gitarzyści władają instrumentami.
Oto cudowny skarbiec zza Oceanu stoi przed Wami otworem:
HMP: Cześć Owen. Gdzie teraz jesteś?
Owen Bryant: Cześć, tu Owen Bryant, perkusista,
klawiszowiec, tekściarz, kompozytor
Electronomicon. Znajduję się obecnie na Tampie
we Florydzie, Stany Zjednoczone.
Jak zaczął się dla Ciebie nowy 2020 rok?
Wesoło za sprawą nowego albumu Electronomicon
- znakomicie się sprzedaje a reakcja
słuchaczy nie mogłaby być lepsza; smutno z
powodu odejścia perkusisty Rush Neil Pearta
7 stycznia. Powaliła mnie ta wieść. Neil był
wielką częścią mojego życia jako perkusista i
tekściarz. Cały świat pogrąża się w żałobie po
tej stracie. Mam nadzieję, że ochłoniemy i dalsza
część roku będzie lepsza.
Rozumiem. Wkręcił mi się ostatnio Wasz
najnowszy album "The Age of Lies", więc przy
okazji szperałem w Internecie na temat wokalisty
Diego Valdeza. Jak to możliwe, że taki
talent, aktywny na metalowej scenie od 30 lat,
udzielający się w tylu zespołach, jest tak niedoceniony?
Celne pytanie. Diego spędza niemal całe życie
w Argentynie a bardzo ciężko jest tam się przebić
wokalistom. Argentyński system polityczny
tłumi talenty muzyczne i nie pozwala wybić się
zespołom za granicą. To dlatego Diego przeprowadził
się pewnego dnia do Hiszpanii i dopiero
owa przeprowadzka pozwoliła mu rozwinąć
skrzydła. Podobnie było z Oni Loganem
z The Lynch Mob, który nie osiągnąłby żadnego
sukcesu, gdyby nie wyprowadził się z
Argentyny gdy był jeszcze dzieckiem. Argentyna
jest pięknym krajem pełnym wspaniale
brzmiących zespołów a najwspanialszymi znanymi
mi argentyńskimi muzykami są właśnie
Diego oraz Oni.
zjawisko. Nie bez znaczenia jest też wsparcie
greckiego No Remorse Records, która wspaniale
eksponuje naszą muzykę przed europejską
i japońską publicznością. Te wszystkie czynniki
pomagają nam zdobywać rozpoznawalność i
uznanie w Argentynie, Europie i w Japonii. Nie
mam na myśli jedynie Electronomicon, ale
także inne zespoły z naszym udziałem, takie jak
Azeroth, Helker, Lorien czy też Boanerges,
nie wspominając o całej masie projektów naszego
wirtuoza gitary Ivana Inigueza. Poszukaj
sobie video tworzone przez Cristian Trefny a
znajdziesz prawdziwe skarby w postaci znakomitych
zespołów gotowych do wejścia na najwyższy
poziom.
nomicon. Jak to jest?
Tak. Jestem jedynym oryginalnym członkiem
Electronomicon. Nasze początki wyglądały
tak. Odezwałem się do mojego kolegi, gitarzysty
Marka Mathiasena. Zdecydowaliśmy wspólnie
założyć zespół. Malowaliśmy twarze farbkami i
wydaliśmy jeden album ze starymi jak świat nagraniami
oraz cztery videoclipy. Następnie
Mark podjął decyzję o opuszczeniu zespołu a
nasz ówczesny wokalista poszedł za nim, zaś ja
z basistą Davem Jacksonem kontynuowaliśmy.
Przez cały ten okres pozostawałem w kontakcie
na odległość z Diego Valdezem. Gadaliśmy o
wspólnym projekcie muzycznym przez wiele
lat. Szczęśliwie się złożyło, że znalazł się w odpowiednim
miejscu i czasie, aby dołączyć ostatecznie
do Electronomicon, gdy doszło do
wspomnianego odejścia wokalisty i gitarzysty.
Wskoczył na pokład i pierwsze co zrobił, zasugerował
dodanie Juana Jose Fornesa jako naszego
gitarzystę. Po jakimś czasie Dave Jackson
został zastąpiony przez argentyńskiego basistę
Diego Rodrigueza. Sformowaliśmy nowy
skład i stworzyliśmy nowe brzmienie oraz nowy
image. Napisaliśmy nowy materiał, który został
usłyszany przez No Remorse Records. Zaproponowali
nam kontrakt nagraniowy, podpisaliśmy
go i jesteśmy zadowoleni. Szczerze mówiąc,
na samym początku potrzebowaliśmy
podjąć kilka trudnych decyzji, które nie każdemu
w pełni odpowiadały i ktoś mógł się niekiedy
czuć, jakby mu nadepnięto na odcisk (w
tym ja). Ale to już przeszłość i nie ma o czym
mówić. Dzisiaj myślę, że nasza współpraca z No
Remorse Records ułożyła się i nadal układa w
prawidłowy sposób. Aby dać historii zadość,
wspomnę też, że gitarzysta Mauro Tranzociones
opóścił Electronomicon, ale udzielał się
jeszcze na najnowszym albumie "The Age of
Lies" w charakterze kompozytora. Alex Emerson
zastąpił Mauro jeszcze przed nagraniami
"The Age of Lies".
A zatem, mamy obecnie tylko jednego gitarzystę
Electronomicon, Alexa Emersona, który
dołączył w 2018?
Nie zrozum mnie źle. Nie mam zupełnie nic do
zarzucenia Mauro, który pomógł nam skomponować
pięć najnowszych utworów a następnie
opuścił zespół z nieznanych mi przyczyn. Zaangażowanie
Alexa na "The Age of Lies" było
jak powiew świeżego powietrza - wzbogacił
Chciałbym poznać więcej!
Wkrótce usłyszysz solowy debiut Diego. Myślę,
że ta płyta wzniesie jego muzyczną karierę na
nowy poziom. Będę kontynuował współpracę z
nim w przyszłości, ale mój wkład w muzyczny
świat pozostanie ograniczony do pisania tekstów,
no i do klawiszy.
Myślę, że muzyka powinna być wolna i ludzie
z całego świata powinni mieć do niej swobodny
dostęp. Chciałbym, żeby muzyka trafiała
do ludzi niezależnie od bariery językowej, jednak
niestety tak nie jest...
Z całą pewnością muzyka jest formą artystycznej
ekspresji i porusza ludzi na całym świecie.
Wiesz co, powiem Ci tam, że właśnie to, że
mamy w Electronomicon gości z trzech różnych
krajów, naprawdę pomogło nam w globalnym
przetarciu szlaków do fanów. Internet
też odgrywa tutaj swoją rolę. Swobodne dzielenie
się i pobieranie muzyki z Internetu uczyniło
międzynarodowe dźwięki znacznie łatwiej
dostępnymi. Możemy przecież cieszyć się
wszystkimi odmianami muzyki z dowolnego
zakątka naszej planety. Globalna muzyka jest w
zasięgu kilku kliknięć. To bardzo pozytywne
Foto: Electro-nomicon
Z tego co udało mi się dowiedzieć, jesteś
jedynym oryginalnym członkiem Electro-
nasze brzmienie. Jest fanem Opeth i ma sporo
zadzioru w każdej partii. Potrafi zaproponować
10-20 wariantów jednego fragmentu gitarowego,
więc zawsze mam z czego wybierać, jeżeli
potrzebuję alternatywnego podejścia. Zazwyczaj
sprowadza się to do wybierania przeze
mnie najbardziej chwytliwych riffów i składanie
całych utworów niczym puzzle. Napisaliśmy
razem mnóstwo nowej muzyki i wciąż mamy
pełne archiwum wybornych riffów. Mieliśmy
mnóstwo muzycznej frajdy zanim wszystko
nabrało ostatecznej formy. Tak więc Alex wiele
wniósł i uczynił poszczególne kawałki znacznie
fajniejszymi. W tej chwili jest on naszym jedynym
gitarzystą, ale jeżeli będzie chciał, możemy
rozważyć dodanie drugiego, zwłaszcza
gdyby miał nim być Trevor Johanson, który
pojawił się jako gość specjalny na "The Age of
Lies".
ELECTRO-NOMICON
57
Czy dobrze rozumiem, że Ty i Alex byliście
kompozytorami "The Age of Lies"?
Diego Valdez, Diego Rodriguez i Mauro także
napisali trochę świetnego materiału. Zaangażowanie
aż pięciu osób w proces twórczy dodało
wiele smaku całej płycie.
Można powiedzieć, że basiści niektórych
zespołów grają na drugim planie. Przeznaczmy
więc nieco więcej uwagi Diemu. Co
dobrego mógłbyś o nim powiedzieć?
Diego jest bardzo solidnym muzykiem, dobrze
znanym w Argentynie, ale bardziej jako muzyk
pop-rockowy. Jego lokalny zespół nazywa się
Adicta i jest całkiem popularny. Całkiem obrotny
biznesmen z niego, zajmuje się biznesowym
aspektem Electronomicon na terenie Argentyny.
Zna muzyczny przemysł na wylot. Najbardziej
gościnna osoba, jaką kiedykolwiek
spotkałem, nikt nie jest tak miły i uprzejmy jak
Diego.
Gratuluję więc silnego składu. Jaką wagę
przykładasz do Twojej roli perkusisty w kreacji
brzmienia Electronomicon?
Perkusja jest bardzo, ale to bardzo ważna!
Nasza nazwa Electronomicon otwiera możliwości
bębnienia w dowolny sposób, ponieważ
nazywamy się Electro-cośtam, czyli możemy
wykorzystywać zarówno elektroniczną perkusję,
jak i akustyczną. Najnowszy album "The
Age of Lies" dokładnie to uosabia. W niektórych
partiach używam akustycznej perskusji od
Mapex, a w innych zestawu od Roland TD.
Bardzo podobają mi się ich mesh-heady. Będę
58 ELECTRO-NOMICON
Foto: Electro-nomicon
chciał użyć więcej elektroniki w przyszłości. W
okresie przed wydaniem "The Age of Lies", gdy
wraz z gitarzystą Alexem Emersonem rozwijaliśmy
w undergroundowym studio nowe utwory
i szlifowaliśmy dotychczasowe pomysły, spędziliśmy
mnóstwo czasu na kształtowanie ścieżek
perkusji, tak aby ostatecznie uzyskać ich odpowiednią
precyzję i ton. Bardzo dużo radochy
sprawia mi nagrywanie elektronicznej perkusji,
może nawet więcej niż akustycznej. Nie jest
łatwo nastroić perfekcyjnie akustyczny zestaw a
elektroniczna perkusja niweluje ten problem.
Fakt, że budżet również ma znaczenie, zwłaszcza
gdy jest ograniczony a terminy gonią. Niemniej,
zawsze chciałem używać elektronicznej
perkusji w naszej muzyce, może dlatego, że doceniam
jak robią to m.in. Neil Peart, Rick
Allen, Phil Collins, Bill Bruford, Alex Van
Halen a także Eric Carr. Uwielbiam potężne
brzmienie perkusji. Wraz z coraz większym angażowaniem
się w komponowanie i produkowanie
muzyki, zacząłem stopniowo odczuwać
szczerą potrzebę używania rozmaitych, świeżych
idei. Obok elektronicznej perskusji wymieniłby
tu syntezatory i fortepian.
Opowiedz nam proszę historię powstawania
"The Age Of Lies".
Ten album został skomponowany kilka lat
wcześniej, ale został odłożony na półkę. Musieliśmy
stawić czoła pewnym przyziemnym, życiowym
zmaganiom, które znacznie opóźniły
datę wydania. Pierwsze trzy kawałki zostały
nagrane i zmiksowane wraz z producentem
Angelo Arcuri (wcześniej Dio). Ukazały się na
YouTube. Zamierzaliśmy nagrywać więcej w
studio Johna Payne (wokalista i basista zespołu
Asia) w Las Vegas, ale kasa się nie zgadzała,
więc musieliśmy zmienić plany. John Payne i
Diego Rodriguez rejestrowali wspólnie ścieżki
gitary basowej, które wyparowały. Nie ma. Nie
wiadomo, co się z nimi stało. Spotkałem Alexa
Emersona, przejęliśmy kontrolę nad całym projektem
i wykonaliśmy w pewien sposób zniechęcają,
mozolną robotę napisania wszystkiego od
nowa. Praca u podstaw, musieliśmy zrobić ponownie
to, co już zostało zrobione, ale rozsypało
się w trakcie realizacji. Wiele godzin
spalonych i zmarnowanych w studio. Dosłownie
przeprowadziłem się z domu do studia na
rok czasu i pracowałem cierpliwie aż do końca.
Alex jest świetnym gościem do wspólnej pracy,
naprawdę zawdzięczamy mu wiele niezłych
pomysłów i rozwiązań. Wiedziałem, że się uda
- z takim wokalistą jak Diego Valdez musiało
się udać! Diego wniósł wiele życia i energii do
naszych piosenek. Ostateczny efekt jest dla nas
absolutnie wyjątkowy.
Dlaczego nazwaliście najnowszy album "The
Age of Lies"? Po prostu fajna nazwa, czy też
chciałeś przekazać coś odnośnie tendencji
ludzi do kłamstw we współczesnym świecie?
Oba powody o tym zaważyły. Wokalista Diego
Valdez wymyślił tytuł a ja napisałem utwór o
nowoczesności. Ów tytuł dobrze oddaje przesłanie
wszystkich liryków na całej płycie -
współczesny świat politycznych nonsensów
eskalowanych przez media. Właśnie takie jest
podłoże klimatu całego albumu i otoczenia, w
jakim on powstawał.
Zauważyłem jednak kilka odniesień do przyrody,
takich jak odgłos burzy, ptaków, lasu...
Chciałoby się powiedzieć, że natura stoi w
opozycji do kategorii kłamstwo, jest pozbawiona
kapitalistycznych tendencji. Czy odczuwasz
niekiedy potrzebę ucieczki z dużych
miast do dziewiczych terenów?
Mieszkam w pewnej odległości od Tampa, Florida,
i kocham być na dworze. Tak, natura pozwala
mi uciec przed troskami współczesnego
świata. Użycie dźwięków odwołujących się do
przyrody czyni naszą muzykę nieco bardziej interesującą
i dodaje jej wigoru, czy też innego
wymiaru. Np. dodaje odgłosu dzikiej natury do
"Tempest" dodało mroku do już mrocznej kompozycji,
i dobrze że tak się stało. Pomaga to
uchwycić swoiście trudny charakter całości.
"The Age of Lies" brzmi na tyle masywnie, że
niekiedy zastanawiam się, na ile wasze brzmienie
na żywo różni się od waszego brzmienia
na płycie?
Dziękuję, że to zauważyłeś. Jesteśmy zadowoleni
z naszych występów przed publicznością.
Na żywo gra z nami gościnny klawiszowiec i
drugi gitarzysta właśnie po to, aby sprostać
jakości nagrań. Wyeliminowaliśmy większość
pobocznych ścieżek podczas koncertów, aczkolwiek
niektóre są konieczne, np. odgłos Oceanu,
wodospadu i śladowe ilości dodatkowych aranżacji.
Od samego początku płyty pojawiają się
nawiązania do Dio. Czasami odnoszę wręcz
dziwaczne wrażenie, że obcuję z nowocześniejszym
Dio. "Welcome to the Other Side"
to musi być jego cover! (śmiech)
"Welcome to the Other Side" było napisane oryginalnie
dla przyjaciela Diego Rodrigueza
(kumpel z innego, dawnego zespołu). Kiedy
okazało się, że "The Age of Lies" będzie konceptem,
uświadomiliśmy sobie, że liryki
"Welcome to the Other Side" perfekcyjnie pasują
do całości. Kawałek doskonale nadaje się też do
emisji w radio. Mauro wymyślił linię melodyjną
pierwszej wersji (sprawdź na YouTube), ale
ponieważ odszedł nagle z zespołu, nasz znajomy
z zespołu Black Fast nieco ją zmodyfikował.
Trevor Johanson zagrał gościnnie
ostateczną wersję głównej melodii w studio -
znakomita robota! Obie wersje brzmią inaczej.
Główna partia gitar rozpoczyna się teraz tak
jakby były to klawisze i rozwija się aż do
prawdziwego gitarowego shredu. Bardzo mi się
podoba, że znalazła się tam też przestrzeń na
wysokie tony klawiszy. Wszystko doskonale
współgra.
O czym właściwie odpowiada historia "The
Age of Lies"?
Fabuła została zainspirowana moimi prywatnymi
przeżyciami z lat 2016-2019. Bohaterem
tego koncept albumu jest osoba o bardzo, ale to
bardzo pogmatwanym umyśle, która walczy i
zmaga się z realiami świata. W fabule pojawiają
się wątki nienawiści w Internecie, niepohamowanego
języka, politycznych problemów,
zbuntowanego ducha, strachu i radości po
zakończeniu doczesnego żywota, walki dobra i
zła, spraw miłosnych, przemyśleń odnośnie
dostępnego czasu dla ludzi na ziemi. Bohater
doświadcza tego wszystkiego, ale ostatecznie
otrzymuje dar wiecznego życia w niebie, przy
czym musi przejść przez odpowiednie próby i
turbulencje dorosłego życia. Intro jest mroczne,
nadaje ton i określa czas całej historii. Outro
określa zaś charakter życia po śmierci, które jest
pozytywne, cudowne i wybaczające błędy
popełnione za życia. Mamy 12 części, intro jest
zawarte w tytułowym utworze a outro jest wyznaczone
jako oddzielna część. Naszym zamiarem
było pozostawienie słuchacza w lekko ponurym,
ale komfortowym nastroju pełnym nadziei.
Pozwól teraz, że zapytam o nazwę samego zespołu.
Sprawdziłem przed rozmową, co oznacza
człon "nomicon" i wyszło mi, że to taki
gość, który drażni wszystkich naokoło, a inni
jeszcze go za to uwielbiają. Co dokładnie uważasz
za główne znamię bestii we współczesnym
świecie?
Po prostu Electronomicon brzmi dla nas fajnie
i pozwala nam swobodnie dodawać elektroniczne
motywy do muzyki. Wiesz, możemy niejako
bardziej eksperymentować z rozmaitymi
brzmieniami i pomysłami bez ewentualnego
narażania się fanom na bezproduktywną krytykę.
Nigdy nie zastanawiałem się nad czymś
takim jak autodestrukcyjne znamię bestii, raczej
staram się koncentrować na pozytywnej stronie
życia. Faktem pozostaje, że "The Age of Lies"
bierze się za trudne stany umysłu i jego wątki
liryczne mkną poprzez trudne życiowe doświadczenia,
ale ostatecznie dobro zwycięża, co słyszysz
przy akompaniamencie fortepianu w
"Galaxy to a Gateway Unknown". Ta piosenka
reprezentuje przejście na drugą, lepszą stronę.
Czy planujecie nagranie video-clipu promującego
"The Age of Lies"? Znalazłem tylko
"teaser".
Cóż, całe "The Age of Lies" jest już na You
Tube. Na moim osobistym kanale YouTube są
dwa lyric video oraz historia Electronomicon,
włącznie z latami Shock
Rock (sprawdź sam, to
się dowiesz). Nie promuję
tego, więc jak
dotąd tylko kilka osób
to odnalazło. Wkrótce
ukaże się nowy, oficjalny
teledysk do utworu
"Venom", stworzony
przez Tony’ego De
Lisio, który był w 2009
roku gościnnym gitarzystą
Electronomicon
(festiwal Rocklahoma,
wskoczyliśmy w ostatniej
chwili na miejsce
Marka Mathiasensa).
Tony rozstał się z nami
dawno temu i zajął się
swoim innym zespołem,
Mechanism.
Będę wypatrywać tego
teledysku. Czy planujecie
jakieś konkretne
koncerty jako Electronomicon?
Nie. Electronomicon
robi teraz pauzę. Potrzebuję
spędzać czas w
domu i zajmować się
własnymi dziećmi. Będę
wciąż pisać nową muzykę
i nagrywać, ale nie
koncertować. Przynajmniej
nie w tym roku.
Kiedy nadejdzie właściwy
czas, będziemy
Foto: Electro-nomicon
chcieli występować na żywo, ale nie teraz. Rozumiesz,
potrzebuję się wyluzować, pobyć w
domu, cieszyć się własną rodziną, przy okazji
pisać trochę nowej muzyki.
Jasne. Czy jest jakiś zespół, z którym szczególnie
mocno pragnąłbyś pojawić się na tej
samej scenie w przyszłości?
Byłoby super zagrać wraz z moimi bohaterami,
jak Kiss, Van Halen... Oczywiście Rush odpada...
Ale zagranie ze Scorpions byłoby spełnieniem
moich marzeń a występ z Sixx AM spełnieniem
marzeń Rodrigueza. Poza tym, gdyby
kiedykolwiek doszło do reaktywacji - Savatage.
Kto wie, może nawet Crimson Glory? Z moich
rodzinnych stron, byłoby to Savatage i Crimson
Glory.
Foto: Midnight Prey
Twoja rada dla młodych, lokalnych zespołów,
które chcą grać koncerty dla międzynarodowej
publiczności na całym świecie?
Znacznie więcej determinacji, ale bądźcie realistyczni.
Używajcie Internetu na swoją korzyść,
przygotujcie się na nieprzewidywalne. Bawcie
się dobrze albo nie róbcie tego wcale. Fani was
przejrzą na wylot, kiedy będziecie chcieli pójść
na łatwiznę za trendem. Bądźcie sobą i cieszcie
się kreatywnym czasem. Jeden cel na raz a prędzej
czy później uda wam się wspiąć po drabinie
i sięgnąć gwiazd.
Bardzo dziękuję za niesamowite odpowiedzi.
Cała przyjemność po mojej stronie. Cieszy nas
możliwość ponownego pojawienia się w waszym
światowej klasy czasopiśmie, tym razem z "The
Age of Lies". Stay cool, przyjaciele. Sprawdźcie
również mój inny projekt Galaxy Unknown,
który tworzę wraz z Alexem Emersonem.
Uczestniczą w nim muzycy m.in. Rob Rock,
Crimson Glory, Vilvadi Metal Project - www.
owenbryant.com.
Sam O'Black
Foto: Electro-nomicon
ELECTRO-NOMICON 59
Wciąż jeszcze mamy Serious Sam
Ta strzelanka nie została wspomniana
przypadkiem. Traitor tworzy swoją
muzykę, inspirując się mocno starej
daty strzelankami, które obecnie przeżywają
renesans… tak samo jak muzyka
thrash metalowa. O czym pośrednio oraz nieintencjonalnie
(w mojej opinii) mówi najnowsza kompilacja
"Decade of Revival", która została wydana w grudniu zeszłego roku. O produkcji,
starych strzelankach i samej muzyce opowie nam basista i wokalista
wspierający, Lorenz Kandolf.
HMP: Cześć, jakbyś opisał waszą muzykę dla
kogoś, kto Was dopiero pozna? Czy zaproponowałbyś
mu "Decade of Revival" jako punkt
startu?
Lorenz Kandolf: Cześć Jacek, dziękuje za zaproponowanie
nam wywiadu! Powiedziałbym,
że nasza muzyka jest hołdem dla thrash metalu
lat 80., jednak z nowoczesnym podejściem i
bez ściemniania. Tak, zaproponowałbym mu
"Decade of Revival" do bliższego zapoznania
się z Traitor. Na tym albumie są cztery nowe
kawałki i utwory z naszych trzech ostatnich albumów,
stąd spróbujesz wszystkiego, co związane
jest z zespołem. Przy okazji jest to krążek
koncertowy, dlatego więcej rzeczy jest surowych
Zaczęliśmy ten projekt w maju roku 2018. Byliśmy
wtedy w trasie, na której promowaliśmy
"Knee-Deep In the Dead". Wydaliśmy ten album
w kwietniu i zaczęliśmy od przebieżki po
festiwalach, zagraliśmy wtedy na sławnym Rock
Hard Festival w Gelsenkirchen, gdzie była możliwość
nagrania na żywo koncertu. Pomyślałem
sobie, czemu nie, przecież w 2019r. kończymy
dekadę, więc być może w przyszłości będziemy
mogli wykorzystać te nagrania. Tak
więc zarejestrowaliśmy ten koncert i byliśmy
usatysfakcjonowani z tego, co powstało, aczkolwiek
chcieliśmy dać więcej niż tylko album koncertowy.
Dlatego, poszukaliśmy nowego inżyniera
dźwięku oraz studia. Uznaliśmy, że będzie
Z tego co widzę i słyszę, to jesteście mocno
zapatrzeni w staro szkolne granie (głównie
sidescrollery oraz FPSy). W jaki sposób to inspiruje
waszą muzykę?
Zasadniczo to grywaliśmy dużo w gry komputerowe
na spotkaniach lanowych i jakoś wszystkim
podobały się te stare gry jak Quake, Unreal
Tournament oraz Doom. Dzięki ich bardzo
krwawemu obrazowi, stały się dobrą inspiracją
dla fikcyjnych historii i tematów oraz wielu
opowiadań związanych z tymi wątkami. Także
możesz trochę doedukować się w tej kwestii i
na końcu będziesz miał parę konceptów na nowy
utwór!
Podobną rolę odegrały także filmy jak "Alien"
oraz "Predator"?
Tak, możesz to tak ująć. Jednak używamy wszystkiego,
co nas dotyka, bądź interesuje. Tak
więc nie zawsze nasza muzyka jest o fikcji,
grach czy filmach.
Dobra… Twój ulubiony WAD (modyfikacja
gry) do Dooma?
Hmmm, dla mnie to by był "Knee Deep in Z-
Doom" oraz "Winter Fury", te były zajebiste!!!
"Decade of Revival"… coś jest na rzeczy.
Mam na myśli, że kapele takie, jak Darkness,
Minotaur czy Exumer wróciły na pełnej prędkości.
Czy ich powrót był waszą inspiracją dla
tego utworu?
Nie. Exumer, Minotaur czy Darkness nie ma
nic wspólnego z tym utworem. "Metroid" jest
bardziej w stylu Darkness, jak sądzę. Jednak
"Decade of Revival" sam w sobie opisuje skrótowo
nasze trzy ostatnie albumy i różne historie w
nich zawarte. Możesz powiedzieć, że tym utworem
próbowaliśmy zdobyć granicę nie do przejścia.
Niemniej jednak, pozdrowienia dla naszych
przyjaciół z Darkness!!!
i szybszych niż wersje studyjne. Tak więc ta
płyta ponownie zapewnia koncertowych doznań,
jeśli polubisz to co usłyszysz, wtedy sprawdź
nasze inne albumy studyjne: "Thrash
Command", "Venomizer" oraz "Knee-Deep In
The Dead".
Czy zamierzacie umożliwić łatwiejszy dostęp
do waszego najnowszego "Decade of Revival"
po przez internet / serwisy streamingowe (jeśli
nie zrobiliście tego do tej pory)?
Oh, możesz dostać naszą muzykę właśnie przez
wszystkie serwisy streamingowe. Poza tym Youtube,
Bandcamp, Amazon a także wszystkie typy
internetowych stacji radiowych i tego typu
rzeczy! Wytworzyliśmy 500 jednostek boxsetu
"Decade of Revival", jednak z tego co wiemy
już się wyprzedały. Myślę, że zostały nam trzy
sztuki. Ale możesz spróbować dostać fizyczną
kopię za pośrednictwem Discogs lub może Amazon
czy Ebay! Tak więc zdobądź to szybko!
Co zainspirowało Was do stworzenia albumu,
który zawiera nowy i koncertowy materiał?
Foto: Traitor
to dobry czas by przetestować Kohlekeller Studios,
pod kątem tego, czy uda się nam współpracować
i stworzyć coś dobrego. I te cztery
utwory były znakomitym argumentem do testowania
i sprawdzania tego, co możemy zrobić razem
w przyszłości.
Czy jesteś zadowolony z waszego ostatniego
studyjnego albumu "Knee-Deep In The
Dead"?
Definitywnie. Było to wspaniałe nagranie i
ostatnie z naszym dotychczasowym inżynierem,
Vagelisem Maranisem, zanim postanowił
przenieść się do Włoch. Fani również polubili
ten album, dali nam dużo dobrych recenzji.
Wciąż lubię słuchać to nagranie, ma dużo groovu
w sobie!
Co sądzisz o Wacken 2018?
Kurewsko duży festiwal. To było niesamowite
doświadczenie, a zarazem coś chaotycznego,
przez ogrom takiego festiwalu. Zawsze jest fajnie
grać duże występy, takie jak Wacken, z dużą
widownią blisko sceny. Natomiast jeśli pomyślisz
o promocji, to jesteś na plakatach, wlepkach
i innych tego typu rzeczach, co jest naprawdę
spoko! Jednak szczerze, wolę małe kluby
tak około 300-500 osób. Masz lepszą więź z publiką,
która jest bardziej intymna. Niemniej myśląc
o całokształcie, zrobiłbym to ponownie.
Czy mógłbyś opisać proces produkcyjny podczas
rejestracji "Decade of Revival"? Jak długo
to trwało? Czy jesteście zadowoleni ze współpracy
z Kaiem Stahlenbergiem?
Myślę, że mieliśmy tak dziesięć dni w studiu.
Ktoś by powiedział, że to jest dużo czasu jak na
cztery utwory. Jednak my naprawdę nagrywamy
naszą perkusję i nie programujemy ścieżek.
Wszystko musi zostać zagrane przez nas, bez
programowania. Praca Kaiego była wyśmienita.
Jest wspaniałym gościem, mocno wyluzowanych
i piekielnie dobrym inżynierem. Dobrze spędziliśmy
u niego czas i z pewnością wrócimy tam
po więcej, do Kohlekeller Studios!
Jak zdobyliście materiał wideo? Czy to był
fan, grupa fanów, która wysłała wam nagrany
materiał z koncertu?
Nie, mieliśmy dostępny profesjonalny zespół filmowy.
Współpracowaliśmyz Buntmetall oraz
Wolframem Wagnerem. Wolfram zrobił dla
nas parę klipów, jak "Teutonic Storm", lyric-video
do "Knee-Deep In The Dead" oraz klip do
kawałka mojego drugiego zespołu Wulfpäck,
"Cannabusiness". Stąd znaliśmy gości i pozwoliliśmy
im zrobić DVD na dziesięciolecie, w ten
sposób daliśmy go do boxu jako bonus! Tak
więc wszystko było zaplanowane!
Czy pojawienie się Duke'a Nukema na waszych
grafikach albumu było aluzją do tego,
jak kiepska była ostatnia część z tej serii, czy
60
TRAITOR
to był tylko shill dla Blood?
Nieee, nigdy nie ośmielilibyśmy się zadzierać z
Królem, skarbie! Jednak Duke Nukem Forever
nie był najlepszą rzeczą. Byłem naprawdę zawiedziony,
ale co tam, wciąż mamy jeszcze
Serious Sam (śmiech). Wiem, że wszystkie nasze
okładki są krwawe i brutalne, ale to całkiem
pasuje do naszego stylu i być może znajdziesz
to w utworach na okładce, że taki był główny
koncept.
Czy mógłbyś powiedzieć mi coś więcej o
okładce dla "Decade of Revival"?
Zrobiłem wszystkie szkice na tę okładkę, Pär
Olofsson zrobił ostateczną grafikę i zrobił ją zajebistą!
Możesz tutaj zobaczyć szczegóły z naszych
wszystkich okładek, które zdobiły nasze
albumy. Przyjrzyj się dokładniej innym grafikom,
porównaj ją z obecną i zobaczysz wiele podobieństw!
Tak więc mamy elementy z pierwszego
do ostatniego albumu. On zrobił tutaj
naprawdę dobrą robotę! Mamy na niej wszystko,
od amfiteatru z Gelsenkirchen do wszystkich
maniaków z innych albumów, naprawdę
mi się podoba!
Co sądzisz o Ion Fury (wcześnie Ion Maiden,
zanim wydawca został zmuszony do zmiany
nazwy przez prawników Iron Maiden)?
Szczerze, nie grałem w tę grę. Jednak sądzę, że
to trochę przesada, by składać pozew przeciwko
twórcom o nazwę, ale jest jak jest!
Czy to dobry czas by być fanem metalu?
Jasne, że tak! Tak wiele zespołów, tak wiele kapel,
tak wiele formacji! Ciężko jest nadążyć za
tym co się dzieje. Poza tym jest o wiele większe
zróżnicowanie, jak dawniej. Lubię to, ale wiele
staroszkolnych metali nie interesują nowsze
Foto: Traitor
brzmienia, ale z pewnością znajdziesz coś, co
będzie w Twoim guście! (śmiech).
Co zamierzacie robić w roku 2020?
Będzie zagranych wiele koncertów na żywo.
Pracujemy nad naszym najnowszym albumem.
Będzie dostępnym nowy merch. Przygotowaliśmy
też nowy wystrój sceny i tego typu rzeczy. Z
pewnością usłyszysz i zobaczysz nas w bieżącym
roku.
Czyli zaczęliście pracować nad waszym najnowszym
albumem?
O kurwa! Jesteśmy mocno zajęci pisaniem nowych
utworów i próbowaniem nowych rzeczy!
Ale możesz się spodziewać od nas rytmicznych,
szybkich i chwytliwych kawałków! Z pewnością
będziemy próbować nowych aranżacji wokalnych
i innych, upewniając się, że zaprezentujemy
coś nowego i nie będziemy się musieli powtarzać
z naszymi nowymi utworami.
Dziękuje za wywiad! Powodzenia!
Dziękuje za możliwość udzielenia wywiadu.
Sprawdźcie "Decade Of Revival" oraz obserwujcie
nas na naszych mediach, gdzie zawsze
znajdziecie świeże informacje oraz rzeczy od
kuchni dotyczące Traitor-Camp!
Jacek Woźniak
...z pewnością chcieliśmy kontynuować z miejsca, w którym skończył się "Decision Day"
Tak o swoim stosunku do Sodom mówi jego były i wieloletni muzyk a
obecnie gitarzysta rytmiczny Bonded, Bernd Kost. W naszej rozmowie opowie
nam o muzyce, którą tworzy zespół, ich niedawno wydanym debiucie, "Rest In
Violence", o procesie produkcyjnym, samej nazwie, dalszych planach oraz inspiracjach.
Poza tym opisze trochę historię przez powstaniem zespołu, to, jak sam
zespół powstał oraz czemu w tytułowym utworze słyszę Overkill.
HMP: Cześć. Czy mógłbyś krótko opisać
naszym czytelnikom swoją muzykę?
Bernemann: Bonded gra thrash metal inspirowany
zespołami niemieckimi oraz tymi z
wybrzeża San Francisco. Niezachwianie korzeniami
w starej szkole, jednak z nowymi
elementami, zespół próbuje stworzyć uniwersalne,
współczesne brzmienie. Wraz z brutalnymi
riffami, wciąż jest miejsce na dobre
chwytliwe momenty i melodie.
Jak to się zaczęło? Wiem, że zespół powstał
krótko potem, jak Ty i Makka dostaliście
krótki koniec kija od Toma, co było jak dla
mnie stosunkowo chujowe posunięcie. Czy
ten zespół by istniał, nawet gdyby Sodom
Co zainspirowało nazwę zespołu?
To duże wyzwanie, jeśli chcesz dziś znaleźć
dobrą nazwę zespołu, a my szukaliśmy bardzo
długo. Za każdym razem, gdy masz pomysł
i sprawdzasz go w Google, dowiadujesz
się, że ktoś gdzieś na świecie już używa tej
nazwy. Frustrujące. Kiedy w pewnym momencie
natknęliśmy się z Makką na Bonded,
natychmiast byliśmy z tego zadowoleni.
To mocne stwierdzenie, jest krótkie i dobrze
brzmi. Dopiero potem zdaliśmy sobie sprawę,
że Bonded był dla nas naprawdę idealny.
W rzeczywistości od lat jesteśmy blisko związani
z Markiem, Chrisem, naszym producentem
Corny i Century Media.
Jak duży wpływ miały wasze poprzednie
zespoły oraz inne kapele na muzykę Bonded?
Mógłbyś podać jakiś przykład?
Byłem odpowiedzialny za riffy w Sodom
przez prawie dwadzieścia dwa lata, poza tym
jeszcze w Angel Dust i Crows gdzie grałem
wcześniej, zawsze byłem mocno związany z
tworzeniem muzyki. Z tego powodu dla mnie
linie wokalne. Poza tym brał udział w miksie
i masteringu. Corny zna nas dobrze i szanuje
nasze pomysły i preferencje, jednak dodał
trochę kreatywnych pomysłów.
Kto napisał teksty na wasz debiut? Czy to
była współpraca, czy praca jednej osoby?
Jak sądzę jest to praca Ingo Bajonczaka,
który analogicznie napisał teksty na nowy
album Assassin, "Bestia Immundis"...
Masz rację. Ingo jest odpowiedzialny za
wszystkie teksty na debiucie Bonded. Myślę,
że to lepiej, kiedy to wokalista sam pisze teksty
do utworów, jest to najlepszy sposób ich
interpretacji. Lubimy to zróżnicowanie w jego
utworach, nie ogranicza się tylko do jednego
tematu.
Jeśli miałbyś opisać wasz debiut jednym
słowem, jakby ono brzmiało?
LubięRobićMuzykęZPrzyjaciółmi.
by nie zmienił swojego składu?
Nie, definitywnie nie. Stuprocentowo identyfikowaliśmy
się z Sodom i czuliśmy się bardzo
dobrze. "Decision Day" był naprawdę
dobrym albumem i z pewnością chcielibyśmy
kontynuować z miejsca, w którym skończył
się ten album, nie zapominając o starych klasykach,
ale gdybyśmy wiedzieli o przyszłych
planach Toma, cała zabawa zostałaby odebrana,
więc separacja była dla wszystkich najlepszym
rozwiązaniem.
Foto: Sebastian Konopka
kontynuowanie pracy razem z Makką oraz
Bonded było bardzo łatwe. Kontynuowałem
tam gdzie skończyłem, bez zmiany mojego
stylu. Zostać cały czas autentyczny i mieć
ciągle zabawę z thrashem, to jest moja motywacja.
Moimi głównymi inspiracjami są zespoły
takie jak Exodus, Testament czy oczywiście
Slayer.
Czy mógłbyś opisać proces produkcji na
"Rest in Violence"?
Po długim przebiegu pre-produkcji, Makka
wstępnie nagrał perkusję, współpracując z
Corny Rambadtem w studiu. Następnie ja
nagrałem gitary rytmiczne w moim domu,
gdzie mam proste, domowe studio, zaś w tym
samym czasie, Marc oraz Chris nagrali bas
oraz zabójcze gitary prowadzące. Z Ingo pracowaliśmy
intensywnie nad wokalami w studiu.
Miał naprawdę fantastyczne pomysły na
Czy to wokal Blitza na "Rest In Violence"?
Tak więc, mógłbyś powiedzieć więcej o waszej
współpracy z Bobbym Ellsworthem i
Christianem Gieslerem?
Speesy Giesler jest naszym długoletnim przyjacielem,
który zapukał do naszych drzwi w
roku 2018, z propozycją dołączenia jako basista,
jednak to nie było możliwe, ze względu
na to, że miał zobowiązania wobec Kreatora.
Jednakże poświęcił swój czas by nagrać przynajmniej
jeden utwór z nami. Zaś Bobby'
iego znaliśmy od wielu lat. Spotkałem się z
nim po koncercie Overkill w Osnabrück,
podczas którego spytał się mnie o mój nowy
zespół. Kiedy usłyszał, że Speesy zamierza
nagrać utwór z nami, spontanicznie spytał
się, czy mógłby zaśpiewać ten utwór. Oczywiście
byliśmy bardziej niż szczęśliwi. Bobby
to fantastyczny i autentyczny gość i jesteśmy
naprawdę zadowoleni i dumni z jego współpracy.
Dla mnie Bobby jest jednym z ostatnich
dużych graczy na tej scenie.
Poza tematyczny shill dla Overkilla... co
sądzisz o ich najnowszym albumie? Personalnie
uważam, że jest fajny, tak fajny jak
"The Years of Decay".
Absolutnie prawdziwe. Bez radości nie jesteś
w stanie napisać takiego utworu jak punkowe
"Welcome to the Garden State". Ci goście
wciąż wiedzą jak skopać nam dupska i naprawdę
im się to podoba. Możesz usłyszeć to w
każdym momencie "The Wings of War". To
jest to, co nazywam autentyzmem. Bobby i
jego chłopcy w sercu zdają się być takimi samymi
nastolatkami (będąc ludźmi), którzy
zaczęli grać thrash dekady temu.
62
BONDED
Wracając do sedna, czy powiedziałbyś, że
"Suit Murderer" oraz "Rest in Violence" są
reprezentatywne dla muzyki Bonded, jak to
jest napisane w informacji danej przez wydawcę?
Te dwa utwory są reprezentatywne przynajmniej
dla jednej części albumu, pokazując tą
szybszą, bardziej thrashową stronę Bonded.
Zasadniczo, lubimy także te nastawione bardziej
rytmicznie i cięższe utwory, jak "Je suis
Charlie" czy "No Cure for Live". Lubimy zróżnicowanie
w naszej muzyce i nie chcemy zanudzać
naszych fanów. Poza tym w przyszłości
zawsze będziemy starać się przygotować
pewną niespodziankę.
To już pięć lat od tragedii opisanej przez "Je
Suis Charlie". Jednak myślę, że warto o tym
przypomnieć. Według Ciebie, czego możemy
się nauczyć dzięki temu?
Nigdy nie zrozumiem, czemu ludzie są w stanie
zareagować w taki sposób. Powinniśmy
się nauczyć traktować innych z szacunkiem i
bez uprzedzenia w życiu codziennym. Tragedia
w Paryżu, tak samo jak w klubie Bataclan,
jest tym, co się dzieje, kiedy ludzie nie
mają szacunku i tolerancji dla opinii, stylu
życia lub religii innych ludzi. Takie ataki nie
zawsze mogą zostać powstrzymane oraz my
nie powinniśmy być nimi zastraszeni, niezależnie
od tego jak jest to trudne.
Co sądzisz o obecnej sytuacji we Francji?
Czy według Ciebie jest lepiej, czy gorzej?
Ciężko powiedzieć, jak dla mnie nie jest to
tylko sytuacja we Francji. Wystarczy, że spojrzę
na własne podwórko lub na Wielką Brytanię
czy Szwecję. Problemy są oczywiste.
Muszę stwierdzić, że ciężko być pozytywnie
do tego nastawionym. Ataki terrorystyczne
nie są wcale rzadkością i w przyszłości będą
się zdarzały raz za razem. Dziwny świat.
"No Cure For Live" jest o depresji i samobójstwie?
Co sądzisz o tym temacie? Jak
myślisz, czy nie jest on poruszany tak często,
jak powinien być?
Nie wiem czy powinniśmy dyskutować o tym
więcej. Raczej powinniśmy się spytać dlaczego
ludzie to robią. Tak długo jak w naszym
społeczeństwie presja będzie rosła aby być
coraz lepszym, tym będzie coraz więcej i więcej
ludzi, którzy będą podejmować taką decyzję.
Myślę, że większość z nas zna kogoś,
kto na cierpi na depresję, niestety jest to jedna
strona medalu, kiedy żyjesz w społeczeństwie,
gdzie zysk jest ważniejszy niż
człowieczeństwo.
Jeśli miałbyś wybrać pomiędzy wolniejszymi,
cięższymi utworami oraz tymi szybszymi,
to które byś wybrał?
Jesteśmy zespołem thrashowym i definitywnie
będziemy skupiać się na szybszych
utworach. Jednak jeśli będziesz trzymał cały
czas nogę na gazie, to po pewnym czasie
Twoi fani mogą się znudzić. Przynajmniej
tak sądzimy. Uważamy, że dobra proporcja
jest istotna i jeśli masz pomysł na wolniejszy,
bardziej akcentujący rytm numer… to czemu
nie? Tak długo, jak będzie w tym brutalność,
to nie powinno być z tym problemu, to jest
jak z przyprawami w zupie.
Jak dużym Międzygalaktycznym Doświadczeniem
był "Galaxy M87"? Bez podtekstów.
(Śmiech)... Zasadniczo nie wiem jak długo
Ingo myślał nad tym pomysłem oraz jak ważne
są jego doświadczenia z czarnymi dziurami…
wydaje się być pod wrażeniem tego na
tyle, by napisać o tym utwór.
Który utwór jest najtrudniejszy do wykonania
pod względem technicznym? Czy ten
album jest łatwiejszy do wykonania, niż
muzyka którą grałeś wcześniej?
Dla mnie poziom utworów nie zmienił się,
kiedy porównam je z paroma ostatnimi latami.
Po prostu zaczęliśmy przywiązywać większą
uwagę do dźwięków w partiach akustycznych,
z tego też pracujemy z jednym, dwoma
nowymi brzmieniami. Jednak było to fajne
i szybko to ogarnęliśmy. Teraz z Chrisem
na drugiej gitarze mamy więcej opcji niż
Foto: Sebastian Konopka
wcześniej. Zagranie "The Rattle and the Snake"
jako pierwszy utwór bez rozgrzewki jest
dla mnie wyzwaniem. (Śmiech)... potrzebujesz
przedramion jak Popeye.
Jak poszedł Wam występ na Thrash Speed
Burnfest (17.01.2020)? Co sądzicie o innych
zespołach, które grały w tamtym dniu?
Występ w Oberhausen był wspaniały, to był
pierwszy występ Bonded w Zagłębiu Ruhry i
wszyscy nasi przyjaciele oraz rodziny tam były.
Naprawdę podobał nam się ten koncert,
szczególnie, że był w dniu wydania płyty. Jak
dla mnie występ pierwszego zespołu Ruhrpott
Underground był tak ważny i poruszający,
jak mój własny. Mój 14 letni syn Ronny
jest ich perkusistą, zaś oni zagrali pierwszy
ze swoich występów. Fantastyczne!
Kto wpadł na koncept dla okładki? Pasuje.
Czy mógłbyś opisać proces produkcji na
nią? Jak on wyglądał i czy planujecie pracować
ponownie z Björn Gooßes / Killustrations?
Daliśmy tylko Bjornowi instrukcje żeby narysował
coś, co w jakiś sposób reprezentuje
słowo połączeni. Resztę zostawiliśmy mu.
Znaliśmy i docenialiśmy jego pracę przez
długi czas i byliśmy pewni, że znajdzie on
dobry motyw. Jesteśmy bardziej niż zadowoleni
z tego rezultatu. Na przyszłość, oczywiście
możemy pomyśleć o ponownej pracy z
nim, jednak znamy również innych interesujących
artystów i nie chcemy się przywiązywać
do tego wyboru.
Który teledysk na wasz najnowszy album
jest Twoim ulubionym?
Najbardziej uwielbiam klip do "Godgiven".
Teledysk wciąż ma brzmienie z wstępnej produkcji,
z którą udaliśmy się do Century Media.
To był pierwszy teledysk, który nagraliśmy
sami w naszej salce prób. Jeśli chodzi o
jakość, to być może jest nasze najgorsze wideo,
ale dzięki niemu dotarliśmy do wielu ludzi
i dostaliśmy kontrakt. To był coś jak pierwszy
krok Bonded.
Słyszałeś o tych zamaskowanych stepowych
wojownikach, Kipczakach? Myślę, że
"Suit Murderer" może być (częściowo, ale
jednak) o nich.
Załapałeś. Znani Kipczakowie... Z tego co
wiem to "Suit Murderer" to pierwszy metalowy
utwór o Kipczakach. Trzeba było w końcu
napisać o nich jakiś kawałek. Aczkolwiek,
część może nietrafnie odczytać teledysk i
zobaczyć to jako metaforę naszego materialistycznego
społeczeństwa, gdzie kilku bogatych
dominuje nad niższymi stanami robotniczymi.
Szalony koncept, nie?
Co zamierzacie robić w 2020?
Postaramy się zagrać jak najwięcej koncertów,
równolegle pracujemy nad nowymi
utworami. W tej chwili pierwsze koncerty na
rok 2020 zostały już potwierdzone i nie możemy
się już doczekać, aby ponownie wystartować.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia.
Dziękuje bardzo. To była przyjemność, mam
nadzieję zobaczyć Cię gdzieś na koncercie.
Wszystkiego najlepszego.
Jacek Woźniak
BONDED
63
Muzyka zawsze była ogromną częścią mojego życia
Ironflame to bardzo aktywny, młody, tradycyjnie heavy metalowy zespół,
którego powstanie było spowodowane szczególnymi okolicznościami i oparte o
wyjątkową motywację. Niemniej jednak, nie było łatwo skłonić lidera, wokalistę
oraz instrumentalistę, Andrew Della Cagna, do zdefiniowania oryginalnego przekazu,
jaki ta muzyka mogłaby nieść ze sobą. Rozmawialiśmy o wielu ciekawych
muzycznych i pozamuzycznych doświadczeniach Amerykanów, gruntownie poznaliśmy
Ironflame, ale dopiero na samym końcu Andrew zdefiniował główną myśl
i puentę: lepiej, aby metal pozostał niedostrzegany przez ogół publiczności. Przyjrzyjmy
się bliżej wyjątkowemu żarowi żelaznego płomienia:
HMP: Cześć. Jak się masz? Czy Ironflame
to nadal Twój solowy projekt a może już
regularny zespół?
Andrew Della Cagna: Cześć i dziękuję za
możliwość przeprowadzenia tego wywiadu. Z
przyjemnością mogę powiedzieć, że Ironflame
ma się wyjątkowo dobrze. Nasze pierwsze
dwa albumy wciąż nabierają rozpędu i
popularności. Właśnie zakończyliśmy naszą
pierwszą europejską trasę koncertową, która
przebiegła bardzo dobrze. Nasz nowy album
ukaże się w lutym. Mamy zaplanowane kilka
europejskich festiwali na 2020 rok. Rok
2019 był dla zespołu niesamowity. A kiedy
mówię "zespół", mam na myśli prawdziwy
swoim najnowszym albumie, ale naprawdę
czuję, że "Blood Red Victory" jest naszą najlepszą
płytą. Zawiera wszystkie nasze mocne
cechy charakterystyczne, zarówno muzycznie,
jak i w odniesieniu do tekstów utworów.
Piosenki uzupełniają się pięknie i brzmią
bardzo spójnie. Jakość produkcji jest
wysoka, jak nigdy dotąd. Ogólnie, album brzmi
mocniej, pełniej i ciężej niż nasze poprzednie
płyty. Dla fana metalu, który nigdy
wcześniej nie słyszał Ironflame, "Blood Red
Victory" to album, który warto sprawdzić w
pierwszej kolejności.
Jak porównałbyś proces pisania utworów na
trzecim albumie z poprzednimi longplayami
Ironflame "Lightning Strikes the Crown" i
"Tales of Splendor and Sorrow"?
Komponowanie odbyło się inaczej niż przy
okazji dwóch poprzednich albumów. Proces
tworzenia "Lightning Strikes the Crown" i
"Tales of Splendor and Sorrow" był bardzo
krótki, prosty. W zasadzie usiadłem, nagrałem
pierwsze riffy, które przyszły mi do głowy,
i złożyłem z nich piosenki. Kiedy miałem
ich dziesięć, uznałem album za kompletny.
To działało bardzo dobrze w tamtym czasie i
nie zmieniłbym tych numerów, nawet gdybym
mógł. Ale tym razem zastanawiałem się,
czy to samo stare podejście ograniczać potencjał
muzyki? Wobec tego, dla "Blood Red
Victory" napisałem o wiele więcej piosenek,
zdaje się, że około trzydziestu; potem wybrałem
spośród nich dziesięć, które pasują do
siebie najlepiej. Myślę, że to znacząco wpłynęło
na spójność albumu i jestem bardzo zadowolony
z efektu.
zespół z krwi i kości. Wbrew powszechnemu
przekonaniu, Ironflame jest rzeczywiście
pełnoprawnym zespołem. Wprawdzie nasza
muzyka jest komponowana i wykonywana
głównie przeze mnie w studio, ale nasi gitarzyści
napisali i wykonali każde solo na nowym
albumie. Obecny skład jest lojalny i
konsekwentny od prawie dwóch lat i ma coś
do powiedzenia w każdej ważnej decyzji, którą
zespół musi podjąć. Więc możemy powiedzieć,
że Ironflame jest w stu procentach
regularnym zespołem, a nie solowym projektem.
Ironflame został utworzony, gdy zmarł
Twój przyjaciel i heavy metalowy wokalista.
Czy mógłbyś opowiedzieć, jak to
było?
Opowiedziałem tę historię już wiele razy, ale
Foto: Ironflame
nie mam nic przeciwko opowiedzieć ponownie.
W połowie 2000 roku śpiewałem w
zespole Dofka. Mieliśmy akustyka odpowiedzialnego
za nagłaśnianie naszych występów
na żywo, był nim Chris Zenner. Pracował
dla nas podczas niemal każdego koncertu.
Doskonale znał naszą muzykę. Zawsze potrafił
dopilnować, żebyśmy świetnie brzmieli,
niezależnie od tego, gdzie graliśmy. Oprócz
umiejętności inżynierskich, był również
wielkim przyjacielem i fantastycznym wokalistą.
Jego zakres wokalny był imponujący.
Piliśmy po koncertach i żartobliwie kłóciliśmy
się o to, kto miał lepszy głos. Pod koniec
2016 roku Chris niespodziewanie zmarł z
powodu tętniaka mózgu. Jego odejście bardzo
głęboko mnie dotknęło. Zdałem sobie
wówczas sprawę, że od wielu lat nie śpiewałem
tradycyjnego heavy metalu. Czułem,
że byłby rozczarowany, gdybym nie spróbował
ponownie. Aby uczcić jego pamięć i
pomóc uporać się z jego odejściem, postanowiłem
nagrać właśnie taki tradycyjny
heavy metalowy album. Rezultatem był debiut
Ironflame. Początkowo planowałem
wydać go lokalnie, sprzedając kilka egzemplarzy
znajomym i tyle. Ale kiedy ludzie to
usłyszeli, okazało się, że bardzo im się podoba
i zaczęli pytać, kiedy koncerty? Tak narodził
się Ironflame.
"Blood Red Victory" to tytuł Waszego
najnowszego albumu. Jakie emocje w Tobie
wywołuje?
Wiem, że każdy zespół mówi to samo o
Andrew, tworzyłeś w przeszłości muzykę z
różnymi zespołami / projektami, ale o ile mi
wiadomo, Ironflame to twoja pierwsza formacja,
która wydaje trzy longplaye. Czy
stanowi to dla Ciebie wyzwanie, aby utrzymać
jeden kurs muzyczny przez dłuższy
okres czasu?
Jestem pewien, że każdy zespół tego doświadcza.
Myślę, że staje się to tym trudniejsze,
im dłużej zespół trwa. Jako zespół chcesz
pisać i grać w stylu, z którego jesteś znany,
uszczęśliwiać swoich fanów i poszerzać ich
grono. Jako pisarz, chcesz zachować swoją
tożsamość muzyczną, ale także poszerzać
swoje horyzonty. Prawdziwym wyzwaniem
jest niepowtarzanie żadnych pomysłów z poprzednich
albumów. Odrzuciłem dziesiątki
piosenek, które uważałem za bardzo dobre,
tylko dlatego, że brzmiały zbyt podobnie do
poprzednich. Naprawdę podziwiam zespoły,
które grają już od dziesięcioleci i nadal produkują
wspaniałą muzykę, która zachowuje
tożsamość bez rażącego powtarzania się.
Byłbym skłonny przedstawić Ironflame
jako heavy / power metal z mocnymi wpływami
wojen i historii w tekstach utworów.
Europejczycy nazywają to Sabaton. Co o
tym myślisz?
Chociaż moje teksty w dużym stopniu opierają
się na koncepcji bitew i wojen, nigdy nie
przedstawiają detali prawdziwej historii.
Byłoby dla mnie kłopotem, odpowiedzieć na
pytania dotyczące znaczących bitew w historii
świata. Historia nigdy nie była moim
ulubionym przedmiotem szkolnym. Byłem
raczej ignorantem historii jako dzieciak. Co
64
IRONFLAME
do Sabaton, wiem o który zespół pytasz, ale
nie powiedziałbym, żeby oni mnie inspirowali.
Szczerze mówiąc, pisanie tekstów
utworów to dla mnie ogromne przedsięwzięcie
i zdecydowanie najmniej lubiana część
komponowania nowej muzyki. Nie jestem w
tym dobry. Dźwięki kojarzą mi się z wojnami,
więc piszę słowa na ich temat. No wiesz,
heavy metal brzmi triumfalnie! Dlatego łatwo
jest kojarzyć sobie niektóre fragmenty z
wojnami.
Czy jest jednak jakieś przesłanie, które
naprawdę chciałbyś przekazać słuchaczom?
Heavy metal to dla mnie świetna muzyka...
Cóż mógłbym odpowiedzieć... Dużo myślę o
perspektywie, z której piszę liryki. Rzadko
robię to w pierwszej osobie. Nie jestem
pewien dlaczego, ale czuję, że w ten sposób
teksty byłyby próżne i izolowałyby słuchacza
od doświadczania w pełni muzyki. W związku
z tym, mam tendencję do używania perspektywy
"my", "nasze", "o nas". Wtedy czuję,
że mój słuchacz również ma szansę poczuć
się częścią muzycznego doświadczenia, tak
jakbyśmy wspólnie brali w czymś udział.
Niekiedy, używam perspektywy "Ty", "Wy",
co także odnosi się do słuchacza, a nie do
mojego osobistego przekazu.
Rozumiem. W takim razie powiedz proszę,
jak ważna jest muzyka w Twoim codziennym
życiu? Czy grasz na instrumentach
bez przerwy, dzień i noc?
Muzyka zawsze była ogromną częścią mojego
życia. Jako osobna dorosła w nowoczesnym
świecie uważam ją jednak za hobby,
nigdy nie myślę o niej w kategorii kariery.
Bywają wyjątki od tej reguły, jednak na ogół
heavy metal nie jest sposobem na życiową
karierę zawodową, która pozwalałaby na
Foto: Ironflame
opłacanie rachunków i na
postawienie chleba na stole.
W świecie perfekcyjnym? Pewnie,
byłbym zawodowym
muzykiem. Kochałbym możliwość
budzenia się każdego
ranka i nie mieć nic innego
do roboty poza muzyką.
Niestety, tak to nie działa.
Prowadzę mały biznes od 17
lat. Zacząłem od zera i rzetelnie
pracowałem nad swoją
drogą na szczyt. Zajmuje mi
to mnóstwo czasu. Poza tym,
moja kochana rodzina zasługuje
na pełnię mojej uwagi.
Potrzebuję zarządzać czasem
z wyczuciem. Mówiąc to,
muszę jednocześnie przyznać,
że kocham każdy aspekt
swojego życia i tak naprawdę
nic bym nie zmienił.
Znalazłem gdzieś informację,
że pochodzisz z Wheeling,
z amerykańskiego stanu
West Viriginia. To mias-
Foto: Ironflame
to jest wyjątkowe, ponieważ
było związane z wojną w Wietnamie i do
dziś regularnie upamiętnia się tam ofiary
owej wojny. Czy miało to jakiś wpływ na
Twoje życie?
Nie mam żadnych bliskich rodzinnych
związków z kimkolwiek, kto walczył czy też
umarł na wojnie w Wietnamie. Ojciec mojej
żony walczył tam i zmarł na leukemię spowodowaną
ekspozycją na śmiertelny Agent
Orange (broń chemiczna). Byłem najmłodszym
synem w rodzinie złożonej z siedmioro
dzieci, więc moi rodzice byli znacznie starsi
od rodziców większości moich przyjaciół.
Mój ojciec walczył jeszcze za czasów Drugiej
Wojny Światowej, a mój dziadek służył podczas
Pierwszej Wojny Światowej. Szczę-śliwie,
obaj przeżyli tamte wydarzenia. Mój
dziadek umarł w naturalny sposób w tym
samym roku, gdy ja się urodziłem. Mój ojciec
opowiadał mi wiele historii związanych z
Drugą Wojną Światową, ale nie mam głębszej
wiedzy odnośnie wojny w Wietnamie.
Bardzo interesujące. Powróćmy proszę do
muzyki. Co mógłbyś powiedzieć o Waszej
wytwórni Divebomb Records? Czy wspierają
Ironflame w odpowiedni sposób? Czy
zarekomendowałbyś tą firmę innym zespołom
heavy metalowym?
Divebomb to wspaniały label. Jak dotąd
nasza współpraca układa się bardzo dobrze.
Oni nie są typowym labelem, a my nie jesteśmy
ich typowym zespołem (śmiech).
Divebomb jest znane przede wszystkim z
remasterów i wznowień klasycznych oraz
mniej znanych perełek muzycznych. Nie
mają w swoim katalogu wielu aktywnie koncertujących
zespołów. Poza tym, szwajcarski
Metalworld wydaje nasze winyle - to jest
również fantastyczny label. Obie firmy dokładają
wszelkich starań, aby jakość naszych
fizycznych wydań była możliwie jak najwyższa
i traktują nas jak rodzinę.
Jakie jest Wasze najlepsze wspomnienie z
europejskiej trasy, którą odbyliście jesienią
2019?
Trudne pytanie - mamy tak wiele wspaniałych
wspomnień! Europejscy metalowcy są
jednymi z najlepszych ludzi na świecie.
Graliśmy podczas niesamowitego festiwalu
Storm Crusher w Bawarii, ale to kameralny
występ w małym klubie Zille był naszym
najlepszym występem minionej jesieni. Klub
był wyprzedany i czuliśmy, jakby atmosfera
była doprawdy elektryzująca! Następnie, pod
koniec całej trasy, pojechaliśmy na północ i
wystąpiliśmy na corocznym Hell Power Party
w Oldenburg (Niemczech) dla dwustu szalonych
metalheads. Atmosfera równie elektryzująca
i tłum dodający nieopisanej adre-
IRONFLAME
65
Foto: Ironflame
naliny! Mógłbym wymieniać więcej szczególnych
koncertów, ale szczerze mówiąc, każda
noc była na swój sposób specjalna i wyjątkowa.
Kochamy wspomnienia wszystkich
chwil tej trasy koncertowej.
Jakie są Wasze przyszłe plany koncertowe?
Obecnie jesteśmy w trakcie dogadywania
szczegółów występu podczas Blades of Steel
w kwietniu 2020 (USA), wraz z wieloma
innymi fantastycznymi zespołami. W lipcu
będziemy mieć zaszczyt pokazania się na
Headbangers Open Air (Niemczech), a
także na South Troopers Festival w południowej
Francji. Planujemy też inne koncerty
klubowe w międzyczasie. Mamy nadzieję,
że 2020 okaże się przełomowym rokiem dla
naszego zespołu. Jesteśmy tym podekscytowani.
Czy Ironflame pozostanie zespołem tradycyjnie
heavy metalowym? A może planujecie
po cichu zmodyfikować Wasz muzyczny
kierunek? Zapytam inaczej - jak wyobrażasz
sobie Wasz muzyczny progres na przestrzeni
kolejnych 10 lat?
To kolejne dobre ale jednocześnie trudne pytanie.
Kto wie, co przyszłość przyniesie?
Staram się nie wybiegać aż tak daleko w
przyszłość. Zamiast tego, koncentruję się na
bieżącym roku. Z tej perspektywy, mogę
powiedzieć, że będziemy kontynuować i starać
się wydawać kolejny album każdego roku,
aby czerpać jak najwięcej radości z muzyki.
Przy okazji, mamy nadzieję na rozszerzenie
grona naszych dobrych przyjaciół i fanów.
Mogę Ci obiecać, że na pewno usłyszysz
nowy, czwarty album Ironflame, w ciągu kolejnych
dwunastu miesięcy.
A czy uważasz, że metal mógłby lub powinien
zostać powszechnie zaakceptowany
jako regularna religia?
Nie. Nie jest to realistyczne. Nie widzę takiej
możliwości. Ale czy to na pewno źle? Nie
wydaje mi się. Teoretycznie, świat pełen
ludzi kochających heavy metal brzmi jak raj
na ziemi. Ale praktycznie czuję, że swoista
mniej - akceptowalna natura metalu czyni go
wyjątkowym. Metal nie należy obecnie do
całego świata... Rozumiesz co mam na myśli?
Metal należy do nas. Większość powszechnie
akceptowalnych rzeczy, takich jak religia, ma
tendencję do przenikania słabymi stronami
natury człowieka. Nie zniósłbym, gdyby
moja ukochana muzyka padła ofiarą tak
nędznego losu, jak oficjalne religie. Powiem
Ci tak, utrzymujmy metal w podziemiu i
niech na zawsze zajmuje w nas specjalne
miejsce!
Sam O'Black
HMP: Cześć. Czy nie uważasz, że scena
metalowa jest zbyt tłoczna na kolejny zespół
ze smokiem w nazwie?
Joe Lawson: Cóż, mamy mnóstwo metalowych
zespołów na całym świecie. Ale to dobrze.
Oznacza to, że miliony osób wciąż
uwielbia heavy metal. Mamy możliwość
pokazania się światu dzięki wsparciu takim
magazynom jak HMP. Utrzymujemy stały i
intensywny kontakt z fanami on-line za pomocą
różnych stron społecznościowych.
Wasza muzyka przywołuje skojarzenia z legendami
amerykańskiego power metalu, takimi
jak Agent Steel, Helstar, Jag Panzer,
Metal Church czy też Exciter.
Dzięki. To dla nas komplement. Staramy się
pozostawać prawdziwi względem siebie i brzmieć
tak jak naszym zdaniem Dragonlore
powinien brzmieć. Nie interesują nas szufladki,
robimy to co czujemy jako naturalne
dla nas i to, co płynie z naszych metalowych
serc. Przy tym kochamy oldskulowy metal i
zawsze pozostaniemy oldsckulowymi metalami!
Wspomniane zespoły pochodzą dokładnie
z tej epoki, w której dorastaliśmy. Identyfikujemy
się z tymi inspiracjami jako muzycy
i kompozytorzy. Dodałbym również:
Judas Priest, Iron Maiden, Mercyful Fate,
King Diamond, Dio, Queensryche, Deep
Purple oraz Rainbow.
Proszę zatem o weryfikację następujących
faktów dotyczących Dragonlore. Heavy power
metalowy kwintet z Chicago, Illinois,
założony w roku 2001, wydający właśnie
debiut "Luficer Descent" we współpracy z
wytwórnią Iron Shield Records...
Zgadza się. Dragonloare został oryginalnie
założony już w roku 2001. Skład był wówczas
inny niż obecnie. "Lucifer's Descent"
ukazał się 17 stycznia 2020 za sprawą Iron
Shield Records.
To zapewne wielkie wydarzenie dla Was -
wydać pierwszą dużą płytę! Jak się z tym
czujecie? Jest to Wasze pierwsze wydawnictwo
i od razu longplay.
Znam wiele zespołów mających z rozmaitych
przyczyn inne podejście - wydających wiele
singli i EP przed dużym debiutem. Mogliśmy
więc zrobić to inaczej. Ale, że jesteśmy oldskulowymi
metalowcami - działamy w sposób
tradycyjny i wydajemy dużą płytę. Staramy
się dać innym metalom najlepsze, co się
da, i będziemy to kontynuować w przyszłości.
Ale ktoś mógłby spytać, czemu debiut, a nie
np. piąta czy szósta płyta, skoro działacie
66
IROMFLAME
Czy zdarza się Was podróżować wspólnie
z innymi członkami Dragonlore na koncerty
innych zespołów? Czy czerpiecie inspiracje
muzyczne z odwiedzanych miejsc?
Tak, zdecydowanie podróżowanie jest częścią
naszej muzycznej przygody. Czyni to zespół
mocniejszym ze względu na różnego rodzaju
wyzwania i zakrętasy po drodze. Stajemy
się braćmi niczym wataha wilków. Pozostajemy
zawsze otwarci na nowe źródła inspiracji
i cieszymy się nowymi doświadczeniami.
You are what keeps our fire burning!
Oldskulowy zespół heavy metalowy założony 20 lat temu, mający za sobą
tylko jeden koncert i jeden duży album. Któż to taki? Nazwa Dragonlore sugeruje
tradycyjne, potężne granie, ale czy w ogóle warto ich sprawdzić? Ileż to zespołów
śpiewało i grało już to samo o smokach i innych fantazjach? Nie wiedziałem,
czego spodziewać się przed rozmową z wokalistą Joe Lawsonem. Owszem,
słyszałem ich debiut "Lucifer's Descent", ale co wartościowego mógłbym Wam
powiedzieć na ten temat? Joe okazuje się pewnym siebie profesjonalistą, przekonanym
o jakości swojej muzyki. Oddajmy mu głos.
już 20 lat. Jakość nad ilość?
Cóż, szczerze mówiąc, Dragonlore nie działa
nieprzerwanie przez 20 lat. Pierwszy skład
rozsypał się w 2002 roku. Dopiero niedawno
wznowiłem Dragonlore wraz z gitarzystą
Skipem Stińskim.
wokalista, ale też jako reprezentant Dragonlore.
Co jest dla Was ważniejsze: koncerty czy
twórczość w studio?
Oba. Robimy co możemy, aby nasza muzyka
Co dokładnie powiedzielibyście innym
zespołom wybierającym się do Chicago?
Spróbujcie koniecznie autentycznej chicagowskiej
pizzy. Mamy mnóstwo świetnych
miejsc do zobaczenia, naprawdę ciekawych
muzeów i trochę metalowych miejsc oraz
sklepów z płytami!
Czy wciąż kupujecie płyty w tradycyjnej,
fizycznej postaci?
Tak. Kupuję ulubione płyty w postaci CD i
na winylach. Ja w ogóle nie słucham muzyki
w Necie, jednak można znaleźć Dragonlore
na wielu platformach typu Amazon, Itunes,
CDbaby itd.
Nie znalazłem Was na Spotify.
Myślałem, że tam też jesteśmy, ale może
masz rację. Nie wiem. Słuchaj. Kup nasz
Polak?
Jednocześnie Polak, Viking i Anglik. Od razu
po reaktywacji zabraliśmy się za "Lucifer Descent"
i zebraliśmy grupę muzyków, żeby
wspólnie grać i cieszyć się tą muzyką. Niemniej,
to prawda, że przedkładamy zawsze
jakość nad ilość.
Jak wyglądał Wasz proces twórczy?
Większość kompozycji była gotowa przed
wejściem do studia, za wyjątkiem: "Tomb of
Alulu", "Lucifer's Descent" i "Saved by Love".
Pracowałem z Bernardem wspólnie w moim
domowym studio, tworząc na przestrzeni lat
2018 i 2019 magię Dragonlore. Kolejny album
będzie zaś owocem współpracy całego
Dragonlore i wszyscy włożą swój wkład do
powstawania kolejnych utworów.
Masz bardzo wysoki głos. Jak do tego doszedłeś?
Czy twój głos zmieniał się i ewoluował?
Czy eksperymentujesz jeszcze z
innymi wokalizami?
Zawsze miałem taki silny średni i wysoki zakres
śpiewu. Pracowałem nad tym. Rozwinięcie
pełni możliwości zajęło mi wiele lat. Jestem
wyszkolonym wokalistą. Nie przyszło
mi to naturalnie, musiałem się uczyć. Staram
się śpiewać wszechstronnie i używać różne
środki ekspresji, różne rozwiązania melodyczne,
trenować głos w warunkach zmiennej
agresji czy mocy.
Zdaje się, że cały Dragonlore jest zaangażowany
w śpiewanie, jedynie za wyjątkiem
perkusisty Wendell Craig.
Obaj nasi gitarzyści Skip Stiński i Rafael
Hernandez śpiewają wraz ze mną na koncertach.
Podczas nagrywania płyty bardzo
zależało nam, żeby całość brzmiało potężnie
i mocarnie, dlatego można tam usłyszeć wiele
różnych warstw wokalnych, które dodają
głębi i pełni.
Czy odczuwasz czasami tremę?
Zawsze odrabiam swoją pracę domową przed
koncertem i wychodzę na scenę dobrze przygotowany.
Czuję się pewnie, nie tylko jako
Foto: Dragonlore
była jak najlepsza, zarówno w studio jak i na
żywo. Kochamy pisać i tworzyć muzykę, ale
kochamy też koncerty.
Wasz najlepszy koncert jak dotąd?
Jak dotąd zagraliśmy tylko raz, podczas Battle
Creek w Michigan. Odzew był pozytywny.
Planujemy powrócić do tego miejsca kiedyś w
przyszłości.
A inne plany koncertowe?
Właśnie nad tym pracujemy. Zagramy z
Sacred Dawn, Acracy i Axxios 18 kwietnia
2020 w okolicy Chicago, dokładnie w The
Penny Road Pub, Barrington, Illinois.
album, doświadcz "Lucifer Descent" w pełni,
zobacz oprawę graficzną itd.
OK. Wielkie dzięki za rozmowę i wszystkiego
dobrego dla Dragonlore.
Bardzo dziękuję za możliwość rozmowy. Jesteśmy
wdzięczni za cały support ze strony
prawdziwych heavy metalowych fanów. You
are what keeps our fire burning!
Sam O'Black
DRAGONLORE 67
HMP: Na początku kariery Stallion
był duetem założonym przez Ciebie i
Paula. Jak wspominasz tamten okres?
Co w ogóle spowodowało decyzję o poszerzeniu
składu?
Äxxl: Rzeczywiście, Stallion rozpoczął swą
działalność jako dwuosobowy projekt. To
była po prostu nasza wizja grupy uprawiającej
oldschoolowy heavy metal. Trzeba
przyznać, że nasze EP podbiła scenę niczym
bomba i dostaliśmy wiele propozycji występów.
Doprowadziło to do sytuacji, że właściwie
musieliśmy poprosić paru przyjaciół o
pomoc i razem stworzyliśmy pełen skład.
Rozbudzić demony
Czy według Was klasyczny
heavy metal i jazda na
deskorolce to dobre połączenie?
Część z Was pewnie
w tym momencie wzruszyła ramionami,
a inni się zdziwili, że tak w ogóle można. Jeśli
lubicie ten sport i jednocześnie muzykę Stallion, możecie
sobie nabyć fajny gadżet z logiem kapeli. W naszej rozmowie Äxxl
poruszył też kilka innych tematów.
usłyszysz sporo "błędów", ale ten klimat w
stylu porywu chwili ma w sobie coś wyjątkowego.
EP "Mounting The World" już w momencie
ukazania sie zbierało masę dobrych recenzji.
Spodziewałeś się tego?
Nie oczekiwaliśmy kompletnie niczego. Tak
jak powiedziałem, byliśmy wtedy tylko dwuosobowym
projektem i wszystkie te reakcje
na przytłoczyły.
Wspomniane EP ukazało się także w formie
kasety. Jest ona jeszcze dostępna na
rynku?
Była niedawno ponownie wydana przez
chińską wytwórnię. Myślę, że jeszcze zostało
parę sztuk.
Niektóre kawałki z "Mounting The World"
zostały nagrane ponownie na Waszym
debiutanckim albumie.
heavy metalowej Warrant (nie mylić z
Amerykanami znanymi z kawałka "Cherry
Pie" - przyp. red.). Skąd pomysł na tą przeróbkę?
Był to pomysł Pauly'ego. Ta piosenka pierwotnie
znajdowała się na kompilacji "The
Enforcer/ First Strike" Warranta, którą
dostał jako dziecko i była ona jednym z jego
pierwszych heavy metalowych albumów.
Właśnie dlatego ten kawałek ma dla nas wyjątkowe
znaczenie.
Powiedz mi proszę, jak pozostali muzycy
trafili do Stallion?
Wszyscy, którzy grają w Stallion są naszymi
przyjaciółmi i znaliśmy się wcześniej. I to od
dłuższego czasu.
Właśnie na rynek trafił Wasz trzeci
"Slaves Of Time". Tytuł brzmi dość metaforycznie.
Pewnie, to nasze odczucie ducha czasu. Tyle
się dzieje teraz na świecie, jesteśmy zmuszeni
do reagowania, stąd "slaves" - "niewolnicy".
Powiedzmy sobie szczerze. W 2013 roku
klasyczny heavy metal nie był najbardziej
popularnym gatunkiem na świecie. Zatem
dlaczego zdecydowaliście się go grać?
Iskrą zapalną była tak naprawdę kanadyjska
fala nowych, a zarazem oldschoolowych, metalowych
zespołów. Grupy takie jak Cauldron,
Striker, Skull Fist, Axxion i tak dalej.
"Canadian Steele" to hołd składany tym zespołom,
które sprawiły, że my założyliśmy
własną kapelę. I nie, nie myśleliśmy o tym,
by grać coś innego. Zawsze interesował nas
tylko oldschoolowy heavy metal.
Już w pierwszym roku działalności uraczyliście
miłośnikow podziemnego heavy aż
dwoma wydawnictwami (demo oraz EP).
Skąd takie tempo?
Ha, to bardzo dobre pytanie. Myślę, że
kiedy zaczynasz nie martwisz się zbytnio, po
prostu działasz. Na tych nagraniach jest
Foto: Stallion
Taki był plan od samego początku. Nie potrafię
sobie jednak przypomnieć, jaki dokładnie
był tego powód.
Kolejna EP-ka zatytułowana "24/7" była
pierwszym wydawnictwem Stallion wydanym
pod szyldem wytwórni płytowej
(High Roller Records) i jednocześnie pierwszym
nagranym w pełnym składzie?
Piosenki z tej EP pochodzą z tych samych
sesji nagraniowych co album "Rise And Ride"
i je również grywaliśmy wtedy na koncertach.
Pojawia się tam cover niemieckiej grupy
Tekst otwierającego utworu "Waking The
Demons" opowiada o Waszych występach
na żywo. Uważacie, że są one w stanie
zbudzić demony, jakkolwiek byśmy to rozumieli?
Bardziej chodzi o wywoływanie demonów
razem z publicznością. I tak, heavy metal
bez wątpienia robi coś takiego z Tobą. Budzi
w Tobie moce, które nawet nie wiedziałeś,
że masz.
A które kawałki najczęściej budzą wspomniane
demony?
Tu nie ma reguły. To tak naprawdę zależy
od wieczoru. Mnie zawsze cieszą bardziej
porywające kawałki jak "Killing Time" czy
"Down And Out".
Jaka jest najbardziej zwariowana rzecz,
która się Wam przydarzyła na scenie?
Często wpadamy na siebie na scenie, zwłaszcza
na mniejszych scenach… Raz, we
Włoszech, barman z miejscówki dawał nam
za darmo szoty wódki przed koncertem…
Potem było ciekawie (śmiech).
Mój ulubiony kawałek z najnowszej płyty
to "Die With Me". Ma on zdecydowanie.
Chciałbym jednak się dowiedzieć jak to
wygląda z Twojej perspektywy jako twórcy.
Czy z Twojego punktu widzenia są na
tej płycie jakieś kawałki, które cenisz
68
STALLION
bardziej niż pozostałe?
"Die With Me" to także jeden z moich ulubionych
kawałków. Ma pewien teatralny i
dramatyczny rozmach, który jest bardzo mocny.
Lubię też bardzo "Time To Reload".
Wasze szeregi zasilił nowy gitarzysta
Clode Savage. Jak trafił do Stallion?
Znamy Cloda dość długo i kiedy Oli powiedział,
że zamierza skupić się od teraz na
swym drugim zespole Fleshcrawl zadzwoniliśmy
do niego i voila. Jesteśmy z niego
bardzo zadowoleni!
W waszym sklepie internetowym sprzedajecie
deskorolki ozdobione Waszym logo.
Jesteście miłośnikami tego sportu?
Jako nastolatek jeździłem na deskorolce
przez jakiś czas, teraz już tego nie robię. Pauly
wciąż czasem jeździ, ale właściwie jesteśmy
bardzo związani z deskorolkami firmy
Racoon z Ravensburga i po prostu chcieliśmy
to zrobić.
Rozumiem zatem, że ten szop pracz (ang-
"raccoon") to logo firmy.
Tak, dokładnie.
Macie image typowy dla kapel z lat
osiemdziesiątych.
To nie jest żaden stworzony przez nas wizerunek.
Po prostu tacy jesteśmy i tak wyglądamy.
Autentyczność zawsze była ważną
częścią Stallion.
OK, mamy nowy album, zatem przydałaby
Foto: Stallion
się jakaś promocja.
Wydaliśmy już dwa single i jeden teledysk i
niedługo wypuścimy kolejne video. Wybieramy
się również na małą weekendową trasę
w lutym, marcu i kwietniu.
W Niemczech działa też inny heavy metalowy
zespół o nazwie Stallion. Nie obawiacie
się pomyłki?
Był jeden taki zespół w latach 80, to prawda.
Ale rozpadł się dawno temu, a my nigdy nie
mieliśmy problemów z tym, że ktoś nas
mylił etc.
Dziękuję bardzo za wywiad.
Dzięki za zainteresowanie!
Bartek Kuczak, Kinga Dombek
HMP: Czujecie, że "Infidel" jest dla was
pod jakimkolwiek względem płytą przełomową,
skoro trzeciemu albumowi w dyskografii
każdego zespołu przypisuje się aż
takie znaczenie?
Oskar Jacobsson: Pewnie, czytając recenzje
czujemy, że coś wyjątkowego zmierza w naszą
stronę. Mamy przed sobą ekscytującą trasę
i mamy nadzieję, że kawałki z "Infidel"
zadowolą naszych fanów i przyciągną nowych
członków do Ambush Killer Army.
Pracując nad tym materiałem nie odczuwaliście
więc żadnej presji, tym bardziej, że
trwało to dość długo, bo przecież poprzedni
album "Desecrator" wydaliście jesienią 2015
roku?
Coś dobrego
i dziedzictwo heavy metalu
Szwedzki heavy metal jest obecnie
chyba jeszcze ciekawszy niż w latach
80., a przecież i wtedy tamtejsza scena
miała się czym pochwalić. Ambush na
najnowszym albumie "Infidel" pięknie
nawiązuje do tych dawnych lat, czasów
świetności Heavy Load, Syron Vanes, Axe Witch, Torch, Crystal Pride, Silver
Mountain, 220 Volt i wielu, wielu innych. Aż szkoda, że z powodu pandemii
koronawirusa nie będą mogli szybko zaprezentować tego materiału na żywo...
wszystko w odpowiedni sposób, co oczywiście
wymaga czasu, nawet jeśli chcemy poszerzyć
naszą grupę fanów najbardziej jak się da.
Zazwyczaj przyciągamy fanów, którzy mają
taką samą mentalność jak my, jeżeli chodzi o
tradycyjny heavy metal, a to oznacza zagorzałe
wsparcie aż do końca.
Skoro pracowaliście nad najnowszym materiałem
tak długo, to pewnie powstało w tym
czasie znacznie więcej utworów niż tych 10
zamieszczonych na "Infidel" - to choćby dlatego
w ubiegłym roku wydaliście winylowego
singla "Hellbiter" z dwoma nowymi numerami?
Tak, tym razem pracowaliśmy nad wieloma
kawałkami i kilka z nich jest zaplanowanych
do wydania później. Mamy obecnie dobry
moment w zespole, a pisanie kompozycji jest
bardzo ważnym czynnikiem, tym bardziej, że
przez tak długi czas graliśmy kompozycje z
"Firestorm" i "Desecrator". Nie możemy się
doczekać, aż zagramy w niedalekiej przyszłości
trochę nowego materiału!
Teraz może być z tym problem... "Heavy
Metal High" nie ukaże się już na żadnym
wydawnictwie Ambush, pozostanie takim
rarytasem ze strony B?
To kawałek, który definiuje Ambush zarówno
tekstowo, jak i muzycznie. Kochamy grać
go na żywo, ale nie widzieliśmy dla niego
miejsca w koncepcie albumu. Album musi
składać się z utworów, które przynoszą jakiś
cel w szerszym spojrzeniu i nawet jeśli uważasz,
że dana kompozycja jest dobra, to nie
znaczy, że pasuje ona do każdego zamysłu.
Sami też pewnie lubicie takie kolekcjonerskie
ciekawostki, kryjące się gdzieś na krótszych
wydawnictwach waszych ulubionych
zespołów, od singli do minialbumów?
Pewnie, kocham zbierać płyty, ale moja kolekcja
rarytasów to w większości progresywny
rock z lat 70., którego uwielbiam słuchać,
kiedy chcę się zrelaksować w domu.
70
Kiedy tworzysz album oczywiście odczuwasz
bardzo dużą presję. Jeśli tego nie zrobisz, to
nie będziesz w stanie iść do przodu i nie będziesz
w stanie pozostać głodnym nowych
wyzwań. Jednak podczas tworzenia tej płyty
mieliśmy sporo czasu na właściwe zorganizowanie
wszystkiego i połączenie ze sobą każdej
części tego procesu. Wiemy, że jeżeli
pracujemy razem jako zespół na koniec wyjdzie
z tego coś dobrego.
Nie obawialiście się, że może być to zbyt
długa przerwa, bo w końcu nie jesteście aż
tak znani, a i ludzie nie czekają już teraz na
nowe płyty tak cierpliwie jak w latach 80.
czy 90., szybko zapominają nawet o tych
zespołach, które lubią?
Nie boimy się niczego. Ambush i nasz styl
muzyki to nie trend, a my chcemy robić
AMBUSH
Foto: Ambush
Myślę jednak, że nie żałujecie tego, że nie
urodziliście się na tyle wcześnie, żeby na
przykład móc współtworzyć nurt hard 'n'
heavy na przełomie lat 70. i 80. , bo gdyby
tak było, to teraz powoli szykowalibyście
się do emerytury, a tak w sumie dopiero zaczynacie?
(śmiech)
Tak, miałem sny, w których budziłem się w
1983 roku i grałem na amerykańskim festiwalu.
Zrealizujemy te sny, zanim przejdziemy
na emeryturę!
Najpierw powstaje u was muzyka czy tekst?
Macie co do tego ustalone jakieś reguły,
czy nic z tych rzeczy: wszystko dzieje
się spontanicznie i bywa, że zaczątkiem
nowego utworu jest na przykład chwytliwy
tytuł?
Najczęściej najpierw tworzymy ogólną koncepcję
i podstawowe riffy, potem wokół tego
budujemy melodie i zawartość tekstową.
Pisaliśmy też jednak piosenki w inny sposób,
co sprawia, że część muzyczna staje się nieco
większym wyzwaniem. Najważniejszą dla nas
rzeczą w tworzeniu jest, by ta mikstura riffów,
melodii i tekstów była odpowiednia.
Wszystko jest tak samo istotne.
Od początku istnienia zespołu byliście
wielkimi zwolennikami analogowych nośników:
demo opublikowaliście tylko na kasecie,
waszym pierwszym wydawnictwem dla
High Roller Records była 7" płytka "Natural
Born Killers", a kolejne albumy ukazywały
się też oczywiście na winylu, bo to
najlepszy nośnik dźwięku, nie tylko dla
metalu?
Tak, oczywiście bardziej preferujemy fizyczne
produkty od cyfrowych platform, szczególnie
winyl. Słuchanie muzyki na winylu to
fantastyczne doświadczenie, bo zwracasz
uwagę na okładkę, tekst i album jako całość.
Nie chcielibyśmy, by ludzie wyrabiali sobie
opinię na temat "Infidel" po kliknięciu jednego
kawałka na Spotify. "Infidel", by w pełni
go zrozumieć i docenić, powinien być odbierany
w całości i to właśnie jest naszą intencją
przy każdym wydawanym przez nas dotychczas
albumie.
Jesteście jeszcze dość młodzi, tak więc pamiętacie
pewnie czasy powszechnego używania
kaset, ale kiedy dorastaliście, to
czarne płyty odchodziły już do lamusa - na
szczęście w świecie metalu, czy generalnie
niezależnej muzyki, nigdy nie zostały
zarzucone i zapomniane?
Po prostu tęskniłem za latami 90., ale moi
rodzice mieli sporo starych kaset i nauczyli
mnie, jak nagrywać muzykę z radia… Prawdopodobnie
po to, żeby mogli zaoszczędzić
pieniądze, (śmiech). Niestety, muzyka lat
90. była w większości chłamem, więc musiałem
poszukać trochę głębiej w kartach his-
torii, by znaleźć moją pasję! Dość wcześnie
odkryłem Maiden i Kiss i wciąż ich słucham!
Czyli kontrakt z High Roller był dla was
interesujący również dlatego, że winylowe
płyty są podstawą ich katalogu, wydają je
nader regularnie?
High Roller to idealna para dla Ambush,
mają to samo hardcorowe podejście, pracując
krok po kroku, prąc nieustannie do przodu i
budując dom na stabilnym podłożu. Wychwycili
nas jeszcze w 2013 roku, kiedy nie
mieliśmy nic poza demo, a to znaczyło dla
nas wiele.
Tradycyjny metal wydaje się już być gatunkiem
wyeksploatowanym do cna, ale wy
na "Infidel" podeszliście do niego inaczej,
spróbowaliście nadać tradycyjnemu heavy z
lat 80. nieco więcej indywidualnych rys. Było
to pewnie trudne w tym sensie, że z jednej
strony nie chcieliście odchodzić od pewnych
kanonów, ale też zerwać z łatką naśladowców
Judas Priest czy Accept?
Nie zgadzam się, że tradycyjny heavy metal
to już wyczerpany gatunek. Wiele młodych,
utalentowanych grup, które grają ten gatunek
już teraz puka do drzwi. To tylko kwestia
czasu zanim rozwalą te drzwi i wypuszczą
piekło na wolność! Ale jednak zgadzam
się, że "Infidel" jest bardziej wszechstronny,
niż nasze poprzednie wydawnictwa oraz, że
znaleźliśmy bardziej osobisty wymiar tego
albumu.
Stworzyliście utwory dość zróżnicowane w
ramach tej metalowej konwencji, zarówno
pod względem muzycznym, jak i brzmieniowym
- trwało to dość długo, na pewno wymagało
większego wysiłku, ale bez dwóch
zdań dostarczyło wam też sporej satysfakcji?
Tak, to bardzo satysfakcjonujące, że robimy
coś, co tak bardzo lubimy i możemy zaprosić
do naszej rodziny więcej ludzi, którym się to
podoba.
Foto: Ambush
Taki zespół jak Ambush jest w sumie w tej
komfortowej sytuacji, że mimo posiadania
wydawcy jesteście tak naprawdę niezależni,
nikt nie wywiera na was presji co do
zawartości płyty czy muzycznego stylu -
można więc powiedzieć, że tworzycie więc
w pierwszej kolejności przede wszystkim
dla własnej satysfakcji, a im więcej ludzi
później zaciekawi wasza muzyka, tym lepiej?
Tak, można powiedzieć, że robimy to dla
naszej osobistej satysfakcji i tak jest. Jednak
sami również jesteśmy fanami metalowej
sceny i widzimy, jak ważne jest, by kontynuować
dziedzictwo heavy metalu. Nasza niezależność
w kreowaniu własnej muzyki bez
żadnych ograniczeń czy sił z zewnątrz jest
oczywiście najważniejsza.
Z każdą płytą jest chyba pod tym względem
coraz lepiej, bo stajecie się coraz
bardziej rozpoznawalni, zespół ma już swoją
markę w branży i wśród fanów?
Tak, każdego roku widzimy pozytywną, stabilną
zmianę w sprzedaży merchu i nagrań.
Oby było tak dalej!
To co dzieje się obecne wokół zespołu
sprawia, że wzrasta wasza motywacja,
wręcz determinacja, żeby osiągnąć coś więcej
niż tylko lokalny sukces, wybić się
szerzej spośród licznych szwedzkich zespołów?
Odkąd graliśmy w Europie, Azji, a także
Północnej i Południowej Ameryce, Ambush
w mojej opinii jest już znany na świecie, w
małej skali, ale jest. Mamy małą, ale oddaną
grupę fanów na całym świecie, nasz cel to
granie, gdzie się da, by szerzyć heavy metal.
Sytuacja jest ciekawa o tyle, że w ostatnich
latach wielu znanych artystów bardzo spuściło
z tonu, albo wręcz zeszło na psy, a do
tego giganci z lat 70. i 80. starzeją się, nadejdzie
więc w końcu taki moment, że przestaną
nagrywać i koncertować - myślisz, że
jest to jakaś szansa dla którejś z młodych
kapel jak wasza, żeby zając ich miejsce, czy
też to już nie te czasy, tym bardziej, że
zespołów też jest znacznie więcej niż kiedyś
i trudno wyróżnić się z tego tłumu?
Mamy nadzieję, że ludzie otworzą oczy na
wiele młodych zespołów, które wydają obecnie
naprawdę dobre, heavymetalowe albumy.
W mojej opinii większość z nich jest lepsza
niż nowe wydawnictwa wielkich grup. Niektórzy
wciąż zachwalają nowe płyty Maiden
czy Metalliki, ale ja mógłbym wymienić
dwadzieścia młodych grup, które wypuściły
przez ostatnie kilka lat lepsze rzeczy. Tamte
zespoły mają status legend, zresztą zasłużenie,
ale u młodszej generacji zdecydowanie
wygrywa jakość muzyki!
Macie więc co robić i co planować, żeby
Ambush rósł w siłę i gdzieś tak za 10 lat był
w zupełnie innym punkcie niż obecnie?
(Śmiech). Zobaczymy co się stanie. Jesteśmy
bardzo zadowoleni i czujemy się zaszczyceni,
że możemy nagrywać płyty i grać na żywo
dla naszych fanów. Jestem pewien, że za 10
lat będziemy robić to samo! Dziękuję za wywiad
i życzę wszystkim czytelnikom ciężkiego
dnia!
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Przemysław Doktór
Foto: Ambush
AMBUSH
71
Moc heavy metalu
Powstali w roku 2000, ale przez sześć lat istnienia nie odnotowali znaczących
sukcesów. Po 10 latach przerwy nastąpiła reaktywacja i nowy ten etap
Shadows Trip zaakcentowali wydaniem debiutanckiej EP-ki "Znaki". Trzy nowe
utwory to tradycyjny heavy i zapowiedź pierwszego albumu, nad którym zespół
już pracuje:
HMP: Musiało brakować wam grania,
skoro po kilkunastu latach przerwy zdecydowaliście
się reaktywować Shadows Trip?
Michał "Żaku" Żaczek: Zdecydowanie masz
rację, choć właściwie to żaden z nas nie porzucił
pracy nad swoim warsztatem. Przez te
lata uczestniczyliśmy w różnych, oddzielnych
projektach. Mnie jako wokaliście na
pewno brakowało powrotu do korzeni, do
tego, od czego zacząłem swoją przygodę z
muzyką czyli Shadows Trip. To były moje
pierwsze kontakty z jakimkolwiek składem,
można powiedzieć dziewiczy lot.
W obecnych realiach ponad 10 lat to już
niemal epoka - z dawnych fanów pewnie
mało kto już o zespole pamięta, zresztą
rodzina, praca, inne obowiązki - nie zniechęca
was to?
Dużo w tym prawdy, każdy z nas boryka się
z jakimiś problemami czy obowiązkami, ale
kto dzisiaj tak nie ma? Bywały i bywają
momenty, kiedy każdy z nas ma ochotę rzucić
wszystko… i tu pojawia się moc heavy
metalu, która daje nam siłę! Ciągle płynie
jeszcze gorąca krew, mamy w sobie mnóstwo
pozytywnej energii i chcemy się nią dzielić z
innymi. Dlaczego więc mielibyśmy to przerwać?
Czyli muzyka jest na obecnym etapie
waszego życia czymś więcej niż hobby, taką
odskocznią od prozy codzienności?
Musiałbyś oczywiście zapytać o to każdego z
pewno, jednak w naszym przypadku spotkaliśmy
się z trudnymi decyzjami życiowymi.
Część składu Shadows Trip wyjechała
na drugi koniec Polski, a niektórzy poza teren
kraju. Czy liczymy na sukces? Po cichu
pewnie tak, zależy nam jednak przede wszystkim
na tym, żeby czerpać przyjemność z
tego co robimy i dzielić się tym z innymi.
Zadziwia jednak w tym kontekście rosnąca
popularność wśród tzw. masowej publiczności
ekstremalnych odmian metalu czy
tych łączących z solidnym łojeniem różne
eksperymenty - nie jest to dziwne, że tradycyjny
heavy wciąż odrzuca czy niezbyt
interesuje ogół słuchaczy, gdy post- metal i
inne wynalazki już tak? Gonią za modnymi
nowinkami, a reszta już się nie liczy?
Porównując to, co było 20 lat temu, a jest
dzisiaj, to obecne czasy mocno różnią się od
chociażby tych z lat 90., muzyka bardzo
ewoluowała. Uważam jednak, że starzy wyjadacze,
którzy wtedy słuchali heavy, nie
zagubili się w tej ponad 20-letniej wędrówce.
Dzisiaj odmian metalu jest tak wiele, należy
jednak pamiętać jakie gatunki czy zespoły
wyznaczyły drogę dla innych, nowych trendów.
Zastanawialiście się co sprawiło, że przy
pierwszej próbie nic z tego nie wyszło i zespół
rozpadł się po sześciu latach istnienia?
Przecież mieliście na koncie nagrania demo,
pewnie koncertowaliście, może próbowaliście
też swych sił w jakichś konkursach czy
przeglądach?
W którymś z pytań już częściowo na to odpowiedziałem.
Tu wchodziły w grę sprawy
przyszłości każdego z nas z osobna i decyzji,
jakie musieliśmy podjąć w tamtym czasie.
Byliśmy młodzi, większość z nas nie miała
skończonych 25 lat. Pomimo tego, że naprawdę
byliśmy głodni sukcesu, graliśmy
gdzie się tylko dało, to los miał na nas inny
plan. Zostawiając przeszłość daleko za nami
cholernie cieszymy się, że po latach udało się
nam poskładać zespół na nowo i możemy
kontynuować to, co zaczęliśmy lata temu.
część z nich najpewniej już dawno wzięła
rozbrat z muzyką. Z kolei obecne pokolenie
słuchaczy raczej was nie kojarzy, musicie
więc ponownie zaczynać wszystko od początku?
Fakt minęło wiele lat, ale myślę, że ci, co nas
znali czy słuchali, pamiętają. A ci, co wzięli
rozbrat z muzyką na pewno mają Alzheimera
i zapomnieli o takim tworze jak muzyka,
bądź stracili słuch, lub są tam gdzie dźwięk
nie dociera. (śmiech)
Takie mozolne przebijanie się, koncerty w
małych klubach dla garstki słuchaczy i tym
podobne akcje są może ciekawe, kiedy ma
się naście czy dwadzieścia lat, ale teraz jesteście
już przecież starsi, więc wiadomo -
Foto: Shadows Trip
nas z osobna, ale dla mnie zawsze była to
pasja i gdzieś w duszy marzyło się, żeby móc
kiedyś się z tego utrzymać. Niestety życie
pisze swoje scenariusze, nie zawsze tak, jak
tego chcemy. Póki co jest to coś, co odkryliśmy
na nowo, coś w czym możemy spełniać
się bez końca.
W Polsce z tak zwanego mocniejszego grania
są w stanie utrzymać się tylko nieliczne,
te najbardziej znane zespoły, więc pewnie
już w roku 2000 nie liczyliście na to, że
zdołacie jakoś szerzej zaistnieć, również w
sensie komercyjnego sukcesu, bo to jednak
nie ta muzyka?
Wracając do roku 2000, myślę, że był to dobry
czas żeby wykorzystać okazję - to na
Macie też za sobą pierwsze koncerty - tego
pewnie też wam brakowało?
Jasne, że tak, jaki zespół nie chciałby grać.
To taka wisienka na torcie za pracę jaką
wkłada się w sali prób, czy za godziny spędzone
w studio. Pierwszy koncert po latach
przerwy, zagraliśmy oczywiście w naszym
rodzimym sandomierskim "Lapidarium",
gdzie nieraz gościło wiele rewelacyjnych kapel,
takich jak Virgin Snatch, Corruption,
Turbo, The Sixpounder czy Vane, o którym
jest coraz głośniej w muzycznych mediach.
Mieliśmy również okazję zaprezentować
nasze utwory w klubie "Ptaszek w klatce",
który zlokalizowany jest w Ostrowcu
Świętokrzyskim. Bardzo dobrze wspominamy
ten występ - oby więcej takich imprez.
Jesteśmy głodni koncertowania i szukamy
możliwości, aby móc się pokazać się w innych
miastach Polski.
Od razu założyliście, że za tą reaktywacją
muszą pójść nagrania, czy pomysł wydania
EP-ki "Znaki" pojawił się na dalszym etapie?
Nie braliście pod uwagę opcji wzięcia
się od razu za pełny materiał, wolicie
72 SHADOWS TRIP
metodę stopniowych kroków?
Oczywiście planowaliśmy uderzyć od razu z
grubej rury i nagrać album, ale nie do końca
byliśmy przekonani, że całość wyjdzie tak,
jak sobie to wyobraziliśmy. Pojawiła się koncepcja
realizacji EP, więc "testowo" zdecydowaliśmy
się nagrać trzy utwory, żeby się
sprawdzić i zorientować z jakim przyjęciem
się spotkamy. W tym roku czeka nas dużo
więcej pracy, bo celów jest kilka. Próbujemy
załapać się na kilka większych festiwali - zobaczymy
co z tego wyjdzie. Póki co celem nr
1 jest nagranie albumu, więc przed nami sporo
pracy w studio.
"Znaki", "Piekielny dom" i "Barykadę" wybraliście
pewnie spośród większej ilości
utworów jako najbardziej reprezentatywne
dla obecnego oblicza Shadows Trip?
Nie do końca tak na to patrzyliśmy. Wybraliśmy
te trzy numery, bo praktycznie każdy z
nich jest trochę inny stylowo. Staraliśmy się
wybrać jeden utwór naszym zdaniem bardziej
drapieżny, "Piekielny dom", a kolejny
bardziej melodyjny to "Barykada". "Znaki"
znowu to jeden z pierwszych utworów, które
stworzyliśmy po reaktywacji, mamy do tego
utworu mega sentyment.
Zrealizowaliście te nagrania w tarnobrzeskim
domu kultury - przypominają się
dawne czasy, kiedy takie sesje w latach 80.
i 90. były na porządku dziennym?
Powiem tak, zależało nam na czasie, więc
wykorzystaliśmy znajomości w tarnobrzeskim
ŚDK. Tam zarejestrowaliśmy wszystkie
ścieżki instrumentów. Cała reszta , tj. partie
wokalne, dodatkowe partie gitar, oraz całościowy
miks robiliśmy już u Gerarda Niemczyka
w Nowym Sączu. Po pracy z nim materiał
został obrobiony i zmasterowany przez
Max Morton Studio.
Na etapie miksów i masteringu wspomógł
was nie byle kto, bo Gerard Niemczyk - jak
już coś robić, to porządnie?
Gery jest świetnym człowiekiem, niesamowitym
perkusistą, człowiekiem z pasją. Praca z
nim to czysta przyjemność i pełen profesjonalizm.
Wyjątkowy człowiek z wielkim sercem
do muzyki i do ludzi. Gery zajmuje się wieloma
projektami i realizacjami, nagrywał wielkie
znakomitości polskiej sceny muzycznej,
więc na pewno można mu zaufać podczas
współpracy. Rozważamy nawiązanie z nim
współpracy przy nagraniach długogrającego
debiutu.
To w sumie wasze debiutanckie wydawnictwo
z prawdziwego zdarzenia i zarazem
chyba też zapowiedź pierwszego albumu?
Tak, w tym roku szykujemy się ostro do
pracy nad płytą i teledyskiem. Całość planujemy
zamknąć w 12/13 utworach, więc pracy
będzie na pewno wiele; tym bardziej, że
czeka nas również nagranie teledysku.
Macie już jakieś sprecyzowane plany dotyczące
tego wydawnictwa, czy też, będąc
przecież zespołem niezależnym, musicie
działać rozważnie, zebrać budżet na nagrania,
etc.?
Cóż, dzisiaj prowadzenie zespołu praktycznie
niczym nie różni się od prowadzenia
firmy, więc w tym czy ten sukces osiągniesz
decyduje budżet jaki posiadasz, nie działa to
inaczej. W naszym przypadku, każdy musiał
skądś te środki zgromadzić. Jesteśmy osobami,
które pracują czy prowadzą swój biznes.
Teraz zostaje tylko skoncentrować się na
celach i nie odpuszczać w dążeniu do ich
realizacji. Czy starczy nam sił i determinacji...
mocno w to wierzymy!
Wojciech Chamryk
Wejść na dobre tory
Brytyjski tradycyjny metal w ostatnich latach nieco spuścił z tonu, nie
znaczy to jednak, że młodzi ludzie już nie chcą go tam grać. Zespołów godnych
uwagi pojawia się więc sporo, a jednym z nich jest irlandzki Conjuring Fate,
wpływający na szersze wody za sprawą drugiego albumu "Curse Of The Fallen":
HMP: Przez kilka lat działaliście tak na pół
gwizdka, bo odbywaliście tylko próby, ale
nie graliście koncertów, niczego nie nagrywaliście,
nawet demówek - uznaliście, że
wyjść do ludzi ze swoją muzyką można dopiero
wtedy, gdy będzie ona w pełni dopracowana?
Phil Horner: Początkowo mieliśmy dużo
problemów ze składem. Razem z wokalistą
Tommy'm Daly'm zrobiliśmy więc sobie na
pewien czas przerwę od Conjuring Fate, aby
pracować nad innymi projektami. Jeżeli chodzi
o Conjuring Fate, to wokół niego zawsze
krążyły jakieś paskudne demony, ale chcieliśmy
mieć solidne zestawienie składu, zanim
zagraliśmy live. I zajęło nam sporo czasu, zanim
do tego doszło.
Warto tu jednak dodać, że nie byliście przecież
jakimiś żółtodziobami, mieliście też w
składzie doświadczonych muzyków, znanych
choćby ze Sweet Savage czy Attica
Rage?
Tak, mieliśmy w składzie Shauna Nelsona
jako gitarzystę, świetny z niego muzyk. Grał
z Attica Rage w Szkocji. Niedługo potem
udało nam się zrekrutować byłego perkusistę
Sweet Savage Juliana Watsona. Julian dołączył
mniej więcej rok po tym, jak Sweet
Savage zagrało na Wacken oraz wraz z
Metallicą w dublińskim Marley Park.
Przykład tych grup pokazuje, że niezależnie
od czasów początkujący zespół ma zwykle
problemy z przebiciem się, niezależnie od
tego jak dobrze by nie grał - to też było dla
was dodatkowym argumentem za tym, żeby
nie spieszyć się, dopracować program, zgrać
się?
Tak, na początku jest zawsze ciężko. Próba
pogodzenia życiowych spraw wraz z pracą w
zespole bywa czasami trudna. Na początku
chodziło o wyrobienie sobie marki oraz granie
koncertów. Zajęło to kilka lat zanim,
sprawy zaczęły wchodzić na dobre tory.
Z tym było pewnie trudno o tyle, że nie
oszczędzały was zmiany składu, mieliście
nawet w składzie perkusistę z Polski Bogdana
Walczaka, ale po roku 2013 było już
pod tym względem lepiej, tzn. nie były one
Foto: Conjuring Fate
tak częste jak wcześniej i mogliście zacząć
myśleć o nagraniach?
Tak, w 2013 roku pewne sprawy zaczęły się
zmieniać, dorobiliśmy się stabilnego składu,
który został w gruncie rzeczy taki sam. Polski
perkusista Bogdan Walczak to wspaniały
bębniarz. Mając Karla Gibsona oraz Stevena
LeGeara byliśmy ustawieni. W 2014 roku
zaczęliśmy naprawdę nabierać pędu. Zagraliśmy
nasz pierwszy show w nowym składzie,
a sala aż pękała w szwach. Potem zaczęliśmy
dawać show z podobnymi nam zespołami:
Dragonforce, Mordred, Diamond
Head itp.
EP "House On The Haunted Hill" na początek
wydawała się idealnym rozwiązaniem,
tym bardziej, że przecież musieliście
sfinansować ją i wydać samodzielnie?
Ponieważ skład zespołu zmienił się pod koniec
2013 roku, chcieliśmy dosyć szybko coś
wydać. EP był na to najszybszym sposobem.
Nagraliśmy wszystko w moim studio, co generalnie
pomogło obniżyć koszty. Chcieliśmy
po prostu coś szybko wydać.
Trzy składające się na nią utwory nagraliście
też ponownie na debiutancki album
"Valley Of Shadows" - brzmienie tych pierwszych
wersji was nie satysfakcjonowało, a
może w tak zwanym międzyczasie to i owo
w nich zmieniliście, stąd ten pomysł?
Cóż, wprowadziliśmy trochę zmian w drobnych
częściach tych nagrań. Ponownie
dograliśmy niektóre wokale, gitary, bas oraz
solo Neila Frasera (Ex Ten) w "Rage Of Angels".
Ostatecznie wydaliśmy tylko 400 sztuk
EP; chciałem aby te utwory mogły być usłyszane
w szerszej skali.
Początkowo byliście zespołem w 100% niezależnym,
ale przy okazji drugiego albumu
"Curse Of The Fallen" ta sytuacja uległa
zmianie, bo udało się wam podpisać kontrakt
z Pure Steel Records - czujecie, że to
już ten nieco wyższy pułap, tym bardziej, że
akurat ta wytwórnia może zapewnić wam
odpowiednią promocję?
Wydaliśmy swój pierwszy album "Valley Of
Shadows" niezależnie w grudniu 2016 roku.
Na pierwszy show przygotowaliśmy tylko
100 kopii. Potem zaczęliśmy rozmowy z
Pure Steel. Podobało im się to co słyszeli, i
chcieli wydać to na szerszą skalę. Więc musieliśmy
poddać się nakazowi większego nakładu.
Na tym etapie pojawiały się już recenzje
prasowe, więc ten album był trochę fałszywym
startem. Zasadniczo musieliśmy przerwać
całą promocję. Potem podpisaliśmy
umowę z Pure Steel w styczniu 2017 roku.
W tamtym momencie mieliśmy już za pasem
całkiem sporo dużych koncertów. Ale Pure
Steel ma większy zasięg, więc wiedzieliśmy,
że jesteśmy w dobrych rękach.
Już pracując nad tą płytą wiedzieliście, że
ukaże się ona nakładem niemieckiej firmy,
czy też zainteresowała się ona już w pełni
gotowym materiałem?
Skoro mieliśmy już podpisany w styczniu
2017 roku kontrakt z Pure Steel, "Curse Of
The Fallen" było dla nich materiałem albo
do wydania, albo do odrzucenia. Nie ogłosili
więc, że mają zamiar go wydać do momentu
kiedy go usłyszeli. Na szczęście spodobał im
się!
Nagrywanie płyty z nowym perkusistą to
zawsze jest jakieś ryzyko, ale Niall Mc
Grotty zasilił skład Conjuring Fate na tyle
wcześnie, że obyło się bez problemów?
Znaliśmy Nialla od długiego czasu. A on
udzielał się u nas od czasu do czasu przez
sześć miesięcy, zanim dołączył do zespołu na
stałe. Więc wiedzieliśmy już wcześniej, że
74
CONJURING FATE
jest świetnym bębniarzem i łatwo pracuje się
z nim w studio. Więc wszystko od początku
szło gładko.
Praca we własnym studio to z jednej strony
luksus i niebagatelne oszczędności, ale też i
możliwość ugrzęźnięcia w nim na dłużej,
całych poprawek, szczególnie jak nie ma
określonego deadline, ale udało się wam
dopiąć wszystko dość sprawnie, skoro sesja
trwała raptem 12 dni?
Możesz być przykuty w studio do pisania
piosenek przez wieczność. Do studio wchodziliśmy
wiedząc w większości co robimy.
Zasadniczo już wcześniej nagrałem i ukończyłem
wersje demo. Utwory mogą zostać
napisane przez każdego, ale mam w zwyczaju
nadawanie łatki Conjuring Fate takim
rzeczom. Później, cała grupa uczy się demo.
Następnie przeprowadzamy próby bez przerwy,
aż do momentu, w którym jesteśmy
gotowi do nagrania w studio. Kiedy w końcu
ruszyliśmy do mojego studio, byliśmy gotowi
na nagrywanie. Pomimo, że nie było tak
naprawdę żadnych terminów, miałem w głowie
aby wszystko było nagrane poniżej czternastu
dni. Czasem dobrze jest ustalić termin,
albo nie wykona się roboty.
Wejście w tryb płyta - jej promowanie - kolejna
płyta jest więc czymś pożytecznym w
tym sensie, że pomaga w utrzymaniu dyscypliny
pracy, etc.?
Myślę iż pomaga to odrobinę w przyciągnięciu
uwagi. Ludzie widzą, iż jesteś poważny
oraz łatwo się nie poddajesz. Naprawdę
chcieliśmy ruszyć z tym albumem, i sprawić
aby rok 2020 był dla Conjuring Fate jak do
tej pory najlepszy.
Celowo nie użyłem tu określenia płytatrasa-płyta,
bo na coś takiego mogą pozwolić
już sobie tylko te największe zespoły
pokroju Maiden, większość gra w weekendy.
W sumie jednak trochę szkoda tych
dawnych czasów, kiedy to koncerty promowały
nową płytę, nie była ona pretekstem
do grania, tak jak teraz?
Wszyscy bardzo byśmy chcieli ruszyć na
wielką trasę promocyjną. Niestety, jest to
trudniejsze dla zespołu na naszym poziomie.
Musimy pracować na stałe, aby sprostać
finansowaniu zespołu. Chociaż doszło już do
Foto: Conjuring Fate
momentu, w którym zespół gra sam dla siebie.
Ale hej, zobaczmy co przyniesie 2020!
Waszą metodą na sukces jest połączenie
brzmienia nurtu NWOBHM z siarczystym
power metalem - domyślam się, że ten
styl to wypadkowa waszych zainteresowań
i muzycznych fascynacji, bez jakiegoś
kalkulowania?
To co słyszysz, to jest to, co dostajesz. Nie
gramy tego ponieważ to jest "popularne" albo
pasuje do trendu. Zdecydowanie nie jest tak
popularne jak kiedyś było. Ale jest to styl,
który wszyscy kochamy, oraz który zaczął
ten zespół. Kocham swój NWOBHM &
power metal. Jest bardzo wyraźna linia
między obydwoma. Wolę po prostu nazywać
Conjuring Fate heavy metalem.
To w sumie dźwięki ponadczasowe, zawsze
aktualne, tyle, że nie zawsze modne - akurat
teraz jest sprzyjający dla nich moment, na
czym Conjuring Fate może tylko skorzystać?
Klasycznie brzmiący heavy metal zawsze był
oraz będzie. Wywodzi się z lat 70. oraz 80. A
ja oto gram go w roku 2020. Mam nadzieję,
iż przyszłe pokolenia będą robić dokładnie to
samo. Będziemy również posuwać heavy metal
naprzód, nawet małymi kroczkami, jak
tylko możemy.
W sumie artyści zawsze byli poddani rynkowym
wahaniom czy chwilowym modom,
ale teraz są one chyba szczególnie uciążliwe
- tym bardziej, że zespołów jest tak ogromna
ilość i nawet największy maniak nie jest
tego w stanie ogarnąć?
Jest tyle różnych stylów, tym więcej przy
obecności tylu "podgatunków". W obrębie
klasycznego heavy metalu jest tyle zespołów,
że głowa mała. Zawsze odkrywam nowe,
świetne zespoły takie jak nasz, których ludzie
pewnie nigdy nie usłyszą. Jeśli kochasz
to wystarczająco, będziesz grał choćby nie
wiadomo co.
Jak widzicie więc przyszłość zespołu? Fani
metalu w Irlandii już pewnie was kojarzą, a
co zresztą Wielkiej Brytanii, kontynentalną
Europą i innymi częściami świata?
Tak radzimy sobie dobrze jak na podziemny
zespół z Irlandii. W Wielkiej Brytanii mamy
małą, aczkolwiek oddaną grupę fanów. Staramy
się zawsze zjednać sobie ludzi naszymi
występami na żywo. Jeżeli chodzi o Europę
lub resztę świata, to pracujemy nad tym
(śmiech).… Gramy w Europie później w tym
roku, British Steel Festival we Francji jest
jednym z przystanków, u boku takich grup
jak Rock Goddess, Blitzkrieg etc.
Jesteście więc optymistami, liczącymi na to,
że z każdą kolejną płytą Conjuring Fate
będzie rosnąć w siłę i z czasem zdołacie
jeszcze bardziej zaznaczyć swą obecność na
metalowej scenie?
Kochamy to co robimy, i nie można poradzić
nic na to, że jesteśmy optymistami
(śmiech)... A w istocie mam nadzieję na poszerzenie
w przyszłości grupy naszych fanów, i
mam nadzieję, iż "Curse Of The Fallen" pomoże
nam w tym w roku 2020. Mamy jak
dotąd przed sobą dobry rok w związku z
przychodzącymi wspaniałymi rezerwacjami!
Ruszamy na scenę z pewnymi zespołami,
które są ikoną, naprawdę nie możemy się
tego doczekać!
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór
Foto: Conjuring Fate
CONJURING FATE 75
Analogowe lekarstwo
Amerykanie z Vandallus nie przejmują się niczym i nikim. Grają przestarzałą
muzykę, rejestrując ją analogowo, a na okładkach płyt lubią pozować na
macho z bronią maszynową lub prezentować kobiece wdzięki bez większych
osłonek. Właśnie wydali trzecią płytę "Outbreak" i już zapowiadają, że nie jest to
ich ostatnie słowo:
HMP: "Outbreak" to wasz trzeci album -
macie poczucie, że w jakiś sposób szczególny
i zdołacie dzięki niemu osiągnąć coś
więcej?
CrazyV: Zdecydowanie, czuję iż mogłem dopracować
swój image i być sobą, tak aby pozwolić
muzyce przemówić. Czuję, że jest on w
pewien sposób bardziej bezpośredni niż poprzednie
dwa wydanictwa, ale nowe piosenki
dobrze komponują się z nasza dyskografią.
Miałem duży ubaw nagrywając "Outbreak",
a używanie tego samego sprzętu analogowego
co przy klasycznych nagraniach było dodatkowym
bonusem.
O tym co gracie mówi się, czasem lekceważąco
czy z ironią, że to retro metal. Fakt,
muzyczne mody zmieniały się od przełomu
wielki wpływ, ale te same zestawy bębnów
oraz gitar były używane wtedy, jak i dziś.
Granie na żywo z zespołem, mniejsze użycie
overdubu i prawdziwe instrumenty były
także ważnymi elementami, które dzisiaj
zdają się mniej widoczne w muzyce.
nużące, przeszukiwać wszystkie zespoły, aby
znaleźć jakiś dobry. Kiedy dorastałem i
miałem dostęp do MTV, jakaś melodia od
razu mi się wkręcała, to szedłem od razu kupić
to nagranie nie usłyszawszy jego reszty i
9 na 10 razy to były porządne numery, które
mi się również podobały.
Wśród licznych składanek mam też "Cleveland
Metal" z roku 1983, z solidną reprezentacją
ówczesnych zespołów z waszego regionu.
Teraz też macie tak silną scenę metalową
jak wtedy?
Tak i nie. Scena metalowa w Cleveland będzie
zawsze częścią moich muzycznych korzeni,
z powodu wpływowych zespołów jak
Shok Paris, Manimals, Breaker i Wretch.
Także Bill Peters będzie zdecydowanie
wspierał tę scenę do dnia, w którym nie
umrze. Kocham dużo rzeczy w Cleveland, ale
niektóre miejscówki, które kochałem, takie
jak "Peabody's" czy "Odeon" zniknęły. Jestem
też trochę zawiedziony "Rockin' Hall",
gdyż brakuje im wielu świetnych zespołów.
Trzy albumy przez cztery lata - pod tym
względem też staracie się kultywować
dawne tradycje?
Zdecydowanie. Trzymam się tego co kocham,
i pozwalam po prostu muzyce płynąć.
Czwarty album jest już też na dobrej drodze.
Nie przestanę wydawać kasy na motocykle,
piwo i analogowy sprzęt do miksowania aż
do dnia, w którym umrę. Nic nie poradzę na
to, iż jaram się kiedy słyszę syntezator Moog
albo Linndrum. Choć są tak sztuczne jak to
tylko możliwe, brzmią kurewsko świetnie,
dystyngowanie, oraz przypominają mi o
moim dzieciństwie.
lat 70. i 80. niczym w kalejdoskopie, ale tradycjne
hard'n'heavy nigdy nie straciło na
aktualności i zawsze miało oddanych fanów,
trudno więc mówić, że jest retro coś, co
funkcjonuje niezmiennie na muzycznym
rynku przez ponad 40 lat, nigdy nie było też
tak, że zespoły przestały taką muzykę grać?
Dorastałem słuchając tej muzyki, i nie przestanę
grać "retro" dopóki mnie tutaj już nie
będzie. Mam nadzieję, że wtedy ludzie, mimo
wszystko, będą wciąż słuchać naszej muzyki
(śmiech). Podstawą jest to, iż to piosenki
są najważniejsze. Dla mnie dobra piosenka
to dobra piosenka, i jest ona ponadczasowa.
Tylko dlatego, że coś reprezentuje lata 80.,
nie oznacza że piosenka jest kiepska albo
"przestarzała". Technika nagrywania oraz technologia
oczywiście miały wówczas na nie
Foto: Vandallus
Czerpiecie przy tym z różnych źródeł, od
klasycznego hard rocka, przez metal w tradycyjnym
ujęciu aż do nurtu AOR - rozumiem,
że duży wpływ na muzykę Vandallus
miały wpływ wasze wcześniejsze fascynacje
muzyczne, szczególnie z czasów, kiedy
dorastaliście?
Tak, kocham wiele styli muzycznych, których
słucham w zależności od tego w jakim
jestem nastroju, od takich klasycznych zespołów
jak Rush, Triumph, Saga, Motörhead
i UFO, po bardziej tradycyjne zespoły
z lat 80. jak Scorpions, Dokken, Pat Benatar,
Foreigner, Icon, The Cars, a nawet trochę
Mr. Mister czy Roxette (jeśli chciałbym
"zaliczyć", jeśli wiesz co mam na myśli), aż do
samego ciężkiego brzmienia jak Mercyful
Fate, Overkill i starej Metalliki.
To były fajne czasy o tyle, że można było
usłyszeć różną muzykę, bo stacje radiowe
czy telewizyjne nie były tak sformatowane,
a na listach przebojów sąsiadowały ze sobą
numery popowe i metalowe - teraz niby jest
łatwiej, ale też trzeba się nieźle naszukać,
żeby trafić na coś ciekawego, szczególnie
jeśli nie jest się za bardzo w temacie?
W rzeczy samej, muzyka jest dzisiaj bardzo
przytłaczająca, do tego stopnia, że to niemal
Nie dziwi cię, że gwiazdy rocka i metalu
opowiadają w wywiadach, że nagrywanie
płyt jest coraz bardziej kosztowne i nieopłacalne,
a niezależne zespoły takie jak Vandallus
robią swoje, nie oglądając się na nic i
na nikogo?
Ja to widzę tak: "Jeśli nie cieszysz się robiąc to co
kochasz, to czemu by to dalej robić?". W muzyce
nie powinno chodzić o pieniądze, i nie potrzebujesz
pieprzonej góry mamony, aby ją
robić. Zauważam, iż młodsze pokolenia dużo
narzekają, zamiast się inspirować i tworzyć.
Myślisz, że dzięki takim zespołom jak wasz
format albumu jako pewnej całości, nie zbieranina
pojedynczych piosenek do odsłuchu
na Spotify czy gdzie indziej, przetrwa,
szczególnie w świecie rocka/metalu?
Mam nadzieję, że tak. Te klasyczne zespoły
padają jak muchy, czego u licha będę słuchał,
jak ich wszystkich nie będzie? Nic nie może
się równać z siedzeniem w późny sobotni
wieczór, kiedy otwiera się przy ognisku browar
i przesłuchuje cały winyl od początku do
końca, czytając tekst i patrząc na okładkę.
To zabiera cię w podróż i przygodę, która zanika
pośród komputerów i iPadów.
Duże znaczenie mają tu fizyczne nośniki
dźwięku - to dlatego tak zależy wam na
tym, żeby kolejne albumy Vandallus ukazywały
się też na płytach, przede wszystkim
winylowych?
Jak było wcześniej to wspomniane, kurwa
tak! Przeznaczeniem Vandallus jest bycie
na winylu, i każde wydanie na nim będzie.
Rysy i papierówki dają mi gęsią skórkę na
76
VANDALLUS
karku. A teraz niewygodna kwestia, ale muszę
powiedzieć, iż lubię też słuchać wersji cyfrowych,
ale tylko pod warunkiem, że to wysokiej
rozdzielczości arcydzieła.
Luz, jestem tolerancyjnym wielbicielem
czarnych krążków (śmiech). Jak dotąd bez
problemu udawało się wam znaleźć wydawcę,
ale jakimś znakiem czasów jest też to, że
każdą płytę Vandallus firmuje inna wytwórnia?
Tak, rzekłbym, że jeżeli muzyka jest dobra to
nie jest dzisiaj zbyt trudno znaleźć kogoś, kto
ją za ciebie wyda. Pierwsze dwie wytwórnie
wykonały kawał dobrej roboty, i nie chcę im
niczego odbierać: jednakże dzisiaj mam niezbędne
zasoby, aby móc samodzielnie wydawać
moje albumy, w czasie który mi odpowiada.
Dlatego też stworzyłem na potrzeby
ostatniego albumu wydawnictwo Mercinary
Records. Przy obecności firm zajmujących
się PR-em oraz mediów takich jak wasze, pomyślałem
sobie: czemu nie? Można powiedzieć,
że zawsze lubiłem mieć kontrolę nad
własnym przeznaczeniem, i mając do dyspozycji
Internet, wydaje się to w dzisiejszych
czasach całkiem łatwe.
Ale to w sumie i tak sukces, że udaje się ją
znaleźć, jeśli nie chce się wydawać płyt samodzielnie,
a wy chcecie podążać właśnie
tą ścieżką?
Czym jest sukces? Dla mnie umieszczenie
mojej muzyki na płycie to sukces. Wydaję albumy
bo uwielbiam to robić, to dla mnie
rzeczywistość. Dlatego też wybiorę drogę,
która sprawi, że będę je wydawał po najmniejszej
linii oporu. Każde wydanie to inny
scenariusz, zobaczymy co będzie.
Niepokojąco często dochodzi w USA do
strzelanin i prawdziwych masakr w szkołach
czy innych aktów przemocy związanych
z tym, że dostęp do broni jest u was
bardzo ułatwiony - myślisz, że okładka
"Outbreak" jest w tym kontekście trafiona?
Macho na motocyklu z automatyczną, szybkostrzelną
bronią będzie dobrym wzorem
dla młodych fanów? To już okładka "Bad
Disease" była zdecydowanie lepsza, chociaż
pewnie też mogła nie spodobać się co
niektórym stróżom moralności? (śmiech)
Nie mam pojęcia co myślą seryjni mordercy,
robię to jako rozrywkę, i nie przejmuję się
kurwa co ktoś pomyśli. Cieszę się swoją wolnością.
Mówi się, iż rujnuję się ona przez
kilka chorych jednostek. Czemu skupiacie się
na broni na okładce, a nie na motocyklu
(śmiech)? Każdego roku więcej ludzi ginie na
motorach, (śmiech!) Oczywiście głównym
powodem dla umieszczenia broni na okładce
jest ochrona kolekcji moich nagrań.
Stany Zjednoczone to kraj takiej fałszywej
moralności: najgorsze przestępstwa są na
porządku dziennym, dzieje się wiele złego,
media pokazują to bez osłonek, a oburza
nagi biust na okładce płyty i wiele takich
"gorszących" coverów było cenzurowanych -
trochę to dziwne, nieprawdaż?
Czy to nie dziwne, że Stany to jedyny kraj,
w którym jest przestępczość? (śmiech). Żarty
na bok, rzeczywiście jest to dla mnie dziwne,
że wielu amerykanów czuje się urażonych
widokiem cycków lub dupy. To jest popieprzony
świat i wielu ludzi nie wie już czy są
kobietami czy mężczyznami. Pieprzyć to,
wychowywałem się z bronią, bardzo ją szanuję,
i nie uważam, że powinno się ją zamknąć,
bo niektórzy ludzie mają nasrane we łbach.
Ta sama osoba mogła wziąć kij bejsbolowy i
równie dobrze nim zabić.
Teledysk do "Barricade" jest buntowniczy i
może też niepokoić, z kolei ten do "Outbreak"
jest typowo rock 'n' rollowy - celowo
wybraliście do promocji dwa, tak odmienne
utwory?
Nie, po prostu wiedziałem, że te dwa były
faworytami, i kiedy odwiedziłem Alcatrazz
wiedziałem, że będzie to idealne miejsce na
nakręcenie teledysku. A "Outbreak" to kilka
ujęć jak przeprowadzam próby z zespołem i
próbuje uchwycić kilka różnych momentów.
Na płytę trafił też bonusowy utwór "Vandallus",
zdaje się, że w innej wersji, pochodzącej
z jakiejś wcześniejszej sesji?
Foto: Vandallus
Tak w zasadzie bonus track to starsza wersja.
To była wczesna sesja, którą nagraliśmy na
taśmę, osobiście wolałem bardziej tamtą wersję
(może dlatego, że uwielbiałem zapach
magnetofonu na którym ją nagraliśmy i przenosi
mnie to z powrotem do tej sesji). Pomyślałem,
że będzie fajnie to wydać.
Macie więcej takich niepublikowanych, ale
pełnowartościowych utworów? Może warto
zebrać je na jakiejś EP, nawet jeśli miałaby
ukazać się tylko w wersji cyfrowej?
Mam mnóstwo takich utworów. W rzeczy samej,
pierwszy album miał być dłuższy o parę
utworów, które z jakichś powodów na niego
nie weszły. Każdego tygodnia piszemy masę
piosenek i mamy bibliotekę muzycznego towaru
na przyszłość. Mimo wszystko to jednak
dobry pomysł.
Kiedyś takie krótsze wydawnictwa były
prawdziwymi rarytasami i skarbami dla kolekcjonerów.
Choćby w tej chwili słucham
EP "Shoot Her Down!" Grave Digger,
wydanej pomiędzy pierwszym i drugim albumem
tej niemieckiej grupy, z trzema
utworami w nowych wersjach bądź niepublikowanych
nigdzie indziej. Teraz takich
perełek jest coraz mniej, zespoły/wydawcy
nie chcą też "wtopić" w wydawnictwa live,
kiedyś tak znaczące, a już regularne koncertowe
DVD ukazują się coraz rzadziej - niby
wszystko jest w sieci, ale to już nie to samo?
To absolutnie nie jest to samo. Kocham rzadkie,
dziwne utwory i w większości z nich bardziej
podobają mi się wersje demo niż to co
trafiło na album. Te utwory z EP są zazwyczaj
szczególnym momentem, który uchwyca
w czasie coś, co jest jeszcze nie dokończone i
nie mają one zazwyczaj tej dodatkowej magii
ze studia.
A jak na koncertach, publiczność dopisuje,
macie dla kogo grać?
Shaun i Steve są często w trasie w ramach
Midnight, więc jesteśmy bardzo selektywni,
jeżeli chodzi o show na żywo. Publiczność
jest świetna, i z reguły docenia klasyczny
hard rock. Wciągnij trochę koksu zanim
przyjdziesz na show Vandallus i bądź gotowy
na rock 'n' roll!
Dostrzegacie pewien progres, na waszych
kolejnych koncertach pojawia się więcej
ludzi, w tym młodych, czy są to wciąż te same
twarze, tych największych maniaków?
To zawsze z każdego show na show są inni
ludzie, w zależności od miejsca. W niektórych
miastach jest trochę więcej młodszego
tłumu, co jest dobrym widokiem.
Czyli jest nadzieja, że ten cały heavy metal
przetrwa, tak jak było to wcześniej w czasach
punk rocka, synth popu czy grunge?
Zawsze będzie jakaś wpieniona osoba, która
ostro gra na gitarze w garażu, ale to już nigdy
nie będzie pop kultura jak w latach 60., 70. i
80. Buntowniczy duch zawsze tam jednak
będzie. Wydaje się, że wszystko w końcu powróci.
Postęp technologiczny doprowadzi do
momentu, w którym wszystko będzie w
100% sztuczne, ludziom będą krwawić uszy,
i będą błagać o jakąś ulgę, dlatego też gładki,
klasyczny, analogowy "retro" rock'n'roll będzie
lekarstwem!
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,
Kinga Dombek
VANDALLUS 77
Album jest święty!
Szwedzi z Dead Kosmonaut prą do przodu, regularnie wzbogacając dyskografię
udanymi wydawnictwami. Najnowszy album nosi tytuł "Gravitas" i potwierdza,
że tradycyjny heavy metal może być nieszablonowy, o ile ma się odpowiednie pomysły
i umie je realizować. Mattiasowi Reinholdssonowi nie zbywa ani na jednym, ani na
drugim, tak więc może już powoli zapominać o trudnych początkach zespołu:
78
HMP: Wasz zespół był zdaje się przez lata
takim pobocznym projektem, w którym
muzykowaliście dla przyjemności, eksplorowaliście
inne rejony niż w macierzystych
grupach, co zdają się też potwierdzać aż
trzy zmiany nazwy i nieliczne nagrania
dokonane do roku 2017?
Mattias Reinholdsson: Cóż, starałem się
znaleźć ludzi, by stworzyć "właściwą" grupę,
ale nie mogło to jakoś wystartować. Miałem
jednak do tego całkowicie poważne podejście,
tak jak do innych zespołów czy projektów,
w które byłem zaangażowany i wciąż
biorę to na poważnie. Po prostu zajmowało
to bardzo dużo czasu, więc w końcu postanowiłem
zabrać się za to sam, by to załatwić.
Wtedy poprosiłem o pomoc ludzi z którymi
chciałem pracować. "Expect Nothing" jest
zatem zbieraniną z tych nagrań. Dołączenie
Pelle do tego projektu zmieniło go w zespół.
Martwy kosmonauta nie jest może jakimś
dobrym wzorem do naśladowania, nawet
jeśli stał się bohaterem, ale to dobra nazwa
dla metalowego zespołu, bo nieoczywista,
od razu sugerująca, że to nie będzie coś jednowymiarowego?
Tak, lubię myśleć w ten sposób. To image, z
którym możesz się bawić, daje kreatywną
wolność.
Dojście Pera zmieniło wszystko? Z wokalistą
mogliście myśleć nie tylko o stworzeniu
większej ilości autorskich utworów,
ale też ich nagraniu?
Zacząłem nagrywać na długo, zanim Pelle się
przyłączył. Poważnie myślałem, by samemu
DEAD KOSMONAUT
odpowiadać za śpiewanie, bo nie mogłem
znaleźć odpowiedniego wokalisty. Więc moment,
gdy dowiedziałem się, że Pelle, którego
znałem od dawna, potrafi śpiewać tak, jak
tego oczekiwałem oraz, że był zainteresowany
śpiewaniem w Dead Kosmonaut, był
fantastyczny. Ale wcześniej potrzebował
trochę perswazji.
Chyba wam tego brakowało, bo z powodzeniem
nadrabiacie stracony czas, wydając w
niespełna cztery lata dwa albumy i MLP?
Na to wygląda! (śmiech!)
Co ciekawe czynicie tak w czasach spadku
znaczenia albumu jak zwartej artystycznie
całości, ale na szczęście ta sytuacja nie dotyczy
jeszcze aż tak dostrzegalnie świata
Foto: Soile Siirtol
rocka/metalu?
Metalowa publika zdaje się lubić albumy. Ja
też! Album jest święty. Składanie w całość
świetnej płyty, wliczając w to sleeve, kolejność
utworów, zdjęcia i wszystko inne jest
dla mnie bardzo ważne, jest takie dla nas
wszystkich w Dead Kosmonaut. Mam nadzieję,
że publiczność słuchająca nas on-line
nie włącza naszych kompozycji z płyt w losowej
kolejności, bo to byłoby okropne!
Jesteście też tradycjonalistami pod tym
względem, że nie wydajecie cyfrowych singli,
etc. - płyta to płyta, mała czy duża,
kompaktowa czy winylowa, ale to ona zawsze
jest podstawą?
To podstawa, tak. Ale moglibyśmy wypuszczać
single, tylko z ekskluzywnymi kawałkami.
Wciąż nie wydaliśmy jeszcze 7" calowego
winylu. Cyfrowe single są dość nudne,
prawda? Ale pewnie, może moglibyśmy wypuścić
jeden jako zwiastun albumu.
Kontynuujecie na "Gravitas" podejście z
ubiegłorocznego MLP "Rekviem", szukacie
nowych rozwiązań, w żadnym razie nie
chcecie być wrzuceni do tego, tak pojemnego,
wora retro/heavy/vintage rock?
Myślę, że praca w takich "retro" warunkach
po prostu niesie ze sobą pewne granice. Nie
jestem tym zainteresowany. Cieszy mnie królestwo,
które stworzyłem dla Dead Kosmonaut.
Świątynia heavy metalu jest obszerna i
zamierzam kontynuować jej dalszą eksplorację.
Ale jako pierwszy jestem w stanie przyznać,
że Dead Kosmonaut zdecydowanie
spogląda w przeszłość, inspirując się wielkimi
poprzednikami. Nie zamierzam wymyślać
nowego stylu metalu.
Przyznasz jednak, że ta moda na takie oldschoolowe
granie w duchu lat 70. utrzymuje
się zaskakująco długo - czyżby ludzie faktycznie
mieli już dość sztucznych dźwięków,
szukali czegoś prawdziwego, szczerego,
brzmiącego naturalnie, organicznie?
Myślę, że masz rację. Obecnie zbyt łatwo jest
sprawić, by utwory brzmiały aż za bardzo
idealnie. Możliwości w nowoczesnym studio
są niemal nieograniczone.
Niedawno młody fan rocka/metalu powiedział
mi ciekawą rzecz, że kiedyś pod wieloma
względami było trudniej, ale jedno było
niezmienne: zespół musiał umieć grać, a to,
co zarejestrował w analogowym studio, nagrał
na taśmę, był zwykle w stanie bez
problemu powtórzyć na żywo. A teraz dostrzega,
że wiele zespołów z płyt brzmi
wspaniale, a na żywo już bardzo mizernie -
to chyba też odstręcza co bardziej wnikliwych
czy wymagających słuchaczy?
Może, jeżeli oczekujesz, że zespół będzie
brzmiał identycznie na scenie jak na nagraniu,
to z pewnością się zawiedziesz. Tak, jak
powiedziałem wcześniej, za łatwo jest sprawić
w nowoczesnym studio, by wszystko
brzmiało "idealnie". Jednocześnie uważam, że
w dzisiejszych czasach młodzi muzycy są
bardzo dobrzy. Mogą pobierać lekcje od mistrzów
przed ekranem swoich komputerów,
ucząc się różnych technik. Mogą słuchać
wszystkich gatunków muzyki w Internecie.
Więc znają się na tym. Ale rzecz w tym, że
nie możesz tak naprawdę znaleźć odpowiedzi,
jak stworzyć swój własny styl. Jak pisać
utwory, które brzmią jak ty. To musisz odkryć
sam.
Skupiacie się więc na osiągnięciu indywidualnego
stylu i wypracowaniu jednocześnie
własnego brzmienia, bo są to podstawy,
szczególnie teraz, kiedy zespołów metalowych
jest bez liku?
Konkurencja jest olbrzymia. Ilość wydawanych
albumów ogromna. Ale ja mogę skupić
się jedynie na tym, co słyszę w głowie, kiedy
piszę muzykę. Wyzwaniem jest sprawić, by
moja wyobraźnia mi sprzyjała.
W Szwecji też macie prawdziwy wysyp,
chyba nawet nieporównywalny z tym, co
działo się w latach 70. na scenie progresywno-hardockowej,
a w kolejnej dekadzie na
tej hard 'n' heavy, ale to chyba dobrze, bo
fani mają z czego wybierać, a i tak wiadomo,
że z tych tak licznych grup przetrwają
tylko najlepsze?
Na końcu i tak chodzi o dobrze napisane
kompozycje. To jest najważniejsze.
Wtedy zwykle wydawały je lokalne wytwórnie
jak Sonet czy Mill Records, ale wy
po debiucie firmowanym przez TPL Records
weszliście na ten wyższy etap, wiążąc
się z High Roller Records, co na pewno was
cieszy?
High Roller zainteresowało się nami i cieszę
się, że współpracujemy. To był krok w przód.
Ludzie stojący za TPL to moi przyjaciele, nie
jest to "właściwa" wytwórnia nagraniowa.
Przy "Expect Nothing" starałem się sam ją
promować. Mam nadzieję, że nie będę musiał
tego robić ponownie! Może i jestem facetem
o wielu talentach - ale sprzedaż nagrań
nie jest jednym z nich. (śmiech!)
Coraz bardziej idziecie w progresywnym
kierunku, wytyczonym dzięki ponad 10-minutowemu
"Rekviem". Tam grał na wiolonczeli
Fox Skinner z Grand Magus, z kolei w
jeszcze dłuższym Dead "Kosmonaut - Part
II" słyszymy prawdziwe, kościelne organy -
lubicie nieoczywiste rozwiązania, heavy
metal wcale nie musi być jakąś ograniczającą
konwencją?
Jeżeli słyszę dźwięk wiolonczeli czy kościelnych
organów w głowie, gdy pracuję nad
muzyką, staram się go zrealizować. To
właśnie jest tak proste i zarazem tak trudne.
Może to dość niekonwencjonalne. Ale ja
zwyczajnie pozwalam muzyce zanieść mnie
tam gdzie chce. Praca z Foxem była świetna,
tak jak i z Matsem, który nagrał kościelne
organy. Obaj to prawdziwi profesjonaliści.
W jakiej świątyni je zarejestrowaliście?
Nie było z tym żadnych problemów, technicznych
i co do uzyskania na to zgody?
Nagraliśmy to w kościele w Nynäshamn na
południu Sthlm, bo po prostu tam pracuje
Mats. Chyba spytał o pozwolenie, ale szczerze
to nie wiem. Technicznie nagranie organów
było dość łatwe. Mieliśmy mikrofon blisko
organów. Ale miks był już dość trudny.
Fredrik odwalił dobrą robotę, ale trzeba było
się nagłowić, jak sprawić by brzmiało to dobrze,
obok zniekształconych gitar i basu.
Czyli te dłuższe kompozycje są swoistym
kręgosłupem, podstawą płyty, dopełnioną
krótszymi, ale też urozmaiconymi utworami?
I tak i nie. Z racji, że są dwie tak długie kompozycje
myślałem o kolejności utworów. Nie
chciałem, by przyćmiły krótsze kawałki.
Więc wreszcie wpadłem na pomysł podwójnego
albumu. Najpierw "rockowe" nagrania
na stronie A, a potem utwory "progresywne"
na stronie B. Czasami wydaje mi się, że
niektórzy ludzie myślą, iż długa kompozycja
jest "ważniejsza" niż ta krótsza. Ale pisanie
długich kawałków ma pewne zalety, których
nie posiada tworzenie krótkich utworów.
Wiesz, czasem napisanie krótszej piosenki
zajmuje więcej czasu, niż napisanie długiej.
"Dead Kosmonaut pt. II" nie jest więc istotniejsza
dla mnie niż "Black Tongue Tar".
Foto: Soile Siirtol
Recenzenci określają "Hell/Heaven" mianem
waszego "Rime Of The Ancient
Mariner", a to pewnie dla was nie lada komplement
- tym większy, że przecież nikogo
w tym utworze nie kopiujecie?
Jestem wielkim fanem Maiden i odkąd w
wieku zaledwie 10 lat usłyszałem "Rime Of
The Ancient Mariner" stali się częścią mojego
życia. Było to pierwsze takie otwarcie uszu
na coś więcej niż świat trzyminutowych piosenek.
Ale nie, to nie jest w żaden sposób
kopia. Jeżeli chodzi o inspirację do tej kompozycji,
to był nią album "Argus" Wishbone
Ash. Iron Maiden w latach 1980-88 wyznaczył
wiele metalowych kanonów, nie unikając
przy tym odniesień do rocka progresywnego,
tak więc macie na kim się wzorować?
Abolutnie! Maiden jest źródłem inspiracji w
tak wielu sprawach.
Organista Mats G. Eriksson nie jest jedynym
gościem na "Gravitas", bo ponownie
zaprosiliście do współpracy perkusistę
Katatonii Daniela Moilanena, a do tego innych
muzyków?
Jest jeszcze kilkoro innych, którzy nam pomogli.
Daniel jest chyba najsławniejszy z
nich.
Kontynuujecie tradycję tych gościnnych
występów od pierwszej płyty "Expect Nothing",
sami też nie każecie się w takich
sytuacjach długo prosić, bo to nie tylko
uatrakcyjnia płyty, ale wzmacnia też przyjacielskie
więzi między zespołami?
Z tego co wiem, na pierwszej płycie jest
tylko jeden prawdziwy gość i jest to Johan ze
Candlemass, śpiewający w kawałku "Grey
Hole". Resztę widzę jako muzyków, którzy
pracowali nad projektem, którym Dead
Kosmonaut był w tamtym okresie. Johan
był tym, o którym wiedziałem, że jest gościem.
Wtedy planowałem jeszcze śpiewać
sam. Więc pomyślałem sobie, że chcę przynajmniej
w jednej z kompozycji mieć świetnego
wokalistę. Johan był moim pierwszym
wyborem i zgodził się, ku mojemu ogromnemu
zadowoleniu. Później dołączył Pelle, ale
zdecydowaliśmy się zostawić wokale Johana.
Ale nigdy nie myślałem o tym, by mieć gości
tylko po to, by ich mieć. Zobaczmy, czy potrafimy
zrobić album bez żadnych gości!
Może to jest wyzwanie? (śmiech!)
Jak więc radzicie sobie na żywo z odegraniem
tych gościnnych partii? Pomijacie
je, wykorzystujecie sampler czy czasem zapraszacie
dodatkowych muzyków na scenę?
Na scenie gramy te kawałki w wersjach na
żywo. Nie używamy sampli czy keyboardów.
Weźmy za przykład "House Of Lead", gdzie
każdy jest w stanie usłyszeć różnicę pomiędzy
dwiema wersjami. Oryginalna wersja była
akustyczna z kontrabasem Johna Shamusa
Gaffneya. Wersja na żywo to ta, którą
nagraliśmy ponownie na MLP "Rekviem".
Więc na żywo myślimy inaczej, adaptując
poszczególne utwory potrzeby sceny. To nie
tak, że gramy "biedniejsze" wersje, ale po prostu
inne.
Teraz okazji do grania na żywo będziecie
mieli pewnie jeszcze więcej, a nie ma większej
frajdy niż koncerty, gdy ma się do pokazania
ludziom nową, świetną płytę?
Naprawdę mam nadzieję, że będziemy mogli
zagrać koncerty. Jesteśmy jak najbardziej za.
Byłoby świetnie na przykład przedstawić
"Hell/Heaven" na scenie. Sam chcę usłyszeć,
jak Pär i Fredrik harmonizują swoje gitary
na żywo!
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Przemysław Doktór
DEAD KOSMONAUT
79
HMP: Cześć. Czy mógłbyś nam
opowiedzieć, co ostatnio słychać u Burning
Shadows?
Tim Regan: Hail! Powróciliśmy ostatnio z
naszej pierwszej trasy po Europie. Zagraliśmy
na Riddle of Steel w Marburgu (Niemcy)
oraz na Into Battle w Atenach (Grecja). Te
występy były związane z wydaniem naszej
ostatni EPki "Beneath the Ruins".
Świadome podnoszenie jakości
Warto sprawdzić amerykański Burning Shadows.
Mają zarówno doświadczenie
jak i potencjał. Zapowiadany nowy pełny
album oraz czas, z pewnością pokaże czy
przyszłość będzie należeć do nich. Zanim
to nastąpi, posłuchajcie ich ostatniej
EPki "Beneath the Ruins" oraz przeczytajcie
poniższy wywiad, a nuż już teraz
dacie im szansę.
chcieliśmy dodać trochę bonusowego materiału,
który byłby dostępny wyłącznie w ramach
wersji CD wypuszczonej przez Rafchild
Records. Przy okazji nadmienię, że jesteśmy
wielkimi zwolennikami kolekcjonowania
muzyki w fizycznej postaci. A zatem,
dopóki ktoś nie zamówi "Beneath the Ruins"
na Bandcamp ani na nośniku CD, nie
wysłucha tych wersji koncertowych. Nie ma
ich ani w streamingu, ani w wersji cyfrowej.
Ludzie, którzy mieli nasze EPki w przeszłości,
wiedzą, że lubimy dodawać więcej muzyki
niż wskazywałaby na to formuła EPek.
Ostatecznie, uwzględniając utwory bonusowe,
nasza EPka jest dłuższa niż niektóre regularne
albumy innych zespołów, np. Slayer
"Reign in Blood" czy też Death "Human". A
odpowiadając bezpośrednio na Twoje pytanie,
"Oathbreaker" zostało zarejestrowane 10
lutego 2019r. w Ottobar w Baltimore, Maryland,
USA, zaś "The Last One to Fall" 16
września 2018r. podczas Swordmetal Fest
VII w Minneapolis, Minnesota, USA. Nadmienię,
że zagraliśmy na tym drugim minneapolańskim
festiwalu obok jednego z naszych
ulubionych zespołów i wielkiej inspiracji,
jakim jest Jag Panzer! Hejże hola
mąciwoda!
Wspomniana EPka jest Waszym najnowszym
wydawnictwem, wydanym dwa lata
po ostatniej dużej płycie "Truth in Legend".
Jak to się stało, że ukazał się tylko mini
album zamiast regularnej płyty? Czy zatem
możemy to uznać za zapowiedź następcy
"Truth in Legend"?
To było zaplanowane. Chcieliśmy mieć nowe
wydawnictwo w związku z europejskimi koncertami
w grudniu roku 2019. Rozpoczęliśmy
pisanie "Beneath the Ruins" latem i nałożyliśmy
sobie bardzo agresywny harmonogram
prac tak, żeby całość została ostatecznie
skomponowana i zarejestrowna we
właściwym czasie. Okazało się, że "Beneath
the Ruins" powstało w najkrótszym okresie
w naszej historii pomiędzy komponowaniem
a ukazaniem się płyty. Zazwyczaj potrzebowaliśmy
około półtorej roku, aby wszystko
ukończyć, co znajdowało odzwierciedlenie w
ilości niuansów oraz złożoności poprzednich
utworów. Tym razem, uwzględniając nasz zabójczy
harmonogram, i nie chcąc iść na kompromis
odnośnie jakości kawałków, potrzebowaliśmy
przyjąć konwencję EPki.
Jak dokładnie wyglądała Wasza praca nad
80 BURMNING SHADOWS
Foto: Burning Shadows
"Beneath the Ruins"?
Cztery główne utwory zostały napisane zupełnie
inaczej, niż robiliśmy to dotychczas.
Dawniej, jeden z nas proponował reszcie pomysł
na niemal gotową, całą piosenkę. Ja, jako
gitarzysta rytmiczny, mogę tutaj przywołać
przykład mojego numeru "The Shadow
from the Steeple" (ukazał się na "Beneath the
Ruins" jako bonus), który powstał naszym
trdycyjnym sposobem twórczym. Natomiast,
w przypadku głównych czterech utworów na
"Beneath the Ruins", nasz gitarzysta prowadzący
Christopher Malerich pracował
wspólnie ze mną tydzień czasu nad garścią
podobnych do siebie riffów. Później usiadłem
i wypracowałem strukturę kilku utworów,
następnie ogrywaliśmy je wspólnie,
zmienialiśmy i ogrywaliśmy je aż do momentu,
gdy obaj byliśmy ostatecznie z nich zadowoleni.
Wokale podobnie. Mieliśmy dostępny
tylko jeden dzień na wokale, i prawie
dwa tygodnie na napisanie linii wokalnych
oraz tekstów. Ja napisałem główną część
wszystkich liryków w zaledwie kilka dni (ze
znaczną pomocą naszego perkusisty David
Spencer przy utworze "The Grey Company
(Paths of the Dead)"). Później spędziłem
wraz z wokalistą Tomem Davy jeden dzień
tuż przed nagrywaniem, na ostatecznie szlifowanie
liryków wszystkich czterech utworów.
Oprócz nich, dostaliśmy również dwa kawałki
w wersji koncertowej - "The Last One
to Fall" oraz "Oathbreaker". Kiedy i gdzie
zarejestrowaliście je?
Jako, że "Beneath the Ruins" to nasze pierwsze
wydawnictw dla Rafchild Records,
Podzielam tą fascynację. Czy zgodziłbyś
się ze stwierdzeniem, że ogólnie surowy
materiał live wypada znacznie lepiej niż
pieczołowicie przeprodukowane koncertówki?
Wam udało się uchwycić takie koncertowe,
metalowe szaleństwo, ale czy nie kusiło
Was, żeby to i owo poprawić później w
studio?
Nie chciałbym generalizować. Tak naprawdę,
wszystko zależy od konkretnego wykonania.
Pierwotne wersje mogą równie dobrze oddawać
świetną energię zespołów na scenie, lub
też się calkowicie wykrzaczyć ze względu na
niechlujstwo. Mając pod ręką całą tą nowoczesną
technologię nagrywania i miksowania,
byłoby stosunkowo łatwo wydać energiczną
koncertową wersję pozbawioną błędów i
owego niechlujstwa. Aczkolwiek, po przekroczeniu
pewnej granicy, to mogłoby już nie
brzmieć jak na koncercie. Nie ma potrzeby
pisać historii na nowo. No, więc tak, lepiej
jest pozostawić utwór nieco surowy, niż pozbawiać
go energii w imię perfekcyjnej doskonałości
wykonawczej.
Wspomniałeś już o Jag Panzer. Słyszę w
Waszej muzyce również nieco Nevermore,
Iced Earth oraz Testmanet. Wiesz, podoba
mi się, jak mocne głosy mają wokaliści
Twojego oraz wymienionych teraz zespołów.
My kochamy Iced Earth!!! Wiele naszych
gitar rytmicznych, a także struktur wokalnych,
są bezpośrednio zainspirowane właśnie
Iced Earth. Testament to też właściwy trop,
jako że jednym z najlepszych momentow w
historii Burning Shadows było otworzenie
koncertu Testament w 2005 roku. To wydarzenie
wpłynęło na ostateczne brzmienie kilku
utworów z naszego debiutu "Into The
Primordial". Co do Nevermore, ostatnio
słucham ich znacznie częściej, niż kiedyś.
Jedną rzeczą, która zdecydowanie łączy
wszystkie te kapele, jest ciężka muzyka metalowa
z potężnymi wokalami, czyli coś, do
czego zawsze dążylśmy w Burning Sha-
dows. Kiedy tego rodzaju zespoły są największą
inspiracją, mocne głosy stają się naturalnym
elementem komponowanej muzyki.
Inną charakterystyczną cechą Burnish Shadows
są elementy teatralne Waszej muzyki.
Mam tu zwłaszcza na myśli dialogi wokalne
oraz kilka odrębnych wymiarów warstwy
instrumentalnej. Czy pokusicie się w
przyszłości o pójście jeszcze dalej w tym
właśnie kierunku, wprowadząc być może
nawet efekty wizualne nawiązujące do Kinga
Diamonda?
Gdybyśmy dysponowali odpowiednim budżetem
i czasem, zdecydowanie dodalibyśmy
więcej tego typu rzeczy do naszej oprawy
scenicznej oraz robilibyśmy tematyczne klipy
video. Nie brakuje nam pomysłów ani wizji
artystycznej, jak wzbogacić Burning Shadows.
Naprawdę bardzo nam to by pasowało,
ale nie mając majętnego sponsora artystycznego,
wiele naszych pomysłów niestety
nie jest realnych.
Zejdźmy więc na ziemię i powroćmy na
moment do Waszej historii. Spotkałem się
kiedyś z taką opinią, że Burning Shadows
mocno rozwinęło się na "Gather, Darkness!"
w porónaniu z "Into the Primordial".
Co dzisiaj myślisz o Waszym debiucie?
Nagranie "Into the Primordial" było strasznie
trudne. Zajęło nam to dwa lata (między
rokiem 2006 a 2008). Wręcz cud, że udało
się to wydać. Mieliśmy problem w studio, z
inżynierem, z nagrywaniem gitar, z nagrywaniem
basu, z rejestracją perkusji, z wokalami,
z miksem, z masteringiem, z tłocznią CD, z
drukiem. Wszystko, co mogło pójść źle, poszło
tragicznie. Więc kiedy później przygotowywaliśmy
się do nagrywania "Gather,
Darkness!", stanęliśmy na rzęsach, aby być
właściwie przygotowanymi na najgorsze.
Zakręciliśmy kołowrotkiem i próbowaliśmy
robić wszystko ze znacznie większym namysłem,
wyciągając odpowiednie wnioski z doświadczeń
zdobytych przy pracy nad debiutem.
Staliśmy się z czasem bardziej doświadczonymi
kompozytorami, przyjęliśmy
też w nasze szeregi nowego wokalistę Toma
Davy. W efekcie, nasz kołowrotek podskoczył
hop wzwyż i wyszło tak jak powinno.
Mimo wszystko, nadal kochamy każdą piosenkę
z debiutu.
Czy gracie czasami na koncertach numery z
"Into the Primordial"?
Podczas naszej ostatniej trasy europejskiej
każdego wieczoru graliśmy "Supernatural
Warfare". Uznajemy tą piosenkę za bardzo
istotną dla naszego całego dorobku muzycznego
i koniecznie chcieliśmy ją grać w ramach
naszej pierwszej wizyty w Europie.
Ponadto, graliśmy kilkakrotnie "Second Son" i
"New Dawn Arise", które są kolejnymi znakomitymi
kompozycjami z naszego debiutu.
Bardzo je lubimy.
Foto: Burning Shadows
Może więc chcielibyście nagrać to ponownie?
Niektóre utwory z debiutu już zostały nagrane
ponownie przy rozmaitych okazjach,
np. "New Dawn Arise" znalazła się na EPce
"The Last One to Fall", zaś "Second Son"
oraz "Supernatural Warfare" ukazały się na
EPce "Oathbreaker". Również utwór "Whisper
Suffering", pojawił się jako bonus na albumie
"Into the Primordial". Poza tym, wydaliśmy
specjalną edycję EPki "The Last One
to Fall" z nowymi wersjami "Sarnath" i "Into
the Primordial" dla osób wspierających naszą
crowdfundingową inicjatywę "Truth in Legend".
Miałem zamiar dokonać ponownego
miksu naszego debiutu z okazji dziesięciolecia
Burning Shadows w roku 2017. Ale kiedy
zabrałem się za to zadanie, zrobił się taki
bałagan, że zdecydowałem się porzucić ten
pomysł. Wprawdzie jest to wciąż możliwe,
ale bardzo mało prawdopodobne, żeby "Into
the Primordial" kiedyś ukazała się w całość
nagrana ponownie,
Idąc tym tropem, czy możemy powiedzieć,
że jesteście zespołem dynamicznie rozwijającym
się, "Truth in Legend" jest znacznie
lepsze niż "Gather, Darkness!" a Wasz kolejny
album też wzbije Was na wyższy poziom?
Chciałbym, żeby tak właśnie było. Z każdym
kolejnym długograjem, staramy się robić
lepszą muzykę, niż kiedykolwiek wcześniej.
Dla przykładu powiem, że przy okazji
"Truth in Legend" przeznaczyliśmy zdecydowanie
więcej czasu na wokale, niż podczas
nagrywania "Gather, Darkness!", ponieważ
czuliśmy, że możemy poprawić harmonie i
ogólnie jakość partii wokalnych. Jestem pewien,
że następny album też będzie szedł w
kierunku świadomego podnoszenia jakości
nagrań.
Czuć, jak ważna jest muzyka w Waszym
życiu, a jak to jest z literaturą? Czy uważasz,
że po dokładnym przeczytaniu dzieł
Tolkiena oraz Lovecrafta, na których bezpośrednio
powołujecie się w wywiadach,
słuchacz jest w stanie lepiej zrozumieć, czy
wręcz bardziej identyfikować się z Waszym
przekazem?
Z pewnością czerpiemy mnóstwo inspiracji z
literatury. Na "Beneath the Ruins" wręcz
podwoiliśmy ilość nawiązań do naszych ulubionych
książek. Wszystkie piosenki są w
jakiś sposób osadzone w dorobku dwudziestowiecznych
pisarzy. Dla przykładu, "Memory"
HP Lovecrafta zainspirował "Blacken
the Sky" i "Monuments of Rust", natomiast
Umarli z Dunharrow z "Władcy Pierścieni"
JJ Tolkiena było bazą dla "The Red Sky".
Analogicznie, książka Roberta Blocha "The
Shadow From the Steeple" miała bezpośredni
wpływ na nasz utwór pod tym samym
tytułem. Historie opowiadane przez tych autorów
bardzo mnie inspirują podczas komponowania
muzyki, jednak - podobnie do
Blind Guardian - słuchacze nie muszą znać
tych historii, aby w pełni cieszyć się naszą
muzyką tudzież naszymi lirykami.
Na zakończenie powiedz proszę, co uważasz
za największe dotychczasowe osiągnięcie
Burning Shadows?
Zdecydowanie jest to przybycie po raz pierwszy
do Europy dzięki Rafchild Records.
Kiedy nasz zespół startował, nawet nie marzyliśmy
o tym, że będziemy mieć wystarczające
grono słuchaczy po drugiej stronie
Oceanu, aby tam polecieć z koncertami. Staliśmy
mocno na ziemi i zwyczajnie tworzyliśmy
to, co lubimy. Mamy nadzieję powrócić,
kiedy kolejny nasz album zostanie wydany!
Jakie są zatem Wasze plany na 2020 i dalej?
W lutym 2020 będziemy obchodzić dwudziestolecie
Burning Shadows. Mamy trochę
czadowych pomysłów, jak to świętować,
np. planujemy wydawnictwo podsumowujące
wszystkie nasze najlepsze utwory. Mamy też
nadzieję na rozszerzenie tematu "Beneath
the Ruins" poprzez video clipy i nuty na
gitarę. Zaczynamy ponadto pracę nad dużym,
czwartym albumem. Mamy dwie kompozycje,
których nie udało się w pełni rozwinąć
na "Beneath the Ruins", a które zamierzamy
umieścić na tym czwartym longplayu.
Jak już mówiłem, nie brakuje nam
świetnych pomysłów i jesteśmy pełni pozytywnej,
kreatywnej energii.
Życząc wszystkie najlepszego i pełnej realizacji
Waszych zamiarów, dziękuję za ten
niesamowity wywiad!
Dziękuję również!
Sam O'Black
BURNING SHADOWS 81
Im więcej kóz, tym lepiej!
"666 Goats Carry My Charriot". Taki
oto tytuł nosi ostatnie wydawnictwo
belgijskiego Butcher. Sam tytuł pokazuje,
że z jednej strony mamy do czynienia
z metaluchami z krwi i kości, z
drugiej zaś ludźmi, których ciężko
posądzać o jakieś śmiertelnie poważne
podejście do swej twórczości.
Czy jedno wyklucza drugie? KK
Ripper grający w Butcher na gitarze udowadnia, że nie. Wręcz przeciwnie. Jedno
wynika z drugiego.
osoba, która pisze riffy, jest de facto także
tym, który tworzy całe kawałki. W swej twórczości
staram się łączyć elementy black metalu
i oldskoolowego heavy metalu i mam wrażenie,
że udało mi się stworzyć coś, co rzeczywiście
znacznie różni się od tego, co jest
nagrane na demie. Niektóre utwory ze
"Speed Metal Atakk" i "The Blakk Krüsader"
zostały ponownie nagrane na "Bestial
Fükkin 'Warmachine" i wciąż są świetnymi
killerami, które osobiście uwielbiam grać na
żywo!
pokonujemy, traktujemy jako zwycięstwo.
Szczerze, nigdy tego nie planowaliśmy. Istotnym
krokiem był fakt wydania naszego pierwszego
albumu. Po jego premierze byłem
niesamowicie dumny gdyż był to bardzo ważny
krok w tworzeniu tożsamości zespołu.
Wydaje mi się, że nasz nowy album to kolejny
krok naprzód, mimo że naprawdę drapię
się w głowie, myśląc o tym, jak to wszystko
nam się udało.
Porozmawiajmy o nowym albumie. Czy naprawdę
potrzebujesz aż 666 kóz do ciągnięcia
rydwanu? Nie sądzisz, że to za dużo?
(śmiech).
KK Ripper: Z oczywistych powodów uważam,
że jest to jak najbardziej właściwa ilość.
(śmiech)
Kto wpadł na pomysł tego tytułu?
KK Ripper: Hellshrieker wymyślił tytuł
piosenki "6 Goats" a po kilku lekkich poprawkach
(często to robimy z tekstami i tytułami
piosenek) pomyśleliśmy, że powinniśmy
zaszaleć i wstawić tam to 666. W końcu to
metal. Nawet jeśli jest to tandetne, to i tak
nas to cieszy. Dodatkowo Rauben napisał
tekst o kosmicznym władcy - niszczycielu
planet. Wszystko to zebrane do kupy tworzy
całkiem fajną, spójną całość.
To Wasz pierwszy album wydany w "dużej
wytwórni" - Osmose. Czy ten kontrakt dużo
zmienił w sytuacji zespołu?
KK Ripper: Cóż, nowa płyta przyciąga znacznie
więcej uwagi niż poprzednia. Wynika
to z wielu czynników, min. jak już wspomniałeś
podpisania umowy z Osmose, ale też
ścisłej współpracy z naszym agentem Danielem
Da Silvą z Roadmaster Bookings, bardziej
profesjonalnego podejścia do promocji i
tak dalej. Osmose to kultowa wytwórnia, a
nagrywanie z nimi jest niesamowite. Jesteśmy
w dobrych rękach. Zresztą spójrz na
wkład tej wytwórni w rozwój black metalu.
Podpisanie z nimi kontraktu dało nam możliwości,
o których wcześniej nawet nie mieliśmy
pojęcia, więc jesteśmy cholernie wdzięczni
za wszystko. Nie znaczy to, że umniejszam
Babylon Doom Cult Records, który
wydał nasz pierwszy album. Bez Jo Versmissena
i jego wytwórni nie byłoby teraz tego
wywiadu, więc dla mnie ważne jest, aby wyrazić
wdzięczność również jemu.
82
HMP: Wasz zespół powstał w 2002 roku,
jednakże zakończył działalność pięć lat
później w roku 2007. Co było tego przyczyną?
KK Ripper: Przede wszystkim pozdrawiam
wszystkich polskich i innych maniaków czytających
ten wywiad! Mówi gitarzysta KK
Ripper. Przechodząc do Twojego pytania…
szczerze mówiąc, nie wiem, ponieważ wtedy
nie byłem jeszcze członkiem zespołu. Wiem,
że wszyscy ówcześni muzycy wchodzący w
skład grupy (obecnie jedynym oryginalnym
członkiem Butcher jest R. Hellshrieker) byli
aktywni w innych death metalowych zespołach,
takich jak Battalion czy Suhrim. Wydaje
mi się, że Bütcher był wtedy uważany
za zabawny side - project i poświęcano mu
trochę za mało czasu oraz uwagi. To jest najbardziej
prawdopodobny powód, który spowodował
rozpad zespołu. Jednak jak już powiedziałem
nie czuję się najbardziej kompetentną
osobą, aby odpowiedzieć na to pytanie.
We wczesnych latach swej działalności nagraliście
dwa dema. Czy różnią się one od
Waszej bieżącej twórczości?
KK Ripper: Tak, różnią się i to bardzo. Jako
entuzjasta wczesnego Bütcher mam oczywiście
nostalgiczne odczucia podczas słuchania
tych demówek, ale (bez obrazy dla tych, którzy
je tworzyli) czuję tam brak koncentracji i
dojrzałości. W ostatnich latach stałem się
aktywnym twórcą muzyki w Bütcher. Heavy
metal to gatunek zorientowany na gitarę, a
BUTCHER
Foto: Bütcher
Jak już wspomniałeś, podczas przerwy
wszyscy byliście aktywnymi muzykami.
Skąd pomysł przywrócić Butcher do życia?
KK Ripper: Ja sam byłem wówczas basistą
grupy Bones grającej death metal Tak naprawdę
to podczas jednego z naszych koncertów
sprzysięgliśmy się, by wskrzesić tę nieśmiertelną
bestię. R. Hellshrieker, poprzedni basista
i perkusista JA Pulsatör i PB Tormentor,
pili, bawili się i wspominali kultowe czasy
swojej chwały, podczas gdy ja przechodziłem
obok, niosąc swój sprzęt. Ruben zapytał
mnie, czy chcę grać na gitarze w nowym
wcieleniu Bütcher. Moja odpowiedź
brzmiała "jasne, ale pod warunkiem, że będę
mógł grać na gitarze prowadzącej", a on powiedział:
"Innej opcji nie biorę nawet pod
uwagę". I to było to. Kilka tygodni później
odbyła się próba, kilka miesięcy później powrotny
koncert, a kilka lat później promujemy
nasz drugi album! Sądzę więc, że mogę
stwierdzić, że wszystko zdarzyło się bardzo
spontanicznie i że każdą przeszkodę, którą
Album "666 Goats Carry My Charriot"
zawiera muzykę, która moim zdaniem stanowi
idealne połączenie speed, thrashu,
blacku i klasycznego heavy metalu. Mam
nadzieję, że się zgadzasz. Powiedz mi,
który z tych gatunków jest dla Ciebie najważniejszy
i ma największy wpływ na
Wasz styl?
KK Ripper: Zgadzam się! To zabawne pytanie,
ponieważ napisałem całą muzykę na tej
płycie. Więc po kolei zajmę się wszystkimi
gatunkami, o których wspomniałeś, i być może
dodam kilka wpływów, których nie wyłapałeś.
Speed metal to termin, który raczej
staramy się omijać opisując nasz styl, gdyż
nasza muzyka jest o wiele bardziej różnorodna.
Mam jednak świadomość, że speed metal
dał początek dla pierwszej fali ekstremalnego
metalu. Jako dziecko lat dziewięćdziesiątych
oczywiście nie żyłem w tamtych czasach i nie
mogę tego wszystkiego pamiętać, ale ciągle
patrzę z dziecięcym podziwem na zespoły
zespoły takie, jak Agent Steel, Slayer, Mercyful
Fate, Candlemass i wszyscy napieprzają
i czerpią radość z grania bez względu
na "podgatunek" lub inną kategoryzację, która
wydaje się konieczna w dzisiejszych czasach.
Dla mnie to naprawdę fajne i to właśnie
oznacza speed metal. Inne kapele, które to
zdefiniowały to wczesny Running Wild,
Cryptic Slaughter, oraz Hellhammer. Jeśli
zaś chodzi o thrash, to z jednej strony lubię
bardzo gęste i agresywne twory, z drugiej zaś
kręci mnie mroczniejsza strona tego gatunku.
Wydaje mi się, że "Hell Awaits" Slayera jest
uosobieniem thrashu, definicją tego, czym
ten gatunek tak naprawdę powinien być. Ten
album to po prostu skrzynia pełna inspiracji
riffami (podobnie jak "Show No Mercy", ale
muzyki na nim zawartej nie określiłbym mianem
thrash metalu. Ale to tylko semantyka).
Uwielbiam też black metal, chociaż nie jestem
największym koneserem tego gatunku.
Pisanie black metalu przychodzi mi bardzo
intuicyjnie. Zespoły takie jak Swordmaster i
Diabolical Masquerade są moimi ulubionymi
ze względu na ich oryginalność i porywającą
furię. I wreszcie klasyczny heavy metal.
To gatunek, który stanowi jakieś 90%
słuchanych przeze mnie rzeczy. Staram się
go wrzucić do formuły Bütcher przy każdej
możliwej okazji. Szczególnie podoba mi się
to, jak dobrze to komponuje się z wpływami
black metalu, co, moim zdaniem, nadaje nam
własną tożsamość. Zintensyfikuję to jeszcze
bardziej w nadchodzących płytach, co jest
równie ekscytujące i trudne. Pisanie utworu
jest zawsze jak chodzenie po linie: musisz
zrównoważyć swoje wpływy i przefiltrować je
przez tożsamość zespołu, aby uzyskać spójny
dźwięk oraz swój styl. Ale zawsze odkrywam
nowe bodźce, więc nadchodzące rzeczy mogą
Was zaskoczyć. Jako wielki fan Thin Lizzy
chciałbym na następnej płycie również mieć
bardziej zharmonizowane gitary. Jak widać
nowe pomysły, nigdy się nie kończą.
A skąd ten brud w brzmieniu?
KK Ripper: Nagrywaliśmy to wszystko analogowo
w Voodoosound Studio w Holandii
z Paulem Van Rijswijkiem, który również
pracował przy naszym debiutanckim albumie.
Zdobyliśmy dużo doświadczenia w tym
studio a tym razem byliśmy bardziej skupieni
na pracy. Niestety, nadal nie mamy budżetu
na spędzenie miesięcy w studio, jak Judas
Priest lub Queen. Nie ma tam żadnych sztuczek
i szybkich poprawek, stąd ten brud, jak
mówisz, co jest dla mnie wielkim komplementem.
Daje to płycie nieco więcej tożsamości
i uroku, dzięki temu nie jest tylko płaską,
nowoczesną produkcją. Jestem również
bardzo nieugięty w używaniu sprzętu do
gitary w stylu vintage podczas nagrywania (a
właściwie także na żywo), ponieważ mym
zdaniem gitary najlepiej brzmiały pod koniec
lat siedemdziesiątych. Tak to jest; brzmiały
najbardziej jak rzeczywiste gitary. Nie potrzebuję
Kemperów ani Rectifierów ani nic, a
każdy, kto myśli inaczej, może się pieprzyć.
Arthur Rizk (Sumerlands, Eternal Champion)
opanował brzmienie i odwalił kawał
dobrej roboty. Jako gitarzysta nawet sprawił,
że gitary bardziej wystają w całej ich analogicznej
chwale, a wiesz, że nie mogę się o to
wściekać! Wydaje mi się, że obecnie wiele
zespołów, przede wszystkim w bardziej ekstremalnych
formułach metalu, bierze pod
uwagę niewłaściwe elementy twórczości swoich
idoli. Wszystko musi być ciężkie za
wszelką cenę, gitary dudnią, bębny brzmią
jak maszyny do pisania, a ostatecznie wszystko
brzmi jak niedopracowane. Może dla niektórych
to jest fajne. Taki ciężar pozbawiony
charakteru. Ale te stare, ciężkie zespoły mają
inne aspekty dźwięku, dzięki czemu brzmiały
tak wyjątkowo. Jasne, były ciężkie, ale to
nie był ich jedyny cel. Weźmy na przykład
Morbid Angel. "Altars of Madness" miał w
sobie więcej atmosfery niż ciężkości co czyni
Foto: Bütcher
tę płytę tak wyjątkową. Na naszych płytach
używamy również całkiem sporo klawiszy, co
niektórych wręcz irytuje, ale jest to tylko
sposób na pogrubienie ściany dźwięku i
wzmocnienie atmosfery bez utraty. Sądzę
więc, że dźwięk jest dość brudny, ale jednocześnie
wyrafinowany.
Wasze kawałki są raczej krótkie, ale utwór
tytułowy to długa epicka suita.
KK Ripper: To było całkowicie spontaniczne.
Moje podejście do pisania polega zasadniczo
na zbieraniu riffów przez wiele miesięcy,
z których mogę posklejać coś, co brzmi
naturalnie. A "666 Goats" właśnie w ten sposób
powstało. Wszystko się ułożyło samo.
Byłem zszokowany, gdy dotarło do mnie, że
trwa to ponad 9 minut!
Macie dwóch nowych członków - basistę
AH Wrathchylde, który grał w Evil Invaders
i młodego perkusistę LV Speedhammerem,
który nie ma bogatego muzycznego
CV. Jak trafili oni do Butcher?
KK Ripper: Myślę, że jeśli chodzi o LV trochę
za słaby reasearch zrobiłeś (śmiech), ponieważ
jest on bębniarzem belgijskiego zespołu
death-thrashowego o nazwie Schizophrenia,
który brzmi, jakby stara Sepultura
miała brzydkie dziecko z Morbid Angel,
więc zdecydowanie warto to sprawdzić. I kiedy
zobaczyliśmy, jak gra na żywo, pomyśleliśmy,
że musimy mieć tego faceta w naszym
zespole! LV Speedhämmer poznał materiał
z nowego albumu w tydzień przed wejściem
do studia. Ponieważ był to bardzo burzliwy
okres, AH Wrathchylde, nie był w stanie nagrać
partii basu na płycie. Od lat jest moim
dobrym przyjacielem i zdawałem sobie sprawę
z jego umiejętności muzycznych. Myślę,
że będzie miał jeszcze nie jedną okazję by
wykazać się w Bütcher.
"666 Goats Carry My Charriot" zostało
także wydane jako kaseta przez Dying Victim
Productions. Jak trafiliście do tej wytwórni?
KK Ripper: Właściwie to ta wytwórnia do
nas dotarła. Spotkaliśmy Floriana z Dying
Victim po występie w Bazylei w Szwajcarii
na festiwalu Basilic Destroyers. Pogadaliśmy
i wszystko zaczęło się toczyć. To tylko
jedna z tych spontanicznych rzeczy, które się
nam przytrafiły. Jesteśmy bardziej niż szczęśliwi,
że wypuścił naszą pełną kasetę. Jak zawsze
mówię, im więcej "kóz", tym lepiej!
Wasz image, teksty, albumy i tytuły piosenek
pokazują, że nie jesteście śmiertelnie
poważnym zespołem (śmiech). Często słyszę
opinie, że dziś duża część sceny metalowej
stała się zbyt poważna i straciła ducha
rock'n'rolla.
KK Ripper: Całkowicie się zgadzam. Myślę,
że najlepiej podsumowali to The Rolling
Stones: "To tylko rock and roll, ale lubię to!".
Jak wspomniałem powyżej, pod względem
brzmieniowym wiele zespołów już się moim
zdaniem popsuło (nie jestem hejterem, to
tylko szczerość, hah!). Jeśli chodzi o image,
corpsepainting, jeansy, skóry, ćwieki i łańcuchy…
Cóż, pierwotnie miało to nieco bardziej
nas wyróżnić i pokazać gwałtownie rosnący
wpływ black metalu na naszą muzykę.
Jednak kiedy dojrzewamy jako zespół, dostrzegamy,
że te dodatki nie są już nam niezbędne.
Obecnie mają one charakter czysto
teatralny. A jeśli chodzi o tytuły piosenek to,
po prostu robimy to, co chcemy bez pieprzenia,
czy to czyni nas banalnymi itd. Dla niektórych
może to mało poważne, ale mamy to
w dupie.
BUTCHER 83
Kontynuując wątek wizerunkowy, czy
używacie jakichś dodatkowych efektów
podczas koncertów?
KK Ripper: Lubimy sami organizować nasze
show. To kolejna ważna rzecz w rock'n'rollu -
rozrywka. Jesteśmy z tej samej szkoły, co
Kiss, Queen, Iron Maiden, Judas Priest,
Manowar, King Diamond… Używamy
ognia, sztandarów, świec, czaszek, łańcuchów,
kolców i skóry itd. Zespoły takie jak
Devil's Blood i Volahn również pod tym
względem mają na nas wpływ. Jestem ostatnią
osobą, która powiedziałaby, że nasze
koncerty to "rytuały" lub coś w tym rodzaju,
ale wkładając wysiłek w elementy show, występowanie
na żywo staje się dla mnie jeszcze
większym doświadczeniem. Lubię, kiedy zespoły
potrafią wprawić mnie w trans. Do tego
też dążę z Bütcher, choć bardziej to dionizyjski
gniew pełen lekkomyślnego zatracenia
(cokolwiek autor miał na myśli - przyp. red.)
Co się stało z zespołem Battalion, w którym
występował Ruben?
KK Ripper: Najlepiej niech on sam na to
pytanie odpowie.
R Hellshrieker: Witam redakcję i wszystkich
maniaków, którzy to czytają! Widzę, że
Ripper się tu naprawdę popisał, jeśli chodzi
o odpowiedzi. Mamy nadzieję, że pozwoliło
to zyskałeś nieco więcej informacji o zespole
Bütcher i tym, o co naprawdę nam chodzi.
Nie miałem pojęcia, że ktoś mnie pamięta
jako wokalistę Battalion. Cóż, Battalion był
zespołem death metalowym, który dla wszystkich
miał charakter raczej hobbystyczny.
To rodzaj klasycznej historii zmian w składzie
i braku odpowiedniej ilości czasu, co się
połączyło z faktem, że Bütcher wymagał o
wiele więcej energii i szybko stał się dla mnie
zespołem priorytetowym. Postanowiłem więc
odejść z Battalion i niedługo potem zespół
się rozpadł. Zagraliśmy więc ostatni koncert
w rodzinnym mieście i tyle. Jak się pewnie
domyślasz, Bütcher jest teraz moim jedynym
zespołem i na nim koncentruję swą
uwagę. Miejmy nadzieję, że będziemy mogli
nadal rozwijać zespół i przekonać się na własnej
skórze, dokąd to wszystko pójdzie. Do
zobaczenia na trasie!
Bartek Kuczak
HMP: Cześć! Jakbyś opisał swoją muzykę?
Do jakiego gatunku metalowego pasuje
najbardziej? Wasz wydawca opisał to jako
wściekły i bezwzględny miks death i thrash
metalu dla fanów zespołów takich jak Malevolent
Creation, Morgoth, Death. Sądzę,
że się zgodzicie, bazując na waszym "Deathrash
Armageddon" oraz najnowszym albumie,
"Monuments of Fallacy".
Vladimir Suznjevic: Osobiście nie mogę powiedzieć,
aby nasza muzyka była zainspirowana
wcześniej wymienionymi zespołami, jednak
absolutnie je uwielbiam i nie mam żadnych
problemów z porównywaniem mnie
do nich. Nigdy nie planowaliśmy brzmieć jak
podróbka, lub jak hołd, jak to jest obecnie
popularne słowo do pewnych specyficznych
zespołów. Dorastaliśmy słuchając pewnych
zespołów i styli i to z pewnością wyjdzie na
powierzchnie wcześniej czy później, nie zamierzamy
uciekać od tego faktu. Chcieliśmy
na początku iść bardziej w stronę thrashu,
jednak nie mam problemu z tym, jeśli stracimy
te wpływy w przyszłości. Lata 80. to był
naprawdę inspirujący i interesujący okres dla
ekstremalnej sceny, gdzie zespoły chciały
grać coś bardziej mocniejszego niż thrash, ale
nie wiedziały jak do tego dojść i nie były
jeszcze death metalowe. Ten okres był naszą
początkową inspiracją kiedy zaczynaliśmy
zespół, jednak te spawy rozwinęły się wraz z
czasem.
Czym się różni "Monuments Of Fallacy"
od waszego poprzedniego albumu, "Imperium
Mundi"?
Eldar "Piper" Ibrahimovic: Powiedziałbym,
że to naturalny postęp dla zespołu. "Imperium
Mundi" wciąż miał parę nieoszlifowanych
rogów, których nie udało nam się dopracować.
"Monuments of Fallacy" ma również
trochę starego materiału, który w końcu
dojrzał do nagrania go na albumie. My jako
zespół jesteśmy po prostu bardziej szczęśliwi
z tego, jak się skończyła produkcja na "Monuments".
Czy "Imperium Mundi" był sukcesem?
Vladimir Suznjevic: Naprawdę czuję, że ten
album w pełni nie wypełnił swojego potencjału.
Jako zespół mieliśmy dwieście krążków,
które rozeszły się naprawdę szybko. Jednak
wydawca sprzedał tylko tuzin kopii. W pełni
zrozumieliśmy, że jako zespół w tym czasie i
w tym wieku musi dodatkowo pracować poza
strefą muzyczną… jednak jeśli wydawnictwo
nie jest w stanie sprzedać więcej kopii niż zespół,
to coś tu nie gra.
Dlaczego tak długo trwała przerwa pomiędzy
dwoma albumami. Z tego co czytałem,
zaczęliście prace nad nim w grudniu 2016 i
pracowaliście do września 2017. Czy miały
na to wpływ rzeczy związane z Twoim prywatnym
życiem czy czymś innym, jak koncerty
w Brazylii i problemy związane z wydawcą?
Eldar "Piper" Ibrahimovic: Tak, to prawda.
Album został nagrany długi czas temu. Jednak
potem każdy z nas poszedł inną drogą
jeśli chodzi o nasze życie prywatne. Skończyło
się na tym, że żyjemy w trzech różnych
krajach. Jednak na szczęście sesja nagraniowa
się odbyła. Mieliśmy tylko dokonać porządnego
miksu, zaprosić gości do nagrania solówek
gitarowych i znaleźć wolną datę z naszym
wydawcą, co zajęło trochę czasu. Jednak
lepiej później niż wcale.
Możesz powiedzieć nam więcej o produkcji
najnowszego albumu?
Eldar "Piper" Ibrahimovic: Produkcja na
naszych ostatnich albumach była tym, co zawsze
stanowiło War-Head, wyszukanie tego
słodkiego środka pomiędzy brzmieniami starej
szkoły i nowej szkoły death/thrashowej. I
myślę, że tym razem nam się to udało. Osobiście
jest to mój ulubiony album, który do
tej pory udało nam się stworzyć. Jest tam
energia i siła, jednak brzmienie nie jest przesadnie
czyste.
Czy opowiedzielibyście o współpracy z
ludźmi, którzy gościnnie nagrali się na
waszym albumie. Między innymi byli to
Arnd Klink (Darkness), Max Mayhem
(Evil Invanders) oraz Aleksandra Stamenkovic
(Jenner). Jak duży wpływ mieli na muzykę?
Vladimir Suznjevic: Wszyscy goście nagrali
solówki po tym, jak muzyka została napisana
i nagrana. Mieli pełną wolność w tworzeniu
swoich części, tak jak sobie tego życzyli, jednak
na tym się zaczyna i kończy ich wpływ
na naszą muzykę. Jednak osobną historią jest
to, dlaczego Ci konkretni ludzie są na tym
albumie. Jak wiesz, w tym momencie nasza
trójka żyje w różnych miejscach, i pytaniem
jest, czy nagramy kolejny album, a jeśli zaczniemy,
to bardzo prawdopodobne jest to,
że nie pojawi się on prędko. Tak więc chcieliśmy
mieć naszych przyjaciół na albumie i
sprawić, żeby to było coś dla nas specjalnego,
co było najważniejsze i pierwsze w kolejności.
Nie chcieliśmy tylko dobrych instrumentalistów,
chcieliśmy także osobistego powiązania.
Dlatego nie będziemy w stanie odpowiednio
podziękować tym ludziom za poświęcenie
swojego czasu i danie nam swojego
talentu do naszych utworów. Jerome z
Loudblast jest jedną z moich najbardziej
bliskich osób na świecie. Arnd z Darkness...
mieliśmy wspólnie trasę z nimi parę lat temu.
Darkness chłopie! Kto by przypuszczał, że
ponownie się sformują i wrócą do gry. Potem
jest Andy z Tankard. Mój ulubiony zespół
przez parę miesięcy w 1991r., pomiędzy Sadus
a przed odkryciem Deicide, które wtedy
mi zburzyło obraz świata. Zagraliśmy trasę w
Brazylii i całkiem dobrze się ułożyło między
nami. Piliśmy i jedliśmy razem niezliczoną
ilość razy. Wszyscy spotkaliśmy się w hotelu
w Sao Paulo, dzień przed naszym pierwszym
koncertem w Manaus. Goście z zespołu i ich
84
BUTCHER
tacie i wujkowi za zabranie mnie do kina w
latach 80. na seans dwóch pierwszych części.
Nigdy nie planowaliśmy brzmieć jak podróbka
Chorwacja niestety nie jest mi zbytnio znana jeśli chodzi o muzykę metalową.
Nie mogę się do tego kraju odnieść, inaczej, niż mówiąc o sukcesach na
rynku gier, w postaci Serious Sama. Jeśli ktoś ma podobny problem jak ja, to być
może, z pomocą przyjdą nam członkowie War-Head w składzie gitarzysty Vladimira,
perkusisty Pipera oraz basisty i wokalisty Dario, którzy zgodzili się nam
udzielić wywiadu na temat ich muzyki, liryk oraz podejścia do aktualnych wydarzeń.
Nie przedłużając.
ekipa czekali na nas w lobby hotelowym z
butelką wykwintnej whisky. Później w nocy
paru z nich poszło z nami na chlanie. Max z
Evil Invaders... ten cały zespół jest jednym z
moich ulubionych młodzików, wspaniali goście,
spędziliśmy razem tyle dni w drodze.
Alex z Jenner jest naprawdę utalentowaną
młodą osobą. One są teraz najlepszym kobiecym
zespołem w mojej opinii. Żałuję tylko,
że na ten album nikogo nie wzięliśmy z brazylijskiego
death metalowego Nervochaos.
Edu, perkusista jest bratem z innego kontynentu,
kimś za kogo jesteśmy w stanie przelać
krew, kiedykolwiek byłoby to potrzebne.
Czy zamierzacie nagrać teledysk doutworu
z waszego najnowszego albumu? Który to
będzie?
Dario Turcan: Obecnie nie mamy planów
na teledysk. Z prostego powodu, jesteśmy
stosunkowo oddaleni od siebie. Jeśli uda nam
się zagrać jakieś koncerty w tym roku, z pewnością
je nagramy i przynajmniej spróbujemy
zrobić wideo na żywo lub coś w tym deseń.
Jednak personalnie chciałbym mieć poważny
teledysk dla "Apocalyptic Thunder",
być może dla "My Scars Will Speak" lub
"Creatures from the Depth". Jednak rzeczy
mogą się zmienić… nigdy nic niewiadomo!
Co zainspirowało grafikę na "Monuments
of Fallacy"? Czy to były prace H.R. Gigera?
Sądzę, że punktem wyjścia był utwór
"Creatures from the Depth", czy mam
rację?
Eldar "Piper" Ibrahimovic: Okładka została
stworzona przez mojego serdecznego przyjaciela,
Deajna Slavuljica. Zrobił parę grafik
dla mojego poprzedniego zespołu, jak i dla
naszego poprzedniego albumu "Imperium
Mundi". Nawiązaliśmy całkiem dobrą współpracę
z nim i zwykle wysyłamy mu utwory z
albumu wraz z tekstami i tytułami. Wtedy
on wychodzi z tym, co jego zdaniem by pasowało
do albumu. Jak do tej pory, nigdy nie
byliśmy zawiedzeni.
Wygląd może coś powiedzieć o człowieku,
czy to jest clue "My Scars Will Speak"?
Eldar "Piper" Ibrahimovic: "My Scars Will
Speak" jest bardzo personalnym utworem.
Jest o przeszłości i o tych wszystkich rzeczach,
które zostawiają blizny na psychice
danej osoby. I te blizny mają wiele historii do
powiedzenia. Żadna z nich nie jest miła...
Czy powiedziałbyś, że wojna jest jak
szachy, czy raczej jak gra w statki?
Vladimir Suznjevic: Definitywnie jest szachami…
gra, w której zwykli ludzie mają rolę
pionków, kozłów ofiarnych, kiedy ludzie z
tyłu sceny napełniają swoje kieszenie bogactwem.
Jednak mając na uwadze głupotę większej
części światowej populacji, sądzę, że
ludzkość nie zasługuje na nic lepszego.
Jeśli miałbyś opisać "Monuments of Fallacy"
jednym słowem, to jakie byś wybrał?
Dla mnie to byłby nihilizm.
Eldar "Piper" Ibrahimovic: Powiedziałbym
że surowość.
Foto: War-Head
Tak więc, czy są jakieś zwiastuny apokalipsy?
Vladimir Suznjevic: Kolego… Rozejrzyj się.
Album został nazwany w ironiczny sposób.
Wiele ludzi po prostu żyje w fantazji i nie
może zobaczyć, co się dzieje przed ich oczami.
Jeśli tylko zarysujesz powierzchnie tego,
co się aktualnie dzieje na świecie, w naszym
sąsiedztwie, jest to całkiem oczywiste, że być
może przekroczyliśmy punkt bez powrotu.
Mamy wiele różnych wirusów, które rozprzestrzeniają
się po świecie praktycznie co rok
(czy przyszły naturalnie, czy zostały wyprodukowane,
to już inna historia). Na politycznym
poziomie, ciągłe jest szansa na eskalacje
relacji pomiędzy pewnymi krajami.
Masz Indie i Pakistan, teraz znowu coś się
dzieje w Turcji… Potem są imigranci z Bliskiego
Wschodu, dzieci topiące się w próbie
przedostania się do innych krajów… a to tylko
wierzchołek góry lodowej. Tak, to jest
wspaniały świat.
Czy mógłbyś wskazać nam jeden film, który
by pasował do waszego najnowszego albumu?
Vladimir Suznjevic: Hmmm... to jest bardzo
ciekawe pytanie, na które niestety nie
mam odpowiedniej odpowiedzi. Najprościej
byłoby nakręcić nowy film. Ale żeby dać
jakąkolwiek odpowiedź, wspomnę o "Mad
Max", ponieważ jest to po prostu mój ulubiony
film wszechczasów i dziękuje mojemu
Co sądzicie o Inferno Records?
Vladimir Suznjevic: Są jednymi z ostatnich
wydawnictw, które robią to z czystej pasji. Ta
sama pasja jest także powodem, czemu ten
zespół istnieje, stąd ta kombinacja wydaje mi
się mieć sens. Fab (właściciel firmy) jest moim
przyjacielem, znamy się od dziesięciu lat,
jednak wydaje mi się jakbyśmy znali się
przez całe życie, biorąc pod uwagę ile mamy
podobnych poglądów lub wręcz identycznych.
I jest to dokładnie to czego potrzebujemy.
Wydawcy ze jasnym spojrzeniem i
tym samym podejściem, które my mamy.
Co zamierzacie robić w 2020?
Eldar "Piper" Ibrahimovic: Z całą pewnością
zagrać parę koncertów. To jest to, co
wszyscy członkowie zespołu chcą robić. Być
może nie będzie to takie łatwe, ale postaramy
się dopiąć swego. Najlepszą reklamą albumu
jest robienie koncertów i przegapiliśmy
sporo grania. Po tym być może powoli zaczniemy
składać parę riffów w nowe kompozycje.
Sądzę że pracowanie nad pewnymi pomysłami
wcześniej może sprawić, że kolejne
nagranie wyjdzie jeszcze lepiej.
Dziękuje za wywiad.
Jacek Woźniak
WAR-HEAD 85
... korzenie, które ukształtowały nasze brzmienie
Ten wywiad jest przykładem dwóch rzeczy. Pierwszą jest to, że wywiady
korespondencyjne są wygodne, jednak mają zasadniczą wadę. Często pytania się
dezaktualizują, bądź dostają nowego kontekstu, w tym wypadku światową pandemię,
która w momencie pisania pytań nie miała miejsca. Drugą jest to, że hiszpański
thrash metalowy Crisix nie spoczywa na laurach i tworzy hołd dla amerykańskiej
szkoły thrash metalu, która miała wpływ na twórczość zespołu, w postaci
wydanego w 2019 albumu "Sessions #1 - American Thrash", rok po długograju
"Against The Odds". O obu albumach, o podejściu do zespołów dzieciństwa i
dalszych planach Crisix opowie nam więcej BB Plaza
HMP: Cześć. Czy mógłbyś powiedzieć
więcej o waszym ostatnim albumie
długogrającym "Against the Odds"? Czy
dla Was był on udany?
BB Plaza: Cześć wszystkim! "Against the
Odds" jest czwartym albumem w naszej karierze,
powiedziałbym, że tym najmroczniejszym.
To wszystko wydarzyło się tak naturalnie,
sądzę wręcz, że ten album był spowodowany
sytuacją, w której zespół był. To
było naprawdę fascynujące, jak byliśmy w
stanie obrócić ten mrok w blask. Powiedziałbym,
że "Against the Odds" był momentem,
który mocno wpłynął na Crisix, tak
więc teraz mogę powiedzieć, że był to udany
album na wszystkich płaszczyznach. Z tym
albumem zaczęliśmy nowy rozdział, jeśli
chodzi o nasz rozwój międzynarodowy. Po
uzyskaniu większej siły przebicia i rozpoznawalności
wśród europejskich i amerykańskich
mediów, zaczęliśmy grać na dużych festiwalach,
takich jak Graspop Metal Meeting,
Wacken i Hellfest, grając z zespołami
takimi jak Body Count oraz Testament,
podczas ich europejskich tras. Jednak jednym
z naszych największych osiągnięć dla nas było
odwiedzenie i zagranie na nowych kontynentach.
Po raz pierwszy byliśmy w stanie
wyzwolić szaleństwo na ziemiach Ameryki
Północnej i Południowej oraz kurwa w Japonii.
Ciężko mi jest patrzeć w tył i nie zesrać
się. Prawie kurwa światowa trasa.
Czy rok po wydaniu "Against the Odds",
powiedziałbyś, że chciałbyś coś w nim
zmienić?
Mówi się, że artysta nigdy nie kończy swoich
dzieł, z czym się zgadzam. Na szczęście nie
byliśmy w stanie zmienić nic, kiedy master
został ukończony. Jesteśmy bardzo usatysfakcjonowani
całością albumu, ale zawsze są
małe rzeczy, które po czasie byś zmienił.
Jednak sądzę, że to zawsze się zdarza, kiedy
się rozwijasz i jest to pozytywne, również
Twoja perspektywa się zmienia. To jest powód,
dla którego sądzę, że dzieło powinno
to było zbyt trudne, gdyż jest wiele zajebistych
utworów, które czekają na kolejny
moment chwały, lub kolejny punkt widzenia.
Uwielbiamy to. Tak więc zdecydowaliśmy się
na podejściu krok po kroku. Zaczęliśmy nasz
pierwszy album, skupiając się na thrash metalu,
tym razem ostrożnie wybierając amerykańskie
korzenie, które kiedyś ukształtowały
nasze brzmienie. Muszę tutaj przyznać, że
również było ciężko wybrać utwory na tak
specyficzny album, ale spróbowaliśmy i dostarczyliśmy
wam specjalną listę utworu,
która naprawdę na nas wpłynęła i pokazała
nam prawdziwy amerykański thrash metalowy
styl, wtedy kiedy byliśmy nastolatkami.
Wiesz, czasami ludzie po prostu zbytnio się
przyzwyczajają do danego, konkretnego
wykonania utworu, przez co ciężko jest
przekonać ich, że dana aranżacja jest dobra.
Co sądzisz o tym problemie?
Mam tak samo. Zdarza się, że wolę oryginalne
utwory z ich produkcją z lat 80., która
zachowuje całą esencję. Jednak to nie oznacza,
że dobry cover nie może mnie zaskoczyć.
Jednak chciałbym dodać fakt, że coverowanie
utworów z podziemia jest nawet zabawniejszy
i bardziej zaskakujący, kiedy pokazujesz
to nowym pokoleniom dorastającym
na całym świecie i zainteresowanych
muzyką thrash metalową.
Który utwór był dla was najtrudniejszy do
zagrania i zaaranżowania?
Powiedziałbym, że "Chalice of Blood" Forbidden,
miał jeden z najtrudniejszych riffów,
które najdłużej ćwiczyłem. Kciuki w górę dla
Glena i Craiga. Vio-Lence też miał naprawdę
fajne riffy do nauczenia i całkiem ciężkie
do zagrania.
Foto: Malvido
zostać takie, jakie jest, jako perfekcyjny
obraz artysty na danym etapie jego działalności.
Tak więc lepiej niczego nie ruszać.
Zasadniczo, dlaczego album z aranżacjami?
Kto wpadł na ten pomysł?
Myśleliśmy o tym albumie od momentu, w
którym zaczęliśmy kapelę. Naprawdę lubimy
muzykę i chcielibyśmy dodać trochę smaczków
i naszych osobistych sugestii do
utworów, które lubimy. Od melodii hard
rockowych, do poważnego death metalu,
możemy wchodzić głębiej i głębiej w te
rzeczy. Naszym pierwszym pomysłem było
wydanie albumu, gdzie każdy z nas wybrałbym
cztery utwory, niezależnie od stylu, ale
Czy miałeś jakieś dylematy nad utworami,
które wybierałeś na ten album? Jak na przykład,
miałem problem związany z długością
albumu per se?
Mieliśmy wiele pomysłów, ale chcieliśmy dobrać
te utwory zgodnie z konceptem powrotu
do korzeni, które ukształtowały nasze
brzmienie. To dlatego wybraliśmy osiem
utworów do tego projektu.
Jak wyglądał proces produkcyjny? Jak długo,
kiedy i z kim pracowaliście podczas tworzenia
tego albumu?
Proces twórczy został wykonany przez Crisix,
po nagraniu paru demówek i ograniu ich
w sali prób, nagraliśmy utwory w Amplifire
Studio z Gerardem Rigau. Pracowaliśmy z
nim nad różnymi typami aranżacji. Jest on
świetnym muzykiem i popchnął nas do najlepszych
rezultatów oraz włożył sporo ten w
projekt.
Podoba mi się Wasz wybór na sam początek
albumu. Ale zawsze mam dylemat
pomiędzy ich muzyką. Debiut Vio-Lence
("Eternal Nightmare") czy ich drugi długograj
("Oppressing the Masses"). Myślę, że
drugi był bardziej dorosły, jednak całokształtem
to debiut był bardziej chwytliwy.
Co sądzisz?
Myślę, że "Eternal Nightmare" zawsze będzie
tym klasycznym dziełem, o którym każdy
będzie pamiętał w wypadku Vio-Lence,
do dziś, jest przykładem świetnego thrash
86
CRISIX
metalu. Surrealizm i rzeczywistość łącząca
się w totalny koszmar. Muzycznie mówiąc,
jest to eksplozja surowego thrash metalu,
szalonych pomysłów i nieustraszonych riffów.
Ten album definitywnie ma to "coś".
Przypomina mi on o momentach, kiedy pracowaliśmy
nad naszym debiutem "The Menace",
w pizdu szalonych riffów i morderczej
prędkości. Nic więcej nie miało znaczenia
(śmiech). Ten album mocno mnie zainspirował.
Jednak muszę powiedzieć. że "Oppressing
the Masses" jest albumem z
poważnymi hitami. Wciąż dostaję gęsiej
skórki przy "I Profit", kiedy perkusja wchodzi
to moje uszy dochodzą. Brzmienie, riffy,
melodie w gitarowych solówkach. Ogromny
rozwój tego zespołu. Naprawdę ciężko porównać
ten album z resztą. To są różne
okresy zespołu. Wielki wybuch zespołu nie
może być porównany z niczym innym,
ponieważ zawsze jest to świeże, unikalne. To
jest jak porównywanie jabłek z bananami.
Przepraszam, jestem zbyt dużym fanem obu
albumów.
Co sądzisz o obecnym powrocie Vio-Lence?
Czy nagrają kolejny album?
Ale jestem kurwa podniecony. Miałem zaszczyt
dzielić z nimi deski sceny na Full Terror
Assault Festival w Illinois, gdzie mieliśmy
po raz pierwszy trasę w USA. Poza tym,
wtedy też obchodziłem swoje urodziny, co
było wisienką na torcie. Nigdy nie zapomnę
tego dnia, nawet byłem niesiony na rękach
przez publikę. To był jeden z moich najlepszych
występów. Oni grający przez grupką
ludzi. Nie było nic więcej, żadnej gry świateł,
rekwizytów. Tylko pięciu gości dających wykład,
jak powinno się grać staroszkolny
thrash metal, i najważniejsze, wyśmienicie
bawiących się podczas tego występu. Zaznałem
tego uczucia, thrash metalu z wybrzeża,
jakiego nigdy wcześniej nie doznałem. Sądzę,
że doświadczyłem tutaj prawdziwej esencji
tego gatunku na żywo. Widziałem wiele występów
thrash metalowych, od największych
do małych kapel i nigdy tego nie poczułem.
Czapki z głów, Ci goście serwują dobry
wpierdol.
Czy pomysł na scoverowanie "Critical
Mass" zostało zainspirowane przez obecne
ruchy na rzecz środowiska, bądź czy to był
tylko ten szczególny utwór, który ty lubiłeś?
Problemy środowiskowe są czymś, co sądzę,
że będzie podążało za nami przez długi, długi
czas. Jest to po prostu dowód, że wciąż mamy
dużo do zrobienia. Jednak głównym powodem,
dla którego nagraliśmy ten utwór,
jest fakt, że "Critical Mass" był jednym z naszych
najbardziej ulubionych utworów wtedy,
kiedy zaczynaliśmy z Crisix. Oglądaliśmy
wtedy sporo teledysków Nuclear Assault.
Świetna inspiracja!
Czy powiedziałbyś że "Chalice of Blood"
oraz "C.O.T.L.O.D" stworzyłyby tematycznie
jeden utwór z dwóch perspektyw? Tak
samo jak "The 'Hood" oraz "World in The
World"?
Nigdy o tym wcześniej nie pomyśleliśmy, ale
może masz rację. Szczególnie w wypadku
"The 'Hood" oraz "World in a World" możesz
zobaczyć dwie strony medalu. Interesujące!
W Twojej opinii, jak często jesteśmy zmuszani
do ubrania maski?
Jeśli masz na myśli maski w celu zabezpieczenia
przed Coronavirus, to wszelkie środki
prewencji są mile widziane. Jeśli zaś masz na
myśli, że my wkładamy maski w jakiejkolwiek
sytuacji w naszym życiu, to ja sądzę, że
jesteśmy naprawdę szczęśliwi, że możemy
robić to, co nas uszczęśliwia. Mamy dar tworzenia
muzyki oraz szczęście, że duża ilość
osób obecnie nas słucha i jest zadowolona
naszą muzyką. To co widzisz na scenie i w
naszej pracy, jest tym, czym naprawdę jesteśmy.
Jak kiepska byłaby dla nas wojna biologiczna?
Czy byłaby ona gorsza od wojny atomowej?
Teraz przeżywamy światową pandemię i wydaje
się, że połowa świata przestała pracować.
Kompletnie zamrożona. Naprawdę interesujące
jest ukazanie nas, jak słabi jesteśmy,
pomimo tego, że myślimy, że jesteśmy na
Foto: Malvido
szczycie świata. Stąd te problemy mogą nam
bardziej zaszkodzić, niż jakieś bomby.
Jeśli miałbyś zgadywać, który z zcoverowanych
zespołów jest najmniej znany, to
na który byś wskazał i dlaczego?
Uważam, że Demolition Hammer jest najbardziej
podziemnym zespołem. Riffy na
"Infectious Hospital Waste" są zajebiste.
Chciałbym móc współpracować z Seanem
Killianem (wokal Vio-Lence) lub Juanem
Garcia (gitary Evil Dead)!
Czy "Sessions #2" będzie o niemieckim
thrashu? Jeśli tak, to sugeruję tutaj cover
Deathrow, "Satan's Gift".
Myśleliśmy by nagrać aranżacje niemieckich
utworów, ale nie mogę tutaj powiedzieć nic
więcej. Przykro mi. Jednak wezmę rekomendację,
dziękuję!
Chciałbym poświęcić trochę czasu artyście,
który stworzył okładkę "Against The Odds",
jednak niestety nie znam jego imienia?
Czy moglibyście o nim więcej powiedzieć?
Grafika została stworzona przez Australijczyka
Seana K. Huguesa, młodego i uzdolnionego
artystę. Pracował nad paroma grafikami
festiwalowymi takimi jak te na Impericon
Festival. Pomyślałem, że pasowałyby do naszej
muzyki. Spora część prasy zareagowała
pozytywnie, zaś fani ją uwielbiają, więc dobra
robota z jego strony!
Kto stał zaś za okładką do "Sessions #1 -
American Thrash"?
Ta zaś została stworzona przez Joela Abada
z Grafficants. Również zajebista grafika. To
był pierwszy raz kiedy ze sobą współpracowaliśmy,
a rezultaty bardzo nam się podobają.
Dał nam ten komiksowy sznyt, który oczekiwaliśmy
na Crisix "Sessions". Wspaniałości!
Przygotowujecie się na najnowszy album?
Tak, ponieważ obecnie jesteśmy zamknięci w
naszym miasteczku Igualada, ze względu na
pandemię covid-19. Obecnie wszyscy jesteśmy
cali i zdrowi, pracujemy nad nowym materiałem.
Pracujemy za pośrednictwem sieci i
Skype. Mamy świetną okazję, by przekuć tę
sytuację i cały ten chaos w dobre utwory i
pozytywne rzeczy.
Co zamierzacie robić w 2020?
Obecnie pracujemy nad muzyką do nowego
albumu, ze względu na wszystkie odwołane
kocerty aż do lata. Jest chujowo, ale musimy
jednak obecnie być pod kamieniem. Kiedy ta
cała sytuacja się skończy, będziemy mieli
wiele tras koncertowych. Więc teraz skupimy
się na tworzeniu.
Dziękuje za wywiad. Powodzenia!
Dziękuje wam!
Jacek Woźniak
CRISIX 87
Impuls do przemyśleń
Któż wie, gdzie dzisiaj mógłby
być szwedzki Intoxicate,
gdyby nie poddali się
na początku lat dziewięćdziesiątych
z powodu słabnącej
popularności thrash metalu. Może mimo wszystko zacisnęliby zęby
i grali thrash gdzieś tam na zupełnym uboczu metalowego mainstreamu.
A może przeciwnie, poszliby w death metal, jak ich koledzy z At The
Gates czy Dark Tranquility. Dobra, nie czas i miejsce na tworzenie alternatywnych
scenariuszy zatem trzymajmy się faktów. Zespół powrócił po
ponad dwudziestoletniej przerwie, głodny grania i tworzenia prawdziwego
oldschoolowego thrash metalu. O dawnych czasach i o tym jak się
odnajdują w dzisiejszej rzeczywistości opowiedział nam gitarzysta zespołu
Tommy Carlsson.
HMP: Intoxicate nie jest nowym zespołem.
Zaczęliście grać pod koniec lat 80., jednakże
w 1991r. po wydaniu kilku demówek zakończyliście
działalność. Jakie były tego powody?
Tommy Carlsson: Nie pamiętam już dokładnie,
ale myślę, że jednym z powodów tej
sytuacji był brak oczekiwanego sukcesu.
Byłoby pewnie inaczej, gdybyśmy mieli kontrakt
płytowy i udało nam się zagrać kilka
koncertów za granicą, ale do tego wówczas
nie doszło. Thrash metal, który graliśmy, z
dnia na dzień tracił na popularności, a nasi
przyjaciele, którzy później grali w Dark
Tranquillity, At the Gates czy In Flames,
rozpoczęli nową erę death metalu, który, w
przeciwieństwie do thrashu, stawał się coraz
bardziej popularny. Innym powodem było
prawdopodobnie to, że byliśmy młodzi, a
nowe zainteresowania kradły nasz czas. Ale
mimo wszystko uważam, że to były wspaniałe
lata. Nasze dema krążyły po podziemnej
scenie. Pamiętam, że zostaliśmy zrecenzowani
w jednym z największych amerykańskich
magazynów "Metal Forces". Autorem
był Borivoj Krgin. Po tym otrzymywaliśmy
jakieś dziesięć listów dziennie, nawet z krajów,
o których nigdy nie słyszeliśmy. Wciąż
wszystkie je przechowujemy. Cały czas darzymy
respektem ludzi, którzy tworzyli wówczas
fanziny i przyczynili się do tego, czym
jest dzisiaj metal.
Jednakże niektórzy z Was grali później w
innych zespołach...
Tommy Carlsson: Owszem. Tomas (zwany
też Offensorem) był perkusistą w Grotesque
- zespole, który później stał się At The Gates.
Martin grywał jako etatowy i sesyjny basista
w kilku zdecydowanie nie metalowych
zespołach.
Powróciliście do życia w 2014 roku. Jak narodził
się pomysł powrotu?
Trzech z waszej piątki było członkami oryginalnego
Intoxicate. Czy reaktywacja
pierwotnego składu w całości była niemożliwa?
Tommy Carlsson: W rzeczywistości czterech
z nas tworzyło ten zespół w przeszłości.
Ale Pasi, nasz perkusista, nie był niestety
wystarczająco zmotywowany. Co ciekawe nie
udało nam się wszystkim spotkać przez około
20 lat, odkąd się rozstaliśmy, a tu nagle
powrót. Mamy tą samą salę prób, co w latach
80. Plakaty Slayer i Morbid Angel wciąż wiszą
na ścianie…
Tomas Erksson pierwotnie grał na gitarze,
teraz jest u Was perkusistą.
Tommy Carlsson: Tomas jest multiinstrumentalistą
i z racji tego, że musieliśmy obsadzić
stanowisko nowym perkusistą, Tomas
postanowił wypełnić tę lukę. W związku z
tym początkowo zostaliśmy z jednym gitarzystą.
Nie trwało to jednak długo, gdyż dołączył
do nas stary przyjaciel Mattias Bolander
(były gitarzysta One Man Army and the
Undead Quartet i Reclusion).
Foto: Roine Lundström
Tommy Carlsson: Zostaliśmy poproszeni o
zagranie powrotnego koncertu na Gothenburg
Sound Festival w 2015 roku. Festiwal
ten został zorganizowany w hołdzie dla zespołów,
które stworzyły "The Gothenburg
Sound". Nawet jeśli nie uczestniczyliśmy w
powstaniu tej sceny, grywaliśmy na żywo z
tymi zespołami w dawnych czasach, gdy
wszyscy zaczynaliśmy, dlatego też poproszono
nas o ponowne zagranie z nimi. To była
fantastyczna noc i wydawało się, że cofnęliśmy
się o 25 lat. I od tego czasu nie przestaliśmy
grać. Ten koncert w całości można znaleźć
na YouTube.
Rok temu wydaliście Wasz pierwszy pełny
album pod tytułem "Cross Contamintion".
Czy żałujesz, że nie udało się tego zrobić
wcześniej?
Tommy Carlsson: Tak. Gdybyśmy mieli
okazję nagrać pełny album w dawnych czasach,
na pewno byśmy to zrobili. To było
naszym celem, ale nigdy się nie spełniło. Proces
tworzenia "Cross Contamination" zajął
nam prawie trzy lata. Wiesz - pisanie, próby,
nagrywanie i miksowanie trochę jednak trwa.
Ale jestem zadowolony, gdyż wreszcie mamy
świetną produkcję z dźwiękiem, który jest
więcej niż dobry (w porównaniu z naszymi
demami z lat 80.).
Co oznacza tytuł albumu - "Cross Contamination"?
Tommy Carlsson: Termin "zanieczyszczenie
krzyżowe" zwykle odnosi się do procesu
zanieczyszczenia jednej próbki materiałem z
innej próbki. Przykładem może być cięcie
kurczaka nożem, a następnie używanie tego
samego noża do krojenia warzyw, bez
uprzedniego czyszczenia noża. Tak więc bakterie
(lub inne elementy) z mięsa drobiowego
mogą połączyć z warzywami. W tym
konkretnym przypadku zanieczyszczenie
krzyżowe jest więc raczej grą słów, ponieważ
"krzyż" to symbol chrześcijaństwa. Tak więc
znaczenie tytułu albumu brzmi "krzyż zanieczyszcza".
88
INTOXICATE
A jak interpretować ten gigantyczny miecz,
który na okładce albumu jest wbity w naszą
planetę?
Tommy Carlsson: Okładka jest bardzo symboliczna.
Zasadniczo miecz jest symbolem
chrześcijaństwa, ponieważ jest a) w kształcie
krzyża i b) jest narzędziem przemocy, która
jest powszechnym składnikiem historii
chrześcijańskiej. Miecz jest również narzędziem
zanieczyszczenia, gdyż zielona, obrzydliwa
ciecz w strzykawkowej części rękojeści
to zanieczyszczenie, które wycieka na planetę
poniżej. Zanieczyszczenie symbolizuje
intelektualny i polityczny wpływ, jaki wywiera
chrześcijaństwo. Krótko mówiąc:
chrześcijaństwo zanieczyszcza planetę swoimi
wpływami. Razem miecz i planeta przypominają
symbol jabłka królewskiego, który
w zasadzie jest niczym innym, jak właśnie
mieczem na planecie. Jabłko to jest historycznym
chrześcijańskim symbolem władzy,
używanym na wielu królewskich dworach w
Europie.
Wiemy już, że "Cross Contamination" różni
się od Waszych demówek w kwestii
brzmienia. Są jakieś inne różnice? A może
znajdziemy tam też jakieś podobieństwa?
Tommy Carlsson: Jednym z podobieństw
jest to, że wciąż jest to oldskulowy thrash
metal (przynajmniej mamy nadzieję, że tak
to postrzegasz). Ale tym razem zrobiliśmy to
z przyzwoitą produkcją i lepiej zaaranżowanymi
piosenkami (swoją drogą Andy
LaRoque pomógł nam w opanowaniu albumu).
Pomyśl, że przez te lata nauczyliśmy
się, jak tworzyć piosenki, aby brzmiały interesująco
i zawierały pewien element zaskoczenia.
Ale nadal bardzo trudno jest stworzyć
oryginalne brzmienie i styl, którego nigdy
wcześniej nie słyszałeś. Wydaje się, że wszystko
jest już zostało "wymyślone".
No właśnie, sami siebie określacie jako zespół
thrash metalowy, ale słuchając np.
"Caravan of Hate", "Retention Rumba" lub
utworu tytułowego, słyszę także wpływy
death metalu.
Tommy Carlsson: Nasz styl definiujemy
zdecydowanie jako thrash metal ze wszystkimi
typowymi elementami, takimi jak ogromna
liczba solówek gitarowych, szybkie i wolne
partie oraz wiele mocarnych riffów. I
oczywiście tekstami, które nie dotyczą krwi,
szatana czy piekła. Ale lubimy i jesteśmy pod
Foto: Intoxicate
Foto: Intoxicate
wpływem wielu stylów metalowych i naprawdę
nie obchodzi nas, jak jesteśmy klasyfikowani.
Jeśli brzmi dobrze, to dobrze, bez
względu na gatunek.
Kawałek "Innertia" ma charakterystyczną
sekcję perkusyjną. Czy to było spontaniczne?
Tommy Carlsson: Nie, ale czuliśmy, że
czegoś tu brakuje, więc intro jest czymś, co
dodaliśmy, aby wprawić słuchacza w pewien
trans, a następnie odwrócić wszystko w kolejnym
riffie. Nie wiem, czy nam się udało, ale
taka była idea. Jednak nie jestem w 100%
zadowolony z wyniku. Ten kawałek powinien
być zdecydowanie bardziej agresywny.
Bardzo interesującym utworem jest także
"Posthumous Posthuman". To najdłuższy i
najbardziej klimatyczny kawałek na całym
albumie.
Tommy Carlsson: Tak naprawdę nie jesteśmy
wielkimi fanami długich form (ta ma
9:28), ale podczas pisania tego tekstu każda
utworzona przez nas część idealnie pasowała
ido reszty. Zwykle długie piosenki wydają się
nudne, ale uważamy, że w tym konkretnym
przypadku udało nam się zachować ich ciekawość.
Jest to coś, czego jeszcze nigdy nie
zrobiliśmy i prawdopodobnie nie zrobimy
tego ponownie.
"Doors And Corners" zaczyna się od jakiegoś
przemówienia.
Tommy Carlsson: Wprowadzenie do
"Doors And Corners" to krótki fragment wycięty
z serialu telewizyjnego "The Expanse".
Konkretnie z odcinka z pierwszego sezonu.
Serial ten został zaadaptowany na podstawie
serii książkowej Jamesa S.A Coreya. Tekst
ten też jest (bardzo luźno) inspirowany tymi
książkami.
Co zatem z resztą tekstów? Jak ważne dla
Was jest ich przesłanie?
Mattias Grytting: Jako wokalista wypowiadam
się raczej za siebie. Dla mnie teksty są
ważne, głównie dlatego, że są sposobem wyrażania
opinii, szczególnie dotyczących
spraw społecznych, które są częścią thrash
metalu. Jeśli chodzi o wokal jako instrument,
to z pewnością nim jest. Może to skomplikowany
instrument, biorąc pod uwagę, że
jest zarówno element słuchowy, jak i tekstowy.
Używanie słów / wokalu do wyrażania
siebie jest dla mnie ważne, chociaż wiem, że
znaczenie tekstów może być różnie interpretowane
przez różnych ludzi. Mam nadzieję,
że dzięki Intoxicate ktoś gdzieś dostanie
impuls do przemyśleń o dzisiejszym świecie i
jego kondycji.
OK, debiut zaliczony, więc co dalej?
Tommy Carlsson: W najbliższej przyszłości
nakręcimy wideo do piosenki "Crawling
Forward". Napisaliśmy pięć nowych kawałków
na nasz następny album, więc jesteśmy
w połowie tego procesu (tym razem nie zajmie
to trzech lat). Mamy nadzieję, że zagramy
kilka koncertów. Może nawet w Polsce.
Bartek Kuczak
INTOXICATE 89
Oddychać metalem
Trzecim albumem "Głosy" Post Profession
zgłaszają akces do rodzimej, thrashowej
czołówki. Urozmaicona, robiąca
wrażenie muzyka, dopełniona polskojęzycznymi,
co jest nowością, dającymi do
myślenia tekstami, w jednym przypadku
wzbogaconymi nieoczywistym cytatem
- 3/5 zespołu zdradza nam w
długiej rozmowie jak do tego doszło
i co motywuje ich do jeszcze
bardziej wytężonej pracy:
HMP: Macie już swoje lata, jesteście poważnymi
ludźmi, a tu proszę, już od ponad
15 lat gracie po godzinach w thrashowym
zespole - inne hobby nie wchodziło w grę?
(śmiech)
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: (śmiech) Każdy
ma swoje lata i dla niektórych wynikają z
tego ograniczenia, a my dojrzewamy jak dobre
wino. Pewnie jest w tym co robimy jakaś
próba zatrzymania się i oszukania poczucia
tego, że coś ciągle nam ucieka. Kiedyś słyszałem,
że aby się tak naprawdę wyłączyć i
zrelaksować trzeba mocno zatrudnić ręce do
jakiegoś działania, czyli takie "rusz ręce, wyłącz
głowę". Zatem Maciek, Miłosz i Piotr
przebierają palcami po strunach, ja piszę teksty,
no i Wiktor, ten to jest full relaks, napierdzielając
z taką częstotliwością na perkusji.
I coś w tym chyba jest, bo młody, czyli
Wiktor, czasem jest wyluzowany, że ho, ho.
A co do drugiej części pytania… Czy inne
hobby wchodziło w grę? No cóż, moglibyśmy,
włączając managera Krisa, stworzyć
team siatkarski, ale chyba jednak bliżej nam
wszystkim do muzyki. (śmiech)
Miłosz "Mino" Płachciński: Może nie jest
to siatkówka, ale czas na inne hobby również
znajdujemy, a jakże. Gram z Bodkiem w tenisa
stołowego. Oprócz ruchu scenicznego,
ten sportowy jest również bardzo ważny.
Odnośnie grania to odkąd pamiętam zawsze
chciałem mieć własny zespół - jak tylko
usłyszałem pierwsze dźwięki metalowe we
wczesnych latach osiemdziesiątych wiedziałem,
że kiedyś będę po drugiej stronie.
Maciej Narski: Nasz były perkusista Smoku,
kumpel z licealnej kapeli, po latach zadał
sobie trud, odnalazł mnie i zaproponował mi
wspólne granie w garażu Miłosza, ot tak dla
relaksu i ta przygoda trwa aż do teraz. Jeśli
się coś kocha, to innemu hobby trudno się
jest przebić.
Trzy albumy w raptem siedem lat z niewielkim
hakiem to dla niezależnego zespołu
chyba spory wyczyn, a do tego potwierdzenie,
że nie podchodzicie do grania na pół
gwizdka? Tekst utworu "Do celu" jest może
nie tyle autobiograficzny, ale trafnie oddaje
wasze podejście, w tym wypadku do tego,
co robicie pod szyldem Post Profession?
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: No cóż, rzeczywiście,
jako poważne chłopaki, jak coś robimy
to na maksa. Częstość pojawiania się
Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk
płyt jest absolutnie naturalnym procesem
wynikającym z prostej zależności - nagrać -
zaprezentować publice i poczuć głód tworzenia.
A Miłosz to płodny chłopak, więc pomysłów
nigdy nie brakowało. Na ostatniej
płycie pojawiły się jeszcze większe moce
twórcze, więc ciągle coś się dzieje. Staramy
się nie trzymać schematów, a włączenie się
większej liczby osób do komponowania
chyba jeszcze bardziej urozmaiciło naszą muzę
no i zaspokoiło w kilku z nas potrzebę
bycia autorem (śmiech). Jednocześnie nie
mając żadnych przymusów (tu nawiązuję do
twojego skąd inąd fajnego określenia "niezależny
zespół") nigdzie ani za niczym w muzyce
nie gonimy, bo zresztą i tak niczego
nigdy nikt nie dogoni, dlatego śpiewam "do
celu, do celu, do celu, a gdzież on wyżej, dalej,
prędzej, wkrótce sąd". Cel ostateczny jest
bowiem z góry określony - wszyscy umrzemy
- stąd, póki jest nasz czas, staramy się go wykorzystać
na maksa. Dlatego nie ma nic na
pół gwizdka, bo na drugie pół może zabraknąć
czasu.
Miłosz "Mino" Płachciński: To prawda, staramy
się ten czas, który mamy zagospodarować
jak najlepiej. Z każdej wolnej chwili
wyciągnąć jak najwięcej, bo każdy z nas
pracuje w swoim zawodzie i tego czasu na
rozwijanie naszej pasji tak naprawdę nie jest
dużo...
Maciej Narski: Tak, te albumy to głównie
zasługa Miłosza i Bodka. Miłoszowi ciągle
przychodzą do głowy nowe riffy, nawet w
pracy, a Bodek bardzo lubi eksperymentować
i wychodzić poza utarte ścieżki. I proszę
udało się, są trzy. Natomiast co do tekstów
Bodka to są one dla mnie zawsze zagadkowe,
często go pytam jak mam coś rozumieć,
czasem do sensu zdań dochodzę z czasem.
Do szczytnego celu zawsze warto i trzeba dążyć,
gorąco to polecam.
Mieliście od momentu powstania zespołu
zaskakująco mało zmian składu, bo była to
właściwie tylko roszada na stołku perkusisty
przed kilku laty, a do tego nawet jak
ktoś odejdzie, to i tak nie do końca, czego
przykładem jest choćby wasz manager?
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Fajnie że zauważasz
takie rzeczy, bo to one stanowią o
sensie naszego istnienia. Jesteśmy grupą super
kumpli, znamy się od zawsze i tak naprawdę
doszło do jednej rzeczywistej zmiany
w składzie zespołu - wymiany perkusistów.
Natomiast w jedności siła i od kilku lat już
bez zmian robimy to co lubimy najbardziej,
czyli gramy naszą muzę (śmiech), a menago
czyli Krzyś był jest i będzie menago, a od
czasu do czasu coś przygrzmoci jak go znowu
jakieś Atakamy najdą. (śmiech)
Miłosz "Mino" Płachciński: Roszada ma
miejscu perkusisty odbyła się pięć lat temu i
od tego czasu osiągnęliśmy spokój wewnętrzny.
(śmiech). Teraz jest wszystko w porządku,
żadnych niesnasek - każdy ma własne
zdanie, ale zawsze dochodzimy do porozumienia,
z czym dawniej bywało różnie...
Maciej Narski: Chyba każdy ma w życiu i
dążeniu do celu lepsze i gorsze dni. Z moją
okresową pracą za granicą i niebytnością na
próbach mogłem liczyć na wyrozumiałość
współbraci. Ale oni też widzieli moje zaangażowanie.
Jak trzeba było przylecieć na każdy
ważny koncert 2,5 tysiąca kilometrów,
90
POST PROFESSION
czasem co tydzień, to mogli na mnie liczyć.
Trzecia płyta jest ponoć dla każdego zespołu
przełomowa. Dla was "Głosy" okazała
się taką w tym sensie, że przeszliście w
tekstach z języka angielskiego na ojczysty -
skąd ta zmiana?
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Tak, to bardzo
istotna zmiana, a stała się znowu w ramach
szeroko pojętego procesu dojrzewania
(śmiech). No tak, przecież to samo wino po
kilku latach już nie jest takie samo (śmiech),
więc i my zmieniamy się; pojawiają się nowe
pomysły, potrzeby i inspiracje. Któregoś dnia
rzuciłem więc na próbie hasło a może by tak
po polsku? i po gromkim yes! napisałem
"Głosy" (śmiech). Jestem bardzo dumny z
tych tekstów: są bardzo osobiste, rozprawiłem
się w nich z kilkoma moimi demonami.
Maciej Narski: Pomimo szerokiej znajomości
angielskiego wśród słuchaczy jednak inaczej
odbiera się język ojczysty, gdyż znaczenie
słów potrafi sięgnąć do głębi trzewi i
zatargać, że ho, ho. Z angielskim jest inaczej.
Często potrafi być odbierany jako dodatkowy
instrument. Co ciekawe to dla moich anglojęzycznych
znajomych płyta po polsku
jest bardzo atrakcyjna. Dowiedziałem się, że
czekali właśnie na taką.
Foto: Post Profession
Łatwiej pisze się po polsku czy przeciwnie,
w thrashowej stylistyce to język angielski
sprawdza się lepiej?
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: W ojczystym
języku łatwiej mi było wyrazić emocje, natomiast
w warstwie warsztatowej tj. ekspresji,
rytmizacji i ogólnego spasowania do klimatu
to była rzeźnia i tu ukłony panu Zalewskiemu
składam najniższe. Tomek bardzo mi
pomógł już w momencie nakładania tekstów
na nuty. To świetny gość, oprócz tego że
mega ucho (śmiech), więc praca z nim jest
bardzo twórcza - wymagająca bestia. No i
zobaczyć jego zdumienie, gdy przeczytał
frazę "bezoczny demon w łeb cię będzie tłukł"....
bezcenne. Tak więc przypilnował Pan Tomasz
wszystkiego, acz bezocznego demona
nie dałem mu z tekstów wygonić. Tak zupełnie
poważnie śpiewając w języku polskim
mam takie poczucie, że zanim słowo wyjdzie
mi z gardła to mam je w sercu, a w angielskim
zanim wyjdzie z gardła, to mam je w
głowie. To istotna różnica. (śmiech)
Proponujecie thrash dość urozmaicony,
zaawansowany technicznie, powiedziałbym,
że momentami wręcz progresywny, ale
nie pozbawiony też odpowiedniej mocy i
agresji - to zapewne wypadkowa waszych
fascynacji muzycznych, a do tego efekt nasiąknięcia
za młodu pewnymi dźwiękami?
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Nasza muzyka
to nasza muzyka, dziękuję (śmiech) - no
jasne jesteśmy nasiąknięci. Słuchamy od
dziecka, więc nie sposób nie oddychać metalem
(śmiech) ciężkim. Dlatego może nie
szkodzi nam aktualne powietrze (śmiech) . I
dlatego jesteśmy w tak dobrej formie. A tak
poważnie: oczywiście słuchamy, wchłaniamy
i pewnie coś tam oddajemy, ale jednak podkreślam
- każdy dźwięk to Post Profession.
Miłosz i Maciek to trashowcy pełną gębą,
mnie i Wiktorowi bliżej do progbrzmień,
Piotrek słucha wszystkiego. No i masz już
przepis na Post Profession.
Miłosz "Mino" Płachciński: Myślę, że
nasze fascynacje muzyczne zrodziły się
gdzieś tam we wczesnych latach osiemdziesiątych
w momencie powstawania gatunku i
później oczywiście ewoluowały. Ja i Maciek
Foto: Post Profession
preferujemy raczej oldschool thrash. Bodek i
Wiktor dodają do tego pewną dozę progresywności
i z tego wynika taka mieszanka pod
nazwą Post Profession.
Maciej Narski: Jeśli tak odbierasz naszą muzykę,
to dziękuję, podoba mi się twoja opinia
(śmiech). Wypadkowa, tak, to właściwe
stwierdzenie. Każdy z nas ma swoich idoli,
ale mamy dla siebie dużo tolerancji i zrozumienia.
Krzysztof Hacik wspiera was nie tylko od
strony organizacyjnej, jest bowiem głównym
autorem instrumentalnego utworu
"Oko Atakamy" i drugiego w nim sola -
główną inspiracją była tu słynna pustynia
w Ameryce Południowej?
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Krzysiu to
mega facet, to kapitalna rzecz, że są ludzie
tak mocno emocjonalnie związani z zespołem.
Robi bardzo dużo dla zespołu - ma jakąś
niezwykłą, bliżej niezdefiniowaną moc przekonywania,
dlatego dzięki niemu zagraliśmy
tak fantastyczne koncerty. Może ta moc
Krisa, podobna do mocy teleskopu kosmicznego,
który na tej pustyni funkcjonuje, to
rzecz, która przyciągnęła go do tematu Atakamy.
A może potężne kolumnowe kaktusy,
jak berła królewskie dumnie rosnące w miejscu,
gdzie ostatnie opady odnotowano na początku
XX wieku... Sam nie wiem ale chyba
jednak te berła. (śmiech)
Miłosz "Mino" Płachciński: Tak, ten utwór
jest dość dziwny. Myślę, że mocno progresywny,
a tytuł, tak jak mówi Bodek, jest inspirowany
największym teleskopem do badania
przestrzeni kosmicznej na pustyni Atakama...
No dobra i tymi berłami. (śmiech)
A kim jest gitarzysta Michał Lotko, który
wsparł was kompozytorsko w dwóch utworach,
a do tego zagrał solówkę we wspomnianym
już "Do celu"?
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Michał Lotko
to człowiek renesansu (śmiech). Sterylizował
sprzęt medyczny w szpitalu, do którego
biegał kilkanaście kilometrów, bo praca
nie była dość ekscytująca. Chodził też z Sosnowca
do Zakopanego, spał w hamaku nad
Pogorią. Obecnie buduje szałasy w lesie, w
ramach wojskowych obozów przetrwania,
skacze na spadochronie, jeździ wojskowymi
POST PROFESSION 91
ciężarówkami, no i w przerwie pomiędzy
tymi zabawami nagrał nam solówkę.
Miłosz "Mino" Płachciński: Oj Bodek, ty
to masz gadane (śmiech). Michał Lotko to
nasz stary dobry kumpel, który jest technicznym
od gitar. Ale, że na wszystkie ciekawe
pomysły jesteśmy zawsze otwarci to stworzyliśmy
mu w jednym utworze pole do popisu,
no i posiał na tym polu trochę swoich
pięknych dźwięków.
Maciej Narski: Z Michałem znamy się od
około 10 lat. Na początku był naszym technicznym,
a z czasem stał się również przyjacielem
kapeli i nas wszystkich. Teraz niestety
nie ma już tyle czasu co kiedyś, nad czym
boleję i co mam nadzieję się zmieni, bo często
mu powtarzam żeby rzucił wszystko i
zaczął znowu grać thrash. (śmiech)
Resztą partii solowych dzielą się, dość solidarnie,
obaj wasi gitarzyści - takie jest
zwykle założenie, że w większości utworów
muszą być dwie solówki, a do tego nie
uznajecie tego tradycyjnego podziału gitara
rytmiczna/gitara solowa, bo nie ma on większego
sensu przy zbliżonych umiejętnościach?
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Uff, wreszcie
mogę pomilczeć, (śmiech).
Miłosz "Mino" Płachciński: Podział jest
niejako tradycyjny - tak jeden, jak i drugi
gitarzysta, radzi sobie w partiach solowych.
Każdy z nas ma dużo do przekazania, ale jednak
na swój sposób, a w związku z tym
solówki są różne i myślę że dość charakterystyczne.
Każdy ma w końcu inny styl grania
i choćby z tego wynika fakt że nie ma nudy.
(śmiech)
Maciej Narski: Chyba każdy szarpidrut
chciałby, choćby przez małą chwilę w utworze,
wyrazić tylko swoje emocje i oczywiście
przykuć uwagę publiczności. Prawie zawsze
staramy się grać w kawałku dwa sola. Każdy
z nas gra trochę inaczej. Myślę, że przez to
wzbogacamy nasze utwory. Nie zgadzam się
ze stwierdzeniem, że solówki w utworach nie
mają znaczenia. Dla mnie mają i to duże, a
słuchając swoich ulubionych kapel zawsze na
nie czekam i nucę je pod nosem.
Dzięki temu bardzo też zyskuje muzyka,
szczególnie podczas koncertów, a zgrany,
gitarowy tandem w takich realiach to
prawdziwy skarb?
Miłosz "Mino" Płachciński: Oczywiście, że
tak: podczas koncertu jest zdecydowanie
większe show, kiedy dwóch gitarzystów przeplata
muzykę wzajemnie swoimi solówkami...
jeżeli solówki gra jeden gitarzysta, to
stają się zazwyczaj bardziej powtarzalne i
oczywiste. Dlatego razem z Maćkiem staramy
się prowadzić na scenie gitarowy dialog, a
nie gitarową rywalizację. (śmiech)
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: czasami zdarzyło
mi się na scenie tak zasłuchać w tę muzyczną
rozmowę chłopaków, że prawie zapomniałem
że jednak też mam tam coś do zrobienia.
Na szczęście zawsze zdążyłem.
(śmiech)
Maciej Narski: Tak, dialogi instrumentów i
instrumentalistów są tak stare jak muzyka, a
zgrany zespół ma duże znaczenie, to wszystko
potem weryfikuje scena.
Fajnie wychodzą wam też ballady, to jest
"Na ramionach" i "Kraków 2", kiedy coraz
Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk
mniej thrashowych zespołów pamięta, że
kiedyś były one świetnym dopełnieniem i
też urozmaiceniem siarczystego łojenia?
Miłosz "Mino" Płachciński: Bardzo lubię
łojenie. Ale ballada to ballada, powinna być
na każdej płycie thrashowej - dodaje urozmaicenia
i pozwala wziąć przez chwilę
głębszy oddech i uspokoić tętno. (śmiech)
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Mnie w muzyce
zawsze blisko było do smutku i nostalgii,
więc ballada tak, tak, tak. Trudno krzyczeć
o miłości (to potrafią tylko chłopaki z
Planet Hell - szacun za ich kosmiczne podróże),
a ja postanowiłem o tej miłości pośpiewać.
"Na ramionach" i "Kraków 2" to bardzo
nostalgiczne wycieczki na styku śmierci, miłości,
wiary i nadziei. Różne uczucia, doświadczenia,
które opisałem w "Głosach", a
nazbierało się tego przez prawie 50 lat, kazały
sięgnąć nam również po takie nuty i takie
słowa. I tak powstają świetne ballady.
(śmiech)
W "Bez miłości" wykorzystaliście fragmenty
biblijnego "Hymnu o miłości", co pewnie
zaskoczyło niektórych fanów, ale świetnie
pasuje do wymowy tego tekstu?
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Tak... Bo widzisz,
kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że
mógłbyś nie brudzić sobie rąk, przegryźć komuś
tętnicę, to sobie myślisz: kurwa, nie nadaję
się do tego świata, albo może bardziej
ten świat się nie nadaje dla mnie. Czyn w
postaci skrzywdzenia dziecka budzi we mnie
bestię i boję się jej bardzo. To wszystko jest
tak blisko ("zaklęty za ścianą zła, w sercu
bomba nienawiści, lód a obok ty(!) i ja wystarczy
spojrzeć"), że gdy się dzieje pozostaje
zostawić zło i otwarte piekło i zamknąć się w
miłości.
Maciej Narski: Tak, ja tuż przed nagraniem
zaproponowałem Bodkowi, czy nie byłoby
dobrze wpleść kilka wersów z tego hymnu do
utworu. On to przemyślał, a efekt jest dla
mnie zachwycający. Jeśli też tak to odbierasz,
to wspaniale.
Nie ma więc co się ograniczać, najważniejsze
są efekty końcowe, a nie jakieś kurczowe
trzymanie się stylistycznych szufladek?
Miłosz "Mino" Płachciński: Zazwyczaj
tworząc nowe riffy nie myślę żebym musiał
się jakoś do czegoś dopasowywać. Ale z drugiej
strony od 15 lat gramy thrash metal i
niedopuszczalne są takie manewry jak zrobiła
Metallica nagrywając płytę "Load"...
Jeżeli ktoś chce grać całkowicie inną muzykę
niż grał do tej pory, to powinien stworzyć
sobie nowy projekt i nadać swojemu zespołowi
nową nazwę. (śmiech)
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Hm, to chyba
drażliwy temat dla każdego twórcy i wynikająca
z tego chęć do spierdzielania z szuflady.
Nie mieścimy się w żadnej szufladzie...
mamy za dużo bagażu (śmiech). Zostawmy
szuflady dla młodych. (śmiech)
Maciej Narski: Wszyscy się rozwijamy,
zmieniamy, dojrzewamy, po jakimś czasie
czujemy coś trochę inaczej, dyskutujemy,
czyli samo życie. Dobrze jest czerpać z tradycji,
ale nie może to być jedynie puste powielanie
i naśladowanie. Jeśli dorzucasz też
swoją cząstkę, która jest tylko twoja, to
wzbogacasz tę Wielką Machinę Muzyki, a o
to też nam przecież chodzi.
Podoba mi się brzmienie tego albumu,
mocne i klarowne, bez plastikowej perkusji i
innych przypadłości wielu innych, współczesnych
produkcji - to dlatego wróciliście
do Tomasza "Zeda" Zalewskiego, ten facet
ma patent na wasz sound?
Miłosz "Mino" Płachciński: Tak jest - można
tak powiedzieć że ma patent na sound i
z każdą naszą następną płytą wychodzi mu
to coraz lepiej (aż strach pomyśleć jaki
będzie dziesiąty krążek). Na ostatniej płycie
według mnie jest najmocniejsze brzmienie.
Słychać dużo oldschool, ale i zarazem jest
nowocześnie - takie połączenie w czasie przeszłości
z teraźniejszością. Tomek jest mistrzem,
uwielbiam z nim pracować. Jest bardzo
kreatywny i potrafi podpowiedzieć dużo
fajnych rozwiązań, szczególnie w tych newralgicznych
momentach, kiedy czujesz się
jakbyś stanął przed ścianą. (śmiech)
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Ja już nasłodziłem
Tomkowi, więc już dość, bo obrośnie
92
POST PROFESSION
w piórka i to będzie jego koniec. (śmiech)
Maciej Narski: Z Tomkiem znamy się od
dawna. To on nauczył nas jak nagrywa się
płyty, a w czasie nagrywania, przynajmniej
dla mnie, staje się członkiem kapeli, chwała
mu za to. Brzmienie to również wypadkowa.
Przytargaliśmy do studia kilka headów i
paczek, aż od noszenia bolały kręgosłupy
(śmiech). A na koniec Michał zaproponował
jeszcze swoją dopałkę i faktycznie, było
warto, brzmienie jest OK.
Czy to w sumie nie dziwne, że im mamy
więcej narzędzi, tym płyty brzmią gorzej? A
takie "Please Please Me" The Beatles nagrane
na dwóch śladach dość prymitywnego
wtedy sprzętu czy zarejestrowany na
dwóch magnetofonach czterośladowych
debiut Black Sabbath wciąż się bronią - ot,
paradoks?
Miłosz "Mino" Płachciński: W tym momencie
to absolutnie nie mogę się zgodzić,
bo płyty akurat brzmią coraz lepiej. (tak, a
już zwłaszcza te z paskudnym, ujednoliconym,
syntetycznym "brzmieniem" czy striggerowną,
pozbawioną mocy perkusją - przyp.
red.). W związku z tym niektóre zespoły nagrywają
swoje stare płyty korzystając z techniki
współczesnej, by uzyskać nowe brzmienie,
np. Destruction czy Flotsam... Brzmienie
w dzisiejszych czasach jest o niebo lepsze
niż było w latach np. osiemdziesiątych.
Maciej Narski: Bo widzisz, często bywa tak,
że to właśnie w prostocie jest siła, choć nie
można też zapomnieć o konfiguracji sprzętu.
(śmiech)
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Hm i tu się
zgadzam z tobą Mino i z tobą Maćku
(śmiech). Technika trochę zabija naturalność
i płyty stają się takie pretensjonalne - jakby
chciano jakością dźwięku coś komuś udowodnić.
Dowody mają być w dźwiękach, a te
w naturalnym brzmieniu bronią się same na
wielu starych płytach np. Jethro Tull, jak
"Aqualung". Z drugiej jednak strony sporo
dobrej muzy metalowej było haniebnie realizowanej
w tamtych dawnych czasach i tu technika
przychodzi na ratunek.
Wciąż jesteście niezależni i wydajecie
swoje płyty samodzielnie - na tym etapie
sytuacji w muzycznym biznesie to najbardziej
racjonalne rozwiązanie dla podziemnego,
niezbyt znanego zespołu?
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Żadnych
kalkulacji - każdy z nas jest przyzwyczajony
do samodzielności. Każdy prowadzi samodzielną
działalność w swoim zawodzie, mogę
chyba powiedzieć w imieniu nas wszystkich:
nikt nic nam za darmo w życiu nie dał. Więc
podobnie i tutaj nie da. Zatem nie jesteśmy
chyba gotowi i nie będziemy, by jakaś siła
zewnętrzna (patrz wydawca) miał jakkolwiek
wpłynąć na nasze twórcze działania. Mówiąc
krótko: zero kompromisów. Post Profession
to my, Mino, Maciek, Piotr, Wiktor, Bodek
i Kris i wszystko co podpisujemy jako
zespół wychodzi od nas hough. (śmiech)
Maciej Narski: Jak na razie to cenimy sobie
tę możliwość, choćby z tej racji, że nie mamy
żadnych twórczych ograniczeń. Oczywiście
wspaniale byłoby współpracować ze znaną
wytwórnią płytową, która zapewniałaby nam
promocję. Może kiedyś się to stanie. Promocja
zawsze jest bardzo istotna, taka jest prawda.
Dlatego dzięki ci za to, że robisz z nami
wywiad. (śmiech)
Mieliście już okazję dzielić scenę z bardziej
znanymi zespołami, wydajecie kolejne płyty
- na tym etapie czujecie się spełnieni,
Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk
macie świadomość, że osiągnęliście zamierzone
cele, ale w żadnym razie nie jest to
wasze ostatnie słowo?
Miłosz "Mino" Płachciński: Można powiedzieć
że jesteśmy zadowoleni.. Zagraliśmy
wiele koncertów z gwiazdami polskiej sceny
metalowej takich jak Kat i Roman Kostrzewski,
Acid Drinkers, TSA, Turbo,
DeCapitated, Vader, Virgin Snatch, Planet
Hell i sorry jeśli kogoś pominąłem. Wydaliśmy
trzy płyty, które zebrały wiele pochlebnych
opinii i sprzedają się całkiem dobrze.
Nie czas zatem na koniec kariery
(śmiech). "Głosy" to nie jest nasze ostatnie
słowo, no chyba, że nie przetrwamy epidemii.
Grzegorz "Bodek" Bodzioch: Post Profession
to spełnienie marzeń, których nawet nie
miałem (śmiech). Muzyka zawsze dla mnie
znaczyła bardzo, bardzo dużo, ale nawet nie
śniłem (a może śniłem) o tym, że wejdę na
scenę z grupą przyjaciół i będę śpiewał swoje
teksty. Wow, nawet teraz to brzmi jak z gatunku
rzeczy nie do wiary. To cudowna przestrzeń
w moim życiu, taka magiczna metalowa
furtka, przechodząc przez którą
zmieniam się na chwilę w kogoś trochę innego,
a gdy stamtąd wracam zawsze jestem
trochę lepszym człowiekiem. Dokąd mam zatem
głos będę krzyczał. (śmiech)
Maciej Narski: Dzielenie sceny z kapelami,
których plakaty wisiały dawno temu na mojej
ścianie, jest niesamowite. Coś wręcz nierealnego
staje się możliwym i dzieje się. Ja jestem
zachwycony. Oczywiście scena wciąga
coraz głębiej, a ja chcę tego więcej i więcej, i
oby tak się dalej działo.
Wojciech Chamryk
Foto: Piotr Ekipa - Mateusz Mateuszczyk
POST PROFESSION 93
Druga szansa
Snatch-Back działał w St. Helens w
latach 1974 - 1983, a w roku 1979
wydał singla "Eastern Lady / Cryin'
to the Night". Mimo opublikowania tylko
tej malej płytki, najzagorzalsi fani nurtu
NWOBHM dotarli do zespołu i spowodowali,
że Snatch-Back wrócił
na scenę i to w oryginalnym składzie.
Wydarzyło się to w roku 2016.
Wtedy też wydali EPkę "Back in the Game", natomiast
pod koniec roku 2019 wydali duży debiutancki
album, "Ride Hard Run Free". Przedstawia on muzyków w niezłej formie, co z
pewnością ucieszy zwolenników kapeli i NWOBHM. A właśnie ta płyta była
pretekstem do przeprowadzenia poniższej rozmowy.
HMP: Do grania pod szyldem Snatch-Back
wróciliście w 2016 roku. Przez te cztery
ostatnie lata nie dopadły Was jakieś
wątpliwości? Nie zdarzało się Wam, pytać
się samych siebie, po co wam tyle kłopotu
na stare lata?
Ste Byatt: Cześć Michał, tutaj Ste (gitara).
Czujemy się zaszczyceni, że HMP interesuje
się Snatch-Back. Umacnia nas to w przekonaniu,
że nasze ponowne zejście się było dobrą
decyzją. To dla nas bardzo ważne, że tak
Wróciliście w oryginalnym składzie. Dla
mnie to informacja, że wasza przyjaźń była
na tyle silna, że przetrwała po dzień dzisiejszy.
Jest to fascynujące i rzadkie we
współczesnych czasach. Obecnie, ludzie
jakby nie potrafili utrzymać między sobą
dłuższych relacji...
Mimo, że wszyscy jesteśmy zupełnie odmiennymi
"charakterami" z szeroko rozpiętymi
wpływami i postawami, wszyscy mamy ten
sam pociąg, by pozostawić po sobie ślad poprzez
tworzenie muzyki i występy z w pełni
autorską muzyką rockową. Wczesne sety zawierały
covery takie jak "Sweet Jane" Lou
Reeda czy "Guts" Budgie, jak i oryginalny,
zmiksowany stylowo materiał. Myślę, że kluczowym
składnikiem w brzmieniu Snatch-
Back jest styl perkusji Steve'a, który ma silny
kilmat prog rocka. Staraliśmy się zilustrować
część tej różnorodności poprzez umieszczenie
bonusowych kawałków live na naszym
CD. We wczesnych sesjach było jasne,
że to "kreatywne napięcie" zapewniało stabilny
wpływ do pisania muzyki i zdolności do
bycia brutalnym, by udoskonalić nasze umiejętności,
co do pisania i występów. Zawsze
obiektywnie krytykowaliśmy nasze utwory i
indywidualne występy. Nie ma sensu twierdzić,
że jesteś najlepszy zamiast stawiać czoła
temu, jak naprawdę twoja muzyka brzmi, w
przeciwnym wypadku nigdy się nie podciągniesz.
Ian (bas) był pierwszym, który opuścił
zespół i przeprowadził się z powodu pracy,
ale zawsze utrzymywaliśmy kontakt i
okazjonalnie graliśmy razem. Steve'a (perkusja)
widywałem bardzo rzadko przez te
lata. Ja i John (wokale) mieliśmy podobne
"problemy w związkach" i obaj przeszliśmy
przez "trudne czasy" ("Hard Times"), jak mówi
nasz kawałek. Było mało prawdopodobne,
żeby nasze drogi znów się przecięły. Mimo
to, zdałem sobie w końcu sprawę, że jednak
życie potoczyło się dobrze, a Snatch-Back
zasługiwał na drugą szansę. Byłem ciekaw
oryginalnego klimatu, który Snatch-Back
posiadał - przekonałem się o tym tylko podczas
jednej próby, którą mogliśmy nagrać.
Kiedy klub starych rozwodników spotkał się
na piwie, przez lata nie uśmialiśmy się tyle co
wtedy. Czas na reformację wydawał się odpowiedni.
Facebookowe zdjęcie załatwiło
nam ofertę lokalnego koncertu, o którą nawet
nie prosiliśmy. Więc entuzjastycznie
udaliśmy się na próby i pospiesznie nagraliśmy
płytę "Back in the Game", by sprzedawać
ją na koncercie. Nigdy nie marzyliśmy,
że zdobędzie takie światowe zainteresowanie.
fantastyczny magazyn jak wasz chce nas
wspierać i pomagać nam komunikować się z
międzynarodowym braterstwem fanów rocka
- zwłaszcza, że obecnie jesteśmy niezależni,
bez managementu czy wsparcia wytwórni nagraniowej.
Snatch-Back w latach 80. wyrobił
sobie markę w St. Helens i okolicach. Jednak
mimo, że udawało nam się zapełniać sale na
koncertach grając własną oryginalną muzykę,
nigdy nie mieliśmy żadnych dużych płyt (z
wyjątkiem naszego singla "Eastern Lady") czy
wsparcia firmy wydawniczej. W rezultacie
było bardzo ciężko rozprzestrzenić naszą
muzykę na większą skalę, nie mówiąc o międzynarodowej
karierze. Wtedy naszą strategią
było grać jak najwięcej koncertów, z nadzieją,
że jakaś wytwórnia zaoferuje nam
współpracę. Wydawaliśmy pieniądze na próby,
pisanie muzyki, transport i sprzęt na koncerty.
Nie zostało nic na pracę w studio.
Foto: Snatch-Back
Niestety, nasz plan nigdy nie wypalił. Pamiętajmy,
że wtedy nie było Internetu czy
telefonów komórkowych. Naszą misją po ponownym
zejściu zespołu było zakończyć
brak na koncie oficjalnego wydawnictwa. Postanowiliśmy
opublikować nowy teledysk
oraz studyjny album, a także pojawić się w
Internecie, by dotrzeć do słuchaczy na całym
świecie. Było to bardzo dziwne, gdy zobaczyliśmy,
że tematyczne media dotyczące NWO
BHM ciągle o nas wspominają. Nie zdawaliśmy
sobie sprawy z tego, jak dla wielu istotny
był nasz singiel. Malc MacMillon też
wspomniał o nas w swojej "Encyclopedia of
NWOBHM", co było również niesamowite.
Zainteresowanie nami oczywiście motywuje
nas do dalszej kontynuacji naszej kariery.
Kiedy napisaliście te osiem utworów, na
"Ride Hard Run Free"? Czy są to zupełnie
nowe pomysły, czy też odgrzebaliście i na
nowo opracowaliście jakieś stare kawałki?
Fani, którzy kupili naszą kasetę "Amazon
Tapes 1982" rozpoznają wcześniejsze wersje
kilku utworów. Ta sesja z Liverpoolu była nagrana
w tylko jeden dzień, niemal bez dogrywek.
Ostatnio graliśmy te kawałki na żywo,
więc czuliśmy, że to dobre, by udoskonalić je
dla obecnej publiczności. Przerobiliśmy też
inne niedokończone kawałki, które mieliśmy
na starych nagraniach z prób i dodatkowo
napisaliśmy kilka nowych utworów. Dosyć
ciekawa mieszanka.
Jak w ogóle pracujecie nad kompozycjami?
Któryś z Was przynosi gotowy numer, czy
wspólnie na próbie poddajecie testom kolejne
pomysły?
Mamy dość odmienne podejścia. Indywidualnie
wpadamy na pomysły, a potem wspólnie
je rozwijamy. W latach 80. mieliśmy luksus
nieograniczonego czasu prób na farmie. To
sprawiało, że skakaliśmy dookoła, pisząc pomysły.
Teraz musimy rezerwować oficjalne
próby w studio, więc zabieramy nasze koncepty
do domowego studio Iana i tam dalej je
rozwijamy, a potem wracamy i pracujemy
94
SNATCH-BACK
nad nimi wspólnie. Mamy niewiele całkowicie
ustalonych aranżacji zanim wszyscy zaczniemy
nad nimi pracować.
Kto odpowiada u Was za teksty? Czym są
one inspirowane? Wasz tekst musi zabawiać
słuchacza czy raczej staracie się przekazać
mu ważne problemy?
Ja, Ian i John piszemy teksty do większości
utworów. Dłubiemy również nawzajem w
swoich pomysłach, by coś twórczo wytknąć i
przy odrobinie szczęścia je udoskonalić, tam,
gdzie trzeba. Mimo, że każdy z nas ma swoją
indywidualną etykę, nie powiedziałbym, że
chcemy użyć naszej muzyki w celu promowania
szczytnych celów, polityki czy ratowania
planety. Wierzymy, że w rocku najważniejsze
jest, by dobrze się bawić i pozostawić na
trochę swoje problemy za sobą. Życie jest
zbyt krótkie, by być nieszczęśliwym. Nasze
kompozycje powstają z życiowych doświadczeń:
imprezowania, związków oraz życiowych
wzlotów i upadków. Wszyscy mamy
gorsze dni, kiedy nie ważne jak bardzo staramy
się, by cokolwiek się udało, to i tak nic
nie wychodzi. Właśnie o tym jest "Hard
Times". Przekaz nie jest o tym, by być przygnębionym
czy agresywnym, ale żeby wyrzucić
z siebie frustracje poprzez bardzo energetycznego
rocka. Może to jest właśnie ważne
życiowe przesłanie, którym chcemy się podzielić.
Foto: Snatch-Back
Foto: Snatch-Back
Słuchając Waszej muzyki miałem wrażenie,
że za młodu nasłuchaliście się płyt
Cream, Humble Pie, Hendrixa, Juicy Lucie,
Ten Years After, Black Sabbath, Budgie
a także AC/DC, Rose Tattoo oraz Motorhead.
Czego faktycznie wtedy słuchaliście?
Jesteś bardzo spostrzegawczy. Życie w południowo-zachodniej
Anglii w latach 70. dało
nam dostęp do najważniejszych kameralnych
występów na żywo w Liverpoolu i Manchesterze,
za bardzo rozsądną cenę. Każdy miał
też niezwykle różną kolekcję winyli, od Iron
Butterfly do Deep Purple... Żadnych progresywnych
czy metalowych definicji. Posłuchaj
Lone Star "Bells of Berlin". Ich albumy
zdecydowanie ukazują szeroką rangę stylów.
Naszymi najsilniejszymi inspiracjami byli
Hendrix, Sabbath, Budgie, Ten Years After,
Mountain, Free, Mott the Hoople i
Genisis. Widzieliśmy wiele z tych grup na
żywo. Cały zespół zgodził się, że Humble
Pie "Live at the Filmore", Free "Live", Hendrix
"In The West", The Who "Live at
Leeds", były niesamowitymi nagraniami i powszechnymi
bluesowymi/rockowymi wpływami,
do których dążono. Kolejną ogromną
inspiracją był występy Gravy Train. Byli oni
zespołem z naszego rodzinnego miasta, z
kontraktem z Vertigo. Teraz są klasyfikowani
jako prog z dodatkiem folku. Mieli bardzo
dobre nagrania, ale na żywo mieli te niezwykle
emocjonalne bluesowo rockowe gitary,
pociągający bas i perkusję oraz bluesowosoulowe
wokale. To było wsparte bardzo charyzmatycznym
show. Myślę, że nigdy nie
uchwycili tego na swoich nagraniach, ale ich
występy na żywo miały niewątpliwie wpływ
na nas jako zespół i sprawiły, że mieliśmy
ambicje przekazać podobne emocje naszej
publice. Przypuszczam, że doświadczenia ich
koncertów i wyzwanie, by odtworzyć to na
nagraniu bardzo na nas wpłynęło.
W Waszej muzyce jest też duch przełomu
lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych,
on cechuje cały nurt NWOBHM. Waszym
zdaniem, co wyróżniło tamten okres,
że teraz jest tak wielu, którzy z chęcią
wracają do tamtych czasów? Też czuliście,
że uczestniczycie w czymś niesamowitym?
Zdecydowanie. Dla nas w muzyce zawsze
najważniejsze były emocje i występy na żywo.
Niesamowite było widzieć film z koncertu
Hendrixa czy doświadczyć gry Paula
Kossoffa. Chodzi o przekazanie publiczności
emocji, które czujesz. Ogromnym wyzwaniem
jest spróbować i uchwycić to na nagraniu,
które może definiować to, jak będziesz
postrzegany przez wiele kolejnych lat. Rozumiemy
etykę NWOBHM jako budowę zespołu
od podstaw i tworzenie własnych perspektyw.
Snatch-Back oczywiście tak działał
i wciąż to robi. Jesteśmy samoukami w muzyce
oraz biznesie, ale posiadamy wszystkie
prawa i nie mamy nie spłaconych długów. To
nie tak, że mamy coś przeciwko współpracy z
wytwórniami czy managerami. Na ten moment,
jeżeli nie będziemy zbyt forsować do
przodu, nic się nie wydarzy. Wizja inwestycji
w nasze nagrania bez posiadania wiedzy, czy
ktokolwiek o nich wspomni czy je kupi była
przerażająca. To jednak niezmiernie satysfakcjonujące,
kiedy wszystko kończy sie dobrze.
"Nie", nie jest dla nas odpowiedzią.
Uwierz w to, co masz do zaoferowania i sam
spraw, by się udało, jeśli nikt inny tego nie
zrobi. Uważamy, że to właśnie jest NWOB
HM.
Na płycie jest bonusowy utwór "Boogie
Shoes", Na początku byłem przekonany, że
to cover i trochę przeszukiwałem Internet,
trafiłem na piosenkę "Boogie Shoes" kapeli
K.C. and Sunshine Band. To mnie nakierowało
aby zadać Wam takie pytanie... Jakich
popularnych zespołów oraz przebojów
słuchaliście w latach siedemdziesiątych i
jaki wpływ miały one na Wasze gusta muzyczne?
(Śmiech). Nie, "Boogie Shoes" zdecydowanie
nie jest coverem ani nie jest powiązany z K.C
and Sunshine Band czy innym zespołem.
To zarejestrowany kawałek, do którego my
też mamy prawa, by go wykonywać. Został
napisany konkretnie jako zabawny kawałek,
ze slide gitarą, w którym bierze udział publiczność.
To dziwne, zważając na to, że nie jest
to nasz typowy styl. Nigdy nie graliśmy go na
festiwalach jak Mearfest ani nie umieścili-
SNATCH-BACK 95
śmy go na naszym winylu. Zawsze cieszy się
mega popularnością, gdy gramy go na żywo,
więc potrzebowaliśmy uaktualnionej wersji
jako bonusowy kawałek na CD. Myślę, że
wcześniej powiedzieliśmy już wszystko o naszych
wpływach. Oczywiście nauczyłem się
grać ze słuchu z takich winylowych nagrań
jak Deep Purple "In Rock", Free "Live" i
Hendrix "In the West", by wymienić chociaż
kilka.
W muzyce fajne jest to, że muzycy mimo
inspiracji innym artystami potrafią wymyśleć
swój bardziej lub mniej indywidualny
świat muzyczny. Tak jest właśnie w Waszym
wypadku. Co ciekawsze ten Wasz
świat nie zmienił się od końca lat siedemdziesiątych.
Nie szukaliście na siłę unowocześnienia
swojej muzyki...
Oczywiście obecnie nawiązujemy do większej
ilości wpływów, niż w latach 70... ale czy na
pewno? Myślę, że jest wiele zespołów, które
uważają, że są oryginalne, ale wypełniają niszę,
która pozostała po zapomnianych grupach
z lat 60. i 70. Spora część mniej znanych
zespołów z tamtej ery była zaskakująco
ciężka, a ich obskurne nagrania znów wypływają
na powierzchnię za sprawą Internetu.
Uwielbiam indyjską muzykę klasyczną za jej
mistyczną improwizację. Soundgarden i
Rob Zombie też są znakomici. Reszta zespołu
również ma totalnie nową, inną wariację
nowoczesnych inspiracji. Można oczekiwać,
że doprowadzi to do zachwiania równowagi
Snatch-Back, ale nadal utrzymujemy swoje
"kreatywne napięcie" ze wspólnym celem
tworzenia przystępnego rocka.
Jednak brzmienie jest jak najbardziej współczesne.
Mnie bardzo podoba się takie podejście.
Zdecydowanie wolę taką produkcję,
niż szukanie na siłę brzmień, które byłyby
zbliżone do tych z lat osiemdziesiątych...
Cieszy nas, że podoba Ci się to podejście.
Brzmieniową perfekcją dla nas jest "4 Day
Creep" Humble Pie z "Live at the Filmore"
czy "Mr Big" Free z płyty "Live". Nieskomplikowane
kawałki, wokale i perkusja. Nie
lubimy przesadzonych efektów. Staramy się
używać studyjnej technologii i dogrywki, by
po prostu zagęścić dźwięk, by dodać mu
głębokości, jaką mają występy na żywo. Bardzo
łatwo można wygładzić błędy za pomocą
technologii, ale to może odebrać indywidualność
i ekspresję. Po co brzmieć jak czyjaś kopia?
Foto: Snatch-Back
To co od razu rzuca się w uszy, to że Wasza
ma muzyka ma niesamowity "power" oraz,
że jest w Was wigor z dawnych lat, tak jakby
nie minęło tych czterdzieści lat...
Schlebia nam to, że tak uważasz. Myślę, że
błędem, który popełnia większość muzyków
jest przesadzenie czy wypieszczenie brzmienia
efektami. Wszyscy jesteśmy zafascynowani
nieprawdopodobnymi, technicznymi
muzykami. Patrzyłem na ludzi jak Jeff Beck,
Al Di Meola, John McLaughlin i czułem się
mało pewny siebie w tym, co byłem w stanie
zaoferować. Rozpaczałem nad tym, i to sprowadza
się do jednej rzeczy, oni są tak niezwykli,
bo to, co oni czują, rzutuje bezpośrednio
na ciebie, na publiczność. Wciąż wspominam
pierwszy dźwięk zagrany przez Paula Kossofa
w Manchester Free Trade Hall. Ten
dźwięk przekazał więcej, niż milion postrzępionych
nut zagranych w pośpiechu, bez
emocji. Uważam, że Snatch-Back gra w sposób,
w jaki czujemy się na scenie czy będąc w
studio i w ten sposób chcemy przekazać to
odczucie. Kiedy myślisz o zespołach, które
kochasz, to właśnie z osobowościami muzyków
utożsamiasz się tak bardzo, jak z muzykalnością.
Gra na gitarze jest dla mnie wyrażeniem
tego, co w danym momencie czuję.
Cały nasz zespół ma takie samo podejście.
Zawsze będzie ktoś, kto jest szybkim i technicznym
czarodziejem, ale czy ten ktoś potrafi
komunikować się tak dobrze z publiką
jak my?
Gdzie, z kim i jak długo nagrywaliście
"Ride Hard Run Free"?
Cóż, ustawienie dobrego brzmienia perkusji
jest dla nas najbardziej czasochłonną i
najbardziej kosztowną częścią nagrywania.
Byliśmy tak rozentuzjazmowani podczas
nagrywania naszej płyty po ponownym zejściu
się zespołu, że zdecydowaliśmy się kontynuować
z Catalyst Studio (St Helens) sesję
perkusji i nagraliśmy kilka dodatkowych
piosenek z przećwiczonego materiału. Było
to z konkretną intencją użycia ich do przyszłych
wydań. Reszta pracy była dość eksperymentalna
z mobilnym sprzętem nagrywającym.
Chcieliśmy brzmienie perkusji "na
żywo", więc użyliśmy różnorodnych lokacji.
Gitary i wokale zostały dodane w innych
miejscach w UK, włączając w to studio Iana.
Zajęło to chwilę, ale w rzeczywistości ten album
powinien zostać wydany ponad rok temu.
Początkowo zamierzaliśmy wypuścić go
niezależnie, ale Bart (więcej szczegółów później),
bardzo życzliwie pomyślał, że ta praca
była warta kontraktu nagraniowego, by rozpropagować
zespół, w rezultacie straciliśmy
mnóstwo czasu na negocjacji dead end deals
(kontraktów bez wyjścia przypominające
ślepe uliczki, co brzmi jak dobry tytuł dla
utworu). W końcu wszystko wyszło dobrze i
teraz jest już wydany.
Praca w studio to była dla Was udręka czy
raczej niezłą zabawą?
Kocham to, ale to przerażające wiedzieć, że
tworzysz coś, za co zawsze już będziesz oceniany.
Bardzo dużo się nauczyliśmy podczas
tego procesu. Luksus tego, że Ian ma studyjne
wyposażenie oznacza, że możemy eksperymentować
więcej z pomysłami nad solidnie
nagranym dźwiękiem perkusji. Wciąż jednak
nagrywamy nieprzerobione kawałki gitarowe
na żywo z fajnymi, gorącymi wzmacniaczami.
Technologia oznacza, że możemy przesyłać
kawałki gdziekolwiek do studia na całym
świecie, by je zmiksować. Nie da się jednak
naprawić złego występu czy złego kawałka,
więc uchwycenie emocji nadal jest kluczem
do sukcesu.
Miks i mastering oddaliście polakom, Bartowi
Gabrielowi i Rafałowi Kossakowskiemu.
W jaki sposób dotarliście do nich i
jak oceniacie rezultat ich pracy?
Zorganizowałem koncert w Lancaster z Robespierre
i w rezultacie Bart pojawił się na
naszym Facebooku. Szczerze mówiąc nie
wiedziałem nic o nim, ale rozmawialiśmy i
był zainteresowany naszymi poczynaniami i
płytą po ponownym zejściu się. Dodał nam
otuchy i dał nam rady co do promocji. Dla
mnie wschodnia Europa jest wybawicielem
brytyjskiej muzyki rockowej. Myślę, że tam
jest właśnie szerzej rozumiana i doceniana.
Zwróciliśmy się do Barta, by dostać obiektywny
rockowy miks naszych nagrań. Były to
nerwowe negocjacje, bo nie uważamy siebie
za heavy metal. Chcieliśmy kogoś niezależnego,
by spojrzał na to, jak nasza muzyka
powinna brzmieć. Bart i Rafał zrobili świetną
robotę co do miksu i masteringu oraz byli
przychylnie nastawieni do naszego stylu. Była
to dla nas bardzo edukacyjna i międzynarodowa
wymiana technologii, po prostu była
to przyjemność pracować z nimi.
Dla mnie płyta jest bardzo równa, same dynamiczne
kawałki, słowem czad! Z tego
powodu trudno mi jest wyróżnić jakiś
kawałek, wszystkie równie mi się podobają.
A może Wy macie jakichś swoich faworytów
na tej płycie?
Kiedy dostajemy recenzję, jesteśmy przerażeni.
Musimy być przygotowani na opinię
innych, niezależnie od preferencji. Czujemy
96
SNATCH-BACK
ulgę, jak komuś się spodoba. Wybraliśmy te
kawałki jako miks kawałków do jazdy, które
lubimy grać na żywo i dorzuciliśmy do tego
wariację naszych wczesnych stylów pisania,
jako bonusowe utwory. Podoba mi się, że
mogliśmy zawrzeć kroplę psychodelicznej
techniki gitarowej w "Moving Out". Kompozycja
"Ride Hard Run Free" dużo znaczy dla
mnie i Johna. My i ludzie z trasy byliśmy zachwyceni
hedonistycznym stylem życia motocyklistów,
tak jak wielu z naszych wczesnych
fanów. Przekaz tego nagrania brzmi,
nie sprzedawaj się, po to by stać się "normalnym".
Każdy jest uprawniony do tego, by
znaleźć czas, nieważne jak krótki czas, na
uwolnienie się z presji, jaką przynosi życie.
Duża studyjna płyta po ponad 40 latach od
założenia zespołu, to chyba niesamowite
uczucie?
Tak, było to dość wzruszające dla członków
zespołu, kiedy zobaczyliśmy dostawę płyty
CD i winylu. Powiedziałem im, że to najsilniejszy
i najbardziej uzależniający narkotyk,
jaki można znaleźć gdziekolwiek.
Trochę czasu od wydania albumu juz minęło,
pewnie pierwsze recenzje do Was dotarły,
jak ją oceniają fani i recenzenci?
Jak na razie jest bardzo dobrze. John Tucker
jest bardzo wpływowym dziennikarzem na
świecie i bardzo nas wspiera. Starał się też
najlepiej jak potrafił, by zdobyć dla nas kontrakt
z wytwórnią. Ogólnie NWOBHM media
były bardzo pozytywne nastawione do
nas. Byłem przytłoczony, gdy niektórzy z naszych
międzynarodowych handlowców złożyli
zamówienia, nie słuchając wcześniej nawet
jednej piosenki! Odważnie zdecydowaliśmy
się nie udostępniać albumu do ściągnięcia,
do czasu aż wszyscy pierwsi klienci zostali
nagrodzeni ekskluzywnym odsłuchem.
Interesujący jest fakt, że jeżeli chodzi o radio,
to preferowane są cięższe kawałki jak "Hard
Times" i "Killer". Bardzo byśmy chcieli, by
wasi czytelnicy zaproponowali inne, regionalne
stacje radiowe, z którymi możemy podzielić
się naszą muzyką. Po prostu napiszcie
do nas na Facebooku.
Zadbaliście również o ciekawą oprawę
graficzną płyty. Skąd pomysł na taki obraz
i kto go dla Was wykonał?
Kolejne edukacyjne, międzynarodowe doświadczenie.
Był to Roberto Toderico z
Włoch. Pracował z grupami jak Tygers of
Pan Tang. Mieliśmy zdjęcia oryginalnego
motoru, który odtworzył pełną przygód podróż
Che Guevara przez Południową Amerykę,
ale Bart polecił, byśmy przyjęli bardziej
ogólne spojrzenie na okładkę i przedstawił
nam Roberto. Byliśmy zaniepokojeni, że będzie
chciał nam wepchnąć death metalowy
wizerunek, ale on podążył za pomysłem, by
dopasować go dobrze to obrazu naszej płyty.
Wygląda szczególnie dobrze na okładce winylu.
Płytę nagraliście i wydaliście sami. Mimo,
że macie nad wszystkim kontrolę, a współczesna
technologia ułatwia promocję, to
mimo wszystko bardzo ciężko jest samemu
zorganizować udaną sprzedaż, nie mówiąc
o organizacji koncertów czy trasy. Jak radzicie
sobie z tymi problemami?
Jest to przyjemne, ale zarazem pochłania to
tyle mojego czasu, który mógłby być użyty
do bardziej kreatywnych działań. Byłoby
świetnie mieć kogoś, kto zająłby się występami
i promocją. Dlatego rozważaliśmy współpracę
z wytwórniami. Niestety, zmarnowaliśmy
ponad rok na kiepskie negocjacje. Na
szczęście miesiąc po wydaniu, dostaliśmy o
wiele większy odzew od fanów - nie licząc
nawet pobrań - niż ktokolwiek z nich przewidywał.
Chcielibyśmy bardziej szerzyć dobrą
nowinę o zespole poprzez współpracę z
firmą, ale bylibyśmy szaleni, gdybyśmy podpisali
kontrakt, który pozbawia nasz wszelkich
praw do naszej muzyki. Oferta "darmowych"
sesji nagraniowych czy tylko pobrań
nie jest atrakcyjna. Istnieje silny pogląd,
że płyty CD i winyle są martwe i nie warte
ryzyka. Uważam, że udowodniliśmy zupełnie
coś innego.
Foto: Snatch-Back
Płyta winylowa przeżywa prawdziwy renesans.
Zadbaliście aby "Ride Hard Run
Free" wyszła też w tej formie. Jak sami odnosicie
się do tego nośnika? Jest wśród Was
jakiś kolekcjoner czarnych płyt?
Byłem bardzo podekscytowany, gdy zobaczyłem
LP na półce lokalnego sklepu z płytami,
obok top zespołów jak Hawkwind czy
Soundgarden. Wszyscy rozpoczęliśmy nasze
inspiracje od winylu. Wydanie albumu na
winylu zawsze było naszym spełnieniem marzeń.
Mam ich olbrzymią kolekcję i jestem
uzależniony od Hi Fi. Dla mnie jest to bardziej
angażujące muzyczne doświadczenie,
zarówno dźwiękowo, jak i wizualnie, oglądając
szatę graficzną na okładce. To był nasz
wczesny wgląd w życie zespołów, których
słuchaliśmy. Żadna firma, do których się
zwracaliśmy, nie chciała w to zainwestować.
Myślę, że są finansowo bardzo krótkowzroczni.
Jesteśmy przekonani, że inwestycja w
dobrej jakości okładkę i dobrze zbalansowany
LP na winylu podnosi status wiarygodności
zespołu. OK., to trudne finansowo do
zorganizowania, ale dotarliśmy do wielu nowych
fanów z całego świata, którzy nigdy
wcześniej nie kupili naszych płyt CD.
"Ride Hard Run Free" kończą dwa nagrania
"live", które pochodzą w roku 1978. Z poprzedniego
wywiadu wynika, że z Waszych
wczesnych lat nie pozostał tylko singiel
"Eastern Lady / Cryin' to the Night". Wydaliście
chociażby kasetę "Amazon Tapes
1982". Kiedy zbierzecie te wszystkie zachowane
To, co budziło niepokój podczas szukania
kontraktu z wytwórnią to fakt, że wiele firm
pragnęło wcześniej niewydanych studio masterów
zamiast nowo nagranych propozycji.
Mamy wiele nagrań na żywo z naszych
wczesnych występów, ale nie zadowalała nas
wizja pełnej płyty z właśnie tym materiałem,
określającym jakość zespołu, przed wydaniem
nowego studyjnego materiału. Teraz
nie jesteśmy aż tak przeciwni temu, ale może
lepszą opcją byłoby przerobić odpowiednie
utwory albo wydać stare kawałki jak bonusowe
ścieżki. Poza tym, mamy więcej nowego
materiału do zaoferowania.
Na koniec, tradycyjne pytanie o wasze plany...
Zaplanowaliśmy produkcję nowego teledysku
do "Ride Hard Run Free" i jesteśmy w
trakcie rozmów z międzynarodową firmą,
która może pomóc nam w promocji naszego
LP. Nie chcemy też robić zbyt długiej przerwy
przed wydaniem następnej płyty, więc zaczniemy
niedługo pracować nad kolejną płytą.
Fajnie byłoby też zagrać więcej występów,
jeśli tylko ktoś byłby zainteresowany współpracą
z nami. Trochę później w tym roku mamy
zaplanowany Gigfest, Oswestry i Mearfest
Newcastle.
Michał Mazur
Tłumaczenie: Kinga Dombek,
Przemysław Doktór
SNATCH-BACK 97
Zawsze do przodu
Nie wiodło się im w latach 80., ale po reaktywacji w roku 2010 Salem
działa nader prężnie, w niecałe siedem lat wydając aż cztery studyjne albumy. I
chociaż na najnowszym "Win Lose Or Draw" nieco spuścił z tonu, to i tak ta płyta
powinna zainteresować zagorzałych fanów Nowej Fali Brytyjskiego Metalu, bo
trafiły na nią również udane kompozycje. Kolejna powinna być już lepsza, gdy
nowy skład nieco okrzepnie:
krótki czas, a później z każdym kolejnym
miesiącem było coraz trudniej o jakąkolwiek
umowę.
Adrian Jenkinson: Myślę że przyjęliśmy
wtedy zdobycie kontraktu jako rzecz pewną i
oczywistą. Gdy tak się nie stało cóż, było to
katalizatorem naszego rozpadu w 1983 roku.
Po zastanowieniu Simon i ja stwierdziliśmy,
że po prostu nie byliśmy wtedy dość dobrzy
(teraz oczywiście jesteśmy. (śmiech)
Duże firmy to jedno, ale istniało przecież
Doceniono te nagrania dopiero w roku 2010,
kiedy ukazały się na kompilacji "In The Beginning...".
Wtedy też reaktywowaliście
zespół i gracie do dziś - po tych blisko 10 latach
możecie już pewnie ocenić, że bez
dwóch zdań warto było wrócić?
Adrian Jenkinson: Nie ma co do tego wątpliwości.
Graliśmy w całej Europie plus w
Dubaju, na kilku najbardziej prestiżowych
festiwalach. Jesteśmy zaszczyceni liczbą fanów,
którzy przychodzą nas zobaczyć i kupują
nasz merchandise. To jedno z najlepszych
uczuć.
Czasy są teraz zupełnie inne, ale jedno nie
uległo zmianie: trzeba mieć muzycznie coś
do powiedzenia, żeby przyciągnąć uwagę
fanów?
Adrian Jenkinson: Dla nas kluczem jest zawsze
melodia. Możesz mieć najlepszy gitarowy
riff na świecie, ale jeśli nie masz do niego
dobrej reszty i melodii, to nie masz dobrej
piosenki. Tak długo jak Simon i ja czujemy,
że piszemy dobre melodie, tak długo będziemy
to kontynuować.
HMP: Raptem w lutym 2018 roku wydaliście
poprzedni album "Attrition" i proszę, na
koniec roku następnego przygotowaliście
kolejny - całkiem niezłe tempo, jak na weteranów?
Adrian Jenkinson: Właściwie skończyliśmy
go w czerwcu ubiegłego roku, ale musieliśmy
poczekać ze względu na różne problemy z
tłoczeniem i publikacją. Cieszyliśmy się na
rozpoczęcie pisania z nowym składem, był
to dla nas ekscytujący czas i chyba ta ekscytacja
wzięła górę i doprowadziła nas do stworzenia
kolejnego albumu. Mamy trzypłytowy
kontrakt z Dissonance, więc mieliśmy pewność,
że zostanie wydany.
Ostatnio w ciągu niecałych siedmiu lat wydaliście
cztery albumy - w latach 80. mogliście
o tym tylko pomarzyć, więc teraz nadrabiacie
stracony czas?
Adrian Jenkinson: Zawsze mieliśmy ten potencjał,
pisanie nowych kawałków też było
naszą mocną stroną. Tym razem mieliśmy
udogodnienie w postaci mojego studia, więc
budżet nie był problemem.
Swoistym paradoksem jest to, że w początkach
kariery nie udało wam się podpisać
kontraktu, mimo tego, że Salem był powiązany
personalnie ze znanym przecież zespołem
Ethel The Frog, wydawanym przez
EMI - nurt NWOBHM był czymś ekscytującym
dla firm płytowych przez bardzo
Foto: Salem UK
wiele niezależnych wytwórni specjalizujących
się w ciężkim graniu, jak na przykład
Neat - one też nie były zainteresowane płytą
Salem, mimo tego, że mieliście na koncie
obiecujące nagrania demo?
Adrian Jenkinson: Tak, ciężko w to uwierzyć,
wiem (śmiech), ale wszyscy nas odrzucili,
nawet niezależne wytwórnie.
Problemem jest tylko to, że jest ich niestety
coraz mniej, a zespołów przybywa lawinowo,
ale w sumie i tak dawne, klasyczne zespoły
mogą liczyć na większe zainteresowanie,
więc nie jest tak źle?
Adrian Jenkinson:To dla nas bardzo dziwne.
Zawsze byliśmy kategoryzowani jako
NWOBHM, ale właściwie jesteśmy dobrym,
staromodnym zespołem rockowym - jak
Deep Purple, Whitesnake czy nawet Led
Zeppelin. Gdy ludzie słyszą nas po raz pierwszy,
oczekują mocnego metalu z powodu
naszej nazwy i z racji, że jesteśmy "NWOB
HM", więc często są zaskoczeni. Ale zawsze
jesteśmy dobrze przyjmowani, wierzymy
więc, że wciąż istnieje publiczność dla rocka
w naszym wydaniu.
Ostatni skład Salem przetrwał wyjątkowo
długo, ale w końcu wasze drogi z gitarzystami
Markiem Allisonem i Paulem Macnamarą
oraz perkusistą Paulem Mendhamem
rozeszły się po wydaniu "Attrition" - byliście
już sobą zmęczeni, a może nie mieli już
tyle czasu na granie, zważywszy spore tempo
pracy Salem?
Simon Saxby: Nie chodzi o tempo pracy; w
gruncie rzeczy utrzymywaliśmypoziom co do
komponowania przez ostatnie dziesięć lat.
Kiedy relacja się rozpada, staje się bolesna.
Faktem jest, że pozostali nie zgadzali się ze
mną i Adrianem. Rozdzieliliśmy się, a z racji,
że Adrian i ja jesteśmy legalnymi posiadaczami
zarówno nazwy, jak i nagranego materiału,
postanowiliśmy kontynuować działalność
z kolejnymi muzykami.
Zastąpili ich Dave Megginson oraz Francis
Gill i jest to sytuacja w dziejach zespołu
dotąd niespotykana, bo zawsze mieliście w
składzie dwóch gitarzystów?
Simon Saxby: Nie zawsze był to pięcioosobowy
zespół z dwoma gitarzystami, zaczęło
się jako czteroosobowa grupa z dwoma gitarzystami,
z Paulem Tognolą (Ethel The
98
SALEM UK
Foto: Salem UK
Frog), śpiewającym też chórki. Kiedy odszedł,
ja dołączyłem jako drugi wokalista,
tworząc gitarowy duet z samym Paulem
Macnamarą. Paul Mendham zastąpił Paula
Conyersa (Ethel The Frog) na perkusji i
wreszcie Mark Allison dołączył na gitarze,
tworząc pięcioosobowy zespół. Więc dwoma
pierwotnymi członkami byli Adrian i Paul
Macnamara. Zeszliśmy się ze składem, który
rozpadł się w roku 1983.
Adrian Jenkinson: Dave od tamtego czasu
również opuścił zespół, teraz mamy na perkusji
wspaniałego, utalentowanego Dana
Ellisa.
Nowicjusze w składzie mieli twórczy
wkład w nowe kompozycje, zważywszy na
to, że dołączyli do was jeszcze w 2018 roku?
Simon Saxby: Tak, Francis napisał wiele gitarowych
części. Adrian i ja piszemy razem
większość piosenek, a Francis wnosi również
swój wkład.
Adrian Jenkinson: Tak, jesteśmy w pełni
funkcjonującym zespołem. Żadnych najemników!
Wygrana, przegrana lub remis - którą z tych
opcji bierzecie pod uwagę i dlaczego właśnie
tę pierwszą? (śmiech)
Adrian Jenkinson: Oczywiście jesteśmy
zwycięzcami! (śmiech). Trzeba sporo przeżyć
i wytrwać, by powrócić po tak długim czasie
i wydać cztery nowe, udane płyty!
W sumie każdy twórca musi co jakiś czas
zmierzyć się z sytuacją, że jego nowa płyta,
film, książka, wystawa czy jakikolwiek
przejaw artystycznej aktywności jest co jakiś
czas poddawany osądowi publiczności/
widowni. Stresuje to was w jakikolwiek
sposób czy za każdym razem staracie się
nagrać jak najlepszą płytę, a potem już tylko
czekacie na recenzje i opinie fanów?
Adrian Jenkinson: Jest to nieco nerwowy
czas - zwłaszcza dla mnie, z racji, że odpowiadam
za produkcję, miks i mastering nagrań,
więc każda krytyka może potencjalnie
bardzo we mnie uderzyć, ale generalnie staramy
się nie pozwolić, by nas to niepokoiło.
Te drugie są chyba obecnie znacznie ważniejsze,
bo to już nie te czasy, że zaledwie
jedna lub maksymalnie dwie literki K w
nieprzychylnej recenzji w "Kerrang!" czy w
innym opiniotwórczym magazynie mogły
złamać zespołowi karierę? (śmiech)
Adrian Jenkinson: Tak, masz rację i właśnie
dlatego trochę denerwujemy się w dniu
wydania kolejnej płyty!
Zresztą obecnie brytyjska prasa czy tamtejsze
muzyczne media są chyba znacznie
bardziej przychylne rodzimym zespołom niż
lata temu, na przełomie lat 70. i 80. czy późniejszych,
kiedy to pewne grupy czy nurty
nie mogły liczyć na żadne ciepłe słowo ze
strony waszych dziennikarzy, wynoszących
za to na piedestał sezonowe gwiazdki
czy wykonawców jednego przeboju?
Adrian Jenkinson: Tak, pamiętam czasy,
gdy dla brytyjskiej muzycznej prasy było w
dobrym tonie, by mówić negatywnie na
temat zespołów jak Led Zeppelin i Sabbath,
a nawet ignorować je na rzecz manchesterskiej
sceny indie. Na szczęście obecnie grupy
jak Zep i Sabbs są szanowane za ich ogromny
wkład w historię muzyki.
I proszę, po wielu nie pozostało już nawet
symboliczne wspomnienie, a Salem przetrwał
i ma się dobrze - jest więc jakaś sprawiedliwość
na tym świecie, nieprawdaż?
Adrian Jenkinson: Tak, dokądkolwiek udamy
się w Europie, zawsze jesteśmy traktowani
z ogromnym szacunkiem, nawet zanim
zaczniemy grać, bo jesteśmy Brytyjczykami i
pochodzimy z ery NWOBHM. Jest to bardzo
szczere i zawsze jesteśmy za to wdzięczni.
Jesteście więc u progu roku 2020 optymistami,
bo kariera Salem może nie jest jakaś
szczególnie imponująca, ale wciąż przecie
do przodu, rozwijacie się i nagrywacie kolejne
płyty i oby ten stan rzeczy trwał jak
najdłużej, bo człowiek jest młody dopóty,
dopóki ma w sobie pasję i chęć działania?
Simon Saxby: Patrz, co się dzieje w 2020,
nie mamy gdzie grać, więc piszemy nowy materiał!
Mamy nadzieję, że w niedalekiej przyszłości
uda nam się wyjść na scenę i zagrać.
Wojciech Chamryk, Konga Dombek,
Paweł Gorgol
SALEM UK 99
Wielki powrót!
Gwoli przypomnienia dla
tych, którzy zespół znają, jak
również przedstawienia tym,
którzy jeszcze go nie poznali -
Heavy Pettin’ to szkocka grupa
hard rockowa, należąca
do nurtu NWOBHM, która powstała w 1981
roku w Glasgow. Panowie mają na swoim koncie trzy albumy studyjne -
"Lettin Loose" (1983r.), "Rock Ain't Dead" (1985r.) oraz "Big Bang" (1989r.).
Zespół rozpadł się w 1988 roku. Obecnie Heavy Pettin’, pełen sił, zapału i
energii, powraca z nowym minialbumem pt. "4 Play". Z oryginalnego składu
w grupie pozostali jedynie - wokalista Stephen "Hamie" Hayman oraz gitarzysta
Gordon Bonnar. Pozostali członkowie zespołu to: Mick Ivory - perkusja;
Jez Parry - bas; Dave (Davo) Aitken - gitara. Historię Heavy Pettin’ przybliża
nam Gordon Bonnar. Zapraszam do lektury.
Kiedy możemy się spodziewać pełnowymiarowego
albumu?
To nasz następny krok, pracujemy nad tym
teraz, pomiędzy koncertami na żywo/ podróżowaniem
w ramach trasy koncertowej. Mamy
dużo kawałków, które bierzemy pod uwagę
i jak już mówiłem, rozpoczęliśmy nagrywanie.
Mamy nadzieję, że pełnowymiarowy
album zostanie wydany pod koniec 2020
roku. Mamy gotowy tytuł i koncepcję - Nie,
nie mogę Wam zdradzić - ale mogę Wam powiedzieć,
że będzie niesamowity!!
Co Twoim zdaniem odróżnia "4 Play" od innych
Waszych dzieł?
Cóż, na początek nie mamy ingerencji wytwórni,
co w przeszłości zawsze nam przeszkadzało.
Nasz A&R (A&R - dział artystyczny
firmy fonograficznej) ciągnąłby nas i
szarpał w różnych kierunkach, w zależności
od rynku itp., tak więc kreatywność na własnych
warunkach, bez presji, jest cudowna.
Zespół rozpadł się w 1988 roku. Czy możesz
nam powiedzieć, dlaczego podjęliście
tę decyzję?
Mam nadzieję, że siedzicie wygodnie... W
siódmym miesiącu nagrywania naszego trzeciego
albumu "The Big Bang" w Londynie
nasza wytwórnia płytowa dała nam producentów
"pop" - Power Station/ Mike and
the Mechanics itp. - byli świetnymi facetami,
bardzo utalentowanymi, ale nie o to nam
chodziło i coraz bardziej oddalaliśmy się od
tego, kim byliśmy jako zespół. W tamtym
czasie byliśmy zarządzani przez Briana Lane'a
(Yes, Asia), a on miał trochę wolnego
czasu w studio - Marcus Recording Studios
w Londynie z powodu innego zespołu - It
Bites, który skończył wcześniej. Więc postanowiłem
zabrać tam zespół, kiedy jeszcze nagrywaliśmy
"Big Bang" w Maison Rouge
Studios. Napisałem dwie piosenki, "Hot
Women" i "Break it Down", jako kontrast dla
naszej A&R w Polydor Records. Wyprodukowałem
te dwie piosenki w ciągu pięciu dni
z podkładami i perkusją na żywo i podkręconymi
wzmacniaczami Marshalla... miejsce
zajebiście się trzęsło!! Zabraliśmy gotowe
utwory do Polydor Records, mówiąc im, że
chcemy, aby "Big Bang" poszedł w tym kierunku.
Niestety nie wspierali nas i nie byli
zainteresowani, dosłownie powiedzieli: "Nie".
Od tego dnia zespół był skończony. Odbyliśmy
kolejną trasę po Wielkiej Brytanii i rozstaliśmy
się przed wydaniem albumu "Big
Bang". Patrząc wstecz to jest parodia. Wiele
znanych zespołów miało trudności podczas
nagrywania trzeciego albumu, ale zwykle
były wspierane przez wytwórnię lub kierownictwo
i ulepszały go, aby stworzyć arcydzieło.
Nigdy nie otrzymaliśmy takiego wsparcia
i naprawdę wierzę, że gdybyśmy je mieli,
Heavy Pettin’ rozwinęłoby pełny potencjał,
którego wszyscy oczekiwali.
HMP: 14 lutego 2020 r. wydacie nową EPkę
"4 Play". Jak się czujesz przed jej premierą?
Zastanawiasz się, jak będzie oceniana?
Gordon Bonnar: Długo na to czekaliśmy. Z
naszej strony jest dużo podekscytowania i
nerwowego oczekiwania. To jest duża sprawa
dla nas, mamy wiele do zrobienia! Tak, zawsze
mamy nadzieję, że każde wydanie zostanie
dobrze przyjęte, ale wydaje mi się, że
to jest wyjątkowe ze względu na długą przerwę,
to jakby ponowne przedstawienie się naszym
starym i nowym fanom. Pomimo tego,
w którymś momencie musimy odpuścić i robić
swoje. Zależy nam na tym, żeby została
wydana w pełni. "Obczaj to" świecie!
Foto: Heavy Pettin’
Myślę, że "4-Play" łączy się z tym, co najlepsze
z naszej przeszłości, jednocześnie określając
naszą przyszłość. Uważam, że nasi fani
zgodzą się z tym, że nie można tego pomylić
z niczym innym, to jest czyste Heavy Pettin’!
Wróciliśmy!!
Czym się zajmowaliście po tym, jak zespół
się rozpadł?
Hamie i ja pozostaliśmy w branży muzycznej.
Początkowo pracowałem jako inżynier
nagrań w domu w Great Linford Manor
Studios (Milton Keynes), Maison Rouge
(Chelsea) i Power Plant (Neasden), tworząc
wiele albumów z artystami takimi jak: Public
Image, Little Angels, Thunder, Tigertailz,
Del Amitri, Thomson Twins, Sade, Go
West i wieloma innymi... Skończyłem grając
na gitarze na tych płytach, więc ostatecznie
skłaniałem się do bycia gitarzystą sesyjnym i
ewentualnie pisania utworów... pracując z
wieloma producentami muzycznymi, których
znałem… to była interesująca praca i dobre
życie… Hamie przeprowadził się do USA i
podpisał umowę z Dirty White Boy z Earlem
Slickiem, a następnie założył swój własny
zespół Chyld, którego płyty dobrze sobie
radziły w USA… jednocześnie rozpętując
piekło na wszystkich frontach.
Kiedy wznowiliście wspólną grę? Co Was
skłoniło do reaktywacji?
Przez lata zawsze były "podejścia" do zrobienia
czegoś, ale Hamie mieszka w USA, a reszta
z nas jest rozsiana po całej Wielkiej Brytanii,
więc nigdy nie było łatwo się zorganizować,
połączyć itp. Hamie dzwonił do mnie
latem 2016 roku, naprawdę bardzo chcąc i
starając się, aby coś znów się zaczęło, więc
połączyliśmy się z resztą. Wszyscy byli chętni...
ale nie mogliśmy opracować żadnego
planu, żeby zacząć. Pod koniec lata siedziałem
w ogrodzie i nagle wpadłem na prosty
pomysł, żeby zrobić jeden koncert... i zrobić
go za rok. Wszyscy dali się przekonać do tego
pomysłu... prawdopodobnie dlatego, że
była to kwestia odległa. Zaczepiłem naszego
starego menedżera, Dutcha Michaelsa, i ko-
100
HEAVY PETTIN’
niec końców ustaliliśmy, że weźmiemy
udział w Festiwalu Winterstorm w listopadzie
2017r. Pierwszy występ załatwiony! Poszło
nadzwyczaj dobrze i ogromnie nam się
podobało, więc postanowiliśmy iść dalej i zobaczyć,
dokąd to nas zaprowadzi.
"4 Play" to pierwsza partia nowych utworów
Heavy Pettin’ nagrana od ponad 30 lat.
Co czujesz ponownie nagrywając?
Zawsze planowaliśmy wydać nowy materiał,
ale szczerze mówiąc, kiedy się reaktywowaliśmy,
okazało się to zniechęcającą perspektywą...
ponieważ mamy świetną reputację i wynikające
stąd oczekiwania, którym musimy
sprostać. Zamiast tego, postanowiliśmy więc
nie spieszyć się i skupić na naszych koncertach
na żywo itp. To dobrze zadziałało, gdyż
w tym czasie ponownie połączyliśmy się z
twórczym sercem Heavy Pettin’ i mogliśmy
ocenić, gdzie byli nasi fani. To było dla mnie
ważne, kiedy zacząłem pisać nowy materiał
na EPkę... i od tego momentu wszystko popłynęło
dość łatwo. Skomponowałem trzy
utwory, a Hamie dokończył kilka tekstów/
melodii, a także wybraliśmy jedną z piosenek
Davo (Davo Aitken - gitarzysta Heavy Pettin’),
która nadała EPce dodatkowy wymiar.
Nagrywaliśmy utwory w Studio SOR Great
Linford w Milton Keynes (Wielka Brytania)
w sierpniu 2019 roku.
Zastanawiam się, czy macie swój ulubiony
utwór na EPce, który ma dla was szczególne
znaczenie?
Wszystkie są dla nas wyjątkowe, wszystkie
przedstawiają coś innego. "Back to You" dotyczy
naszej nieobecności i powrotu do naszych
fanów. Chcieliśmy przekazać tę wiadomość,
tzn. jakie to uczucie być zostawionym
z niczym, a potem wrócić do miejsca, w którym
przerwaliśmy. "Tell me Why" został napisany
od początku do końca w około 10 minut,
jest to prosty, chwytliwy, a zarazem szybki
i mocny rockowy utwór. "Who We Are"
napisał Davo i jest trochę mroczniejszy i intensywniejszy
dla kontrastu, doskonale pokazuje
naszą cięższą stronę. "Hard to Hold"
to osobista ballada, inna niż wszystkie, w
prawdziwym stylu Heavy Pettin’.
Koncertowaliście z takimi zespołami jak:
Kiss, Ozzy i Mötley Crüe. Czy jest jakiś
koncert, który był dla Was szczególnie pamiętny?
Tak, zrobiliśmy wiele świetnych tras i koncertów
z niesamowitymi zespołami, takimi
jak te, o których wspomniałaś, a także z
Whitesnake, Metallicą, Ratt, Dio itp. Tyle
wspaniałych chwil i wspomnień. Nasze pierwsze
występy z Kiss były wyjątkowe, bardzo
dla nas ekscytujące, a Paul i Gene zazwyczaj,
przez większość wieczorów, obserwowali
nas stojąc z boku sceny. Spotkaliśmy się
z Ozzy’im jeszcze przed rozpoczęciem trasy,
uwielbiał spędzać z nami czas i opowiadać
nam wszystkie stare historie o Black Sabbath.
Był zabawny i podczas ostatniej nocy
trasy koncertowej powiedział mi żartobliwie:
"Cieszę się, że jutro wyjeżdżacie… stajecie się zbyt
dobrzy!". Mötley Crüe cały czas bywali w naszej
garderobie... uwielbiali imprezować… tyle
frajdy… i prawdopodobnie lepiej nie mówić
nic więcej (śmiech) Tak, mieliśmy wiele
niezapomnianych koncertów z tymi facetami
i na własną rękę... zbyt wielu, żeby o wszystkich
wspomnieć, ponieważ zwykle koncertowaliśmy
7-8 miesięcy w roku.
Foto: Andrew West
Jak wyglądało tworzenie muzyki do "4
Play"? Kto pisze teksty? Czy wszyscy dodali
coś od siebie, czy był tylko jeden lider?
Zawsze byłem głównym kompozytorem w
zespole. Piszę około 70/80% utworu, tj. gitarowe
riffy, melodie, teksty piosenek, aranżacje
itd. Potem zwykle oddawałem utwory
Hamiemu, żeby je dokończył - dodawał i poprawiał
teksty i niektóre melodie, żeby pasowały
do jego stylu wokalnego i udoskonalał
lirycznie. Zawsze piszę, więc zawsze mam
dużą pulę piosenek do wykorzystania. W zespole
mamy teraz drugiego znakomitego autora
piosenek - Davo, więc zobaczycie więcej
jego wkładu. Hamie zawsze chce nowego
materiału i jest siłą napędową naszej kreatywności.
Gdy piosenka spełnia oczekiwania,
cały zespół się za nią "zabiera" i wszyscy dodają
własne partie i charakter, dopóki wszyscy
nie jesteśmy zadowoleni… wszyscy mamy
ważny wkład w ostateczny rezultat. To właśnie
sprawia, że Heavy Pettin’ jest wyjątkowy!
Co inspiruje Cię do tworzenia muzyki?
Głównie gra na mojej gitarze. Wszystkie
piosenki Heavy Pettin’ pochodzą z uderzania
w "rozkręconą" gitarę elektryczną... i dreszczyku
emocji związanego z tworzeniem nowego
utworu Heavy Pettin’, który nabiera
tożsamości. Słuchanie wspaniałej nowej muzyki
również inspiruje... sprawia, by kreatywne
siły działały…
Jak wytwórnia płytowa wpływa na Waszą
pracę? Czy możecie cieszyć się pełną swobodą
artystyczną?
Nie mamy wytwórni płytowej, więc możemy
swobodnie określać własną wizję naszej muzyki
i naszej przyszłości. W przeszłości próbowali
nami manipulować, a niektóre podejmowane
przez nich decyzje rzeczywiście
wpływały na nasz rozwój. Wiele razy myśleliśmy:
"To nie wydaje się właściwe?", ale odpuszczaliśmy,
ponieważ byliśmy młodzi i sądziliśmy,
że wiedzą lepiej, ale tak nie było. Co
więcej, nie jesteśmy pod żadną presją, finansową
ani żadną inną, co robi dużą różnicę w
odniesieniu do tego, jak tworzymy naszą
sztukę.
Współproducentem Waszego debiutanckiego
albumu z 1983 roku ("Lettin’ Loose") był
gitarzysta Queen - Brian May. Jak Wam
się współpracowało?
Brian chciał z nami współpracować po wysłuchaniu
naszych demówek i my też byliśmy
bardzo podekscytowani tym pomysłem.
Brał w tym udział również Mack (Reinhold
Mack - producent muzyczny zespołu Queen
- przyp. red.). Nagrywaliśmy album w The
Townhouse Studio 2 w Londynie, gdzie
Phill Collins stworzył swój słynny dźwięk
perkusji, ponieważ znajduje się tam wysoka
szklana kabina z perkusją w środku (Drum
Booth). Skończyliśmy album w Monachium
(dogrywanie i miksowanie). Brian był bardzo
skoncentrowany na stworzeniu dla nas
świetnej płyty, próbując uchwycić energię zespołu.
Wszystko było grane na żywo z dogrywkami,
a Brian wykonał świetną robotę z
wokalem Hamiego. Możecie usłyszeć, jak
Brian dołącza do naszych wokali wspierających
pod koniec "Devil in her Eyes". Świetnie
się bawiliśmy, a płyta wypadła dla nas naprawdę
dobrze. Same wspaniałe wspomnienia.
Pan May jest jedyny w swoim rodzaju!
Czy wracasz do któregoś z poprzednich
albumów ze szczególnym sentymentem?
Niedawno graliśmy na Monsters of Rock
Cruise. Didżej na statku - wspaniały "DJ
Will" jest wielkim fanem zespołu i grał utwory
z albumów "Rock Ain't Dead" i "Lettin’
Loose" itd. Od dawna nie słyszałem tych
utworów w takim kontekście, ale zabrzmiały
mega i rzuciły na kolana niektóre utwory innych
artystów, które grał... więc byłem z tego
bardzo zadowolony...
Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym
rynkiem muzyki? Jest lepszy czy
HEAVY PETTIN’
101
Foto: Mark Rutherford
gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz?
Muzyka jest muzyką, zawsze będzie ewoluować
i patrząc wstecz, stawać się lepsza. A
każda dekada będzie miała swoich zwolenników,
ponieważ to zostało wryte w nasze
usposobienie, gdy dorastaliśmy. Jak wiecie,
sposób, w jaki ludzie uzyskują dostęp do muzyki,
zmienił się dramatycznie od czasu rozwoju
technologii - Internetu / telefonu komórkowego,
ale zawsze mówiłem, że to opinia
publiczna decyduje o tym, co jej się podoba,
bez względu na to, jak zostanie to przekazane
lub co mówią krytycy. Jest więcej "ducha
wspólnoty" w odniesieniu do muzyki,
gdy media społecznościowe łączą fanów i
artystów. Więc władza w ręce twórców muzyki
i władza w ręce ludzi!! i rock nie umarł,
do cholery!!!
Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy
zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?
Zróbcie to! To nie jest łatwe, ale poświęćcie
trochę czasu na naukę instrumentu muzycznego
i bądźcie kreatywni. Zaprzyjaźnicie
się z innymi muzykami, zawsze będziecie
mieć paczkę... spotkacie pociągających ludzi
(śmiech) Zawsze będziecie w stanie podnieść
swoją gitarę lub coś innego i zatracić się w jej
fenomenie, ponieważ za każdym razem zabierze
Was w nowe miejsce... Jeśli będziecie
się jej trzymać, da Wam wyjątkowe chwile i
wspomnienia na całe życie...
Czy jesteście także przyjaciółmi poza sceną?
Absolutnie tak, jesteśmy grupą braci i razem
spędzamy cały czas. Jako zespół wszyscy jesteśmy
równi i wszyscy jesteśmy niezbędni
do dostarczania magii Heavy Pettin’, kochamy
to. Więc nie ma tutaj próżności ani "gwiazdorzenia",
które zostają wyeliminowane,
gdy tylko się pojawią, przez ciągłe, bardzo
śmieszne przekomarzanie się, które trwa bez
przerwy…
Co Twoim zdaniem odróżnia Was od innych
zespołów hard rockowych? Czy jest
coś specyficznego dla Heavy Pettin’?
Wy mi powiedzcie? Większość recenzji naszej
nowej EPki mówi to samo: "Brzmi jak
klasyczne Heavy Pettin’!". Myślę, że udaje nam
się połączyć naszą szarżującą metalową wymowę
z melodią i atrakcyjnym brzmieniem
gitary. Nasze teksty są mocne i chcemy mieć
pewność, że każdy utwór ma swoją tożsamość.
Uwielbiamy grać na żywo dla naszych
fanów i dla nich dać z siebie wszystko. Gdy
rozmawiamy z ludźmi po naszych koncertach,
są zdumieni energią, którą wkładamy i
tworzymy. Nasze muzyczne wykształcenie
zdobyliśmy w latach 70-tych, kiedy byliśmy
nastolatkami, dlatego jesteśmy elitarnym
członkiem NWOBHM (Nowej Fali Brytyjskiego
Heavy Metalu), co oznacza, że mamy
dodatkowy atut… my faktycznie idziemy do
11! (wzmacniacz idzie do 11 - przyp. red.).
Czym jest dla Ciebie muzyka - sposobem
na zabicie nudy, pasją czy jeszcze czymś
innym?
Gra na gitarze w Heavy Pettin’ to coś więcej
niż pasja... definiuje to, kim jestem! To, kim
jest Hamie... kim jest Mick... kim jest Davo...
kim jest Jez. To jest Heavy Pettin’!
Jakie są Wasze plany na przyszłość? Planujecie
jakąś dłuższą trasę koncertową?
W 2019 roku skoncentrowaliśmy się na
Wielkiej Brytanii i właśnie wróciliśmy z
Monsters of Rock Cruise oraz Brofest w
Newcastle, gdzie byliśmy główną gwiazdą.
Jesteśmy w Barcelonie 6 czerwca i planujemy
więcej specjalnie wybranych koncertów w
całej Europie w 2020 roku, starając się tam
dotrzeć do naszych odbiorców. Więc zwracajcie
uwagę na aktualności.
Dziękuję za poświęcony czas i życzę
wszystkiego najlepszego na przyszłość.
Byłoby wspaniale, gdybyś zdecydował się
odwiedzić Polskę.
Bardzo byśmy chcieli zagrać w Polsce... zróbcie
trochę hałasu, żeby nas tam sprowadzić!
Dziękujemy, rządzicie!
Simona Dworska
HMP: W Black Swan możemy znaleźć
wspaniałych muzyków, co skłoniło Was do
rozpoczęcia nowego projektu i założenia zespołu?
Robin McAuley: Wytwórnia Frontiers Music
zwróciła się do Jeffa Pilsona, żeby wspólnie
stworzyć jakiś projekt. On zapytał Reba
Beacha, który powiedział tak! Następnie zadzwonił
do mnie i wkrótce potem zaczęliśmy
pracować nad jakimiś pomysłami, aby to wypróbować
i w taki sposób to wszystko się połączyło.
Skąd pomysł na nazwę zespołu?
Podobno Kip Winger zasugerował nazwę
Rebowi. Reb powiedział Jeffowi i mnie, a
my ją pokochaliśmy. Kiedy Frontiers otrzymało
zezwolenie na korzystanie z tej nazwy,
wszystko było przesądzone! Myślę, że nazwa
jest idealna dla zespołu i muzyki!
Chociaż wszyscy jesteście doświadczonymi
muzykami, dla Black Swan album
"Shake The World", który ukazał się 14 lutego
tego roku, jest debiutem. Jak jest odbierany?
Jakie są Wasze odczucia? Czy
spodziewasz się, że, jak sugeruje tytuł,
album wstrząśnie światem?
Jest teraz 12 marca i jak do tej pory reakcje
oraz komentarze wszystkich, którzy słyszeli
pełny album, były niesamowite! Czasopisma
mówią: "Album roku!!". Jest marzec (śmiech)
Nam to pasuje! "Shake The World" był naszym
pierwszym singlem z albumu o tej samej
nazwie. Następnie "Big Disaster", a jeszcze
później piękna ballada "Make It There"
wydana w Walentynki razem z całym albumem.
Wszystkie trzy teledyski można zobaczyć
na YouTube! Wydaje się, że naprawdę
nadszedł czas, aby wstrząsnąć światem (!),
biorąc pod uwagę obecny niepokój, którego
wszyscy doświadczamy, prawda?
Każdy z zespołów, w których graliście (wokalista
Robin McAuley - McAuley Schenker
Group, gitarzysta Reb Beach - Winger,
Whitesnake, basista Jeff Pilson - Foreigner,
The End Machine, ex-Dokken i perkusista
Matt Starr - Ace Frehley, Mr. Big) odniósł
sukces. Czujecie presję tworząc coś zupełnie
nowego?
Naprawdę nie ma presji! My po prostu zaczęliśmy
pisać takie utwory, które lubimy
śpiewać i wykonywać. Produkcja Jeffa jest
bardzo mocna i nadaje zespołowi bardzo
świeży dźwięk. Chociaż jest to zasadniczo
klasycznie rockowa płyta, to wszystkie utwory
są nowe i przyjęliśmy bardzo świeże podejście
zarówno pod względem dźwięku, jak i
struktury!
Jak wyglądało tworzenie muzyki do "Shake
The World"? Czy Reb Beach jest jedynym
twórcą utworów w Black Swan? Czy mieliście
jakieś problemy ze współpracą?
Tworzenie było przyjemne i oparte na współpracy.
Reb i Jeff napisali muzykę, a ja głównie
linie wokalu i teksty. W fazie przedprodukcyjnej
Jeff i ja dokonywaliśmy zmian, a
potem od razu nagrywałem swoje partie.
Wszystko nagrywane było w domowym studio
Jeffa w Los Angeles.
Jak wygląda proces pisania utworów? Czy
teksty są oparte na Waszych osobistych
102
HEAVY PETTIN’
Jestem ciekawa czym się zajmujesz poza
tworzeniem muzyki?
Uwielbiam spędzać czas z rodziną, z moją
żoną i synami!!
Uwaga! Black Swan wstrząsa światem!!!
Z połączenia talentów wokalisty Robina McAuleya, gitarzysty Reba
Beacha, basisty Jeffa Pilsona oraz perkusisty Matta Starra, powstała zupełnie
nowa jakość - Black Swan. Zespół 14 lutego br. wydał swoją pierwszą płytę zatytułowaną:
"Shake The World". Jeden z najwspanialszych rockowych głosów, mocna
sekcja rytmiczna i porywające gitary dostarczą Wam niezapomnianych muzycznych
wrażeń. Zachęcam do odsłuchu, jak i przeczytania kilku słów od Robina
McAuleya.
doświadczeniach?
W niektórych przypadkach łatwo jest czerpać
z osobistych doświadczeń lub okoliczności,
których jesteś świadkiem, ale teksty piosenek
mogą być również subiektywne, toteż
mogą oznaczać różne rzeczy dla różnych ludzi!
Zastanawiam się, czy masz swój ulubiony
utwór na albumie, który ma dla Ciebie
szczególne znaczenie?
Hmmm??? Uwielbiam "Immortal Souls", ponieważ
dotyczy wampirów! Jestem typem faceta,
który lubi filmy i książki o wampirach!
Także "When Johnny Came Marching", który
mówi bardzo dużo o młodych żołnierzach -
mężczyznach i kobietach cierpiących na syndrom
stresu pourazowego (PTSD). Mieliśmy
masakrę blisko naszego domu. W trakcie
przyjemnie spędzanego wieczoru, przyjaciele
mojego syna z wyższej uczelni zostali zastrzeleni
przez byłego żołnierza piechoty
morskiej. Niestety takie zdarzenia są zbyt
częste!
wpływ ma krytyka na Twoją pracę (jeśli w
ogóle ma jakiś)?
Stare powiedzenie mówi: "Możesz czasem zadowolić
niektórych ludzi, ale nie wszystkich przez cały
czas". Nie martwię się o to!!
Masz duże doświadczenie sceniczne, więc
zastanawiam się, czy czasami stresujesz się
Jakie są Twoje odczucia związane z współczesnym
rynkiem muzyki? Jest lepszy czy
gorszy niż wcześniej? Jak to oceniasz?
Muzyka, style ciągle się zmieniają! To jest
zdrowe! Niektóre lubię, a niektóre nie. Przemysł
nie jest taki sam jaki był, ale jak mógłby
być z tą całą nową muzyką?! Ważne, że ludzie
lubią to, co robię.
Co powiedziałbyś młodym ludziom, którzy
zastanawiają się, czy wejść w świat muzyki?
Jeśli to Twoja pasja, to śmiało - wybierz ją z
Sercem i Duszą!! Bądź najlepszy, jaki możesz
być. Nie sprzedawaj tanio swojej skóry!
Jakie są Twoje plany na przyszłość? Co
chcesz osiągnąć?
Pozostać zdrowym i szczęśliwym!!! A reszta
Wasz nowy album "Shake The World" będzie
dostępny na płycie CD. Jakie inne gadżety
będziecie mieli na sprzedaż?
Koszulki, płyty winylowe i płyty CD… wydaje
mi się, że wyprzedaliśmy wszystko wcześnie,
a potem wydrukowaliśmy więcej w celu
realizacji dalszych zamówień.
Czy po tylu latach działalności scenicznej
Twoje pomysły jeszcze się nie wyczerpały?
Co inspiruje Cię do tworzenia muzyki?
Ha! Dobre pytanie! Ponieważ nasze życia i
sytuacje nieustannie się zmieniają, zawsze
będzie świeży materiał, z którego można
czerpać. To jest jak nowy samochód, nowy
telefon. Zawsze dzieje się coś nowego, więc
zawsze jest z czego czerpać inspirację.
Co, Twoim zdaniem, odróżnia Black Swan
od innych zespołów?
Reb, Jeff, Matt i ja po raz pierwszy razem.
To coś nowego!! Nasze różne style razem
sprawiają, że to, co robimy różni się od innych!
Reb jest niesamowitym gitarzystą, ma
swoje indywidualne brzmienie i styl. Samo to
czyni Black Swan innym!
Jak sobie radzisz ze sławą? Przytłacza Cię
czy motywuje?
Naprawdę nie jestem sławny, ale dziękuję!
Nie jest możliwe zadowolenie wszystkich i
zawsze znajdzie się osoba, która czegoś nie
lubi. Jak sobie radzisz z krytyką? Jaki
Foto: Capilla Ardiente
lub czujesz presję podczas koncertów?
Nie lubię czekać przed koncertem. Chcę po
prostu zacząć, a potem mam się dobrze! Mój
głos jest zawsze priorytetem w dniach występów.
To może być stresujące, więc zawsze o
niego dbam.
A jak sobie radzisz ze stresem?
Co najmniej 8-godziny sen może złagodzić
dużo stresu. Spokojny czas jest ważny.
Czy możesz cieszyć się pełną swobodą
artystyczną, czy może Twoja wytwórnia
płytowa (Frontiers Music) w jakiś sposób
wpływa na Twoją pracę?
Dają świetne sugestie, ale ostatecznie podpisują
z Tobą kontrakt ze względu na to, co
robisz. Kiedy podchodzę do mikrofonu, żeby
śpiewać, to moja artystyczna swoboda! To
wszystko ja. Mieszkam w Los Angeles, oni we
Włoszech!! Któregoś dnia, wkrótce, spotkamy
się na dobrym makaronie i wyśmienitym
włoskim winie (śmiech).
przyjdzie sama.
Czy planujesz jakąś europejską trasę koncertową
w najbliższej przyszłości?
Michael Schenker Fest właśnie został odwołany
w Japonii. Mamy zaplanowane tournée
po Europie w kwietniu 2020 roku. Mamy
nadzieję, że do niego dojdzie, chyba że
zostanie odwołane z powodu koronawirusa.
Dziękuję za poświęcony czas i życzę
wszystkiego najlepszego na przyszłość.
Byłoby wspaniale, gdybyś zdecydował się
odwiedzić Polskę.
Bardzo dziękuję. Kocham Polskę. Do zobaczenia
na koncertach Schenker Fest!! Bądźcie
bezpieczni i zdrowi!
Simona Dworska
BLACK SWAN 103
HMP: Początek 2020 to okres pojawienia się
Waszego dwudziestego pierwszego albumu
zatytułowanego "The Serpent Rings". Skąd
w ogóle pomysł na ten tytuł?
Tony Clarkin: Najpierw powstała piosenka
o tym tytule. Kiedy nadszedł czas na wybór
tytułu płyty, zbyt długo się nie zastanawialiśmy.
"The Serpent Rings" był jednym z głównych
faworytów, jeśli chodzi o tytuł nowego
albumu. Nie ma w tym żadnego ukrytego
znaczenia, drugiego dna ani jakichś ideologii.
Grając musisz się
dobrze bawić
Czy ktoś jeszcze pamięta i
słucha brytyjskiego zespołu
Magnum? Grupa stanowi doskonałe połączenie
rocka, melodii oraz przebojów i pozostaje
aktywna na rynku muzycznym już od ponad czterech dekad (1972-
1995, 2001 do chwili obecnej). Na przestrzeni lat skład zespołu się
zmieniał, jednak Tony Clarkin (gitara) i Bob Catley (właściwie Robert
Adrian Catley - wokal), założyciele Magnum, nadal tworzą jego
podstawę. Chociaż Panowie liczą sobie ponad 70 lat w dalszym ciągu są w świetnej
muzycznej formie i nie przestają tworzyć, czego dowodem jest najnowszy album
kapeli pt. "The Serpent Rings" wydany 17 stycznia br. Pozostali członkowie
Magnum to - Rick Benton (klawisze), Lee Morris (perkusja) i Dennis Ward (bas).
Niestety, wydaje się, że w Polsce zespół jest mało znany i niedoceniany, zachęcamy
więc do zapoznania się z wywiadem, jak i twórczością Magnum.
To prawda i osobiście jestem z tej współpracy
ogromnie zadowolony. Zresztą działamy razem
już od bardzo wielu lat. Rodney odwiedził
studio, w którym pracowaliśmy.
Przyniósł ze sobą dość spory notatnik. Powiedziałem
mu o tytule, jaki zamierzam nadać
temu albumowi i jaką mam ogólną wizję
okładki. Rod wszystko notował skrupulatnie
co do najmniejszego szczegółu. Sam zadawał
mi serię wnikliwych pytań tyczących się
mojego wyobrażenia tej grafiki. Powiedziałem
mu, że najważniejszym, centralnym
punktem tej okładki ma być mężczyzna trzymający
miecz. Kiedy już sobie to wszystko
przerobił w głowie, zrobił ołówkowy rysunek
tej okładki, który nas wszystkich wprawił w
zachwyt. Było to niemalże dokładne zrealizowanie
moich wyobrażeń. Chociaż nie było
to dla mnie niczym szczególnie zaskakującym,
bo znam jego talent, wiem czego się
mogę spodziewać i jeszcze nigdy się nie zawiodłem.
Przedostatni album Magnum wydany w
2018 roku pt.: "Lost On The Road To Ethernity",
to jeden z lepszych albumów Magnum.
Został on dobrze przyjęty przez krytyków
zarówno w Europie, jak i w USA.
Jakie uczucia wywołuje w Tobie zbliżająca
się premiera nowego wydawnictwa? Myślisz,
że jest w stanie powtórzyć ten sukces?
(Śmiech) Tego nie wiem. Wiem natomiast,
że jestem bardzo pewien swojej twórczości i
uważam, że "The Serpent Rings" to naprawdę
dobry album i spora porcja solidnego
grania. Dobre kompozycje, wyszukane partie
instrumentów. Od tych, którzy mieli już możliwość
przesłuchania tego materiału słyszę
same pozytywne opinie.
104
Po prostu fajnie to brzmi. I tyle w tym temacie
(śmiech).
Co Twoim zdaniem odróżnia "The Serpent
Rings" od pozostałych albumów Magnum?
(Śmiech) Naprawdę nie wiem. Myślę, że porównując
go z ostatnimi albumami jest odrobinę
cięższy i bardziej rockowy. Ma więcej
mocy, niż większość nagranych przez nas
rzeczy, co przyznam szczerze, bardzo do
mnie przemawia.
Czy jako twórca muzyki znajdującej się na
tym albumie jesteś w stanie wskazać jakiś
utwór lub utwory, które cenisz bardziej od
pozostałych?
Wszystkie! (śmiech). Tak na serio, to jako
twórca jestem zadowolony z całości albumu.
Jeśli jednak już zmuszasz mnie do dokonania
tego typu wyboru (śmiech), to na pewno
MAGNUM
Foto: Rob Barrow
takimi utworami są "Madman Or Messiah",
"Not Forgiven" i "You Can't Run Faster Than
Bullets". Jednakże jak już powiedziałem,
wszystkie utwory z tej (i nie tylko z tej) płyty
są dla mnie niezwykle ważne i z każdym z
nich mam jakiś emocjonalny związek. Być
może uznasz to za jakiś objaw niezdrowego
samozachwytu, ale naprawdę ten album
mnie porwał. Bardzo często go słucham. W
domu, podczas spacerów na mieście, podczas
jazdy samochodem, dlatego pewnie rozumiesz,
że wybranie ulubionych to dla mnie
nie lada wyzwanie.
Wspomniałeś o utworze "Not Forgiven".
To pierwszy singiel i teledysk promujący
"The Serpent Rings".
To była propozycja ludzi z wytwórni. Spodobał
im się tekst tego utworu. Było to istotne
o tyle, że wszyscy chcieliśmy zrobić do
tego tzw. "lyric video", a w takich przypadkach
to akurat warstwa tekstowa w dużej
mierze determinuje tło takiego teledysku.
Użycie wizerunku kobiety - mima malującej
swą twarz przed lustrem, to akurat mój pomysł.
Uważam, że nadało to temu obrazowi
odpowiedniego kolorytu.
Grafika użyta jako okładka albumu została
zaprojektowana przez Rodneya Matthewsa.
W swych lirykach poruszasz rozmaite tematy.
Na przykład samozwańczy zbawiciele
albo destruktywne zachowania towarzyszące
ludzkości.
Myślę, że właśnie w takich niezbyt łatwych
oraz momentami niezbyt przyjemnych tematach
można odnaleźć coś naprawdę interesującego
i sprawić, że tekst będzie coś przekazywał.
Nawet jakbyś nie chciał tego widzieć i
bardzo się przed tym bronił, to jednak takie
rzeczy są wokół nas. Poza tym lubię jak tekst
jest o czymś.
Chórki na "The Serpent Rings" są wykonywane
przez trzech wokalistów. Kim oni są?
To nasi przyjaciele od wielu lat. To, co oni
prezentują to nie tylko chórki w tle. Wszyscy
oni posiadają wysoko rozwiniętą technikę
wokalną. Dennis jest w tej ekipie nowy, natomiast
wszyscy pozostali współpracowali z nami
także przy kilku ostatnich albumach.
"The Serpent Rings" w swej standardowej
postaci ukaże się na CD. Planujecie wydanie
tego materiału pod inną postacią?
Będą jakieś specjalne edycje?
Będzie dostępne także winylowe wydanie
oraz specjalny box. Od lat każdy nasz album
wydajemy także na winylu, zatem nie jest to
u nas żadna nowość.
Powiedz mi proszę, czy nie masz czasami
uczucia, że wydawca ogranicza Twoją artystyczną
wolność?
Absolutnie. Czuję pełną artystyczną wolność
i swobodę twórczą. Nasza wytwórnia w
niczym nam nie przeszkadza i niczego nie
utrudnia. Gdyby ktoś mi to próbował
ograniczyć, czułbym się jak zwierzę, które
ktoś nagle próbuje zamknąć w klatce. Nie
tędy droga. Wszystkie utwory tworzymy sami
bez żadnych wytycznych ludzi z zewnątrz.
Sami wiemy co robić i w którym
kierunku podążać.
Jesteś autorem całej muzyki na najnowszym
albumie. Czy oznacza to, że pozostali
muzycy nie mieli żadnego wpływu na
kształt tej płyty?
Ależ oczywiście, że mieli. Ja czuwam nad
całością, jednakże każdy poniekąd w pewien
sposób jest w dużym stopniu odpowiedzialny
za swoją działkę. Sporo do zespołu wniósł
nowy basista Dennis Ward. Kiedy wchodziliśmy
do studia on jeszcze był w Niemczech.
Wysłaliśmy mu miksy tego, co udało nam się
zrobić, on następnie dograł do tego chórki i
partie basu. Pierwszy raz zdarzyło nam się
pracować w ten sposób. Jestem bardzo zadowolony,
że człowiek ten znalazł się w szeregach
Magnum. Co do mojej pracy, to gdy
tworzę jakiś utwór, robię to w swym domowym
studio. Zazwyczaj ma on bardzo podstawową
formę, taki szkielet właściwie. Nad
ostateczną wersją wszystkich utworów pracujemy
wspólnie i każdy coś od siebie dokłada.
Zatem na przykład Bob Catley miał sporą
autonomię jeśli chodzi o swoje partie wokalne.
Nasz klawiszowiec Rick Benton również
posiada swe domowe studio, gdzie zrobił
większość część partii klawiszowych i wszystkie
orkiestracje. Lee Morris też właściwie
sam dorobił partie perkusji do wszystkich
utworów. Zatem "The Serpent Rings" to jak
najbardziej efekt pracy zespołowej.
Wspomniałeś już o zmianie basisty, która
miała miejsce w obozie Magnum. Jakie były
powody opuszczenia zespołu przez Ala
Barrowa?
Na początek warto zaznaczyć, że Al współpracował
z nami przez lata i ciągle jest naszym
przyjacielem. Powodem jego odejścia
były głównie kwestie logistyczne. On od
jakiegoś czasu mieszka w Stanach Zjednoczonych,
co niewątpliwie trochę utrudniało
Foto: Magnum
nam wspólne działanie. Ale tak jak mówię,
cały czas jesteśmy w dobrym kontakcie.
A czy znalezienie godnego następcy w
postaci wspomnianego już tutaj Dennisa
Warda sprawiło Wam jakieś problemy?
W tej sytuacji szczęście nam sprzyjało. Dennisa
polecił mi Tobias Sammet znany z
Edguy i Avantasii. Bardzo go zachwalał i dał
nam do niego kontakt. Zadzwoniłem do
Dennisa i zapytałem, czy nie byłby zainteresowany
wstąpieniem w szeregi Magnum.
Stwierdził, że jak najbardziej. Dalej już się
potoczyło samo.
Magnum to zespół z naprawdę bogatym
dorobkiem wydawniczym. Czy po tylu latach
miewasz momenty, że czujesz się
wypalony jako muzyk i twórca? Skąd po
tylu latach ciągle bierzesz inspiracje, by to
dalej ciągnąć?
Oczywiście chwile wypalenia zdarzają się
chyba każdemu, ale w moim przypadku
nigdy nie trwały one długo. Tworzenie i nagrywanie
nowych utworów to dla mnie wciąż
coś ekscytującego i dającego mi masę radości.
Kiedy tworzę nowy materiał, jestem w stanie
oddać się temu bez reszty. Odnajduję w tym
niemalże dziecinną radość.
Masz jakieś inne recepty na długowieczność
zespołu?
(Śmiech) Po prostu grając musisz się dobrze
bawić. Inaczej to nie ma większego sensu. To
jest główna recepta, by działać przez tak
długi okres.
Grałeś w swym życiu wiele koncertów. Powiedz
mi proszę, czy nawet dziś wychodząc
na scenę miewasz momenty, że czujesz się
zestresowany?
Nie. Wręcz przeciwnie. Za każdym razem
czuję się podekscytowany. Kiedy byłem
młodszy i grałem pierwsze duże koncerty
faktycznie zdarzało mi się być zestresowanym.
Ale to już przeszłość. Dziś czuję pełen
luz.
Ostatni koncert Magnum w Polsce miał
miejsce w 2018 roku w Bydgoszczy. Pamiętasz
go?
Szczerze mówiąc nie bardzo (śmiech). Gram
tyle koncertów, że ciężko mi wszystkie
zapamiętać ze szczegółami. Chociaż poczekaj…
jakieś tam przebłyski mam. To był taki
mały klub chyba… Jak on się nazywał?
Kuźnia.
O właśnie! Ale tak jak mówię, nasza trasa
średnio składa się z czterdziestu trzech koncertów,
więc czasem niektóre obrazy w głowie
się mieszają i ciężko je przypisać do konkretnej
daty i miejsca.
Dziękujemy Magnum za poświęcony czas i
życzymy wszystkiego dobrego na przyszłość!
Simona Dworska, Bartek Kuczak
Foto: Magnum
MAGNUM 105
Odpowiedź na to pytanie znajduje się w dokumencie No Bros info
pdf, który jest załączony...
To mógł być ciekawy wywiad, bowiem No Bros wrócił po kilku latach milczenia
ze świetną płytą "Export Of Hell", ale lider zespołu Klaus Schubert nie popisał
się. Najwidoczniej ten doświadczony muzyk wychodzi z założenia, że niczym
największe gwiazdy rocka, przygotowuje jeden materiał promocyjny i wszystkie
magazyny go przedrukowują, jeszcze się z tego ciesząc. Ano, w przypadku niszowych,
nawet długo istniejących zespołów to tak nie działa, panie Klaus, bo No
Bros w żadnym razie nie jest Ozzy'm Osobournem czy kimś o podobnej pozycji.
Gdyby nie to, że szanuję pracę moich młodych współpracowników-tłumaczy, to ta
rozmowa powędrowałby po prostu do kosza. A tak zapraszam do lektury wszystkich
siedmiu (?) polskich fanów No Bros:
HMP: Wiele zespołów z takim stażem jak
wasz z czasem spoczywa na laurach, coraz
rzadziej wydając płyty z premierowym materiałem.
W waszym przypadku jest jednak
inaczej, bo nie minęły cztery lata od ukazania
się "Metal Marines" i wróciliście z nowym
albumem?
Klaus "No Bros info pdf" Schubert: Muzyka
to moje życie! Po prostu lubię ciągle robić
coś nowego. Czy to z No Bros, z moim projektem
Schubert In Rock z udziałem międzynarodowych
gwiazd, czy z przyjaciółmi,
jak na przykład w Schubert In Blues, bardziej
jazzowo/bluesowym. A około ośmiu lat
temu istniała nawet formacja w składzie z
czterema kobietami - muzykami i ze mną:
Klaus Schubert's Rock Bunnies.
Był jednak dłuższy okres, kiedy ukazywały
się przede wszystkim wasze różne kompilacje,
ale po roku 2010 zmieniło się to na
korzyść premierowych materiałów - wyeksplorowaliście
zespołowe archiwa do cna i
trzeba było zabrać się do roboty? (śmiech)
Nie uważam, że tak było, spójrz na odpowiedź
do poprzedniego pytania. (śmiech)
Spojrzałem przede wszystkim na dyskografię
No Bros: od 1986 wydaliście raptem
trzy albumy studyjne, ale aż pięć składanek...
Co istotne przygotowaliście "Export
Of Hell" w bardzo zreformowanym
składzie, bo z nową sekcją i przede wszystkim
wokalistą - gdyby nie te zmiany, to
pewnie ta płyta ukazałaby się trochę szybciej?
Główny skład zespołu jest niemal ten sam,
jak na płycie "Metal Marines"! Walt Stuefer
to długoletni przyjaciel, z którym często
bywałem na scenie i który pojawił się wraz z
mistrzostwem wokalnym (z tym bym polemizował
- przyp. red.) na moim ostatnim albumie
Schubert In Rock "Commander Of
Pain" - wraz z takimi gwiazdami, jak Doogie
White, Dan McCafferty, Joe Lynn Turner,
Marc Storace, Jeff Scott Soto etc. - jest jedynym,
nowym członkiem No Bros. Chciałem
dodać zespołowi powiewu świeżości, dokonać
metamorfozy co do "rockowego wokalu",
a z Gigele nie było to osiągalne. I powiedzmy,
nie mogliśmy również osiągnąć
harmonii: ani muzycznie, ani w sprawach
osobistych!
Jak Walter Stuefer trafił do zespołu? Freddy
Gigele postanowił skoncentrować się na
innych aspektach swej kariery, a może
uznał, że pora ustąpić miejsca młodszym i
musieliście szukać nowego frontmana?
Myślę, że wszystko zostało powiedziane w
poprzedniej odpowiedzi...
Może warto więc przeczytać wszystkie pytania,
zanim zacznie się na nie odpowiadać?
Walter to doświadczony wokalista, chociaż
przyszedł na świat krótko przed powstaniem
Target, czyli pierwszej odsłony No
Bros, ale zawartość "Export Of Hell" potwierdza,
że szybko znaleźliście wspólny
język?
Tak, jest "kilka miesięcy" młodszy ode mnie
(śmiech)… Ale dlatego, że znamy się od ponad
25 lat i współpracowaliśmy wiele razy,
dajemy radę surfować muzycznie na tej samej
fali.
Czasem więc takie zmiany są potrzebne,
konieczne wręcz, żeby zespół mógł dalej
funkcjonować? Na bok idą sentymenty, dawne
zasługi, bo jeśli coś się nie układa nie
ma sensu tego dalej ciągnąć?
Zmiany w życiu są dla mnie bardzo ważne,
nawet jeśli czasem są bolesne. W przeciwnym
wypadku przestajesz się rozwijać.
Wiele klasycznych zespołów pracuje jednak
w takiej toksycznej atmosferze, w klasycznych
składach, ale tylko dla pieniędzy -
może dlatego tak trudno przychodzi im tworzenie
nowych utworów i jedyne, na co je
stać, to tylko ciągłe koncerty ze starym
materiałem?
Nie zrobiłbym tego nigdy więcej! Ja po prostu
chcę się bawić z moimi kolegami muzykami…
również w prywatnym życiu! Oczywiście
istnieją też formacje jak ZZ Top (jeżdżą
oddzielnymi tourbusami, etc.), które są razem
tylko dla pieniędzy… Przepraszam, ale
właśnie tak też brzmią i wtedy, i teraz!
Foto: No Bross
Jak więc pracowało się wam nad "Export Of
106
NO BROSS
Hell"? Domyślam się, że część utworów
czy riffów miałeś już gotowe wcześniej, a w
pełnym składzie tylko je dopracowywaliście,
aranżowaliście i ogrywaliście na próbach?
Zgadza się, pracuję raczej staroświecko czy
nostalgicznie! Kiedy wpada mi do głowy fajny
riff, nieważne gdzie, nagrywam go na
walkmana (tak! - odtwarzacz kaset, który został
wynaleziony w późnych latach 70…
śmiech) i potem testujemy go z zespołem! Z
około trzydziestu pomysłów, około dziesięciu
zostanie wprowadzonych w życie. Nagrywamy
podstawy (perkusja, bas plus gitara)
przeważnie na żywo w studio, potem majstrujemy
przy nich trochę czy poprawiamy
to, co nie poszło tak, jak chcieliśmy!
...
To dlatego "Export Of Hell" brzmi dynamicznie
i bardzo organicznie, niczym nagranie
koncertowe, chociaż to przecież materiał
studyjny?
Myślę, że wszystko zostało powiedziane w
poprzedniej odpowiedzi.
Zwraca też uwagę swoista ponadczasowość
tego materiału - o wielu płytach można
powiedzieć, że są produktem swej epoki,
od razu można odgadnąć, choćby po
brzmieniu, w jakiej dekadzie powstały, ale
tutaj nie ma o tym mowy - o taki właśnie
efekt wam chodziło?
Odpowiedź na to pytanie znajduje się w dokumencie
No Bros info pdf, który jest załączony...
Jasne, a czytelnicy mają do niego dostęp, bo
przecież regułą jest, że do wywiadów dołącza
się materiały promocyjne, szczególnie
tak wielkich gwiazd jak No Bros... Nie
wydaje ci się, że muzyczne mody są największym
zagrożeniem dla muzyki jako takiej?
"Export Of Hell" byłby przecież czymś
znaczącym w latach 70., w kolejnej dekadzie
uznany byłby za coś co najmniej niemodnego,
w erze grunge miałby pewne
szanse, ale bardziej na zasadzie ciekawostki,
by teraz znowu być czymś świeżym - historia
zatoczyła koło?
Tak, może historia się powtórzy. Zobaczymy,
jeśli wciąż będziemy wtedy żywi
Foto: No Bross
(śmiech). Ale dla mnie to, że gramy dla tych
fanów, którzy oddają się erze nostalgicznego
rocka, jest wystarczające!
Wielu artystów, szczególnie tych o dłuższym
stażu, mawia, że nie zależy im na popularności,
a koncerty grają niezależnie od
tego czy na sali jest 20, 200 czy 2000 osób.
Często mam jednak okazję z nimi rozmawiać
w takich okolicznościach i nie sądzę, by
fakt, że na ich występ sprzedało się kilkanaście
biletów był czymś pozytywnym czy
motywującym, szczególnie jeśli byli kiedyś
naprawdę znani. Wam jednak udało się
przetrwać, z przerwami, ale mimo wszystko,
aż 45 lat - to na pewno wielki sukces?
Jak już mówiłem, po prostu wciąż świetnie
się bawię… i z pewnością nie robię tego dla
pieniędzy! Nie da już się nic zarobić w "średniej
klasie muzyków"!
...
Są też jednak stare-nowe utwory, bonusowe
"Holiday With HH" i "Black Maiden" No
Bros oraz "Little Boy" twego projektu Schubert
In Rock - czemu akurat te i skąd pomysł
na takie właśnie dodatki na płycie
CD, bo domyślam się, że na winylu będzie
tylko 10 podstawowych utworów?
Chciałem po prostu sprawdzić jak dwa z najpopularniejszych
kawałków No Bros z lat
80. brzmiałyby po ponad 35 latach z Waltem
Stueferem i myślę, że wyszło w porządku.
"Little Boy" to właściwie niejako przystawka
do albumu Schubert In Rock "Commander
Of Pain"! I tak, z tego powodu, że
strony A i B nadchodzącej edycji winylu
(wiosna 2020) są ograniczone czasowo,
"Black Maiden" i "Little Boy" nie znajdą się
na LP!
Odpowiedzi na większość poniższych pytań
zostały zawarte w No Bros info pdf!
...
Spełniliście jednak swoje marzenie, a do
tego można powiedzieć, że ta sesja miała
też wymiar pozamuzyczny, skoro była jedną
z ostatnich, jeśli nie ostatnią w życiu
Stefana Webera?
Proszę sięgnij do informacji o No Bros.
Proszę, naucz się w końcu co to jest wywiad
i jak na niego odpowiadać, bo w tych materiałach
są informacje, ale tylko suche fakty.
Ciężko będzie zebrać ten skład, choćby w
części, na koncerty, ale pewnie i tak zamierzacie
promować "Export Of Hell" w
wersji live, bo to materiał wymarzony do
grania na żywo?
Zawsze zabierzemy jednego czy drugiego z
uczestników sesji na scenę! (o ile ktoś was na
nią zaprosi - przyp. red.).
...
Może warto w tej sytuacji pomyśleć o kolejnym
albumie koncertowym, bo "Heavy
Metal Party" ukazał się wieki temu, a od
tego czasu nagraliście jednak sporo dobrych
utworów?
Wciąż jesteśmy młodzi (śmiech) i mamy dużo
czasu przed sobą, by pomyśleć o tym projekcie…
Jednak na ten moment nie planujemy
albumu live!
Foto: No Bross
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Maciej Kliszcz
P.S. ... to miejsca pytań, na które Klaus Schubert
nie raczył nam odpowiedzieć.
NO BROSS
107
Tu i teraz
Fajnie, że są takie kapele jak
Hell Fire. Kapele, których muzyka
nie dostarcza nam kompletnie nic
nowego ani nic odkrywczego. Kapele,
która za dwadzieścia lat nie będą postrzegane,
jako te tworzące kanon jakiegoś
muzycznego nurtu. Nie mniej
jednak istnienie takich tworów pokazuje, że
stary heavy metal ma się dobrze i wcale nie mu się na umieranie. Poniżej zapis rozmowy
z gitarzystą Hell Fire, Tonym Camposem.
HMP: Hell Fire nie jest dobrze znanym zespołem
w Polsce, więc na początek może
powiesz parę słów o swojej kapeli.
Tony Campos: Nazywam się Tony Campos
i odpowiadam w Hell Fire za partie gitary
prowadzącej. Jesteśmy zespołem heavy metalowym
z San Francisco w Kalifornii
Porozmawiajmy trochę o Waszych początkach.
Czy dostawaliście wsparcie od swoich
rodzin i niemetalowych przyjaciół? A
może wszyscy brali Was za dziwaków?
Moi rodzice bardzo mnie wspierali. Mój tata
metalu. Proszę, powiedz mi, czy wybór tej
estetyki był od samego początku zamierzony
czy może to brzmienie narodziło się
przypadkowo?
To po prostu konsekwencja bycia fanem takiej
a nie innej muzyki. Zawsze czułem pociąg
do NWOBHM. Od pierwszego razu, gdy
usłyszałem o Angel Witch, Iron Maiden,
Diamond Head itp. Po prostu chwyciłem
przysłowiowego bakcyla, a w konsekwencji
zacząłem poszukiwać nagrań zespołów, o
których nigdy nie słyszałem. Zawsze też
uwielbiałem zespoły thrashowe, które wyszły
Nie powiedziałbym, że było to zamierzone,
ale nagraliśmy taśmę "Free Again" i "Mania"
zaraz po sobie. Więc na pewno brzmienie to
jest bardzo oldschoolowe. Nie było to zamierzone,
ale wiedzieliśmy również, czego chcemy.
Może i ten dźwięk nie jest idealny, ale
ma w sobie mnóstwo szczerości.
A co z tekstami? Czy masz jakiś ulubiony
temat, który lubisz poruszać?
Nie jesteśmy monotematyczni. Poruszana tematyka
tak naprawdę zależy od stanu, w jakim
aktualnie są nasze umysły. Jake jest niesamowitym
tekściarzem, a na "Manii" śpiewa
o wielu różnych aspektach życia i rozmaitych
doświadczeniach. Od zabawy na przyjęciu z
przyjaciółmi po ekstremalne dolegliwości
związane z chorobami psychicznymi i osobistymi
traumami.
Bardzo interesującą rzeczą jest okładka albumu.
Kim jest postać, którą możemy tam
zobaczyć? Duch?
Może to być duch lub wieloryb, w zależności
od tego, w co wierzysz i co chciałbyś tam zobaczyć
(śmiech).
dorastał, słuchając takich kapel jak UFO,
Thin Lizzy, Judas Priest itp. Gdy byłem już
nieco starszy, regularnie zabierał mnie na
koncerty. Potem w liceum zacząłem grać na
gitarze. Moi rodzice wówczas schodzili na
dół, żeby hałas im nie przeszkadzał
Co, Twoim zdaniem, jest najtrudniejszą
rzeczą z jaką muszą zmagać się młode zespoły?
Czy masz jakieś rady, aby tego uniknąć?
Myślę, że na początku trzeba znaleźć innych
ludzi z takimi samymi celami jak Twoje. Ważne
jest stworzenie sytuacji, aby naprawdę
cieszyć się pisaniem i wykonywaniem muzyki.
Z niecierpliwością czekam na każdą próbę,
każdą trasę, każdą płytę z resztą chłopaków
i nie widzę szans, żeby to się kiedykolwiek
miało skończyć. To jest to, co mnie
napędza każdego dnia
Gracie coś, co śmiało można nazwać mieszanką
hard rocka i wczesnej formuły heavy
Foto: Hell Fire
z Bay Area. Czułem wtedy dumę z tego, że
pochodzę z San Francisco, ze wszystkich
wspaniałych zespołów, które były stąd. Iron
Maiden - "Killers" i Metallica - "Ride The
Lightening" to dwa albumy, które po prostu
uderzają w każdą kość w moim ciele i do dziś
mnie inspirują.
Słuchając waszego nowego albumu zatytułowanego
"Mania" mam wrażenie, że został
nagrany na przełomie lat 70. i 80. Czy
nie masz czasem uczucia, że urodziłeś się
trochę za późno?
Nie, urodziłem się w odpowiednim czasie.
Obecnie na całym świecie rozwija się świetna
scena oraz ruch zespołów heavy metalowych.
Wspaniale jest być teraz w trasie i wydawać
albumy. Właśnie tu i teraz!
Przywołałeś drugi album Iron Maiden zatytułowany
"Killers". Z tym albumem właśnie
skojarzyło mi się brzmienie płyty "Mania".
Również okładka twojego ostatniego albumu
"Free Again" jest dość oryginalna. Czy
to jest rysunek wykonany ołówkiem?
Tak, oryginalnie ten rysunek został wykonany
przez Alexa Matusa. Pokazuje miasto
San Francisco w płomieniach. Wielu muzyków
i artystów zostało wypchniętych z San
Francisco z powodu rosnących kosztów
utrzymania. Miasto to obecnie przypomina
to, czym było w latach 60.
Wasze albumy są wydawane regularnie.
"Mania" ukazała się dwa lata po "Free
Again". Ile czasu zwykle potrzebujecie na
stworzenie albumu i nagranie go?
Nigdy nie czujemy potrzeby pośpiechu. Po
wydaniu "Manii" zaczęliśmy dużo koncertować
i pomogło nam zdobyć tak wielu fanów,
którzy nie byli świadomi istnienia zespołu
oraz wszystkich naszych poprzednich
albumów. Zawsze piszemy i wymyślamy nowy
materiał, więc gdy tylko nadejdzie odpowiedni
czas, zwykle spinamy się i chowamy
się w nowym materiale przez kilka miesięcy
przed udaniem się do studia.
Myślę, że jesteście ludźmi kreatywnymi,
więc zapewne tworzycie o wiele więcej
materiału niż możemy usłyszeć na waszych
albumach. Powiedz proszę, czy wiele z Waszych
pomysłów trafia do śmieci?
Jeśli chodzi o teksty, to nie. Częściej spotyka
to niektóre z naszych riffów. Nie wszystko
też trzymamy na przyszłość. Myślę, że naprawdę
ważne jest, aby nie przywiązać się
osobiście do pomysłu, ponieważ wtedy ma
on szansę ewoluować. To jest naprawdę ekscytujące,
gdy pojawia się pomysł. Wszyscy
współpracujemy przy utworze i przekształcamy
go razem.
"Mania" to tytuł jednego z utworów na
Waszym ostatnim albumie. To słowo w
zależności od kontekstu może mieć znaczenie
pozytywne lub negatywne. Dlaczego
zdecydowaliście się użyć go jako tytuł albumu?
To jedna z naszych ulubionych piosenek z
108
HELL FIRE
płyty. Ta piosenka naprawdę krzyczy, czym
dla mnie jest Hell Fire. Jesteśmy dumni z całego
wachlarza różnych emocji i uczuć, jakie
wywołuje ten utwór.
W listopadzie wydaliście singiel zatytułowany
"Victims". Powiedz, proszę, czy to zapowiedź
twojego nowego albumu?
Nie całkiem nowa płyta, ale coś nowego, co
chcieliśmy zrobić, aby przetestować kilka pomysłów
na następną płytę, wkrótce może pojawić
się kolejny utwór ...
Graliście trasę z Death Angel. Jak wrażenia?
To była niesamowita przygoda i jak dotąd
najlepsza nasza trasa.
Niektóre z tych koncertów zostały wyprzedane
do ostatniego biletu. Czy grałeś kiedyś
dla tak dużej publiczności?
Zdarzało się, ale nie z taką częstotliwością.
Szczególnie w miastach i krajach, w których
nigdy wcześniej nie graliśmy.
Myślę, że koncerty u boku takiej kapeli jak
Death Angel były dla Was dużym krokiem
do przodu, jednak jak powszechnie wiadomo,
apetyt rośnie w miarę jedzenia. Może
teraz czas na trasę z Maiden lub Priest?
(śmiech)
Jeśli zadzwoni telefon z taką propozycją, to
od razu się pakujemy i za godzinę jesteśmy
gotowi (śmiech).
Słyszałem, że Wasz furgon został skradziony
w Oakland. Czy złodzieje zostali złapani?
Co byś im zrobił, gdybyś sam miał
szansę się nimi zająć?
Zabrałbym ich na następny koncert Hell
Fire i niech tłum decyduje o ich losie ...
To nie fajna przygoda. Zdarzały Wam się
podobne rzeczy podczas tras?
W ubiegłym roku podczas trasy z Haunt i
Idle Hands nasz bus był bardzo bliski kradzieży,
ale na szczęście próba włamania się
nie udała i złodzieje zrezygnowali .
Jestem jednak pewien, że trasy koncertowe
pełne są zabawnych i niezapomnianych
chwil. Co najbardziej pamiętasz ze wszystkich
koncertów, które kiedykolwiek grałeś?
Każdej nocy podczas trasy dzieje się coś, co
jest ciągiem szalonych niesamowitych chwil.
Mógłbym zrobić cały wywiad na temat każdej
jednej trasy.(śmiech)
HMP: Obecnie wraca popularność krótkich
wydawnictw typu EP. Jeszcze 10 lat temu
EP prawie zniknęły z rynku. Wasze nowe
wydawnictwo zawiera tylko 4 kawałki.
Trend na EP wynika z łatwości wydawania
płyt i internetowej dystrybucji muzyki czy
to raczej sentyment do przeszłości?
Viktor Gustafsson: W tym przypadku format
EP bardzo nam pasował, ponieważ z wydawnictwami
zaszyliśmy się na prawie 4 lata.
Wydawało nam się, że warto wydać nową
muzykę szybciej, nie czekając na skończenie
pełnego albumu, co zajęłoby trochę czasu.
Poza tym wydaje mi się, że format EP daje
nieco klimatu lat 80., kiedy to słuchanie takich
wydawnictw było popularniejsze. Mnie
osobiście bardzo odpowiada taka koncepcja.
"Legion of the Night" brzmiał jak płyta
inspirowana Omen. Na "Running from the
Dawn" Omen i w ogóle heavy metalu w
"amerykańskim" stylu słychać mniej. Zmieniły
się Wasze inspiracje?
Nie, w ogóle. Te kawałki mogą być nieco
ostrzejsze, ale to nie jest coś, co charakteryzuje
naszą nową muzykę. Wiem, co mówię,
bo w zasadzie mamy już garść niewydanych
numerów, które nie trafiły na "Legion
of the Night". Myślę, że to akurat przypadek,
że te cztery kawałki mają nieco inne
brzmienie, bo nasze inspiracje się nie zmieniły.
Powiedziałbym wręcz, że o tym, jak
heavy metal powinien brzmieć, jesteśmy mocniej
utwierdzeni niż poprzednio.
Zmieniły się też linie wokalne. Są dynamiczniejsze
niż poprzednio. Wsłuchałeś się
Wiem jak powinien brzmieć heavy metal
Viktor, wokalista Lethal Steel z pokorą mówi, że wciąż się uczy. Obserwuje,
jak zmienia się jego wokal, pracuje nad nim. Po kilku latach przerwy czuje,
że jeszcze lepiej rozumie brzmienie heavy metalu. Szwedzi wrócili właśnie z nowym
wydawnictwem. EP-ka nie tylko zapowiada nowy album, ale przede wszystkim
daje znać, że Lethal Steel wciąż istnieje.
dobrze w "Legion of the Night" i wynotowałeś
co warto poprawić?
Tak, jestem zadowolony z tego, jak wyszedł
nam "Legions of the Night", ale rzecz jasna
zauważyłem też pewne rzeczy, które mógłbym
ulepszyć. Naprawdę słyszę poprawę w
moich wokalach i pracuję nad nimi każdego
dnia.
Brzmienie tej EP jest naturalne i surowe, co
słychać zwłaszcza w przypadku perkusji.
Brzmi jak "nagrywane na setkę".
Nie, nagrane było w nowoczesnym studio,
tylko mikser był analogowy. Magnus Berglund
zrobił wspaniałą robotę z miksem, efekt
jest naprawdę świetny.
Olof z Enforcer powiedział mi kiedyś, że nie
ma sensu pisać kawałków po szwedzku, bo
w Szwecji mają dużo mniej fanów niż za
granicą. Wy jesteście mniejszym zespołem
niż Enforcer - więcej słuchaczy macie w
Szwecji?
Pewnie ma rację, ale dla nas ważniejsze jest,
żeby kawałki napisane były zgodnie z naszą
intuicją. W tej sprawie nie dotknął nas żaden
afront ze strony ludzi z zagranicy. Wręcz
przeciwnie, ludzie wydają się cieszyć z tych
kawałków tak samo, jak z tych angielskojęzycznych.
W zasadzie to nie wiem nawet gdzie
mamy największe skupisko fanów, ale chyba
bym się nie pomylił, gdybym stawiał na
Niemców. Oczywiście na koncertach w Szwecji
robi się inny klimat, kiedy gramy szwedzkie
kawałki. Zresztą zawsze, kiedy występujemy
u siebie, gramy wszystkie nasze trzy numery
w ojczystym języku.
W Waszym sklepie poza standardowymi
koszulkami, naszywkami itp. można dostać
również czerwone spodenki do biegania z
Waszym logo. Skąd ten pomysł?
Tak, w tym roku wydamy mnóstwo nowych
produktów. W sklepie mamy teraz czarne
spodenki do biegania, ponieważ wyprzedaliśmy
czerwone. Uznaliśmy, że to fajny gadżet,
jak pokazała sprzedaż, mieliśmy rację. Dzięki
za wywiad. Mam nadzieję, że w tym roku
uda nam się do Polski!
Bartek Kuczak
Foto: Lethal Steel
LETHAL STEEL
109
W dzisiejszym świecie (dzięki YouTube czy
Facebookowi) wielu zespołom łatwiej jest
zdobyć fanów daleko za granicą niż na własnym
podwórku. Wasza aktywności jest
umiarkowana - świadomie chcecie uniknąć
takiej sytuacji i celujecie w lokalną publikę?
(śmiech) Myślę, że nie robimy tego szczególnie
świadomie. Wysiłek wkładamy w granie
muzyki i po prostu mamy nadzieję, że to
wystarczy, żeby ludzie nas znaleźli. Ale może
powinniśmy znaleźć kogoś od PR, żeby nam
w tym pomógł.
Na promocyjnym zdjęciu stoicie na tle
samochodu i kościoła. To jakaś symbolika
czy totalny przypadek? (śmiech)
To wóz naszego basisty, Totte'a. Zazwyczaj
jeździmy nim sobie, a kościół jest w centrum
Sztokholmu. Nie ma tu zatem żadnej ukrytej
symboliki.
I o co chodzi z tym, że wszyscy trzymacie
się za paski?
Sądzę, że to spoko poza. (śmiech)
Od kilku lat mamy wysyp zespołów, które
brzmią jak klasyczne heavymetalowe zespoły
z połowy lat 80. Z jednej strony ogromnie
mnie to cieszy, z drugiej zastanawiam się
jak długo muzyczny rynek to wytrzyma. W
jakim kierunku za kilka lat pójdą te retro zespoły?
Na ile starczy im wytrwałości i pomysłów?
Zastanawiacie się czasem nad
tym?
Niespecjalnie. Myślę, że większość zespołów
próbując tego, nie robi solidnej roboty. Jest
kilka kapel, którym to wychodzi, ale wygląda
na to, że większośc chce tylko być na fali, wykorzystując
oklepane riffy i nowoczesne
brzmienie.
Innemu szwedzkiemu zespołowi, Helvetets
Port zadałam ostatnio takie pytanie: "Od
wydania Waszej poprzedniej płyty minęło
10 lat. Wyobraźcie sobie, że naprawdę
Wasz debiut nagralibyście w 1980 roku. W
tej sytuacji drugą płytę nagralibyście w...
1990. Być może w takiej sytuacji Wasza
druga płyta wcale nie brzmiałaby tak retro.
Zespoły w latach 80. szybko ewoluowały.
Wystarczy porównać sobie wczesne i nieco
późniejsze nagrania Iron Maiden czy Judas
Priest. Jak sądzicie, jak brzmielibyście w
1990 roku? Poddalibyście się modzie na
"mocniej, szybciej" czy utknęlibyście w roku
1980?". Dowiedziałam się, że rzeczywiście
poddawali się już temu eksperymentowi
myślowemu. Spróbujcie i Wy. Wasze demo
wydajecie w 1982 r., obecne EP wychodzi w
1990 roku. Jak brzmi?
Naprawdę ciekawe pytanie. Myślę, że trudniej
jest nie zmienić stylu, kiedy jest się w samym
środku jego tworzenia. W tamtym czasie
wciąż dążono do wynajdywania czegoś
nowego i wydaje mi się, że w naszym przypadku
nie byłoby odmiennie. W 1990 roku z
pewnością gralibyśmy zupełnie inaczej niż
obecnie. Prawdopodobnie gralibyśmy coś w
stylu wczesnej Morgany Lefay i podążali za
powermetalowym trendem z początku lat 90.
Ale gdyby tak było, mam nadzieję, że skończylibyśmy
karierę muzyczną około 1987 roku.
Katarzyna "Strati" Mikosz
Tłumaczenie pytań: Kinga Dombek
HMP: Zaczynaliście jako zespół deathmetalowy.
Co sprawiło, że z czasem zmieniliście
stylistykę? Tradycyjny heavy metal
wydał wam się bardziej interesujący, czy
były inne powody tej zmiany?
Marek Klimonda: Z pewnością przyczyniły
się do tego zmiany na określonych stanowiskach
i role poszczególnych członków w składzie
zespołu. Te zmiany otwierają nowe możliwości,
pojawiają się nowe pomysły, które
wydają się być czymś bardziej ambitnym.
Wiele zespołów w takiej sytuacji zmienia
nazwę, ale o tym nie było, zdaje się, mowy,
bo szyld Haures jest dość oryginalny i
pewnie byłoby go wam szkoda porzucać?
Marek Klimonda: Zgadza się. Od samego
początku nazwa zespołu miała być oryginalna,
ale i znacząca. Zmiana nazwy wiązałaby
się z całkowitym odcięciem się od przeszłości,
czego chcieliśmy uniknąć ze względu
na pracę jaką już wykonaliśmy na rzecz
zespołu. Może też chodziło o sentyment i
kilka fajnych wspomnień, które Haures nam
przywodzi.
Można zaryzykować stwierdzenie, że nie
byłoby Haures w obecnym kształcie bez
tych deathmetalowych początków, bo to
wtedy ukształtowaliście się jako muzycy,
okrzepł trzon zespołu, etc.?
Marek Klimonda: Jesteśmy o tym przekonani.
Tamte czasy to były pierwsze solidne
lekcje dla każdego z nas. Dużo wniosków z
tych lekcji płynęło.
Po zmianie stylistyki uaktywniliście się stosunkowo
niedawno, trzy lata temu nagrywając
demo "The Fallen Angel" - zmiany
składu nie ułatwiały wam zadania, szczególnie
rotacja na stanowisku wokalisty?
Marek Klimonda: Pozornie nieaktywne
czasy zespołu zawsze wypełnione były
tworzeniem i szlifowaniem nowego materiału
(niejednokrotnie w niepełnym składzie na
sali prób). Z każdą zmianą członka zespołu
zaczynaliśmy praktycznie od nowa. Tuż po
nagraniu "The Fallen Angel" rozstaliśmy się
również z gitarzystą, więc przez pewnien
okres czasu działaliśmy w trzyosobowym
składzie. Można powiedzieć, że była to dla
nas swego rodzaju próba wytrwałości.
Foto: Cloud Surfing Studio
Łukasz Krauze wyrobił już sobie pewną
markę w Event Urizen i Ironbound, ale
pewnie miał problemy z łączeniem różnych
obowiązków ze śpiewaniem w trzech zespołach.
Stąd konieczość szukania nowego
wokalisty, ale zaskakujące jest to, że znaleźliście
go w zespole - jak doszło do tego,
że Hubert stał się śpiewającym gitarzystą?
Marek Klimonda: Umówmy się, że tak właśnie
było (śmiech). Wiedzieliśmy, że Hubert
śpiewa i potrafi to robić, ale wydawało się
karkołomnym połączenie partii, które miał
do wyuczenia i zagrania na gitarze ze śpiewaniem.
Po rozstaniu się z Łukaszem, można
powiedzieć, że też przez to postanowił
spróbować i okazało się, że nie taki diabeł
straszny jak go malują.
Byliście pewnie zaskoczeni tym, że ma niezły,
stworzony do takiej stylistyki głos, czy
może udzielał się już wcześniej w chórkach,
co skłoniło was do pójścia w tę właśnie
stronę?
Marek Klimonda: Już z początku w naszej
ocenie było bardzo dobrze, a z próby na próbę
szło coraz lepiej. Nie mieliśmy nic do stracenia,
a okazało się, że było to najlepsze, co
mogliśmy wtedy zrobić.
To wtedy nabraliście chęci do sfinalizowania
debiutanckiego albumu, czy też chcieliście
go nagrać już wcześniej, ale ciągle szło
coś nie tak i tak się to odwlekało, odwlekało?
Marek Klimonda: Po roku prób z Hubertem,
wiedzieliśmy, że jest to najlepszy czas
na wejście do studio. Wszystko ze sobą
współgrało i nie zapowiadało się, żeby ktoś
miał odpuścić. Po prostu musieliśmy to wykorzystać.
Pracę Marcina Piekło znam z płyt takich
zespołów jak Mayhayron, Moanaa, Myopia
czy częściowo C-4. Słyszę, że wykręcił
wam na "The Metal Age" surowe, organiczne
brzmienie - takie było założenie, chcieliście
dźwięku nawiązującego do lat 80.
skoro gracie tak, jak wtedy?
Marek Klimonda: Tak. Mieliśmy wizję tego
jak chcemy, aby brzmiał nasz album i Marcin
zrobił dokładnie to o co nam chodziło.
Zależało nam, aby brzmienie końcowe
110
LETHAL STEEL
wyszło bardziej żywe i organiczne, niż przeprocesowane
i skompresowane w stylu:
"punch to the face", bez miejsca na dynamikę.
Jesteśmy zadowoleni bo we współpracy
z Heaven's Sound Studio podnieśliśmy sobie
poprzeczkę o kolejny poziom.
Musieliście naprawdę wczuć się w tę stylistykę,
pokochać te dźwięki, bo w żadnym
razie nie robi to wrażenia taniej stylizacji,
jakimi zasypują nas młode zespoły - jak doszliście
do takich efektów?
Jarosław Klimonda: Moim głównym zamierzeniem
procesu komponowania muzyki jest
stworzenie utworów, które opierają się na
klasycznych heavymetalowych riffach połączonych
z dużą domieszką melodii. Staram
się pisać kawałki będące połączeniem niebanalnych
pomysłów, zmian, ale jednocześnie
są spójne oraz łatwe w odbiorze dla słuchacza.
Próba wytrwałości i
podnoszenie poprzeczki
Jeszcze kilkanaście lat temu tradycyjny
heavy metal nie miał się w naszym
kraju zbyt dobrze. Obecnie ta sytuacja
tu już przeszłość, bo dobrych zespołów
mamy coraz więcej. Jednym z
nich jest Haures, debiutujący na poważnie
udanym albumem "The Metal
Age", hołujący surowej stylistyce z lat
80. - fani Iced Earth, Blind Guardian czy Grave Digger powinni zainteresować się
tą płytą jak najszybciej:
Macie na koncie wspomniane już demo
nowego wcielenia Haures, ale nie poszły po
nim inne, krótsze materiały - od razu mieliście
takie założenie, że jak debiutować tak na
serio, to od razu długogrającą płytą, bez
serii kolejnych demówek, EP-ek czy splitów,
bo takie materiały interesują już w tej
chwili wyłącznie nielicznych maniaków?
Marek Klimonda: Album od dłuższego czasu
był naszym celem. Mieliśmy dosyć materiału
i możliwości by w końcu ten cel osiągnąć,
więc nie było się już nad czym zastanawiać.
W sumie przy samodzielnym wydawaniu
Jak na debiutujący na poważniejszą skalę
zespół reprezentujecie już całkiem wysoki
poziom, macie w dorobku pierwszą, udaną
płytę. Nasuwa się jednak pytanie co dalej,
bo owszem, "The Metal Age" nieźle rokuje
wam na przyszłość, ale wiemy doskonale
jak wyglądają realia naszego muzycznego
rynku, szczególnie w przypadku podziemnych
grup - jak to widzicie, co planujecie?
Marek Klimonda: Dziękujemy! W najbliższym
czasie pojawi się lyric video do utworu
"Crimson Rider", planujemy nakręcić klip do
numeru "Wraith", oraz promować "The Metal
Age" na koncertach. Czekamy na kilka
recenzji albumu, oraz rozpoczęliśmy pracę
nad nowym materiałem.
Nie unikacie krótszych, zwartych utworów,
ale wygląda na to, że preferujecie jednak takie
dłuższe, bardziej rozbudowane kompozycje?
Jarosław Klimonda: Rzadko powstają, krótkie
piosenki chyba że od początku jest takie
zamierzenie. Najczęściej, gdy powstanie zalążek
nowego utworu to już potem reszta pomysłów
sama ,,płynie'' podczas etapów jego
tworzenia. Nigdy nie zastanawiam się kiedy
należy skończyć numer, zakończenie przychodzi
samo niespodziewanie.
"Ballada o szczęściu" to jedyny utwór na tej
płycie zaśpiewany w języku polskim - to
jednorazowy eksperyment czy zapowiedź
kolejnych numerów w ojczystym języku?
Hubert Rzeszótko: Śpiewanie w języku angielskim
jest dla mnie świetną zabawą i motywatorem
do jego dalszego poznawania oraz
pracy nad nim. Czy to budowaniem ciekawych
zdań, czy szlifowaniem akcentu. I tu
nie chodzi o jakąś modę. Z mojej perspektywy,
fonetycznie lepiej klei się to z naszym
brzmieniem. Piękne w tym wszystkim jest to,
że pisało do nas już kilka osób zza granicy,
które wykazały zainteresowanie utworami,
co utwierdza mnie, że jednak warto pisać w
"uniwersalnym" języku. Jak na pierwszy raz,
wyszło całkiem przystępnie, a będzie tylko
lepiej. Zaś jeśli chodzi o nasz ojczysty język,
na pewno coś się w nim pojawi i będę kierować
się ku jednemu z tych mocniejszych
utworów.
Foto: Cloud Surfing Studio
płyt nagrywanie demo innego niż nagranie
na potrzeby zespołu i tak nie ma większego
sensu, bo skoro nie rozsyłacie demówek do
potencjalnych wydawców, to po prostu nie
są one potrzebne?
Marek Klimonda: W naszej ocenie długogrający
materiał daje wiele nowych możliwości
jeśli chodzi o promocję zespołu. Również
dla słuchacza może oznaczać prawdziwą
przygodę z naszą muzyką, a nie tylko jej namiastkę.
Do tego wydając ją sami w pewien
sposób jesteśmy niezależni i możemy działać
dokładnie tak jak sami tego chcemy.
Teraz doszła do tego jeszcze pandemia koronawirusa,
tak więc sytuacja robi się wręcz
tragiczna - nie ma koncertów, a jeśli ten
stan rzeczy potrwa dłużej, to branża może
przeżyć prawdziwe załamanie, czego skutki
mogą być naprawdę fatalne, bez względu na
to, czy dotkną bardzo znane, czy młode
zespoły. Liczycie, że za jakiś czas sytuacja
unormuje się na tyle, że będziecie mogli
zacząć promować live, chociaż z opóźnieniem,
wasz debiutancki album?
Marek Klimonda: Wszyscy odczuwamy
zmiany spowodowane koronawirusem. Z racji
tego co dzieje się obecnie najbliższe koncerty
musieliśmy już odwołać, kolejne stoją
pod znakiem zapytania. Mamy wprawę w
przechodzeniu ciężkich czasów, więc myślimy,
że po tym wszystkim uderzymy z podwójną
mocą!
Póki co fani metalu mogą więc oglądać teledysk
"The Little Boy", słuchać waszej
muzyki w sieci i zamawiać płytę za pośrednictwem
zespołowego profilu na Facebooku?
Marek Klimonda: Tak jest! Zachęcamy
wszystkich do zapoznania się z "The Metal
Age". Dziękujemy za przygotowanie wywiadu,
oraz pozdrawiamy całą ekipę Heavy Metal
Pages, a także wszystkich czytelników!
Wojciech Chamryk
HAURES 111
W piwnicy bez toalety
Okazuje się, że nawet w takich warunkach, jakie sugeruje nagłówek można
stworzyć dość ciekawą porcję heavy metalu. Udowodniła to grupa wesołych
ziomków z niemieckiego Torpedo. Basista Danny Keck w poniższym wywiadzie
wspomniał także o paru innych zabawnych sytuacjach związanych z tym faktem.
powołać do życia kolejny zespół?
Cóż, nasz perkusista Phil nie miał w tej
chwili zespołu, a mój zespół nie był wówczas
zbyt aktywny. Spotykaliśmy się czasem z
Philem i w pewnym momencie zaczęliśmy
rozmowy o utworzeniu wspólnego zespołu. I
nagle napisał do mnie "Stary, mam kilku gości
chętnych do grania w naszej kapeli". Tak powstało
Torpedo.
drzwi i zapytał, czy mógłby skorzystać z toalety.
Zabawne było to, że byliśmy na CFN
Fest poprzedniej nocy i jeszcze żeśmy nie
zdążyli w pełni wytrzeźwieć, więc w łazience
został ten obrzydliwy, wywołujący mdłości
smród. Nie powiem, który to z nas, ale jeśli
przejrzysz notatki z wersji demo, na pewno
się dowiesz.
Powiem Ci, że ten materiał, jak na demo
brzmi całkiem nieźle. Czy możesz nam powiedzieć
coś o procesie nagrywania?
Cóż, nagraliśmy każdy instrument osobno,
ale z powodu ograniczeń technicznych musieliśmy
nagrać każdy kawałek w jednym ciągiem.
Więc jeśli spieprzyliśmy drugi refren,
musieliśmy zacząć wszystko od nowa i
uwierz mi, że podczas tej sesji poleciało wiele
przekleństw (śmiech)
Najlepsza piosenka tego typu to moim
zdaniem "Idiocracy". Czy uważasz, że to
najlepsza nazwa systemu, w którym żyjemy?
Nie. Przynajmniej jeszcze i mam nadzieję, że
nigdy do tego nie dojdzie!
Cała koncept tego nagrania jest inspirowany
serią filmów "Terminator". Jakie są najbardziej
fascynujące elementy tych filmów?
Przemoc! (śmiech) To wszystko jest dużo
bardziej banalne niż by się wydawało. Po
prostu potrzebowałem tekstów a nie bardzo
wiedziałem o czym mam pisać. Pewnego razu
wróciłem do domu w nocy po kilku piwach,
włączyłem telewizor, a tam akurat leciał pierwszy
Terminator. Następnego dnia napisałem
wszystkie teksty.
HMP: Wasze jedyne jak dotąd wydawnictwo
to demo zatytułowane "Mechanic Tyrants".
Pierwotnie ukazało się ono w 2019
roku jako niezależne wydawnictwo. Niespełna
rok później ukazuje się reedycja
Gates Of Hell Records. Dlaczego zdecydowaliście
się na to wznowienie?
Danny Keck: Demo rozeszło się dość szybko
po wydaniu i chcieliśmy, aby każdy, kto
chce jego kopię, mógł ją spokojnie dostać.
Pomyśleliśmy więc, po co sami mamy produkować
kolejną liczbę kopii, skoro zamiast
tego możemy spróbować znaleźć wytwórnię,
która to wyda. Wysłaliśmy wersję demo do
wielu różnych wytwórni i otrzymaliśmy bardzo
dobre opinie od kilku z nich, więc mieliśmy
ten luksus, że mogliśmy sami wybrać,
która z nich nam najbardziej pasuje. Ale
szczerze mówiąc, decyzja o dołączeniu do
Gates of Hell Records zapadła dość szybko
i po czasie możemy całkowicie stwierdzić, że
była to dobra decyzja. Świetni ludzie, świetna
robota!
Nowa wersja ma zmienioną okładkę. Dlaczego?
A widziałeś oryginał? To było jedno wielkie
gówno (śmiech).
Zespół powstał w 2018 roku. To nie jest to
jednak Wasz pierwszy kontakt z graniem
heavy metalu. Jaki był powód, aby razem
Foto: Torpedo
"Mechanic Tyrants" został nagrany po
kilku miesiącach istnienia zespołu. Jak długo
pracowaliście nad tym materiałem?
O cholera, nie jestem dobry z matematyki.
Cóż, pierwszy utwór "Maniac" powstał podczas
naszej pierwszej próby na początku listopada
2018 roku, demo ukazało się w czerwcu
lub lipcu, więc myślę, że nad pisaniem,
nagrywaniem i miksowaniem i innymi rzeczami
zeszło może sześć lub siedem miesięcy.
Ale tak naprawdę nie jestem do końca
pewien.
Podobno wszystkie kawałki zostały napisane
w piwnicy, gdzie nie było nawet toalety.
Czy ten fakt nie kolidował trochę z piciem
piwa podczas pisania?
(Śmiech) nie, to było łatwe. Właściwie był
tam zlew, z którego korzystaliśmy we wspomnianym
celu (śmiech). Ale kiedyś zdarzyło
się, że jednemu chciało się to drugie. Poszedł
więc do mieszkania powyżej, zadzwonił do
Czy graliście dużo koncertów przed wydaniem
tego demo?
Graliśmy kilka koncertów przed demo i wiele
po jego wydaniu. Kochamy grać na żywo.
Mogę tu mówić tylko za siebie, ale naprawdę
nienawidzę(!) nagrywać (śmiech)
Czy możemy zatem oczekiwać pełnego albumu
Torpedo?
O tak, będzie pełny album. Kawałki są już
napisane, a teraz planujemy nagrania. Jeśli
wszystko pójdzie dobrze, być może uda nam
się go wydać pod koniec roku, ale nie chcę
niczego obiecywać.
Bartek Kuczak
112
TORPEDO
HMP: Witaj, pochodzisz z Newcastle.
Powiedz mi, proszę, jak wygląda lokalna
scena heavy metalowa w tym mieście.
Chris Folay: Witaj! Newcastle ma naprawdę
zabójczą scenę metalową. Niezależnie od tego,
czy lubisz ekstremalny czy tradycyjny
metal, czy coś pomiędzy. Mam wielu lokalnych
przyjaciół w zespołach i wszyscy są
wspaniali. Polecam na początek: Risen Prophecy,
Vacivus, Horrified, Live Burial i
Culloden.
Starborn powstał w 2012 roku. Wracając pamięcią
do tamtych dni, powiedz mi proszę,
czy miałeś już wtedy wizję swojej muzyki, a
może zrodziła się ona później?
Masz rację, kiedy zaczęliśmy grać razem w
2012 roku, tak naprawdę nie wiedzieliśmy,
którędy pójdzie nasze brzmienie. Zebraliśmy
się, aby grać w power metal i przez lata przekształcił
się on w ten Starborn, który słyszysz
w "Savage Peace". Nie chcemy być zaszufladkowani
w jeden konkretny styl.
Być poważnie traktowanym
Chris Folay - gitarzysta brytyjskiego Starborn to gość, który odpowiada
na zadane pytania zwięźle i konkretnie. Mimo to, z jego wypowiedzi można się
sporo dowiedzieć o debiucie grupy zatytułowanym "Savage Peace" oraz o pierwszych
krokach Starborn na metalowej scenie ich rodzimego Newcastle.
i jaka była dla nich główna inspiracja?
Teksty różnią się w zależności od utworu i są
inspirowane bardzo szerokim zakresem tematycznym.
Wykorzystaliśmy własne oryginalne
historie w utworach takich jak "Existence
Under Oath" i "Darkness Divine". Nawiązujemy
do "Sagi o potworze z bagien"
Alana Moore'a w "I Am The Clay". Znajdziesz
tez odwołania do twórczości Philipa
K. Dicka w "Lunar Labyrinth" i tytułowym
kawałku. "Inked In Blood" zawiera odniesienia
zarówno do powieści oraz filmowych
adaptacji adaptacji "Lśnienia" Stephena
Kinga. Innym aspektem, który możesz zauważyć,
jest to, że niektóre tytuły naszych
kawałków odnoszą się do rozmaitych elementów
historii i literatury. Inteligentny
człowiek sam to dostrzeże. Nienawidzę tego
wszystkiego przedstawiać.
Wasz wokalista Bruce Turnbull czasami
brzmi jak jego imiennik z Iron Maiden.
Jasne. Bruce jest całkowicie zainspirowany
Iron Maiden, zarówno lirycznie, jak i pod
względem wokalu. Powiedziałbym, że to naturalne
porównanie, z którego zarówno on,
Jakie były główne problemy, z którymi musieliście
sobie poradzić jako młody zespół?
Myślę, że głównymi problemami były finanse
i dostępność. Wszyscy musimy zarabiać na
życie i może być trudno znaleźć się nam
wszystkich w tym samym miejscu na raz.
Trudno też było znaleźć nazwę, a potem ją
wypromować do tego stopnia, by być traktowanym
poważnie. Wszystko zmieniło się z
nadejściem naszego debiutanckiego albumu.
Wydany w tym roku "Savage Peace" to
Wasz pierwszy pełny album, ale macie na
koncie już jedno demo i jedną EPkę. Jak możesz
porównać je do swojego debiutanckiego
albumu?
Myślę, że nasze demo "Born By The Wind"
jest w dużej mierze tym, czym jest; demem.
Nagraliśmy to w ciągu dwóch dni i wysłaliśmy,
żeby dać znać wszystkim o naszym
istnieniu. Wydaje się, że nasza EP "The
Dreaming City" naprawdę pokazała, czym
jest i może być Starborn. Z perspektywy czasu
powiedziałbym, że jest trochę bardziej melodyjny
niż "Savage Peace".
Wydanie pierwszego albumu jest bardzo
ważnym faktem dla każdego zespołu. Co
czułeś, kiedy po raz pierwszy trzymałeś w
rękach "Savage Peace"?
Mam być szczery? Poczułem ulgę. Presja nagrania
albumu ciążyła na nas od lat. Mieliśmy
wiele wewnętrznych zawirowań, które są
idealnie oddane na tym albumie. Zrobiliśmy
naszą pierwszą płytę i wyszliśmy nienaruszeni,
napompowani i spragnieni kolejnych.
Foto: Starborn
"Savage Peace" ukazał się cztery lata po
waszej EPce zatytułowanej "The Dreaming
City". Kiedy zaczęliście tworzyć utwory na
ten album?
Wiele materiałów na "Savage Peace" powstało
jeszcze przed wydaniem "The Dreaming
City". Oczywiście te kawłki ewoluowały,
gdyż były przez nas udoskonalane przez lata.
Tworzymy dmnóstwo muzyki poza studiem i
nigdy nie marnujemy dobrej melodii ani riffu.
Wydaje mi się, że jest to coś, co pomaga
utrzymać naszą muzykę jako Starborn i myślę,
że tak będzie w przyszłości.
Czy ten gość z okładki to Wasza maskotka?
Wiesz co? Właśnie o tym rozmawialiśmy i
żartowaliśmy sporo na ten temat. Na okładce
wszystkich naszych dotychczasowych wydań
widnieje ta postać. Chociaż nie ma jeszcze
imienia, to uznajemy ją za naszą maskotkę.
Może zanim ukaże się następny album, jakoś
go nazwiemy.
Okładka wydaje się przedstawiać starożytny
rytuał.
Okładka odzwierciedla większą część z tego,
co dzieje się w tekstach, chociaż chcieliśmy
również przywołać tytuł albumu, dlatego nasza
tzw. maskotka wygląda tak spokojnie na
dzikim tle.
Porozmawiajmy zatem o lirycznej stronie
Waszego debiutu. O czym są Wasze teksty
jak i reszta zespołu jest dumna.
W swojej karierze dzieliście scenę z zespołami
takimi jak Seven Sisters, Risen Prophecy,
Battle Axe i wiele innych. Ale powiedz
mi proszę, z jakim zespołem chciałbyś
jeszcze zagrać wspólny koncert?
Łatwiej byłoby mi powiedzieć, z kim na tą
chwilę nie chciałbym grać. To wszystko racze
nierealne marzenia, ale chcielibyśmy zagrać z
Blind Guardian, Iron Maiden, Judas Priest,
Hammerfall, Virgin Steele, Metal
Church, Megadeth itd. Mógłbym tak jeszcze
wymieniać w nieskończoność. Spełnieniem
marzeń będzie otwarcie koncertu Fates
Warning z Johnem Archiem.
Bartek Kuczak
STARBORN 113
Zero narzekania, tylko czysty rock'n'roll!
Płyta z coverami "Monuments Uncovered" była taka sobie, ale dzięki premierowemu
"Metal Division" Mystic Prophecy odzyskali moje zaufanie. To jedna z
najlepszych płyt w dyskografii niemieckiej grupy, mocna i momentami bardzo
mroczna, ale też kiedy trzeba melodyjna. Nic dziwnego, że wokalista Roberto
Dimitri "Lia" Liapakis jest z niej zadowolony, a do tego opowiada sporo i ciekawie
o kulisach funkcjonowania w metalowym biznesie takiego zespołu jak Mystic
Prophecy:
HMP: Po "Monuments Uncovered" przyszła
pora na wasz kolejny album z premierowym
materiałem. Pracowało się wam nad
nim łatwiej z tej przyczyny, że nowy skład
dotarł się już i zgrał na wspomnianej płycie
z coverami?
Roberto Dimitri "Lia" Liapakis: "Monuments
Uncovered" było bardzo przyjemnym
doświadczeniem dla zespołu. Zbieranie
tych wszystkich utworów, a potem zmienianie
ich tak, by brz-miały jak Mystic Prophecy,
było zabawne. Nie pomogło to jednak w
podniesieniu rankingów zespołowi, za to
"Dracula" reprezentuje grupę z punktu, którego
wcześniej nie pokazywaliśmy. To czysty
metal z przybrudzonym riffem, pełen buntu.
Nasz sposób na uwolnienie się z łańcuchów
tego, czego się od nas oczekuje. To samo dominuje
w miksach: jeśli jest coś nowego czy
starego, co możemy użyć do nowego brzmienia
czy pomysłów, to robimy to bez zbędnego
namysłu. Jeśli brzmi dobrze, to w to wchodzimy.
Bywa i tak, że czasem ciężko o tę regularność,
szczególnie gdy kontrakt obliguje was
do przygotowania kolejnej płyty w określonym
terminie?
To zależy o czym mówimy. Nie musimy
utrzymywać naszej inspiracji czy koncentracji,
bo kochamy to, co robimy i tak po prostu
jest. To regularność, która jest w nas.
Oczywiście, terminy są po to, by ich przestrzegać,
taka jest zasada. Ale wszyscy wiemy:
zasady są po to, by je łamać. Pewnie, złamaliśmy
sporo z nich. Ale kiedy zbliżasz się
do deadline'u jesteś w stanie zobaczyć czy to
możliwe do wykonania. Można na nas polegać
w sprawach biznesowych i kontraktach,
ale nie stresujemy się tym.
Powstawanie każdego kolejnego albumu
jest więc dla was nowym wyzwaniem, a
przy okazji przygodą, chociaż od lat poruszacie
się w określonej stylistyce, power/
speed/ metalowej?
Nie wiem czy istnieje takie coś, jak styl power/
speed metal. Wszystkie limity pomiędzy
różnymi stylami metalu powoli, ale coraz
bardziej zanikają. Każdy chce poszerzyć swój
umysł i jest na to wiele sposobów. Odpalasz
Internet i masz przed sobą świat pełen muzyki
i informacji. To sprawia, że ludzie uwalniają
się z ograniczeń, zwłaszcza fani metalu. To
ci maniacy stworzyli jedną wielką społeczność.
Są oni wszystkim, jeżeli chodzi o metalową
scenę, rządzą metalem. Wszyscy po prostu
kochamy metal. Więc nie zajmujemy się
żadnymi ograniczeniami. Niebo jest limitem,
nic więcej!
koncerty to zrobiły. Kiedy by-liśmy na scenach
w całej Europie wydarzyło się tak wiele
fajnych rzeczy. Lepiej się też nawzajem poznaliśmy.
Wielu muzyków narzeka, chociaż nie zawsze
publicznie czy w wywiadach, że im są
starsi, tym trudniej, mimo doświadczenia i
coraz większych umiejętności, przychodzi
im tworzenie kolejnych płyt, ale zawartość
"Metal Division" potwierdza, że was ten
problem nie dotyczy?
Wszyscy znamy ten problem: siedzisz w sali
prób czy w domu, twoja gitara jest gotowa do
walki, ale pomysłów brak. Nie można się
zmuszać, to musi przyjść samo i wtedy możesz
nagrywać. Ale tak to działa w każdym
zespole, nieważne ile lat mają muzycy. Jednak
Mystic Prophecy idzie naprzód, nie
cofa się. Mamy dwójkę młodych w składzie,
którzy wnoszą do grupy świeże pomysły i
Foto: Sascha Sinofzik
energię. Evan wie wszystko na temat młodych
zespołów i interesuje się tymi wszystkimi
nowymi stylami. Jego kawałki mają w sobie
pewną agresję i nie boimy się wykorzystywać
jego pomysłów w naszej muzyce. A
Hanno uszlachetnia swoim stylem wszystkie
nasze riffy. I tak zawsze te nowoczesne wpływy
były obecne w naszej muzyce! Nie możemy
cofnąć czasu, wszyscy chodziliśmy na festiwale
i koncerty innych zespołów. Inspirujemy
się konkretnymi grupami i zawsze tak
było. Więc jesteśmy do tego przyzwyczajeni
i gdybyś o tym nie wspomniał, nie zwrócilibyśmy
na to uwagi. Nigdy nie oglądaliśmy się
za siebie, dla nas jest tylko jeden kierunek:
prosto przed siebie, prosto w twoją twarz!
Czas płynie, a my z nim.
Macie już wypracowane od lat metody pracy
czy do każdej płyty podchodzicie indywidualnie,
bo pewnych spraw, choćby przypływu
twórczej weny, nie da się przecież
przewidzieć?
Nagrywanie to czysta praca, nie ma o czym
mówić. Ale każdy album to kolejny krok dla
zespołu i kolejny moment w naszym życiu.
Więc podczas pisania i miksowania utworów
wiele zmieniamy, bo wrastamy w to, co robimy.
Właśnie dlatego zespół wciąż się rozwija.
Ale my o tym nie myślimy. Po prostu piszemy
muzykę i patrzymy co się stanie. Nie
można obliczyć wszystkiego w swoim życiu i
nie jesteś w stanie sterować każdym szczegółem
w muzyce. Na przykład: nasza utwór
Zdarza się, że nawet najlepsze zespoły
grzęzną na mieliźnie, zapędzając się w jakieś
dziwne eksperymenty, próbując odświeżyć
swój styl, ale Mystic Prophecy to
nie dotyczy, chociaż rzecz jasna nie nagrywacie
w kółko kolejnych wariacji tego samego
utworu?
Zgadzam się i o tym właśnie mówiłem: po
prostu trzeba być otwartym, wszystko inne
zwyczajnie się dzieje. Limity, które znaliśmy
dorastając już nie istnieją. Połączone to jest z
faktem, że nie udajemy czegokolwiek i po
prostu gramy, kochamy tworzyć albumy. Jeśli
próbujesz popchnąć swoją muzykę w inną
stronę, bo po prostu chcesz odnieść sukces,
sprawiasz, że twój zespół jest sztuczny. To z
pewnością przyniesie ci brak zrozumienia, bo
nie jesteś sobą na scenie. Musisz być szczery
i być sobą.
Nie chciałbyś więc traktować zespołu tylko
jako pracy, monotonnego zajęcia bez cienia
pasji, dzielonego z gościmi, z którymi tak
naprawdę i z wzajemnością się nie cierpisz,
ale musicie razem grać, bo pieniądze, bo
kontrakt, etc.?
Wszyscy mamy normalne, stałe etaty, nie za-
114
MYSTIC PROPHECY
rabiamy na zespole. Robimy to z miłości do
metalu. I gdyby grupa czy muzyka stały się
mono-onna, a członkowie czy partnerzy
wkurzyliby mnie, odszedłbym natychmiast.
W Massacre spędziliście ładnych kilkanaście
lat. Uznaliście, że czas na zmiany, stąd
nowy wydawca ROAR! Rock Of Angels
Records?
Z Massacre wydaliśmy siedem płyt przez
ponad 12 lat i wciąż mamy kontakt z większością
ich pracowników. Nie ma żadnych
problemów. Ale po tych wszystkich latach
zdecydowaliśmy się spróbować czegoś innego.
Zaryzykowaliśmy, bo to jedyne co można
zrobić. Ale zrobiliśmy to w dobrej wierze.
Liczysz, że są w stanie wypromować was
bardziej, że dotrzecie do słuchaczy, którzy
wcze-śniej was nie znali?
ROAR! jest w ogniu. Mamy prawie codziennie
kontakt, ich pomysły są nowe i świeże,
dzięki nim czujemy się dobrze i nie żałujemy,
że zrobiliśmy ten krok. Na tyle, ile widzimy
robią świetną robotę nad naszą płytą. Bardzo
doceniamy ich pracę. Ich promocja działa
sprawnie i to nam bardzo pomaga. Działamy
wszyscy razem, bo mamy ten sam cel: ulepszanie
zespołu i podążanie dalej. Ale nie tylko
wytwórnia jest odpowiedzialna za zdobywanie
fanów. My, jako grupa, jesteśmy najbardziej
odpowiedzialni. Musimy grać dobre
koncerty, wydawać dobre albumy i promować
siebie. Nie można po prostu usiąść i pozwolić
wytwórni robić wszystko za nas. Jesteśmy
odpowiedzialni za naszą pracę i muzykę,
a fani decydują się na wspieranie nas lub nie.
To proste.
"Metal Division" była gotowa już od jakiegoś
czasu, ale premierę tego albumu zaplanowaliście
dopiero na początek 2020 roku -
uznaliście z wydawcą, że pod koniec roku
rynek jest wystarczająco zapchany nowościami,
wznowieniami czy świątecznymi
składankami, więc lepiej trochę odczekać,
żeby płyta została zauważona?
To może być jeden powód. Tak długo, jak
duże sklepy sprzedają płyty CD, nie możemy
oczekiwać że nasze płyty zostaną zaprezentowane
w ich sklepach podczas świąt. I nie
zapominajmy o samym zespole! Wszyscy
Foto: Sascha Sinofzik
Foto: Sascha Sinofzik
mamy etaty i rodziny. Przy wydawaniu albumu
również oni cierpią, bo pozostawiamy
naszych przyjaciół i rodziny w tyle. To duży
wysiłek, ciężka praca i godziny spędzone w
studio, przed komputerem i telefonem. Muzyka
i nagrywanie to nie wszystko. To planowanie,
wywiady, miksy i poprawki, rozstawianie
sprzętu, etc. Publikacja albumu w styczniu
daje zespołowi szansę, by popracować
w wolne dni. Kiedy muzyczny biznes w grudniu
usiłuje sprzedać te same nagrania co
przez ostatnie 15 lat, możesz tylko przygotować
wszystko i być gotowym, kiedy ten świąteczny
szał się skończy.
W sumie kiedyś ukazywało się znacznie
mniej płyt, ale jednak wszystko wydawało
się mniej skomplikowane, a na płytę
lubianego czy po prostu cenionego zespołu
czekało się i tak, niezależnie od tego czy
ukazała się latem, czy pod koniec roku?
Biznes zmienia się i to nie na lepsze. Wszyscy
to wiemy, bo to przemysł jak każdy inny.
Robi się trudniej, szorstko i bardziej egoistycznie.
Musisz mieć plan i jeżeli nie wyrabiasz
się z terminami, musisz planować coś więcej.
To sprawia, że wszystko jest skomplikowane,
ma konsekwencje. Opóźniasz wydanie i musisz
od razu opóźnić promocję i trasę. Twoi
partnerzy muszą planować wszystko od nowa,
etc. Ale nie zgadzamy się na terminy bez
świadomości, że zdążymy na czas. Wiemy,
jak dużo czasu potrzebujemy, by skończyć
robotę.
Odnajdujecie się w tych wszystkich przeobrażeniach
rynku muzycznego, ale pewnie
nie wszystkie te zmiany są według was dobre,
choćby to, że artyści praktycznie nic nie
mają ze streamingu swej muzyki, a jest to
coraz powszechniejsza forma dystrybucji?
To zależy od zespołu. Wciąż są grupy, które
sprzedają płyty CD, ale to nie jest przyszłościowe.
Z drugiej strony, ludzie wciąż będą
mogli pobierać muzykę, co jest dobre dla zespołów,
jeżeli ich kontrakt to nie zdzierstwo.
Ale to nie jest nowy problem. Zespoły były
oszukiwane lata temu. Streaming niszczy
wiele zespołów, bo tak naprawdę platformy
streamingowe im nie płacą. A streaming
wstrzymuje sprzedaż, bo można zapłacić raz
na miesiąc i słuchać każdej muzyki, jakiej się
chce. Tak, jak podoba mi się fakt, że każdy
ma szansę posłuchać tego, czego chce i kiedy
chce: biznes musi znaleźć inne rozwiązanie,
zwłaszcza dla mniejszych zespołów. Mniej
sprzedaży prowadzi do mniejszych pieniędzy,
co z kolei prowadzi do wyższych cen biletów
i merchu. A to w rezultacie daje mniej
ludzi, których stać na bilet czy merch. A tego
zespół potrzebuje. Nawet Mystic Prophecy,
gdzie nikt z nas nie musi płacić czynszu za
pieniądze z zespołu, musi sprzedawać bilety i
merch, żeby móc pozwolić sobie na wydatki.
Każde show to inwestycja i wszyscy ryzykujemy.
Wszystko to zmusza zespoły do jeżdżenia
w trasy, co prowadzi do ogromnej ilości
koncertów. Im więcej jest koncertów, tym
mniej ludzi będzie na każdym z nich. Oceniam
to krytycznie. Nie wiem czy będzie
wielki wybuch, czy też koncerty po prostu
staną się mniejsze. Metalowe grupy mają
szczęście, że fani wciąż je wspierają. Biznes
oparty na merchandise jest w porządku, a fani
wciąż chodzą na koncerty. Zdajemy sobie
z tego sprawę i dziękujemy fanom z całego
świata na każdym show, bo bierzemy to na
poważnie.
Odkąd pamiętam lubowaliście się w krótkich,
zwartych jedno-dwuwyrazowych tytu-
MYSTIC PROPHECY 115
Foto: Sascha Sinofzik
łach i taki też widnieje na nowej płycie.
"Metal Division", okładka w odpowiednim
klimacie i potencjalny słuchacz wie od razu
czego się spodziewać, nawet jeśli nazwa zespołu
nic mu nie mówi?
Tak jak być powinno. Wszystko musi pracować
razem jak koła zębate, żeby pchać zespół.
Nie potrzeba okładki, która nie pasuje
do muzyki, powinna reprezentować brzmienie,
które słuchacz usłyszy. Refren utworu
musi skopać tyłek. Tak musi być! Kochamy,
gdy fani do nas dołączają, śpiewają czy krzyczą
z nami. Dlatego napisaliśmy takie kawałki.
Są one stworzone na scenę, żeby stworzyć
wielką imprezę. I z racji, że nie pamiętam
słów, nie mógłbym śpiewać na scenie kawałków,
w których refren miałby więcej niż dwa
słowa.
Rozmawiałem niedawno z bardzo młodym
człowiekiem, który na moje opowieści, jak
to kiedyś kupowało się płytę po przeczytaniu
pozytywnej recenzji czy usłyszeniu raptem
jednego utworu w radiu, odpowiedział:
to nie mogłeś odsłuchać reszty w w
sieci? (śmiech). Może więc i faktycznie pod
wieloma względami jest teraz łatwiej, ale
pewne rzeczy, wydawałoby się nierozerwalnie
związane z muzyką, odeszły bezpowrotnie?
Dla mnie nic się nie zmieni, bo widziałem
ten trend lata temu. Nie będziemy już więcej
sprzedawać naszej muzyki. Będziemy ją jedynie
zapewniać. Dzieciaki po prostu klikają na
swoich telefonach i słuchają tego, co im się
podoba. Jeżeli jakiś zespół wciąż myśli o
sprzedaży albumów i byciu na liście płac wytwórni,
szybko wyciągnie wnioski z tej lekcji.
Przyszłość jest inna, to koncerty muszą zapewnić
pieniądze na wydatki. Nawet ilość
pobrań zmaleje, ale to tylko wyłącznie moje
własne przypuszczenia.
Gdzie nakręciliście teledysk do "Metal Division"?
To jakaś fabryka, wielki zakład
przemysłowy czy podobne miejsce?
Faktycznie jest to stara odlewnia metalu w
środkowych Niemczech. W przeszłości była
to ogromna część niemieckiego przemysłu.
Wciąż można ją odwiedzać, utrzymują cały
ten teren! Jest tam wiele fajnych zakamarków,
tak jak można zobaczyć w teledysku.
Bardzo polecam odwiedziny tego miejsca,
jeśli ktoś jest w pobliżu. My nie mogliśmy się
napatrzeć. Może to dlatego potrzebowaliśmy
około osiemnastu godzin na nagranie teledysku.
Nigdy nie poświęciliśmy aż tyle czasu
na decyzję, gdzie nagrywać, bo wszystko wyglądało
niesamowicie.
Potencjalnych singli dostrzegam na tej płycie
więcej, choćby "Curse Of The Slayer",
ale nic straconego, przydadzą się jeszcze na
pewno?
Gdyby to zależało wyłącznie od nas, zrobilibyśmy
dziesięć teledysków, bo każda kompozycja
jest naszą ulubioną, w przeciwnym wypadku
nie umieścilibyśmy ich na albumie.
Ale nasz budżet jest ograniczony i mieliśmy
szczęście, że mogliśmy wydać aż trzy! Planowanie
i nagrywanie tego prawie nas zabiło.
Koncerty wydają się teraz podstawą nie tylko
metalowej, ale i generalnie rockowej sceny
- kiedyś też były bardzo ważne, jednak
teraz pozwalają przetrwać wielu zespołom,
gdy sprzedaż płyt załamała się?
Tak jak mówiłem koncerty staną się najważniejsze.
Może to dobra rzecz. W tym "plastikowym
świecie" pełnym sztuczności, koncerty
sprawiają, że jest bardziej ludzki. Jako zespół
możesz spotkać fanów, walczyć o nich i
wesprzeć swoją muzykę elementami wizualnymi.
Fani mogą spędzić czas z zespołem,
obejrzeć koncert, dostać autograf czy po prostu
pogadać z grupą. Nic nie jest lepsze od
tego, prawdziwe życie to to, za czym wszyscy
ostatnio tęsknimy!
Przygotowaliście jednak kilka wersji winylowej
edycji "Metal Division", ciekawą
sprawą dla kolekcjonerów będzie też na pewno
ten kompaktowy box z licznymi gadżetami
i bonusową płytą?
Kolekcjonerzy? Może... ale nie robimy tego
tylko dla kolekcjonerów. To dla naszych fanów!
(jasne, ale większość najbardziej zagorzałych
fanów to zarazem kolekcjonerzy, to
proste - przyp. red.). Te płyty zostały wydane,
by odtworzyć je za pomocą gramofonu
czy odtwarzacza CD. Otwórz opakowanie
specjalnej edycji, ciesz się chwilą, obejrzyj zawartość.
Być może wygrałeś i dostaniesz złoty
bilet lub jeden ze srebrnych. Mystic Prophecy
jest znany jako grupa, która przynosi
czad za małą cenę. Robimy naszą robotę najtaniej
jak się da, nawet jeśli staramy się osiągnąć
najwyższą jakość. Chcemy być fair, bo
nasi fani są oddani. Wszystkie specjalne edycje
LP nie przynoszą więcej zysku niż zwykła
płyta CD czy pobranie. I nie zapominajmy,
my sami jesteśmy wciąż fanami. Wszyscy kupiliśmy
swoją własną, ulubioną wersję albumu.
Wydając nowy album na początku roku w
sumie sami sprawiliście sobie prezent na 20-
lecie zespołu. Ogłoszono już styczniową
trasę z waszym gościem specjalnym, grupą
Mob Rules, kolejne miesiące nowego roku
pewnie też będą dla was pracowite?
Trasa z Mob Rules była miła i płynna. Czasem
spotykasz zespół, który żyje muzyką w
ten sam sposób, co ty: zero narzekania, tylko
czysty rock'n'roll. Te koncerty były świetne i
zastanawiam się, czy moglibyśmy to powtórzyć!
Poza tym, ciągle jesteśmy zajęci. Nie
widać tego, kiedy nie jesteś częścią zespołu,
ale zawsze jest coś do zrobienia. Planujemy
trasy, negocjujemy z innymi zespołami, festiwalami
czy partnerami, udzielamy wywiadów,
dopasowujemy biegi czy odwiedzamy
znajomych, z którymi byliśmy w trasie. Jesteśmy
przyzwyczajeni, że jesteśmy zabiegani i
to część naszego życia. Chcemy dawać jak
najwięcej i to nas nakręca. Bo wiemy, że nasi
fani zasługują na najlepsze. Tak długo, jak jesteśmy
w stanie dawać im sto procent, będziemy
to robić i na tym możecie wszyscy
polegać!
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Maciej Szymczak
116
MYSTIC PROPHECY
HMP: Jak sobie radzisz w rzeczywistości
nakreślonej przez pandemię koronawirusa?
Ross Friedman: Wszyscy musimy sobie jakoś
z tym radzić, nie ma osoby, której ta sytuacja
by nie dotyczyła. Mamy do czynienia
z pandemią - czymś, co swoim zasięgiem obejmuje
cały świat. Takie rzeczy zdarzały się
wcześniej, w tym i poprzednim wieku. Oczywiście,
jest to dla nas bardzo dotkliwe i musimy
to wszystko jakoś przetrwać. Niedługo
pojawią się na to lekarstwa, musimy więc całe
to gówno przeczekać.
Nigdy nie mam dość
Choć znamy go głównie z roli, podobnego Conanowi Barbarzyńcy dzikusa,
pozującego do zdjęć z piersią nasmarowaną olejem dla niemowląt, Ross Friedman
jest postacią o bardziej złożonej historii niż to się wydaje. Urodzony w 1954
roku w Nowym Jorku muzyk, przedtem jak, wraz z Joey'em DeMaino, założył Manowar,
był aktywnym uczestnikiem rozwijającej się w latach siedemdziesiątych
sceny awangardowego rocka Nowego Jorku. The Dictators, jego pierwszy w pełni
profesjonalny skład, zbierał szlify w tych samym miejscach Wielkiego Jabłka, w
których kręciły się zespoły takie jak New York Dolls, Television czy The Ramones.
W owych czasach nie używano jeszcze terminu "punk rock", ale grupy te, wraz z
bohaterem niniejszego tekstu, stworzyły podwaliny tego gatunku. Potrzeba grania
cięższej muzyki jednak zwyciężyła i lata osiemdziesiąte upłynęły Rossowi w Manowar
- zespole, który kieruje na tę postać uwagę większości czytelników naszego
magazynu. Jednak, jego etos pracy nigdy nie osłabł - w ostatnich latach Ross jest
zajęty bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wrócili The Dictators i przygotowują
się do nagrania nowego materiału. Aktywne są i inne grupy, w których gitarzysta
od dawna się udziela, takie jak Death Dealer czy Shakin' Street. Muzyk nie odmawia
też gościnnych udziałów w nagraniach innych wykonawców, dlatego sprawdzając
jego dyskografię możecie być pod wrażeniem. Jeżeli chodzi o heavy metal,
można powiedzieć, że Friedman zatoczył koło i jego najważniejszy obecnie zespół,
Ross The Boss, prezentuje muzykę tak bliską Manowar, jak tylko to możliwe. Z
okazji niedawnej premiery czwartego longplaya grupy, "Born of Fire", zapytaliśmy
Rossa zarówno o sprawy najbardziej aktualne jak i te z zamierzchłej przeszłości.
muzyki. Co innego mógłbym porabiać?
Kilka tygodni temu wydałeś nowy album
"Born Of Fire". Zdaje się, że złapaliście niezły
rozpęd, płyta wychodzi raptem dwa lata
po poprzedniej.
Wyjątkowy pod takim względem, że to po
prostu świetne kawałki. Podobnie ma się z jego
brzmieniem, zespół jest na nim doskonale
zgrany. Brzmimy agresywnie, ciężko i głośniej
niż kiedykolwiek wcześniej. Idealne połączenie
wszystkich ważnych czynników.
Heavy metal nie jest gatunkiem tak popularnym
jak miało to miejsce w latach 80.
zeszłego wieku. Mimo to, są ludzie, którzy
trwają przy nim bez względu na wszystko.
Cóż mogę powiedzieć, uważam, że nadal jest
to potężny gatunek. Istnieje mnóstwo ludzi,
którzy go nadal wspierają. W latach osiemdziesiątych
mieliśmy ze sobą media - stacje
telewizyjne i radiowe, które non stop puszczały
naszą muzykę. Obecnie radio nadal
jest z nami, ale są to małe rozgłośnie, których
słucha garstka ludzi. Nie mamy wsparcia
MTV, która to stacja emituje głównie muzykę
pop i rap. Mimo to, uważam, że popularność
heavy metalu w ostatnich latach rośnie.
Zespoły sprzedają swoje dokonania na koncertach,
dlatego tak ważne jest granie tras.
Na początku roku zagraliśmy dwadzieścia
sześć sztuk w całych Stanach, aż do końca lutego.
Było świetnie, mimo, że album dopiero
miał się pojawić na rynku. Dlatego teraz planujemy
drugą część trasy. Nigdy nie będę
miał tego dość.
Ograniczenia w możliwości przemieszczania
się i kwarantanna mocno uderzają w różne
branże, również muzyczną. Brak możliwości
organizacji koncertów na pewno daje
ci się we znaki.
Oczywiście, planowaliśmy wiosną być w trasie
z Burning Witches i Asomvel. Całość
została przełożona, musimy teraz znaleźć
dogodne terminy. Mamy nadzieję, że koncerty
dojdę do skutku na jesień i nie będziemy
musieli tego odwoływać.
Pokusisz się o przewidywania, jak rynek
muzyczny będzie wyglądał po tym, gdy zagrożenie
się skończy?
Cóż, w tym momencie jest zupełnie zniszczony.
Wszystko uległo zawieszeniu. Myślę,
że, gdy wszystko wróci do normy, to z branżą
muzyczną też będzie w porządku. Ludzie
będą szczęśliwi, że mogą znowu przychodzić
na koncerty do swoich ulubionych klubów.
Udaje ci się wykorzystać czas kwarantanny
w twórczy sposób, na przykład pisząc nową
muzykę?
(śmiech) Jasne, cały czas próbuję coś robić.
Mam kilka projektów, które szykują się do
nagrań i mogę nad tym siedzieć w domu.
Chyba wszyscy zajmujemy się takimi rzeczami,
w końcu mamy więcej czasu na tworzenie
Foto: Ross The Boss
Tak, album miał swoją premierę na początku
marca i jak dotąd jest przyjmowany bardzo
ciepło. Krytyka jest przychylna i możliwe, że
pod tym względem to mój najbardziej udany
krążek. Cieszę się, bo to dla mnie wyjątkowo
ważny materiał.
Ważny pod jakim względem? Przypuszczam,
że nie jesteś muzykiem, który na tym
etapie swojej kariery musiałby coś udowadniać
sobie bądź odbiorcom.
Jakbyś porównał życie muzyka metalowego
w latach osiemdziesiątych i obecnie?
Wtedy czas był wyjątkowo dobry dla takiego
grania. To była świetna dekada dla muzyki w
ogóle, myślę o niej z nostalgią. Pierwszy profesjonalny
zespół założyłem w 1975 roku,
pamiętam więc jeszcze większą część poprzedniego
dziesięciolecia. Już wtedy zajmowałem
się tym zawodowo. Lata siedemdziesiąte
były szalone, natomiast osiemdziesiąte
to była już jazda bez trzymanki. (śmiech)
Lata dziewięćdziesiąte natomiast, dla wielu
muzyków twojego pokolenia były sporym
ciosem.
Uważam, że to najgorsza dekada w historii
muzyki. Gdy pojawił się grunge, to czułem,
że jest w tym kilka naprawdę dobrych zespo-
ROSS THE BOSS 117
łów. Soundgarden byli w porządku, Nirvana
też. Nagle zaczął się szał na ich punkcie.
Były to fajne grupy, ale jednak nie w taki
sposób jak zespoły metalowe wcześniejszego
dziesięciolecia.
Chciałbym porozmawiać o twoich początkach.
Są interesujące, gdyż przed dołączeniem
do ikonicznego dla heavy metalu Manowar,
byłeś członkiem proto-punkowej
grupy The Dictators. Wydaje mi się, że to
bardzo nietypowa ścieżka kariery dla muzyka
tamtej epoki.
Ówczesna scena muzyczna w Nowym Jorku
była bardzo awangardowa, mimo, że początkowo
nie działo się tam nic na szczególnie
wielką skalę. Przede wszystkim, nie było zbyt
wiele miejsc, w których można było zagrać
koncert. Kluby CBGB czy Max's Kansas
City jeszcze nie istniały. Były miejscówki na
Queens czy w Brooklynie, w których mogliśmy
coś zorganizować. W 1975 roku istniały
tam trzy zespoły mające w ręku kontrakty
płytowe: New York Dolls, Kiss i The Dictators,
czyli my. CBGB otwarto w 1976 roku i
zaczęły tam występować różne grupy (Ross
musiał się nieco pomylić, źródła mówią, że
miejsce to otwarto w 1973 roku - przyp.
red.). To dało kopa całej scenie i wszystko
zaczęło się na dobre.
CBGB były kultowym miejscem. Mimo, że
położone w Nowym Jorku, stało się rozpoznawalne
dzięki biografiom artystów, którzy
przez nie się przewinęli, takim jak The
Ramones, Patti Smith, Television, Blondie,
The Misfits i wiele innych. Jak wspominasz
to miejsce?
Graliśmy tam chyba z trzydzieści pięć razy.
Powiem więcej, byliśmy częścią ostatniego
rozdziału tej historii. Występowaliśmy z The
Dictators w weekend zamknięcia klubu. Było
to dla nas wyjątkowo emocjonalne, wzruszające
przeżycie. Koniec pewnej epoki. Nie
sądzę, abyśmy kiedykolwiek jeszcze byli
świadkami powstania i ewolucji tak wyjątkowej
sceny, jaka związana była z CBGB. Ludzie
po prostu żyli tym miejscem, przyjeżdżali
z całego kraju by być jego częścią. Nigdy
więcej nie zobaczymy tylu wielkich talentów
w jednym miejscu. Zespoły, które wymieniłeś,
plus Talking Heads czy The Dead
Boys to najważniejsze grupy tamtej epoki.
W 1977 roku z The Dictators graliśmy jako
gwiazda w sali Palladium. Naszym supportem
był pewien zespół, nazywali się AC/DC.
Po tym jak skończyli, spakowali od razu swoje
graty i jechali do CBGB zagrać kolejny set.
Wiedzieli, że muszą tam wystąpić, jeżeli chcą
coś znaczyć.
Możesz opowiedzieć o tym, jak wyglądała
codzienność występów w tym miejscu?
Na początku była to zwykła speluna. Kurwidołek,
ale nasz własny. Klub został odkryty
przez Patti Smith i Toma Verlaine'a (frontman
zespołu Television - przyp. red.). Nagle
zaczęły się tam pojawiać wszystkie inne
świetne grupy. Niesamowitą sprawą było to,
Foto: Ross The Boss
że mieli doskonały system nagłośnieniowy.
Hilly (Kristal, właściciel klubu - przyp. red.)
dawał też szansę każdemu, kto tylko chciał
tam wystąpić.
Jeszcze w temacie przeszłości, w dzieciństwie
brałeś lekcje gry na skrzypcach. Kiedy
zapragnąłeś siać ferment w świecie rocka?
Na początku pobierałem lekcje na fortepianie,
kochałem to. Głównie dlatego, że miałem
świetnego nauczyciela. Niestety, wyprowadził
się z miasta. Byłem rozczarowany, a
prawdę mówiąc, po prostu zdruzgotany. Rzuciłem
wtedy grę na fortepianie. Od początku
interesowałem się muzyką, więc w liceum
próbowałem gry w orkiestrze. Było miejsce w
sekcji skrzypiec, naturalnie więc postanowiłem
dołączyć. Nie wiedziałem nic o tym
instrumencie, ale po dziesięciu dniach prawie
umiałem grać pierwsze skrzypce w tej orkiestrze.
Nauka przychodziła mi łatwo.
Skrzypce były w porządku, ale gdy widziało
się The Beatles, The Rolling Stones, Hendrixa
czy Led Zeppelin - tych kolesi z gitarami,
to czułeś, że ze skrzypcami coś jednak
nie jest w porządku. (śmiech) Wszyscy ci gości
byli bardzo popularni, dookoła nich kręciło
się mnóstwo dziewczyn. Wiesz co? Doszedłem
do wniosku, że wolę być tacy jak
oni. Granie na gitarze było czymś ekscytującym.
Lubiłem rock n rolla i blues, zacząłem
więc grać taką muzykę. Nie przestałem tego
robić do dziś.
Będąc w The Dictators myślałeś o graniu
heavy metalu czy ten pomysł pojawił się
spontanicznie, z przypadku?
Słuchaj, chciałem mieć ciężej brzmiący zespół.
Grałem w Shakin' Street gdy poznałem
Joey'a DeMaio. Swoją drogą, nadal pogrywam
z tym zespołem. Z Joey'em postanowiliśmy
założyć zupełnie nową nazwę. W ten
sposób powstał Manowar.
Z jednego z pionierskich dla punk rocka zespołów
przeskoczyłeś w środek heavy metalowej
maszyny. Dziś nikogo by to nie dziwiło,
ale wtedy, z tego co wiem, te światy
dzieliła granica niemal nie do przekroczenia.
Tak, choć wtedy nie postrzegałem tego w
taki sposób. Chcieliśmy grać zajebiście ciężką
muzykę, inną od tego, co znaliśmy. Zostaliśmy
uznani za pierwszy zespół power metalowy,
co stało się początkiem tego gatunku.
Manowar, z dzisiejszej perspektywy sprawia
wrażenie zespołu, w którym wszystko
było przegięte, niemal w karykaturalny sposób.
Mam na myśli wizerunek, zachowanie
czy zawartość tekstów. Jak wspominasz
tamte lata?
Przed nami nie było niczego podobnego. Bez
nas power metal nie byłby tak dużym gatunkiem.
Tak wiele zespołów inspirowało się
przecież tym co robiliśmy. Mówię o grupach
takich jak Blind Guardian, Hammerfall,
Kamelot i wielu innych. W ich muzyce słychać
wpływy Manowar. Albo takie Brothers
Of Metal. Przecież nawet ich nazwa jest
zrzynką z jednego z naszych kawałków. Jeżeli
nie jesteś w stanie wymyślić czegoś nowego,
dlaczego po prostu czegoś nie ukraść?
(śmiech) Ludzie to kupią, nie przejmują się.
Nie sugeruję nic złego, są wydawani przez
mojego wydawcę a muzyka jest w porządku.
Chcę jednak powiedzieć, że ich wizerunek
pochodzi w prostej linii od Manowar. Byliśmy
pierwszym zespołem, który robił coś takiego.
Patrząc wstecz widzę, że wyglądaliśmy
trochę tanio, można z tego cisnąć bekę. Z
dzisiejszej perspektywy zakrawa to na szaleństwo.
Nie ulega jednak wątpliwości fakt,
że wpłynęliśmy na bardzo wielu ludzi.
118
ROSS THE BOSS
Do dziś powstają zespoły, które zdradzają
inspirację Manowar.
Oczywiście, jestem bardzo dumny z tego co
stworzyliśmy. Zarówno z The Dictators jak
i z Manowar. Ciągle podchodzą do mnie ludzie
z prośbą o autografy, i to na albumach
obu tych grup. Ci sami ludzi przynoszą płyty
jednego i drugiego składu. To niewiarygodne!
Zespół Ross The Boss również zawdzięcza
trochę Manowar. Grupa powstała przy
okazji jednej z edycji festiwalu Keep It
True, podczas której wykonywałeś set złożony
z utworów swojej dawnej kapeli.
Wszystko się zgadza. Promotor zaprosił
mnie na festiwal, co przyjąłem z radością, ale
powiedziałem mu, że nie mam zespołu. Odpowiedział,
że zna kolesi, którzy mieli coś w
stylu coverbandu Manowar i chcieliby ze
mną pograć. Wysłał mi ich taśmy, spodobały
mi się. Postanowiliśmy spróbować zrobić razem
coś na zasadzie hołdu. Przyjechałem do
Niemiec, zaczęliśmy próby i wszystko się
zgadzało. Postanowiłem sprawdzić jak będzie
nam się grało na żywo. Okazało się, że
też jest dobrze. Następnym krokiem była rejestracja
nowej muzyki - miałem kilka kawałków
i zrobiliśmy z nich demo. Ktoś przekazał
to wytwórni AFM i bingo, dostaliśmy
kontrakt płytowy!
Obecnie wychodzi czwarty krążek Ross
The Boss. Wydajesz się być strasznie zapracowanym
człowiekiem. W końcu The
Dictators i kilka innych twoich projektów
nadal jest aktywnych.
Zgadza się, ale Ross The Boss to obecnie
mój najważniejszy zespół. Naprawdę nabieramy
tempa, gramy świetne koncerty. Jesteśmy
gotowi wskoczyć na kolejny poziom, jakkolwiek
miałby on wyglądać. (śmiech) Czuję,
że wróciłem na właściwe tory. Równocześnie
nagrywamy nowy materiał The Dictators.
To też wymaga czasu. Zajmowałem się tym
Foto: Scott Braun
w zeszłym tygodniu. Ciągle nad czymś pracuję,
można więc powiedzieć, że faktycznie jestem
zajęty. (śmiech)
Jak znajdujesz czas na prowadzenie swojego
przedsiębiorstwa w Nowym Jorku?
Teraz nie ma żadnego interesu, wszystko zostało
zatrzymane przez koronawirusa. Cały
świat się zatrzymał. Ale to nie będzie trwać
wiecznie, musimy przetrzymać kilka tygodni.
Mam nadzieję, że za miesiąc krzywa zachorowań
zacznie się spłaszczać i będziemy mogli
wrócić do normy. Obecnie jednak w Nowym
Jorku nie dzieje się dobrze. Właściwie
to jest gówniane. Ale kiedyś to się skończy.
Czym dokładnie zajmuje się twoja firma?
To ośrodek szkoleniowy dla młodych bejsbolistów
i zawodników softballa. Mamy siłownię,
maszyny treningowe, powierzchnię do
ćwiczeń, siatki i trenerów. Są bieżnie do wyrabiania
kondycji i wszystko czego trzeba
praktykującym zawodnikom.
Na koniec, chciałbym zapytać cię o najważniejsze
płyty, które uczyniły cię tym, kim
jesteś.
Powiedziałbym, że zmienia się to z dnia na
dzień. Mam całą listę zespołów, które wpłynęły
na to kim się stałem. Na pewno wymienię
pierwszy album Black Sabbath, "Electric
Ladyland" Hendrixa, The Who "Live
at Leeds", B.B. King "Live at the Regal",
wszystko Muddy'ego Watersa. Oczywiście
również The Cream, zwłaszcza "Wheels Of
Fire" i "Disraeli Days". Led Zeppelin i tak
dalej. Widzisz już do czego zmierzam i jakie
rzeczy na mnie wpłynęły. Uwielbiam Wesa
Montgomery'ego, Scotty Moore'a z zespołu
Elivsa Presley'a. Chet Atkins i Les Paul
również zrobili na mnie wrażenie.
Co czujesz, gdy podchodzą do ciebie ludzie
i mówią, że to ty nagrałeś płyty, które ich
zainspirowały lub pozwoliły przetrwać w
trudnych chwilach?
Ciągle spotykam takich ludzi i czuję się tym
zaszczycony. Jestem wzruszony, gdy słyszę,
że to co robię, może tak bardzo wpłynąć na
czyjeś życie. Nigdy nie będę miał dość słuchania
takich historii. To, że ktoś wyrósł na
mojej muzyce, chwycił za gitarę, albo po prostu
pozwoliła mu ona poczuć się lepiej, jest
dla mnie czymś naprawdę niezwykłym.
Igor Waniurski
Foto: Scott Braun
ROSS THE BOSS 119
jestem szczęśliwy.
HMP: Fani Magic Kingdom musieli trochę
poczekać na nową płytę waszego zespołu,
chociaż w przeszłości mieliście już przecież
nawet dłuższe odstępy między płytami,
choćby drugą a trzecią?
Dushan Petrossi: Nie mam określonego czasu
czy harmonogramu, kiedy muszę zabrać
się za nowy album. Teraz pracuję i myślę o
kolejnym albumie, ale najpierw muszę dokończyć
nadchodzącą płytę Iron Mask.
Mam w głowie kompozycję, piszę najpierw
melodie i tytuły, a potem decyduję czy pasują
bardziej do Iron Mask czy może do Magic
Kingdom. Więc jeśli zbierzesz wszystkie
moje albumy od Magic Kingdom i Iron Mask,
zauważysz, że nie ma tam żadnych ogromnych
przerw czasowych… Ale tak jak było
mówione, na następny album Magic Kingdom
fani nie będą musieli czekać tak długo!
Na ile jest to spowodowane tym, że obecnie
muzyczny przemysł wygląda zupełnie inaczej
niż nawet kilkanaście lat temu, a na ile
faktem, że masz też przecież drugi zespół
Iron Mask, nie narzekasz więc na nadmiar
wolnego czasu?
Zdecydowanie nie narzekam na zbyt dużo
wolnego czasu, jako artysta pracuję 24/7, nawet
kiedy robię coś zupełnie innego muzyka
jest nieustannie w mojej głowie. Nie da się
kontrolować inspiracji… ale to mi wcale nie
przeszkadza, jestem do tego przyzwyczajony
i znam ten stan doskonale. Muzyka była
moją pasją odkąd byłem małym dzieckiem,
więc mimo tego, że jestem profesjonalnym
muzykiem i to moja praca, nie można jej porównać
do pracy na etacie. Jem, śpię, oddycham
i żyję muzyką… Przemysł faktycznie
zmienił się bardzo poprzez lata, Internet nie
ułatwia życia muzykom, ale tak już jest.
Żyć muzyką
Dushan Petrossi to gitarowy wirtuoz jakich mało, spełniający się w
dwóch zespołach, Iron Mask i Magic Kingdom. Najnowsza płyta tej grupy to
"MetAlmighty", power metal na najwyższym poziomie, a do tego nagranie zrealizowane
z tak wybitnym wokalistą jak Michael Vescera, znany choćby z Obsession,
Loudness czy zespołu Y. J. Malmsteena. Nie ma co, brakowało zespołowi Dushana
kogoś takiego za mikrofonem i on też zdaje sobie z tego doskonale sprawę:
Trudno jest ci rozgraniczyć pomysły nowych
utworów na potrzeby dwóch zespołów
czy dzieje się to zupełnie naturalnie, bo
kiedy tworzysz na potrzeby Magic Kingdom
koncentrujesz się na stylu właśnie tej
grupy i nie myślisz o niczym innym?
Nie, to naturalny proces i wiem, które kompozycje
pasują idealnie do każdego zespołu.
Najpierw tworzę swoją muzykę, a potem
rozdzielam ją tam, gdzie powinna należeć.
Obydwie grupy mają własną tożsamość, ale
jest w nich również miejsce na różnorodność
w ich indywidualności. Po prostu wiem, co
gdzie przynależy… można to porównać do
tego, jak rodzic wie, co jest najlepsze dla jego
dzieci… kochasz obydwoje, chcesz dla nich
jak najlepiej, ale one mają swoje własne potrzeby
i tożsamość.
Lubisz długie, rozbudowane kompozycje, w
których naprawdę sporo się dzieje, płyty
Magic Kingdom nie należą też do krótkich,
trwając zwykle ponad godzinę, a czasem
nawet znacznie dłużej - to też jest dla ciebie
wyzwanie, stworzenie kolejnego, długiego
albumu, spełniającego przy tym wyśrubowane,
bo twoje własne, normy?
Powiedzmy, że to bardziej wyzwanie dla
mnie, żeby nie stworzyć kolejnego długiego
albumu… Komponuję, pracuję, zmieniam i
dodaję i zawsze kończę z długogrającymi albumami…
nawet gdy mówię "tym razem celuję
w maksimum 58minut!". Dodaję wszystko,
co widzę, że jest potrzebne kompozycji i
potem kolejny utwór pojawia się w mojej
głowie i też chcę go dodać, bo pasuje do reszty…
i tak zazwyczaj powstaje długi album.
Próbuję tworzyć krótsze płyty, ponieważ czytam
w recenzjach, że niektórzy uważają je za
zbyt długie, ale cóż… nie da się zadowolić
każdego i jeśli to jest ich jedyne zażalenie, to
Często zdarza się, że odrzucasz jakiś
utwór, nawet kiedy prace nad nim są już
dość zaawansowane, bo uznajesz, że jest za
słaby, albo nie pasuje do danej płyty?
Nie, nie odrzucam utworów… jeśli nie pasują
do płyty czy do zespołu, przechodzi na inny
album lub do innego zespołu. Nieustannie
zmieniam moje kawałki aż do ostatniej sekundy,
jestem perfekcjonistą, jeżeli chodzi o
moją muzykę, co sprawia, że zmieniam i
poprawiam wiele - czasami drobnych - rzeczy,
ale odrzucanie moich kompozycji… nie,
to się nie zdarza.
Bywa, że wracasz do takich dawnych
pomysłów, czy przy kolejnym albumie masz
już tyle nowych, że nie ma o tym mowy?
Zazwyczaj wracam do moich starszych pomysłów,
żeby upewnić się, że nie powielam
czegoś. Mam na koncie już sporo utworów i
nie chciałbym kopiować samego siebie, dlatego
wracam do starych kawałków. Dalej moja
inspiracja wciąż oferuje mi wszystko, czego
potrzebuję do moich nowych płyt i kompozycji.
Wielu wybitnych gitarzystów idzie niejako
na łatwiznę, zapraszając do udziału w
swych kolejnych projektach albo innych wirtuozów
gitary, albo licznych muzyków ze
swych macierzystych zespołów. Ty postępujesz
inaczej: owszem, goście na waszych
płytach pojawiają się często, ale są to zwykle
wokaliści czy klawiszowcy, a z Iron
Mask w Magic Kingdom wspiera cię wyłącznie
basista Vassili Moltchanov?
Vassili to mój najlepszy przyjaciel, który był
zawsze u mojego boku przez całą moją karierę.
Jest niesamowitym basistą, zawsze mogę
na nim polegać jako muzyk i jako przyjaciel.
Iron Mask i Magic Kingdom to dwa oddzielne
zespoły i ja również wolę traktować je
w ten sposób, nie jest to dogodne, gdy zaczynam
mieszać muzyków z dwóch grup, bo
staram się znaleźć odpowiednią osobę dla zespołu,
szukam osobowości. Obydwie grupy
są wciąż dość różne, więc mają też odmienne
potrzeby.
Gracie razem już od dobrych 20 lat, można
więc chyba powiedzieć, że jest twoim zaufanym,
muzycznym partnerem, kimś takim,
kim na przykład dla Jimmy'ego Page'a był
Foto: Magic Kingdom
120
MAGIC KINGDOM
John Paul Jones?
Tak, jak wspomniałem, Vassili to faktycznie
mój bliski towarzysz… jesteśmy przyjaciółmi
od dawna i zrobiliśmy wiele rzeczy razem…
Zawsze byliśmy wsparciem dla siebie nawzajem
i jestem pewien, że to się nie zmieni.
Wielu słuchaczy nie zdaje sobie sprawy z
faktu, jak ważny w zespole z jednym gitarzystą
jest dobry basista, szczególnie na
koncertach - tu też masz konkretne wsparcie,
którego nie można przecenić?
Każdy muzyk w zespole jest tak samo ważny
jak reszta, to właśnie sprawia, że zespół jest
dobry. Nie możesz mieć świetnego wokalisty
z przeciętnymi muzykami, bo to sprawiłoby,
że wokalista będzie tracił potencjał, tak jak
nie możesz mieć wybitnego gitarzysty z
mniej zdolnym basistą czy śpiewakiem… Zespół
jako całość musi trzymać ten sam poziom,
inaczej wszystko jest nie tak.
"MetAlmighty" może być zaskoczeniem dla
tych słuchaczy, który nie śledzą regularnie
internetowych newsów, bowiem Christian
Palin nie śpiewa już w Magic Kingdom, a
zastąpił go sam Michael Vescera - jak doszło
do tej roszady?
Mogę kontynuować tą odpowiedź odnosząc
się do mojej poprzedniej wypowiedzi…
wszyscy muszą być na tym samym poziomie
we wszystkich aspektach, inaczej nie przyniesie
to optymalnych rezultatów… z Michaelem
oczywiście mogłem je osiągnąć. Christian
zrobił dobrą robotę przy naszej ostatniej
płycie, oczywiście, szanuję jego pracę, ale
Michael bardziej pasuje do nas jako muzyk i
jak osoba akurat w tym życiowym momencie.
Podobno przez krótki czas była szansa na
to, że zaczniecie współpracę równie utytułowanym
Fabio Lione, ale koniec końców
nic z tego nie wyszło, mimo wstępnych
ustaleń?
Tak, pomimo początkowych ustaleń tak było
i właściwie wolałbym nie wchodzić w ten
temat za bardzo, bo nie lubię mówić źle czy
bez szacunku o innych muzykach. Mogę
jedynie powiedzieć, że nigdy nie spodziewałem
się, żeby sprawy pójdą tą drogą z tak
profesjonalnym muzykiem o długim stażu
jak Lione, ale zgaduję, że każdy ma swoje
problemy… i na tym zakończmy. Jestem zadowolony
z Michaela i współpracy z nim.
W Iron Mask już od kilku lat wspiera cię z
kolei Diego Valdez, tak więc można powiedzieć,
że masz szczęście do wybitnych wokalistów?
Czy to szczęście…? Chcę wierzyć, że to dlatego
że lubią moją muzykę, moje kompozycje,
mój profesjonalizm i mój sposób pracy… i
lubią być częścią dobrego zespołu.
Kiedyś to była w sumie norma, że gitarowi
wymiatacze, choćby Malmsteen, mieli w
swych zespołach również najlepszych wokalistów,
ale to już od dawna, poza nielicznymi
przypadkami, takimi jak twój, przeszłość
- nie ma teraz racjonalnych podstaw
do takich kooperacji, bo muzyczny biznes
bardzo skarlał, każdy musi więc szukać jak
najbardziej dochodowych kooperacji, zapewniających
po prostu przeżycie, względy
artystyczne schodzą
na dalszy plan, szczególnie
kiedy nie jest
się gigantem pokroju
Maiden, Priest czy
Metalliki? Bardzo to
smutne, ale ty jednak
nie spuszczasz z tonu,
chociaż wiąże się to z
coraz większymi wyrzeczeniami?
Jest trudniej utrzymać
dobrego wokalistę, bo
przychód z muzyki
jest mały (wyjątkiem
są giganci, o których
wspominasz)… jest to
faktycznie przygnębiające,
ale cóż… ja
wciąż idę dalej i przyznaję,
też czasem mam
wątpliwości i pytania,
ale to nie jest tylko
moja praca… to część
tego, kim jestem i nie
mogę tego po prostu
porzucić czy odejść.
Wielu świetnych muzyków
- nawet w dawnych
czasach jak
Mozart - poświęcili
wszystko dla muzyki…
więc dlaczego ja nie
miałbym tego zrobić?
Wiem, ile kosztuje
mnie muzyka, ale również
wiem ile mi daje,
może nie pieniędzy
Foto: Magic Kingdom
czy diamentów, ale są ważniejsze rzeczy w
życiu… Na szczęście moja żona rozumie to
lepiej niż ktokolwiek inny kim jestem i co
robię… Myślę, że to jest bardzo istotne w
życiu. Wspiera mnie we wszystkim bez zadawania
pytań i jest moją największą fanką.
"MetAlmighty" - fajna gra słów w tytule,
do tego symboliczna okładka: faktycznie,
trudno nie zgodzić się z ich wymową, że to
dzięki gitarze właśnie metal jest wszechmocny
i tym, czym jest?
Dziękuję i tak, myślę, że to gitarzyści sprawiają,
że metal jest tym, czym jest, ale może
nie jestem najbardziej obiektywną osobą w
tej kwestii… będąc gitarzystą?! Nie, ostatecznie
tak jak mówiłem… to cały zespół tworzy
muzykę… wyobraź sobie brak perkusji
czy basu?!
Mimo tych wszystkich zmian muzyka hard
'n' heavy, że tak ją szeroko określę, wciąż
ma na całym świecie spore grono oddanych
fanów. Cała sztuka polega więc na tym,
żeby dostosować się do nowych realiów,
wciąż tworzyć jak najlepsze płyty i promować
je na wszelkie możliwe sposoby?
Tak, to bardzo piękne kiedy widzisz, jak lojalni
są fani rocka czy metalu. Trzymają się
swoich grup i są otwarci na nową, inną muzykę
w zakresie ich stylu… kiedy zdobywasz
fanów, bardzo prawdopodobne jest, że (oczywiście
jeżeli utrzymujesz ten sam poziom)
zostaną z tobą. Często widzimy te same nazwiska
i twarze, które pojawiają się na naszych
social mediach, ale też na naszych koncertach…
świetna sprawa, bo nie ma lepszej
promocji niż przekaz ustny, to najszczerszy
rodzaj promocji, jaki możesz mieć. To istotne,
by pokazywali naszą muzykę ludziom,
którzy jeszcze nas nie znają i ponad wszystko
to wspaniałe widzieć rodzica z dzieckiem lub
dziećmi na koncercie… widać, że rock/metal
są przekazywane poprzez generacje i to
niesamowite. Jestem też przekonany, że rock
czy metal to jedne z niewielu stylów muzycznych,
które naprawdę łączą pokolenia.
Zastanowiło mnie to, że jako jedni z
nielicznych nie publikujecie swych albumów
w wersjach cyfrowych, nie ukazują się też
one na płytach winylowych - płyty kompaktowe
są wciąż dla ciebie podstawowym nośnikiem
i tego się trzymasz, chociaż winyl
wrócił do łask słuchaczy?
To przede wszystkim decyzja wytwórni, jeśli
mam być szczery, mamy kilka winyli Iron
Mask i zauważyłem, że są dość popularne,
teraz bardziej niż kiedykolwiek. Chciałbym
zrobić coś wyjątkowego na następną płytę,
ale to jeszcze jest "w powijakach". Płyty CD i
digipacki wciąż pozostają najbardziej fundamentalnymi
formami… ale cyfrowe rzeczy
też rosną w siłę oczywiście wraz z młodym
pokoleniem, które jest przyzwyczajone do
Spotify, iTunes i innych tego typu środków…
jesteśmy reprezentowani wszędzie i
staramy się oferować fanom to, o co proszą
oczywiście w zakresie naszych możliwości
budżetowych.
Wydajecie je zresztą w różnych, czasem też
limitowanych wersjach, a edycje japońskie
mają, tradycyjny dla nich bonus - na "Met-
MAGIC KINGDOM 121
Foto: Magic Kingdom
Foto: Anika Evans
Almighty" jest to symfoniczna wersja
utworu "Just A Good Man", tak więc fani i
tak mają na co polować i wydawać pieniądze?
Byłbym zadowolony, gdyby każdy fan kupił
jeden album, ale obecnie w dobie internetu
oczywiście jest to nierealne, więc nie… to jest
sposób "wydawania pieniędzy" fanów…
Różnica pomiędzy japońską wersją a tradycyjną
to tylko ponownie sprawa wydawcy…
w taki sposób współpracuję z moją wytwórnią
i o to mnie proszą, więc to im dostarczam.
Faktycznie część zagorzałych fanów
zbiera wszystkie wersje, które istnieją i oczywiście
bardzo to doceniamy, ale dla nas to
nie jest konieczność. Po prostu chcielibyśmy,
żeby każdy kto słucha naszej muzyki, w jakiś
sposób za nią zapłacił i zdał sobie sprawę, że
stworzenie albumu również nie jest darmowe…
wydaje się, że ludzie nie rozumieją już,
że jako profesjonalny muzyk potrzebujesz
przychodu z koncertów i sprzedaży. Pobierają
muzykę, bo są do tego przyzwyczajeni i
"wszyscy to robią", ale zapominają, że to też
jest biznes, tak to przede wszystkim sztuka,
ale bardzo dużo czasu i pieniędzy idzie na
stworzenie dobrego, profesjonalnego albumu
i to jest obecnie poważnym problemem dla
muzyków. Często pytam "kiedy idziesz do
piekarni, czy po prostu bierzesz chleb i go
jesz?"… wszyscy odpowiadają "nie, oczywiście,
że nie"… potem, gdy pytam jaka jest
różnica, jeśli chodzi o muzykę, zazwyczaj
muszą chwilę pomyśleć. Więc w naszym systemie
jest utarte, że pobieramy wszystko za
darmo i nie zdajemy sobie sprawy, że to też
jest czyjaś praca, walka o byt…
Nie wykluczasz jednak, że w przyszłości
ukażą się winylowe wznowienia płyt Magic
Kingdom, tym bardziej, że przecież inni
artyści AFM Records wydają je regularnie?
Nie wykluczam żadnej możliwości, to nie jest
zgodne z tym, kim jestem i co wspieram.
Wręcz na odwrót, zawsze jestem otwarty na
wszystkie opcje i jeśli fani proszą o winyle
jestem pewien, że AFM je zrobi… tak więc
powiedziałbym… bawcie się dobrze spamując
wiadomościami AFM Records, bo ja
też kocham edycje winylowe. Dziękuję bardzo
za ten wywiad i za wsparcie.
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
HMP: Po wydaniu debiutanckiego albumu
"Prime Creation" zrobiło się o was ciszej -
przyczailiście się, pracując nad kolejnym
materiałem?
Henrik Weimedal: Taa, tak w sumie, nie
mieliśmy firmy, która zajmowałaby się naszą
promocją od samego początku. Robiliśmy
więc wszystko sami i nie mamy jeszcze
wyrobionych kontaktów, które powinniśmy
mieć.
Macie też nowego gitarzystę - Mathias
chyba wolał cięższe odmiany metalu, stąd
pojawienie się w zespole Ramiego?
Nie, Mathias nie miał już więcej czasu oraz
tej pasji co wcześniej, więc pomyślał, że będzie
nas spowalniał.
"Tears Of Rage" to właściwie w 100 % wasza
zespołowa produkcja, bo mieliście też
znaczny udział w jej nagrywaniu i realizacji,
a tylko w pewnych momentach czy już
w końcowych miksach czy masteringu
wsparli was Pelle Saether i Janne Stark?
Taa, Pelle Seather został przez nas wynajęty
aby zmiksować album z materiałem przez
nas wyprodukowanym, a Janne Stark został
zatrudniony aby wszystko dopracować.
Znaczenie miał też chyba aspekt finansowy,
bo jesteście teraz zespołem w pełni
niezależnym?
Niewiele zespołów ma szansę żyć z własnej
muzyki, wszyscy mamy zwykłe prace. Nigdy
nie zarobiliśmy dużej kasy na muzyce,
niestety, bo to byłoby zajebiste.
Zważywszy fakt, że debiut wydaliście w
małej firmie, która pewnie i tak nie mogła
go znacząco wypromować, to lepiej ogarniać
wszystko samemu, bez pośredników?
Na początku nasz debiut został wydany w
formie fizycznej tylko w Szwecji, a wydawca,
który się nim zajmował był tylko "platformą
wydawniczą". Dopiero rok później
ten album został wydany globalnie przez
Mighty Music. Zajęli się oni co prawda
promocją, ale ciężko jest promować album,
który ma już rok. Nie mogliśmy wykonać
promocji sami, gdyż nie mamy wyrobionych
kontaktów, tak w zasadzie jedyne co
możemy zrobić to promować naszą muzykę
poprzez media społecznościowe oraz wysyłać
coś do magazynów, itd. Problem polega
na tym, że milion innych zespołów robi tak
samo, i łatwo jest zostać przeoczonym.
122
MAGIC KINGDOM
Nie bawiliście się w żadne demówki, single
czy MCD - uderzenie od razu z grubej
rury, debiut płytą długogrającą, wydał
wam się najlepszym rozwiązaniem?
Pewnie, nagrywaliśmy demo i wysyłaliśmy
je do wydawców na całym świecie i tak dalej.
Kiedy wydaliśmy swój debiut, nie mieliśmy
nikogo kto wspierałby nas z promocją,
byliśmy kompletnie nieznani, więc myślę,
że jakiś pojedynczy singiel niewiele by w
naszej sytuacji zmienił. Niemniej jednak,
wydaliśmy promując "Tears Of Rage" dwa
single, aby podsycić trochę apetyt i oczekiwania
odbiorców.
Hard-driving metal
Jak dla mnie power metal w wydaniu tej szwedzkiej grupy jest zbyt mdły
i bez wyrazu, za nowoczesny i za mało w nim metalu jako takiego. Może jednak
ich drugi album "Tears Of Rage" kogoś zainteresuje, szczególnie, że basista Henrik
Weimedal deklaruje: muzyka to nasza pasja!
całym świecie, co było bardzo trudne przed
erą Internetu.
Muzyka w sieci czy streaming mają coraz
większy zasięg, ale wydaliście też "Tears
Of Rage" na CD i na LP - nie ma nic przyjemniejszego
niż posiadanie własnej płyty
w fizycznej postaci, szczególnie na winylu?
Taa, przeglądanie okładki oraz czytanie tekstów
to połowa z całej przyjemności! Myślę,
że szczególnie w gatunku metalu i hard
rocka muzyka jest na fizycznym nośniku
doceniana.
Zadbaliście o szerszą dystrybucję swych
wydawnictw, podpisując umowę z jakimś
liczącym się dystrybutorem? Mieliście na
przykład możliwość umieszczenia swych
płyt w jakichś sklepowych sieciach, wciąż
je oferujących/niezależnych dystrybucjach,
czy jednak najłatwiej je kupić na waszych
koncertach?
Tylko w samej Szwecji, mamy za sobą jednego
z największych wydawców, który rozprowadza
album zarówno do sklepów w formie
fizycznej, a także do największych sklepów
online.
Planujecie szerszą koncertową promocję
"Tears Of Rage", żeby wasz zespół stał się
bardziej rozpoznawalny, również poza
granicami Szwecji czy jest to jednak poważne
wyzwanie, wymagające czasu i nakładów
finansowych?
Taa, zmierzamy w kwietniu do Wielkiej
Brytanii na krótszą trasę, planujemy także
kolejną trasę gdzieś w Europie. (jak wiemy
nic z tego nie wyszło - przyp. red.).
Warto też zauważyć, że istniejecie raptem
od czterech lat, tak więc narzuciliście sobie
naprawdę szybkie tempo, wydając w tym
czasie dwa albumy?
Tak naprawdę to jeszcze zbyt mało! Aby
podtrzymywać zainteresowanie i nie zostać
zapomnianym, powinno się wydawać album
przynajmniej co drugi rok, ale niestety nie
mamy na to wystarczająco dużo czasu.
Nie ma więc co zwlekać, szczególnie teraz,
kiedy jest tak dużo metalowych zespołów,
bo słuchacze szybko zapominają, nawet o
czymś, co im się spodobało, bo ciągle są
atakowani czymś nowym? Dlatego zawartość
"Tears Of Rage" jest tak zróżnicowana,
a do tego nie unikacie też nowoczesnych
akcentów, co ma też odbicie w haśle
"modern hard-driving metal"?
Styl i zróżnicowanie naszej muzyki są właśnie
takie, bo tak po prostu tworzymy, ale
tak, w gruncie rzeczy trudno jest umieścić
muzykę Prime Creation w jakimś konkretnym
gatunku. Nowoczesny hard-driving
wydaje się dobrym, "generalnym" opisem.
Teledyski do "War Is Coming" z debiutu,
teraz "Tears Of Rage" i lyric video "Lost In
The Shade" to ważny aspekt promocji,
szczególnie dla niezależnego zespołu?
Tak, klipy wideo są bardzo ważne, bo łatwo
jest je promować i udostępniać. Na przykład
na Facebooku są one bardziej interesujące i
jest mniejsza szansa, że klipy zostaną po
prostu przeoczone, tak jak gdy dostępny jest
tylko tekst.
Słyszy się narzekania, że Internet zabija
muzykę, ale nie da się nie zauważyć, że to
dzięki niemu macie szanse dotrzeć do
odbiorców praktycznie z całego świata, tak
więc są też i pozytywy tego niewiarygodnego
postępu technologicznego?
Wszyscy wiemy, że Spotify czy YouTube
nie generują dla zespołów jakichkolwiek
znaczących pieniędzy, co niestety jest niefortunne,
niemniej jednak przez kanały takie
jak te łatwo jest promować muzykę na
Myślisz, że faktycznie sprzedaż fizycznych
nośników będzie z każdym rokiem
spadać, czy też będzie tak jak z książkami,
płytami winylowymi, a ostatnio kasetami -
wieszczono im koniec za sprawą rozwoju
technologii cyfrowych, a tu proszę, wciąż
są dostępne i nawet coraz bardziej modne?
Sprzedaż płyt winylowych ostatnio poszła
w górę, w zależności od tego na co patrzysz
na świecie. Z tego co pisze prasa, sprzedaż
płyt winylowych niedługo przewyższy
sprzedaż CD. Także kasety stają się coraz
bardziej popularne.
Foto: Prime Creation
Macie więc o czym myśleć i co planować,
tym bardziej, że Prime Creation stworzyliście
przecież z myślą, że ten zespół będzie
czymś więcej niż tylko kolejną grupą w
waszych artystycznych CV?
Muzyka to nasza pasja, i robimy to głównie
dla siebie. Jeśli więc poprzez szerzenie naszej
muzyki sprawiamy komuś przyjemność,
to jesteśmy szczęśliwi !
Wojciech Chamryk, Przemysław
Doktór, Maciej Kliszcz
PRIME CREATION 123
HMP: Wasz najnowszy album nosi tytuł
"Thrice As Strong", bo tworzycie we trzech
jedyną w swoim rodzaju całość, co uznaliście
za godne podkreślenia?
Ross Markonish: Tak to właśnie wygląda.
Kiedy założyliśmy zespół w 1999 roku obiecaliśmy
sobie, że zawsze będziemy w trzech.
Biorąc pod uwagę, że dotrzymaliśmy tej
obietnicy już przez ponad 20 lat, pomyśleliśmy,
że to trafne, by nazwać naszą płytę
"Thrice As Strong" i uczcić to osiągnięcie!
Można tu chyba mówić o swoistym fenomenie,
bo mało jest zespołów działających
Ewolucja na własnych
warunkach
Amerykanie z Ogre nie są jakoś
szczególnie znani, ale to zespół grający
archetypowy doom/hard rock
na wysokim poziomie. Gitarzysta
Ross Markonish okazał się ciekawym
rozmówcą, wyjaśniając dlaczego
udaje im się grać tak długo w
niezmienionym składzie, jak podchodzą do kariery, co sądzi o bootlegach i jak
doszło do tego, że Ogre nagrało cover Ogre:
Cóż, jak krótka żywotność Cream tego dowodzi,
narkotyki i ego mogą być okropne,
kiedy chodzi o zespoły. Na szczęście my nie
mamy problemów ani z tym, ani z tym.
Nie ma więc wśród was kogoś tak konfliktowego
jak nieodżałowany Ginger Baker
(R.I.P.), dlatego Ogre gra od lat w niezmienionym
składzie i wciąż daje wam to
mnóstwo satysfakcji?
Wszyscy mamy jakieś swoje dziwactwa, ale
nie, nie ma wśród nas kogoś tak niestabilnego
jak Ginger Baker. Powiedziałbym, że
bardziej niż Cream lepszym porównaniem,
sukces, ale wiemy też, że ponad wszystko
granie muzyki to zabawa i tak długo, jak
możemy to robić i wciąż jest kilkoro ludzi
zainteresowanych tym, co robimy, tak długo
będziemy starali się to robić.
W sumie to jednak trochę smutne, bo jeszcze
nie tak dawno miliony dzieciaków z
gitarami miały o czym marzyć, a wiele z
nich naprawdę dochodziło na sam szczyt, a
przy okazji do milionów na koncie. O czym
może zaś marzyć młody muzyk obecnie, o
byciu gwiazdą streamingu, o milionach odsłuchów
jego utworów w sieci, za co dostanie
grosze?
To prawda, ale staram się już nie denerwować
obecnym stanem rynku muzycznego. Z
drugiej strony Internet z pewnością jest dużą
pomocą dla mniejszych zespołów, takich
jak my, jak i dla wielu "sypialnianych muzyków"
- mamy fanów na całym świecie, którzy
słuchają naszej muzyki, co byłoby niezwykle
trudne do osiągnięcia, gdybyśmy nie
mieli dzisiejszej technologii i kultury Internetu.
Wśród kilku nagranych przez was coverów
wyróżnia się "Soulless Woman" Ogre - to
wasz hołd dla tej zapomnianej już grupy?
Dzięki - świetnie się bawiliśmy, nagrywając
ten kawałek na "The Last Neanderthal".
Opowiadałem tę historię już wiele razy, ale
było to tak, że zwrócił się do nas brat jednego
z członków pewnego tajemniczego lokalnego
rockowego zespołu z lat 70. z Idaho,
o nazwie Ogre. Wysłał nam wszystkie
możliwe nagrania ich prób i występów, a
jeden z ich oryginalnych kawałków "Soulless
Woman", wyróżniał się jako pierwszorzędny
kawał riff-rocka z lat 70. Nie ma lepszego
sposobu na uratowanie tej ciemności od zapomnienia,
niż nagranie go na nasz album -
Ogre zrobił cover Ogre!
tak długo w niezmienionym składzie, nawet
jeśli przydarzyła wam się po drodze ta
trzyletnia przerwa?
Myślę, że nasza długowieczność ma dużo
wspólnego z podejściem do zespołu - bierzemy
naszą muzykę na poważnie, ale siebie
samych nie traktujemy już zbyt poważnie.
Pozwoliliśmy grupie ewoluować na swoich
własnych warunkach, nigdy nie czując presji,
by pracować w określonym tempie czy
wymuszać wydanie jakiegoś materiału. Nawet
mimo tego, że po drodze zrobiliśmy sobie
przerwę - właściwie uważam, że to nas
wzmocniło jako zespół.
Mówi się, że im mniej ludzi w zespole tym
lepiej, bo trudniej o jakieś konflikty czy
różnice interesów. Bywa jednak i tak, że
nie na wiele się to zdaje, bo choćby Cream
też grali we trzech i przetrwali raptem dwa
lata?
Foto: Ogre
co do naszych więzi byłby Rush - trzech facetów,
którzy uwielbiali robić razem muzykę
i bardzo dobrze się dogadywali. Tak jak
Geddy, Alex i Neil (RIP) cieszy nas zarówno
wygłupianie się, jak i tworzenie muzyki.
Gdybyśmy tylko umieli grać tak dobrze, jak
Rush…
Czasy mamy w sumie też zupełnie inne,
teraz już mało kto może zostać gwiazdą
rocka w takim klasycznym ujęciu, szczególnie
gdy gra w metalowym zespole?
Tak, jest wiele czynników, które zabijają
marzenie o byciu rockową gwiazdą, mówiąc
kolokwialnie, ale nie jestem pewien, jak
wielu metalowych muzyków wchodzi w
"biznes", myśląc, że im się "uda". Pewnie, są
wyjątki, ale większość zespołów obecnie
musi patrzeć dość realistycznie na swoje cele.
To kolejna rzecz, z którą Ogre nigdy się
nie kryło - oczywiście, chcielibyśmy odnieść
Kiedy zagłębiamy się w historię rocka
okazuje się, że już w końcu lat 60. istniało
wiele zespołów, którym nie było dane przebić
się na rynku i osiągnąć sukcesu, mimo
tego, że nierzadko grały świetną muzykę.
Podobnie było w latach 70. czy 80., a z każdą
kolejną dekadą jest z tym coraz trudniej,
ale nie zniechęca to kolejnych rzesz
muzyków do zakładania kolejnych zespołów
- każdy liczy, że to jemu właśnie się
uda?
Znów, nie jestem pewien czy wszyscy są
przekonani, że odniosą sukces. Myślę, że
przede wszystkim chodzi o miłość do muzyki.
W graniu (i w słuchaniu) heavy metalu
jest coś, co wstrząsa duszą, więc uważam, że
zawsze będą muzycy, którzy będą klękać
przed ołtarzem riffu, nieważne czy odniosą
jakikolwiek sukces. Jeśli sukces temu towarzyszy,
to świetnie, ale jeśli nie, to wciąż
masz muzykę.
Peryferyjne położenie stanu Maine mogło
mieć wpływ na to, że jesteście wprawdzie
zespołem w pewnych kręgach wręcz kultowym,
ale wielu fanów metalu nigdy o
Ogre nie słyszało?
Pewnie, to że pochodzimy z Maine prawdopodobnie
ma coś wspólnego z tym faktem,
124
OGRE
ale myślę że bardziej łączy się to z kolejnym
skutkiem ubocznym internetowej kultury
muzycznej, o czym jeszcze nie wspominałeś
- sposób, w jaki takie gatunki muzyki jak
metal zostały podporządkowane do tak
absurdalnych granic, że istnieją nawet minisceny
wewnątrz scen, co sprawia, że zespołom
jest trudno poszerzyć swoje grono fanów
we wciąż zmniejszających się kręgach.
To swego rodzaju paradoks - nawet jeśli Internet
umożliwia ludziom usłyszenie twojej
muzyki, jest tam tak dużo muzyki, że ludzie
są zmuszeni ją kategoryzować, przez co jest
trudniej innym znaleźć twoją muzykę. Nie
jestem pewien, czy to co mówię ma sens, ale
mam nadzieję, że wiesz o co mi chodzi!
Liczycie, że dzięki Cruz Del Sur Music
ten stan rzeczy ulegnie w końcu pewnej poprawie?
Cruz jest oczywiście "największą" wytwórnią,
z jaką współpracowaliśmy, więc tak -
mamy nadzieję, że ten związek przedstawi
nas szerszej publiczności!
"The Last Neanderthal" i "Thrice As
Strong" dzieli ponad pięć lat - kiedy terminy
nie gonią, a zespół nie jest jedynym
zajęciem czasem tak wychodzi, szczególnie
kiedy wydawanie płyt najzwyczajniej
w świecie przestaje być opłacalne?
Jak już wspomniałem wcześniej, zawsze staraliśmy
się poczekać na odpowiedni moment,
by pisać i nagrywać nowy album. Jeśli
riffy przychodzą nam z trudem, to nie zamierzamy
się zmuszać. Nawet jeśli to oznacza
pięć lat oczekiwania pomiędzy nagraniami,
to niech tak będzie.
Młodzi ludzie coraz częściej mówią: "my
nie słuchamy albumów, tylko piosenek",
można więc powiedzieć, że to streaming
walnie przyczynił się do tego, że znaczenie
długogrającej płyty jako artystycznej całości
tak drastycznie spadło?
To do pewnego stopnia prawda, ale myślę,
że tak jest bardziej w przypadku popularniejszych
i mainstreamowych gatunków
muzyki. Jeśli chodzi o bardziej "niszowe"
gatunki jak metal, uważam, że wciąż jest
tyle samo ludzi, którzy słuchają albumów w
całości, jak przedtem. Plus, odrodzenie winylu
zdecydowanie pomogło przywrócić
etos "albumu jak artystycznego manifestu",
z czego bardzo się cieszę.
Wy jednak nie dajecie za wygraną, bo jednak
wśród fanów hard 'n' heavy wciąż nie
brakuje zwolenników albumów, potrafiących
docenić każdy aspekt takiego wydawnictwa,
szczególnie w fizycznej postaci?
Dokładnie - nawet jeśli mentalność zagorzałego
fana może być czasem śmieszna, to
wciąż potwierdza, że jest sporo ludzi, którzy
oczekują pełnego przeżycia ze strony muzyki,
którą kupują - słuchowego, wizualnego,
namacalnego etc .
Will Broadbent ma tu podwójną okazję do
wykazania się, nie tylko jako perkusista, z
czego pewnie skwapliwie korzystacie?
Tak, jak udowodnił na wielu naszych albumach
i plakatach, Will jest niezwykłym
Foto: Ogre
artystą i grafikiem, który jest nieodłączną
częścią ożywiania naszej muzyki w wizualny
sposób. Facet jest tak utalentowany!
Nie marzy wam się winylowa wersja waszej
płyty, ale jako picture disc? To dopiero
byłoby coś z kolekcjonerskiego punktu
widzenia!?
To byłoby niesamowite! Właściwie, naszą
oryginalną wizją okładki dla "Thrice As
Strong" była wycięta okładka w stylu nowel,
horrorów z lat 70. i 80., ale cena była
zbyt wysoka, więc musieliśmy wybrać prostszy
wzór. Myślę, że wygląda świetnie!
Klasyczny hard rock czy doom metal, ale
też odniesienia do bluesa czy psychodelii,
poza jednym wyjątkiem "Big Man" długie,
rozbudowane kompozycje - zawartość
"Thrice As Strong" potwierdza, że nie lubicie
szablonowych rozwiązań?
Absolutnie. Coś, co zawsze uwielbiałem w
moich ulubionych rockowych zespołach z
lat 70. to to, że ich albumy miały taką różnorodność,
jednocześnie nadal brzmiąc jak
konkretny zespół - myślę o Led Zeppelin,
Blue Oyster Cult, nawet Black Sabbath.
Te płyty są różne stylistycznie, ale wciąż
tworzą zwartą całość. Właśnie to chcemy
odtworzyć na naszych albumach i muszę
powiedzieć, że jestem całkiem dumny z różnorodności
na "Thrice As Strong" i naszych
innych albumach. Staram się nawet
unikać zbyt wielu piosenek w tej samej
tonacji na jednej płycie! Niestety, myślę, że
dzisiejsi słuchacze - nawet zagorzali fani metalu
- mają trudności z tą różnorodnością.
Właściwie niektóre recenzje albumu były
dokładnie o tym - mówią, że płyta nie jest
wystarczająco w stylu doom (cokolwiek to
znaczy) albo, że są zdezorientowani, bo jedna
piosenka brzmi jak Maiden, inna jak
Motörhead, a jeszcze inna jak St. Vitus.
Cóż, to jest to, kim jesteśmy. Dla mnie nie
ma nic nudniejszego, niż słuchanie albumu,
gdzie każda piosenka brzmi dokładnie tak
samo, ale tego chyba wielu ludzi właśnie
oczekuje…
Wydaje mi się, że na koncertach te utwory
jeszcze bardziej zyskują, szczególnie kiedy
wzbogacacie je dłuższymi solówkami czy
wydłużacie?
Przez ostatnie dwadzieścia lat, komentarz,
który słyszeliśmy najczęściej to, że nasze
studyjne albumy, mimo że są dobre, nie są
nawet bliskie oddaniu naszego brzmienia na
żywo i tej energii. I do pewnego stopnia się
z tym zgadzam. Nie ma nic lepszego, niż gra
na żywo na scenie, zawsze staramy się dodać
coś odmiennego do naszych występów,
jeśli tylko to możliwe. Jestem ogromnym
zwolennikiem improwizacji w muzyce i chociaż
chciałbym, byśmy improwizowali więcej,
zawsze mamy momenty, w których
przeciągamy piosenki i bujamy się do muzyki
na scenie. Rzadko gram moje solówki
dwa razy w ten sam sposób i mimo, że prowadzi
to czasem do złych dźwięków i tym
podobnych, wolę to niż granie w dokładnie
ten sam sposób na każdym koncercie.
Jesteście zespołem, który postawił na albumy,
ale może w takiej sytuacji dobrym
pomysłem byłoby nagranie kilku koncertów
i wydanie płyty koncertowej, nawet
jakby miał to być taki oficjalny bootleg, nie
kolejna, regularna płyta w waszej dyskografii?
Cóż, wydaliśmy przez lata kilka kawałków
live, takie jak np. te na "Secondhand Demons".
Mieliśmy również koncertowe DVD
na wznowieniu "Seven Hells" Minotauro,
jak i kilka pełnych koncertów na YouTube,
więc fani z pewnością mogą znaleźć trochę
materiału filmowego!
OGRE 125
126
Foto: Dave Gagne
Uznajecie takie, mniej lub bardziej oficjalne,
wydawnictwa koncertowe, sami też
zbieracie bootlegi waszych ulubionych zespołów?
Zbieram nagrania koncertowe odkąd byłem
w liceum! Przeczesywałem lokalne sklepy
muzyczne w poszukiwaniu nędznie nagranych
koncertów Led Zeppelin, The Who,
Floyd, Sabbath, etc. i byłem też zaangażowany
w kilka kręgów ich wymiany. Obecnie
łatwo jest znaleźć tego typu rzeczy na
YouTube czy rozmaitych stronach internetowych
- i oczywiście są też zespoły jak
King Crimson, które udostępniają je fanom
w bardziej oficjalnym formacie, poprzez pobrania
online, a także archiwalne wydania.
Tak bardzo, jak w pewien sposób tęsknię za
czasami, gdy natknąłem się na taśmę jakiegoś
niesłyszanego wcześniej koncertu swojego
ulubionego zespołu, tak oczywiście kocham
internetowe zasoby fanów i z nich
korzystam - a teraz, gdy sam jestem w zespole,
w pełni rozumiem "złodziejski" aspekt
kupowania i sprzedawania pirackich nagrań.
Teraz kupuję je tylko, gdy są oficjalnie wydane
przez zespół. W przeciwnym wypadku
po prostu słucham na Youtube czy coś podobnego.
Mieliście kiedyś na koncertach sytuację,
że przyłapano na nich delikwenta z dyktafonem
czy innym sprzętem nagrywającym,
czy teraz, w dobie smartfonów, takie sytuacje
już się nie zdarzają?
Nie zauważyłem tego, ale szczerze mówiąc,
byłbym zaszczycony, gdyby ktoś przejmował
się naszym zespołem na tyle, by po cichu
wnieść sprzęt nagrywający!
To chyba taka trochę walka z wiatrakami,
te wszystkie akcje zabraniające używania
telefonów podczas koncertu, odbieranie ich
do depozytu czy wyłączanie, bo przecież
zawsze znajdzie się ktoś, kto go przemyci?
Widziałem King Crimson kilka razy na ich
ostatnich trasach, mają oni najsurowszą politykę
"zero telefonów", jaką kiedykolwiek
widziałem - jeśli ktokolwiek wyciąga telefon,
nieważne z jakiego powodu, podczas
OGRE
koncertu, będzie na niego skierowane światło
do czasu, aż go odłoży. Jeśli ktoś kilkakrotnie
się tego dopuści, będzie wyprowadzony
na zewnątrz. Robert Fripp jest nawet
znany z tego, że wskazuje ludzi używających
telefonów podczas show! Myślę, że to
świetne - nie potrzebuję, by moje koncertowe
przeżycie zostało zrujnowane przez
idiotę, przeglądającego instagrama czy wysyłającego
filmik przyjaciołom, którzy są
zbyt leniwi, by przyjść na koncert. Występy
na żywo są dla muzyki, nie po to, by gapić
się na telefon. Jeżeli nie potrafisz nie korzystać
ze swojego telefonu przez dwie godziny,
zostań w domu. Koniec dyskusji!
Dlatego wszędzie jest pełno filmików z
koncertów podłej jakości - wkurzają was
telefony na koncertach, czy nie zwracacie
już na to uwagi?
Jeżeli nie widać tego w mojej poprzedniej
odpowiedzi, tak, denerwuje mnie to!
Kiedyś stałem za gościem, który non stop
podskakiwał, nagrywając przy tym cały
koncert. Aż chciałem zobaczyć to nagranie,
ale jakoś nie wrzucił go do sieci
(śmiech). Może w końcu ludzie zrozumieją,
że nie da się dobrze bawić i jednocześnie
wszystkiego nagrywać? To drugie jest w
sumie niepotrzebne, przynajmniej nie na
taką skalę, bo kilka fotek czy nagranie z
ulubionego utworu jest przecież miłą pamiątką,
ale nie ma co przesadzać?
Jeśli zespół jest wystarczająco dobry na koncercie,
fani nie muszą wyciągać swoich aparatów
- powinni zapomnieć o wszystkim i
wszystkich dookoła i po prostu słuchać muzyki,
rejestrując występ w swojej głowie.
Jeżeli ludzie patrzą na swoje telefony, to
znaczy że zespół robi coś nie tak. Przepraszam,
ale taka jest prawda.
Wojciech Chamryk & Kinga Dombek
HMP: Nie jest to w żadnym razie jakiś
robiący wrażenie rekord, bo przecież na
premierowe płyty Possessed, Budgie czy
Black Sabbath trzeba było czekać znacznie
dłużej, ale fakt jest faktem: od momentu
wydania przez was debiutanckiego albumu
"Epicurean Mass" minęło ponad 16 lat -
tacy z was perfekcjoniści, czy przeciwnie,
leniuchy?
John Gallo: Może odrobina tego i tego?
(śmiech). Zdecydowanie już od wielu lat zamierzaliśmy
wydać nowy materiał, ale całkiem
szczerze było mi trudno skupić się na
Orodruin, gdy grałem w tym samym czasie
w ponad czterech zespołach.
Dwa albumy przez ponad 20 lat istnienia
nie robią szczególnego wrażenia. Teraz
moglibyście tłumaczyć się tym, że mało
kto zwraca już uwagę na długogrające płyty,
liczą się pojedyncze piosenki czy cyfrowe
single, ale wy praktycznie od samego
początku nie byliście zbyt aktywni wydawniczo,
co potwierdza też dyskografia
Orodruin?
Zmierzamy w tę stronę z pewnością! Mieszamy
nowe pomysły i riffy na nasz następny
album, więc mamy nadzieję, że wyjdzie
on szybciej niż później! Może w międzyczasie
będziemy mieć 7" singiel!
Co więc zdopingowało was do rozpoczęcia
prac nad kolejną płytą? Uznaliście, że to
nudne grać ciągle koncerty ze starym materiałem,
najwyższa pora stworzyć coś nowego?
Granie na żywo nigdy nie jest nudne, bez
względu na materiał, ale zbliżał się czas,
żeby wypuścić coś nowego! Gra na scenie to
najlepsza część Orodruin… jesteśmy zespołem
na żywo!
Plusem tego długiego milczenia było to, że
w tak zwanym międzyczasie do zespołu
wrócił Nick, ale straciliście z kolei długoletniego
perkusistę Mike'a?
Tak, było kilka zmian, ale poza tym wszystko
wypadło najlepiej jak się dało w tej sytuacji.
To trochę dziwne, być zaangażowanym w
powstawanie nowego materiału i odejść
tuż przed jego nagraniem - proza życia
znowu dała o sobie znać?
Miały na to wpływ rozmaite czynniki, ale
życzymy mu jak najlepiej.
Głód doom metalu
Nie wydają płyt zbyt często, ale kiedy już do tego dojdzie proponują
doom metal w najlepszym wydaniu, nawiązujący do dawnych tuzów gatunku, ale
też pełen świeżości. "Ruins Of Eternity" jest dopiero drugim albumem Orodruin,
ale śpiewający gitarzysta John Gallo już zapowiada, że z nagraniem kolejnego
uwiną się znacznie szybciej:
W czasie sesji poradziliście sobie w trzech,
bo za bębnami zasiadł Mike Puleo, ale bez
zaangażowania się regularnego perkusisty
nie obędzie - macie już kogoś na oku?
Tak, Kevin Latchaw z zespołu Argus, który
był naszym zastępstwem na "Hammer
Of Doom" w Niemczech jest wspaniałym,
solidnym perkusistą i planujemy współpracować
z nim w przyszłości tak długo, jak
tylko jego harmonogram na to pozwoli.
Pracowaliście nad tymi utworami przez
dwa lata, ale na płytę nie trafił wyłącznie
nowy materiał, bo zdecydowaliście się też
wykorzystać starsze utwory, jak na przykład
"Letter Of Life's Regret" ?
Kawałki na nowej płycie są zbiorem kompozycji
z lat 2016-2017, z wyjątkiem "Voice
In The Dark" z 2014 roku i "Letter…" z
2005roku. Więc tak, w większości to zupełnie
nowy materiał.
że sporo oldschoolowych doom/metal fanów
na całym świecie docenia nas. Tak długo,
jak kochamy to, co robimy, tak mamy nadzieję,
że nasze albumy będą to potwierdzać.
Powierzyliście "Ruins Of Eternity" firmie
Cruz Del Sur Music - liczycie, że dzięki
tej wytwórni dotrzecie do szerszego grona
słuchaczy?
Tak, to cudowne jak bardzo zostaliśmy nagłośnieni
pod względem promocyjnym.
Dla wielu fanów, choćby z racji stażu, już
jesteście legendą amerykańskiego doom
metalu, chociaż sami pewnie w żadnym
razie nie postawilibyście się w jednym szeregu
z Pentagram, Saint Vitus czy The
Obsessed?
Nie jestem tego taki pewien! (śmiech). To
zespoły, którymi zacząłem się interesować
jako nastolatek w połowie lat 90., kiedy
usłyszałem o brzmieniu doom metalu czy
też zespołach podobnych do Sabbs i to zdecydowanie
odbiło się na rodzaju riffów, które
chciałem grać.
Jest to jednak miłe, kiedy słuchacze postrzegają
to co robicie w taki właśnie sposób
- zamierzacie w swoistym rewanżu
wydawać nowe albumy nieco częściej niż
dotychczas, czy też wasze metody pracy
nie ulegną zmianie?
To jest to, co planujemy zrobić! Więcej festiwali,
tras, znów festiwali i tras koncertowych
w każdym mieście! Gdzieś w miejscu,
w którym doom istnieje i wciąż utrzymuje
w głodzie muzyki nasze bijące serca!
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek
W sumie przy stylistyce jaką prezentujecie
nie ma mowy, że jakiś utwór wyjdzie z
mody, bo wszystkie brzmią już na starcie
niczym jakieś ponadczasowe klasyki, niezależnie
od tego, kiedy powstały? (śmiech)
Dzięki, to wiele dla nas znaczy. Nie wiem
do końca w jaki sposób to uchwyciliśmy, ale
doceniamy opinie, które otrzymujemy.
To z jednej strony atut, ale też chyba i
utrudnienie, bo musicie równać do tego
najwyższego poziomu, wyznaczonego
przez wielkich hard rocka i doom metalu
jeszcze w latach 70. i 80.?
Orodruin uwielbia i bierze sobie na poważnie
do serca wiele legend, więc jest to niejako
odzwierciedlone w naszej muzyce i
kompozycjach. Cenimy wiele elementów w
Sabbath, Heep, Atomic Rooster, Purple,
Priest i Maiden!
Może to jest więc odpowiedź na to, że płyty
wydajecie niezbyt często, bo lepiej rzadziej,
a lepsze?
Nie jestem w stanie na to odpowiedzieć.
Mam nadzieję, że niezależnie od czasu będziemy
dążyć do jak najlepszej jakości naszych
wydań. Uważam, że "Claw Tower... "
i split z Reverend Bizzare, choć wydane
tylko rok po tym, jak wypuściliśmy nasz debiut,
to zbiory wciąż świetnej jakości kawałków.
W sumie rynek jest już obecnie tak zapchany
płytami i zespołami, że ciężko, nawet
grupie z takim stażem jak wasza, znaleźć
jakąś niszę dla siebie - to pewnie też
ma wpływ na rytm waszej wydawniczej
aktywności?
Jesteśmy gdzieś w tej mieszance, ale czuję,
Foto: Orodruin
ORODRUIN 127
zakręconymi na tym punkcie muzykami nie
dbał jeszcze o ten rodzaj muzyki.
Nie tylko klasycznie
Szwedzi na trzecim już albumie podchodzą do klasycznego rocka po swojemu.
Jak dla mnie trochę za dużo na "III: Winter" wpływów Muse, ale Nocturnalia
potrafi też zaskoczyć wpływami starego, dobrego grania, efektownie łącząc
hard rocka spod znaku wczesnego Black Sabbath, bardziej wysmakowane brzmienie
Wishbone Ash czy dodając do nich elementy rocka progresywnego i psychodelii:
HMP: Myślisz, że Nocturnalia byłaby takim
właśnie zespołem jakim jest, gdyby nie
fakt, że pochodzicie ze Skandynawii? Miało
to jakiś wpływ na wasze mroczne, melancholijne
brzmienie, etc.?
Dennis Skoglund: Nie. Ale w sumie również
i tak. Nie ma wątpliwości, że nasze
otoczenie, niezależnie od tego czy jest to
inspirująca natura, czy też bogate dziedzictwo
muzyczne, miało na nas do tej pory duży
wpływ, zarówno jako muzyków, jak i ludzi.
Tak wielu wpływowych muzyków grających
wszystkie gatunki muzyczne pochodzi
W sumie zawsze istniały zespoły grające
taką oldschoolową muzkę, nawet w latach
80. i 90., tylko mało kto je dostrzegał, a już
media w szczególności - nie jest to jakiś
paradoks, że coś, zawsze aktualne pod względem
muzycznym, musi zostać całkowicie
zapomniane, żeby ktoś triumfalnie to
"odkrył" i obwołał wydarzeniem, ekscytującą
nowością?
Dennis Skoglund: Na pewno muzyczne
trendy pojawiają się w pewnym schematycznym
obiegu, jak wiele metafizycznych zjawisk
wokół nas. Wydaje mi się, iż ludzi nudzi
po tak wielu latach słuchanie tego samego
rodzaju muzyki. Wszystko ma swoje
ograniczenia. Można tylko do pewnego stopnia
unowocześniać i zmieniać gatunek - później
musi on zmienić się w coś nowego i
czasem zupełnie innego. To nigdy się nie
kończy, zmiany odbywają się cały czas. Dzisiaj,
po uczeniu się od innych, wpływowych
twórców i zespołów, możesz albo zajmować
się dalej czymś oklepanym albo próbować
poszerzać granice muzyki na osobistym
poziomie. Inaczej jesteś tylko nostalgicznym
typem albo odtwórcą. Nie ma w tym nic złego,
ale dla mnie nie jest to po prostu inspirujące.
Nie możesz stworzyć na nowo muzycznego
gatunku, one mają własne życie; możesz
tylko uczyć się od nich i stać się tego
częścią. Ludzie, którym się to udaje mają ze
sobą wspólne to, że szanują i mają wiele
zrozumienia wobec muzycznych korzeni.
To, w połączeniu z tobą i twoimi osobistymi
preferencjami, pozwala ci nie być po prostu
czyjąś kopią, nieważne jakim rodzajem
muzyki się zajmujesz.
właśnie stąd, że aż trudno w to uwierzyć.
Szczególnie ze Szwecji. Nie wiem czemu, ale
dorastając w kraju gdzie panuje tak długa i
ciemna zima, gdzie większość ludzi spędza
pół roku wewnątrz budynków, w końcu każdy
zabierze się za jakieś wyrafinowane hobby.
Dlatego większość ludzi w dzieciństwie
nauczyła się grać przynajmniej na jednym
instrumencie. W dzisiejszych czasach większość
mieszka w miastach, gdzie interesują
ich głównie media społecznościowe i telewizja,
ale nie tak dawno temu było zupełnie
inaczej. Może zaczynam stawać się już stary
i zgorzkniały, ale myślę, że moje pokolenie
było ostatnim, w którym większość nauczyła
się grać na instrumencie w szkole, albo podczas
dodatkowych lekcji w wolnym czasie.
To smutne, ale z drugiej strony nie wiadomo
co przyniesie przyszłość.
Foto: Erik Eja Joelson
Pewnie nieźle się zdziwiliście, że wasza pasja
do klasycznego rocka sprawiła, że zostaliście
wrzuceni do worka z napisem classic/retro,
bo takie akurat granie stało się
wtedy znowu modne?
Dennis Skoglund: Nie, nie za bardzo. Kiedy
zaczynaliśmy naokoło było tyle podobnych
zespołów, które powstawały z brzmienia
innych szwedzkich grup jak Graveyard,
Witchcraft, Ghost i tak dalej, a stare zespoły
jak Led Zeppelin czy Black Sabath stały
się obowiązkowe w kolekcji nagrań. To był
bardzo inspirujący czas, gdzie działa się masa
różnych rzeczy, ale my tak naprawdę nie
byliśmy częścią rockowego podziemia w
Szwecji, tak samo jak wtedy, tak i dziś.
Wszyscy wywodzimy się z różnych muzycznych
korzeni: niektórzy z nas już wcześniej
kilka razy byli na trasie po Europie,
grając w hardcorowych czy punkowych zespołach,
zanim w ogóle zaczęli tworzyć w ramach
Nocturnal, jak nazwaliśmy siebie na
początku. Nie interesowało nas za bardzo,
co działo się na scenie w tamtych czasach,
chcieliśmy po prostu grać starego, dobrego
rocka, po tym, jak przez jakiś czas tworzyliśmy
cięższe brzmienie. Pewnie Linus i Kalle
grali wcześniej klasycznego rocka przez wiele
lat jako dzieciaki w stylu Kiss czy Hellacopters,
więc sądzę, że można powiedzieć, iż
wyprzedzali oni trend, w którym nikt poza
może twoim bratem, tatą lub najbardziej
Przemawia za tym również fakt, że moda
na klasycznego rocka trwa już od kilku lat i
nie wygląda na to, żeby szybko miała się
skończyć - ludzie chcą więc słuchać dobrej,
prawdziwej muzyki, tylko muszą o niej
wiedzieć, zdawać sobie sprawę, że ktoś ją
gra?
Dennis Skoglund: Masz na myśli to, że ludzie
muszą być częścią sceny by móc znaleźć
nowe zespoły? Taa, w pewien sposób, jeżeli
chcesz znaleźć coś dobrego. Myślę, że większość
ludzi zainteresowanych rock'n'rollem
to bardziej lub mniej muzyczni nerdzi i aktywni
słuchacze. Jeżeli nie znasz nikogo kto
siedzi w muzyce, to pewnie musisz pójść na
jakiś rockowy koncert czy festiwal oraz możesz
śledzić magazyny muzyczne i wydawnictwa,
aby wiedzieć na bieżąco o nowych
zespołach i płytach. Wydaje mi się, że pewne
odmiany muzyki wymagają też czegoś
więcej niż dobry gust. Zarówno zgadzam i
nie zgadzam się z tym. Dzisiaj zdaje się, że
ludzie mają już dość retro rocka, albo są zbyt
rozpieszczeni jeśli można to tak ująć. Myślę,
że to trochę nadużywana marka, zarówno w
Szwecji, jak i generalnie w północnej Europie.
Przy takim zagęszczeniu dobrych zespołów,
ciężko jest komuś zaimponować i znaleźć
przez to słuchaczy. Większość ludzi jest
szybka w ocenie i myśli, że wie czego się
spodziewać, kiedy słyszą o zespole retro
rocka, ja także taki jestem. Nie jest on tak
nowy i ekscytujący jak dziesięć lat temu,
128
NOCTURNALIA
kiedy to wszystko stało się rodzajem podziemnego,
bardzo aktywnego ruchu. Wciąż
jest dużo dobrych zespołów, zarówno nowych
jak i starych, ale jest tylko kilka takich,
które tworzą tę samą muzykę jak kiedyś.
Myślę, że zarówno muzycy jak i publiczność
szukają czegoś "więcej" niż tylko stereotypowego
klasycznego brzmienia rocka, przynajmniej
kiedy siedziałeś w tym gatunku przez
kilka ładnych lat.
Nie jest też czasem tak, że ten cały nurt
retro rocka jest przejawem pewnego buntu,
tak jak choćby moda na uplugged na początku
lat 90., kiedy słuchacze i muzycy też
mieli dość sztucznie brzmiących, przeprodukowanych
płyt i postanowili wrócić do
korzeni, akustycznych brzmień?
Dennis Skoglund: Taa, zapewne. Nie wiem
tak dużo na ten temat. Pasuje mi niemal
wszystko, tak długo jak zespoły nagrywają
na taśmach i robią to w stylu starej szkoły,
zamiast wydawać za dużo swojej muzyki.
My nie postrzegamy się jako zespół retro
rocka, nawet jeśli niektórzy ludzie mówią, że
nim jesteśmy. Nie przejmuje się tym co inni
myślą, po prostu wolimy grać mroczny i ciężki
rock, nic poza tym. Niektórzy z nas lubią
bardziej black i death metal, ale znaleźliśmy
wspólny grunt w klasycznym rocku. Lubimy
kiedy bębny brzmią jak bębny, a gitary jak
gitary, ale nie walczymy aby odnaleźć idealne
brzmienie z lat 60. czy 70.
Zaczynaliście jako Nocturnal i to dość
skromnie: najpierw był 7" singel, później
12", aż wydaliście debiutancki album - nie
chcieliście rzucać się od razu na głęboką
wodę?
Dennis Skoglund: Właściwie piosenka na
7" singlu była pierwszą, którą kiedykolwiek
napisaliśmy, a trzecia piosenka z tego nagrania
znalazła się w końcu na naszym debiutanckim
albumie. Podczas sesji nagraniowych
do albumu mieliśmy dodatkową piosenkę,
która w końcu stała się początkiem
strony B naszego 12" albumu. Od początków
nagrywamy i wydajemy prawie zawsze nowe
piosenki, i jeśli chcesz usłyszeć nasz rozwój
Foto: Nocturnalia
Foto: Erik Eja Joelson
jako zespołu, posłuchać całego naszego
wczesnego repertuaru, po prostu sprawdź
nasze pierwsze trzy oficjalne wydawnictwa.
Na początku wszystko działo się dość szybko.
Zdobyliśmy umowę na nagrania z Gaphals,
po tym jak usłyszeli nas kiedy graliśmy
w salii prób, zanim jeszcze wokalista Linus
Ekermo dołączył do zespołu, więc wydaje
mi się, że odpowiedź jest wprost przeciwna
do tego co sobie założyłeś - weszliśmy w to
w całości, od samego startu.
Nazwa Nocturnal jest dość oklepana - to
dlatego z niej zrezygnowaliście, poddając
w sumie niewielkiej, ale istotnej modyfikacji?
Dennis Skoglund: Najłatwiejszym sposobem
aby na to odpowiedzieć jest odniesienie
się do innych zespołów, które mają taką
samą nazwę. Nocturnalia brzmi i wygląda
lepiej, jeśli ktoś chce znać moje zdanie.
Jak z perspektywy czasu oceniasz waszą
debiutancką płytę? Może nie odbiła się ona
szerokim echem, nie stała wydarzeniem, ale
umożliwiła zespołowi profesjonalny start,
stając się punktem wyjścia do dalszych
działań?
Kalle Svensson: Tak w zasadzie to mam
pewne trudności ze słuchaniem tego albumu.
To jeszcze niedjorzały materiał i w procesie
pisania utworów podjęliśmy wtedy
pewne decyzje, które może powinny być inne.
Lecz pomimo tego, wciąż słucham od
czasu do czasu tego albumu, a jednym z powodów
jest ten, o którym już wspomniałeś:
ten album jest ważny. Ważny pod tym
względem, że pozwolił nam poznać uczucie
procesu tworzenia i był niezwykle ważnym
doświadczeniem, kiedy ruszaliśmy naprzód
w gęstą dżunglę pisania utworów. Może trochę
parafrazuję twoje pytanie, ale mnie też
to chodziło po głowie. Na koniec, jestem
dumny z albumu, który stworzyliśmy, jest
na nim kilka przyzwoitych utworów, ale w
tamtym czasie wciąż dopiero zaczynaliśm,y
a dobre rzeczy wymagają długiego czasu aby
je skończyć.
Gaphals Records była dobra na początek,
ale chcieliście iść dalej, rozwijać się, stąd
zmiana wydawcy? Kontrakt z The Sign
Records był dobrą decyzją i znaczącą zmianą
w waszym życiu?
Dennis Skoglund: To tak w zasadzie ten
sam wydawca. The Sign Records prowadzone
jest przez tych samych ludzi, którzy podpisali
z nami kontrakt dla Gaphals w roku
2012. Wiem, że to brzmi skomplikowanie,
ale sprawdźcie sobie almostrelgious.com, aby
się dowiedzieć czegoś więcej.
Pomiędzy drugą a trzecią płytę mieliście
przerwę, ale jednak wróciliście do wspólnego
grania, nie było innej możliwości?
Linus Ekermo: Przerwa była spowodowana
wieloma czynnikami, jak inne muzyczne
projekty i rodzina. Jestem teraz także gitarzystą
w The Year Of The Goat, gram na
basie z naszymi kolegami z wytwórni Oblivious,
Dennis jest perkusistą w Forndom i
Draugurinn, a Kalle gra na gitarze w Shitbaby
Mammals. Pomimo tego, że skupialiśmy
się przez pewien czas na innych rzeczach,
Nocturnalia zawsze była aktywną
NOCTURNALIA 129
Foto: Nocturnalia
częścią naszego życia. Kiedy czas i inspiracja
były właściwe, zaczęliśmy pracować nad "III
Winter". Bądź co bądź, przerwa, którą mieliśmy
dała nam inspiracje i pewność, co do
kontynuowania pracy nad Nocturnalia.
Tytuł "III: Winter" nawiązuje do waszego
debiutu jeszcze pod inną nazwą, podkreślacie
w ten sposób spójność obu wcieleń
zespołu?
Dennis Skoglund: Tak, zgadza się. Chcieliśmy
podkreślić kontynuację tamtego zespołu
i jego dyskografii, zwłaszcza po zmianie
nazwy i członków, po rocznej przerwie, a
także po muzycznym postępie, który dokonał
się po naszych ośmiu latach w branży.
Nocturnal i Nocturnalia to ten sam zespół,
tylko z inną nazwą.
Podobno nie zawsze prace nad trzecią płytą
idą jak z płatka, bo niekiedy zaczyna brakować
pomysłów, a terminy gonią - jak było
w waszym przypadku?
Linus Ekermo: Myślę, że u nas było zupełnie
odwrotnie. Może czas rozłąki oraz
Foto: Nocturnalia
tworzenia w ramach innych projektów sprawił,
że dorośliśmy i znaleźliśmy nowe metody
tworzenia. Dla mnie osobiście ten album
był największym pewniakiem z całej trójki.
Kiedy mieliśmy już pomysł na to co chcieliśmy
osiągnąć, zdawało się, iż muzyka i teksty
wychodziły nam trochę łatwiej. Sposób w
jaki nagraliśmy ten album, nałożył na nas
także trochę presji, która nam na końcu tylko
pomogła. W sumie, czujemy, że dokonuje
się w naszym zespole ewolucja, i ten trzeci
album jest jak do tej pory naszym najlepszym
dziełem.
W żadnym razie nie było więc tak, że spinaliście
się na próbach czy w studio: "wow,
to ta trzecia, przełomowa dla każdego
płyta!" ale spokojnie robiliście swoje?
Linus Ekermo: Nie, nie za bardzo. Oczywiście,
słyszeliśmy o tym powiedzonku, że
trzeci album "albo wzmacnia albo niszczy" -
ale myślę, że to nie miało żadnego wpływu
na to jak ten album został skomponowany i
nagrany. Po prostu pomyśleliśmy, że mamy
kilka świetnych pomysłów, i zrealizowaliśmy
je. Więc tak, myślę że trochę bardziej spokojnie
zrobiliśmy co trzeba było, lub przynajmniej
to, co chcieliśmy zrobić. Jeżeli chodzi
o nasz czas w studio, to ten album nagraliśmy
w inny sposób niż poprzednie dwa.
Przy tym albumie było trochę więcej presji
aby skończyć na czas, ale także mieliśmy
więcej skupienia przy mniejszej ilości rzeczy
z życia codziennego, które rozpraszają. Nie
sądzę aby którykolwiek z nas myślał, że to
jest właśnie ten trzeci, ohhh super najważniejszy
album; raczej byliśmy dumni z tego
co zrobiliśmy i chcieli podzielić się tym z
wszystkimi.
W historii muzyki nie brakuje zresztą ogromu
przykładów, że jeśli ktoś tworzy pod
oczekiwania publiczności, to zwykle przegrywa,
a utwory napisane w pięć minut,
choćby "Paranoid", stają się przebojami,
więc w sumie po co się stresować, prawda?
Linus Ekermo: Dokładnie, nie ma powodu
aby się tym stresować. Nie da się tak
naprawdę przewidzieć które piosenki z albumu
będą najbardziej popularne. Czasami
zmagamy się z jakąś piosenką miesiącami, a
czasem wszystko układa się w 30 minut. Nie
widzę żadnego związku między czasem jaki
był potrzebny aby stworzyć utwór, a jego popularnością.
Kiedy "III: Winter" został wydany,
byliśmy zaskoczeni i wdzięczni, iż ludziom
najbardziej podobają się różne piosenki.
Każdy miał swoje ulubione utwory,
ale wszystkim album jako całość podobał
się. Dla mnie to większy komplement niż
bycie rozpoznawalnym przez tylko jeden
"hit".
Wasze utwory brzmią tak, jakby powstawały
w czasie prób, kiedy sobie luźno
muzykujecie, a gdy zabrzmi jakiś fajny riff
czy patent rytmiczny staje się punktem
wyjścia do dalszych prac?
Kalle Svensson: Musze przyznać, że kiedy
zaczynaliśmy z naszym zespołem, to częściej
niż rzadziej tak właśnie było - chodziło głównie
o zabawę i dziką energię, ale okoliczności
wtedy były inne. Na przykład, kiedy
razem z Dennisem wpadliśmy na pomysł
założenia tego zespołu, natychmiast zadzwoniliśmy
do Maxa i dwie godziny później
zaczęliśmy pierwsze próby. Inaczej
dzieje się kiedy jesteś już starszy, a w twoim
życiu dzieje się jeszcze wiele innych rzeczy -
musisz się do tego przystosować i w związku
z tym tworzenie wygląda inaczej. Wciąż cieszę
się jednak, że jako kolektyw mieliśmy te
lata i nie zaczynaliśmy jako zespół, który od
razu nagrywał. Jak sam to podkreśliłeś: nawet
jeśli piosenki nie zostały stworzone w
ten sposób, możemy wciąż sprawić, aby brzmiały
jak stworzone w ten właśnie sposób i
wciąż nie dołączyliśmy do masywnie przeprodukowanej,
ciemnej strony. Ale dzieje się
tak głównie dlatego, że my tworzymy utwory
do wykonywania na scenie, nie na nagrania.
Zależało wam też chyba na surowym, organicznym
brzmieniu, typowym dla starego,
dobrego rocka - trudno było osiągnąć
taki właśnie efekt?
Linus Ekermo: Próbujemy robić to tak jak
za dawnych dni. Są pewne dodatkowe in-
130
NOCTURNALIA
strumenty jak perkusjonalia, fortepian czy
kilka rodzajów gitar, ale podstawą są bębny,
bas, dwie gitary i główny wokal. Tym właśnie
jest nasz zespół. Koniec końców najtrudniejszą
częścią jest zaakceptowanie bardziej
surowego brzmienia starej szkoły. Zwłaszcza
dzisiaj, kiedy muzyka rockowa brzmi cyfrowo
i zdaje się być za bardzo dopracowywana.
Nagraliśmy wszystko ze starymi bębnami
i wzmacniaczami, i myślę, że to ważne,
aby utrzymywać tego ducha.
Dzięki temu będzie wam też łatwiej na
koncertach, co zwykle jest zmorą zespołów
przesadzających z kolejnymi nakładkami,
bo nie są potem w stanie odtworzyć live
studyjnego brzmienia i ma się wrażenie, że
gra ktoś zupełnie inny?
Linus Ekermo: Tak, bardzo łatwo wpaść do
tej dziury. Nie chcemy sprawiać wrażenia, że
mamy pięć gitar oraz siedmiu wokalistów.
Macie poczucie, że jesteście w stanie
dotrzeć do szerszej publiczności czy jednak
wasza muzyka może być dla niej zbyt
skomplikowana, a do tego zanim na przykład
"The Son" rozkręci się na dobre, to
użytkownicy streamingu już dawno przerzucą
się na inny utwór, niekoniecznie
wasz?
Linus Ekermo: Myślę, że to
sprowadza się do procesu tworzenia.
Zespołowi takiemu jak nasz
ciężko myśleć w ten sposób. Oczywiście
chcemy "podłapać nowych
słuchaczy", ale byłoby to dla nas
dziwne ograniczać się tym, że "ludzie
by tego nie załapali". Koniec w
końcu chcemy zrobić dobre nagrania
jako całość, nie skupiając się na
pojedynczych "hitach".
W sumie każdy czas ma swoją specyfikę:
w latach 60. dość długo
trwało zanim droższe albumy stały
się ważniejsze od singli, w kolejnej
dekadzie w rocku dominowali już
wykonawcy albumowi jak Led Zeppelin
i tak to się zmieniało. Teraz
klasyczny format albumu jakby
stracił na znaczeniu, ale to przecież nie
znaczy, że nie ma sensu już ich nagrywać?
Linus Ekermo: Dla zespołu takiego jak nasz
albumy są bardzo ważne. W związku z odrodzeniem
winylu myślę, że albumy pełnej
długości odgrywają teraz większą rolę.
Wojciech Chamryk, Przemysław
Doktór, Paweł Gorgol
Rock 'n' rollowa pasja
- Każdy w przemyśle muzycznym
łaknie teraz koncertów, więc kiedy
będzie już bezpiecznie i będzie można
wyjść z kwarantanny, wtedy zagramy
jak najszybciej oraz jak najwięcej rocka, jak
tylko się da! - deklaruje Jennifer Israelsson. Zanim
do tego dojdzie - oby jak najszybciej - sprawdźcie koniecznie
debiutancki MLP Szwedów, bo "Hot Breath" to kawał
klasycznego rocka na najwyższym poziomie:
HMP: Hot Breath powstał w 2018
roku, ale w żadnym razie nie jesteście
debiutantami, bo gracie, bądź też
wcześniej graliście już w innych zespołach
- skąd pomysł na założenie kolejnego, również
eksplorującego rejony klasycznego
rocka?
Jennifer Israelsson: Myślę, że wszyscy byliśmy
w tym samym czasie gotowi na nowy
i świeży rockowy projekt, którego muzyka
była w stanie wpasować się wszędzie. Nie
tylko na rockowe koncerty, ale też popowe
festiwale. Nasza muzyka może być grana i
przedstawiana wszędzie.
Kiedyś też było multum rozmaitych zespołów
i była to ogromna, muzyczna różnorodność,
ale teraz rynek jest zatłoczony już
w stopniu niewyobrażalnym nawet jeszcze
kilkanaście lat temu - myślicie, że znajdzie
się na nim luka dla Hot Breath? Fani
Honeymoon Disease czy Hypnos sięgną
też po waszą płytę?
Zawsze jest miejsce dla Hot Breath! Oczywiście
jest wiele fajnych zespołów i trudno
się wyróżnić, ale na końcu zawsze masz
swoich ulubieńców, których wolisz oglądać
na żywo czy też kupić ich koszulkę. Myślę,
że Hot Breath sprawia, że ludzie tańczą i
śpiewają, a to nakręca publiczność i to nie
tylko tą rockową - każdą. Bo to po prostu
zabawa!
Czujecie więc na plecach gorący oddech
konkurentów, ale w niczym wam to nie
przeszkadza, a wręcz przeciwnie, jeszcze
bardziej mobilizuje?
Nigdy nie myślimy o tym jako o rywalizacji.
Jesteśmy bardziej jak duża rock 'n' rollowa
rodzina, nie tylko w Szwecji, ale też za granicą.
Myślę, że najbardziej motywują nas inne
zespoły, zwłaszcza podczas występów live!
Foto: Riverside
Foto: Hot Breath
Ta swoista nadprodukcja zespołów, nawet
w obrębie jednego stylu, może być też jednak
zabójcza - byłem kilka dni temu na
koncercie dobrego trio grającego blues/
heavy rocka. Sprzedali kilkanaście niezbyt
drogich biletów, a płyty CD "aż" dwie,
kupione, nawiasem mówiąc, przez mnie -
trochę to smutne i na dłuższą metę pewnie
wiele świetnych zespołów po prostu nie
przetrwa?
To trudny biznes i uważam, że to pokazuje
właśnie, iż muzycy oczywiście nigdy nie grają
dla pieniędzy. A przynajmniej nie przez
dziesięć pierwszych lat! (śmiech)
Nie jest więc też czasem tak, że w obecnych
czasach muzycy zakładają kolejne
zespoły również trochę z racji tego, że daje
im to większe perspektywy? Nie tylko rozwoju,
ale też w sensie materialnym, bo
więcej koncertów oznacza nieco większe
wpływy, szczególnie jeśli gra się na festiwalach?
Tak, jak w poprzedniej odpowiedzi: nigdy
nie chodzi o pieniądze. Radość z występowania
i nagrywania albumów przewyższa
pieniądze, które zarabiamy. Oczywiście zawsze
potrzebny jest jakiś dochód na dojazdy
lub zainwestowanie w nowy merchandise.
Ale jeśli zaczynasz grać w zespole, aby się
wzbogacić, to nie jest to najlepszy przemysł
do realizacji tego pomysłu.
Zadebiutowaliście minialbumem - nie mieliście
jeszcze dość materiału na album czy
uznaliście, że lepiej zacząć czymś mniejszym,
ale nie demo czy singlem?
Zdecydowaliśmy się zrobić minialbum, bo
bardzo chcieliśmy wydać właśnie te sześć
piosenek. To takie proste! I myślę, że był to
lepszy pomysł, by wypuścić sześć kawałków
zamiast singla. Im więcej rocka tym lepiej!
Jasne. Ale problem jest też obecnie taki, że
znaczenie tych krótszych wydawnictw
drastycznie spadło. Kiedyś zespoły nagrywały
demówki, były próbne płyty - acetaty,
a kolejne etapy to single i w końcu
album - czasem wydawany samodzielnie,
częściej przez mniejszą czy większą, ale
jednak wytwórnię. Teraz mamy streaming,
YouTube, internetowe single - lepiej
mieć w dorobku MLP/MCD, bo to jednak
konkret, tak jak w waszym przypadku aż
sześć piosenek?
Faktycznie, uwielbiam możliwość potrzymania
płyty w dłoniach i przeczytania tekstów,
które są czasami dołączone, obejrzeć
dokładnie okładkę i tak dalej. Myślę, że daje
ci to bardziej solidne doświadczenie, niż
streamowanie jednej piosenki jednego zespołu.
Kiedy włączasz płytę, słuchasz całości
i dajesz zespołowi prawdziwą szansę,
od początku do końca, a czasem (czy też
zawsze) zarysujesz ją na swojej ulubionej
piosence. To właśnie ten urok.
Pewnie szybko uwinęliście się z tym materiałem,
zważywszy na wasze doświadcze-
132
HOT BREATH
nie i umiejętności?
Nie wiem, czy skończyliśmy go szybko dzięki
umiejętnościom, ale na pewno dzięki doświadczeniu.
Robiliśmy dużo(!) prób zanim
weszliśmy do studia, więc tak, byliśmy bardzo
dobrze przygotowani i to zaoszczędziło
nam mnóstwo czasu.
Klasyczny rock i hard rock lat 70., stary,
dobry rock 'n' roll - źródeł inspiracji macie
aż za wiele, wystarczy tylko umiejętnie z
nich czerpać?
Oczywiście inspirujemy się innymi zespołami,
ich fajnymi riffami i tekstami, ale osobiście,
równocześnie czerpię większość moich
inspiracji z prawdziwych życiowych doświadczeń.
Więc tak, ciężko jest napisać
coś, co nie przypomina niczego innego albo
było w pełni wyjątkowe. Jedynym sposobem
na to jest, aby twoja muzyka zabrzmiała w
sposób jak najbardziej osobisty.
Brzmienie też jest klasyczne, nie zalatuje
cyfrą - zależało wam na jak najbardziej
organicznym dźwięku, żeby nie było dysonansu?
Trudno było osiągnąć taki efekt,
czy przy już waszej kolejnej przecież sesji
nagraniowej wiedzieliście co i jak, żeby
wszystko było jak należy?
Nagraliśmy to na żywo, bo po prostu nasze
piosenki brzmią najlepiej grane na żywo.
Nie bylibyśmy w stanie tego osiągnąć, gdybyśmy
dodali do kawałków mnóstwo efektów,
których normalnie nie mamy w trakcie
występów. Dużo pomógł nam w tym nasz
przyjaciel i utalentowany inżynier Jamie Elton,
który od razu zrozumiał o co nam chodziło.
Nie wymyślaliście żadnych tytułów, nie
kombinowaliście, tytuł brzmi po prostu
"Hot Breath" - to rozwiązanie dobre o tyle,
że przyciąga do samej nazwy zespołu,
sprawia, że zapada ona bardziej w pamięci,
o czym świetnie wiedzieli już choćby muzycy
Led Zeppelin?
Nazwanie mini albumu "Hot Breath" sprawia,
że jest na pewno bardziej niezapomniany
jako pierwsze płyta, niż gdybyśmy mieli
nazwać go inaczej. To
łatwe do zapamiętania
i utrwalenia nazwy
zespołu
Okładka miała nawiązywać
do nazwy,
stąd pomysł wykorzystania
akurat tego
ujęcia? Co prawda na
zdjęciu z lizakami i
watą cukrową wyglądacie
znacznie sympatyczniej,
ale akurat
na okładkę płyty było
ono zbyt cukierkowe?
(śmiech)
Właściwie to zdjęcie
nie miało znaleźć się
na okładce albumu.
Ale kiedy wybieraliśmy
okładkę, okazało
się idealne! Więc tak,
to bardzo dobry, ale
jednak przypadek.
Jednak jeśli myślicie
o czymś więcej niż
tylko chwilowe zaistnienie
na scenie to
może warto rzucić palenie,
bo papierosy
mają fatalny wpływ
na głos i dyspozycję
wokalną - chyba, że
była to tylko swoista
Foto: Hot Breath
inscenizacja na potrzeby
sesji zdjęciowej?
To była tylko i wyłącznie inscenizacja do
sesji zdjęciowej (śmiech!). Osobiście nie
lubię palić, używam zamiast tego szwedzkiego
snus (tytoń, który zazwyczaj kładzie
się pod górną wargę). Jest to lepsze dla płuc,
jak i głosu. Dzieciaki nie zaczynajcie palić!
Płyta to pewnie tylko początek, ale jak
wyobrażacie sobie dalsze funkcjonowanie
Hot Breath zważywszy na to, że nie udzielacie
się tylko w tym zespole, a i żyć też z
czegoś trzeba?
Piszemy teraz piosenki na pierwszy album,
który miejmy nadzieję nagramy najpóźniej
na początku jesieni. To jest nasz plan, nagranie
albumu i wydanie go w przyszłym
roku. Z powodu koronawirusa oczywiście
nie mamy zaplanowanych żadnych koncertów
na ten rok. Każdy w przemyśle muzycznym
łaknie teraz koncertów, więc kiedy
będzie już bezpiecznie i będzie można wyjść
z kwarantanny, wtedy zagramy jak najszybciej
oraz jak najwięcej rocka, jak tylko się
da!
Czyli cały sekret w odpowiednim podejściu
i planowaniu wszystkiego tak, żeby
można było połączyć wasze grafiki z korzyścią
dla zespołu, co zaowocuje koncertami
i dalszą aktywnością wydawniczą, bo
nie wyobrażam sobie, że nie myślicie o
długogrającym materiale?
Chyba odpowiedziałam już na to pytanie,
(śmiech). Ale tak, piszemy teraz materiał na
debiutancki album i nie możemy doczekać
się z niego singli! Płyta będzie najprawdopodobniej
wypuszczona na początku
2021roku, więc zostańcie z nami!
Wojciech Chamryk, Kinga Dombek,
Przemysław Doktór
Foto: Hot Breath
HOT BREATH 133
Poza kategoriami
Są z San Francisco, ale nie poszli na łatwiznę, nie grają thrashu. Przypięto
im co prawda łatkę stoner metalu, łączą go jednak na "Flames Arise", i to z powodzeniem,
z dawnym heavy rockiem, bardziej współczesnym post-rockiem czy psychodelią
w progresywnym ujęciu, a nad tym wszystkim unosi się jeszcze duch
klasycznego doom metalu:
HMP: Rejon Bay Area kojarzy się z zupełnie
inną odmianą metalu - nie chcieliście jednak
być kolejną thrashową ekipą z San
Francisco, a może thrash was po prostu nie
kręcił, stąd pewna stylistyczna odmienność
Lowcaster?
Marc Brandi: Kiedy zaczęliśmy tworzyć nie
chcieliśmy zawracać sobie głowy wcześniej
planowanym brzmieniem, wizerunkiem czy
gatunkiem muzycznym. Wiedzieliśmy, że
chcemy być "heavy", ale nie chcieliśmy ograniczać
tego, co "owo heavy" znaczy. Wszyscy
z nas dojrzali podczas pierwszej fali zespołów
thrashowych w rejonie zatoki. Ostatnią rzeczą
jaką byśmy chcieli, to stać się mniej ostrą
wersją zespołów z tej minionej, świętej ery.
Szeroko rozumiana scena metalowa, dawna
i teraźniejsza, jest więc tak bogata, że jest z
czego czerpać, szczególnie jeśli ktoś nie
chce się ograniczać już na starcie?
Dokładnie. Myślę, iż niektóre zespoły mogą
rozkwitać, kiedy mają od początku jakiś koncept,
pomysł na siebie. Niemniej jednak
Lowcaster nie mieści się w tej kategorii. Nie
chcieliśmy w tej kwestii ograniczać się, zarówno
na starcie, czy kiedykolwiek. Dla mnie
kreatywność jest tą delikatną, piękną i wyzwalającą
rzeczą. Ograniczać ją lub narzucać
jej jakieś ramy jest sprzeczne z jej esencją.
Jesteście wrzucani do szufladki z napisem
stoner metal, ale wydaje mi się, że byłoby to
zbytnie uproszczenie, skoro słyszę też w
waszych utworach nawiązania do hard
rocka, heavy czy doom metalu, ale też postrocka
czy psychodelii?
Masz rację z uproszczaniem do kategorii metalu
dla palaczy gandzi. Jest to zdecydowanie
elementem naszego brzmienia, ale są w naszej
muzyce, tak jak zauważyłeś, inne i oczywiste
wibracje. Większość z nas grała szeroką
gamę rockowych podgatunków. Jest więc masa
psychelicznych, post-rockowych, space
rockowych, shoegaze oraz hardcorowych
wpływów w naszych utworach.
Foto: Lowcaster
Myślisz, że takie kategoryzowanie wszystkiego
ma jakikolwiek sens? Kiedy zaczynałem
interesować się muzyką był hard czy
heavy rock, progresywny czy art rock i to
ludziom wystarczało - te wszystkie nader
szczegółowe szyldy czy etykietki zdają się
wytworem raczej naszych czasów, w dodatku
chyba nie do końca potrzebnym?
Wiem dlaczego dzisiaj jest tyle kategorii i
podgatunków. Mam na myśli, że żyjemy w
czasach hastagów i autopromocji. Każdy próbuje
nadać jakiś opis części swojego życia i
opublikować to w Internecie. Ludzie dzięki
temu mają nadzieję wyróżnić się hastagami
albo przynajmniej być łatwiejszymi do odnalezienia.
Muzyka w tej rzeczywistości nie
jest wyjątkiem. To powszechna dziś praktyka,
że zespoły i wydawcy nadają sobie niejako
"markę". W sensie, że (x) jest marką,
która gra tylko styl (y) metalu, a (a) jest tym
zespołem, który gra tylko styl (b) metalu.
Etykietki i hastagi to narzędzia i wszyscy ich
używamy. Dla muzyki działa to jako coś
wspólnego, a także pewnie jako próba zlokalizowania
potencjalnego konsumenta. Czy to
działa w przypdku tych, którzy są kreatywni?
Czasem… Czy to oznacza, że musimy to
lubić? Nie. Dorastaliśmy wymieniając się taśmami
z przyjaciółmi oraz kupując kompilacje
naszych ulubionych zespołów. Chodziliśmy
na podziemne koncerty i kupowaliśmy
nagrania od dzieciaków prowadzących dystrybucję
niezależnych wydawnictw. Działo
się to w czasach, kiedy muzyka była bardziej
miejscem duchowej ucieczki, niż automatem
do sprzedaży towaru. Takie podejście wciąż
jest ważne dla Lowcaster, nowe zespoły także
powinny o tym pamiętać, skupiać się na
tym, aby tworzyć możliwie jak jak najlepszą
muzykę. Pozwól fanom martwić się jakich
słów użyją, aby ją opisać.
Ale ma to też ten minus, że ludzie często
mówią: nie słucham starego rocka, metalu
takiego czy takiego albo jazzu czy bluesa -
może gdyby nie byli niewolnikami tych
wszystkich etykietek mieliby swobodniejsze
podejście do muzyki, koncentrowali się
nie na tym kto co gra, ale jak gra i czy im się
to podoba? Bo jestem np. na koncercie metalowym/stonerowym,
młody człowiek jest
zachwycony z muzyką, szaleje pod sceną,
ale przy stoisku z merchem mówi, że tego
nie słucha, jest fanem punk rocka. I co gorsza
nie da sobie wytłumaczyć ile traci, tak
się ograniczając...
Myślę, że muzyka ma w tym aspekcie dużą
moc. Jest zarówno formą sztuki, jak też społecznością
i częścią tożsamości jednostki. Różne
rodzaje muzyki przemawiają do nas osobiście
w różnych momentach naszego życia z
tysięcy powodów. Myślę, że dla młodej osoby
najważniejsze jest to, że podsycamy tę fascynację,
którą w niej widzimy. Ona chce po
prostu do czegoś należeć (społeczności, rodziny,
ruchu). Pozwól identyfikować się jej z
czymkolwiek chce. Fakt, że jest uczestnikiem
koncertu, metal/stoner wzbudza jej ciekawość,
pytanie tylko czy przyzna się ona do tego,
czy też nie.
Pewnie na początku też byliście fanami,
którzy zaczęli grać pod wpływem swych
ulubionych zespołów - kto miał na was największy
wpływ gdy zaczynaliście?
W tej kwestii mogę mówić tylko za siebie. Na
pewno największy wpływ na to co do dziś
tworzę mają na mnie takie zespoły jak: Pink
134
FLYING COLORS
Floyd, Megadeth, The Screaming Trees,
Into Another, Radiohead, Pantera, Corrosion
Of Conformity.
Lowcaster jest waszym pierwszym poważniejszym
zespołem, nie graliście wcześniej
w żadnej innej grupie z płytowym dorobkiem?
Wszyscy byliśmy już wcześniej w poważnych
zespołach, w większości jednak nie metalowych,
głównie za czasów kiedy Internet nie
dokumentował dosłownie wszystkiego co się
działo. Byłem kiedyś w zespole o nazwie Kimone,
który wydał dwa albumy i koncertował
na trasie całkiem ostro w latach 2000-
2005. Jason był w Little Yellow Perfect.
Dean był dobrze znanym DJ-em psycho
trance. Dave był kiedyś w zespole Bad Radio
razem z Eddie Vedderem, zanim ten
dołączył do Pearl Jam. (śmiech!)
Też mieliście skromne początki, bo debiutancki
album "The Vapor Sea" wydaliście
samodzielnie i, co istotne, nie tylko w wersji
cyfrowej, ale też na winylu - fizyczne nośniki
dźwięku wciąż wiele dla was znaczą?
Pewnie. Mam przyjaciół, którzy mają niesamowite
plastyczne talenty i których w jakiś
sposób przekonałem, aby projektowali nam
okładki, ulotki, itp. Wszystkie one są tak
szczegółowe i piękne, że nawet mistrz nie
zrobiłby tego lepiej. Wiem, że chciałbym
trzymać je w swoich dłoniach i gapić się na
nie jak słucham muzyki. Winyl zawsze brzmiał
lepiej i bardziej naturalnie dla ludzkiego
ucha. Nie wiadomo też kiedy jakiś maniak
wyjedzie z pierwszą wielką EMP bombą
(bomba elektro- magnetyczna). Przy zniszczonych
źródłach energii i bezużytecznych
komputerach, wszyscy będziemywtedy hołubić
nasze winyle, próbując słuchać ich przez
jakieś grzebienie czy igły do szycia. (śmiech!)
Foto: Lowcaster
Foto: Lowcaster
Co istotne nie mieliście żadnych wydawnictw
pośrednich, demo czy EP - uznaliście,
że lepiej będzie skoncentrować się od
razu na długogrającym debiucie?
Mieliśmy dema, które nagraliśmy na potrzeby
załatwiania koncertów. Myślę, że było ich
ze trzy. Nie nadawały się do właściwego wydania.
Nie brzmiały jakoś okropnie, ale wymagały
lepszego potraktowania. Więc nagraliśmy
je ponownie i te kompozycje trafiły razem
z resztą nowego matweriału na "Vapor
Sea".
Sami dbacie też o brzmienie płyt Lowcaster
- to świadomy wybór czy konieczność podyktowana
realiami ekonomicznymi?
To był świadomy wybór. Żaden z nas nie ma
zbyt dużo pieniędzy, a koszty życia w San
Francisco są astronomiczne. Zarówno Jason
jak i ja mamy sprzęt do nagrywania i zaplecze
do tego. Więc przy "Vapor Sea"
wszystko było zrobione samemu. Ekonomia i
możliwości były tutaj czynnikami decydującymi.
Przy "Flame Arise" mieliśmy trochę
pieniędzy na koncie zespołu, więc użyliśmy
ich poprawiając pewne niuanse brzmieniowe
czy wokale. Wszystko jednak jest z umiarem:
overdubing itp... Zrobiliśmy to wszystko w
naszej sali prób. John to wszystko zmiksował
i zrobił większość roboty z interludiami, to
była świetna robota z jego strony. Wydaliśmy
ostatnią kasę zespołu na dopracowanie
wszystkiego i mastering. Nie mieliśmy już
więcej pieniędzy, ale wiedzieliśmy, że stworzyliśmy
coś wartościowego i mieliśmy nadzieję,
że ktoś pomoże nam w tym, aby ten
materiał ujrzał światło dzienne. Ripple był
pierwszym na krótkiej liście wydawców z
którymi wiązaliśmy nadzieje na współpracę i
na szczęście on był równie entuzjastycznie
nastawiony na pracę z nami. Sielanka.
Nad drugą płytą "Flames Arise" pracowało
się wam łatwiej czy trudniej? Niby czas
was nie gonił, ale jak już zaznaczy się swą
obecność na scenie, to warto o sobie przypominać
w miarę regularnie, zwłaszcza gdy
jest się młodym zespołem na starcie?
Dla mnie było to cięższe z powodów osobistych,
z powodów dla których te piosenki
zostały napisane. Nigdy nie czuliśmy, że walczymy
z czasem i nie mieliśmy żadnej zewnętrznej
presji, a ja miałem mnóstwo kreatywnej
weny. Tak w zasadzie to byliśmy
więc przez przypadek do przodu z czasem.
Byliśmy w studiu nagrywając pierwsze ślady
na "Flame Arise" już dziesięć miesięcy po
wydaniu "Vapor Sea". Tak w sumie to kuliśmy
żelazo póki gorące i staraliśmy się uchwycić
odpowiedni moment, kiedy była ku
temu sposobność. Wątpię, że następnym razem
wszystko potoczy się właśnie tak.
Zaprosiliście do udziału w nagraniach
Susie McMullen - brakowało wam kobiecego
głosu?
(Śmiech!) Nie brakuje mi wcale żeńskiego
wokalu! Tak w sumie to Susie żartuje, że ja
mam wyższy głos niż ona. Jej jest jednak ładniejszy
i jak dotąd bardziej prowokujący.
Lirycznie w "Shore Up the Ashes" wcielam się
w zagubioną na morzu postać, która albo jest
prowadzona do bezpiecznej przystani, albo
na swoja zgubę u morskich syren. Chciałem
więc, aby żeński wokal śpiewał wezwanie syren,
żeby jak najbardziej zobrazować to słuchaczowi.
Zauważalne jest, że wasze nowe utwory
stały się dłuższe, bardziej rozbudowane i
wielowątkowe, trwając od 7 do ponad 9
minut - na tym etapie lepiej wyrażacie się w
takich właśnie długich formach?
Na razie tak. Myślę, iż tak długo, jak dłuższe
części nie są nudne, nużące lub nie powtarzają
się, dłuższe formaty są przydatne w
muzycznym i tekstowym tworzeniu rozbudowanych
opowieści. W związku z tym dwie
najnowsze kompozycje w naszym dorobku
mają około 5 minut długości, więc może się
to zmieniać.
LOWCASTER 135
Foto: Lowcaster
Ciekawe jest też to, że dzięki takiemu podejściu
macie szansę zainteresować swą
muzyką nie tylko fanów metalu czy stonera,
bo słyszę tu również sporo dźwięków ciekawych
też dla fanów psychodelii czy ambitnego
rocka, o ile oczywiście zechcą sięgnąć
po płytę ostrzej grającego zespołu?
Mam taką nadzieję. Idealizując chciałbym,
aby każdy mógł znaleźć w naszej muzyce jakieś
dobre wibracje. Niektóre części tego materiału
mogą odbiegać w trochę innym kierunku
niż reszta, ale chcę, aby każdy odbył z
nami tę podróż. Pragnę utrzymywać tę muzyczną
gamę szeroką i otwartą, aby każdy
miał szansę poczuć się połączony z nią i poprzez
nią.
Będą mieli łatwiejsze zadanie o tyle, że
"Flames Arise" wydała firma Ripple Music,
tak więc poza wersją cyfrową można kupić
również CD oraz LP w różnych wersjach?
Tak, jest wersja cyfrowa dostępna poprzez
różne kanały. Jest także wersja CD i LP - jeden
czarny, drugi piękny i kolorowy.
Dla wielu fanów winylowe płyty to kolekcjonerskie
gadżety, kupowane jako ciekawostka
bądź nawet lokata kapitału, bo ich
nabywcy często nawet nie mają gramofonów
- z jednej strony dobrze, że kupują
płyty, ale rodzi się pytanie po co?
Dla mnie to także jest tajemnica. Osobiście
nienawidzę gapić się w mój telefon czy komputer.
Może oni też tak mają? Wolałbym
bardziej mieć dzieło w namacalnej formie i
teksty wydrukowane na porządnym papierze,
niż ekran błyskający mi w moje oczodoły.
Myślisz, że ten winylowy/kasetowy trend
też minie, tak jak każda moda? W USA
czarne płyty też pojawiły się w dużych
sieciach handlowych, tak jak w Europie, są
łatwiej dostępne?
Może kasety znowu odejdą, gdyż są zawodne,
i nieważne jak bardzo o nie dbasz, to
z czasem się zepsują… Ale nie wiem: zdaje
się, iż utrzymują swoją pozycję. Dorastałem
z kasetami, więc rozumiem czynnik nostalgii,
ale także pamiętam frustrację jaką ze sobą
niosły. Winyl to coś więcej niż tylko moda.
Jest z nami od około 100 lat. Od czasu do
czasusię cofa, ale nie wyobrażam sobie, aby
jakoś niedługo zniknął zupełnie.
"Flames Arise" to raczej nie grozi, prawda?
Ale myślę, że macie plany i oczekiwania
związane z tą płytą, tym bardziej, że to materiał
udany, znacznie ciekawszy od debiutu?
Czy pojawi się w sieciach komercyjnych…
pewnie nie, ale nie mam nic przeciwko. Jak
już powiedziałem, chcę aby ten album był w
eterze i docierał do możliwie jak największej
ilości ludzi. Założeniem tego nagrania jest
wznieść się i narodzić, podobnie jak w antycznej
tragedii. Jego początek był dla mnie
brutalny, ale pisanie to najlepszy sposób na
twórcze wykorzystanie moich osobistych
tragedii oraz niepowodzeń. Mam nadzieję, iż
"Flames Arise" dotrze również do innych,
którzy też przechodzą przez mroczne czasy.
Może ten album będzie dla nich tą śpiewającą
syreną, podczas gdy nawigują przez własne,
niespokojne wody.
Wojciech Chamryk, Przemysław Doktór,
Karol Gospodarek
HMP: Cześć Tucker. Twój zespół istnieje
tylko dwa lata, ale już zdążyłeś natrzaskać
sporo singli. Dlaczego zdecydowałeś się
pójść tą drogą?
Tucker Thomasson: Myślę, że powodem,
dla którego zdecydowaliśmy się wydać kilka
singli, było to, że chcieliśmy dać światu
znak, że istniejemy. Prawie ciągle piszemy i
nagrywamy muzykę. Jeżeli zaczniemy robić
przerwy między wydawnictwami, to luki te
zapewne wypełnią inne kapele.
Główną inspiracją do założenia tego
zespołu była śmierć Marka Sheltona. Jakie
znaczenie ma ten wspaniały muzyk dla
Ciebie i dla całej muzyki metalowej?
Mark Shelton założył Manilla Road na
tzw. Środkowym Zachodzie USA, w czasach
gdy amerykańskim zespołom trudno było
się tam wybić. A my właśnie jesteśmy ze
Środkowego Zachodu. Manila Road jest
bardzo znanym zespołem w podziemiu z
powodu tego, że przetrwali wszelkie kryzysy
i nie podążali za modami.
Czy kiedykolwiek spotkałeś Marka osobiście?
Niestety nie, nigdy nie miałem okazji.
Manilla Road wydaje się być bardzo inspirującym
zespołem dla całej sceny, ale w
twojej muzyce słyszę także inne wpływy.
Jakie inne zespoły są dla Ciebie inspirujące?
Zdecydowanie Accept, WASP, Yngwie
Malmsteen i standardowe klasyczne zespo-
Foto: Throne Of Iron
136
LOWCASTER
A co z promocją tego albumu?
Jesteśmy bardzo zadowoleni z dotychczasowej
reakcji i odbioru tej płyty. Otrzy-maliśmy
opinie od osób, które rozumieją, co
robimy oraz tych, które nie do końca rozumieją,
co próbujemy robić. Ale mam nadzieję,
że będą mogli w pełni spojrzeć i zobaczyć
sens w tym, co robimy.
ły jak Iron Maiden, Judas Priest, Black
Sabbath.
Jeden z waszych singli nosi tytuł "Crystal
Logic". To jest cover Manilla Road. Dlaczego
akurat ten numer?
Po prostu dlatego, że to mój ulubiony tor
Manilla Road. Uwielbiam refren. Czuć w
nim potęgę.
Umysł gracza RPG
Mark Shelton był tak wielkim muzykiem i niesamowitą osobowością, że
na scenę metalową ma wpływ nawet zza grobu. To właśnie w dzień śmierci Marka,
Tucker Thomasson, młody muzyk ze stanu Indiana postanowił powołać do życia
swój zespół heavy metalowy. Jak się potoczyło dalej? Oddajmy głos głównemu
zainteresowanemu.
W tym roku nagrałeś pierwszy pełny album
Throne Of Iron zatytułowany "Adventure
One". Jak długo pracowaliście nad
tym materiałem?
Szczerze mówiąc, materiał do "Adventure
One" napisaliśmy bardzo szybko. Podsumowując,
każda piosenka została napisana w
ciągu około czterech miesięcy od wydania
dema. Nagranie albumu zostało wykonane
w ciągu około tygodnia. Miksowanie odbyło
się w ciągu kilku miesięcy, po prostu dlatego,
że próbowaliśmy uchwycić odpowiedni
efekt finalny. A mastering trwał może tydzień.
Współpracowaliśmy z Bartem Gabrielem,
który pod tym względem jest niezwykle
utalentowany. Dał nam również
wiele rad na temat miksowania płyt.
Czy są jakieś piosenki, których aranżacja
sprawiła Wam jakieś większe problemy?
Każdy kawałek był aranżowany intuicyjnie.
Lubimy pisać w taki sposób, aby piosenki
nie wymagały zbyt wiele pracy i myślenia,
Wszystkie Wasze wydawnictwa mają
grafiki utrzymane w jednym stylu. Kto jest
ich autorem?
Były one tworzone przez wielu różnych artystów.
Autorem okładki "Adventure One"
jest nasz przyjaciel David Paul Seymour,
który wykonał grafiki dla wielu różnych
zespołów. Wewnętrzna grafika została wykonana
przez Minę Walkure z Kramp.
Okładka splitu Crypt Of Blades została
wykonana przez Vidarra z zespołu Legendry.
Za kilka dni zagracie na Up The Hammers.
Jesteście gotowy?
Zanim zabrałem się za ten wywiad, zdążyliśmy
wrócić z tego festiwalu, a właściwie to
Wcześniej Throne Of Iron był projektem
jednoosobowym. Dlaczego zdecydowałeś
się zmienić tamtą formułę?
Decyzja o utworzeniu pełnego zespołu zapadła
po otrzymaniu oferty nagrania albumu
z No Remorse Records. Na dole umowy
było wiele miejsc na podpis, więc czułem
się bardzo dziwnie, podpisując ją sam. Z
tego powodu zachęciłem pozostałych trzech
facetów, by dołączyli do mnie. I tak miałem
pełny skład.
Niektóre z waszych singli są zatytułowane
"Roll For Metal". Czy możemy zatem
potraktować je jako serię?
Tak, to zdecydowanie jest seria. Łączy je
sposób, w jaki zostały napisane.
Throne Of Iron powstał w 2018 roku. Jeszcze
w tym roku wydałeś swoje pierwsze
demo i singiel. To bardzo szybkie tempo.
Czy miałeś większe możliwości nagrywania
niż inne początkujące zespoły?
Nagrywamy wszystko sami, więc zdecydowanie
mamy więcej możliwości nagrywania
niż wiele innych zespołów. Nie musisz czekać,
aż inżynier dźwięku będzie miał czas
wolny, ani płacić za czas w studio. Możemy
po prostu nagrać pomysł, od razu gdy się
pojawi, a potem pracować nad nim we właściwym
dla nas czasie.
Foto: Throne Of Iron
gdyż dany kawałek może na tym ucierpieć.
Tytuł sugeruje concept album.
Wspólny koncept dotyczy trzech utworów
na płycie, ale w przeważającej części to
tylko garść pomysłów zrodzonych w ramach
sesji Dungeons & Dragons. Nazwaliśmy to
"Adventure One", tylko dlatego, że planujemy
wydanie "Adeventure Two".
Pierwszy kawałek zatytułowany "A Call
To Adventure" rozpoczyna się monologiem
z bardzo śmiesznym zakończeniem.
Te narracje mają za zadanie stworzyć klimat
jakbyś był przy stole podczas sesji Dungeons
& Dragons. Myślę, że nie musisz brać
się zbyt poważnie. Pisząc teksty o rzeczach,
o których piszemy prezentujemy stan umysłu
gracza RPG, a nie wcielamy się w prawdziwych
wojowników jadących na bitwę.
z samej podróży. Stany Zjednoczone wprowadziły
zakaz podróżowania, w momencie
gdy byliśmy w powietrzu w drodze do Europy,
i musieliśmy wracać do Stanów Zjednoczonych
ze Szwajcarii, gdy tylko wylądowaliśmy
w Zurychu.
Bartek Kuczak
THRONE OF IRON 137
Zwieńczenie wielobarwnego tryptyku
Inside Again po długiej przerwie powrócili z bardzo udanym, kto wie czy
nie najlepszym w dorobku zespołu, albumem "Nightmode". To zamknięcie swoistej
trylogii "kolorowych" płyt, materiał robiący ogromne wrażenie i dopracowany
pod każdym względem - dla mnie progresywny, chociaż sam zespół unika wobec
swej twórczości tego określenia. Płyta ukazała się w trudnym, nie tylko dla muzyki,
czasie, ale warto po nią sięgnąć, póki Inside Again nie zaczną promować jej na
koncertach. Związane z pandemią ograniczenia i spowolnienie życia mają też pozytwny
wpływ na dalszy rozwój zespołu, bo powstają już nowe pomysły na kolejną
płytę, a jak mówi lider Łukasz Naumowicz, nieznane kusi coraz mocniej:
HMP: Sfinalizowaliście właśnie swą zespołową
trylogię, wydając album "Nightmode",
można więc powiedzieć, że odetchnęliście
z ulgą, bo to jednak wyczyn nie
lada?
Łukasz Naumowicz: Trwało to długo, okupione
zostało krwią, potem i łzami, po drodze
jedni odpadali inni dołączali, ale najważniejsze
jest to, że dotarliśmy do celu. I tak
przynajmniej ja, jako pomysłodawca tryptyku,
czuję dziś ulgę. Udało się zrealizować
coś co powstało u zarania i fajnie, że doczekało
się finalizacji. To rokuje dobrze na
przyszłość.
Fakt, że jesteście doświadczonymi muzykami
był tu ułatwieniem czy może jednak
utrudnieniem, bo musieliście unikać zbyt
oczywistych rozwiązań, żeby uniknąć komentarzy:
o, jakie to podobne do Annalist,
Delate czy projektu Music Inspired By
duetu Srzednicki/Szolc?
Tak naprawdę nie myśleliśmy o tym, dla
części składu obecnej od początku istnienia
Inside Again, to styl obecnego zespołu jest
zakodowany głęboko w DNA, doświadczenie
płynące z poprzednich składów to tylko składowa
brzmienia, a nie wykładnik. Jeśli chodzi
o nowych członków to myślę, że tu jest
podobnie z tą drobną różnicą, że dołączając
do zespołu zaakceptowali styl wypracowany
między zachodem a wschodem słońca było
większym wyzwaniem niż przy wcześniejszych
płytach, czy też były inne tego
powody?
Przerwa podyktowana była raczej ludzkimi
sprawami i utrudnieniami jakie życie stawiało
na naszej drodze. Część muzyków pierwotnego
składu rezygnowała z dalszej gry
pod szyldem Inside Again, w ich miejsce pojawiali
się nowi ludzie, którzy też po jakimś
czasie odchodzili, więc trwało to mnóstwo
czasu zanim skład się ustabilizował. Po za
tym granie w takim zespole jak Inside Again
nie jest łatwe z uwagi na fakt, że nie gramy
muzyki gatunkowej co ułatwia funkcjonowanie
w obrębie jakiejś konkretnej sceny, My
nie jesteśmy zespołem stricte metalowym,
nie gramy także rocka progresywnego ani
gotyckiego, sami o sobie mówimy, że gramy
alternatywny rock, co może znaczyć tylko
tyle, że nie jesteśmy częścią jakiegoś mainstreamu
i gramy muzykę, która ma na pewno
przedrostek rock, reszta jest otwarta i nie
boimy się żadnych wpływów i inspiracji.
138
Ciekawe jest to, że ponoć od samego początku
zespołu, jeszcze na pierwszym etapie
prac nad debiutanckim "End Of The
Beginning", założyliście, że będzie to taki
albumowy tryptyk - potem wystarczyło być
już konsekwentnym i wytrwale owo założenie
realizować?
Tak, pomysł powstał jeszcze przed nagraniem
debiutu, ale sama jego realizacja zajęła
w sumie 11 lat, a po drodze zdarzały się
chwile zwątpienia. Niemniej rzeczywiście
zwyciężyła determinacja i chęć dotarcia do
płyty czarnej zamykającej tryptyk. Były nawet
założenia, że trzecia płyta będzie ostatnią
i miała mieć nawet tytuł "Funeral party".
Jak będzie, pokaże czas, mam nadzieję, że
otwieramy nowy rozdział w działalności zespołu
i koledzy będą chcieli w tym dalej
uczestniczyć.
INSIDE AGAIN
Foto: Inside Again
na poprzednich płytach i poruszają się w jego
obrębie, jednocześnie wnosząc świeżość.
Kolejność i dobór barw związanych z porami
dnia i nocy też była nieprzypadkowa,
stąd "End Of The Beginning" to płyta czerwona,
"Songs Of Love & Disaster" biała, a
najnowsza "Nightmode" czarna?
W zasadzie koncept dotyczący nocy jest
związany tylko z ostatnią płytą i tu oczywiście
masz rację, dobór koloru był zamierzony.
Czerń idealnie pasowała do nocy, więc to
kolor określił tematykę, a nie odwrotnie.
Pomiędzy "Songs Of Love & Disaster" a
"Nightmode" mieliście dość znaczny odstęp
czasowy, ponad siedem lat - czyżby odpowiednie
przedstawienie tego, co dzieje się
Ta, jak piszecie, "szalona podróż przez noc,
zamknięta w 9 kompozycjach" może być odczytywana
również w bardziej symbolicznym
wymiarze, jako swoista metafora
ludzkiego życia, gdzie noc może być jego
kresem?
Dlatego "Nightmode" nie jest płytą koncepcyjną,
choć tak niektórzy ją odbierają. Po to
aby każdy mógł dowolnie interpretować
tytułowy "tryb nocny", dla jednych będzie to
zmierzch życia dla innych czas imprezowy, a
jeszcze dla innych azyl i ucieczka przed
czymś co w języku angielskim pięknie zostało
określone jako "daymares".
Wybór języka angielskiego wziął się pewnie
z tego, że jednak w Polsce muzyka progresywana
jest niszą i trafia niemal wyłącznie
do koneserów, a tak macie szansę zaistnieć
również na Zachodzie?
My nie określamy się jako zespół progresywny,
powiem więcej nie chcemy być tak
postrzegani. Mamy w składzie ludzi, którzy
grali w Annalist. więc być może to powoduje
wrzucanie nas do tej szufladki, ale nasze
doświadczenie płynie też ze składów punkowych
(Ił-62), rock'n'rollowych (Soulburners,
Benedek) czy metalowych (Mothernight)
więc na dzień dzisiejszy to jest nasz bagaż
doświadczeń, który kształtuje obecne brzmienie
Inside Again. Co do języka angielskiego
to sprawa jest prosta, lepiej pasuje do
naszej muzyki, a wiemy to, bo próbowaliśmy
też w języku ojczystym. Na razie więc wersja
angielska wygrywa, co na pewno ułatwia też
odbiór naszej muzyki poza Polską.
Urozmaicona warstwa muzyczna na pewno
może wam w tym pomóc - pisząc te utwory
nie oglądaliście się na nic, stąd elementy
zaczerpnięte z różnych odmian rocka, wzbogacone
elektroniką czy mniej oczywistymi
dźwiękami?
Eklektyzm był od początku wpisany w nasze
DNA. Słuchamy różnych rodzajów muzyki,
więc i inspiracje są szerokie. Jak wspomniałem
wcześniej są w tym zespole zarówno fani
Slayera, jak i miłośnicy Depeche Mode czy
też mistrzów bluesa. Ja na przykład bardzo
lubię metal, szczególnie w jego cięższych czy
też bardziej ekstremalnych odmianach, ale
sam chyba nigdy bym nie mógł grać czystego
gatunkowo metalu, gdyż musiałbym zrezygnować
z wielu elementów, które przychodzą
do mnie naturalnie gdy gram, a lubię grać tak
jak czuję i bez ograniczeń gatunkowych.
Chyba zbyt wiele tzw. progresywnych
zespołów ogranicza się na własne życzenie,
grzęznąc przez to w schematach i de facto
nagrywając ciągle te same, różniące się
tylko tytułami czy okładkami, płyty, ale
Inside Again to zespół poszukujący i spragniony
nowych wyzwań?
Oczywiście, że tak. I myślę, że po osiągnięciu
punktu w którym możemy powiedzieć, że
słuchacze rozpoznają nas po czymś, co sami
charakteryzują jako styl Inside Again, czas
poszerzyć granice naszej wyobraźni muzycznej
jeszcze bardziej. Chciałbym przez to
powiedzieć, że chcemy zaskakiwać naszych
słuchaczy.
Muzykę i teksty dopełnia dopracowana
szata graficzna płyty, więc pod tym względem
jest to również zwarta całość?
Mamy to szczęście, że do składu dołączyli
ludzie, którzy oprócz samego grania w zespole
wnieśli jeszcze coś ekstra. Kris jest nie
tylko świetnym basistą, ale i przy okazji realizatorem
dźwięku co w sposób naturalny
uczyniło go producentem "Nightmode" i z
finalnego efektu jego pracy jesteśmy maksymalnie
zadowoleni. Artur Szolc to człowiek
instytucja, czyli człowiek ośmiornica, gra na
bębnach, jest znanym tatuatorem, maluje
Foto: Ural
Foto: Inside Again
Foto: Inside Again
obrazy i pisze książki dla dzieci, więc podobnie
jak w przypadku Krisa było dla nas oczywiste,
że stworzy oprawę graficzną "Nightmode",
a że był wkręcony w proces powstawania
płyty od początku, stąd i naturalna
spójność z muzyką i tekstami.
Zadbaliście też o teledyski, a dzięki "Closer"
staliście się najprawdopodobniej prekursorami
nowego podejścia przy ich realizacji,
i to na światową skalę?
Tak jest, byliśmy pierwsi i jesteśmy z tego
dumni. Dzięki współpracy z Łukaszem Lewendą,
który jest niezwykle utalentowanym
człowiekiem, udało się stworzyć pierwszy na
świecie klip muzyczny nakręcony tylko i wyłącznie
za pomocą kamer umieszczonych na
dronach wyścigowych. Wszystko co można
zobaczyć w "Closer" zostało wylatane, żadnych
ujęć z ręki czy też ze statywu. Cieszę
się, że udało mi się spotkać z Łukaszem i
przekonać go do udziału w tym projekcie
zanim stanie się sławny, a nas nie będzie na
niego stać. (śmiech)
Ponoć planowaliście kolejne klipy, ale przy
obecnej sytuacji w branży muzycznej może
być i tak, że będziecie musieli z tych pomysłów
zrezygnować?
W sumie udało nam się zrealizować własnym
sumptem przy pomocy przyjaciół trzy klipy,
więc nie było tak źle. Miał się jeszcze pojawić
czwarty klip, ale jego realizację musimy
odłożyć w czasie. Nie znaczy to jednak, że
nie powstanie.
Jesteście jednymi z pierwszych ofiar pandemii
wirusa covid-19, bo 19. marca mieliście
zagrać w warszawskiej Progresji i miał to
być pierwszy koncert promujący "Nightmode".
Koncert został oczywiście odwołany
i na tę chwilę nie wiadomo kiedy miałby się
odbyć, bo ta kryzysowa sytuacja może potrwać
nawet do jesieni?
Koncert został przeniesiony na termin 22
maja tego roku i póki co mamy nadzieję, że
dojdzie do skutku. Jeśli nie, przełożymy na
kolejny licząc na to, że zarówno Progresja
jak i my dotrwamy szczęśliwie do tego momentu.
Zachęcamy też do akcji wspomagającej
istnienie klubu, która polega na
kupowaniu voucherów na przyszłe wydarzenia.
To na pewno pomoże przetrwać ekipie
Progresji trudne czasy, a my i wy będziemy
mieli dokąd wracać na kolejne koncerty.
Można w sumie powiedzieć, że mieliście
pecha, ale też trudno było cokolwiek przewidzieć,
a decyzje wydawnicze planowane
są przecież z wielomiesięcznym wyprzedzeniem
i wiosna wydawała się idealnym terminem
na premierę nowej płyty?
Termin premiery został wyznaczony przez
Mystic jeszcze w zeszłym roku. No cóż…
oczekuj nieoczekiwanego, taka płynie z tego
lekcja. Z drugiej strony płyta już się ukazała,
wszyscy siedzą w domach, jest więc czas na
słuchanie.
Nie obawiacie się, że po iluś miesiącach
może być i tak, że nie będzie dla kogo grać,
bo ludzie będą bali się masowych imprez, a
poza tym nie będzie gdzie ich organizować,
bo wiele miejsc nie utrzyma się, nawet tak
renomowanych jak Progresja, więc co mówić
o małych klubach czy pubach?
Myślę, że ludzie jednak wrócą na imprezy
masowe pytanie tylko czy kluby dotrwają do
tego momentu?
INSIDE AGAIN 139
Branża muzyczna też pewnie zmieni się, i to
bardzo: nie przetrwa wiele firm żyjących z
muzyki, np. nagłośnieniowych czy agencji
promocyjnych i koncertowych, padnie ileś
wytwórni - to bardzo czarny scenariusz, ale
niestety bardzo prawdopodobny?
To rzeczywiście dramatyczna sytuacja dla
wielu firm z branży rozrywkowej. W szczególności
tych zajmujących się oprawą techniczną
samych koncertów czy też udostępniających
miejsca, a także agencji bookingowych.
Tutaj sytuacja wygląda dramatycznie
i będzie się pogarszać w związku z przedłużającym
się okresem kwarantanny. Jeśli
chodzi o wytwórnie to wiele zależy od słuchaczy,
jeśli będą wykorzystywali czas spędzony
w izolacji na zakupy płyt, to wytwórnie
przetrwają.
Pojawiają się różne inicjatywy, również
muzyczne życie przenosi się do sieci - transmitowany
koncert to substytut tego
prawdziwego, ale lepsze to niż nic, bo w tej
chwili ważne jest, żeby muzyka przetrwała?
Muzyka przetrwa! Koncerty wrócą, a i ludzie
będą po kwarantannie spragnieni obcowania
z muzyką graną na żywo, więc pozostaje
tylko być cierpliwym.
Macie swój sposób na przetrwanie tych
trudnych dni? Widziałem, że z niezłymi
efektami promujecie "Nightmode" w sieci,
utwory z tej płyty pojawiają się tu i ówdzie,
co też może korzystnie wpłynąć na zainteresowanie
się tą płytą?
Robimy co możemy w tych trudnych czasach.
Chcemy dotrzeć do potencjalnych słuchaczy
z tym materiałem, bo uważamy, że
jest tego wart, no i nie po to wracamy z nową
płytą po ośmiu latach, żeby utknęła gdzieś w
zawieszeniu spowodowanym faktem, że
świat stanął w miejscu. My chcemy iść dalej,
bo przecież obecna sytuacja w końcu się
skończy.
Można ją pewnie kupić wysyłkowo bezpośrednio
u was i to nie tylko na CD, ale
też na LP, bo jednak nie dla wszystkich
słuchaczy streaming jest satysfakcjonującą
opcją?
Płytę można kupić bezpośrednio od Mystic
Production, za pomocą ich sklepu internetowego,
a także w naszym sklepiku online,
oraz oczywiście na koncertach, które zamierzamy
grać, jak tylko świat wróci na swoje
miejsce.
HMP: W momencie premiery waszego debiutu
"Projections From The Past" wiosną
2018 roku druga część tej trylogii była już
nagrywana, a do tego pracowałeś już nad
utworami mającymi trafić na część trzecią -
to naprawdę imponujące tempo, szczególnie,
że są to przecież podwójne albumy,
trwające 80-90 minut?
Tyberiusz Słodkiewicz: To prawda, każdy z
naszych albumów ociera się o granicę dziewięćdziesięciu
minut, nie inaczej będzie z
ostatnią częścią trylogii, którą od lutego rozpoczniemy
nagrywać w Mulisort Studio w
Nadolu. Tempo niezłe, choć pewnie można
byłoby szybciej, pytanie tylko po co?
Nie byłoby to pewnie możliwe bez stworzenia
zgranego składu, z czym wcześniej miałeś
problemy i co miało wpływ na późniejsze
niż planowałeś wydanie pierwszej płyty,
bo materiał był gotowy, ale do pewnego
momentu nie miał go kto nagrać?
Kompletowanie składu na pierwszy album
zajęło sporo czasu i nie obyło się bez problemów.
Zupełnie inny, lepszy komfort pracy
mieliśmy już przy "Prometheusie", gdzie
skład był ustabilizowany, oczywiście doszedł
do naszego składu studyjnego Daray (perkusja),
oraz Piotrek Lamparski (bas) ale to były
zmiany, które wniosły wartość dodaną do
zespołu.
Przy okazji naszej poprzedniej rozmowy
Prometeusz kontra Obcy
Oszczędna okładka, z symboliczną ilustracją przypominającą naskalne
rysunki sprzed tysięcy lat, nie jest może zbyt efektowna, ale skrywa drugi album
Subterfuge, płytę znacznie ciekawszą od debiutanckiego wydawnictwa "Projections
From The Past". "Prometheus" to również koncept album, część druga zaplanowanej
trylogii, a o szczegółach jego powstania oraz powstającej już kontynuacji
opowiada nam lider zespołu i autor całego materiału:
mówiłeś, że stworzenie albumu koncepcyjnego
zawsze było twoim marzeniem, ale
trylogia to już poważne wyzwanie - od razu
wiedziałeś, ż będzie to aż tak rozbudowana
opowieść, czy też kolejne jej części pojawiały
się stopniowo, w miarę pisania?
W trakcie pracy nad "Projections From The
Past" zdecydowałem, że chcę, aby ta płyta
została koncept albumem - w tym samym
momencie pojawił się pomysł trylogii.
Stwierdziłem, że historia, którą chcę opowiedzieć
nie zmieści się na jednym ani dwóch
krążkach, poza tym chciałem, aby te opowieści
były w pewnym sensie symbolicznie
podzielone na różne fazy życia naszego bohatera.
Klimat pierwszej płyty różni się od
tego co jest na drugim albumie, z kolei trzeci
album będzie różnił się od swojego poprzednika.
Czyli w żadnym razie nie czujesz się
ograniczony tą konwencją, nawet wręcz
przeciwnie, bo w takiej rozbudowanej formie
masz większe pole do popisu niż na płycie
złożonej z niepowiązanych z sobą utworów?
Lubię konwencję i samą pracę nad koncept
albumem, zwłaszcza interesująca jest praca w
fazie tekstowej. Nie mogę opowiadać historii
wprost, muszę posiłkować się skojarzeniami,
odniesieniami i starać się w miarę logiczny
sposób powiązać następujące po sobie teksty
utworów w taki sposób, aby słuchacz zorien-
Nadmiar czasu można też wykorzystać w
taki sposób, że zaczniecie już, nawet korespondencyjnie,
prace nad kolejnym materiałem,
bo przecież deklarowaliście niedawno:
pora ruszać w nieznane...?
Jest dużo wolnego czasu, więc siedzimy i
dłubiemy w domach, co pewnie przełoży się
na nowe pomysły muzyczne. Nieznane kusi
coraz mocniej… (śmiech)
Wojciech Chamryk
Foto: Jakub Kopeć
140
INSIDE AGAIN
tował się o co w tym wszystkim chodzi i nie
zastanawiał się co autor miał na myśli.
Nie obawiasz się jednak, że zostaniesz
zaszufladkowany jako "ten facet od konceptów"?
Jasne, że lada jaki muzykant nie jest
w stanie porwać się na coś takiego, ale też
tak ambitna muzyka może odstraszyć mniej
wyrobionego słuchacza epoki smartfonów i
streamingu, nawet jeśli jest fanem metalu
w tej progresywnej formie?
Nie, tego absolutnie się nie boję. Mogę ci
zdradzić, że po następcy "Prometheusa",
czyli po ostatniej części trylogii, powstanie
również koncept album, tym razem w jednym
akcie. Natomiast absolutnie nie zamierzam
odchodzić od koncept albumów, to jest
konwencja, w której najlepiej się odnajduję,
pod względem kompozycji jak i pisania tekstów.
Wiem, że dzisiaj żyjemy szybciej, intensywniej,
jesteśmy nastawienia na jak najszybszą
i jak najłatwiejszą konsumpcję, wiem, że
jesteśmy bombardowani tysiącem informacji
o świecie, który nas otacza, ale może w tym
pędzie na chwilę zwolnimy i zajmiemy się
czymś, na co potrzeba może troszkę więcej
czasu, ale pozwoli nam się zrelaksować i zregenerować
przed gonitwą za kolejnym
dniem…
Bohater płyty "Prometheus" był zahibernowany
przez 10 tysięcy lat, a kiedy w końcu
obudził się okazało się, że jest w świecie ludzi
pierwotnych. Z racji swej wiedzy i doświadczenia
zyskał więc niepowtarzalną
szansę ukształtowania tej społeczności,
sprawienia, że powstanie nowy, lepszy
świat, którego istnienia po wiekach nie zakończy
nuklearny konflikt. Perspektywa
wspaniała, do tego świetna historia?
Tak, zgadza się, nasz bohater dostaje jedyną
w swoim rodzaju szansę ukształtowania nowego
homo sapiens, jest idealistą, któremu
wydaje się, że poprzez zaszczepienie uniwersalnych
wartości, jednego języka, jednej
religii w przyszłości uniknie tego wszystkiego
czego cywilizacje doświadczały przez stulecia.
Utopia - to prawda, ale nasz bohater ze
swoją wizją naprawy świata jest romantykiem,
a to, że obudził się po dziesięciu tysiącach
lat i ma szansę na spełnienie swoich marzeń
wpływa na niego jeszcze bardziej mobilizująco.
Bywa, że takim koncepcyjnym płytom towarzyszą
lub ukazują się później książki z
tą samą historią - nie myślałeś również o
czymś takim?
Myślałem i to całkiem poważnie i może kiedyś
uda mi się zrealizować to marzenie. Na
razie niestety cierpię na chroniczny brak czasu
i to jest głównym ograniczeniem. Nie wykluczam
jednak, że kiedy uporam się z trzecią,
ostatnią częścią trylogii to usiądę do klawiatury
i zacznę pisać, oby starczyło mi wytrwałości.
(śmiech)
"Prometheus" - ten tytuł nie jest chyba przypadkowy,
bowiem mityczny Prometeusz
stał się stwórcą ludzkości, a za przeciwstawienie
się Zeusowi musiał sporo wycierpieć.
Tutaj bohater również chce zmienić
losy człowieka, wyrwać go z jaskiń, ale by
się to udało musi stoczyć walkę z kosmitami,
można powiedzieć bóstwami, więc historia
jakby się powtarzała?
Prometeusz jest moją ulubioną mityczną postacią,
do tego wyjątkowo symboliczną i idealnie
pasuje do naszego bezimiennego bohatera.
Kosmici? Cóż, nie do końca wierzę w
teorię ewolucji, raczej skłaniałbym się do teorii
zaprezentowanej w Starym Testamencie,
a tak pięknie zobrazowanej przez Michała
Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej, bądź, jak
kto woli, teorii zaprezentowanej przez Ridley'a
Scotta w filmie o tytule tożsamym z
tytułem naszej drugiej płyty, czyli o tzw.
"Inżynierach". Jedna teoria nie wyklucza drugiej,
ja podążam tropem Scotta. Obcy są zdecydowanie
bardziej interesujący niż miliony
lat ewolucji, czyż nie?
Foto: Symphony X
Foto: Jakub Kopeć
Dlaczego obcym tak bardzo zależy na tym,
żeby ludzkość pozostała na tym pierwotnym
etapie rozwoju?
Jak to zwykle w życiu bywa chodzi o władzę.
Rządzenie jest narkotykiem, ponadto daje
potężne możliwości. Dla obcych jest to przede
wszystkim pozyskiwanie organów, złóż
mineralnych, pożywienia, ale też również
możliwość przeprowadzania eksperymentów
naukowych z dziedziny medycyny, socjologii
etc. W dodatku dzięki swojej wiedzy, technologii,
umiejętności wpływania na ludzi
mogą to robić całkowicie bezkarnie. Wreszcie
gdy dana cywilizacja staje się zbyt potężna
i zaczyna zagrażać obcym, ci podejmują
decyzję o jej anihilacji i rozpoczynają wszystko
od nowa…
Czyli część trzecia tej historii zapowiada
się równie ciekawie, chociaż jej zakończenia
rzecz jasna na tym etapie nie zdradzimy?
Trzecia część w warstwie tekstowej jest bardzo
trudna, ale też chyba najciekawsza. Naszpikowana
alegoriami, opowiada o wyborach,
których dokonujemy w życiu, najbardziej
filozoficzna… Co do samej muzyki to
powiem ci o niej za kilka miesięcy, kiedy zakończymy
nagrywanie. (śmiech)
Z drugiej strony to ludzkości wcale nie musi
zagrozić jakiś konflikt na ogólnoświatową
skalę, już prędzej wyniszczy się sama, na co
ostatnio mamy coraz więcej dowodów?
To, że w tej czy innej formie zmierzamy do
samozagłady nie ulega żadnej wątpliwości.
Ludzkość od siedmiu dekad dysponuje bronią,
która mogłaby zniszczyć ziemię kilkanaście
razy, więc scenariusz wojny atomowej
nie jest wcale taki nierealny. Są też inne sposoby
zniszczenia życia na ziemi, choćby wirusy,
jednak jak się domyślam w swoim pytaniu
dążyłeś do najmodniejszej w ostatnim
czasie ekologii i globalnego ocieplenia. Powiem
tak, uczmy się gromadzić wiedzę z różnych
źródeł, uczmy się czytać między wierszami
i ważyć teorie, którymi jesteśmy karmieni.
Kilkanaście lat temu według badań
tzw. naukowców margaryna była najzdrowszym
tłuszczem jaki możemy użyć do smarowania
kanapek, dzisiaj jest zupełnie odwrotnie…
Nie mówię, że nie powinniśmy uczyć
się żyć ekologicznie, bo ograniczenie zanieczyszczeń
w powietrzu, wodzie, żywności leży
w interesie nas wszystkich, jednak nie ulegajmy
chwilowym prorokom i ich teoriom,
nie zawsze stoją za nimi czyste intencje.
Nie jest to jednak chyba temat tak nośny,
żeby mógł stać się podstawą warstwy tekstowej
płyt czy książek, poza jakimiś raportami
czy naukowymi opracowaniami -
chowamy więc głowy w piasek, aż w końcu
okaże się, że jest on zbyt gorący, by ludzkość
mogła przetrwać?
Ktoś tam w metalu już chyba się dotykał tematów
związanych z ekologią, przynajmniej
w pojedynczych utworach więc chyba można,
natomiast na pewno nie jest to temat na
całą płytę. Poza tym chowamy głowy w piasek
pewnie też dlatego, że jeżeli ma się stać w
tej materii coś złego, to na pewno nie wydarzy
się to za naszego życia, taka ludzka natura.
My już pewnie tego nie doczekamy - ja na
pewno - ale kolejne pokolenia będą miały
poważny problem - myślisz, że jest jakakolwiek
szansa na to, żeby świat przetrwał?
Wszystko w rękach ludzi a może obcych?
(śmiech), a tak poważnie to wszystko na tym
świecie jest kwestią pieniędzy. Kto pięćdzie-
SUBTERFUGE 141
siąt lat temu myślał o wytwarzaniu energii ze
słońca na skalę przemysłową? Dzisiaj instalacje
fotowoltaiczne bez problemu zasilają
nie tylko gospodarstwa domowe, ale i również
fabryki, kto wie na co pozwoli rozwój
technologii jutro? Poza tym potrzeba jest
matką wynalazków i na pewno ludzkość jakoś
sobie poradzi z ekologiczną produkcją
energii, bardziej martwię się o sprawy pokoju
na świecie.
Wracając zaś do tematów przyjemniejszych
- zadbałeś o to, by warstwa muzyczna
"Prometheus" była jeszcze bardziej urozmaicona
niż na debiucie. 16 utworów podzielonych
na dwa rozdziały opowieści, ponad
półtorej godziny muzyki - długo pracowałeś
nad tym wszystkim?
W sumie może jakieś dwa miesiące, gdybym
nie był takim leniem to pewnie udałoby się
szybciej (śmiech). "Prometheus" jest albumem
bardziej dojrzałym, doskonale wiedziałem
w jakim kierunku chcę iść i jaki finalny
efekt chcę osiągnąć. Sama praca w studiu
trwała jakieś pół roku, co uważam, że jak na
duży skład i zobowiązania zawodowe i rodzinne
muzyków jest bardzo dobrym osiągnięciem.
To nie tylko różne odmiany metalu, ale też
odniesienia do progresywnego rocka, jazzu
czy nawet pop music - szukałeś po prostu
odpowiednich rozwiązań, w żadnym razie
nie sugerując się czy można albo "wypada"
po nie sięgać, jeśli jest się metalowym
zespołem?
Nigdy nie komponuję muzyki na zasadzie:
wrzucę tutaj teraz fragment odnoszący się do
jazzu, bo to podniesie rangę kompozycji albo
dodam smyczki, to zdobędę uznanie melomanów
muzyki klasycznej. Nie, zwykle gdy
mam już pomysł na utwór, to już mam poukładany
w głowie cały jego scenariusz, melodie,
strukturę, a nawet pomysły na solówki.
Poza tym metal już chyba wieki temu stracił
dziewictwo i nikt chyba nie oburza się na
klawisze, smyczki, saksofon czy inne wynalazki.
Pamiętam, że kiedy chodziłem do podstawówki,
a były to lata osiemdziesiąte, to
pojawienie się klawiszy na albumie ukochanego
zespołu metalowego graniczyło prawie
ze zdradą. Dzisiaj po latach eksperymentów
w muzyce obecność innych instrumentów,
czy rozwiązań melodycznych w utworach
metalowych nikogo nie zaskakuje, zwłaszcza
jeżeli mówimy o muzyce progresywnej.
Mimo tego, że macie w składzie skrzypaczkę
i saksofonistę to ich instrumenty nie
są wykorzystywane w aranżacjach jakoś
nagminnie - uznałeś, że łatwo byłoby pod
tym względem przedobrzyć, dlatego pojawiają
się wtedy, kiedy są naprawdę potrzebne,
tak jak w "Experiment" czy "Farewell"?
To jest kwestia smaku. Kiedyś, gdy byłem
młodym człowiekiem (znów wracam do lat
Foto: Jakub Kopeć
osiemdziesiątych) i będąc fanem gitary wymagałem
od swoich ulubionych zespołów
dwudziestominutowych solówek, albo masy
krzyków czy przejść perkusyjnych. Dzisiaj jestem
trochę starszy i wiem, że w muzyce łatwo
przedobrzyć i nasycić ją niepotrzebnymi
nutami, w muzyce trzeba grać dokładnie tyle
ile trzeba (wiem brzmi trywialnie), i pamiętajcie
drodzy czytelnicy: w muzyce najfajniejsze
są niedopowiedzenia. Przepraszam, ale
jakoś nie wyobrażam sobie saksofonu w szesnastu
utworach, na Boga to nie album Coltrane'a!
(śmiech)
Chyba też nie przypadkiem - nie licząc
swoistego outro "To The Stars" na drugim
kompakcie - obie części tego albumu wieńczą
najdłuższe, najbardziej rozbudowane
kompozycje?
To lekcja odebrana od największych w metalu,
zwykle najdłuższe, najbardziej złożone
utwory były prezentem dla fanów umieszczonym
na końcu albumu, staram się uczyć
od najlepszych. (śmiech)
Pisząc dany utwór od razu masz kompletną
wizję partii wokalnych, wiesz od razu co
będzie śpiewać Kinga, co Mateusz, a gdzie
będzie duet?
Mam swoją wizję wokali, ale staram się nie
wtrącać i przede wszystkim nic nie proponować
zarówno Kindze, jak i Mateuszowi.
Czekam na ich pomysły i wówczas po ich
prezentacji Witek Nowak (producent i drugi
gitarzysta) czy ja mamy jakieś swoje uwagi.
Zwykle jednak nie są potrzebne, bo wokaliści
znają swój fach doskonale i mają wspaniałe
pomysły.
Posiadanie w składzie dwojga wokalistów
to prawdziwy luksus, szczególnie w przypadku,
kiedy nagrywa się tak rozbudowane,
zróżnicowane płyty?
Niestety jest tylko jeden Rob Halford. Kinga
i Mateusz to jeden z najlepszych prezentów
jaki otrzymałem pracując z Subterfuge.
Są niezwykle inteligentnymi i wrażliwymi
muzykami o wielkim talencie, technice i skali
głosu. W pełni ich talent udało nam się wykorzystać
dopiero na "Prometeuszu", mam
nadzieję, że wraz z Witkiem wyciągniemy z
nich jeszcze więcej na kolejnym albumie.
Zaprosiłeś też do nagrań chór Vox Caelestis
- chóralne brzmienia z syntezatora
czy z samplera to jednak nie to samo?
Przy produkcji drugiego albumu wraz z Witkiem
postawiliśmy na naturalność, naturalne
brzmienia instrumentów czy wokaliz (oczywiście
tam gdzie się to da uczynić). Znaleźliśmy
też trochę przestrzeni dla chóru, praca
z chórem i profesjonalnym dyrygentem to
świetna rzecz, nic nie jest w stanie zastąpić
ludzkiego głosu, do tego to też wielka nauka.
W książeczce płyty nie ma waszych zdjęć -
to zabieg celowy, żeby słuchacz skoncentrował
się na całej historii, słowach utworów?
Książeczka płyty jest bardzo obszerna z uwagi
na ilustracje przygotowane przez Dominikę
Łoskot, jak wiesz każdy utwór jest ilustrowany
akwarelami według jej pomysłu i
wykonania. Natomiast na pewno nie chcieliśmy
burzyć harmonii wydawnictwa dodatkowymi
informacjami czy zdjęciami. Jest dokładnie
tak jak to zaplanowałem. Muszę jeszcze
wspomnieć o prezentacji mutlimedialnej
stworzonej na poczet prezentacji albumu
przez Tomka Nowackiego, trwa ona dokładnie
tyle co album i jest doskonałą wizualizacją
naszej muzyki. Być może będziemy
prezentować jej fragmenty podczas koncertów.
Można słuchać tej płyty jako oddzielnej
całości, czy jednak wskazane byłoby sięgnięcie
również po część pierwszą, nawet
jeśli ktoś miałby poznać ją już po odsłuchu
"Prometheusa"?
Chciałbym aby fani sięgnęli również po pierwszą
płytę i zapoznali się z historią, której
"Prometheus" jest kontynuatorem, natomiast
jeżeli ktoś sięgnie jedynie po naszą
dru-gą płytę to na pewno nie będę miał tego
nikomu za złe.
"Projections From The Past" wydała firma
Kameleon Records i również tę wytwórnię
podawałeś jako potencjalnego wydawcę
"Prometheus". Zaszły jednak pewne zmia-
142
SUBTERFUGE
Foto: Jakub Kopeć
ny, również co do daty premiery płyty, ale
wygląda na to, ża warto było poczekać, bo
firmuje ją niemiecka Pure Steel Publishing.
Daje to wam na pewno większe możliwości
promocyjne, szczególnie na Zachodzie, gdy
Kameleon koncentrował się jednak głównie
na reedycjach i wydawaniu archiwalnych
materiałów?
Tak, Pure Steel Records to zupełnie inna
bajka, wytwórnia skoncentrowana jedynie na
muzyce metalowej, o szerokich możliwościach
prezentacji i dystrybucji albumu. Dla nas
jest to krok naprzód, ponieważ dzięki nim jesteśmy
w stanie dotrzeć do dziennikarzy muzycznych
i fanów na całym świecie.
Jaka jest różnica pomiędzy Pure Steel Records,
a Publishing?
Szczerze mówiąc nie zagłębiałem się tak mocno
w ten temat. Pure Steel Records to wytwórnia,
natomiast Publishing zajmuje się
dodatkowo dystrybucją, również na rzecz
Records, tak to chyba wygląda ale nie dam
sobie za to ręki uciąć. (śmiech)
Istotne jest więc, że ta firma jest wydawcą
tego materiału, a nie tylko dystrybutorem
waszego samodzielnego wydawnictwa, co
też zdarza się całkiem często. Z racji tego,
że płyta zbiera za granicą świetne recenzje
jest szansa na to, że pojawicie się tam w
koncertowej odsłonie, czy też trzeba poczekać
na pierwsze wyniki sprzedaży?
Oprócz niezłych recenzji, jest również zainteresowanie
tym abyśmy pojawili się na koncertach
przynajmniej za naszą zachodnią granicą.
Aktualnie jesteśmy w trakcie rozmów z
potencjalnymi menedżerami, jeżeli tylko z
kimś się zwiążemy, to na pewno sprawy
ewentualnych koncertów potoczą się bardzo
szybkim trybem i niebawem usłyszcie o tym
gdzie się pojawimy.
Subterfuge to oktet, tak więc spory skład, co
też ma pewnie wpływ na opłacalność waszych
koncertowych wojaży, szczególnie w
Polsce, gdzie warunki i zainteresowanie
publiczności rockiem, szczególnie w wykonaniu
mniej znanych zespołów, wyglądają
jak wyglądają. Zamierzacie w tej sytuacji
promować "Prometheus" koncertowo w
Polsce?
Tak, jak najbardziej. Jesteśmy oktetem i na
pewno koszty logistyki są dużo wyższe niż w
przypadku kwartetów czy kwintetów, natomiast
nie są to jakieś sprawy nie do ogarnięcia.
Liczymy się, że w muzyce, tak jak w każdym
innym przedsięwzięciu trzeba trochę
zainwestować, hobby kosztuje. (śmiech)
Rzadko bywa tak, że rozmowę dotyczącą
premiery najnowszej płyty możemy zakończyć
w tak konkretny sposób, ale wszystko
wskazuje na to, że w przyszłym roku ukaże
się ten trzeci, po części już gotowy, album
Subterfuge i tym sposobem trylogia dopełni
się?
Jeżeli tylko zdrowie pozwoli, to na pewno tak
się stanie. Mam nadzieję, że trzecią i ostatnią
część trylogii będziemy mogli zaprezentować
mediom jeszcze w tym roku!
Wojciech Chamryk
SUBTERFUGE 143
This road goes on forevermore
Ponad dwadzieścia lat w przygotowaniu, dziesięć w produkcji, a w międzyczasie
dwa nieplanowane wcześniej regularne albumy studyjne. Droga do realizacji
mitycznego projektu Blind Guardian z orkiestrą symfoniczną, wyjątkowo
długa i wyboista, dobiegła końca. O "Legacy of the Dark Lands" opowiada Hansi
Kürsch.
HMP: Oswoiłeś się już z faktem, że album
z orkiestrą jest skończony, nagrany i wydany?
Hansi Kürsch: Człowieku, to taka ulga, że
nawet nie potrafię tego opisać. Wielokrotnie
było mi wstyd, ponieważ, już w roku 2005 i
2006 ogłaszaliśmy, że to będzie nasz następny
album, a później wielokrotnie go przekładaliśmy.
Oczywiście mieliśmy ku temu powody,
ale nadal, gdy coś ogłosisz, a później
nie jesteś w stanie tego dotrzymać, sam od
nigdy nie słuchał takich rzeczy, dotyczyłoby
to wyłącznie moich partii.
Ale jest coś, co sprawia, że niemiecki heavy
metal i muzyka symfoniczna się przyciągają.
Rage nagrał pierwszy metalowy
album z orkiestrą, teraz wy zrealizowaliście
pierwszy metalowy album z orkiestrą bez
użycia metalowego instrumentarium…
(śmiech) Muzyka klasyczna jest mocno
związana z europejską kulturą. Niezależnie
od tego skąd pochodzisz, w każdym kraju
można znaleźć przynajmniej jednego lub
dwóch uznanych kompozytorów klasycznych.
Niemcy nie są wyjątkiem. Wszyscy
dorastaliśmy z tą muzyką, a także z klasycznymi
zespołami rockowymi, które zawsze
miały tendencje do pracy z orkiestrą. Mamy
to w genach, ale Niemcy nie są tutaj wyjątkiem.
Wszystko wynika prostej chęci
tworzenia dobrej muzyki. Peavy zawsze był
otwarty na nowe wyzwania i nigdy nie bał się
próbować nowych rzeczy. Sądzę, że to samo
można powiedzieć o Andre i o mnie. Zamiast
grać bezpiecznie, czy powtarzać w kółko
ten sam schemat, za każdym razem staramy
się odkrywać nowe terytoria i eksplorować
nowe światy. To kwestia natury. Nie
sądzę, by ograniczało się to do Europy czy
samych Niemiec. Poszukiwanie to naturalna
cecha większości artystów.
początku stawiasz się w sytuacji obronnej. A
gdy już zaczęliśmy produkcję, okazało się, że
to po prostu niekończąca się historia. Byłem
niezwykle szczęśliwy w dniu, w którym skończyłem
wokale i jeszcze szczęśliwszy, gdy
zakończyliśmy mix. Ale największą ulgę
poczułem w dniu premiery, ponieważ nawet
w okresie w ostatnich sześciu miesięcy mieliśmy
tyle przeszkód, że gdybym nie brał w
tym udział, sam z trudem mógłbym w to
uwierzyć. To były intensywne 22 lat prowadzące
do urzeczywistnienia tego materiału.
Geneza albumu z orkiestrą sięga okresu
"Nightfall in Middle-Earth". Dwa lata
wcześniej Rage nagrał "Lingua Mortis"
uchodzący za pierwszy pełnowymiarowy
metalowy album z orkiestrą symfoniczną.
Czy był on dla was inspiracją, choć pod
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
względem możliwości technicznej możliwości
realizacji tego projektu?
Nie, w ogóle. Pracowaliśmy nad tymi utworami
od 1996 roku i od początku czuliśmy, że
idziemy w zupełnie innym kierunku. "Lingua
Mortis" nie była dla nas żadnym drogowskazem.
Podchodzimy do tematu zupełnie
inaczej. Deep Purple z Royal Philharmonic
Orchestra również nie byli dla nas
wzorem. Od zawsze, podobnie jak wielu innych
rockowych muzyków, byliśmy po prostu
zafascynowani możliwościami, jakie daje
praca z orkiestrą. Kompozycje, które powstały
w okresie "Nightfall in Middle-Earth",
bardziej niż czymkolwiek innym były inspirowane
samym "Nightfall in Middle-Earth".
A w mniejszym stopniu przez rozwój technologii,
ponieważ to właśnie w tym okresie
po raz pierwszy mieliśmy okazję pracować z
właściwie brzmiącymi partiami orkiestry.
Mimo że ani Andre (Olbrich - przyp. red.),
ani ja nie potrafiliśmy komponować partii na
instrumenty klasyczne, instrumenty klawiszowy
oraz coraz lepsze i coraz bogatsze biblioteki
orkiestracji sprawiły, że taki album
stał się możliwy. Ale od samego początku
czuliśmy, że będzie to coś wyjątkowego i
unikatowego. Gdybym miał się czymś inspirować,
byłyby to rock opery w rodzaju
"Jesus Christ Superstar". Ale, że Andre
Nad historią "Legacy of the Dark Lands"
pracowałeś wspólnie z Markusem Heitzem
i powstały one niejako na bazie jego powieści
"The Dark Lands". Sam koncept pojawił
się jednak stosunkowo późno. Czy pracując
wiele lat bez głównego motywu staraliście
się skupiać przede wszystkim na poszczególnych
kompozycjach, czy od początku
mieliście konkretną wizję całości?
Skupialiśmy się na poszczególnych kompozycjach,
ale od początku czuliśmy, że jest
między nimi silna więź. Wszystko zaczęło się
w okresie "Nightfall in Middle-Earth", więc
komponowaliśmy inspirowani tolkienowską
literaturą i tolkienowskimi motywami, mimo,
że w tym czasie nie było jeszcze ani
filmu, ani soundtracku. Ale jeśli myślisz o
"Władcy pierścieni" czy "Silmarilionie",
masz w głowie pewną melodykę. W przypadku
Blind Guardian są to rzeczy, które
słyszysz na "Nightfall in Middle-Earth", a
teraz częściowo również na "Legacy of the
Dark Lands". Później tę rolę w zbiorowej
świadomości przejął filmowy soundtrack i
nie było potrzeby dalej podążać tą drogą.
Dlatego potrzebowaliśmy nowej historii, a ja
doszedłem do wniosku, że nie ma sensu, bym
144
BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA
próbował pisać ją samodzielnie. Dlatego
skontaktowałem się z Markusem Heitzem.
Okazało się, że jest fanem Blind Guardian,
co sprawiło, że takie rozwiązanie stało się
korzystnym dla obu stron. Gdy nawiązywaliśmy
współpracę, mieliśmy skomponowane
przynajmniej 75% materiału. Miałem też
wizję historii, którą chciałbym opowiedzieć,
ale nie mogłem tego zrobić w oderwaniu od
istniejącej już muzyki. Markus pomógł mi
znaleźć rozwiązanie. Gdy wspólnie nakreślimy
ramy dla "Legacy of the Dark Lands",
wiele rzeczy stało się prostsze, a jednocześnie
miały one wpływ na ostatnie 25% materiału.
Na przykład na utwór "Beyond the Wall",
który powstał, gdy wiedzieliśmy już, że
całość zostanie podporządkowana światu
Markusa Heitza, a nie Tolkiena. Wspólnie
zdecydowaliśmy, że naszym głównym
bohaterem będzie Nicolas próbujący odkryć
swoją tożsamość i swoje dziedzictwo. Ostatecznie
okazuje się, że jest pierwszym z jeźdźców
apokalipsy. O tym zasadniczo opowiada
"Legacy of the Dark Lands". Co do
szczegółów, musiałem trzymać się muzyki.
Wprowadzałem zmiany wszędzie tam, gdzie
było to konieczne i wspólnie z Markusem
szukaliśmy najlepszych rozwiązań. Ponieważ
nieustannie byliśmy mocno opóźnieni względem
terminów i nie byliśmy w stanie ich
dotrzymać również w okresie, w którym pracowaliśmy
z Markusem, a ten musiał skończyć
swoją powieść, uznaliśmy, że najbezpieczniejszym
rozwiązaniem dla wszystkich
będzie, gdy album będzie sequelem.
Markus Heitz był autorem scenariusza gry
The Dwarves, do której w roku 2016 wspólnie
z Marcusem Siepenem nagraliście
utwór "Children of the Smith". To wtedy
się poznaliście?
Poznaliśmy się trochę wcześniej. Wielokrotnie
też inspirowałem się jego powieściami.
Bardzo lubię jego styl, inaczej nigdy nie poprosiłbym
go o pomoc. Nawiązaliśmy kontakt
rok lub półtora przed premierą gry.
Kilka razy się spotkaliśmy w celu omówienia
możliwości współpracy i tego, co możemy
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
zrobić w kontekście albumu z orkiestrą. Wtedy
też wspomniał o grze i zapytał, czy nie
chcielibyśmy wziąć w tym udziału.
"Legacy of the Dark Lands" co swojej koncepcji
przypomina mi "Cykl barokowy"
Neala Stephensona. XVI wiek, wiele postaci
historycznych z wielkimi naukowcami
włącznie. Przy czym Stephenson obraca się
w drugiej połowie stulecia.
Nie znam twórczości Stephensona, ale to
zabawny zbieg okoliczności. Odkryłem wiele
podobieństw już po fakcie. Na przykład sposób,
w jaki wykorzystano motyw jeźdźców
apokalipsy w serialu "The Good Omens",
jest podobny do naszego, ale wtedy, gdy pracowaliśmy
nad tym motywem, nie wiedziałem,
że istnieje "The Good Omens". Szukając
doskonałego tła odkryliśmy, że obaj z
Markusem interesujemy się wojną trzydziestoletnią,
w którą były zaangażowane wszystkie
ówczesne europejskie supermocarstwa i
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
która okazała się wyjątkowo niszczycielską.
Dopiero później odkryliśmy, że przez wielu
współczesnych była postrzegana jako początek
apokalipsy, a widoczne w tym czasie
trzy komety były interpretowane właśnie
jako trzech jeźdźcy apokalipsy. Nie było jednak
tak, że inspirowaliśmy się jakąś
konkretną powieścią. Na wstępie rozmawialiśmy
o postaci Solomona Kane'a, o filmie,
więc to na pewno miało swój wpływ. Ale
poza tym po prostu przerzucaliśmy się pomysłami.
Koncepcję nieskończoności wzięliśmy
od Kartezjusza, który sam walczył w
wojnie trzydziestoletniej. Chciałem nadać
mu większą rolę, miałem też kilka innych
pomysłów na wykorzystanie postaci historycznych.
To samo robił Markus w "Dark
Lands", ale w nieco szerszej perspektywie, bo
z uwzględnieniem Nowego Świata, Ameryki
Północnej, Meksyku, i tamtejszych wierzeń.
Pomysły rodziły kolejne pomysły, ale u podstaw
był to koncept Markusa, do którego ja
dodałem kilka swoich motywów w odniesieniu
do aspektów historycznych oraz do
głównej narracji. Na przykład fraza wojna
karmi wojnę (utwór "War Feeds War" -
przyp.red.) była często powtarzana właśnie w
okresie wojny trzydziestoletniej. Jestem zaskoczony,
że póki co niewielu zwróciło na to
uwagę.
Też tego nie wiedziałem. Być może niemiecka
forma jest bardziej powszechna.
Cofając się nieco w czasie, gdy rozmawialiśmy
w okolicach premiery "Beyond the Red
Mirror", rozumiejąc, że zarówno "At the
Edge of Time" jak i "Beyond the Red Mirror"
były wam potrzebne przed albumem z
orkiestrą, zapytałem, czy nie obawiasz się,
że serwujecie fanom za dużo spoilerów.
Wtedy odpowiedziałeś, że nie, bo na albumie
nadal będzie sporo niespodzianek. I rzeczywiście,
album jest inny, niż się spodziewałem,
ale uważam, że gdyby ukazał się o
album wcześniej, wrażenie byłoby większe.
Największe wrażenie album zrobiłby, gdyby
ukazał się w pierwszej dekadzie tego stulecia.
Może po "A Twist in the Myth", jak pierwotnie
planowaliśmy, a jeszcze lepiej przed
BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA 145
"A Twist in the Myth". To byłby doskonały
moment. Pamiętam tamtą rozmowę. Rzeczywiście,
kilka rzeczy na "Beyond the Red
Mirror" miało służyć za swojego rodzaju
zapowiedź "Legacy of the Dark Lands" i
patrząc z dzisiejszej perspektywy nie uważam,
by było to konieczne. Nie sądzę, by
mogło to zadziałać na niekorzyść "Legacy of
the Dark Lands", ale na pewno mogliśmy
obrać taki kierunek, by "Beyond the Red
Mirror" było bardziej typowym, metalowym
albumem Blind Guardian. Czy byłoby to
lepsze rozwiązanie? Nie wiem. Stało się, jak
się stało. Na pewno były powody, dla których
album ukazał się dopiero teraz i jestem
w pełni zadowolony z tego, jaką formę ostatecznie
otrzymał. Gdybyśmy cofnęli się do
oryginalnych kompozycji, rzeczy, które tworzyliśmy
pod koniec lat 90. a także pierwszych
latach tego stulecia, przekonałbyś się,
że nie odeszliśmy od nich szczególnie daleko.
I taki był nasz główny cel na przestrzeni lat,
by w jak największym stopniu zachować ich
oryginalnego ducha. Wielokrotnie rozmawialiśmy
też, czy nie lepiej byłoby, gdybyśmy
jednak wykorzystali cały zespół, ale ostatecznie
postanowiliśmy zachować jego unikatowy
charakter. I wierzę, że postąpiliśmy słusznie,
ponieważ dzięki temu mogliśmy pokazać
inną stronę świata Blind Guardian. Stąd
wziął się szyld Blind Guardian Twilight
Orchestra. "Legacy of the Dark Lands" to
bez wątpienia nie jest czysty Blind Guardian
i dlatego tak bardzo zależało nam na
tym, by w sposób jednoznaczny oddzielić go
od reszty. To bardzo odważny album, który
jak sądzę dla wielu może być inspirujący.
Jestem z niego bardzo zadowolony, tak samo
jak jestem zadowolony z "Beyond the Red
Mirror". Ale patrząc z dzisiejszej perspektywy
jestem pewny, że "Beyond the Red
Mirror" byłby świetnym albumem również z
mniejszym udziałem orkiestry.
Na "Legacy of the Dark Lands" orkiestra
ma wyłączność, a mimo to nadal brzmi on
jak album Blind Guardian.
Tego zawsze byliśmy pewni. I nie tylko dlatego,
że utwory, które komponowaliśmy,
były faktycznie utworami Blind Guardian.
Przede wszystkim, dlatego że niezależnie od
momentu, w którym je tworzyliśmy, niezmiennie
uznawaliśmy je za jedne z najlepszych.
Dla przykładu "In the Red Dwarf's Tower"
powstał w okresie pomiędzy "A Twist in the
Myth" i "At the Edge of Time" i w mojej
ocenie jest to dokładnie ten sam poziom co
"Wheel of Time" czy "Sacred Worlds". To po
prostu Blind Guardian najwyższej próby.
Co jednak przekonywało mnie najbardziej to
fakt, że w każdym momencie byliśmy w stanie
uchwycić ducha "Nightfall in Middle-
Earth". Albumu, który osobiście nadal uważam,
za najlepszy album Blind Guardian.
Nadal pozostaje też naszym najbardziej
uznanym. Realizacja "Legacy of the Dark
Lands" niosła za sobą pewne ryzyko, ale
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
utwory nam nim zawarte łączy z "Nightfall
in Middle-Earth" tak wiele podobieństw, że
o jego dobre przyjęcie byłem spokojny.
Klimat "Nighftall in Middle-Earth" potęgują
narratorzy. Sięgnięcie po tych samych
aktorów było doskonałym posunięciem.
Dziękuję. Też tak uważam. (śmiech) Szukaliśmy
ich przez jakiś czas, ponieważ ani z
Normanem (Eshley'm), ani z Douglasem
(Fieldinginem) nie rozmawiałem od końca
lat 90. Doszliśmy nawet do momentu, w
którym powoli kończył nam się już czas, a ja
nadal nie miałem do nich kontaktu. Dopiero
Charlie Bauerfeind zasugerował, żebym
poszukał ich na facebooku, którego sam nie
używam, i o którym w ogóle nie pomyślałem.
(śmiech) Nawiązaliśmy kontakt w 10 minut,
szybko zorganizowaliśmy stare studio i mogliśmy
dokończyć misję w najlepszym możliwym
stylu. Pisząc narracje w oczywisty sposób
pisałem je z myślą o głosach Douglasa i
Normana. Spisali się co najmniej równie
dobrze jak na "Nightfall in Middle-Earth".
Sami też były do tego naprawdę zapaleni.
Czułem, jak wielką przyjemność sprawia im
praca w studiu z tym postaciami. Sami
przyprowadzili też kilku innych zdolnych
narratorów, którzy dodatkowo wzbogacili
ten album, ponieważ historia obejmuje
więcej postaci niż byliśmy skłonni powierzyć
tylko dwóm aktorom. Obaj wcielają się w
więcej niż jedną postać, ale dopiero w większym
składzie mogliśmy nadać całości odpowiedniej
różnorodności. Podczas rozmów na
temat narracji, raz byliśmy do nich przekonani,
a w innym momencie byliśmy skłonni z
nich zrezygnować. Gdy ostatecznie podjęliśmy
decyzję, oczywiste było, że celujemy w
coś, co pozwoli nam spiąć nowy album z
"Nightfall in Middle-Earth". Dlatego dotarcie
właśnie do nich było kluczowe.
Co mnie na "Legacy of the Dark Lands"
zaskoczyło, to jego bardzo klasyczna forma.
Pamiętając twoje słowa sprzed lat o "Wheel
of Time", który pierwotnie miał być utworem
na orkiestrę i który miał być drogowskazem
dla kierunku, w którym zmierzał
album orkiestrą, spodziewałem się większej
liczby nietypowych motywów niesymfonicznych.
Tymczasem poza "In the Red
Dwarf's Tower" album to niemal w całości
klasyczna muzyka symfoniczna z lekko filmowym
lub musicalowym szlifem… A
swoją drogą, o co chodzi z tym złymi gnomami
i krasnoludami?
(śmiech) Sam nie wiem. "In the Red Dwarf's
Tower", jak już wspomniałem, powstał w
okresie pomiędzy "A Twist in the Myth" i
"At the Edge of Time", ale skończyliśmy dopiero
po "Beyond the Red Mirror". Zatrzymaliśmy
się gdzieś w połowie i choć mieliśmy
dużo pomysłów, nie mogliśmy go dokończyć,
bo zawsze coś stawało nam na drodze. Markusem,
gdy nawiązaliśmy już współpracę,
nie wiedział, że to co słyszy, to wersja robocza.
Nawet skończony tylko w połowie,
był to po prostu świetny utwór. Ale gdy
przyniósł mi szkic krasnoludzkiej postaci
imieniem Bez, wiedziałem, że mam to, czego
szukałem. Był zły, przebiegły, a ja zmieniłem
go w szalonego naukowca i dodałem szlif filozoficzny.
Sam utwór sprawił, że potrzebowałem
do niego postaci szaleńca. Nie wiem,
skąd u mnie te wszystkie gnomy i krasnoludy.
Prawdopodobnie nadużywam tego
szablonu, ale jest w nich pewna przebiegłość,
przynajmniej w niektórych. Możliwe, że
genezy należałoby szukać w czasach "Follow
the Blind", gdzie postać gnoma czy krasnoluda
z okładki wygląda wyjątkowo zdradziecko.
Od tego czasu mam w głowie obraz
zdradzieckiego gnoma, która ponownie pojawia
się na nowym albumie. Ale tym razem to
nie tylko moja zasługa. Szkic postaci geniusza
domagającego się boskiej czci przyniósł
Markus. Sam motyw czerwonego karła
to także nawiązanie do astronomii i postaci
Keplera. Wracając natomiast do tego, co
powiedziałeś na temat albumu jako całości,
zgadzam się całkowicie. Poza kilkoma motywami
filmowymi oraz boogie-jazzowymi
inklinacjami "In the Red Dwarf's Tower",
dominują muzyka klasyczna. Przy czym
poruszamy się na przestrzeni różnych epok.
Nie jest tak, że całość nawiązuje do konkretnego
okresu. W "The Great Ordeal" jest
trochę baroku, w kilku innych utworach słychać
trochę Griega i Czajkowskiego, a wiele
drobnych detali, które uwielbia Andre,
nawiązuje do Mozarta. Jest całe spektrum,
146
BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA
ale wszystko to przede wszystkim muzyka
klasyczna. Czysta muzyka klasyczna. To
konsekwencja decyzji, którą podjęliśmy na
samym początku szukając klucza do pracy z
orkiestrą. By osiągnąć porozumienie postawiliśmy
na jeden konkretny kierunek, z oczywistym
wyjątkiem dla "In the Red Dwarf's
Tower". Skomponowaliśmy więcej utworów,
które planujemy wykorzystać w przyszłości, i
których kierunku bliższy jest "In the Red
Dwarf's Tower", ale czuliśmy, że forsowanie
realizacji takiego albumu w tym momencie
byłoby dla nas jeszcze trudniejsze. Dlatego
na kolejnym powinno być tego więcej. Na
"Legacy of the Dark Lands" skupiliśmy się
na klasycznych kompozycjach najbliższych
duchowi "Nightfall in Middle-Earth".
Pierwszym utworem promującym "Legacy
of the Dark Lands" był "Point of No
Return", który od początku do końca jest
wręcz przeładowany musicalowymi wokalami
i w którym właściwie nie występują
partie instrumentalne. W kontekście albumu
z orkiestrą wybór dość zaskakujący. Nie
uważasz, że "War Feeds War" byłby lepszą
wizytówką?
Postawiliśmy na "Point of No Return", ponieważ
miał najbardziej oczywisty refren.
Pierwszy pomysł zakładał, że będzie to "War
Feeds War", ale od początku wiedzieliśmy, że
do "War Feeds War" chcemy zrobić video, a
video nie miało szans być gotowe na czas, w
którym ludzie z Nuclear Blast chcieli udostępnić
pierwszy utwór. Stąd wybór "The
Point of No Return", który miał w naszej ocenie
najmocniejszy, najbardziej chwytliwy refren.
Ale zgadzam się, czasem trzeba mnie
powstrzymywać. Jeżeli dasz mi utwór i wolną
rękę, wokale będą wszędzie. (śmiech) Natomiast
samo musicalowe podejście było moją
intencją od samego początku. Czasem najlepszym
rozwiązaniem byłoby dodanie kilku
partii instrumentalnych po tym, jak już nagram
swoje wokale. (śmiech) Ale od dwóch
lub trzech lat mam tego świadomość, więc na
kolejnych albumach Blind Guardian i Demons
& Wizards powinno być trochę więcej
przestrzeni. Praca nad partiami wokalnymi
sprawa mi taką przyjemność, że będąc w
studiu często nie rejestruję momentu, w
którym wokale stają się ciągłe. Na swoją
obronę mogę powiedzieć, że nikt mnie nie
powstrzymywał. (śmiech) Ale też musisz pamiętać,
że opowiadam historię. Dlatego tekstu
jest dużo. Natomiast czego w kontekście
tekstów nie lubię, choć wiem, że to konsekwencja
kierunku, w którym zmierza internet,
social media, etc., to nie lubię lyric video.
Trzeba je robić, ponieważ wytwórnię obstają
przy używają ich do promocji albumów, ale
kto ich tak naprawdę potrzebuje?
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
Nie wiem. Może po prostu więcej ludzi
klika utwory, które oprócz muzyki oferują
też zmieniające się obrazki?
Też nie wiem. Szczególnie że nawet ja mam
problem, by nadążyć za słowami. A że człowiek
odpowiedzialny za lyric video stara się,
by była to jakaś forma sztuki, czytanie słów
jest jeszcze trudniejsze. (śmiech) Jestem tak
oldschoolowy, że nie wiem, po co to wszystko.
Niech mówi obraz i niech mówi muzyka.
Tyle wystarczy. A jeśli ludzie będą chcieli
zagłębić w teksty, wcześniej czy później zrobią
to sami.
Na obronę kategorii lyric video mogę powiedzieć,
że lepsze dobre lyric video od
taniego teledysku.
(śmiech) To prawda, nie będę się spierał.
Czuję się jednak przytłoczony ideą lyric video,
dwóch lyric video na album czy całego
albumu w formie lyric video. To coś, co
chyba pojawiło się zbyt późno, bym mógł się
w to wkręcić.
Pozostając przy "Point of No Return" i tekstach,
śpiewając "take hold of the flame",
nie kusiło cię, by słowa "take" i "hold" wykrzyczeć?
Nie, to po prostu słowa, które przyszły mi do
głowy i postanowiłem je zatrzymać. Nie
myślałem o Queensryche i nie odnosiłem się
do nich w zakresie melodii, więc nie, nie
kusiło mnie, by skandować "Take hold!".
(śmiech) Obawiam się, że musimy kończyć.
Powiedziałbym do zobaczenia gdzieś na
koncercie, ale zdaje się, że niekoniecznie w
przyszłym roku (rozmijaliśmy w grudniu -
przyp. red.).
Na pewno nie w przyszłym roku. Myślimy o
małym akustycznym koncercie na początku
roku, czymś na 200 osób i z setem na trzy
lub cztery utwory. Resztę roku rezerwujemy
na pracę nad kolejnym albumem.
Marcin Książek
Foto: Blind Guardian Twilight Orchestra
BLIND GUARDIAN TWILIGHT ORCHESTRA 147
Reminiscencje NWOBHM
Sacred Oath
Taśma demo "The Power Of The Oath" pochodzącego
z Tamworth, zespołu Sacred
Oath od pierwszego przesłuchania zrobiła na
mnie znakomite wrażenie. Chociaż w czasie
jej nagrywania chłopcy mieli 15- 17 lat i było
to ich pierwsze doświadczenie w studio nagraniowym,
stworzyli naprawdę fascynujące
dźwięki.
Zespół założono w 1983 roku w składzie:
Ian "Star Trek" Greatrex - vocals, Paul Keeton
- guitars, vocals, Murray "Muz" Pickett
- guitars, Niz Concannon - bass, Vicki
Gwinnutt - drums. W listopadzie 1984 roku
zespół opuszczają Star Trek i Vicki Gwinnutt.
Nowym członkiem Sacred Oath zostaje
Jim Smith - drums. Partie wokalne przyjął
na siebie Paul Keeton. Jednak cztery miesięcy
później, w marcu 1985 roku Star Trek
wraca do grupy. Ten skład nagrywa w lokalnym
studio Expresso Bongo wspomniane na
początku demo zawierające trzy piosenki:
"Lie With Me", "Love With Me, Love Kills",
"On The Borderline".
We wrześniu 1985 roku Sacred Oath zagrali
swój ostatni koncert w Tamworth Arts Centre.
W październiku Star Trek miał wypadek
motocyklowy. Zespół próbował znaleźć
kogoś na zastępstwo, ale ostatecznie w listopadzie
1985 roku grupa rozpada się. Oprócz
tych trzech piosenek Sacred Oath podczas
swojego krótkiego istnienia skomponował
wiele innych utworów np. instrumentalny
"Sacred Oath" od którego zazwyczaj zaczynały
się koncert grupy, "Magdellana", "Honour
& Glory", "One Day I'll Be King", "End Of
The Road", "Robin Hood" czy "Fighter Pilot".
Savage
Londyn na przełomie lat 70/80 był prawdziwą
wylęgarnią młodych talentów. W tym
czasie wiele grup próbowało swoich sił na
bardzo popularnej scenie NWOBHM. Jedną
z takich grup był Savage (nie mylić z innym
Savage z Mansfield).
Savage został założona na początku roku
1979. Na ten pomysł wpadli dwaj szkolni koledzy:
Mark "Gus" Gustavina - guitars i
Russel Eliott - bass. Wkrótce dołączyli do
nich gitarzysta Kev Hegan z którym Gus
krótko grał w szkolnym zespole. Wokalistą
został Mark Kirkby, kolega Gusa ze szkoły
podsawowej. Mark przyprowadził z sobą
swojego przyjaciela, perkusistę Dave Edwardsa.
Jednak ten skład nie przetrwał długo.
Jeszcze w tym samym roku perkusistą Savage
zostaje Paul Margolis. Na wiadomość
o rozstaniu Savage z Dave'm Edwaeds'em,
Mark postanawia pójść w ślady swojego
przyjaciela i opuszcza grupę. Jego następcą
zostaje Alan Seargent. 19 października
1979 roku w Picsa Studios w Manor Park w
Londynie zostaje nagrane pierwsze i jedyne
demo zespołu z trzema utworami: "Deceider",
"Guardian Of Fate" i "Children Of Tomorrow".
Na początku 1980 roku Alan zostaje
zwolniony z zespołu. Do Savage powraca
Mark. Następuję również kolejna zmiana.
Nowym perkusista zostaje Gary Pownall.
Gary Pownall był bardzo nietypowym perkusistą.
Z powodu niepełnosprawności nie
mógł trzymać pałeczek, więc te były przymocowywane
do jego rąk. W późniejszym okresie
swojej kariery zrezygnował z gry na perkusji
i przerzucił się na gitarę basową.
Wracając do Savage. Był to już łabędzi
śpiew zespołu. Rozpadli się wiosną 1980 roku.
Po grupie zachowało się jeszcze kilka piosenek
z prób ("Demon Rider, "Queen Destiny",
"Goat Of Mendes", "No More", "Sadness
Kills The Lonely Man", "Shape Of Things",
itd). Niestety jakość dźwięku jest kiepska.
Obecnie zespól próbuje to naprawić, a wtedy
być może zostaną wydane na płycie. Zainteresowanie
tymi nagraniami ze strony wytwórni
już jest.
Random Black
W 1979 roku dwóch szkolnych przyjaciół
Ron Scates - guitars i Dave Denham - vocals
postanawia założyć zespół. Nazywają go
Random Black i wraz z Paulem Webbem -
bass i Lee Harrisem - drums, zaczynają próby.
Ten okres jest jednak bardzo krótki. Paul
i Lee postanawiają opuścić kolegów i wkrótce
dołączają do zespołu Talk Talk wykonującego
muzykę synth pop/ new romantic. Z zespołem
tym odnieśli spory sukces w latach
80-tych. Ron i Dave nie załamują się takim
obrotem sprawy i wkrótce pozyskują do zespołu
Andrew Scrimshawa - bass i Johna
Blandforda - drums. Ten skład w lipcu 1980
roku wszedł do Spectrum Studios i nagrał
pierwsze demo Random Black. Taśma zawierała
piosenki: "Love Gone Stale", "Take
The Easy Way Out" i "Love's No Friend Of
Mine". Już wkrótce po wydaniu tych nagrań
z powodu tarć w grupie, żegnają się z nią
Dave i Andrew. John ściąga do zespołu swojego
przyjaciela, basistę George Palmera.
Nie uratowało to jednak sytuacji i zespół rozpada
się. W 1981 roku słynnym sklepie muzycznym
Tima Gentle'a w Southend-On-
Sea (sklep istnieje do dziś) dochodzi do przypadkowego
spotkania George Palmera z
miejscowym gitarzystą. Mark Kirkman - bo
tak się nazywał ten gitarzysta, zgadza się dołączyć
do reszty chłopaków i Random Black
powrócił. Jednak zespół borykał się z brakiem
wokalisty. Na chwilę pojawiał się w grupie
Domenyque Payne i zaśpiewała z zespołem
na jednym koncercie. Wreszcie Mike
Lightfoot - roadie i manager zaproponował
swojego przyjaciela. Don Dibbens w roli wokalisty
zadebiutował na wspólnym koncercie
z Lionheart i Samson. Kolejnym krokiem
było wejście do studia nagraniowego, gdzie
pod okiem byłego muzyka Procol Harum,
Matthew Fishera, nagrywają swoje drugie
demo z trzema utworami: "Witch Daughter",
"Fool's Paradise" oraz nawiedzoną balladę
"Lost Child".
Po kilku koncertach założyciel zespołu Ron
Scates postanawia zrezygnować z gry w zespole.
Ze swoim Flying V przybył z odsieczą
pochodzący z Basildon, gitarzysta Steve
Adams. Część z was może go kojarzyć z zespołu
Speed, w którym spiewał Bruce Dickinson.
Kirkman i Adams doskonale się rozumieli
i stworzyli świetny duet gitarowy, a
zespół obrał bardziej kierunek Maiden/
Wishbone Ash / Judas Priest.
Kontynuowano kolejne koncerty i pojawiły
sie transmisje radiowe. Zapewniło to zespołowi
miejsce na płycie kompilacyjnej Ebony
Records "Metal Warriors" z 1983 roku.
Wybraną piosenką była "Ophelia", zainspirowana
sztuką Hamlet, Williama Szekspira,
i została nagrana w studiach Ebony w
Hull.
Niestety wkrótce Adams postanowił zrezygnować
z gry z Random Black. Nowym
członkiem został Ray Frost, którego łagodna
gra na gitarze uzupełniała bardziej agresywny
styl Kirkmana. Frost pozostał z Random
Black przez rok. Zastąpił go Keith
King. Niestety wkrótce zespół rozpada się.
Rok później, w 1985 Dibbens, Blandford,
Palmerem i Kirkman postanawiają się zebrać
ponownie w celu zarejestrowania kilku
swoich klasycznych piosenek. Powstałe demo
zostało zremiksowane w studiach nagraniowych
Keele i zawierało "London Life",
"End of the Line", "Ophelia", "Catch 22" i
"RIP". Podsumowując, Random Black był
typowym przykładem ciężko pracującego zespołu
NWOBHM na początku lat osiemdziesiątych.
Zagrali w sumie około 150 koncertów,
napisali znakomite piosenki, ale nie
udało się im odnieść sukcesu. Nigdy nie wydali
płyty. Ale to się wkrótce zmieni.
148
REMINISCENCJE NWOBHM
Zelazna Klasyka
Ozzy Osbourne - Blizzard Of Oz
1980 Jet
W połowie lat 70. w grupie Black Sabbath
zaczęło dziać się źle. Jeszcze w 1975
roku ukazał się "Sabotage", w pracach nad
którym członkom zespołu udało się ograniczyć
wewnętrzne animozje. Naturalnie
w łagodzeniu konfliktów nie pomagały
góry narkotyków i mało konstruktywne
rozmowy między sobą. Klasycznemu składowi
Sabbath - Iommi, Butler, Ward i
Osbourne - zaczęły puszczać szwy. To, co
jeszcze parę lat temu stanowiło monolit,
zarówno muzyczny, jak i koleżeński, w
1975 roku przypominało raczej pole bitwy.
Wydany rok później "Technical Ecstasy"
co prawda nie należał może do jakichś
wielkich fonograficznych tragedii,
ale przyniósł muzykę częściowo z zupełnie
innego bieguna niż to, do czego przyzwyczaił
fanów Black Sabbath. Wiadomo,
że zespół z każdą płytą wnosił coś
świeżego i nowego do swoich kompozycji,
ale na tym albumie popłynął w sobie tylko
znanym kierunku. Ozzy, charyzmatyczny
frontman grupy, nosił się z zamiarem odejścia.
Jego stosunki z resztą były, delikatnie
mówiąc, napięte. Co z tego, że następny,
jak się okazało, ostatni jego album z Black
Sabbath "Never Say Die!" był nawet
troszkę lepszy niż "ekstaza". Czara goryczy
się przelała. Drogi muzyków się rozeszły,
choć, jak pokazała historia, nie na zawsze.
Wtedy jednak, w 1978 roku, na amen.
Ozzy ciężko zniósł to rozstanie. To, że w
ogóle żyje, może zawdzięczać tylko i wyłącznie
Sharon Arden, późniejszej pani
Osbourne. To ona wciągnęła go z powrotem
do żywych. Wokalista od momentu
opuszczenia Sabbath mieszkał po hotelach,
pił, ćpał i tracił poczucie czasu. Ten
rok okazał się bardzo destrukcyjny i tylko
dzięki uporowi Sharon sprawy potoczyły
się pozytywnie. Powolnymi krokami Ozzy
stawał na nogi. Wiadomo - pić i ćpać nie
przestał - ale, przynajmniej wtedy, zapałał
na nowo chęcią robienia muzyki. Ze swoim
zespołem Ozzy wydał sporo ciekawych
płyt, ale chyba tą najważniejszą, niewątpliwie,
jest pierwsza. To ona nadała tory jego
karierze. Przyniosła nieśmiertelne przeboje
ale też dała wokaliście potężnego kopa i
przeświadczenie, że będzie istniało dla niego
życie poza Black Sabbath. Przy tworzeniu
materiału na solowy krążek lwią
część pracy zrobili nowi muzycy. Przede
wszystkim kapitalna i doświadczona sekcja
rytmiczna. Basista Bob Daisley, grający
między innymi w Rainbow i wieloletnia
podpora Uriah Heep, perkusista Lee
Kerslake. Posiadając taki motor, każdy
zespół mógł ruszyć z kopyta. I tak się stało.
Posadę gitarzysty otrzymał rozstający
się z Quiet Riot, Randy Rhoads. Ten legendarny
muzyk okazał się dla Ozzy'ego
objawieniem, a ich pierwsze spotkanie było
krótkie, ale niczym błyskawica. Po zagraniu
kilku riffów na małym wzmacniaczu
Randy dostał pracę. Współpraca z
Ozzym trwała owocnie aż do feralnego
marca 1982 roku kiedy to życie Rhoadsa
przerwała śmierć w wypadku małego samolotu.
Skupmy się jednak na zawartości
albumu. Historia jest już spisana, a wrażenia
z odsłuchu pojawiają się za każdym
razem inne. Mimo, że "Blizzard Of Ozz"
znam od lat, to zawsze słucha mi się tej
muzyki z niekłamana przyjemnością. Wydany
w 1980 roku krążek, jak wspomniałem,
zapoczątkował niezwykle bujną solową
karierę wokalisty, przy okazji też dając
trampolinę do sławy kilku muzykom.
Co jest w nim takiego wyjątkowego? Myślę,
że pierwsze co zwraca uwagę, to brzmienie.
Oparte na sprawdzonych fundamentach
klasycznego hard rocka. Nawiązujące
nieśmiało do tłustych lat z Black
Sabbath. Głównie jednak nasze uszy atakuje
charakterystyczna gra gitary. Bez
schematów. Randy Rhoads pokazał w
pełni swoje umiejętności, czarując riffami i
karkołomnymi solówkami. Trzon kompozycji
zanurzony został w wytrawnym sosie
Daisley'a i Kerslake'a, którzy również nie
chcieli iść na skróty. Jest gęsto, ale z
ogromną dawką melodii. Cementując
utwory nie zapomnieli o przestrzeni, w
której tak samo równo mogła znaleźć się
gitara jak i śpiew Osbourne'a. Na albumie
nie zabrakło odniesień do życia czy też
przeszłości. Ujmujące "Goodbye To Romance"
było jakby rozliczeniem z byłym
zespołem. Śmierć frontmana AC/DC Bona
Scotta dało poniekąd inspirację do
kontrowersyjnego "Suicide Solution". A
klasyczny po dziś dzień "Mr. Crowley" z
podniosłym organowym wstępem opowiada
o słynnym sataniście Aleistrze Crowleyu.
Płyta utrzymana jest w szorstkim klimacie
hard rocka, przynosząca jednak
masę świeżych dźwięków. Być może
przedsionek do heavy metalu? Spierać się
można, jednak "Blizzard Of Ozz" to,
według mnie, czysto klasyczna pozycja. W
wielu wspomnieniach Bob Daisley mówił
nie raz, że tak naprawdę to Ozzy nie
umiał pracować nad utworami. Albo nie
mógł... Tak czy siak pisanie numerów spadło,
jak wcześniej zaznaczyłem, na pozostałą
trójkę. A, że zderzyła się w tym momencie
młodość i otwartość umysłu
(Rhoads) z doświadczeniem (Kerslake i
Daisley) to świat otrzymał jedną z ciekawszych
płyt. Nawet takie numery jak
kończący "Steal Away (The Night)" czy
"No Bone Movies" powodują ciarki. Nawet
jeśli uznamy je za, tak zwane, wypełniacze.
Chociaż byłbym od takich określeń
daleki, bo pierwszy album Ozzy'ego to
czterdzieści minut mało przypadkowej
muzyki. Motoryka nagrań również nie
kłóci się z miniaturowym przerywnikiem.
Kompozycja "Dee" to pięćdziesiąt sekund
klasycznej gitary. To specyficzna próbka
umiejętności Randy'ego, ale też podkreślenie
jego zainteresowań. To nie był tylko
i wyłącznie hard rockowy wymiatacz. Jego
wrażliwa natura skłaniała go również do
odważnych flirtów z muzyką klasyczną.
Przenosił to do swojej gry, dzięki czemu
jego partie inspirowały rzesze gitarzystów
na całym świecie. Jeśli miałbym wskazać z
"Blizzard Of Ozz" jeden utwór, mający
niejako zamknąć album w pigułce, bez
wahania wybrałbym "Revelation (Mother
Earth)". Ta pół-ballada, z przejmującym
tekstem, intrygująco się rozwija by w końcu
eksplodować zgiełkiem instrumentów.
Pełne ekspresji solówki gitary łączą się z
szaleństwem sekcji by wspólnie pozostawić
słuchacza z szczęką do samej ziemi. Nie
sposób również zapomnieć o otwierających
album, dwóch sztandarowych utworach
Ozzy'ego solo. Mowa oczywiście o "I
Don't Know" i "Crazy Train". Oba nasączone
są odpowiednią dawką wirtuozerii
Rhoadsa, zszyte na miarę z niemniej klasycznego
materiału basu i perkusji. Zwłaszcza
w tym drugim Ozzy śpiewa pełny
pasji a całość przypomina dosłownie rozpędzony,
szalony pociąg. W tym roku
"Blizzard Of Ozz" obchodzi swój piękny
jubileusz. Właśnie mija czterdzieści lat od
wydania. Sądzę, że jest to ponadczasowa
muzyka, która nikogo nie pozostawi obojętnym.
Nawet jeśli jest współcześnie trochę
szorstka i "kwadratowa", posiada jednak
potężną moc i niezastąpiony klimat.
Takie kawałki tworzy się tylko raz ale
trwają one już wiecznie. Miłego słuchania!
Adam Widełka
ZELAZNA KLASYKA 149
"R'Lyeh" metal fanzine # XV
Sadistic Intent, Immolation, Imperator, Killer, Gruesome,
Bloodthirst, Moloch Letalis, Altarage, Morbosatan,
Grave Desecration, Bölzer, Illness, Goathrone,
Aura Mortis, Summon, Crucifier, Death Worship,
Haunted Cenotaph, Necromaniac, Paganfire, Totalitarian,
Kult Mogił, Elixir Of Distress, Outre Tombe,
Krolok, Zhrine, Vassafor, Dodecahedron.
Najnowszy numer "R'Lyeh" jest wydawnictwem
szczególnym, bo to 15 odsłona tego zine'a w ciągu
20 lat. Mamy więc podwójny jubileusz, ale
obyło się bez przemówień czy innych toastów,
jest tylko wspominkowy artykuł Adriana, opisujący
trudy i radości zinowania.
Nazwy zespołów widniejące powyżej dobitnie
wskazują, że nic się nie zmieniło, a autorów
wciąż interesuje przede wszystkim metal w najbardziej
surowych i ekstremalnych odmianach.
Przede wszystkim ten z podziemia, bo jeśli już
trafiają się wśród rozmówców jakieś bardziej
znane grupy - vide Immolation - to trudno mówić
w ich przypadku o jakiejś masowej popularności.
W # 15 jedynym klasycznym rodzynkiem jest
Killer, nie bez powodów określany kiedyś mianem
beligijskiego Motörhead, bardzo u nas lubiany
za sprawą trzech pierwszych LP's i występów
na "Metalmanii '86". Sam też uwielbiam
ich wczesne płyty, tak więc zacząłem lekturę od
tego wywiadu. Okazał się jednak nad wyraz
przeciętny, a już pytanie co robi Doro Pesh (?!)
na płycie hołdzie dla Mausoleum uważam za
poniżej krytyki - najwidoczniej fakt, że blondwłosa
wokalistka była "miłością z dzieciństwa"
autora nie przełożył się na słuchanie przez niego
płyt Warlock.
Na szczęście inne rozmowy w większości trzymają
poziom. Sadistic Intent, Immolation,
Imperator, Gruesome to oczywiście pewniaki,
świetne są też długie wywiady z przedstawicielami
naszej sceny: Haunted Cenotaph oraz
Kult Mogił, opracowany w konwencji od A do
Z. Fakt, nie wszyscy rozmówcy stanęli na wysokości
zadania, albo na przykład wywiadowca
jest zaskoczony, że można grać na gitarze smyczkiem
(żadna nowość, robiono to już w latach
60., a potem choćby na szerszą skalę J. Page z
Led Zeppelin czy gitarzyści Whitesnake w latach
80.), albo bredzi o 7"EP Gruesome z jednym
utworem. Jasne, 7" płyta może zawierać
tylko jeden utwór, ale na pewno nie jest wtedy
EP-ką, bo jednak określenie extended play do
czegoś zobowiązuje. Generalnie jednak, jeśli
ktoś lubi typowo podziemno-zinową formułę
wywiadów, a do tego przymknie oko na nader
swobodne podejście do ortografii, pisowni
nazw, nazwisk i innych tego typu "wynalazków",
to będzie usatysfakcjonowany. Są też
wywiady mniej oczywiste, jak rozmowa z szefami
łódzkiego klubu "Magnetofon", odpowiedzialnymi
za organizację koncertowego cyklu
"No Reason To Live" czy Mateuszem Kopaczem,
tłumaczem dzieł H.P. Lovecrafta. Nie
brakuje też relacji z koncertów, zwykle takich
sobie oraz artykułów. Tu na plan pierwszy
wysuwa się "Under the Sign of the Bandcamp",
gdzie Mr. Useless znowu wykonał gigantyczną
pracę, przekopując się przez setki
internetowych demówek i wyławiając spośród
nich prawdziwe perełki - kilka, których zdążyłem
już posłuchać na pewno zasługuje na wydanie
na MCD czy 7"SP/EP. Ciekawy jest też
artykuł "Przyzwoity smak metalowego wyuzdania",
bo mniej lub bardziej roznegliżowane
okładki towarzyszyły ciężkiej muzyce praktycznie
od jej początków.
Na przeciwnym biegunie mamy tekst "Komu potrzebny
jest post". Momentami błyskotliwy, częściej
bełkotliwy, a generalnie bardzo tendencyjny,
tak jakby autorowi za wszelką cenę, nawet
manipulowania faktami, zależało wyłącznie
na udowodnieniu tezy, że tylko prawdziwi metalowcy
są tacy prawdziwi, a ci pozerzy to... Nawet
zdjęcia są "fajnie" dobrane, przedstawiając
wyłącznie gogusiów z wypielęgnowanymi brodami
i fryzurami. A są przecież wśród tych postrockowych/metalowych
kapel również takie
solidnie łojące, tylko tu jakoś ich zabrakło. Są
za to wycieczki pod adresem wegan i wegetarian
- gdzie tu jakikolwiek związek z muzyką? Można
było dorzucić jeszcze coś o hipsterach, najlepiej
kolekcjonujących "winyle", byłoby jeszcze
"zabawniej".
Minus to również krótkie artykuły o dawnych
bądź aktualnie działających zespołach, gdzie
szczególnie nieudany i chaotyczny jest ten o
Metal Onslaught, co dziwne popełniony aż
przez dwóch autorów - wychodzi na to, że czasem
lepiej jest nie pisać niczego, niż wierutne
bzdury.
Recenzje są za to konkretne i jest ich naprawdę
sporo. Oczywiście nie są to najnowsze materiały,
ale jeśli ktoś chce dowiedzieć się co w
podziemiu piszczy w zakresie zinów, albumów
na wszelkich nośnikach, krótszych materiałów,
demówek czy splitów to na pewno znajdzie tu
coś dla siebie. Całość 15. odsłony "R'Lyeh" to
120 stron A4, profesjonalnie złożonych i wydrukowanych
w czerni i bieli. Czasem irytujących,
czasem bardzo wciągających, ale, cytując
samego Adriana z tego numeru: "pomimo masy
literówek, błędów i w kilku punktach "takiej sobie"
(mówiąc delikatnie) fabuły - warto mieć tę
książkę (zine'a znaczy - dopisek mój) na półce".
Zamówienia i kontakt: hellishband@o2.pl.
Oldschool Metal Maniac XVIII/2020
Possessed, Imperator, Destruction, Malokarpatan,
Guillotine, Cultes Des Ghoules, Betrayer, Nocturnus
A.D., Flotsam And Jetsam, Toxik, Sodom, Hirax,
Kat & Roman Kostrzewski, Violent Dirge, Empheris,
Herve & Osmose Production, Lvcifyre, Discharge,
Prosecutor, Atrophy, Onslaught, Watain, Ereb Altor,
Gladiator, Serpent Seed, Martwa Aura, Dagorath,
Ancestor, Doom, Hellhammer, Triumph Of Death,
Triptykon, Rebel Riot.
Ani się obejrzeliśmy, a "Oldschool Metal Maniac"
obchodzi 10-lecie istnienia. Trudno już w
przypadku tego pisma mówić o zwykłym fanzinie,
choćby z racji objętości - tym razem to aż
152 strony formatu A4!, formy, treści oraz częstotliwości
ukazywania się, bo wiele oficjalnie
wydawnych magazynów nie ma do niego startu.
Leszek konsekwentnie kontynuuje misję przedstawiania
czytelnikom wyłącznie prawdziwego
metalu, bez sztucznie kreowanego podziału na
ten lżejszy czy totalnie ekstremalny - poza rzecz
jasna poziomem muzycznym liczą się tu przede
wszystkich pasja, szczerość i 100 % oddanie
przez wykonawców oldschoolowym dźwiękom.
Tradycyjnie już też po numerze anglojęzycznym
ukazał się kolejny po polsku, adresowany
do rodzimych fanów. Można powiedzieć,
że to poszerzona wersja # XVII, bo część opublikowanych
obecnie materiałów miała premierę
właśnie w nim, ale to może raptem połowa zawartości
numeru, a reszta to nowości. Wystarczy
zerknąć na nazwy powyżej by przekonać
się, że redakcyjny team równie chętnie bierze na
spytki zespoły bardzo znane, jak i młodsze
stażem, a do tego w "Oldschool Metal Maniac"
zawsze znajdzie się też miejsce dla przedstawicieli
rodzimej sceny, co na innych łamach nie
jest wcale tak oczywiste. Tak zwane gwoździe
tego numeru to bez dwóch zdań długie, arcyciekawe
rozmowy z Jeffem Becarrą, Barielem,
Katonem de Peną czy Tomem G. Warriorem.
W jego przypadku mamy wręcz blok materiałów,
w tym dwa wywiady, a poza obowiązkowymi,
z racji obecnych działań muzyka, pytań o
Hellhammer, Triumph Of Death i Triptykon
nie zabrakło też rzecz jasna tematów związanych
z Celtic Frost. Ucieszyła mnie też rozmowa
z wokalistą niedawno reaktywowanego
Atrophy Brianem Zimmermanem, a jeszcze
bardziej ta z Tommy'm Sandmannem. Nie
wiecie kto to taki? Włączcie więc pierwsze płyty
Destruction, na których bębnił, a sam długi i
świetnie przygotowany wywiad to dla fanów zespołu
jazda obowiązkowa. Ten drugi z Mike'm,
gitarzystą Destruction, już niekoniecznie, podobnie
jak pogawędka z wokalistą Flotsam
And Jetsam. "Prawie całkowicie zniszczony" Eric
A.K. ponoć "dobrze odżył i odpowiedział na wszystkie
pytania", ale najwidoczniej jego rozmówca/
tłumacz już nie był w formie, czego efektem są
choćby takie kurioza: "Prawie każda płyta, którą
mamy, miała inny skład. Prawie. A nasz obecny skład
jest jest bardzo ciasny i wygodny. Bardzo dobrze się
nam razem pisze. I myślę, że wszyscy jesteśmy na tej
samej stronie, na której chcemy, żeby zespół zmierzał.
Wszystko, co napisali do tej pory, jest niesamowite".
W wersji angielskiej nie brzmiało to tak bełkotliwie.
Cieszą też długie rozmowy z rodzimymi
zespołami: takimi, które doczekały się wznowień
swych materiałów sprzed lat (Violent
Dirge, Gladiator), ale też dokładającymi do
dawnych osiągnięć nowe, udane płyty (Betrayer).
Są też rzecz jasna ciekawostki, jak thrashowy
Ancestor z Chin czy grający hard 'n' heavy
łotewski Rebel Riot. Niektóre z wywiadów są
krótkie i dość chaotyczne, szczególnie te przeprowadzane
na żywo (Onslaught), lub tuż przed
koncertem - tu akurat szkoda, że legendarni
Discharge zostali przepytani w tak niesprzyjających
okolicznościach, bo zespół to dla sceny
niezależnej, również ekstremalnej, niezwykle
zasłużony. Mnóstwo dobroci mamy też w recenzjach.
Królują w nich wersje winylowe, ale
nie brakuje też kompaktów czy kaset, również
demówek, krótszych materiałów i splitów.
Oceny są czasem bardzo dyskusyjne, bo skoro
Arakain, "artystyczny ekskrement" dostaje 7, to
czemu Hell Fire, "absolutny top ekstraligi", tylko
8? Ale i tak nie mam wątpliwości, że każdy
szanujący się fan prawdziwego metalu sięgnie
po najnowszą odsłonę "Oldschool Metal Maniac",
bo poza pewnymi niedociągnięciami (kłania
się ortografia) mamy tu jednak ogrom nader
interesującej lektury. Kontakt: oldschool_metal_
maniac@wp.pl
Wojciech Chamryk
150
RECENZJE
Decibels’ Storm
recenzje płyt CD
1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna
Absolva - Side By Side
2020 Rocksector
Brytyjczycy po udanym albumie
"Defiance" przygotowali długogrający
materiał numer pięć. "Side By
Side" nie wprowadza żadnych rewolucyjnych
zmian: to wciąż tradycyjny
heavy starej szkoły, czerpiący
zarówno z nurtu NWOB
HM, jak też od zespołów z kontynentu.
Chłopaki deklarują co i jak
w całkiem przebojowym "The Sky's
Your Limit", numerze brzmiącym
niczym mocniejsza wersja AOR z
lat 80. Również utwór tytułowy z
balladową zwrotką jest całkiem
przebojowy - są na szczęście na
tym świecie muzycy, którzy zdają
sobie sprawę, że bez dobrej melodii
dobrego utworu nie będzie i tyle.
Dalej robi się co prawda ciut monotonniej,
bo jednak w rozpędzonym
"Eternal Soul", "End Of Days"
i "Heart Let's Go" zespół cokolwiek
za bardzo zapożycza się u Iron
Maiden, chociaż próbuje też kombiniować,
choćby ze zmianami
tempa czy wstępem a cappella. I na
koniec nieźle zagrane dwa covery,
co na płycie Absolvy przydarzyło
się pierwszy raz: "2 Minutes To
Midnight" Iron Maiden i "Heaven
And Hell" Black Sabbath. Oryginałów
nie przebili, ale i tak warto
poznać tę płytę i kibicować temu
rozwojowemu zespołowi. (4,5)
Ambush - Infidel
2020 High Roller
Wojciech Chamryk
Ambush z każdą kolejna płytą rozwijają
się i nieustępliwie prą do
przodu. Są już w ścisłej szwedzkiej
czołówce hard'n'heavy, a i Europa
stoi przed nimi otworem, a przynajmniej
stała do momentu pandemii
koronawirusa. Póki co kontakt z
zespołem w wersji koncertowej
więc odpada, ale zalecam zapoznanie
się z jego trzecim albumem "Infidel",
bo to materiał na wysokim
poziomie. OK, riff "Yperite" dziwnie
przypomina ten z "Up To The
Limit" Accept, "Heart Of Stone"
brzmi jak skomponowany przez
Wolfa i Udo, również "A Silent
Killer" sporo zawdzięcza nie tylko
wspomnianym Niemcom, ale też
Iron Maiden. Jednak te obie grupy
też miały przecież swoich mistrzów
i słyszalne wpływy. Odbieram
to więc jako naturalny proces
inspirowania się, trwający w dodatku
od wielu lat i w niczym mi on
nie przeszkadza, szczególnie kiedy
słucham tak porywających utworów
jak tytułowy opener, "The
Demon Within" czy "Iron Helm Of
War" - od razu przypominają mi
się lata 80., kiedy takie płyty były
normą. (5)
Anvil - Legal At Last
2020 AFM
Wojciech Chamryk
Ależ ten czas leci... Miałem 13/14
lat, gdy zasłuchiwałem się pierwszymi
płytami Anvil - oczywiście
z nagrań różnej jakości, bo oryginalne,
zachodnie longplaye były
nieosiągalne - a tu proszę, Kanadyjczycy
są obecni na scenie już
ponad 40 lat i wydali właśnie 18
album studyjny! "Legal At Last" to
w prostej linii kontynuacja tego, co
Anvil proponował na poprzednich
albumach "Anvil Is Anvil" i "Pounding
The Pavement": ostry, surowy
i całkiem melodyjny metal.
Weterani Lips i Robb Reiner nie
zwracają więc najwidoczniej uwagi
na upływ czasu, łoją niczym w latach
80., a do tego są przy tym
wciąż szczerzy, prawdziwi i bezkompromisowi.
Efekt to jedna z lepszych
płyt Anvil w ostatnich latach.
Fakt, można było zrezygnować
z wypełniacza "Talking To The
Wall", bonusowy "No Time" też
jest taki sobie, bo to typowy numer
ze strony B - nawet nie singla, ale
12" EP. Reszta trzyma już jednak
poziom: promujące album "Legal
At Last" i "Nabbed In Nebraska" są
więc całkiem - rzecz jasna jak na
standardy Anvil - chwytliwe, surowy
"Chemtrails" ma w sobie coś z
motöryki stylu Lemmy'ego i spółki,
a dawne dokonania zespołu odżywają
w siarczystych "I'm Alive"
czy "Bottom Line". Nie brakuje też
nawiązań do klasycznego Black
Sabbath, słyszalne są echa nurtu
NWOBHM - "Legal At Last" to
fajna, urozmaicona płyta, która na
pewno nie rozczaruje fanów Anvil,
a może i pozyska grupie kolejnych
zwolenników. (5)
Ark Ascent - Downfall
2019 Self-Released
Wojciech Chamryk
Początki kapeli sięgają roku 2011,
jednak dopiero niedawno muzycy
zdecydowali się na większą aktywność.
Założycielami Ark Ascent,
są Rogue Marechal, były wokalista
ShadowKeep, obecny basista
DGM, Andrea Arcangeli oraz
Michael Brush perkusista kapel
Sirenia czy Holy Tide. Po samych
nazwach byłych i obecnych projektów,
w których muzycy brali udział
zapewne, nikt się nie zdziwi, że zespół
muzycznie osadzony jest między
melodyjnym progresywnym
metalem a ambitnym melodyjnym
power metalem. Z pewnością każdy
domyśli się też, że niebagatelną
rolę odgrywają tu melodie,
które łatwo wpadają w ucho ale nie
pozbawione są smaku i klimatu.
Głównym przewodnikiem w tym
świecie melodii jest wokalista Rogue
Marechal, ze świetnym, mocnym,
a zarazem bardzo ciepłym
głosem. Sporo do powiedzenia w
tym wypadku mają też klawisze,
niestety aby podkreślić linie melodii
często popadają w rozmyte
dźwiękowe plamy. Niemniej nie
ograniczają się tylko do takiej roli,
bowiem maja też świetnie napisane
i zagrane partie, budują przeróżne
nastroje i emocje, a także nieraz
wdają się w pojedynki z innymi instrumentami.
Żeby nie mieć mylnego
wrażenia to jednak nie klawisze
a gitara nadaje ton muzycznemu
światu Ark Ascent. Potrafi być
łagodna i uwodząca ale także nieźle
przyłożyć wyśmienitym mięsistym
riffem. Gitarę wspomaga dość
mocarna sekcja rytmiczna. Podobnie
jak całość muzyki wydaje
się ona prosta i łatwo przyswajalna,
ale panowie z tej sekcji potrafią
znakomicie i precyzyjnie zagrać
swoje partie, nie wspominając o
przednim zaaranżowaniu takiego
grania. W kompozycjach jest pełno
różnych ciekawych pomysłów, dość
gęsto upchanych acz zgodnie i
płynnie egzystujących obok siebie.
Przeważają kompozycje dynamiczne,
różnorodne i wielobarwne, w
dodatku z łatwością wpadające w
ucho. W tym wypadku mogę wymienić
większą część albumu, chociażby
"Point of No Return", "Sanctuary",
"Darkest Hour" czy też tytułowy
"Downfall". Niemniej co jakiś
czas wyłapiemy w nich świetnie
technicznie zagrane elementy metalu
progresywnego, które chyba
najbardziej zaistniały w praktycznie
progresywnych utworach
"The Aftermath" i "The End of
Time". Muzycy bardzo chętnie korzystają
z akustycznych antraktów,
co jeszcze bardziej urozmaica przekaz
muzyki. Mamy do czynienia z
króciutkim "Farewell", gdzie wokalowi
Marechala towarzyszy tylko
fortepian czy "Closer to Heaven",
gdzie Rogue tym razem śpiewa
przy akompaniamencie akustycznej
gitary. Nie zabrakło też instrumentalów,
króciutkiego, zagranego
na akustycznej gitarze "Ascension"
czy też bardziej rozbudowanego
wstępu do płyty, zatytułowanego
"Arrival". Dobre i pomysłowe kompozycje,
z ciekawie poruszonym tematem,
dobrze zagrane, nagrane i
świetnie brzmiące partie instrumentów
to wszystko standard w tej
konwencji. I chyba tylko instynkt,
albo osłuchanie i doświadczenie
może podpowiedzieć, która płyta
czy zespól jest bardziej wartościowa.
A jak na mojego nosa to
"Downfall" Brytyjczyków z Ark
Ascent jest całkiem przyzwoita.
(4)
\m/\m/
Armourise - The Return Of Agony
2019 RVF Music
Armourise pochodzi z Australii, a
swoje istnienie obwieścił w 2006
roku. Niemniej po roku działania
przestał istnieć. Dopiero w 2014
roku panowie Jarome Ayala (gitary)
i Poloskei Gergely (klawisze)
ponownie zaczęli ze sobą współpracować.
W ten sposób w zeszłym
roku doczekaliśmy się ich debiutu.
Na metal-archives.com obok nazwy
projektu widnieje: heavy metal,
ale tak naprawdę Armourise to
kolejny pomysł na melodyjny power
metal z symfonicznymi naleciałościami.
Oczywiście jakieś elementy
tradycyjnego heavy metalu
również odnajdziemy, niestety jest
go raczej w niewielkiej ilości. Kom-
RECENZJE 151
pozycje wyglądają na bardzo solidne.
Niestety jest kilka przeszkód,
które utrudniają ogarnięcie całości
tej kwestii. Pierwsza z nich to brzmienie.
Album ewidentnie rejestrowano
w studiach domowych i odnoszę
wrażenie, że ktoś kto siedział
za mikserem uczył się profesji
w trakcie nagrywania. Na pewno
"The Return Of Agony" nie brzmi,
jak najlepsze europejskie produkcje.
Z tego też powodu instrumenty
wybrzmiewają nienajlepiej,
szczególnie gitary i klawisze. Z racji,
że to instrumenty filarów projektu,
są też trochę mocniej eksponowane,
przez co z łatwością wyłapujemy,
gdy gitarzysta zagra bardziej
topornie, no i mamy wrażenie,
że partie klawiszy wylewają się
nam z głośników w nadmiernej ilości.
Poza tym nie zawsze te instrumenty
mają dobrane brzmienia,
szczególnie jeśli chodzi o klawisze.
Dla ścisłości Jarome i Poloskei nie
grali na wszystkich instrumentach,
zaprosili w tym celu zaprzyjaźnionych
muzyków. Na tle gości najlepiej
wypadają wokaliści, a zaproszono
ich niezła gromadkę, mało
znani ale dysponują naprawdę ciekawymi
głosami oraz wysokimi
umiejętnościami. Mimo powyższych
wad jest co wybierać z "The
Return Of Agony". Myślę, że fani
melodyjnego grania będą potrafili
coś wyhaczyć dla siebie. Chociażby
mnie, do gustu przypadła kompozycja
"Led, And I Will Follow You",
taka bardziej motoryczna i heavy/
power metalowa z ciekawym motywem,
śpiewana przez wokalistę ale
w środku, przy zwolnieniu, mamy
do czynienia z partią kobiecego
śpiewu. Australijczycy zaprezentowali
się na tyle na ile było ich stać.
Nie powalili na kolana, mnie raczej
nie zachęcili do zapoznania się z
ich następnym krążkiem. Jednak
gdy nagrają go i trafi w moje ręce
z pewnością go posłucham. Każdemu
trzeba dać szansę. (3)
\m/\m/
Axxios - Beneath The Blood Red
Sky
2019 Self-Released
Axxios to amerykańska hybryda,
która swoje łby podniosła w 2014
roku na amerykańskiej ziemi w stanie
Indiana. Łączy ona ze sobą technicznie
zagrany power-thrash z
melodyjnym black metalem, co
niestety zraża mnie dość mocno.
Chyba jedyny podobny twór, który
mnie do tej pory wciągną to Sa
tan's Host, i raczej nie ma możliwości
aby ktoś do tego grona dołączył.
W wypadku Axxios trochę
mi tego żal, bo w momentach, gdy
muzycy skupiają się na powerthrashu,
jest naprawdę bardzo interesująco,
tym bardziej, że instrumentaliści
potrafią zagrać bardzo
technicznie i wciągająco. Głównie
to prześwietne partie gitar i sola.
Zespół ma też smykałkę do dobrych
melodii i budowy intrygującego
klimatu. Niestety odbiór tego
psują mi blackowe instrumentalne
eskapady, tudzież blackowy skrzek.
Dość ciekawie wypada wokalista,
niejaki Dan Baggarly. Ma on
mocny krzykliwy wokal, ale potrafi
zastosować inne techniki śpiewania,
czasami jednak przekombinuje,
a wtedy wypada blado. Nie zapominajmy
o tym blackowym
skrzeku lub innym nawiedzonym
wrzasku. Całość "Beneath The
Blood Red Sky", brzmi czysto, selektywnie
a przy okazji z mocą.
Jakbym mógł to nakłaniałbym
chłopaków na rezygnację z tych
blackowych naleciałości, gdyby tak
zrobili, prawdopodobnie słabym
się ich dozgonnym fanem. No ale
czy to byłby wtedy Axxios? Album
uzupełniają pierwsze i gorsze wersje
kompozycji, m.in. "Consuming
Anathemia", "The Trojan Heart" i
"The Lost Legions". Także mamy jeszcze
szersze spojrzenie na muzykę
zespołu Axxios. (3,5)
\m/\m/
Ayreon - Electric Castle Live and
Other Tales
2020 Music Theories Recordings
Od lat Arjen Anthony Lucassen
w świecie progresywnego rocka i
metalu to marka. Przez całą swoją
karierę wykreował on kilka własnych
indywidualnych muzycznych
światów, gdzie Ayreon odgrywa
bardzo ważną rolę. Dwa lata
temu minęła dwudziesta rocznica
wydania trzeciego albumu tej formacji,
dzięki któremu w końcu Ayreon
ugruntował swoja pozycję na
progresywnej scenie. Przynajmniej
ja to tak pamiętam. A sam album
zawierał barwną i wielowarstwową
muzykę napisaną z niezwykłym
rozmachem i polotem, obarczoną
wieloma niezwykłymi pomysłami,
melodiami i smaczkami. Dodatkowo
okraszoną całą paletą doznań
emocji i wzruszeń. Niemniej wtedy
równie wielkie wrażenie robiła lista
wokalistów i muzyków, którzy
wzięli udział w całym przedsięwzięciu.
Przypomnijmy, byli to m.in.
Fish (Marillion), Anneke Van
Giersbergen (The Gathering),
Damian Wilson (Landmarq,
Threshold), Edward Reekers (Kayak),
a pośród instrumentalistów
usłyszeliśmy m.in. Clive'a Nolana
(Pendragon, Arena), Tony Scherpenzeela
(Kayak, Camel) czy Thijsa
van Leera (Focus). I z wspomnianej
okazji Arjen postanowił wystawić
show, gdzie zagrał całość tego
albumu. A jak wiadomo nie jest
to coś oczywistego w jego wypadku,
aby zebrać odpowiednia ilość
muzyków i wokalistów musiał podjąć
się niezwykłego wyzwania. I
tak, w ciągu czterech nocy w klubie
013 w Tilburgu, Lucassen i cała
plejada zaproszonych muzyków tyleż
samo odegrała całość "Into the
Electric Castle", plus kilka nagrań
z pobocznych projektów Arjena
oraz "Kayleigh" wiadomo kogo.
Wystąpili przed dwunastoma tysiącami
fanów, którzy specjalnie
przylecieli na to wydarzenie z całego
świata. Jednak to nie były
zwykłe koncerty ale ekscytujące, a
wręcz błyskotliwe spektakle. W
tym wypadku bardzo żałuję, że nie
podesłano promo w wersji video.
Owszem wyobraźnia przy tej muzyce
wiele pomaga ale w tym wypadku
wersja wizualna dała by
wręcz namacalny konkret, co zdecydowanie
uatrakcyjniło by odbiór
tego show. Niestety do promo nie
dodano rozpiski kto i kiedy śpiewa,
a to mnie bardzo rozpraszało przy
przesłuchu tego wydawnictwa.
Film ułatwiłby mi przypisanie głosu
z konkretną postacią. Całe
szczęście w oryginale jest też wersja
DVD i Blu-Ray, co z pewnością
rozładuje ten dyskomfort, plus z
pewnością na wkładce będzie rozpiska,
kto wcielił się w jaka postać.
Co prawda w sieci znalazłem, że
zaśpiewali Thijs Van Leer, Fish,
Damian Wilson, Edward Reekers,
Anneke van Giersbergen, Simone
Simons a jako narrator wystąpił
aktor znany m.in. z "Star
Trek", John De Lancie. Ale to żadna
pociecha, wolałbym to zobaczyć.
Sama muzyka mimo swoich
dwudziestu lat błyszczy niezmienny
blaskiem i robi cały czas niesamowite
wrażenie. Nie dziwię się,
że od dawna niektórzy mówią o jej
kulcie. "Electric Castle Live and
Other Tales" to na przestrzeni
dwóch ostatnich lat druga koncertówka
tej formacji. Jednak tak jak
zaznaczyłem, koncerty w wypadku
projektów A.A. Lucassena, to
wielkie wydarzenie, tym bardziej
nie powinniśmy mieć do niego pretensji.
Zresztą gwarantuję, że te
ponad dwie i pół godziny po wysłuchaniu
całości będzie dla Was
za mało i będziecie chcieli więcej.
(5)
Badd Kharma - On Fire
2020 Rock Of Angels
\m/\m/
Badd Kharma to zespół z krótkim
stażem i z jedną płytą na koncie,
ale tworzą go bez wyjątku doświadczeni
muzycy, z wokalistą Nikosem
Syrakosem (Steamroller, Asaault)
i gitarzystami Manolisem
Tsigkosem (Innerwish) i Gregorym
Giarelisem na czele. Na "On
Fire" nie ma więc mowy o lipie, to
soczysty i bardzo melodyjny hard'
n' heavy, inspirowany latami 70. i
80. W dodatku taki, który w czasach
streamingu ma szansę dotrzeć
do różnej publiczności, gdyż płyta
jest długa i urozmaicona. Taki "Devil
In You" spokojnie mógłby więc
trafić na debiut Rainbow z 1975
roku, a rozpędzony "Burning
Heart" to już typowy numer z kolejnej
dekady, kiedy tradycyjny
heavy święcił triumfy na całym
świecie. Są tu też utwory utrzymane
w stylistyce niemieckiego power
metalu tamtych lat ("Still Our
Man") czy patetyczny utwór z solówką
gitary klasycznej w środku
("Lost In Her Eyes"), mroczna ballada
"Fools Parade" też trzyma poziom.
Japońskie bonusy też są udane,
bowiem "Living Inside A
Dream" to typowy AOR lat 80., a
"I Walk Alone" jest hardockowym
numerem z organowymi partiami i
efektowną, kolejną już na na tej
płycie, solówką - jak więc już kupować
"On Fire" to właśnie w tym
wydaniu. (4,5)
Wojciech Chamryk
Battlex - Imminent Downfall
2016 Self-Released
Batlex pochodzi ze Słowenii i został
założony w roku 2007. Do tej
pory na koncie mają dwa wydawnictwa,
EPkę "The Point of No
Return" (2010) i pełniaka "Imminent
Downfall" (2016). "Imminent
Downfall" wypełnia całkiem
niezły thrash metal z elementami
tradycyjnego heavy metalu. Ogólnie
osadzony jest bardziej w inspiracjach
kapel za Wielkiej Wody,
choć jakoś bardzo konkretnie nie
można ich zlokalizować. Jedynym
wyjątkiem jest ballada "The Hierophant",
która od początku zalatuje
Metallicą. Słoweńcy mają smykałkę
do całkiem ciekawych riffów,
generalnie gitary w wykonaniu tego
zespołu to dość zacna sprawa,
wyszło im też parę tematów, nie
można też czepiać się do ich warsztatu,
muzycy z łatwością mogą
odegrać bardzo techniczne partie
(szczególnie sekcja). Niemniej "Imminent
Downfall" jest to krążek
"jeden z wielu". Powodów tego stanu
rzeczy może być kilka. Najważniejszy
z nich to zachowawczość,
152
RECENZJE
głównie w kwestii kompozytorskiej.
Nie sądzę aby to wynikało z
braku talentu czy umiejętności, ale
raczej z obaw, że za bardzo przekombinują.
Prawdopodobnie z
tych samych powodów większość
muzyki jest utrzymana w średnich
tempach, co niekiedy zahacza o
nudę. Myślę, że trochę szaleństwa
rozruszałoby ten krążek, a z pewnością
poprawiłoby jego atrakcyjność.
Powołam się tu na miniaturę
w stylu flamenco "The Ascent".
Choć jest dopracowana w
najmniejszym szczególe jest w niej
sporo wyobraźni i polotu. Nie
inaczej, Słoweńcy mają potencjał i
myślę, że warto im dać szansę.
Szkoda, że nie przygotowują do
publikacji częściej swojego materiału,
być może już teraz, dopracowaliby
się swojego optymalnego
oblicza. Tymczasem. (3,7)
Blackmayne - Spat From Hell
2019 Flicknife
\m/\m/
Pierwsze dźwięki i już wiesz, że
słuchasz kapelę z nurtu NWOB
HM. Nie wiem jak to robią ale ta
generacja musi mieć w genach coś
w rodzaju kodu muzycznego, który
tylko oni potrafią ożywić czy też
na nowo wykreować. Słuchając
"Spat From Hell" przewija się w
pamięci wiele kapel z tego nurtu,
od Ironów, po przez Saxon, Satan,
Blitzkrieg, aż do powiedzmy
Samson. Gdzieniegdzie wyłapiemy
też poprzednią epokę w postaci
wpływów Deep Purple czy Budgie.
Jedyne obce dźwięki i melodie
to te, które kojarzą się z The Sisters
Of Mercy czy innym The
Mission. Przynajmniej tak słyszę
drugi kawałek "Legions". Reszta to
głównie dynamiczne i siarczyste
brzmienie kojarzone z NWOB
HM. Już taki klimat buduje rozpoczynający
"Don't Envy the Dead"
a kontynuuje go dla przykładu
"Tale of Two Cities". Pozostałe
kawałki są równie dynamiczne i
zadziorne ale zespół wprowadza w
nie pewne urozmaicenia. Taki
"Dead or Alive" ma w sobie więcej
rock'n'rolla, "Sad" jest ciut wolniejszy
ale za to obdarzony jest świetnym
klimatem, a "The Mighty
Rose" w środku ma wyśmienite wyciszenie,
podobnie jak tytułowy
"Spat from Hell" ale ten jeszcze ciekawiej
operuje klimatem. Lekko
odstaje jeden utwór, który wydaje
się być na tle reszty dość przeciętny,
mowa o "Wolf Pack". Uzupełnieniem
są dwa utwory z debiutu
"Blackmayne" z 1985 roku, są nimi
"Hot Blooded Woman" (wersja
2019) oraz "Twilight Of Lear"
(wersja 2017). Obie kompozycje
uzmysławiają nam, że mimo iż muzyka
tego zespołu przynosi skojarzenia
z innymi tuzami tego nurtu,
to zespół i tak ma swój indywidualny
styl. Poza tym całość z "Spat
From Hell" brzmi współcześnie, w
sensie, że słychać produkcję z
współczesnego studia. Instrumenty
są znakomicie wyselekcjonowanie,
każdy z osobna świetnie brzmi i
jest słyszalny, nie niknie w tle innych.
Pewne "ale" miałbym do Tima
Cooke'a, choć nie wiem czy to
nie czepiactwo z mojej strony, ale
jak dla mnie trochę brakuje mu
charakteru aby umieścić go wśród
najważniejszych śpiewaków wywodzących
się z NWOBHM. Niemniej
najsłabszym ogniwem tego
wydawnictw jest okładka-koszmarek.
Zdecydowanie lepiej jakby
kontynuowali styl grafiki ze swojego
debiutu. Choć nurt NWOBHM
na nowo przykuwa uwagę fanów,
to jakoś nie wierzę aby wykreował
on na nowo bardzo ważne płyty
dla heavy metalu, po prostu wszystkie
tak, jak "Spat from Hell" słucha
się wyśmienicie ale łba nie urywa.
(4)
\m/\m/
Black Hawk - Destination Hell
2020 Pure Underground
Black Hawk od lat konsekwentnie
robią swoje, regularnie wydając kolejne
płyty. "The End Of The
World" była całkiem niezła, najnowsza
"Destination Hell" jest jeszcze
bardziej udana. Zespół złapał
więc właśściwy rytm po różnych
przejściach i problemach i fajnie,
bo to przecież grupa dla niemieckiego
metalu zasłużona, założona
jeszcze w poczaku lat 80. I tak właśnie
grają na "Destination Hell",
tak jakby czas zatrzymał się jakieś
35 lat temu: ostro, surowo, ale i
melodyjnie. Czasem inspirują się
Rainbow z wcześniejszej dekady
("Masters Of Metal"), gdzieniegdzie
zagrają ładnie i klimatycznie
(ballada "Bleeding Heart" z wokalnym
duetem), ale generalnie łoją
stary, dobry heavy, niczym Accept
i wiele innych teutońskich grup z
dawnych lat. Jak dla mnie prawdziwe
killery to ostry, zadziorny opener
"Hate", kroczący "Smoking
Guns" czy rozpędzony i bardzo surowy
"Speed Ride", ale to w żadnym
razie nie jedyne atuty "Destination
Hell" - przekonajcie się o
tym sami. (4)
Wojciech Chamryk
Black Lilium - Dead Man's Diary
2020 recordJet
Black Lilium to młody niemiecki
zespół zaliczany do melodyjnego
progresywnego metalu. Niemniej w
materiałach promujących ich debiutancki
album można znaleźć
określenie alternatywny metal. W
samej rzeczy prawda leży gdzieś
pośrodku tych określeń. Przesłuchując
"Dead Man's Diary" odniosłem
wrażenie, że słucham dynamicznego
melodyjnego metalu z
sporymi wpływami alternatywnego
rocka czy też metalu. Dość dziwna
mieszanka. A to osobliwe wrażenie
potęgują zabiegi muzyków, którzy
tak jakby za wszelką cenę starali
się wymigać od konkretnego metalowego
przyłożenia. Owszem coś z
progresywnego metalu też można
znaleźć, ale są to tak nieliczne fragmenty,
że nie zwraca się na nie
uwagi. Zdecydowanie bardziej rzucające
się w uszy są wpływy alternatywnego
grania. Głównie za
sprawą specyficznych melodii, a to
właśnie one rządzą w muzycznym
świecie Black Lilium. Ogólnie ma
się wrażenie, że Niemcom przede
wszystkim zależy na tym aby wykreować,
jak najwięcej bardzo wpadających
w ucho melodii, Dlatego
bardzo wiele z nich, nie tylko ocierają
się o specyficzne melodie rocka
i metalu alternatywnego ale w
głównej mierze o melodie, które z
łatwością egzystowały by w muzyce
popowej. I nie jest to idea, która
w jakikolwiek sposób miałaby
mnie porwać. Owszem lubię melodyjne
rzeczy ale te melodie musza
mieć charakter. Natomiast te wymyślone
przez Niemców, ze względu
na ich specyfikę, za nic nie mają
tak ważnej dla mnie istoty. Także
muzyka z "Dead Man's Diary" zamiast
mnie wciągać, to raczej szybko
się nudzi i bardziej wyczekuję
jej końca niż kontynuacji. W moim
wypadku nie ma co głębiej zanurzać
się w muzykę tego zespołu,
bowiem generalnie w żaden sposób
nie trafiła w moje preferencje. Nie
pomaga również wykonanie czy
tez brzmienia. Instru-mentaliści
odgrywają swoje partie naprawdę
bardzo sprawnie. Same instrumenty
również brzmią nieźle. Za to trochę
zwyczajnie wybrzmiewa głos
wokalisty Felixa Hochkeppela. Z
pewnością ma potencjał, potrafi
nim operować ale w całości ma się
doznania jego jednowymiarowości.
Sumując "Dead Man's Diary" nie
zrobiła na mnie jakiegoś szczególnego
wrażenia. Po prostu to takie
zwykłe granie, nie budzące jakich
większych emocji. (3)
\m/\m/
Black Thorn Halo - The Horde
2019 Self-Released
Członkowie Black Thorn Halo są
nad wyraz konsekwentni. Nie dość,
że od blisko 10 lat grają coś niezbyt
obecnie modnego, to regularnie
i samodzielnie wydają kolejne
płyty. "The Horde" jest trzecią z
kolei i jak dla mnie najlepszą w
dorobku tego amerykańskiego zespołu.
Tradycyjny heavy/power/
thrash metal zdaje się bowiem
czymś jeśli nie przebrzmiałym, to
na pewno niezdolnym do zaskoczenia
czymkolwiek, a tu proszę,
koledzy z Austin łoją tak, że nie
ma zmiłuj, a co starszym od razu
przypominają się lata świetności
takiego grania. Nietrudno sobie
wyobrazić ten krótki, liczący niespełna
35 minut, materiał na winylowym
longplayu, wydanym tak w
1985 roku, bo "The Horde" to
właśnie ta stylistyka i perfekcyjne
wręcz nawiązanie do dawnych czasów.
Gdyby Black Thorn Halo
grali wyłącznie tradycyjny heavy
czy tylko thrash mogłoby to skończyć
się nieuniknioną monotonią
całości materiału, ale chłopaki
czerpią natchnienie z różnych źródeł,
co w rezultacie daje świetne
efekty. Dlatego trudno nie zachwycić
się "The Horde", brzmiącym
niczym hybryda wczesnego Metal
Church, Overkill czy Attacker,
uworami pełnymi mocy, ale też i
fajnych melodii, takich jak choćby
w szaleńczym utworze tytułowym
czy "Dare You To Live". Niski, zadziorny
głos Rafaela Lopeza
sprawdza się w tej stylistyce doskonale,
będąc kolejnym mocnym
punktem i elementem tej muzycznej
układanki. (5)
Wojciech Chamryk
Blaze Bayley - Live In Czech
2020 Blaze Bayley Recordings
Kolejna płyta koncertowa niezmordowanego
ex frontmana Iron Maiden
została zarejestrowana w małym
klubie Melodka w Brnie - jak
widać Blaze nie robi sobie niczego
z faktu, że jest już w drugiej, a może
i nawet trzeciej lidze światowego
metalu. Akurat to nagranie
wypada zdecydowanie lepiej od
wymęczonego "Live In France",
RECENZJE 153
powiela jednak zarazem jego
wszystkie słabe punkty. Wokalista
repertuar ma spory, od płyt firmowanych
Blaze do tych nowszych,
ale nie jest on niestety zbyt urozmaicony.
Dlatego, pomimo tego,
że wśród tych 18 utworów mamy
przekrój, od "Silicon Messiah" do
utworów z trylogii "Infinite Entanglement",
to i tak najlepiej bronią
się starocie z repertuaru Maiden.
Bayley zrezygnował tym razem
z wykonania "The Angel And
The Gambler", zastępując go "The
Clansman", ale jest to zamiana typu
"zamienił stryjek...", bo akurat
w tym utworze upływ czasu w głosie
lidera jest bodaj najbardziej słyszalny.
"Virus", "Man On The Edge"
i "Futureal" wypadają lepiej, również
dzięki chórkom, ale i tak
"Live In Czech" jest wydawnictwem
tylko dla największych fanów
Blaze'a... (2,5)
Wojciech Chamryk
Blind Ego - Preaching To The
Choir
2020 Gentle Art Of Music
Blind Ego to formacja prowadzona
przez gitarzystę RPWL, Kalle
Wallnera. Album "Preaching To
The Choir" wydaje się być z dala
od progresywnych wpływów a bardziej
jest osadzony w melodyjnym
rocku i hard rocku, z pewnymi elementami
współczesnego grania i
brzmienia groove. Utwory wydają
się różnorodne, barwne, opatrzone
atrakcyjną zawartością i z dobrymi
radiowymi refrenami. Większość z
nich utrzymane jest w łatwo przyswajalnej
formie rockowej tak, jak
singlowy "Burning Alive" czy "In
Exile", nie mówiąc o klimatycznych
i prawie balladowych "Dark Paradise"
oraz "Heading For The Stars".
Mnie jednak bardziej uwagę przykuły
mocniejsze kawałki z hard
rockowym uderzeniem w oprawie
wyjętej ze stylistyki groove, typu
"Massive", "Preaching To The
Choir" oraz "Line In The Sand". W
wypadku tego pierwszego i ostatniego
można też powiedzieć o pewnym,
acz niewielkim progresywnym
spojrzeniu. Całość wykonana
jest sprawnie i na wysokim
poziomie, do produkcji też nie ma
się co czepiać. Album oprawiony
jest w mrocznej oraz intrygującej
oprawie. Ogólnie "Preaching To
The Choir" to miłe rockowe granie
dla uprzyjemnienia sobie czasu,
spełniające standardy jeśli chodzi o
wykonanie i brzmienie. Bardziej
dla rockowych niż progresywnych
maniaków. (3,7)
\m/\m/
Blister Brigade - Slugfest Supreme
2020 Inverse
Takiego grania w czasach dominacji
cyfrowego chłamu nigdy za wiele,
bowiem Szwedzi z Blister Brigade
specjalizują się w klasycznym
hard 'n' heavy, typowym dla pierwszej
połowy lat 80. Teraz co
młodsi określają takie dźwięki mianem
hard rocka, ale wtedy mówiliśmy
na coś takiego heavy metal,
bo był to nader pojemny worek, do
którego pasowali wszyscy ciężej
grający: od melodyjnych AORowców
do Venom czy Possessed.
Blister Brigade grają nad wyraz
stylowo, konkretnie i dynamicznie
- momentami trudno nawet oprzeć
się wrażeniu, że tak naprawdę pochodzą
ze Stanów Zjednoczonych,
tak wycinają w przebojowym "Damaged
Goods" czy singlowym "Arson".
W balladach też radzą sobie
niezgorzej - pozbawiona partii perkusji
"Through Murky Times" jest
bardziej klimatyczna, "Disintegrate"
nabiera z czasem mocy. Nie
znaczy to w żadnym razie, że zespół
koncentruje się wyłącznie na
bardziej przebojowych utworach,
bo w "Ready To Crumble",
"S.M.M." czy "Burn My World
Alive" jest zdecydowanie mocniej,
również dzięki szponiastemu głosowi
Gustava Lunda - fani heavy
lat 80. na pewno nie będą "Slugfest
Supreme" rozczarowani. (4)
Wojciech Chamryk
Blue Öyster Cult - Hard Rock
Live Cleveland 2014
2020 Frontiers Music
Starsi panowie Eric Bloom i Donald
"Buck Dharma" Roeser
wciąż nie składają broni, czytaj gitar.
I chociaż w studio zbytnio już
się nie przemęczają, to z młodszymi
kolegami wciąż z powodzeniem
koncertują. Firma Frontiers wydała
właśnie zapis ich występu z Cleveland
sprzed kilku lat i muszę
przyznać, że nie spodziewałem się
po Blue Öyster Cult, że są jeszcze
w takiej formie - w końcu mowa o
zepole powstałym jeszcze w latach
60. Ale koncertowo ta grupa zawsze
była potęgą - moim pierwszym
LP BÖC był wyśmienity
"Some Enchanted Evening" z
roku 1978, a wcześniej i później
zespół wydał przecież jeszcze podwójne
"On Your Feet or on Your
Knees" (1975) i "Extraterrestrial
Live"(1982), zarejestrowany po
części podczas trasy z Black Sabbath,
zwieńczonej również publikacją
wspólnego video "Black &
Blue". "Hard Rock Live Cleveland
2014" nie wypada na ich tle
najgorzej: wiekowi liderzy radzą
sobie wokalnie, wykonanie instrumentalne
jest bez zarzutu, a brzmienie
klarowne i mocne. Co do
programu to typowe greatest hits
Blue Öyster Cult live - 17 klasyków
wybranych z różnych płyt, w
większości jednak z tych wydanych
w latach 70. Leci więc klasyk za
klasykiem, są oczywiście największe
przeboje z "Burnin' For You",
"Don't Fear The Reaper" czy "Godzilla"
z solówkami basu i perkusji.
Nie mogło też rzecz jasna zabraknąć
instrumentalnego popisu
"Buck's Boogie", mrocznego "Career
Of Evil" lub siarczystego "Me 262",
czyli melodyjnego hard rocka w
duchu siódmej dekady ubiegłego
wieku. Materiał jest też dostępny
na DVD/Blu-ray, więc fani zespołu
mają na co wydawać pieniądze.
(5).
Wojciech Chamryk
Body Stacker - Drinking Songs
For The End Of The World
2019 Self-Released
Wydanie skromniutkie, CD-R w
tekturowej kopertce, ale muzyka
zacna. Panowie są z Ameryki Północnej,
obecnie stacjonują w Denver,
a na swym długogrającym debiucie
łoją soczysty thrash/crossover.
Przeważają tu więc krótkie
(dwie-trzy minuty to norma),
zwarte i bardzo intensywne kompozycje.
Brian Townsand jest
istną siłą napędową tej formacji,
gra bowiem z jednej strony jak opętany,
czasem nawet rozpędzając się
do blastów, ale słychać również, że
to perkusista bardzo zaawansowany
technicznie. Zwłaszcza w tych
wolniejszych, miarowych i
mocarnych numerach ma pole do
popisu, zapełniając sporo przestrzeni
pod basem i gitarą. Body
Stacker są w szybkim graniu naprawdę
dobrzy (świetny, archetypowy
wręcz dla amerykańskiego
thrashu lat 80., "Curse Of The Skeletal
Mageale"). Jednak mnie szczególnie
przypadły do gustu właśnie
te wolniejsze numery, z trwającym
ponad siedem minut "Pathogen" na
czele, bo to właśnie w nich muzycy
pokazują, że nieobce są im zakręcone,
techniczne patenty z arsenału
Voivod czy urozmaicone aranżacje,
chociaż mocy tym utworo
też nie brakuje, czego potwierdzeniem
jest świetny, zróżnicowany
"Stack 'Em High" - czerpiący ze
Slayera, ale na tyle dyskretnie, by
nie czynić z tego jakiegokolwiek
zarzutu. (4)
Wojciech Chamryk
Boiling Blood - Lost Inside A
Morbid World
2019 Self-Released
Boiling Blood to zespół niemiecki,
ale grający thrash w amerykańskim
stylu, taką wypadkową dokonań
wczesnej Metalliki, Slayera
czy Exodusu. "Lost Inside A
Morbid World" jest jego studyjnym,
długogrającym debiutem, ale
zespół istnieje od kilkunastu lat,
więc o jakiejś nieporadności nie ma
tu mowy. Królują za to soczyste
riffy, szalone tempa i opętańczy
wrzask Petera Rummela. Płyta
jest długa, bo trwa ponad 50 minut,
ale urozmaicona, nie ma więc
mowy o nudzie, bo to thrash może
i niezbyt oryginalny, ale wysokich
lotów. Liczne aranżacyjne smaczki,
rozbudowane solówki, unisona,
zmiany tempa - postarali się chłopaki,
nie ma co. Do tego czasem
skręcają wręcz w stronę death metalu
("Emerged From Lost") czy
crossover ("Lost"), dzięki czemu zawartość
ich pierwszego albumu jest
jeszcze ciekawsza i słucha się go jeszcze
lepiej. Mocny debiut, na: (4).
Wojciech Chamryk
Born In Exile - Transcendence
2020 Art Gates
Born In Exile powstał w 2012
roku w Barcelonie i nagrał dwa albumy
"Drizzle of Cosmos" (2017)
i "Transcendence" (2020). Niedawno
opisywałem dokonania amerykańskiego
DeadRisen, a jakiś
czas temu Japończyków z Seventh
Son. Nie bez przyczyny wspominam
o tych kapelach, bowiem
Hiszpanie swoim progresywnym
metalem przypominają mi właśnie
ich granie. Do tego grona dołączył
bym jeszcze tunezyjski Myrath, a
to dlatego, że muzycy Born In Exile
z rzadka - ale zawsze - sięgają
po orientalne inspiracje oraz orkiestracje.
No i oczywiście do mis-
154
RECENZJE
trzów w tym gatunku nie mają się
co równać. Niemniej jasne jest też
to, że wymienione grupy nie mają
szans aby stać się inspiracją opisywanych
Hiszpanów. Bardziej są to
uznane marki, chociażby Symphony
X, Pagan's Mind czy Threshold.
Born In Exile takiej opinii
nie mają i wątpię aby w najbliższym
czasie ją zdobyli. I to nie z
powodu, że słabo grają czy też mają
kiepskie pomysły na muzykę. Co
to, to nie! Hiszpanie grają wyśmienicie,
z polotem i mają jasną wizję
swojej muzyki, w której jest technika,
moc i finezja, całe mnóstwo
tematów muzycznych oraz melodii,
a także cały bagaż doznań i
uczuć. Standard ale ograniczony
do umiejętności i talentu muzyków
tworzących tę kapelę, a te są jednak
spore. Wyróżnikiem Born In
Exile jest głos pani Kris Vega. Być
może znajda się tacy, że zaczną
kręcić nosem. Skądinąd znana mi
postawa. Jednak Kris ma mocny i
wrzaskliwy głos, którego z chęcią
używa. Owszem potrafi zaśpiewać
łagodnie po kobiecemu, ale nawet
wtedy czuć w nim rockową ekspresję,
także w pełni akceptuję panią
Kris Vega. "Transcendence" brzmi
bardzo dobrze choć do najlepszych
produkcji troszeczkę im brakuje.
Niemniej jednak to ciągle
bardzo wysokie normy. Do niedawna
trochę narzekałem, że więcej
jest progresu w konwencji Riverside
czy Opeth. Teraz jednak ożywiły
się stare kapele w moim ulubionym
stylu oraz wysypały się nowe
kapele z tego nurtu. Także bogactwo
takich propozycji zmusza
nas nie tyle co do selekcji ale wręcz
do spychania na bok i zapominania
niektórych z nich. Po prostu nie jesteśmy
w stanie zapamiętać i ogarnąć
wszystkiego z tej sceny. Jaki
los przytrafi się Born In Exile czas
i fani o tym zadecydują. (4,5)
Brainthrash - Brain Rangers
2017 Self-Released
\m/\m/
Wiadomo nie od dziś, że w metalowym
podziemiu czas biegnie
nieco wolniej, dlatego recenzuję
właśnie płytę wydaną prawie cztery
lata temu. Ale OK, nie ma to
większego znaczenia, bo wciąż doskonale
pamiętam czasy, kiedy
album mający dwa-trzy lata wciąż
potrafił być nowością, a do tego
Brainthrash grają na "Brain Rangers"
wyśmienicie. Chwilami aż
trudno uwierzyć, że to ich długogrający
debiut, ale ten fiński zespół
tworzą w większości doświadczeni
muzycy, a do tego powstał on przecież
jeszcze w 2005 roku. Nazwa
jest tu nader czytelnym drogowskazem
co do obranej przez nią
stylistyki. W dodatku to thrash z
Bay Area rodem, typowo
amerykański - wściekle młócący,
intensywny, ale też zaawansowany
technicznie i dopracowany aranżacyjnie.
Wpływy Exodus, Vio-lence,
a do tego Testament czy Overkill
i jesteśmy w domu, bo to najbardziej
słyszalne tropy. Brainthrash
z dużym wyczuciem kontynuują,
kultywują wręcz, te dawne,
thrashowe tradycje, grając
świeżo i z polotem, a wokalista Kami
jawi się niczym młodszy brat
Steve'a "Zetro" Souzy. Świetny
opener "Vomit Protector" to tylko
wstęp, bo każdy z ośmiu kolejnych
utworów jest równie dopracowany
- warto przekonać się o tym osobiście.
(4)
Wojciech Chamryk
Brothers Of Metal - Emblass Saga
2020 AFM
Brothers Of Metal istnieją od kilku
ładnych lat, ale wydawniczo
uaktywnili się dopiero w roku
2017. Ich pierwszy album "Prophecy
Of Ragnarök" niezbyt mnie
wzruszył - ot, współczesny heavy/
power metal spod sztancy, w dodatku
cyfrowej. Z jego następcą
"Emblass Saga" jest niestety podobnie,
bo to granie nad wyraz przeciętne,
co najwyżej poprawne.
Oczywiście spece od promocji zachłystują
się tym, że nagrania tej
szwedzkiej grupy mają ileś milionów
odsłon w streamingu, więc już
kreują ją na nową gwiazdę, ale
umówmy się: popularność w wirtualnym
świecie, szczególnie w dzisiejszych
czasach, to nie wszystko.
Zespół ma potencjał, umiejętności,
dobrą wokalistkę Ylvę Eriksson,
ale już same kompozycje to zbiór
klisz spod znaku symfonicznego
power metalu, czasem tylko nawiązującego
do jego klasycznej odmiany
czy folku. W dodatku brakuje
tym utworom mocy, metalowego
uderzenia - nawet gdy jakiś numer,
na przykład "Chain Breaker",
zdradza potencjał, to jego brzmienie
jest maksymalnie ugrzecznione,
niczym z płyty jakieś pop gwiazdki,
a nie metalowej kapeli. Jeśli
więc ktoś lubi sztampowy power
metal z wokalnymi duetami, nośnymi
refrenami symfonicznym patosem
i ładnymi melodiami, może
"Emblass Saga" posłuchać - fanom
metalu jednak tej płyty nie polecam.
(2,5)
Wojciech Chamryk
Burning Shadows - Beneth The
Ruins
2019 Rafchild
Potrafimy pięknie gadać, ale czy
umiemy grać? Sprawdźmy. Posłuchajmy.
"Beneth The Ruins" to
mini album US power metalowego
zespołu Burning Shadows, zmontowany
na szybko z czterech nowych
utworów "Blacken The Sky",
"The Grey Company (Paths Of The
Dead)", "Monuments Of Rust",
"The Red Sky", jednej starszej kompozycji
"The Shadow From The
Steeple" nagranej na nowo i dwóch
kawałków w wersji koncertowej:
"The Last One To Fall" oraz "Oathbreaker".
Owe wydawnictwo miało
za zadanie reprezentować zespół
przed europejską trasą koncertową
w grudniu 2019r. Czy warto tego
słuchać niezależnie od koncertów?
Tak, bo to mocarne i dynamicznie
brzmiące kompozycje, przywodzące
na myśl Iced Earth, Nevermore,
Witchking i późniejszy Testament.
Ciekawie wypadają szczególnie
dialogi wokalne, gdzie Tom
Davy prezentuje swoje wszechstronne
możliwości. Nawet pomimo
tego, że nagrywanie wokali do
wersji studyjnych zajęło zaledwie
jeden dzień, Tom stanął na wysokości
zadania aby wydobyć z urozmaiconej
muzyki Burning Shadows
to, co najlepsze - gromił jak
mag, wykreował unikalną atmosferę,
wręcz teatralny charakter.
Sprawdźcie choćby wstęp do
"Blacken The Sky" a dostaniecie
próbkę Tomy'ego w pigułce. Instrumentalnie,
nowe utwory studyjne
są słuchalne, fajne, wielowątkowe,
ale też odtwórcze. Odnoszę
wrażenie, że gdzieś już słyszałem
wiele fragmentów instrumentalnych
z "Beneth The Ruins". A zatem,
Tom okazuje się być artystą i
bohaterem numer jeden omawianego
albumu, podczas gdy pozostali
muzycy dobrymi rzemieślnikami
robiącymi to, co szczerze
kochają. Odnośnie wersji koncertowych,
prawdziwym powodem ich
wydania było dołączenie zespołu
do wytwórni Rafchild Records.
Słucha się ich jak przypadkową kolekcję
nagrań niemających ze sobą
wiele wspólnego (pochodzą z różnych
miejsc i okresów). Niemniej,
udało się zachować klimat prawdziwej
imprezy i fanom może się
podobać. Ogólnie, można uznać
"Beneth The Ruins" za pośrednie
wydawnictwo zapowiadające kolejny,
czwarty duży album Burning
Shadows. Zespołowi nie brakuje
pomysłów. Bardzo możliwe, że następca
"Beneth The Ruins" będzie
znakomita. Warto ich sprawdzić.
Mają zarówno doświadczenie jak i
potencjał. Czas pokaże czy przyszłość
będzie należeć do Burning
Shadows. Stare legendy odchodzą
i młode pokolenie heavy metalowców
będzie potrzebować wkrótce
nowych bohaterów oraz nowych,
oryginalnych pomysłów. Burning
Shadows istnieje 20 lat i właśnie
kompletuje utwory na swój czwarty
duży album. Miejmy nadzieję,
że podejdą do tematu z dystansem
i zrobią coś świeżego. Opieranie
liryków na literaturze (nawiązują
do wielu książek) to jeden dobry
kierunek, ale naprawdę tacy muzycy
potrzebują zgłębiać wiele różnych
dyscyplin kreatywnych, aby
tworzone przez nich dźwięki miały
świeżą, niczym nieskrępowaną,
swobodną moc twórczą. Wtedy to
oni będą wielcy a nad ruinami
wzniesie się jeden tlący się cień.
Sam O'Black
Burning Witches - Wings Of
Steel
2019 Nuclear Blast
"Wings Of Steel" to EP / maxisingiel
(różne źródła różnie podają),
który poza pełnieniem roli ciekawostki
dla fanów, ma na celu promocję
recenzowanego obok trzeciego
wydawnictwa zespołu zatytułowanego
"Dancing With The
Devil". Singiel ten może być też
ciekawy, ze względu iż jest to pierwsze
wydawnictwo z nową wokalistką
Laurą Guldemond w składzie.
Jeżeli chodzi o zawartość muzyczną,
to tytułowy utwór również
znalazł się na wspomnianym albumie,
jednakże w nieco zmienionej
wersji. Ta, którą możemy usłyszeć
tu jest nieco surowsza. Wydawnictwo
dopełniają trzy utwory nagrane
podczas występu grupy na
Wacken Open Air 2019 już z
Laurą w składzie. Nie widzę żadnego
powodu, żeby ktoś poza
wielkimi fanami Burning Witches
miał jakiś poważniejszy powód by
po to wydawnictwo sięgać. A ja do
takowych się nie zaliczam.
Bartek Kuczak
Burning Witches - Dance With
The Devil
2020 Nuclear Blast
Nie jestem wielkim fanem Burning
Witches. Uważam je za zespół
lekko przereklamowany i trochę
promowany na siłę. Nie zrozumcie
mnie źle, nie twierdzę, że ich muzyka
to jakaś chała, czy coś w tym
stylu, nie mniej jednak kapel grających
na podobnym poziomie jest
dziś wręcz zatrzęsienie. Zresztą
RECENZJE 155
mniejsza z tym, skupmy się muzycznej
zawartości trzeciego wydawnictwa
dziewczyn. Pierwszą, mogłoby
się wydawać dość istotną
zmianą jest zmiana wokalistki. Serainę
Telli na tym stanowisku zastąpiła
Laura Guldemond. Fakt,
że Laura śpiewa inaczej od poprzedniczki
nie wpłynął jednak
znacząco na samą estetykę uprawianą
przez grupę. A jak można
opisać ową estetykę? Otóż w dalszym
ciągu jest to niemieckie
heavy w stylu Primal Fear, Brainstorm
czy Mob Rules. Czyli momentami
zadziornie, momentami
melodyjnie, momentami sztampowo,
sporo chórków i innych tego
typu smaczków, jednakże mimo
wszystko dość spójnie. Czy jakieś
utwory się tu wyróżniają? Hmmm,
po kilkukrotnym obcowaniu z tym
krążkiem ciężko mi takowe wskazać.
Mogłaby to być ballada "Black
Magic", która sprawia wrażenie naprawdę
emocjonującej. Niestety
tylko przy pierwszym przesłuchaniu.
Potem najzwyczajniej w świecie
nudzi. Singlowy "Sea Of Lies"?
Kawałek dość chwytliwy i nawet
mogący się podobać, kiedy słucha
się go w oderwaniu od całości. Podczas
słuchania całego albumu
gdzieś ginie. No ale żeby nie było
tak całkiem nudno panie na koniec
serwują nam swoją wersję "Battle
Hymn" Manowar. A żeby nie tylko
nie było nudno, ale w dodatku (teoretycznie)
było ciekawie zaproszono
tu do gościnnego udziału
Rossa The Bossa oraz Michaela
Leponda. Jak wyszło? Po tym jak
ten kawałek został zajechany przez
Majesty, każdy inne wykonanie
podoba mi się z automatu. Nawet
jeżeli kompletnie brak w nim pierwotnej
epickości. "Dance With
The Devil" to płyta średnia, ale
przypuszczam, że dzięki rozpromowaniu
i innym pozamuzycznym
czynnikom znajdzie grono nabywców
(3).
Bartek Kuczak
Butcher - 666 Goats Carry My
Charriot
2020 Osmose
W dzisiejszych czasach można
spotkać się z dwoma zupełnie skrajnymi
punktami widzenia, jeśli
chodzi muzykę metalową. Otóż
niektórzy próbują wszystkim naokoło
wmawiać, że gatunek ten to
"ambitna sztuka przeznaczona dla
nielicznych jednostek, które są rozwinięte
intelektualnie na tyle, że
potrafią ją zrozumieć". Inni zaś (co
ciekawe, nie tylko antagoniści, ale
również miłośnicy) otwarcie mówią,
że to muzyka prosta, wręcz
prymitywna, w której głównie liczy
się energia, przysłowiowe "darcie
japy", a nie żadne piękno wyrafinowanie,
czy inne tego typu bzdety.
Słuchając drugiego albumu belgijskiego
Butcher zacząłem się zastanawiać,
które z tych podejść jest
bliższe obiektywnej prawdy. Muszę
stwierdzić, że to drugie, gdyż
"666 Goats Carry My Charriot"
to album, który mówiąc kolokwialnie,
się nie pieprzy. Już pierwszy
(pomijając intro) numer o bardzo
wdzięcznym tytule "Iron Bitch" pokazuje
nam, czym według Belgów
jest metal. Co my tu zatem mamy?
Ano przede wszystkim mamy riff,
którego nie powstydziłby się wykorzystać
Lemmmy, gdyby ciągle
chodził po tym świecie. Następnie
mamy niedbały wokal, taki jak w
Venom czy innym Celtic Frost i
skandowany refren, przy którym
człowiek wyobraźnią przenosi się
pod scenę jakiegoś gigu w małym
klubie. Jeszcze, żeby było weselej,
lekkie zawodzenie pod koniec
utworu w stylu Kinga Diamonda
dodające swego rodzaju kolorytu.
Następny kawałek "45 RPM" to
już nawalanka dużo bardziej punkowa,
niż metalowa. "Metalstorm/
Face The Butcher" jednakże jednoznacznie
przypomina nam z jaką
kapelą mamy do czynienia. To kawałek,
który już momentami zahacza
o współczesny black metal.
Jedyną bardziej rozbudowaną
kompozycją jest tutaj utwór tytułowy,
zdający się być czymś w
rodzaju hołdu dla Quorthona i jego
Bathory. Ciężko mi jednoznacznie
ten album ocenić. Jeżeli chodzi
o wartości artystyczne, to jak
zapewne się domyślacie, zbyt wiele
ich tu nie ma. Z drugiej zaś strony
warto docenić bezkompromisowość,
a jednocześnie luzackość
(rzadko się zdarza, by te dwie cechy
szły ze sobą w parze) Belgów.
Daję jej czysto subiektywne (666) i
jednocześnie ostrzegam, że nie jest
to płyta dla fanów Dream Theater.
Bardziej się spodoba tym,
którzy machają głową przy Desaster.
Bartek Kuczak
CETI - Oczy martwych miast
2020 Metal Mind
Pamiętam rozmowy z fanami ("fanami"?)
Turbo, reagującymi zdziwieniem
na wieść, że Grzegorz
Kupczyk od wielu lat ma zespół
CETI, albo słabiutką frekwencję
na świetnych koncertach tej grupy.
Z drugiej strony przypominam sobie
jednak nader pozytywne reakcje
zagranicznych słuchaczy, bodajże
z Hiszpanii, podczas występu
zespołu w Hard Rock Cafe czy też
kolekcjonerów ze świata na jego
kolejne płyty, które wymieniałem
na jakieś metalowe cymelia z ich
krajów, by utwierdzić się tylko w
przekonaniu, że CETI ma ogromny
potencjał, ale jest w Polsce zespołem
po prostu niedocenianym.
Na swym dziewiątym albumie
studyjnym zespół potwierdza go w
120% - zmiana składu, spowodowana
zdrowotnymi problemami
absencja wieloletniego perkusisty
Mucka, zastąpionego ostatecznie z
powodzeniem przez Jeremiasza
Bauma, w żadnym razie nie odbiły
się na poziomie tej świetnej płyty.
W pewnym sensie historycznej, bo
wszystkie zamieszczone na niej
utwory mają polskie teksty, co nie
wydarzyło się w takiej ilości od debiutanckiej
"Czarnej róży", a gitarowy
duet na płycie CETI to też
nie lada gratka. Już singlowe utwory
"Machina chaosu" i "Linia życia"
zapowiadały, że będzie co najmniej
dobrze, ale odsłuch całości tego
materiału potwierdził już nad wyraz
dobitnie, że CETI to klasa
światowa. To w całości utwory duetu
Tomasz Targosz/Grzegorz
Kupczyk, urozmaicone, dopracowane
i perfecyjnie zaaranżowane/
wykonane. Czasem bardziej intensywne,
jak tytułowy czy chwytliwa
"Linia życia", ale przebojowych refrenów
nie brakuje też w innych
kompozycjach, choćby w "Poza
czasem". Sporo też tu nawiązań do
klasyki rocka/hard rocka, co pięknie
dopełnia "Fałszywego boga"
oraz refleksyjny "W dolinie światła"
z wokalizą Marii Wietrzykowskiej.
Jej klawisze nie dominują
tak, jak choćby na "(...) Perfecto
Mundo (…)", ale są słyszalne akurat
tam gdzie trzeba, zaś niepodzielnie
panują na tej płycie gitary
Bartiego Sadury i Jakuba Kaczmarka,
podbite wyrazistym basem.
No i mistrz ceremonii, który
jest w rewelacyjnej formie. 60-tka
na karku, a Grzegorz śpiewa tak
dobrze jak nigdy dotąd: kiedy trzeba
bardzo agresywnie, ale i z imponującą
lekkością - to, co kiedyś o
nim napisałem, że obok Czesława
Niemena, Stana Borysa, Krzysztofa
Cugowskiego i Marka Piekarczyka
jest jednym z najwybitniejszych
polskich wokalistów, jest
jak widać wciąż aktualne. Dodajcie
do tego opisujące współczesny, niezbyt
wesoły świat, teksty i świetną
okładkę autorstwa samego Jerzego
Kurczaka i konkluzja może być
tylko jedna: nowy album CETI to
porywająca płyta, której powinien
posłuchać każdy fan rocka! (6),
Wojciech Chamryk
Conception - State Of Deception
2020 Conception Sound Factory
Wydając w roku 2018 EPkę "My
Dark Symphony", po ponad dwudziestu
latach Norwegowie z Conception
powrócili do żywych. Niestety
z jakichś powodów materiał
ominął naszą redakcję, choć pamiętam,
że starania o ten materiał
były poczynione. Niemniej musiało
być to udane wydawnictwo, bowiem
zespół po dwóch latach wypuszcza
swój kolejny pełny album
"State Of Deception". Już króciutkie
intro "In Deception" zapowiada
nam, że będziemy mieli do czynienia
z podniosłym, mrocznym oraz
bardzo emocjonalny progresywnym
metalem. Natomiast następny
"Of Raven And Pigs" uświadamia,
że czekają nas nie tylko pełne
patosu doznania ale również igrzyska
dla gawiedzi. Zaś wraz z "Waywardly
Broken", że oprócz majestatu,
mocy, monumentalnego klimatu
i techniki, czeka nas również
wiele melodii oraz miłych dla ucha
dźwięków. Wśród tej rozbuchanej
mocy na tym albumie są również
miejsca na chwile zadumy, melancholii
oraz na subtelność, takt czy
wręcz kruchość. Za przykład niech
posłuży "Feather Moves". Jednak
jeszcze więcej filmowego polotu i
dyskretnych emocji przynosi nam
"The Mension", w którym Roy
Khan pięknie współgra z głosem
Elize Ryd z Amaranthe. Niestety
na "State Of Deception" znalazłem
też małe wahnięcie formy,
jest nią kompozycja "Anybody Out
There", która jest utrzymana w
stylistyce ambitnego power metalu
w komitywie z symfoniką. Jest w
niej więcej zadumy ale przy próbie
zbudowania podnioślej atmosfery
tak jakby zabrakło muzykom pomysłu
i rozmachu. A przecież na
tym stoi cały świat Cpnception.
Oczywiście są to moje subiektywne
odczucia, poza tym każdemu życzę
takich potknięć. Wszystko na płycie
zagrane jest wręcz cudnie i można
rozpływać się nad grą instrumentalistów.
Tore Ostby, Ingar
Amlien i Arve Heimdal to naprawdę
mistrzowie swoich instrumentów.
Niemniej gdyby nie głos Roya
Khana nic by na "State Of Deception"
tak nie błyszczało. Roy ma
specyficzną barwę głosu ale to jego
zaangażowanie nadaje muzyce pełną
paletę emocji oraz buduje całą
atmosferę albumu. W progresywnej
produkcji niemniej ważna jest
treść przekazu. Progresywni muzycy
starają sie poruszają ciekawe tematy
i przedstawiać je w jak najciekawszej
formie. Tym razem
Khan głównie opisuje ciemną stro-
156
RECENZJE
nę człowieczeństwa, jego tendencje
do grzechu, oszustw, błędów czy
zdrady. Oczywiście nie można byłoby
słuchać albumu z taka przyjemnością
bez udanej pracy w studio
inżynierów dźwięku i producentów.
W wypadku takich zespołów
jak Conception jest to utrzymane
na bardzo wysokim poziomie.
Całość dopina szata graficzna,
która bardzo udanie współgra z
muzyczną zawartością. Po prostu
pełen komfort dla słuchacza. Cieszę
się, że Norwegowie powrócili,
bowiem ciągle mają wiele do powiedzenia,
a jeszcze bardziej cieszę
się, że Khan na nowo śpiewa. Te
dwadzieścia parę lat beż jego głosu
to bardzo wielka strata. Od tej pory
będę bardzo często sięgał po
"State Of Deception". (5)
\m/\m/
Course Of Fate - Mindweaver
2020 ROAR!
Course Of Fate to dla mnie zupełnie
nowa nazwa na scenie progresywnego
metalu. Niemniej zespół
istnieje od 2003 roku i powstał w
norweskim Fredrikstad. Do tej pory
kapela nagrała trzy demówki,
EPkę "Cognizance" (2013) oraz
tegoroczny duży debiut "Mindweaver".
Muzycznie Norwegowie
to epigoni takich zespołów jak
Rush, Pink Floyd, Queensryche,
Fates Warning czy Dream Theater.
Jednak ze względu na pewną
melancholię i zadumę w ich muzyce
najbardziej pasują mi do Fates
Warning. W ich brzmieniach odnajdziemy
też sporo wpływów
rocka progresywnego, dlatego na
albumie napotkacie sporo ulotności,
subtelności oraz zwiewności.
Kompozycje utrzymane są w konwencji
prog-metalu, więc prze
czterdzieści cztery minuty będziecie
mieli do czynienia z wielowątkową
i ekscytującą muzyką z bardzo
podniosłym i patetycznym klimatem,
w dodatku intensywnie i
przebogato zaaranżowaną. Trochę
mroczny ale za to bardzo intrygujący
i wciągający muzyczny świat.
Lirycznie to koncept, a inspiracją
do jego napisania był wiersz "Antigonish"
Williama Hughesa
Mearnsa, a także kultowi przywódcy
oraz ich wyznawcy. W tej
esencji "Mindweaver" przedstawia
historię człowieka, który doświadcza
wizji końca świata. W opisywaniu
wykonania, brzmienia oraz
produkcji takich płyt jak "Mindweaver"
mam coraz więcej kłopotu.
Coraz bardziej brakuje mi słów.
Choć obecna muzyka progresywna
jest nieskończenie różna to przeważnie
jest utrzymana w konwencji,
wyśmienicie wymyślona, z polotem
i po mistrzowsku zagrana
oraz perfekcyjnie brzmiąca. Jest to
standard, od którego są minimalne
różnice wynikające z indywidualnych
umiejętności i talentów muzyków.
Tak też jest w wypadku
Course Of Fate i ich "Mindweaver".
Formacja i album jak najbardziej
godny polecenia. Posłuchajcie
i zadecydujcie czy zostawić go na
waszych półkach. (4,7)
\m/\m/
Crisix - Sessions: #1 American
Thrash
2019 Listenable
O, nowa płyta Crisix. Fajnie, pomyślałem,
bo ci Hiszpanie nieźle
łoją thrash, może być ciekawie.
Odpalam pierwszy utwór - brzmi
jakoś znajomo. Leci kolejny i też
podobne wrażenia - cover czy co?
Wszystko wyjaśniło się, gdy spojrzałem
dokładniej na opisy promocyjnych
mp3 - otóż Juli Bazooka
i spółka popełnili album w
hołdzie amerykańskim gigantom
thrashu. I OK, tylko po co? Brzmi
to solidnie, ale szans na przebicie
oryginałów nie mieli, zresztą chyba
nawet nie próbowali dodać do tych
utworów czegoś od siebie. Jeśli
więc ktoś ma życzenie posłuchać
znanych klasyków Vio-Lence, Nuclear
Assault, EvilDead, Forbidden,
Exodus, Anthrax, Testament
i Demolition Hammer w
nowych wersjach, zyskał taką możliwość,
ale ja pozostanę przy ich
wykonaniach sprzed lat. Zastanawia
też nieco to Sessions: #1 w tytule,
bo może świadczyć o tym, że
zespół próbuje stać się kolejnym
"specjalistą" od coverów, a to byłaby
już przesada... (2)
Wojciech Chamryk
Cryptex - Once Upon A Time
2020 Steamhammer/SPV
"Once Upon A Time" jest moim
pierwszym zetknięciem z tym niemieckim
zespołem, dlatego nie
wiem o nim zbyt wiele. Niemniej w
niedługim czasie uzupełnię te brakujące
informacje. Natomiast na
odsłuchiwanym albumie znajdziecie
muzykę z pogranicza progresywnego
rocka i metalu. Mam jednak
wrażenie, że Niemcy bardziej ciążą
ku rockowej odsłony swojej wyobraźni.
Pomagają im w tym mocne
odniesienia do lżejszego
AORu, a także bardzo filmowe
podejście do muzyki, które nadaje
brzmieniom bardzo plastycznej i
teatralnej formy. Niemcy bardzo
udanie wciągają nas do mrocznego
spektaklu ale prowadzą go w dość
optymistycznej acz zarazem podniosłej
atmosferze. Całość nadaje
specyficznego i indywidualnego
charakteru, choć czasami bardzo
mocno odnoszę wrażenie, że słyszałem
to na najlepszych płytach
amerykańskiego Styx. Niemniej
"Once Upon A Time" jest bardzo
emocjonalnym i bezkompromisowym
dziełem, które bardzo chętnie
korzysta z dysonansów, rzucając w
chwytliwe i refleksyjne melodie te
gwałtowne i porywające fragmenty.
Przy pierwszych odsłuchach tego
albumu miałem wrażenia, że pierwsze
dźwięki i kompozycje bardzo
mocno mnie porywają, jednak z
czasem ten impet malał. Mimo to
po kilku przesłuchaniach ta niedogodność
zniknęła. Być może zbyt
emocjonalnie i gwałtownie wchodziłem
w świat Cryptexu. Kompozycje
są bardzo ciekawie napisane i
jeszcze lepiej zaaranżowane, nie
mówiąc o klasie ich wykonania.
Niemcy na "Once Upon A Time"
zawarli wszystko co może spodobać
się każdemu maniakowi progresywnego
grania. Umieszczając
w dźwiękach i słowach, jak sami to
określili, niepohamowane, autobiograficzne
psychogramy wypełnione
ambiwalentnymi uczuciami z podejściem
autorefleksji. Kilku słowy
bardzo intrygujący i atrakcyjny
muzyczny świat, który warto poznać.
(4,5)
\m/\m/
Crystal Eyes - Starbourne Traveler
2019 Massacre
Crystal Eyes po kolejnej już zmianie
składu (nowi na pokładzie to
gitarzysta Jonatan Hallberg oraz
perkusista Henrik Birgersson) nabrali
jakby wiatru w żagle. Fakt,
power metal w ich wykonaniu nigdy
nie był jakiś siermiężnym pitoleniem
bez ładu i składu, ale też
nie mogę powiedzieć, żeby kolejne
płyty tej grupy, może poza debiutancką
"World Of Black And Silver",
jakoś mnie porywały. "Starbourne
Traveler" może być jednak
dla Szwedów nowym otwarciem,
bo to materiał nad wyraz solidny,
a do tego pełen werwy i animuszu.
Mikael Dahl nigdy nie
ukrywał zauroczenia muzyką Judas
Priest, Iron Maiden, Accept,
Helloween czy Running Wild i
sły-chać ich wpływy - szczególnie
ekipy Rock 'n' Rolfa - w nowych
utworach jego zespołu, choćby w
"Into The Fire" czy nagranych na
nowo z racji 20-lecia wypuszczenia
albumu "World Of Black And
Silver", numerach "Extreme Paranoia"
i "Rage On The Sea". To akurat,
jak dla mnie, trochę chybiony
pomysł, mogący świadczyć o braku
większej ilości nowych pomysłów,
ale na szczęście "Gods Of Disorder",
hołd Mikael dla jego ulubieńców
z dzieciństwa z Mötley Crue,
Twisted Sister i W.A.S.P., ballada
"In The Empire Of Saints" czy
"Midnight Radio", kolejna wyprawa
lidera w przeszłość, kiedy w latach
80. wsłuchiwał się w radiową
audycję "Rockbox", trzymają wysoki
poziom, tak więc: (4).
Wojciech Chamryk
Damage SFP - Damage SFP
2019 Rockshots
Pochodzący z Finlandii Damage
SFP to kolejne dziecko coraz powszechniejszego
w metalowym
światku trendu. Trendu, który polega
na tym, że muzycy, którzy
mieli zespoły dwadzieścia i więcej
lat temu, a potem odłożyli swe
instrumenty do szafy, nagle czują
chęć powrotu do grania i reaktywacji
swych dawnych bandów.
Warty nadmienienia jest fakt, że
często te kapele nie były w przeszłości
jakoś specjalnie znaczące.
Powiem więcej, niektóre z nich ledwo
co opuściły garaż. Nie twierdzę,
że takową kapelą jest Damage
SFP, gdyż w latach 1989-1996
udało mu się wydać dwie demówki,
jednakże zdominowanej już wówczas
przez black metal sceny nie
podbili. Dwa lata temu udało im
się skrzyknąć ponownie, a rok temu
na rynek wypuścili omawiany
tu debiut. Pierwsze słowo, które mi
się nasuwa przy słuchaniu to przeciętność.
Niestety bije ona tu niemalże
ze wszystkich elementów
twórczości Finów. Od umiejętności,
przez poszczególne kompozycje
a na wizerunku całości kończąc.
Muzyka Damage SFP to thrash z
lekkimi wpływami death. Ich debiut
momentami rzeczywiście, brzmi,
jakby był stworzony w pierwszej
połowie lat dziewięćdziesiątych.
Zresztą poniekąd tak jest.
Część utworów z tego wydawnictwa
np. "Death Of Innocent" pochodzi
ze starego okresu działalności
grupy przed jej rozpadem. Jest na
tej płycie jeden moment, który wy-
RECENZJE 157
bija się lekko ponad przywoływaną
już tu przeciętność. Mowa to o
utworze "In Termination". Chyba
najbardziej melodyjny kawałek na
tym albumie z ciekawą heavy metalową,
wręcz maidenową solówką.
Ogólnie można posłuchać, jednakże
szału nie ma (3).
Bartek Kuczak
David Reece - Cacophony Of
Souls
2020 El Puerto
Pamiętamy tego wokalistę z jednej
płyty nagranej z Accept, Bangalore
Choir czy Bonfire oraz z ubiegłorocznego
koncertu-hołdu dla
Ronniego Jamesa Dio w Warszawie,
jednak dla większości fanów
metalu David Reece jest niestety
postacią anonimową. Teraz ten
stan rzeczy może ulec zmianie, bowiem
nagrał dobrą płytę solową
"Cacophony Of Souls", wracając
do swych korzeni. Zwolennicy LP
"Eat The Heat" powinni się tym
materiałem zainteresować, fani surowego,
tradycyjnego metalu o germańskim
sznycie również. Tym
bardziej warto, że w żadnym razie
nie jest to tylko jakaś nostalgiczny
powrót do przeszłości, ale rasowe,
mocne granie w duchu lat 80., z
killerami w rodzaju siarczystego
openera "Chasing The Shadows",
równie szybkiego i jeszcze bardziej
melodyjnego "Blood On Your
Hands" czy Judaszowego "Metal
Voice". Miarowy "Judgment Day"
jest równie surowy, ale jednocześnie
też mroczny i klimatyczny - to
kolejny majstersztyk z tej płyty.
Utwór tytułowy jest bardziej przebojowy,
podobnie jak hardrockowy
"Back In The Days", nie brakuje też
tu udanych ballad jak "Another Life
Another Time". Na wielu płytach
bywa niestety tak, że końcówka
jest słabsza, ale nie tutaj, bo "Bleed"
pędzi do przodu na złamanie karku,
a finałowy "No Disguise" to kolejny
numer, który Accept mógłby
nagrać w końcu lat 80. Co ważne
główny bohater jest w wyśmienitej
dyspozycji wokalnej, a towarzyszy
mu zespół złożony z samych wymiataczy,
pod kierunkiem gitarzysty
Andy'ego Susemihla, znanego
z Sinner czy U.D.O. David wrócił
więc z tarczą, oby na dłużej! (5)
Wojciech Chamryk
DeadRisen - DeadRisen
2020 AFM
DeadRisen to muzyczny pomysł
starych wyjadaczy gitarzysty Roda
Rivery oraz basisty Mike'a Leponda.
Do towarzystwa udało im się
namówić całkiem niezłych muzyków,
klawiszowca Tony'ego Stahla
(Livesay), perkusistę Dana
Prestupa (Midnight Eternal) oraz
przekozaka, wokalistę Willa Shawa
(Heir Apparent). W ten oto
sposób stworzyli kolejny wyśmienity
progresywno power metalowy
projekt, który może mierzyć się z
Symphony X, Pagan's Mind czy
Threshold. W pierwszej kolejności
w uszy rzucają się partie gitary.
Rod Rivera czaruje niesamowicie,
ze swobodą zagra thrashowe riffy
aby za chwileczkę zagrać akordy
wyjęte z flamenco, bluesa czy
jazzu. Nie obce mu są sola w stylu
Malmsteena ale to cały czas pełną
gębą power metal i tradycyjny
heavy metal, a nie jakaś tam egzaltacja
nad własnymi umiejętnościami.
Kolejny, który zwraca na siebie
uwagę to Will Shaw. Uhhh... i co
tu pisać? Jak dla mnie, można go
umieścić gdzieś między Geoffem
Tatte, Toddem La Torre czy
Ray'em Adlerem. Kilku słowy na
debiucie DeadRisen śpiewa przecudnie,
a jego melodie i partie długo
pozostają w głowie. Inni instrumentaliści
jakościowo nie ustępują
dopiero co wymienionym muzykom.
Umiejętności basisty Mike'a
Leponda są powszechnie znane i
raczej z byle jakimi perkusistami
nie pracuje. Zresztą z Danem
Prestupem już współpracował w
symfoniczno metalowym Midnight
Eternal, więc z łatwością
stworzyli wyśmienicie pracującą, a
nawet błyskotliwą sekcję rytmiczną.
Natomiast Tony Stahl to
przykład dla innych speców od klawiatury.
Gościu ma niesamowite
wyczucie z doborem brzmień (zero
remizy), jest słyszalny choć głównie
gra w tle, nie jest to gra od czapy
ale z charakterem, gdy trzeba
wysuwa się na plan pierwszy lub
staje w szranki z gitarą. Kompozycje?
Malina, każdy kto lubi progresywny
power metal pokocha debiut
DeadRisen bezgranicznie.
Tak praktycznie wszystkie produkcje
z tego stylu zawiera zróżnicowaną
muzykę, pełną energii, wyśmienitych
pomysłów i znakomitych
melodii. Zarazem przepełnia
ją bogactwo emocji, doznań i klimatu.
A w dodatku na każdej
nutce czuć znamię każdego z muzyków.
Ba, nawet na coverze Metalliki
"For Whom The Bell
Tolls" potrafili odcisnąć swoje talenty.
Bez fuszerki jest także jeśli
chodzi o brzmienie i produkcję,
jest to coś wręcz naturalne. Także
moi prog-maniacy macie kolejny
materiał do testowania, ale w tym
wypadku jestem pewien, że u większości
Was debiut DeadRisen zostanie
na dłużej. (5)
Dead Kosmonaut - Gravitas
2020 High Roller
\m/\m/
Blackmetalowcy też lubią tradycyjny
heavy, a co niektórzy również
z powodzeniem go grają.
Weźmy takiego Pera Gustafssona
- w Nifelheim ryczy niczym zarzynany
tur, miota się po scenie w makijażu
i kolcach, za które kiedyś
Rob Bandit czy Kerry King pozbawiliby
go życia, a tu proszę, w
Dead Kosmonaut pokazuje się z
zupełnie innej strony, śpiewając
czystym, wysokim głosem. Na poprzedniej
płycie, MLP "Rekviem",
Szwedzi postawili na bardziej
retro/vintage rock/progresywne klimaty,
ale ich drugi album jest zdecydowanie
mocniejszy, rzecz jasna
w stylu typowym dla hard & heavy
przełomu lat 70. i 80. Progresywne
akcenty są oczywiście również obecne
w najnowszych utworach
Dead Kosmonaut, choćby za
sprawą organowych brzmień kościelnego
instrumentu w rozbudowanym
"Dead Kosmonaut - Part
II". Ale równie długi stopniowo
przybierający na mocy "Hell/Heaven"
jest już przez recenzentów
określany mianem "Rime Of The
Ancient Mariner" Szwedów, "Iscariot's
Dream" to siarczysty hard
rock, a "Vanitatis Profeta" ma w
sobie coś z ducha Voivod. Czyli
jest i metalowo, i progresywnie, a
"Gravitas" nader dobitnie potwierdza,
że Dead Kosmonaut w żadnym
razie nie zamierzają pozostać
zespołem duszącym się w jednej
szufladce. (5)
Wojciech Chamryk
Deaf Rat - Ban The Light
2019 AFM
Głuchy szczur? Nie brzmi to zbyt
zachęcająco, ale ta szwedzka ekipa
grać potrafi, i to jeszcze jak! Jak
sami podkreślają byli kiedyś - i pewnie
wciąż są, cudów nie ma - pod
ogromnym wpływem Led Zeppelin,
Black Sabbath, AC/DC,
Iron Maiden, W.A.S.P., Kiss,
Alice'a Coopera i wielu innych
wykonawców z kręgu hard 'n'
heavy. Słychać to aż za dobrze na
ich długogrającym debiucie "Ban
The Light", ale Deaf Rat podeszli
do zagadnienia jak należy: nie
kopiują, ale próbują iść tą samą
ścieżką co wielcy poprzednicy, proponując
mocne, a przy tym całkiem
melodyjne dźwięki. Są one
przy tym bardzo uniwersalne, bo
trudno je zakwalifikować na przykład
do hard rocka lat 70. czy
tradycyjnego metalu kolejnej dekady,
chociaż zawierają ich typowe
elementy. Do tej pierwszej kategorii
można podciągnąć dynamiczny
"Fallen Angels", "Hail The End Of
Days", ładną balladę ze smyczkami
"Bad Blood" czy "przebojowy "Say
You Love Me". Ostrzejsze i przy
tym bardziej mroczne(teksty dotyczą
problemów codziennego życia,
żadnych tematów fantasy czy S-F)
są zaś motoryczny "Tying You Down",
miarowy rocker "Save Me
From Myself" oraz "Wanted Forever",
kolejny już popis wokalisty
Frankiego Richa - ma kawał głosu,
skurczybyk, chociaż w swoim
innym zespole Billion Dollar Babies
jakoś tego nie pokazywał. Są
też na "Ban The Light" utwory nowocześniejsze,
podbite elektroniką
"Make You Suffer" czy "Welcome To
Hell" - słabsze od reszty materiału,
krojone pod współczesne mody,
ale i tak "Ban The Light" zasługuje
na: (4,5).
Death The Leveller - II
2020 Cruz Del Sur Music
Wojciech Chamryk
Taki doom metal to ja rozumiem:
mroczny mocarny, surowy i posępny,
pełen patosu i dostojeństwa.
Irlandczycy w żadnym razie nie
odkrywają niczego nowego, operują
znanymi od dziesięcioleci schematami,
ale słucha się tego materiału
wybornie. To tradycyjnie już
w ich przypadku cztery utworykolosy,
trwające od siedmiu do ponad
12 minut, ale skomponowane i
zaaranżowane tak, że ani się człowiek
obejrzy płyta kończy się i ma
się ochotę na więcej. Opener "The
Hunt Eternal" ma w sobie sporo z
hard rocka i jest momentami bardzo
klimatyczny. Najdłuższy na
płycie "The Golden Bough" nabiera
stopniowo dynamiki, przechodząc
od doomowej surowizny do szbkiego
grania z tłukącą perkusją. "So
They May Face The Rising Sun"
blisko jest początkowo klasycznemu
rockowi, ale klimatyczno-balladowe
granie przechodzi w coś mocniejszego,
co akcentuje też pełną
patosu interpretacją wokalista De-
158
RECENZJE
Derdian - DNA
2018 Self-Released
Na ścieżkę kariery Derdian ponownie
naprowadził mnie głos Ivana
Gianinniego, którego niedawno
usłyszałem w wyśmienitej formie
na ostatnim albumie Vision Divine
"When All the Heroes Are
Dead" (2019). Piszę ponownie,
bowiem gdzieś w okolicach wydania
krążka "New Era Pt. 3 - The
Apocalypse" (2010) zespół pojawił
się w redakcji, po czym zniknął
z oczu. Na siódmym albumie Derdian
głos Ivana wypada wspaniale
ale nie tak imponująco i ekscytująco,
jak na wspomnianym krążku
Vision Divine. Wydaje się, że winę
ponosi za to sama muzyka Derdian,
której podstawą jest melodyjny
europejski power metal.
Choć w tym wypadku bardziej
właściwym będzie nazwanie go,
włoskim melodyjnym power metalem.
Charakteryzuje się on szybkimi
tempami, wpadającymi w ucho
melodiami, oraz wypieszczoną produkcją
i brzmieniem, przez co
często i gęsto, takie zespoły oskarża
się o lukrowanie ostrej z charakteru
heavy metalowej muzyki. Co
rusz w takich zespołach wykorzystuje
się też elementy neoklasyczne,
symfonikę i inne orkiestracje. Wtedy
w roli głównej przeważnie występują
klawisze. Jest ich dużo i
sprawiają wrażenie, że wychylają
się za każdej nutki i dźwięku. Stąd
też te uczucie, że zagłuszają moc
gitary a także sekcję rytmiczną.
Niestety powyższe sprawy zaburzają
spojrzenie na budowę kompozycji,
które mimo melodyjności
są urozmaicone, złożone i bardzo
bogato zaaranżowane. Niekiedy
przez te ambitne ornamenty takie
granie zalicza się do progresywnego
grania. Jest to dla mnie pewnym
błędem, ale nie zmienienia to faktu,
że w tym wypadku muzycy
dają bardzo wiele ze swojego talentu
i kunsztu. No i pewne elementy
muzyki progresywnej w takim graniu
także się znajdują. Wszystko
to co przytoczyłem znajdziemy na
"DNA". Trzynaście rozpędzonych,
różnorodnych i nieźle napisanych
kompozycji. W sposób udany oraz
intrygujący mieszający style, wspomnianego
melodyjnego power metalu
i muzyki symfonicznej. Dzieje
się w nich naprawdę wiele, nie tylko
po przez wiele zbitek różnych
muzycznych tematów, ale także po
przez zmiany nastrojów, czy też
wykorzystanie pełnej palety z emocjami.
W wypadku "DNA" ważną
cechą jest to, iż album jest tak zbudowany,
że słucha się go w całości.
Każdy z utworów jest tak napisany,
że w połączeniu z pozostałymi
stanowi pewien zamknięty
dźwiękowy ekosystem. Choć w
moim wypadku, odnalazłem dwie
wyróżniające się kompozycje, pierwsza
to "Elohim" z rozbujaną wstawką
jazzowo-swingową, druga zaś
najbardziej progresywna i z świetnymi
partiami Hammonda "Fire
from the Dust". Oprócz dobrze napisanej
muzyki, na "DNA" wykonanie
jest również na bardzo wysokim
poziomie. Mimo wszystko
trzeba mieć niezłe umiejętności,
żeby dobrze zagrać taką muzykę.
Dużo czasu poświęcono także produkcji
czyli pracy w studio. Fakt,
sam czasami mam wrażenie, że
niektóre partie klawiszy powinno
się lekko wyciszyć, zaś inne partie
gitary czy też sekcji wysunąć do
przodu. Niestety przyjęto takie zasady
przy produkcji i nagrywaniu
takiej muzyki, a jak to się mówi
zwycięskiego teamu nie zmienia
się. Taką muzykę dopełniają teksty,
które przeważnie utrzymane są
w konwencji literatury fantazy. Każdy
taki zespół ma swoją opowieść,
nie inaczej jest z Derdian, choć na
"DNA" pojawiły się pewne odstępstwa.
Swego czasu takie granie robiło
na mnie duże wrażenie, teraz
zdecydowanie rzadziej się to zdarza.
"DNA" to dobra płyta ale pewnie
z czasem zapomnę o niej, już
zbyt wiele takiej muzyki wysłuchałem.
(4)
Derdian - Evolution Era
2016 Self-Released
"Evolution Era" powstała dwa lata
wcześniej i niestety nie uświadczymy
na niej głosu Ivana Gianinniego.
Nie mam pojęcia czemu tak
się stało, jakby nie było, Ivan
udziela się w różnych projektach i
może akurat na Derdian zabrakło
mu czasu. Jednak lider formacji,
gitarzysta Enrico "Henry" Pistolese
wybrnął z sytuacji w dość
sprytny sposób. Albowiem do studia
zaprosił całą plejadę wokalistów.
Co już może powodować skojarzenia
z różnymi projektami z
Avantasją na czele. Na płycie swoje
partie odśpiewali Ralf Scheepers
(Primal Fear), Fabio Lione
(Turilli/Lione Rhapsody), D.C.
Cooper (Royal Hunt), Apollo
Papathanasio (kiedyś Firewind i
Evil Masquerade), Henning Basse
(obecnie Firewind), Gl Perotti
(kiedyś Rebel Devil), Davide
Damna Moras (Elvenking), Mark
Basile (DGM), Terence Holler
(Eldritch), Roberto Ramon Messina
(Physical Noise), Andrea
Bicego (4th Dimension) i jedyna
niewiasta Elisa C. Martin (kiedyś
Dark Moor). Przy takim skupieniu
różnych śpiewaków dzieje się bardzo
wiele ale na "Evolution Era"
jest wyjątkowo spokojnie i bez
większych fajerwerków. Każdy z
wokalistów zaśpiewał dobrze lub
poprawnie, jedynie trochę ciekawiej
robi się, gdy w intro śpiewa
Apollo Papathanasio, oraz w
utworach "I Don't Wanna Die", tu
partie wokalne oddano głosowi
D.C. Coopera oraz w "The Hunter"
z niezawodnym Ralfem
Scheepersem w roli głównej. Niestety
za tę sytuację obwiniałbym
znowu muzykę, bowiem lider zespołu
przygotował materiał w typowej
konwencji melodyjnego
symfonicznego power metalu, niemniej
jednak, nie poszedł tak bogato
w aranżacje i orkiestracje, jak
to było na "DNA". Poza tym melodie
są jeszcze bardziej milsze dla
ucha, choć bez większego charakteru,
przez co "Evolution Era"
brzmi, jak typowy projekt swojego
nurtu z Rhapsody na czele. Skupiono
się właśnie na melodii, szybkości
i próbie nadania płycie błysku
(nieudanej z resztą). Po prostu
Enrico Pistolese bardzo zależało
aby muzyka z tej płyty trafiła do
jak największego grona publiczności,
i tak zabrakło jej charakteru i
przyzwolenia na odrobinę szaleństwa.
Niestety nie przyniosło to najlepszych
rezultatów, a muzyczna
zawartość "Evolution Era" zacumowała
w bezpiecznej przestrzeni
bezbarwności. Oczywiście partie
instrumentalne zagrane są wyśmienicie,
natomiast produkcja nadal
zachowuje cechy charakterystyczne
dla tej sceny, przez co album
przepadł w reszcie innych mu podobnych.
(3,5)
Derdian - Human-Reset
2014 Self-Released
Między "DNA" a "Human-Reset"
jest cztery lata różnicy ale są to
krążki, które mają najwięcej cech
wspólnych. Jakby ktoś myślał, że
"DNA" to najlepiej przygotowany
album Włochów, to "Human-
Reset" również był przygotowany
w ten sposób. Napisano na niego
naprawdę dobre kompozycje oraz
od początku epatuje przepychem
barokowych orkiestracji oraz wymyślnymi
partiami neoklasycznymi.
Pod tym względem oba krążki
mogą między sobą konkurować.
Najważniejsze jest to, że na "Human-Reset"
śpiewa Ivan Gianinni.
Jego głos faktycznie robi różnice.
No i w wymyślonej całej masie
przeróżnych melodii stanowi
gwarancję dużej jakości. Jednak
największą różnicą miedzy wspominanymi
płytami to brzmienie.
"DNA" jest dopieszczona w najmniejszym
detalu, przez co, jest
bardzo komunikatywna i szybko
wpada w ucho. Natomiast "Human-Reset"
ma ciut "gorszą" produkcję.
Instrumenty mają trochę
bardziej szorstką barwę, gitara wydaje
się mocniejsza, sekcja bardziej
dosadna, ba, bywa nawet, że klawisze
mają ciekawsze brzmienie.
Nadto głos Ivana jest bardziej soczysty.
Oczywiście dla oldschoolowców
i tak to zbyt łagodne brzmienie.
Niemniej właśnie to "słabsze"
brzmienie - jak dla mnie - daje
temu wydaniu więcej charakteru.
Także dążenie do perfekcji nie
zawsze jest dobrym rozwiązaniem.
Dobrze byłoby, żeby ktoś o tym
Enrico Pistolese powiedział. Tak
jak wspomniałem "Human-Reset"
to zbiór dobrej i różnorodnej muzyki
w stylu melodyjnego symfonicznego
power metalu, podanego na
szybkości, obfitującego całym
bagażem melodii oraz orkiestracji,
dobrych partii instrumentalnych, a
także niezłym spektrum klimatów
i emocji. I tak ogólnie wydaje mi
się, najciekawsza pozycją w dyskografii
Derdian. (4,2)
Derdian - Limbo
2013 Self-Released
Derdian debiutował w 2005 roku
albumem "Ne Era Part I" od początku
wytyczył swoją drogę jako
reprezentant melodyjnego symfonicznego
power metalu, a w zasadzie
jego włoskiego odłamu. Będąc
jednym z licznych epigonów rodaków
z Rhapsody. Za to jako nieliczni
trzymają się tej zasady nieustanie
i niezmiennie, nawet ledwo
co wspomniani nie dość, że rozbici
na dwie różne formacje to, obie dawno
odeszły od swoich muzycznych
fundamentów. Natomiast
Deridian żyje i rozwija się ciągle w
tym samym świecie, dążąc do jak
najlepszych brzmień, perfekcyjnych
melodii, idealnych koncepcji
muzycznych oraz lirycznych i jak
każdy artysta, dąży do osiągnięcia
swojego apogeum artystycznego.
W ten sposób z epigonów powoli
sami stali się kreatorami tej sceny.
Niemniej zanim to się stało popełnili
kilka zwykłych albumów.
Do nich właśnie należy "Limbo".
Muzyka, która wypełnia ten album
jest jak wiele innych, ale można jej
spokojnie wysłuchać bez większego
zmęczenia. Pojawiają się też
momenty, które zdradzają, że zespół
poczyna sobie coraz śmielej,
wymienię tu, chociażby tytułowe
"Limbo". Tej kompozycji z pewnością
nie powstydziłyby się bardziej
RECENZJE 159
ambitne i progresywno power metalowe
zespołu typu Angra czy
Kamelot. No i pierwszy raz pojawia
się Ivan Gianinni. Oczywiście
od razu zrobił różnicę. Brzmienie i
produkcja sięga już bardziej niż
przyzwoitego poziomu. Także każdy
fan takiego grania bez wstydu
postawi "Limbo" na swojej półce.
Wcześniejsze płyty też nie przynoszą
jakiejś większej krępacji ale
jest to historia, która na swoja opowieść
musi poczekać. Na początku
swojej kariery Derdian wydało trylogię
"New Era". Niestety mimo
sporej wtedy mojej fascynacji tym
nurtem nagrania tej grupy nie dotarły
do mnie, więc po prostu musimy
poczekać aż skompletuje
wszystkie trzy części opowieści
abym mógł ja Wam streścić. A tym
czasem za "Limbo". (3)
\m/\m/
nis Dowling. Finałowy "The Crossing"
jest archetypowo doomowy,
miarowy i surowy, ze zbolałym
śpiewem - pewnie niejeden fan takich
dźwięków dałby sobie uciąć to
i owo, że to nagranie z przełomu
lat 80. i 90., a nie współczesne.
Konkret, wart: (5).
Wojciech Chamryk
Demons & Wizards - III
2020 Century Media
Debiutem z 1999 roku mnie zachwycili,
szczególnie wersją 2 LP z
dodatkowymi utworami. Drugim w
dyskografii, wydanym po sześcioletniej
przerwie "Touched By The
Crimson King", zniechęcili i w
sumie rozczarowali. Teraz sytuacja
wróciła do normy, bo "III" to świetna,
pod każdym względem dopracowana
płyta. Na wszelki wypadek
przypomnę, że Demons & Wizards
to solowy projekt liderów
Blind Guardian i Iced Earth i dobrze,
że w końcu Kürsch i Schaffer
znaleźli czas na jego kontynuację.
Już od pierwszych sekund
pierwszego w kolejności "Diabolic"
słychać, że panowie postawili na
jeszcze bardziej mroczne i monumentalne
granie, Hansi śpiewa jak
nigdy dotąd i wspiera go w tym
chór, a to przecież dopiero początek
tej muzycznej przygody. Kompozycji
jest bowiem jeszcze 10 i
każda jest inna, każda lśni innymi
barwami i patentami. Może faktycznie
lepiej jest, kiedy robią sobie
takie kilku-kilkunastoletnie przerwy?
Na "III" nie brakuje bowiem
zarówno mocy ("Timeless Spirit",
"Midas Disease", iście uderzeniowy
"Split"), ale też pięknych melodii i
wysmakowanych refrenów ("Universal
Truth"!), no i akustycznych
brzmień ("Final Warning" i kilka
innych, wcale nie gorszych utworów).
No i ten finał: epicki, najdłuższy
w dotychczasowym dorobku
zespołu, "Children Of Cain",
utwór momentami o progresywnym
wręcz posmaku - oby na kolejną
płytę Hansi i Jon nie kazali
nam znowu czekać przez 15 lat...
(5,5)
Dexter Ward - III
2020 No Remorse
Wojciech Chamryk
Dexter Ward z każdą kolejną
płytą rośnie w siłę. Poprzedni album
"Rendezvous With Destiny"
był całkiem udany, ale na "III"
epicki heavy metal stał się w ich
wydaniu wręcz podręcznikowy -
słychać, że grają doświadczeni muzycy,
którzy do tego w każdy
dźwięk wkładają maksimum pasji i
zaangażowania. Manilla Road,
Liege Lord, Titan Force, Warlord,
Virgin Steele, Omen, Cirith
Ungol - długo można by wymieniać
kolejne nazwy zespołów, które
miały na Dexter Ward niezaprzeczalny
wpływ, ale Grecy z Włochem
za mikrofonem w żadnym
razie nie są ich imitatorami, szukając
w dokonaniach wielkich poprzedników
wyłącznie inspiracji.
Dlatego "III" brzmi świeżo i porywająco,
bez względu na to, czy panowie
biorą się z powodzeniem za
dłuższe, rozbudowane kompozycje
jak "Return Of The Blades", "In The
Days Of Epic Metal" lub "The
Demonslayer" czy krótsze, siarczyste
strzały w postaci "Soldiers Of
Light" czy "Conan The Barbarian".
Mamy tu osiem kompozycji i żadna
nie odstaje in minus, żadna nie
nudzi, co w tej stylistyce nie zdarza
się często - aż jestem ciekawy czym
zaskoczą nas w przyszłości. (5)
Wojciech Chamryk
Discharge - Protest and Survive.
The Anthology
2020 BMG
Discharge to zespół legenda. Zaczynali
jeszcze w latach 70., tak
więc stoją w pierwszym szeregu
prekursorów punkowego nurtu.
Mimo skromnych początków -
pierwsza EP wyszła dopiero w roku
1980, debiutancki album studyjny
"Hear Nothing See Nothing Say
Nothing" dwa lata później - szybko
doczekali się kultowego statusu,
a teraz nie bez kozery wymieniani
są obok takich legend jak Sex
Pistols, The Clash, The Exploited,
Minor Threat czy Dead
Kennedys. Co ważne mieli wpływ
nie tylko na rozwój punka w tej
najbardziej klasycznej postaci, mając
też znaczne zasługi w powstaniu
i rozwoju stylistyki d-beat, a do
tego crossover, hardcore, thrash/
death metalu czy grindcore. W latach
90. wiodło im się gorzej, ale
zespół przetrwał - również dzięki
temu, że wiele grup, z Metalliką
na czele, nagrało ich covery, podkreślając
w ten sposób pozycję
Brytyjczyków. Ostatnio jest już
jednak znacznie lepiej, vide studyjny
album "End Of Days" z roku
2016, tak więc Discharge w żadnym
razie nie są jakimiś skamielinami,
bazującymi wyłącznie na
dokonaniach z zamierzchłej przeszłości.
Dorobek mają jednak znaczący,
co potwierdza najnowsza
kompilacja "Protest and Survive.
The Anthology". Ten podwójny
album (2CD lub 2LP, co kto woli)
zawiera aż 53 utwory, w tym sześć
dotąd niepublikowanych. Są to
głównie klasyczne kompozycje z
lat 80., ale trafiają się też nowsze,
są wersje demo, koncertowe, remiksy
i nagrane na nowo, a wszystkie
zostały zremasterowane. Dyskografia
Dicharge jest dość obszerna,
składanek też w niej nie brakuje,
ale "Protest and Survive. The Anthology"
to wymarzona okazja do
poznania dorobku tej zasłużonej
grupy - fanom polecać jej nie muszę.
(5)
Wojciech Chamryk
Disillusive Play - Open Arms
2018 Self-Released
Disillusive Play pochodzi z Grecji
(Ateny), został założony w 2014
roku, a "Open Arms" jest ich dużym
debiutem. Muzycznie to nawiązanie
do hard rocka, heavy
rocka i AORu, słowem dynamiczny
hard'n'heavy w metalicznych aranżacjach.
Trudno w takiej muzyce, o
coś bardzo oryginalnego, zresztą
bardziej cenimy taką muzykę za
to, że zdecydowanie odnosi się do
starych i sprawdzonych wzorców.
Z tego powodu nie powinno nas
bardzo dziwić, że Grecy dość często
popadają w schematy lub grzęzną
w kopiach, kliszach czy innych
powielaczach. Bywa jednak, że w
tych wszystkich znanych dźwiękach
zabrzmi coś bardziej świeżo, a
niektóre melodie mile połechcą
ucho, także muzycy starają się aby
w swoim świecie muzycznym jak
najmocniej odcisnąć własny talent
i potencjał. I tak w takim "Her
Lonely Mind" pojawia się dynamiczny
i klimatyczny oraz wyróżniający
go świetny temat muzyczny, a
w "Final Decision Made" przez
większość czasu czaruje nas swoim
urokiem wokal wokalistki Antigoni
Kalamara w akompaniamencie
fortepianu. No właśnie Antigoni
to też dość jasny punkt na tej płycie.
Ma ona mocny ale za to ciepły
i ciekawy głos, czasami, choć z
rzadka przypomina Doro, innym
razem Marte Gabiel. Ogólnie ma
w swoim głosie potencjał. Muzycy
też starają się, żeby wypaść jak
najlepiej i nie zanudzić słuchacza.
Brzmienie jest niezłe, choć niekiedy
zalatuje juz myszką. Podoba mi
160
RECENZJE
się dość surowe i dość mocne brzmienie
gitar oraz, że mimo, iż słyszymy
klawiszowe plamy to w żadem
sposób nie można o nich powiedzieć,
że są wyeksponowane.
Trzeba zaznaczyć, że album Disillusive
Play "Open Arms" to bardzo
solidne granie, choć dla najbardziej
oddanych fanów hard'n'
heavy. (3)
Djavena - Djavena
2019 Self-Released
\m/\m/
Djavena to formacja pochodząca z
Częstochowy założona w roku
2017 i jak sami mówią, grają słowiański
metal progresywny. Pod
tym określeniem faktycznie kryje
się rock i metal progresywny ale
sporo jest w nim symfonicznego
power metalu, a także wpływów
folk rocka czy metalu. Zresztą jakby
się uprzeć można byłoby parę
innych wpływów dodać. Niemniej
w większość z siedmiu kompozycji
na płycie przewodzi progresywny
metal. Dla mnie najciekawszym
jest rozpoczynający utwór "Kagda",
muzycznie to dynamiczny, bardzo
techniczny i intrygujący progresywny
metal, ma on również zajmujący
temat przewodni oraz melodie.
Świetnie pracuje w nim sekcja
rytmiczna, co daje przestrzeń dla
wyśmienitych partii gitary. W wypadku
tej kompozycji klawisze stanowią
filmowe tło ale słychać je
wyraźnie i dają poczucie, że są ważnym
ogniwem muzycznego przesłania
Djaveny. Bardzo dobrze zaistniał
tu wokal Orliny Martinov.
W pewnym momencie wsparł go
nawet wciekły męski wokal. Podobnie
oddziałuje na mnie "Velesov
glas", z tym, że jest on ciut szybszy
i bardziej płynny w swoim przekazie.
W utworach "Slava Perunu!",
"Rovnodenica" i "Serdce v Ogni" jest
ciągle więcej progresywnego metalu,
w zasadzie on nadal tam rządzi,
ale jest w nich też sporo wpływów
symfonicznego metalu. Muzycznie
nadal jest intrygująco, w kompozycjach
dzieje się sporo, muzycy bawią
się emocjami oraz strukturami
i klimatem utworów. Niekiedy jednak
powstają pewne przestoje, co
wypada niekorzystnie, tym bardziej,
że muzycznie zespołowi specjalnie
nie spieszy się, a muzycy
bardziej kładą nacisk na elegancję,
okazałość i brzmieniowy majestat.
Przedostatni kawałek, "Trojoka
Vrana" to już bardziej świat symfonicznego
ambitnego power metalu,
jest on szybszy i płynniejszy w
stosunku do poprzedzających
kompozycji. Innego wymiaru nabiera
ostatni utwór, którym jest
edit "Velesov glas". Jest prawie o
polowe krótszy i nabiera więcej
cech power metalowych w stosunku
do swojego oryginału. Tak oto
Djavena przygotowała ciekawy
debiut, który powinien zainteresować
fanów progresywnego metalu
czy też ambitnego symfonicznego
metalu. Tym bardziej, że muzycy
zaprezentowali się z bardzo dobrej
strony jeśli chodzi o wykonanie.
Na osobną uwagę zasługuje Orlina
Martinov, bowiem kobieta posiada
kawał głosu, poza tym umiejętnie
nim operuje, dzięki czemu z łatwością
śpiewa wysoko, mocno, jak
i te obdarzone delikatnością partie.
W sumie mocny punkt tej kapeli.
Jest jednak pewne ale, przynajmniej
w moim wypadku. Śpiew Orliny
zbyt mocno przypomina mi inne
panie z nurtu melodyjnego symfonicznego
power metalu, za czym
nie przepadam. Mam nadzieję, że
to tylko mój problem i Wam czytającym
tę recenzje nie będzie
przeszkadzał. Poza tym Orlina
przygotowała świetne teksty nawiązujące
do świata, mitologii i
wierzeń Prasłowian. Mało tego teksty
śpiewane są w ich starożytnym
języku. Także wcześniejsze
naleciałości folkowe w końcu są zaprezentowane
w pełni. No i na koniec
to, co na początku się rzuca
się w oczy, czyli oprawa graficzna.
Tajemnicza, mroczna, przyciągająca
uwagę, tak jak teksty czy sama
muzyka. Debiut Djaveny jest jak
naj bardziej godny polecenia. (4)
\m/\m/
Dragonlore - Lucifer's Descent
2020 Iron Shield Records
Takie przystępniejsze King Diamond,
takie mniej agresywne Helstar,
takie wolniejsze Exciter - debiut
Dragonlore to profesjonalnie
zrealizowana i współcześnie brzmiąca
mieszanka old schoolowych
patentów heavy metalowych. W
pewnym sensie ugrzeczniona i
trzymająca się metalu środka bez
wycieczek w żadne ekstrema i
patologie. W sam raz do posłuchania,
kiedy masz ochotę na jakiś
heavy metal, ale nie ciągnie Cię
akurat do żadnej ikony. "A, co tam,
słyszałem już Maiden i Priest,
wrzucę sobie Dragonlore tym razem".
W takich okolicznościach
"Lucifer's Descent" się sprawdza.
Zespół pochodzi z Chicago, więc
dla tamtejszych metalowców to
musi być fajna sprawa - wybrać się
na koncert Dragonlore i przy okazji
obadać "Lucifer's Descent".
Dla słuchaczy z Polski być może w
tym momencie jedynie ciekawostka,
ale można mieć gdzieś tą nazwę
w pamięci i w razie potrzeby sobie
odpalić (poszerzamy zakres dostępnych
opcji). Na początku zastanawiałem
się, jaka może być
przyszłość takiego zespołu, który
jest zbyt zachowawczy na globalny
rozgłos a jednocześnie zbyt porządny
na granie po lokalnych
ogródkach piwnych. Myślałem - oj,
Dragonlore chyba pozostanie jednak
projektem hobbystycznym.
Brakuje im takiej iskry zapalnej,
woli podbicia świata, pomysłu na
wyróżnienie się z tłumu. Nawet
gdy próbują zrobić coś bardziej
przemawiającego do wyobraźni
słuchacza (jak np. w "At The Mercy
Of Kings") efekt jest mułowaty.
Omawiane wydawnictwo sprawdzałoby
się lepiej, gdyby było
dwa razy krótszym demem dopiero
poprzedzającym debiut. Potem jednak
spojrzałem na zdjęcia zespołu
i zmieniłem refleksję - widzimy
debiutujących kolesi w wieku naszych
ojców, a nie młodzież. Chodzi
o to, że Dragonlore zostało założone
już dwie dekady temu, ale
ekipa się rozsypała i przespano ten
okres. Obecny skład jest inny niż
wtenczas, ale i tak można powiedzieć,
że obecni muzycy wystartowali
właśnie tak o około dwadzieścia
lat zbyt późno. Aby zostać
zauważonymi, musieliby walczyć o
kawałek uwagi ze swoimi rówieśnikami,
którzy tworzyli kultowe
kapele za młodzieńczych lat, rozsypali
się i po wielu - wielu latach
robią reaktywację, aby przypomnieć
swoim wiernym fanom o swej
dawnej potędze a jednocześnie
odświeżyć repertuar o nowy zestaw
utworów. A tak, widzimy próbę reaktywacji
zespołu 20 lat po tym
gdy wydali nic(!). To ma ogromny
wpływ na ich podejście - "jak dotąd
zagraliśmy tylko jeden raz na żywo,
planujemy powrócić do tego
miejsca ponownie a poza tym zagramy
jeszcze jeden koncert." Krytykować
"Lucifer's Descent" to jak
krytykować heavy metal, ale jest
jedna rzecz, którą chciałbym żebyście
zapamiętali z tej recki: tu
brakuje ognia. (1,5)
Sam O'Black
Dreamlord - Disciples Of War
2019 No Remorse
Ten grecki zespół powstał jeszcze
w połowie lat 90. ale do tej pory
niczym szczególnym się nie zaznaczył.
Zarejestrowanie kilku demówek
- ostatnia blisko 20 lat temu,
bagatela, jak mawiał stary subiekt,
do tego jakieś składanki ze starociami
- nie są to jakieś imponujące
rezultaty. Teraz Dreamlord zyskał
dzięki No Remorse szansę na drugie
życie ale sorry, nic z tego nie
będzie. Panowie łupią bowiem
sztampowy thrash, niczym nie wyróżniając
się spośród grajacych go
setek zespołów, poza tym te
młodsze kapele biją ich na głowę
zaangażowaniem i energią. W dodatku
zbyt dużo tu patentów podkradzionych
ze starych płyt Metalliki,
Megadeth, Testamentu
czy Sacred Reich, a cyfrowe, plastikowe
brzmienie też nie jest tu
atutem, wręcz przeciwnie. Na wyróżnienie
zasługuje tu na pewno
wokalista Babis Paleogeorgos,
fajne są też odniesienia do doom
metalu w mocarnym "The 11th
Hour" czy klasycznie heavymetalowy
"Uncompromised", ale po zespole
z takim stażem spodziewałem
się prawdziwej petardy, a nie
odpustowego kapiszona. (2)
Wojciech Chamryk
Edge Of Paradise - Universe
2019 Frontiers
Edge Of Paradise zostało założone
przez wokalistkę i pianistkę
Margaritę Monet i gitarzystę
Dave'a Batesa w 2011 roku w Los
Angeles. Do tej pory wydali płyty
"Mask" (2012), "Immortal Waltz"
(2015), "Alive" (2017) oraz omawianą
"Universe" (2019). Nie trudno
się domyślić, że Edge Of Paradise
prezentuje grupę zespołów
grających melodyjny, acz dynamiczny
heavy/power metal w symfonicznej
oprawie z wokalistką za
mikrofonem. Jednak wyróżnikiem
tego zespołu są wyraźnie słyszalne
naleciałości nowoczesnych brzmień
w postaci elektronicznych i
industrialnych plam. W tym wypadku
wystarczy posłuchać tytułowego
utworu "Universe", aby zorientować
się o co chodzi. Niemniej
Amerykanie wykorzystują wiele innych
wpływów, bardziej już klasycznych,
chociażby hard rockowych,
neoklasycznych czy też
progresywnych. Także w muzyce
Edge Of Paradise dzieje się dość
sporo, chociaż słuchając ich płyty
wydaje się, że muzyka jest dość
prosta. To cecha praktycznie całego
nurtu, który mimo wszystko
dba aby ich muzyczny świat był
łatwo przyswajany nawet dla przypadkowego
słuchacza. Pomagają w
tym oczywiście melodie, których
dyrygentem jest wokalistka, w tym
konkretnym momencie to Margarita
Monet. Jej głos, co prawda
wpisuje się w ogólnie przyjęty model
kobiecych głosów, ale w jej wy-
RECENZJE 161
padku jest on bardziej rockowy i
wrzaskliwy, choć równie chętnie
korzysta ze swoich subtelniejszych
walorów. Amerykanie mają parę
atutów, mają potencjał, ale pomimo
tego nie stanowią jakiegoś
przełomu w melodyjnym graniu,
po prostu są kolejnymi i jednymi z
wielu. Jak znajdzie się w nich pokora
i cierpliwość, za jakiś czas z
pewnością zaczną piąć się ku
szczytom popularności. Niemniej
"Universe" mimo, że przebojowy,
wydaje się całkiem zwyczajnym.
(3,5)
\m/\m/
Electronomicon - The Age Of
Lies
2019 Self-Released
Zaryzykowałbym stwierdzenie, że
Electronomicon "The Age Of
Lies" jest tym dla heavy metalu
2019r. co Queensryche "Operation:
Mindcrime" było dla progresywnego
heavy metalu 1988r. -
niesamowicie interesujący i zakręcony
koncept opowiadający o zmaganiach
z realiami życia. O fabule
więcej możecie przeczytać w wywiadzie
z wokalistą i liderem
Owen Bryant, natomiast w tym
miejscu postaram się zaprezentować
samą muzykę. W sumie, to
całość znajduje się w zasięgu Waszych
kilku kliknięć, jednak zanim
zajrzycie do YouTube, zauważcie,
że klawiszowe intro zupełnie nie
oddaje charakteru płyty. Klawisze
ciągną się przez pierwsze 60 sekund
i to mogłoby wystarczyć, żeby
wielu heavy metalowców przełączyło
sobie na inny album. A
byłoby szkoda, bo później dostajemy
fajne riffy, znakomite brzmienie
do którego wielu z Was już jest
przyzwyczajona, agresję w stylu
Iced Earth, wokale jak na Judas
Priest "Jugulator" i kawał mięsa.
Nie brakuje świdrujących solówek,
dynamicznych przejść, ciężaru ani
wolniejszych nastrojowych momentów.
Jeśli macie ochotę właśnie
na taką muzykę, to Electronomicon
"The Age Of Lies" jest dla
Was. To jest bardzo starannie zrobiony,
spójny koncept, warty uważnego
słuchania od początku do
końca, ale też dosyć szybko zdobywający
uznanie słuchaczy. Utwory
są konkretne, porywające, zapamiętywalne
i na pewno dają się
lubieć. Znajdujemy tam
odniesienia nie tylko do Iced Earth
i do Judas Priest, ale także do Dio
(wokal w "Welcome to my Life" to
nic innego jak kopia Dio w najwyższej
formie, i właśnie fajnie że to
tak wyszło!). Odrobina elektroniki
nie razi. Trudno byłoby trafnie
rozpoznać, które partie perkusji są
zagrane akustycznie na prawdziwej
perce, a które są elektroniczne. Poza
tym, elektroniczne ozdobniki
zostały dodane w znikomej ilości i
jako ozdobniki, a nie główna treść.
Electronomicon jest transparentne
z tego rodzaju eksperymentami
nawet w nazwie zespołu, więc nie
ma co się tego czepiać. Wszystkie
utwory są znakomite a osobiście
najbardziej podoba mi się bujający
"One Night" (dojście do tego
wniosku zajęło mi sporo czasu!)
oraz nastrojowy "Emerald Forest"
(prawie Symphony X) czyli środek
płyty. Słychać, że ta muzyka nie
powstała w ciągu tygodnia, zbyt
wiele się tam dzieje, nie ma przypadkowych
dźwięków i wszystko
zostało wspaniale poukładane. Na
koniec słuchacz pozostaje z pełną
nadziei obserwacją, że właśnie doświadczył
esencji życiowej energii i
następny dzień naprawdę może
być lepszy niż którykolwiek dotąd.
Taka muzyka ma właściwości odświeżające
umysł i podnoszące na
duchu. Z pełnym przekonaniem
powtórzę, że Electronomicon
"The Age Of Les" jest tym dla
heavy metalu 2019r. co Queensryche
"Operation: Mindcrime"
było dla progresywnego heavy metalu
1988r. (5)
Emerald - Requiem
2018 Emerald Music
Sam O'Black
Hasło Emerald, odzew Szwajcaria,
ale nie, to nie jest zespół Michaela
Vauchera, a zupełnie inna grupa,
pochodząca ze Stanów Zjednczonych.
Z Ariozny, żeby była ścisłość,
bo Amerykanie nader często
wykorzystują te same nazwy. Ten
Emerald istniał krótko jeszcze w
pierwszej połowie lat 80., ale wtedy
skończyło się tylko na epizodzie.
Rekatywowana przed sześciu
laty grupa działa obecnie znacznie
bardziej profesjonalnie, regularnie
nagrywając i wydając kolejne płyty.
"Requiem" jest czwartą z kolei i
potwierdza, że Jeff Melin, Duane
Hollis i Will Jones mają potencjał
i umiejętności. Jasne, że kariery już
teraz żadnej nie zrobią, ale pewnie
i tak muzykują przede wszystkim
dla przyjemności, swojej i tej garstki
fanów surowego i melodyjnego
hard 'n' heavy. Jeśli przymkniemy
oko na rażące prymitywizmem bębny
we wstępie "Eye To Eye" czy
ciągłe nadużywanie patentów z
pierwszych płyt Black Sabbath w
większości utworów to "Requiem"
może się nawet podobać. Szczególnie
gdy zespół gra tak porywająco
jak w "Against The Wall", zróżnicowanym,
niesionym basowym pochodem
"Inescapable", na poły balladowym
"Promised Land" czy dynamicznym,
bodaj najciekawszym
na tej płycie "Without A Stone". I
chociaż to w sumie druga liga, to
takich pasjonatów trzeba doceniać
i wspierać, więc: (4).
Wojciech Chamryk
Enzo And The Glory Ensemble -
In The Name Of The World Spirit
2020 Rockshots
"In The Name Of The World
Spirit" to trzeci w kolejności album,
po "In the Name of the
Father" i "In The Name of The
Son" kompozytora Enzo Donnarumma.
W wypadku tego albumu
Enzo za współtowarzysza "zbrodni"
ponownie obrał sobie Gary'
ego Wehrkampa z Shadow Gallery.
Zespół zaliczany jest do progresywnego
metalu, jednak mnie
bardziej kojarzy się z rock operą
oraz ambitnym prog-power metalem,
w którym ulokowano wiele
inspiracji z innych muzycznych
stylów. Owszem progresywne elementy
też mają tu swoje miejsce
ale to ogólnie zaakceptowana tendencja
zarówno w progresywnym
metalu, jak i w ambitnym power
metalu. Świadczy o tym cała masa
zaproszonych muzyków, wymieńmy
chociażby Marty Friedmana,
Kobi Farhi (Orphaned Land),
Ralfa Scheepersa (Primal Fear),
Marka Zondera (Fates Warning,
Warlord), Gary Wehrkampa i
Briana Ashlanda (Shadow Gallery),
Nicholasa Leptosa (Warlord,
Arrayan Path), Dereka Corzine
i Amulyna Braught Corzine
(Whisper from Heaven), Davida
Browna (Metatrone), Alessandro
Battini (Dark Horizon), Marię
Londino i Francesco Romeggini
(S91), Claudię Coticelli, Clarę
People oraz Philipa Bynoe (z zespołu
Steve'a Vaia). Bardzo ważnym
elementem tego albumu jest
także chóru Weza Meza z Konga.
A to dlatego, że muzycznie to
zderzenie świata zachodniego ze
wschodnim, a wszelkie etniczne i
orientalne motywy są wręcz kołem
zamachowym tego spektaklu. Enzo
przez całość "In The Name Of
The World Spirit" stara się utrzymać
słuchacza w napięciu. Wykorzystuje
w tym celu całą masę środków
ekspresji, które do tej pory
wykorzystano na tej scenie, ale
zawsze stawia na ciekawe i wpadające
w ucho melodie. Bez dwóch
zdań udaje mu się to w stu procentach,
co przy ponad godzinnym
kolosie nie jest zawsze oczywiste.
Także jak ktoś nie ma dość rockowych
oper o filmowym rozmachu
to niech bez wahania sięga po "In
The Name Of The World Spirit".
Tym bardziej, że wykonanie jest
więcej niż zacne. Zresztą wystarczy
jeszcze raz przeczytać listę zaproszonych
muzyków. (3,7)
Ereley - Diablerie
2020 Massacre
\m/\m/
Bracia Czesi też heavy metal grają.
Przykładem niech będzie progresywno-metalowy
Erely, który właśnie
wypuścił swój drugi pełny album
"Diablerie". Ich progres ma w
pełni indywidualne cechy, choć
Czesi do wykreowania go wykorzystali
doskonale znane elementy.
Jak dla mnie, w ich brzmieniu są
wątki klasycznego progresywnego
metalu, od Dreram Theater po
Queensryche, które zmieszane są
z melodyjnym acz bardzo mrocznym
power metalem, powiedzmy
coś jak Witherfall, a niekiedy nawet
gotyckim rockiem. Muzycy nie
bronią się też prze neoklasycznymi
ozdobnikami. Wyraźnie wyczuwalne
są wpływy nowoczesnego
ciężkiego grania, z pewną dozą alternatywnego
metalu, a także melodyjnego
death metalu. Ogólnie
utwory są dynamiczne, wielowymiarowe,
wypełnione melodiami
ale obarczone tajemniczym, ponurym
i pełnym zadumy klimatem.
Właśnie ta aura bardzo mocno
wciąga słuchacza i to raczej ona decyduje
czy muzyka Erely przypadnie
komuś do gustu czy raczej nie.
Konstrukcja całego albumu przypomina
typową produkcję progresywną,
a to dlatego, że Czesi z
wielką dbałością przygotowali każdą
z kompozycji, tak, żeby słuchacz
przy każdej mógł zadumać
się, pomyśleć i docenić kunszt
kompozytorski oraz wykonawczy.
Także płytę słucha się w całości i w
skupieniu. Na "Diablerie" przeważa
czysty, zwykły śpiew wokalisty
ale jest też ten bardziej dosadny,
zbliżony do growlu. Ubarwia to jeszcze
bardziej i tak intrygującą muzykę.
Ogólnie album może się podobać
i zgromadzić spore grono
wielbicieli. Niemniej nie sądzę aby
Czesi namieszali zbytnio na progresywnej
scenie, są jednak zbyt
daleko od takiego Dream Theater
czy chociażby od naszego Riverside.
Z drugiej strony nie takie
rzeczy zdarzały się w show bussinesie,
więc... Ja od tej pory będę
miał Erely na oku, choć zespół z
pewnością będzie miał u mnie bar-
162
RECENZJE
dzo dużą konkurencję, w postaci
innych znakomitych progresywnych
kapel, oczywiście tych w
bardziej klasycznym pojęciu. (3,7)
\m/\m/
Eternal Thirst - Purge The Bastards
2019 Metal On Metal
Są z Chile, od 15 lat grają power
metal i w ubiegłym roku wydali
czwarty album. Termin power metal
miewa obecnie dość negatywne
konotacje, ale Eternal Thirst hołdują
podejściu z lat 80., żadne to
p2p2, czy jak tam się zwie ta
współczesna odmiana melodyjnego
heavy. Słychać też, że muszą cenić
Judas Priest, Iron Maiden oraz
inne zespoły nurtu NWOBHM -
czasem chyba aż za bardzo, co słychać
w pracy gitar siarczystego
"Wrath From The Core". Jeszcze
ostrzejsze "Iron Walls" czy "Metal
Raided From Hell" są już o niebo/piekło
lepsze i bardziej oryginalne.
Powiedziałbym nawet, że
momentami brzmią lepiej niż wiele
oryginalnych kapel z lat 80, i nie
mam tu na myśli tylko kwestii realizacji
dźwięku. Albo jak pięknie
rozpędza się, tak na początku melodyjny,
"Blood Letter (The Prince
Of Darkness)" czy Rodrigo Contreras
dodaje wokalnego wygaru, i
tak przecież mocnemu, "The Last
Shot" - klasa, bez dwóch zdań. Dynamiczny
"The Skull Breaker" to z
kolei wypisz/wymaluj Running
Wild z pierwszych płyt, numer
ostry surowy, ale też i melodyjny.
Warto więc ich posłuchać, bo grają
szczerze i z serducha, a do tego naprawdę
nieźle. (4)
Wojciech Chamryk
Formosa - Danger Zone
2020 Metalville
No tak, jak nie Szwedzi to Niemcy,
inna opcja w świecie hard'n'
heavy jest zdaje się znacznie mniej
oczywista. Trio z Essen gra melodyjnego
hard rocka, a "Danger Zone"
jest ich trzecim albumem. W
roku 1984 płytę o takim samym
tytule wydał już Sinner, ale ta firmowana
przez ich znacznie młodszych
kolegów po fachu jest równie
ciekawa. Chłopaki deklarują w refrenie
"Sold My Soul", że sprzedali
dusze rock'n'rollowi i nie ma w tym
krzty przesady, bo łoją na poziomie
i z ogromną energią. Deep
Purple, Rainbow z lat 80. czy
Thin Lizzy wywarły na nich
ogromny wpływ, słychać też, że
musieli lubić amerykańskie, komercyjne
granie spod znaku AOR,
bo chwytliwy "Leader Of The Pack"
byłby ozdobą programów tamtejszych
stacji radiowych. Formosa
potrafią też jednak zagrać mocniej
i mroczniej ("Night Of The
Witch"), wokale Nika Birda też
dodają ich muzyce poweru ("Dynamite"),
co tylko uatrakcyjnia program
tego wydawnictwa. (4)
Wojciech Chamryk
Ghost Toast - Shape Without
Form
2020 Inverse
"Shape Without Form" to czwarty
album węgierskiego zespołu
Ghost Toast. Zawiera on mieszankę
progresywnego metalu i rocka.
Przeważa bardzo dynamiczny,
technicznie zagrany, gęsty i intensywny
progresywny metal. Oczywiście
jest też miejsce na kontrasty,
przestoje, wyciszenia i inne liryczne
pasaże. Wtedy to muzycy
więcej czerpią z progresywnego
rocka. Zresztą w muzyce Węgrów
jest więcej inspiracji, przez co często
określają ich jako eksperymentalny
zespół progresywny. Tak czy
inaczej, jest w tej muzyce miejsce
na wyobraźnię, bowiem wszystkie
siedem kompozycji, to w pełni instrumentalne
utwory i bez ich oraz
naszej fantazji ciężko byłoby przyswoić
aż tak wiele obfitych dźwięków
i brzmień. Pewien oddech na
płycie przynosi "Hunt of Life" zaczynający
się bardzo rytmicznie,
wykorzystujący dub, ambiet i inne
elementy word music, nie dziwota,
bowiem fragment ten powstał na
motywach islandzkiej piosenki ludowej
"Krummavisur". Możemy tu
też usłyszeć jedyny śpiew ściągnięty
z Youtube, ze strony Kelly Jenny.
Ten głos uświadomił mi, że
jednak bardzo mocno brakuje mi w
muzyce tego zespołu narracji wokalnej.
Myślę, że w muzyce Ghost
Toast znalazło by się miejsce na
linie wokalne, jakby nie było operują
bardzo wieloma dobrymi melodiami.
No cóż, Węgrzy wymyślili
swój muzyczny świat w taki sposób
a nie inny. A jest on intrygujący,
pełen bajkowości, fantazji oraz
wszelkich doznań i emocji. Jeżeli
ktoś przeraził się słowem eksperymentalny,
to powinien puścić go
mimo uszu, bowiem Ghost Toast
operuje wszystkimi znanymi i dostępnymi
środkami znanymi ze
sceny zwanej progressive. W tym
wypadku jedynie może zaskoczyć
intensywnością i sposobem ich wykorzystania.
"Shape Without
Form" to bardzo dobry album, jedyny
minus to wspomniany brak
dobrego wokalisty. Czy warto na
nich postawić decyzja należy do
was, moi drodzy progresywni maniacy.
(3,7)
\m/\m/
Hand of Fate - Messengers of
Hope
2017 Self-Released
Zespół Hand of Fate powstał w
2014 roku i od początku był zafascynowany
melodyjnym heavy/power
metalem z elementami symfonicznymi,
co możemy usłyszeć na
ich debiucie "Messengers of Hope".
Większość takich kapel jest na
poziomie i prezentuje swoim słuchaczom
dobrą muzykę, wielobarwną,
ciekawą, dość ambitną, świetnie
zaaranżowaną i znakomicie zagraną.
W tym wypadku Grecy nie
odbiegają od innych z tego nurtu.
W ich muzyce oprócz podstawowej
muzycznej konstrukcji znajdziemy
elementy hard rocka, AORu oraz
rocka progresywnego. Muzycy nie
zapominają dotykać również różnych
muzycznych doznań czy też
klimatów, także na albumie znajdziecie
niezłą dźwiękową ucztę,
pod warunkiem, że należycie do fanów
takiego grania. Gros takich
formacji za mikrofonem stawia
panie, tak jakoś się przyjęło, że kobiecy
głos jeszcze bardziej podnosi
zainteresowanie taką muzyką. Na
"Messengers of Hope" śpiewa
Alexandra Anagnostopoulou i
trzeba przyznać, że jej mocny, a la
operowy głos jest wyśmienity. Niestety
jest też jeden z wielu. Jak dla
mnie, wokal Alexandry najlepiej
wybrzmiewa w wolnych i spokojnych
momentach tak, jak w dużych
fragmentach utworu "A Time
Was Free". Jeżeli ktoś z fanów melodyjnego
symfonicznego power
metalowego grania do tej pory nie
znał tej kapeli i jej muzyki to myślę,
że powinien sięgnąć po "Messengers
of Hope", nie będzie rozczarowany.
(4)
Haures - The Metal Age
2019 Self-Released
\m/\m/
Po deathmetalowych początkach
Haures przeobraził się w rasową,
klasycznie metalową bestię, proponując
na debiutanckim albumie
porywający metal. Tradycyjny
heavy na CD "The Metal Age"
czerpie co prawda pełnymi garściami
od Iced Earth, Grave Digger
czy Blind Guardian z pierwszych
płyt, żywiecki kwartet czyni to jednak
nad wyraz przekonująco i
wiarygodnie - słychać, że te akurat
dźwięki są im bliskie, nie grają ich
pod publiczkę czy z innych względów.
Efekt to prosty, surowy, ale
niepozbawiony też melodii power/
heavy metal: taki bardziej podziemny,
ale z dobrym, organicznym
i świetnie pasującym do niego
brzmieniem. Sporo tu konkretnych
riffów, nie brakuje też efektownych
solówek czy gitarowych współbrzmień.
Sekcja pracuje równo i
kompetentnie, a niekiedy bas wysuwa
się na plan pierwszy, choćby
w opatrzonym teledyskiem "The
Little Boy" czy "Balladzie o szczęściu".
To jedyny utwór na tej płycie
zaśpiewany w języku polskim - tu
akurat głos Huberta Rzeszótko
wypada tak sobie, ale w ostrzejszych
numerach radzi sobie wyśmienicie,
szczególnie w siarczystym
"Inventor" czy zróżnicowanym
"Good Of Eternal Fire". Początki
są więc nad wyraz udane,
oby tak dalej! (5)
Wojciech Chamryk
Hefaistova Lyra - Preludy
2019 Slovakia Metal Army
Formacja braci Czechów istnieje z
przerwą od 2002 roku. W dyskografii
mają trzy duże albumy, gdzie
"Preludy" jest ich ostatnim. Tak,
jak wieść gminna niesie, muzycy
tej kapeli grają thrash metal, ale
jest w nim wiele wpływów tradycyjnego
heavy metalu oraz progresywnego
podejścia do metalu. Z
tego najbardziej prawdziwa jest ta
pierwsza i ostatnia część tej informacji.
Pewnie dla tego bardzo, ale
to bardzo ich muzyka przypomina
mi granie polskiej Myopii, szwajcarskiego
Coronera czy też kanadyjskiego
Voivoda, z naciskiem na
tę ostatnią kapelę. Z pewnością ich
muzyka nie jest łatwa w odbiorze,
nawet dla wprawionego w bojach
słuchacza. Trzeba sporo czasu jej
poświęcić aby chociaż w części
zrozumieć, o co im chodzi. Nie-
RECENZJE 163
mniej, gdy choć trochę do niej zbliżymy
się, to odpłaci nam swoim olbrzymim
emocjonalnym bogactwem.
Odbioru nie ułatwia, też
kwestia śpiewania w języku czeskim.
Nie mam jakiegoś problemu
ze śpiewaniem muzyków w języku
ojczystym. Niemniej w wypadku
tego zespołu, muzyka potrzebuje
sporego zaangażowania oraz skupienia,
a niestety ten język mocno
rozprasza. Być może wraz z kolejnymi
wydawnictwami Hefaistovey
Lyry przyzwyczaję się do czeskich
liryk. Poza tym Jan Deutscher
pełniący rolę wokalisty robi
to w zupełnie zwykły sposób, z dala
od heavy metalowego śpiewania.
Z podpatrzonych różnych opracowań,
wynika, że tematyka tekstów
też nie należy do łatwych i jest
mocno skoncentrowana na historii.
Także muzycy nie odpuszczają
swoim ambicjom nawet w tej kwestii.
Niemniej najważniejsza jest
muzyka, a ta na "Preludy" zadowoli
nawet wybrednych znawców
tematu. (4)
Hell Fire - Free Again
2019 Self-Released
\m/\m/
Drugi album Hell Fire brzmi tak
oldschoolowo, jak oldschoolowy
jest image tego gościa z okładkia
oraz okładka sama w sobie. Zespół
pokazuje, że spadkobiercy NWOB
HM mają się nieźle. I to mają się
nieźle w Stanach Zjednoczonych w
mieście będącym kolebką thrash
metalu. Spójrzmy na przykład na
kawałek "City Ablaze". To brzmi
jak jakaś ciekawa fuzja Judas Priest
z przełomu lat siedemdziesiątych i
osiemdziesiątych i wczesnego Diamond
Head. Kawałek "Live Forever"
brzmi jak wyjęty z albumu
"Killing Machine". Na dodatek jeszcze
przeniesiona w czasie o te
czterdzieści lat. Tego typu klimatów
jest tu więcej. Co należy temu
albumowi przyznać to fakt, że jest
on naprawdę równy. Żaden utwór
nie schodzi poniżej pewnego poziomu.
Niestety działa to tez w
dwie strony. Otóż żaden się też nie
wybija. Czy to wada? Zależy od
punktu widzenia (a ten zaś zależy
od punktu siedzenia i tak dalej).
Chyba jednak Hell Fire nie jest zespołem,
któremu zależałoby na
tworzeniu przebojów. Chyba, że za
taki uznamy "Wheels Of Fate" z
balladowym wstępem i chyba najbardziej
wpadającą w ucho melodią…
To już oceńcie sami. A
sprawdzić warto (3,75).
Bartek Kuczak
Hell Fire - Mania
2019 RtdingEasy
"Mania" to trzecie wydawnictwo
Amerykanów z Hell Fire, które na
rynek trafiło dzięki RidingEasy
Records. Na tym albumie grupa
całymi garściami czerpie z dorobku
brytyjskich kapel nurtu NWOB
HM. Na przykład taki "Warpath"
brzmi jak spotkanie Angel Witch i
wczesnego Iron Maiden. Swoją
drogą kawałek ten jest ubarwiony
naprawdę solidnym pojedynkiem
na solówki gitarowe, którego nie
powstydziliby się mistrzowie tego
fachu. Innym mocnym punktem
tego wydawnictwa jest utwór tytułowy.
Dość potężny, nieco walcowaty
(chociaż nie w znaczeniu domowym)
riff robi naprawdę piorunujące
wrażenie. W kawałku tym
nie brakuje też nawiązań do thrash
metalu, którego chłopaki są entuzjastami,
czego zresztą nie ukrywają.
Wpływy te można usłyszeć na
przykład w kawałku "Born to
Burn". Jeżeli miałbym porównać
"Mania" do poprzedniego albumu
"Free Again", to na pewno poprawie
uległo brzmienie. Jest ono czystsze,
pozbawione brudu, a jednocześnie
o wiele potężniejsze. Jeżeli
czegoś mi w tej płycie brakuje, to
jest to jakiś element, który bez odchodzenia
od ram gatunkowych
zdecydowanie pozwoliłby Hell Fire
odróżnić się od tego całego morza
podobnych kapel. Jest to oczywiście
czołówka drugiej ligi światowego
heavy, ale jeszcze nie ekstraklasa.
Oczywiście w przyszłości
we wspomnianej ekstraklasie jak
najbardziej Hell Fire widzę, bo
dzieli ich od niej dosłownie parę
kroków. Myślę też, że nawet na tą
chwilę niejeden entuzjasta współczesnej
sceny heavy zapewne dołączy
ten krążek do swej kolekcji. I
nie będzie on tam pełnił tylko roli
zbieracza kurzu. Chętnie też poobserwuję,
jak się ich droga potoczy
w przyszłości. (4) na zachętę.
Bartek Kuczak
Hellraiders - Fighting Hard
2020 Infernö
Hellraiders są z Włoch, konkretnie
z Sycylii. "Fighting Hard" to
ich debiutancki album, ale zespół
istnieje już od kilku lat, a jego
członkowie terminowali w innych
grupach jeszcze dłużej. Grają więc
na poziomie, mają też w składzie
niezłą wokalistkę Thrasherlady,
dysponującą wysokim, czystym,
ale i zadziornym głosem. Miejsce
pochodzenia nie miało na nich słyszalnego
wpływu: nie dla nich symfoniczny
power czy inny gotyk,
wolą surowy tradycyjny heavy z
wczesnych lat 80. Najwięcej słyszę
tu wpływów NWOBHM, i to nie
tylko, że grupa proponuje własną,
siarczystą wersję "Emergency" Girlschool.
Tempa, dynamiczna sekcja,
gitarowe dwugłosy i solowe pojedynki
gitarzystów - wypisz, wymaluj
brytyjski heavy. W dodatku
ten najlepszy, z lat 1979-81, żadne
popłuczyny. Może i "Starving For
Your Blood" jest w sumie dość monotonny,
a akustyczna wersja
"They Live", tylko na głos na gitarę,
też niczego nie wnosi, poza sympatycznym
klimatem, ale cała reszta
trzyma już poziom. Pewniaki to
singlowy "Beat To Death", jeszcze
bardziej rozpędzony "Cursed By
Gods" z dynamicznym, chwytliwym
refrenem, elektryczna wersja
"They Live" z ostrym śpiewem, ballada
"Prince Of Hell" czy Motöryczne
"Kill For Beer" czy "Fighting
Hard" - dziadek Lemmy pewnie
pokiwałby głową z aprobatą, nie
tylko dlatego, że wokalistka niebrzydka.
Jeśli ktoś lubi Girlschool
i belgijski Acid musi tego posłuchać.
Mocne: (5) i czekam na więcej!
Wojciech Chamryk
Holy Dragons - Unholy And
Saints
2019 Pitch Black
W zasadzie zespół istnieje od 1992
roku. Przez pierwsze trzy lata jako
Axcess, a od 1995 już jako Holy
Dragons. Od początku kapelą kieruje
gitarzystka Chris "Thorheim"
Caine, a do dziś wspomaga ją drugi
gitarzysta Jurgen Thunderson.
Tworzą oni naprawdę dobrany
duet gitarowy, co przynosi niekiedy
naprawdę bardzo fajne dla
słuchacza efekty. Nie powinno to
nas dziwić bo prze tyle lat i po nagraniu
kilkunastu płyt można się
naprawdę dobrze zgrać. Poza tym
Kazachowie wybrali tradycyjny
heavy metal jako swoje naturalne
środowisko i od początku mocno
trzymają się tej sceny. Nie inaczej
jest z "Unholy And Saints", która
muzycznie jest umieszczona gdzieś
między Iron Maiden a Gamma
Ray. Także kapela niczego nie odkrywa,
a niekiedy ich muzyka brzmi
mocno schematycznie. Niemniej
w wypadku tej formacji
przyzwyczaiłem się do tego. Poza
tym, właśnie dla tego słucham takich
zespołów, bowiem świadomie
nawiązują do złotego okresu
heavy, który uwielbiam ponad
wszytko co wymyślono w ciężkim
graniu. Ogólnie muzycy Holy Dragons
starają się aby kompozycje
były w miarę ciekawe i różnorodne.
Przeważnie im się udaje ale jak
już wspomniałem, czasami ocierają
się o kopiowanie i wykorzystywanie
wyświechtanych patentów.
Czasami bywa też tak, że jest się
przekonanym, że akurat właśnie te
rozwiązania najlepiej sprawdzają
się danym momencie i za nic ono
nie może wyjść z głowy. W utworach
Kazachów na tle konstrukcji
muzycznej bardzo dobrze wypadają
gitary i jest czego posłuchać.
Czasami przypomina mi to, co wyprawia
Jeff Waters w swoim Annihilator,
z tymże bardziej w stylu
heavy metalowy. Jednym razem zachwyca
jakiś temat gitarowy, innym
razem solówka, kiedy indziej
zaś współbrzmienie gitar. Sporo
jest tych niezłych gitar. Trochę inaczej
jest z sekcją rytmiczną, gdy
bas brzmi i gra przyzwoicie, to mimo,
że perkusja gra nieźle, to jednak
brzmi nienadzwyczajnej. To
jest kolejny problem, który powraca
przy nagraniach Holy Dragons.
Często jest tak, że coś właśnie nie
brzmi. Mimo, że kompozycje na
"Unholy And Saints" są różnorodne
to muzycy dodatkowo uatrakcyjnili
płytę przerywając podstawowe
kompozycje gitarowymi
miniaturami, a że mają do tego
smykałkę znalazło się ich tu aż
cztery. Wśród konkretnych kawałków
jest też w czym wybierać,
mnie najbardziej przypadły do
gustu świetny, szybki i klasyczny z
epickim zacięciem "Ravens Of
Odin", jeszcze bardziej szybki i
rozbrykany "Fly Your Guitar" oraz
trochę dziwacznie rozpoczynający
się instrumental z ciekawym klimatem
czyli utwór tytułowy. Osobną
kwestią na "Unholy And Saints"
jest wokal. Z tym tematem kapela
ma przeważnie problem, tym razem
śpiewaniem zajęła się sama
Chris. Myślę, że jej miałczącoskrzekliwym
głosem wielu będzie
rozczarowanych. No nie jest doskonały,
ale ja po wielu przesłuchaniach
przyzwyczaiłem się i polubiłem
go. Może i wam się to przytrafi.
Poza tym w historii ciężkiego
grania było kilka znakomitych kapel,
które nie miały za mikrofonem
kogoś wyjątkowego, niech za przykład
posłuży Geddy Lee i Rush.
Ogólnie "Unholy And Saints" to
dobra płyta z przeznaczeniem dla
wielbicieli klasycznego heavy/power
metalu. Choć z drugiej strony
pisze to, ktoś kto zdecydowanie
przyzwyczaił się do wszystkich niedociągnięć
tej formacji, więc nie
wiadomo czy jest wiarygodny. (4)
\m/\m/
164
RECENZJE
Hot Hell Room - Stasis
2020 STF
Hot Hell Room długo zbierali się
do nagrania debiutanckiego albumu,
ale potem zaczęło iść im nieco
łatwiej i niedawno wydali trzecią
już płytę. Zdaje się, że wcześniejszych
nie słyszałem, trudno mi
więc o skalę porównawczą, ale na
"Stasis" zespół stylowo i bardzo
profesjonalnie wykonuje hard
rocka z elementami heavy metalu.
We Francji, wbrew pozorom, tradycje
takiego grania sięgają jeszcze
końca lat 70., a Hot Hell Room
jawi się niczym sukcesor dawnych
grup hołdujących takiej właśnie
stylistyce. Poszczególne utwory są
zwykle utrzymane w średnich tempach
i brzmią dość lekko, mimo
tego, że sporo w nich solidnych riffów.
Swoje robią jednak liczne partie
syntezatorów - zwykle słyszalnych
na drugim planie, ale niekiedy
też bardziej wyeksponowanych,
tak jak choćby w "Final
Choice" czy patetycznym "One Ton
Of Lies". Nie znaczy to rzecz jasna,
że zespół nie potrafi przyspieszyć
("Human Game") czy zabrzmieć
mocniej i bardziej surowo ("Fatality"),
jednak to w lżejszym hard'n'
heavy Hot Hell Room czują się
najlepiej, a i wysoki głos Loics Malassagne
(momentami kłania się
Geoff Tate w najlepszej formie) też
idealnie do niego pasuje. Mocne:
(4).
Wojciech Chamryk
Hounds - Warrior Of Sun
2020 Punishment 18
Ostatnimi laty młode włoskie zespoły
całkiem nieźle radzą sobie z
heavy/US power metalem lat 80.
Hounds są z Turynu, powstali
cztery lata temu i po EP "Hounds"
przedstawiają debiutancki album.
"Warrior Of Sun" potwierdza, że z
jednej strony grupa jest pod dużym
wpływem takich zespołów jak Savatage
czy Armored Saint (utwór
tytułowy, "Beyond The Horizon",
"City Hunter"), ale też szuka własnego
stylu, czerpiąc również z
hard rocka czy art rocka. Podstawy
do takich wniosków daje instrumentalny,
spacerockowy "The
Chronogate" z syntezatorami w roli
głównej oraz bardziej klimatyczne
fragmenty "Hero's Fate". "Condemned
To Hell" to już surowy, miarowy
utwór z quasi organowym intro
- kłania się stare, dobre Rainbow
i Tony Carey z lat 70. Koniec
tamtej dekady przypomina z kolei
"Unreal", rzecz balladowo-dynamiczna
z przebojowym refrenem i
efektowną solówką. Warto więc
Hounds sprawdzić, jeśli ktoś lubi
powyższe klimaty. (4,5)
Wojciech Chamryk
Human Fortress - Reign Of Gold
2019 AFM
Szósty album Human Fortress to
sztampowy power metal we współczesnym
wydaniu. Pod każdym
względem profesjonalny, zawodowo
brzmiący (znany z Victory
Tommy Newton to marka, bez
dwóch zdań), ale też nijaki i po
prostu nudny. Przed totalną klapą
ratuje tę płytę świetny głos Gusa
Monsanto - posłuchajcie go w
"Thunder" czy w "The Blacksmith",
po prostu klasa! - ale warstwa instrumentalna
w żadnym razie mu
nie dorównuje. Trochę ciekawiej
robi się w momentami folkowym
"Bullet Of Betrayal", epickim "Lucifer's
Waltz" czy symfoniczno-patetycznym
"Victory", ale jako całość
"Reign Of Gold" nie ma zbyt
wiele do zaoferowania. (1,5)
Hunter - Hunter
2019 Self-Released
Wojciech Chamryk
Firmują tę płytę niby debiutanci,
ale znani z licznych zespołów, z
których Crusader miał swego czasu
nawet szansę szerszego zaistnienia
- CD "Fools" naprawdę trzymał
poziom i czasem z przyjemnością
do niego wracam. Na "Hunter"
pięciu Belgów nie wymyśla więc
niczego na nowo, bo to heavy metal
w formie najbardziej tradycyjnej
z możliwych, dźwięki, które na
dobrą sprawę mogły powstać tak
maksymalnie w 1983-85 roku. To
tylko siedem utworów, raptem niecałe
27 minut muzyki, ale co numer,
to pozytywne zaskoczenie, z
perełkami w postaci rozpędzonego
"Infiltrator", równie dynamcznego
"Then Comes The Night" czy pięknie
rozpędzającego się "The
Knight Of The Black Rose". Zespół
wśród swoich bogów wymienia tak
oczywiste nazwy jak: Judas Priest,
Iron Maiden, Manilla Road, Metal
Church, Omen czy Cirith Ungol,
ja dodałbym do nich jeszcze
Accept, bo niekiedy David Walgrave
brzmi niczym młodszy brat
Udo, tyle, że obdarzony wyższym,
nie tak zgrzytliwym głosem. Całość
zarejestrowano analogowo raptem
w jeden weekend, co ma też odbicie
w klarownym, surowym brzmieniu,
również niczym z lat 80. -
"Hunter" to udany debiut, czekam
na więcej! (5)
Wojciech Chamryk
Infamous Demise - Infamous
Demise
2019 Self-Released
Płytka to niepozorna: CD-R w slimie
z jednostronicową wkładką,
bardziej demo niż album wydany
w XXI wieku, ale muzycznie jest
moc! Jak widać nie zawsze wypasione
wydanie idzie w parze z całą
resztą, a amerykański Infamous
Demise prezentuje na swym debiutanckim
materiale porywający
heavy/power/thrash metal osadzony
w ósmej dekadzie ubiegłego
wieku. Wnoszę ze zdjęcia, że niektórzy
z muzyków muszą doskonale
pamiętać te dawne już czasy, ale
jak słychać młodzież też garnie się
do takiego grania, zaś połączenie
doświadczenia z młodością dało
iście piorunującą mieszankę. Nie
ma tu więc słabego utworu, bo
wszystkie skrzą się świetnymi melodiami,
kąśliwymi riffami i efektownymi
solówkami, sekcja też nie
odstaje nawet na pół dźwięku. Zespół
zwerbował też nie lada jakiego
wokalistę, bo Daniel Mcmahon
ma kawał głosu, a momentami
śpiewa manierą młodego Bruce'a
Dickinsona - tylko w balladzie
"Primeval Oath", w tych delikatniejszych,
początkowych partiach
wypada tak sobie, ale w mocniejszych
rządzi już i dzieli niepodzielnie.
Takie debiuty to rozumiem,
oby tak dalej! (5)
Wojciech Chamryk
Infringement - Alienism
2019 Crime
Infringement to progresywno
rockowy zespół pochodzący z Oslo
(Norwegia), założony przez swoich
muzyków w roku 2015. W roku
2017 wydali duży debiut "Transition",
a pod koniec zeszłego roku,
omawiany "Alienism". Muzykę na
tym krążku można zaliczyć do
neo-progresywnej odmiany rocka
oraz symfonicznego progresywnego
rocka zakorzenionego w latach
70. zeszłego wieku. Oprócz tego
znajdziemy elementy hard rocka,
funky czy groove (powiedzmy).
Płyta zawiera cztery przestrzenne,
dźwiękowo eteryczne, melancholijne
oraz bogato emocjonalno i klimatyczne
rozbudowane kompozycje.
Acz w sferze przekazu brzmi
ona imponująco i potężnie. W
miarę normalny utwór to ponad
czterominutowy "Therapy", poza
tym mamy dwie mini suity, blisko
ośmiominutowy "Disorder" oraz
ponad dziesięciominutowy "Triad",
a także prawie siedemnastominutową
suitę "Delirium". Norwescy
muzycy świetnie odwzorowują muzykę
dawnej epoki, po względem
kompozycyjnym i brzmieniowym.
W tym wypadku ocierają się wręcz
o magię. Instrumentaliści zresztą
świetnie odgrywają swoje partie, za
każdym razem podkreślając smak
takich dźwięków i brzmień. Pod
względem lirycznym to także koncept,
tym razem dotyczący się ponurego
świata pacjentów kliniki
psychiatrycznej, nieprzystosowanych
do życia we współczesnym
świecie. Ogólnie fani Genesis, Yes,
Camel czy Pendragon, Arena
oraz The Flower Kings powinni
być nimi zachwyceni Norwegami.
(4,5)
Inside Again - Nightmode
2020 Mystic
\m/\m/
Warszawska grupa powróciła, po
kilku latach milczenia i w zreformowanym
składzie, z trzecią płytą.
"Nightmode" to czarne dopełnienie
zespołowego tryptyku, płyt
czerwonej ("End Of The Beginning")
i białej ("Songs Of Love &
Disaster"). I chociaż nie jest to concept
album w pełnym znaczeniu
tego słowa, to jednak tych dziewięć
kompozycji jest ze sobą powiązanych,
tworząc całość zawartą w nocnych
historiach. Już tajemnicza
okładka, na której klasyczna, warszawska
zabudowa sąsiaduje z nowoczesnymi
wieżowcami, sygnalizuje,
że warstwa muzyczna będzie
zróżnicowana i tak jest w istocie.
RECENZJE 165
Podstawą jest tu klimatyczny rock
progresywny, czasem podany nawet
w piosenkowej, urzekającej
formie ("Roads", singlowy "Closer"
czy "Wired Heart", również promujący
płytę). Pojawia się też senny,
oniryczny klimat ("Liar King"),
tym dobitniej podkreślający nocną
aurę, ale Inside Again w żadnym
razie nie unikają też mocniejszych,
nowoczesnych czy nawet alternatywnych
brzmień. Nie może być w
sumie inaczej, skoro zespół tworzą
doświadczeni muzycy, znani z tak
odmiennych stylistycznie zespołów
jak choćby Annalist, Soulburners,
Delate, Benedek, Mothernight
czy Ił-62. Wprowadzający w
nocny klimat "Sunset" jest więc celowo
pełen zgiełku, zgrzytliwy i
momentami wręcz industrialny,
"Gasoline" po delikatnym otwarciu
uderza z metalową mocą, "Tonight"
też rozpędza się całkiem nieźle, a
finałowy "Sunrise", właściwie instrumentalna,
hipnotycznie pulsująca
koda "Nightmode", to finał tej
nocnej podróży. Na przeciwnym
biegunie mamy takie utwory jak
"Cold Dark Summer", nieodległy
od dokonań Riverside, w innych
kompozycjach też nie brakuje
chwytliwych motywów czy refrenów
i pięknych melodii, co tylko
dodaje im atrakcyjności, idealnie
równoważąc progresywne partie
czy rozbudowane solówki. Pełne
zaskakujących metafor i skojarzeń
teksty Łukasza Naumowicza pięknie
interpretuje zaś Michał Deptuła,
potwierdzając, że z każdą
kolejną płytą staje się coraz bardziej
świadomym tego co robi wokalistą.
Tym większa szkoda, że zespół,
z waidomych względów, nie
może tej świetnej płyty promować
na koncertach, ale można, a nawet
trzeba, wesprzeć muzyków inaczej,
kupując "Nightmode" w wersji cyfrowej
bądź na CD lub LP, bo to
faktycznie "prawdziwa uczta dla
tzw. klimaciarzy". (5,5)
Wojciech Chamryk
Intoxicate - Cross Contamination
2019 Downfall
Może na początek trochę historii.
Intoxicate to szwedzki zespół,
który swą drogę zaczynał na przełomie
lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych
razem z protoplastami
tego, co dziś powszechnie jest
nazywane szwedzkim death metalem.
Niestety, początek ostatniej
dekady XX wieku nie okazał się
łaskawy dla zespołów uprawiających
thrash, co było prawdopodobnie
głównym powodem zakończenia
działalności przez Intoxicate.
Po prawie dwudziestu pięciu
latach kapela wróciła do świata żywych
i wydała omawiany tutaj
debiutancki album. Wspomniałem
tu o death metalu nie tylko z kronikarskiego
obowiązku. Drugim
powodem jest to, że mimo, iż zespół
w dalszym ciągu określa się
jako thrash metalowy, to w takich
utworach jak tytułowy czy "Innertia"
sporo jest muzycznych odwołań
do death. Z drugiej strony zaś
Intoxicate serwuje nam sporo melodii.
Przykładem niech tu będzie
"Crawling Forward". Są to jednak
smaczki mające za zadanie urozmaicić
muzyczną zawartość "Cross
Contamination". Mimo to dominują
tutaj czysto thrashowe klimaty
w stylu Testament (tego z lat
dziewięćdziesiątych). I właśnie fanom
tej grupy debiut Szwedów powinien
najbardziej przypaść do gustu.
(4)
Invictus - Eden
2020 Iron Shield
Bartek Kuczak
Na EP "Burst The Curse" młodziaki
jeszcze się rozkręcali, ale na
debiutanckim albumie już w pełni
pokazali na co ich stać. Invictus nie
są pierwszym zespołem zafiksowanym
na punkcie klasycznego metalu
lat 80., ale w ich wydaniu heavy/
power brzmi naprawdę świeżo.
Niemcy najwidoczniej mają już to
we krwi - przemysł stalowy mieli w
sumie nie nie gorszy od Anglików -
stąd takie u nich zainteresowanie
muzyką hard'n'heavy, do tego
utrzymujące się od kilkudziesięciu
lat, gdy scena brytyjska była martwa
praktycznie już pod koniec lat
80. "Eden" to krótki, zwarty materiał,
który kiedyś śmiało mógłby
ukazać się nakładem Noise, GA-
MA czy innego Scratch. Brzmieniowa
surowizna niczym za tamtych
czasów, świetne szybkie
strzały w rodzaju "The Hammer"
czy "The Garden Of Eden", mocarnie
kroczący "Inside Your
Head", jeszcze mocniejszy, bardzo
patetyczny "Empire", powerowy na
modłę starego Helloween "Livin'
In The Future", ballada "Styx" - jest
tu w czym przebierać i czego słuchać.
Wokalista Nicolas Peter też
radzi sobie wyśmienicie w tej stylistyce,
więc mniej jak (4,5) dać po
prostu nie mogę.
Wojciech Chamryk
Ironflame - Blood Red Victory
2020 Divebomb
Ironflame to odpowiedź na narzeka-nia
fanów tradycyjnego heavy
metalu, że rzekomo wszystkie młode
zespoły brzmią tak samo i
tworzą kiepską muzykę. Następnym
razem, jak ktoś Wam coś
takiego powie, pokażcie mu / jej
"Blood Red Victory" jako przykład
znakomitej i oryginalnej muzyki
heavy metalowej granej przez
zespół powstały "wczoraj". Główny
twórca i multiinstrumentalista Andrew
Della Cagna nie jest młodzieżą,
bo ma 44 lata i trochę doświadczenia
w takich zespołach jak
np. Coldfells, Icarus Witch, Nechochwen
(rozmaite klimaty ulokowane
gdzieś pomiędzy heavy a
black metalem), aczkolwiek cała
jego twórczość pochodzi z drugiej
dekady XXI wieku. Początkowo założył
i tworzył Ironflame samodzielnie,
ale ostatnio to się zmieniło
- teraz Ironflame to już regularny
zespół. O omawianym albumie
wypowiedział się następująco
(warto to przytoczyć, bo dobrze
gada): "Jest to trzecia i najlepsza
płyta (Ironflame). Zawiera wszystkie
mocne cechy charakterystyczne
Ironflame, zarówno muzycznie,
jak i w odniesieniu do tekstów
utworów. Piosenki uzupełniają się
pięknie i brzmią bardzo spójnie.
Jakość produkcji jest wysoka, jak
nigdy dotąd. Ogólnie, album brzmi
mocniej, pełniej i ciężej niż poprzednie
płyty Ironflame. Dla fana
Metalu, który nigdy wcześniej nie
słyszał Ironflame, "Blood Red
Victory" to album, który warto
sprawdzić w pierwszej kolejności."
To szczera wypowiedź i nie potrafiłbym
lepiej tego opisać. Już od
pierwszego kontaktu z albumem,
jasne jest, że będzie epicko - jeden
rzut oka na okładkę, co tam widzimy
- rycerza z mieczem w czerwonej
sukni i z miedzianym naszyjnikiem.
Wygląda na to, że gość zakończył
już swoją robotę i odniósł
sukces. "We are the great protectors
/ We hold the key / Unlocking
ancient mysteries". Przed czym
chce nas chronić ów rycerz z okładki?
Przed starożytnymi a może jednak
jakimiś współczesnymi globalnymi
zagrożeniami? Czy da się
zgłębić tajemnicę bez spoglądania
do książeczki najnowszego albumu
Ironflame? Najwyraźniej zachodzi
potrzeba odnalezienia istoty jakiejś
ważnej i groźnej sprawy, ale w kontekście
heavy metalu - gatunku
wymyślonego przez ekipę smakosza
nietoperzy - da się to zrobić
tylko wtedy, gdy dobrze zapoznamy
się z detalami najnowszej kreacji.
Posłuchajmy co Amerykanie
mają do przekazania, nie omijajmy
żadnego riffu, żadnego dźwięku,
żadnej strony książeczki, a nasz
dzień odmieni się na lepszy za
sprawą Ironflame. (5)
Sam O'Black
Ironsword - Servants Of Steel
2020 Alma Mater
Kolejny album Ironsword. W sumie
na dobrą sprawę powyższe
zdanie mogłoby robić za całą recenzję.
Skąd taka opinia? Otóż
niemalże od samego początku swej
działalności w muzycznym światku,
Tann i jego kumple nie bawili
się w żadne eksperymenty czy inne
udziwnienia. Po prostu grali czysty
heavy metal. I trzeba tu koniecznie
nadmienić, że heavy uprawiany
przez tych Portugalczyków to nie
wesołe melodyjki kojarzące się ze
zgrają gości w skórach pędzących
na motocyklach w sobotnią noc na
podryw. Co to, to nie. Muzyka
Ironsword przywodzi na myśl
raczej dzikie hordy nieokiełznanych
barbarzyńców, którzy gdzie
tylko się pojawią, bez cienia litości
zostawiają chaos, spustoszenie i
tak dalej. Dobra, dość już tych metafor.
Jak już wspomniałem Ironsword
od swojego debiutu gra właściwie
to samo. W tym konkretnym
wypadku nie jest to absolutnie
zarzut. Wręcz przeciwnie,
chwała im za to. Zresztą chyba
nikt od nich jakichś wielkich
odstępstw z obranej drogi nie
oczekuje. Jak zatem konkretnie
prezentuje się muzyczna strona
piątego dziecka Portugalczyków?
Po krótkim intro ("Hyborian
Scrolls") wprowadzającym nas w
album i nastrój pola bitwy, dostajemy
od razu ciężką artylerię w postaci
"Roques In The House" z
gościnnym udziałem Bryana
"Hellroadie" Patricka. Nie jest to
jedyny utwór na "Servants Of
Steel", w którym pojawia się wokalista
Manilla Road, gdyż jego charakterystyczne
(i jakże pasujące do
tej estetyki) zawodzenie możemy
usłyszeć jeszcze w utworze "Red
Nails". Z ciekawszych momentów
na pewno warto tu wspomnieć
"Tower Of Elephant", który posiada
najbardziej chwytliwy refren na całym
albumie czy zadziorny "Keepers
Of The Crypt". Ocena? Ja jej nie
wystawię. Nie ma to większego
sensu, gdyż nie przesadzę, jeśli powiem,
że ten zespół stworzył sobie
swoją własną klasę. Albo ktoś tą
estetykę łyka w całości bez popitki,
albo nie i nie ma żadnej siły, by
takiego delikwenta do niej przekonać.
Ja zdecydowanie zaliczam się
do tej pierwszej grupy.
Bartek Kuczak
166
RECENZJE
Ivanhoe - Blood And Gold
2020 Massacre
"Blood And Gold" to już ósmy
studyjny album tego niemieckiego
zespołu, który istnieje od 1986 roku.
Muzyka na tym krążku jest typowa
dla progresywnego metalu
ale w tym wypadku zawiera więcej
gitar, jest bardziej melodyjna, a
kompozycje są znacznie krótsze.
Daje to trochę inną jakość muzyce,
bardziej bezpośrednią, choć klimat
oldschoolowego progresu ciągle się
unosi. Nie wiem czy - oldschool - w
tym wypadku to właściwe słowo,
ale w ten sposób chciałem ująć niepowtarzalną
atmosferę czasów i
muzyki, gdy takie grupy, jak
Ivanhoe czy Vanden Plas stawiały
pierwsze kroki na oficjalnej
scenie. Tym oldschoolem pachnie
nawet saksofon użyty w "Shadow
Play" (a zagrany przez Andreasa
Muscha). Poza tym prostota w wypadku
takich dźwięków to bardzo
zwodnicze odczucie, bowiem na
"Blood And Gold" co chwilę możemy
potknąć się o technicznie zagrane
partie. Niemniej rezultat jest
taki, że płyt słucha się z przyjemnością
ale też z wypiekami. W to
przesłanie bardzo pięknie wpisuje
się piosenka "If I Never Sing Another
Song" szansonisty z lat 60.
Matta Monro. Tak w ogóle to
chyba pierwszy cover w wykonaniu
Niemców. Jeśli chodzi o brzmienia
i realizację utrzymano bardzo wysokie
standardy progresywnych
produkcji. Także "Blood And
Gold" choć jest bardziej bezpośrednia,
metalowa i melodyjna, to
z pewnością zadowoli wybrednego
fan progresywnego metalu. Moim
zdaniem Ivanhoe staną na wysokości
zadania. (4)
Jenner - The Test Of Time
2020 Infernö
\m/\m/
Narobiły zamieszania na thrashowej
scenie debiutanckim albumem
"To Live Is To Suffer", a teraz
wracają z nową EP-ką, zapowiedzią
kolejnej, dużej płyty. To zaledwie
trzy utwory, ale pokazujące, że liderka
grupy Aleksandra Stamenković
(gitara i śpiew), świetnie
czuje się w oldschoolowym thrashu.
Obecnie towarzyszą jej basistka
Katarina Henc i ponownie perkusistka
Marija Dragićević, ale w
studio grał za nią Nikola Simonović,
drummer zespołu Sigma Epsilon,
w którym Aleksandra również
wymiata na gitarze. W siarczystym
utworze tytułowym
(wpływy Destruction) udziela się
też wokalista tej formacji Emil
Ivošević, dzięki czemu mamy zróżnicowany
wokalnie duet. "Night
Without Dawn" też jest ostry i surowy
- to taki speed/thrash, niepozbawiony
też jednak pewnej dozy
melodii, a głos Aleksandry jest
bardziej mroczny. No i cover na
okrasę, "Young & Proud" Demoniac,
jugosłowiańskiego zespołu z
przełomu lat 80. i 90., numer pochodzący
z ich jedynego LP
"Touch The Wind" (1992):
ostrzejszy niż oryginał, typowy
podziemny thrash, ostry i zadziorny.
Fajnie, że młode Serbki
tak dobitnie akcentują swe muzyczne
korzenie, przypominając numer
zespołu również pochodzącego
z ich miasta, to jest Belgradu.
Póki co Infernö nie wydało tego
materiału na winylu, ale przydałoby
się, bo ten nośnik idealnie pasuje
do takich dźwięków - może doczekamy
się więc wersji 7" bądź 10"
tej EP. Jeśli ktoś lubi Nervosa i tego
typu zespoły, to może brać "The
Test Of Time" w ciemno. (4)
Wojciech Chamryk
Jorn - Heavy Rock Radio II- Executing
The Classics
2020 Frontiers Music
Jorn kontynuuje nagrywanie coverów.
Z mojego punktu widzenia
takie radio w dzisiejszych czasach
sformatowanych stacji i serwowanej
przez nie muzycznej papki
byłoby skarbem, jest tylko jedno
ale: Norweg zaczyna grzęznąć w
schematach. Co prawda sięgnął
przy okazji tej płyty po garść mniej
oczywistych utworów, ale nie
wszystkie się bronią. Gorzej: kilka
wypada nad wyraz przeciętnie i
ratuje je tylko ten(!) głos, tak potężny
i charakterystyczny, niemal
Ronnie James Dio i David Coverdale
w jednym. Mowa o "Needles
And Pins" The Searches,
"Winning" z repertuaru Santany,
chociaż skomponowanym przez
Rusa Ballarda czy "Nightlife" Foreigner,
ale na szczęście są tu też
plusy. "Mystery" Dio niczym co
prawda nie zaskakuje, ale Jorn
śpiewa utwory Małego Wielkiego
Człowieka fenomenalnie, co udowodnił
już przed laty albumem
"Dio". Ballada "New York Minute"
Dona Henley'a też jest bardzo
ładna, podobnie jak dynamiczny "I
Do Believe In You" Pages. Najciekawsze
są jednak "Bad Attitude" z
niedocenianej płyty Deep Purple
"The House Of Blue Light" oraz
mocarna wersja "The Rhythm Of
The Heat" Petera Gabriela, zupełnie
nowe spojrzenie na ten klasyczny
już utwór. Nie zmienia to jednak
faktu, że całość tego materiału
zasługuje maksymalnie na:
(3.5).
Wojciech Chamryk
Joviac - Here And Now
2020 Inverse
Joviac został założony pod koniec
2016 roku przez Viljami Jupiter
Wenttola i jako duet - z Antti
Varjanne - nagrał debiutancki album.
Od roku 2017 działają jako
pełnoprawny zespół, a rezultaty
ich współpracy można usłyszeć
właśnie na "Here And Now". Na
tym albumie znajdziecie to, co
ostatnio słucham i to w sporych
ilościach, a mianowicie zderzenia
wpływów progresywnego rocka i
metalu. W wypadku Joviac z przewagą
tego pierwszego, czyli progresywnego
rocka. Charakterystyczną
cechą tego Fińskiego zespołu
jest lekkość i łatwość przyswajania
muzyki, a wynika ona z bardzo fajnego
podejścia do samych melodii.
W ich wypadku są to nawiązania
do popowej estetyki ale w tym
bardziej ambitnym podejściu.
Niemniej właśnie to, nadaje muzyczną
indywidualność temu zespołowi.
Nie jest to równoznaczne, że
ich muzyka jest prosta. W tym
wypadku zachowuje ona wszystkie
cechy progresywnego grania, więc
mamy i techniczne granie, wiele
kontrastów, ekspresji oraz emocji,
a także wielobarwnej aury. Duży
nacisk położono również na bogatą
aranżację oraz wykonanie, które
podkreślają wszelkie niuanse czy
muzyczne smaczki. Całość bardzo
ułatwia przesłuchanie raczej długich
kompozycji, w taki sposób, że
nie traci się zainteresowania ani
poszczególnymi kompozycjami,
ani całością krążka. Naprawdę fani
progresywnego grania mają niezłą
zagwostkę, bo pojawiło się wiele
młodych kapel z całkiem niezłymi
płytami, a do tego grona z pewnością
należy zaliczyć Joviac. (4)
\m/\m/
Julian's Lullaby - Prisoner of Emotions
2017 Musica
Julian's Lullaby powstał w 2006
roku i od początku grał w konwekcji
melodyjnego heavy/power
metalu wzbogaconego elementami
neoklasycystycznymi, symfonicznymi
i akustyczno-folkowymi.
Oczywiście z panią na wokalu,
którą jest Anna Lullaby. W roku
2011 wydali album "Dreaming of
Your Fears", natomiast w roku
2017 omawiany właśnie "Prisoner
Of Emotions". Przesłuchując zawartość
tego albumu nie odnajdujemy
niczego nowego, Grecy znakomicie
wtapiają się w tło setek,
tysięcy im podobnych. Nie oznacza,
że muzycznie mamy do czynienia
z jakąś fuszerką. Nic z tych
rzeczy. Muzyka tego zespołu jest
rozbudowana, intensywna, ambitna,
z ciekawymi i wielobarwnymi
tematami muzycznymi, w dodatku
znakomicie zaaranżowanymi. Jest
w nich melodia ale także ciężar,
mieszają się również wszelkie odcienie
klimatu oraz emocji.
Wszystko zagrane i brzmiące na
poziomie. Gdyby takich kapel
było dwie/trzy to Julian's Lullaby
z pewnością byłaby kapelą znaczącą
i odnoszącą sukcesy. Niestety
jest ich wiele i przybywa ich coraz
więcej, przez co dokonania jednych
zlewają się z drugimi. Z tej
ilości największą radość czerpią
najbardziej oddani fani nurtu. Tak
jak wspominałem, wyróżnikiem
Julian's Lullaby jest głos Anny,
dobry, mocny z potencjałem, ale to
kolejny taki głos wśród innych
podobnych wokalistek. Dodatkowo
Annie pomaga wokalnie głos
męski, którego użycza basista George
Saddler. Niekiedy wokal
George jest równie ważny co
śpiew Anny, jednak ten paten też
dawno wymyślono. Jeżeli mienisz
się fanem melodyjnego heavy/power
metalu z domieszką symfoniki
i śpiewająca panią powinieneś poznać
"Prisoner Of Emotions" na
pewno nie rozczarujesz się jego
zawartością. (4)
Klynt - This is Revenge
2019 Self-Released
\m/\m/
Aż dziwne, że austriacki Klynt,
grając na takim poziomie, jest
wciąż zespołem niezależnym,
chyba, że jest to celowe działanie
muzyków, czego też nie mogę wykluczyć.
W każdym razie ta ist-
RECENZJE 167
niejąca od 2008 roku grupa dorobiła
się już niezłej dyskografii w
postaci kilku singli, EP-ek i albumów,
a jej najnowszym wydawnictwem
jest "This is Revenge".
I co tu dużo gadać, to 22 minuty
porywającego power/thrash metalu
w duchu wczesnych lat 80., szczególnie
jego amerykańskiej odmiany,
doprawionej szczyptą epickiego
i tradycyjnego heavy. Gdyby ten
materiał powstał właśnie wtedy i
zostałby wydany w 12" formacie
byłby pewnie teraz łakomym kąskiem
dla kolekcjonerów, ale i tak
warto zadać sobie trochę trudu, by
upolować tego niedźwiedzia w fizycznej
postaci, bo z czterech właściwych
utworów każdy trzyma wyśrubowany
poziom. Fakt, ich
brzmienie jest niestety współczesne,
to w żadnym razie nie jest
analogowe nagranie z dawnych lat.
Na szczęście nie jest złe, można
się do niego przyzwyczaić, a mocarny,
epicki kolos (ponad osiem
minut) "Question Of Steel" czy szaleńczy
"Wildaxe" szybko sprawiają,
że zapomina się o tym drobnym
mankamencie. Klynt to diamencik,
który po fachowym oszlifowaniu
naprawdę może zalśnić. (5)
Wojciech Chamryk
Lethal Steel - Running from the
Dawn
2020 High Roller
Lethal Steel cztery lata temu wydał
debiut, który zaskoczył nas
iście omenowym graniem okraszonym
jednak subtelniejszym niż w
Omen wokalem. Jako że moda na
EP wróciła w wielkim stylu, kolejne
wydawnictwo Szwedów zawiera
całe cztery kawałki. Co ciekawe,
zespół nie wykorzystał możliwości,
jakie daje EP i nie umieścił na nim
demówek, coverów i odrzutów
spod szafy, tylko cztery zupełnie
nowe utwory. Choć słychać, że minęło
kilka lat, Lethal Steel bardzo
nieznacznie skonfigurował swoje
brzmienie. Na krążku zagrali zupełnie
nowi gitarzyści, stąd pewnie
zubożenie wspomnianego "omenowego"
klimatu, który podtrzymuje
jednak głównie sekcja rytmiczna.
Co więcej, sam Viktor Gustafsson
śpiewa dynamicznej i jego linie wokalne
wydają się bardziej urozmaicone
(zresztą w jednym utworze
można usłyszeć go w ojczystym
języku). Całość łączy spójne, surowe
jak śledź brzmienie z wyeksponowaną
w miksie perkusją. Ten
efekt słychać zwłaszcza w ostatnim
numerze, "City of Sin", a kompozycja
oparta na rytmie perkusji znów
przywodzi na myśl przywoływany
już dwukrotnie amerykański zespół.
Dobrze, że zespół targany
zmianami składu wreszcie wrócił
do działalności. Czekamy na całą
płytę!
Lord Of Light - Morningstar
2020 No Remorse
Strati
Nicklas Kirkevall to ambitny zawodnik:
komponuje, śpiewa, gra na
klawiszach i gitarze, a od niedawna
jest też liderem projektu/zespołu
Lord Of Light, z którym wydał
właśnie debiutancki album. "Morningstar"
nie porywa. Gorzej, powoduje
tylko wzruszenie ramion,
bo w istnej powodzi wszelakiej muzyki
nie wyróżnia się niczym szczególnym,
będąc materiałem równie
dopracowanym co nijakim. Intro
"Presage" jest więc początkowo
zżynką syntezatorowych brzmień z
arsenału J. M. Jarre'a, by tak w połowie
przerodzić się w szybki, bezpłciowy
numer o paskudnym, plastikowym
brzmieniu - pamiętam
narzekania co niektórych kolegów
na sound amerykańskich zespołów
hair metalowych z lat 80.: ciekawe,
co powiedzieliby o tym, bo jest gorszy
o dwie-trzy klasy. Dalej mamy
tradycyjny/power/heavy metal z
elementami rocka progresywnego,
ale szkoda na niego miejsca i czasu,
bo to typowe "granie o niczym",
gdzie dodatki, na przykład śpiewana
na dwa głosy a cappella miniatura
"History", są ciekawsze od
utworów właściwych. Singlowy
"Typhoon" jest nawet OK, ale gdyby
nie zapożyczenia od Mike'a
Oldfielda nie byłoby już tak dobrze.
Całość na marniutkie (2) z
nadzieją, że Nicklas wyciągnie
wnioski z tej słabizny.
Wojciech Chamryk
Lord Vigo - Danse De Noir
2020 High Roller
Lord Vigo był początkowo typowo
pobocznym projektem tworzących
go muzyków, ale obecnie zdecydowanie
wysunął się na pierwszy
plan. Konceptem "Six Must Die"
sprzed dwóch lat Niemcy podnieśli
sobie poprzeczkę niezwykle wysoko,
ale dzięki "Danse De Noir"
przeszli ją z ogromnym zapasem,
niczym Tadeusz Ślusarski czy
Władysław Kozakiewicz za najlepszych
lat olimpijskich sukcesów.
Najnowszy krążek Lord Vigo jest
również albumem koncepcyjnym,
futurystyczną historią S-F niczym
z "Łowcy androidów" Ridleya
Scotta, wciągającą mrocznym klimatem,
co świetnie oddaje teledysk
do hymnicznego "The Verge
Of Time". Muzycznie też jest zacnie,
bowiem epicki doom metal
zyskał tu jeszcze wyraźniejsze cechy
stylu NWOBHM z przełomu
lat 70. i 80. Wiele tu więc fragmentów
typu Black Sabbath
meets Angel Witch, gdzie patetyczny
doom nabiera nie tylko zadziorności,
ale też wręcz chwytliwości,
a surowe, posępne riffy dopełniają
klawiszowe brzmienia i
całkiem nośne melodie. Co istotne
na tej płycie nie ma słabszych
utworów czy wypełniaczy; to trzy
kwadranse archetypowego, mrocznego
metalu na najwyższym poziomie,
tak dobrych, że aż trudno
się od nich oderwać. (6)
Lordi - Killection
2020 AFM
Wojciech Chamryk
Fińska czeredka wesołych potworów
nie daje o sobie zapomnieć.
Ledwo co wyszła koncertówka "Recordead
Live-Sextourcism In
Z7", a tu proszę, kolejny album
studyjny, konkretnie zaś "A Fictional
Compilation Album".
"Killection" to więc płyta-ciekawostka,
obrazująca hipotetyczną
drogę Lordi od wczesnych lat 70.,
zobrazowaną nie tylko różnorodną
muzyką, ale też okładkami płyt,
nawiązującymi do takich klasyków
jak "Destroyer", "Bark At The
Moon" czy "Stay Hungry", a całość
utrzymana jest w formie radiowego
show na antenie stacji SCG10.
Brzmi to w sumie całkiem nieźle,
całość jest dopracowana, ale po
pierwsze dość monotonna, bo jednak
zespół nie ma zbyt wielkich
możliwości kompozytorskowykonawczych,
no i nie ma tu niestety
murowanego przeboju na miarę
"Hard Rock Hallelujah". Znajdziemy
za to surowego hard rocka z
wczesnych lat 70. ("Blow My
Fuse"), melodyjnego rocka z połowy
lat 70. ("Apollyon"), disco na
modłę szlagieru Kiss "I Was Made
For Lovin' You" z LP "Dynasty"
("Zombimbo"), przebojowe numery
typowe dla lat 80. ("Cutterfly",
metalowy"Up To No Good") czy
nowocześniej brzmiące z kolejnych
dekad ("Shake The Baby Silent").
W nawiązującym do popu lat 70.
"Like A Bee To The Honey" solo na
saksofonie gra Michael Monroe
(ex Hanoi Rocks), fajny jest też
mroczno-metalowy "Evil" z falsetami.
No i te radiowe jingle, rozmowy,
telefony na antenę, konkursy -
jakiś pomysł to jest, mimo tego, że
finałowy "SCG10 I Am Here" nie
kończy się dla prowadzącego zbyt
dobrze. Całość na: (3,5), chociaż
fani Lordi będą pewnie skłonni
wystawić grupie maksymalną notę.
Lunar - Eidolon
2019 Divebomb
Wojciech Chamryk
Zespól ten założyła dwójka przyjaciół
Alex Bosson (perkusja/perkusja)
i Ryan Erwin (gitara/wokal)
w roku 2013 w Sacramento. Po
jakimś czasie dołącza do nich pianista
Danny Stevenson. Po nagraniu
debiutanckiej EPki "Provenance"
(2014) Stevenson decyduje się
opuścić grupę. Muzycy we dwójkę
kontynuują karierę i z pomocą zaprzyjaźnionych
muzyków nagrywają
album "Theogony" (2017).
Niespodziewanie w roku 2018
umiera Ryan Erwin. Alex niepewny
dalszego losu Lunar, skupia
się na pisaniu materiału, którego
inspiracją jest utrata przyjaciela.
Po napisaniu materiału Alex kompletuje
nowy zespół i pod starym
szyldem wydaje płytę "Eidolon"
(2019). Odchodząc na momencik
od tematu. Bywa tak, że pisząc o
jakiejś płycie czasami brakuje mi
słów, ale ostatecznie odnajduję odpowiednie
wyrazy i moja opinia
nabiera swojego definitywnego
kształtu. Są jednak artyści i formacje,
wobec których staję bezradny,
w głowie pustka i absolutny brak
słów, które mogłyby trafnie opisać
ich muzykę. Najlepszym przykładem
takiego artysty jest Devin
Townsend albo formacja Pain Of
Salvation. Tak też mam z Lunar i
ich najnowszym dziełem "Eidolon".
Teoretycznie Amerykanie są
przedstawicielem progresywnego
rocka i metalu. Jednak ich progres
nie jest pochodną Dream Theater,
Fates Warning czy też Queensryche,
choć elementy takiego grania
też znajdziemy. Muzyka tego zespołu
składa się z wpływów, których
głównymi składnikami jest
progresywne nowoczesne granie w
stylu Tool, techniczny i progresywny
death metal, coś w rodzaju
Death czy Cynic, a także progresywny
metal i rock ale pokroju zespołów
Opeth czy Porcupine
Tree. Do tego dołączyłbym wpływy
wspomnianego Devina Townsenda
czy też zapomnianego Primusa.
Jak ktoś może to ogarnąć
168
RECENZJE
wyobraźnią będzie miał aktualny
obraz muzycznego świata Lunar.
Ze względu, że składowe muzyki są
bardzo skrajne pod względem dynamiki,
ekspresji i klimatu, to bardzo
ważnym elementem wyrazu
dla tego zespołu są kontrasty. W
zasadzie to one piszą dźwiękową
historię "Eidolon". Kolejna kwestia
to bardzo techniczne, niekiedy
matematyczne i brutalne granie
przerywane pełnymi melodii i melancholii
fragmentami. Aby coś
takiego dobrze zabrzmiało muzycy
muszą mieć technikę gry znacznie
powyżej przeciętnej. Choć sama
muzyka z "Eidolon" nie sprzyja
wirtuozerskim popisom, to i tak
każdy instrument może zachwycić
swoją biegłością. Do mnie najbardziej
przemawiają gitarowe sola,
nie ma tu jakiegoś bezsensownego
popisywania się, jest za to konkret,
artyzm i po prostu piękno, w dodatku
o wielu twarzach. Na tle muzyki
są one bardzo wyraziste, tym
bardziej, że są z rzadka wykorzystywane.
Świetnie mają się też te
partie wyciszone czy wręcz akustyczne.
Na tle agresywnych i potężnych
fragmentów znakomicie wybrzmiewają,
no i dzięki nim można
łatwiej wysłuchać całości "Eidolon".
Tak na marginesie jest w nich
też coś z klimatu muzyki ze stajni
4AD. W głównej mierze przez cały
album przewodzi normalny śpiew,
acz w tych brutalnych segmentach
to przeważnie growl wychodzi na
plan pierwszy. Muzyka Lunar nie
należy do mojego ulubionego odłamu
progresywnego grania, ale jest
na tyle intrygująca, że odkąd ją zacząłem
słuchać nie mogę się od niej
uwolnić i im dłużej jej słucham
tym coraz bardziej w niej grzęznę.
Spróbujcie może Wy też tak będziecie
mieli. (5)
Magick Touch - To The Limit
2020 Edged Circle Productions
\m/\m/
Zdziwiłem się widząc plik Magick
Touch, bo czytałem gdzieś, że
trzeci album tej norweskiej grupy
ukaże się dopiero w maju, a tu proszę,
już przysłano go do recenzji?
Ale nic z tych rzeczy, to tylko jeden
utwór, tzw. digital single "To
The Limit". Znak internetowych
czasów, ale i konieczność, kiedy
wytwórnie muszą ciąć koszty, ale
nie ma co wnikać, bo numer jest
udany: nośny, motoryczny, klasycznie
metalowy na modłę przełomu
lat 70. i 80. Album "Blades,
Chains, Whips & Fire" również
był utrzymany w tej stylistyce,
czerpiąc nie tylko od brytyjskich
mistrzów pokroju Thin Lizzy, ale
też gigantów AOR ze Stanów Zjednoczonych
jak Boston i widzę, że
Magick Touch wciąż z powodzeniem
kroczą tą drogą. Jednego
utworu nie będę oceniać, ale jak
widzę warto czekać na reprezentowaną
przezeń płytę.
Wojciech Chamryk
Maniac Abductor - Casualties
Of Causality
2019 Inverse
Młodzi Finowie grają bardzo skondensowany
i energetyczny thrash
metal. Odnajdziemy w nim wpływy
od Exodusa, po przez Vio-lence
i Sacred Reich do Destruction.
Kilku słowy, wyśmienity tradycyjny
thrash metal. Każdy z kawałków
jest świetnie skrojony i rewelacyjnie
zagrany, za każdym
razem tną nas wściekłe riffy oraz
dźgają wyśmienite sola, sekcja nas
miażdży, a wokal dolewa litry jadu.
Na tej płycie wszystko brzmi potężnie,
jest współcześnie ale jednocześnie
nostalgicznie, także najbardziej
oldschoolowi fani bez problemu
powinni odnaleźć się na "Casualties
Of Causality". Utwory
utrzymane są na równym wysokim
poziomie, ciężko zdecydować się
na wyróżnienie któregoś z nich.
Osiem autorskich kompozycji uzupełnia
zacna wersja utworu Sepultury
"Troops Of Doom". Cała płyta
oddziałuje niczym te z początków
nowej fali thrash metalu, więc każdy
z Was może sięgnąć po nią z
pewna nadzieją. Być może, tak jak
w moim wypadku, kapela zostanie
z Wami na dłużej. Nie ma co się
zastawiać, a rozejrzeć się za dużym
debiutem młodzieńców z Maniac
Abductor. (4,5)
\m/\m/
Marko Hietala - Pyre of the Black
Heart
2020 Nuclear Blast
Tak, płyta podpisana jest "Marko",
nie "Marco" jak basista zwykł nazywać
się na wkładkach płyt Nightwish.
To ani nie błąd, ani żadna
"podróbka" Hietali. Marko wstrzelił
się między wydaniem płyty a
planowanymi koncertami Nightwish,
nagrał po angielsku solowy
materiał i ruszył w ekspresową
trasę. Widać miał ochotę zrobić
coś kameralnego i "po swojemu".
Bardzo żałuję, że to "po swojemu"
to nie nowa płyta Tarot albo lepiej,
trasa koncertowa Tarot, ale
widać Marko miał potrzebę odskoczni.
Nie tylko od wielkich hal
(jego koncerty odbywały się w
klubach, a i te nie były wypełnione),
ale też od metalu, który mniej
lub bardziej grał dotychczas. Co
ciekawe, w jego utworach wciąż
przebijają motywy doskonale znane
z jego metalowych kompozycji.
Na "Pyre of the Black Heart"
słychać i znaną z tarotowych ballad
"łkającą" manierę i sam sposób
pisania refrenów - "Stones" brzmi
jak taki "Tarot light". Nade wszystko
jednak, solowa płyta basisty to
rock ocierający się o rock progresywny.
Główną oś buduje sekcja rytmiczna,
nie przypadkiem na pierwszym
planie w "Death March for
Freedom" słyszymy bas. Choć w
centrum uwagi jest bas i charakterystyczny
wokal Marko, ważną rolę
w kreowaniu klimatu tworzą
klawisze. Nie filmowe, pełne rozmachu,
które podświadomie słyszelibyśmy
w tle z jego wokalem,
ale kameralne, miejscami inspirowane
retro synthem. Aż sześć z
dziesięciu kawałków stanowią ballady,
osadzone w różnym klimacie,
czasem hiptnotyzująco-somnabulicznym,
czasem wpadającym w
nieco folkową nutę. Pozostałe cztery
utwory to dynamiczniejsze "Stones"
i "Star, Sand and Shadow"
(oba świetne), pozornie niepasujący
do reszty folkowo-rock'n'rollowy
"Runner of the Railways" oraz
okraszony hammondami, "Death
March for Freedom". W zespole z
Marko zagrali sami fińscy muzycy.
Grupa zakończyła trasę 18 lutego i
zapewne szybko do działalności
nie powróci. Cieszmy się zatem
tym szybkim solowym strzałem -
zwłaszcza trasą, na której można
było posłuchać basisty w dużo bardziej
kameralnych niż zwykle warunkach.
(4)
Metabolic - Eraser
2015 Self-Released
Strati
Ta niemiecka thrashowa załoga debiutowała
w 2015 roku albumem
"Eraser". Materiał zawarty na tym
krążku to typowy germański
thrash z pewnymi punkowymi naleciałościami.
Także skojarzenia z
Sodom, Destruction czy z Tankard
są wręcz oczywiste. Niestety
chłopakom wiele brakuje do dokonań
starszych kolegów. Postawili
oni na dość prosty, szorstki, ale za
to dynamiczny i bezpośredni
thrash. Owszem mają pomysły na
główne riffy i niektóre patenty ale
generalnie na "Eraser" rządzi chaos.
Przez co, całość zlewa się ze sobą
stając się nudną i niespójną masą
dźwięków bez charakteru. Do
tego dochodzą chybione pomysły,
typu rzępolące skrzypki w "Negative"
czy a la psychodeliczny death
metal w kończącym kawałku "The
Reconing". Poza tym produkcja też
nie jest najlepsza. Po prostu "Eraser"
zupełnie mi nie leży. Niestety
ten krążek nie zachęca do dłuższej
znajomości, choć pewne przebłyski
są. (2,7)
\m/\m/
Metabolic - Peacemaker
2019 Self-Released
Po czterech latach Metabolic decyduje
się wypuścić swój kolejny
album. Muzycznie nie zmienia się
praktycznie nic. Ciągle jest to
prosty, dynamiczny i komunikatywny
thrash, ale muzycznie nabiera
on oldscholowego charakteru.
Niemcy łoją klasycznie, sprawnie,
bez udziwnień oraz z sensem i serduchem.
Osadzone jest to ciągle w
tym samym miejscu czyli w germańskim
thrashu ale z pewnym
piętnem szlachetności, przez co,
czasem bliżej im do Kreatora czy
Sepultury. Ogólnie kompozycje
wydają się również ciekawsze i
swoją mocą trafiają bezpośrednio
między oczy. W takim odbiorze
pomaga także produkcja, która jest
o niebo lepsza od tej z "Eraser". W
sumie "Peacemaker" bardzo mnie
mile zaskoczył. Ta ich prostota
wręcz mnie urzekła i mogę słuchać
tego albumu na okrągło, choć to
żadne mistrzostwo świata. Pewną
ciekawostką są ponownie nagrane
kompozycje z "Eraser", które można
odtworzyć jedynie na normalnym
sprzęcie (nie na komputerze).
W sumie jest ich sześć i w tym wydaniu
brzmią znacznie lepiej, choć
generalnie bardziej pasuje mi spojrzenie
na thrash, który Niemcy zaprezentowali
pod szyldem "Peacemaker".
Takiego Metabolica mogę
słuchać. (4)
\m/\m/
Metal Church - From the Vault
2020 Rat Pak
Najnowsze wydawnictwo Metal
Church reklamowane jest jako
kompilacja i z tego powodu łatwo
je przeoczyć. Ostatecznie składanki
dawno się już przeżyły i w zasadzie
mało kto marzy o tego rodzaju
wydawnictwie w swojej kole-
RECENZJE 169
kcji. Tymczasem kompilacja, jaką
oferuje nam Rat Pak Records to w
zasadzie garść nowych lub prawie
nowych kawałków Metal Church.
Od tradycyjnej płyty odróżnia je
fakt, że pochodzą z różnych sesji
nagraniowych i wzbogacone są o
covery. Najlepszą część albumu
stanowi pierwsza porcja muzyki,
czyli trzy zupełnie nowe kawałki,
które brzmią jak... Metal Church.
W tym banalnym porównaniu kryją
się dwa poziomy. Ta porcja muzyki
brzmi zarówno jak "ostatni"
Metal Church, jak i ten "porzucony",
stary, Metal Church po 1993
roku. Niesamowite jak bardzo udało
się wskoczyć nowej odsłonie
kapeli po powrocie Mike'a Howe'a
w skórę klasycznego Metal
Church. Ten zespół brzmi, jakby
w ogóle nie było tej przerwy od
udziału Howe'a i od aktywnego
uczestnictwa Vanderhoofa. Zresztą
świadectwem tego są też na
nowo nagrywane stare kawałki,
których również można posłuchać
na "From the Vault". Jako czwarty
"nowy" utwór figuruje na nowo nagrany
"Conductor", który gdyby nie
nieco ostrzejsze brzmienie w zasadzie
niczym nie różnił się od oryginału
(drugim "starym-nowym" kawałkiem
jest "Badlans", ten jednak
mogliście już słyszeć, bo umieszczona
na "From thr Vault" wersja
trafiła wcześniej jako bonus track
do płyty "XI"). Tak, Metal Church
to mistrzowie poszanowania własnej
tradycji. Druga porcja kawałków
jest również nowa, choć nieco
starsza niż świeże kawałki umieszczone
na początku płyty. To pięć
numerów, które zarejestrowano
przy nagrywaniu "Damned if You
Do". Troszkę słychać, że to tak
zwane "odrzuty". Podczas gdy
"Mind Thief", "Tell Lie Vision" są
dobre, a wolniejszy "False Flag"
jeszcze lepszy, dwa pozostałe numery
to jammujący instrumental
"Insta Mental" oraz coś, co brzmi w
zasadzie jak outro. Już w tym momencie
trwania płyty można byłoby
zamknąć wydawnictwo i ogłosić
"From the Vault" krótką, choć
pełnoprawną płytą Metal Church.
Poza tymi dodatkowymi instrumentalami
zespół raczy nam tym,
co w Metal Church najlepsze. Po
tej porcji agresywnego heavy metalu
płyta zmienia klimat. Następne
numery to covery rockowych kawałków
sprzed ery heavy metalu.
Cover podniosłego kawałka Nazareth
"Please don't Judas Me" zachowuje
nastrój oryginału - nawet mimo
tego, że Howe wplata swoje
agresywne tony, w miejscach chórów
nawet typowe dla siebie krzykliwe
wokale. Inaczej odbiór wygląda
w przypadku pozostałych coverów.
Cover Ram Jam jest w wykonaniu
Metal Church zdecydowanie
mocniejszy, a utwór Sugarloaf
przeszedł całkowitą metalową
metamorfozę. Na deser dostajemy
jeszcze dwa bonusowe numery z
"XI" ("The Coward" ze swoim nośnym
leadem w refrenie mógłby się
znaleźć na regularnym wydawnictwie)
oraz jeden z najlepszych numerów
Metal Chrurch - "Fake
Healer" w nowej wersji. Przed
chwilą pisałam, że Metal Church
nie ingeruje w tkankę swoich klasycznych
numerów. Tym razem też
nie. Ten numer brzmi mocarnie,
jak na "Fake Healer" przystało, tylko
że w duecie z Howe'm śpiewa...
Todd la Torre. Nie jest to jednak
zupełnie nowe nagranie, bo zespół
umieścił je w sieci już w 2017 roku.
Cóż, dziwna płyta. Z jednej strony
spełnia wszystkie "wymogi składanki",
bo znalazły się na niej kawałki
zarówno z różnych etapów
działalności zespołu, jak i o różnym
charakterze. Z drugiej strony
zastrzyk nowych kawałków sprawia,
że płyta może prawie konkurować
z regularnymi wydawnictwami
Metal Church.
Metalian - Midnight Rider
2019 High Roller
Strati
Okładka oklepana do bólu, ale
znowu muszę przyznać, że ten kanadyjski
kwartet z tradycyjnym
heavy/speed metalem radzi sobie
niezgorzej. Co prawda Anvil czy
Exciter, szczególnie z tych najlepszych
płyt, w żadnym razie nie są
w stanie zagrozić, ale mają dobre
kompozycje i grają je z pasją.
"Midnight Rider" to ich drugi,
właśnie wznowiony album, a sam
zespół istnieje już ponad 15 lat,
tak więc umiejętności i doswiadczenia
muzykom też nie brakuje.
Już dynamiczne "Intro" pokazuje,
że żartów tu nie będzie, a właściwy
opener "Midnight Rider" dopełnia
dzieła, uderzając z dużą mocą, ale
też i sporą dawką melodii. I tak jest
już do końca tej naprawdę bardzo
dobrej płyty - szybko, ostro i mocno
("Burn It Down"!), ale i chwytliwie
("The Haunting"), a gdyby jeszcze
trochę przyspieszyli to wyszedłby
już z tego thrash ("Bastards").
Jeśli więc komuś spodobał
się ubiegłoroczny album Metalian
"Vortex", to zawartość "Midnight
Rider" również go nie zawiedzie.
(5)
Wojciech Chamryk
Michael Sweet - Ten
2019 Frontiers
Michael Sweet kojarzy się przede
wszystkim z zespołem Stryper grającym
metal chrześcijański. Abstrahując
jednak od działalności Strypera,
Michael Sweet ma na koncie
dziesięć albumów w jego solowej
karierze, którą rozpoczął w latach
90-tych. Najnowszy (dziesiąty)
album, który ukazał się 11 października
2019 roku, zatytułowany
po prostu "Ten" podąża ścieżką
wydanego w 2016 roku albumu
"One Sided War" i jest zdecydowanie
bardziej heavy - pod względem
muzycznym dla mnie bomba!
Album zawiera dwanaście utworów,
w których na perkusji zagrał
Will Hunt (Evanescence), a na gitarze
basowej John O'Boyle. Ponadto,
co stanowi dodatkowy atut,
Michael Sweet zaprosił do współpracy
szereg muzycznych znakomitości
z gatunku hard & heavy,
takich jak: Gus G. (Firewind), Joel
Hoekstra (Whitesnake), Jeff Loomis
(Arch Enemy), Tracii Guns
(L.A. Guns), Ethan Brosh, Rich
Ward (Fozzy), Howie Simon,
Marzi Montazeri, Todd La Torre
(Queensryche), Andy James oraz
Mike Kerr i Ian Raposa (Firstbourne).
Michael Sweet pokazuje,
iż w dalszym ciągu ma głowę pełną
pomysłów, ponieważ sam jest autorem
i producentem wszystkich
utworów na płycie, poza dwoma -
"Never Alone" i "When Love Is Hated",
które zostały napisane wspólnie
z Joelem Hoekstrą. Co więcej,
oprócz partii wokalnych, możemy
usłyszeć całkiem dobre solówki w
jego wykonaniu m.in. w balladzie
"Let It Be Love". Fani ciężkich
brzmień mogą doszukać się nawiązań
do Strypera zarówno pod
względem muzycznym, jak i lirycznym.
Sam Michael Sweet twierdzi,
że przy komponowaniu czerpał
inspirację z twórczości Judas
Priest, Dio i Iron Maiden. W mojej
opinii jest kilka utworów, które
zasługują na wyróżnienie. Przede
wszystkim "Shine", który rzeczywiście
"świeci" i jest zdecydowanym
hitem tego albumu - bardzo
chwytliwe i pozytywne rockowe
granie, swego rodzaju poradnik
motywacyjny, który najbardziej
koresponduje z twórczością zespołu
Stryper. Kolejnymi znakomitymi
utworami są "Never Alone" oraz
"When Love Is Hated", w których
możemy zachwycić się brzmieniem
gitary Joela Hoekstry. Następnie
szybki "Better Part of Me", gdzie w
gitarowych solówkach i riffach wyraźnie
można dosłyszeć nawiązanie
do muzyki Judas Priest. "Lay
It Down" odznaczający się świetnym
refrenem, jak również mocnym
uderzeniem perkusji i gitary
basowej. Wspomniana wcześniej
ballada "Let It Be Love" z akustycznymi
elementami konstrukcyjnymi.
I na koniec "With You Till
The End" kojarzący się z latami 80-
tymi, stanowiący doskonałe połączenie
melodii i ostrości. "Ten" dostarcza
solidnej porcji melodyjnego
metalu/hard rocka z niesamowitymi
solówkami i chwytliwymi refrenami.
Nie jest to może najbardziej
oryginalna płyta, ale też nie zanudzi
słuchacza. Natomiast jest to
zdecydowanie najlepszy solowy album
tego wykonawcy. (4,5)
Simona Dworska
Midas - Demo Tapes
2020 Dying Victims
Młoda kapela z Detroit podsuwa
nam pierwszy album: świeżutki, bo
to nagrania z roku ubiegłego, ale
też zarazem kompilacyjny, bo ukazały
się wcześniej na demo "Solid
Gold Heavy Metal" i EP "Still
Hungry". Nakłady tych kasetowych
wydawnictw były jednak
symboliczne, a muzyka Midas
warta jest szerszej popularyzacji,
co dostrzeżono w Dying Victims
Productions. Stąd longplay i kompakt
o wszystko mówiącym tytule
"Demo Tapes", rzecz pod każdym
względem totalnie oldschoolowa.
Archetypowa, oszczędna okładka,
surowe brzmienie, a muzycznie
najczystszej wody wczesny heavy,
można rzec taki proto metal z lat
70. Gdyby nie to, że momentami
brzmi to jednak dość sterylnie
(czytaj współcześnie), to można by
obstawiać, że to prawdziwe nagrania
z tamtego okresu. Ale i tak jest
więcej niż dobrze, szczególnie w
"Gauntlet" z dudniącym basem,
melodyjnymi unisonami czy zadziornym
śpiewem Joe Kupca
(czyżby rodak?) oraz równie dynamicznym
"White Lightning". Kariery
ogólnoświatowej raczej chłopaki
nie zrobią, ale fani takiego grania
powinni zwrócić na nich uwagę.
(4,5)
Wojciech Chamryk
Mindtech - Omnipresence
2020 TriTech Music
Zespół swoja działalność rozpoczął
pod szyldem Beyond Flames w
roku 2007, od roku 2008 działa
już, jako Mindtech. Do tej pory
wydali duży debiut "Elements of
Warfare" (2013) oraz EPkę "Edge
of the World" (2016). Pomysł na
muzykę Norwegów z Mindtech
jest dość prosty, jest to bowiem
170
RECENZJE
synteza dwóch stylów, melodyjnego
progresywnego metalu z nowoczesnym
metalem w stylu groove, a
przynajmniej do niego zbliżonego.
Charakteryzuje się to masywną i
intensywną sekcją rytmiczną oraz
gitarami. W sumie nic nowego.
Niemniej ważnymi są świetne melodie,
które znakomicie równoważą
ów nowoczesny ciężar. W tym
wypadku na pierwszym planie jest
głos i linie melodyczne śpiewane
przez fantastycznego Mathiasa
Molunda Indergarda. Jest on kolejnym
jasnym punktem na scenie
światowego progresywnego metalu.
Kompozycje Mindtech są przeważnie
dość długie, ciekawie zbudowane,
choć bez jakich udziwnień i
nadmiernie skomplikowanych
struktur oraz wyśmienicie i bogato
zaaranżowane. Pełno w nich świetnych
tematów muzycznych, patentów
i wszelkich zagrywek. W muzyce
Mindtech równie ważne co
melodie jest także umiejętne krewnie
nastrojem i emocjami. W tym
wypadku norwescy muzycy serwują
również bardzo szeroką paletę
swoich walorów. Całe szczęście,
głównie przebija przez nie pozytywne
przesłanie. Wszystko jest
świetnie zagrane, jest pełno momentów,
gdzie możemy zachwycić
się umiejętnościami i techniką instrumentalistów,
choć żaden z nich
nie epatuje swoją wirtuozerią. Brzmienie
i produkcja także należy do
wysokich współczesnych standardów.
Płyta należy też do tych, które
słucha się w całości. Typowe dla
ambitnych artystów, którzy dbają
o jakość swojej muzyki, a nie o stan
swojego konta i wpływy za tantiemy.
Niespodziewanie nowy album
Mindtech "Omnipresence" jest
wyjątkowo udany i wart zapamiętania,
przynajmniej jeśli chodzi o
fanów progresywnego metalu.
(4,5)
Mortado - Rupert The King
2019 Blasphemous
\m/\m/
Mortado to projekt założony prze
Gianluca GL Perotti, wieloletniego
wokalistę, kultowej - w niektórych
kręgach - włoskiej formacji
Extrema. Wspiera go perkusista
Manuel Togni, znanym m.in. z
sesyjnej pracy u Uli Jona Rotha
czy Kee Marcello, oraz zgrany duet
braci, Stefano i Simone Franze,
w kolejności gitarzysta i basista.
Muzycy ci w bardzo prosty sposób
przygotowali album petardę. "Rupert
The King" to dziesięć thrashowych
strzałów prosto w mordę,
ostrych, szybkich i bezlitosnych,
plus przygotowany na psychodeliczno
rockową modę, plemienny
zaśpiew rdzennych Amerykanów,
"The Great Spirit". Gitary i sekcja
cały czas nawalają, GL drze ryja, a
nawet śpiewa, wszystko ciągle prze
do przodu. Każdy z muzyków, włącznie
z GL, pracuje na najwyższych
obrotach, jednocześnie dbają
o melodyjność muzyki oraz o
świetne i techniczne jej odegranie
(bo w Mortado nie tylko napieprzają).
Kawałki bardzo zgrabnie
skrojone, każdy na to coś, przypisane
tylko do siebie. Co chyba najbardziej
podkreśla brawurowo wykonany
cover Blind Illusion,
"Blood Shower". Choć thrash Mortado
ma wyraźne indywidualne cechy,
to odnajdziemy w nim też
echa Testament, Forbidden, a nawet
Megadeth czy Annihilator.
Świetny debiut i kolejny dobry
thrashowy band do poznania, tylko
jak to ogarnąć, mam wrażenie,
że za dużo tego dobrego. (5)
\m/\m/
Mortem Atra - A Dark Lament
2019 Pitch Black
W połowie lat 90. takie granie było
na porządku dziennym, obecnie
jednak doom/death metal przeżywa
pewien regres. Dobrze więc, że
za jego granie biorą się debiutanci,
a do tego czynią to na poziomie.
Mortem Atra są z Cypru, powstali
przed dziewięciu laty, zaś "A Dark
Lament" jest ich pierwszym albumem.
I chociaż zdziwiłem się nieco,
że pani z okładki zdecydowanie
różni się wyglądem od grającej na
klawiszach i śpiewajacej Chris, to
jednak materiał muzyczny jako całość
trzyma poziom. Niby to melodic
doom/death, ale zespół łoi
konkretnie: nie brakuje tu mocarnych
riffów, perkusiści - w trakcie
prac nad tym materiałem zmarł na
raka w wieku niespełna 30 lat Tasos,
na płycie słychać też więc jego
następcę Antonisa - nie oszczędzają
zestawu, a brzmienie całości
jest mroczne i surowe. Nie brakuje
też fajnych melodii czy symfonicznych
wręcz patentów, ale są one
tylko dodatkiem do metalowego
koścca poszczególnych kompozycji.
Najciekawsze wydają mi się te
najbardziej mroczne, atmosferyczne
utwory w rodzaju "Hymn Of
Doom" czy "Harmful Obsession" z
wokalnym duetem, ale akurat w
czystym śpiewie Takis wypada tak
sobie - w growlu i w skrzeku jest
zdecydowanie lepszy. Mimo tego
drobnego mankamentu i tak uważam
"A Dark Lament" za udany
debiut. (4,5)
Mortifex- Mortifex
2019 Kronic-Music
Wojciech Chamryk
Gdy jeszcze przed włożeniem płyty
do odtwarzacza szukałem
jakichkolwiek informacji o tej kapeli,
okazało się, że grupa jest dość
młoda, gdyż powstała w roku
2018. W tym momencie włączył
mi się pewien alarm. Jak to, rok istnienia
i już płyta? Z własnego doświadczenie
wiem, że z takiej sytuacji
zazwyczaj nie wychodzi nic dobrego.
Czasem powstają albumy,
których niekiedy sam zespół się
potem wstydzi. Tym razem jednak
moje obawy okazały się kompletnie
nieuzasadnione. Przede wszystkim
grupę Mortifex tworzą muzycy
ze sporym bagażem doświadczeń.
Każdy z nich wcześniej grywał
lub gra równolegle w kilku innych
kapelach. Co zatem z tego
wynika, debiut amerykańskich
thrasherów muzycznie trzyma poziom,
mam z nim jednak nieco inny
problem. Bo niby wszystko jest
fajnie. Ciekawy wokal Carla Crosswhite'a
(co ciekawe, śpiewającego
perkusisty), poprawna technicznie
gra instrumentalistów, mądrze ułożone
kompozycje, produkcja bez
zarzutu... Czy to "aż tyle", czy "tylko
tyle"? Ciężko mi na to odpowiedzieć,
ale może skonkretyzuje swe
uwagi. Po pierwsze w Mortifex jest
trzech gitarzystów. Nie wiem czy
chłopaki mieli ambicję być thrashową
wersją Iron Maiden, czy
też kierowały nimi zupełnie inne
pobudki, nie mniej jednak zdecydowanie
nie wykorzystali potencjału
tkwiącego w trzech wiosłach.
Słuchając tej płyty mam cały czas
wrażenie, że grają tam tylko dwie
gitary. Kompozycje, które trafiły
na "Mortifex" są bardzo nierówne.
Obok naprawdę przyzwoitego "metallicowego"
"War Cries" czy mocno
podszytego hardcore'm "Hallucinating"
mamy takiego potworka
jak "Dying Heroes", który popada
w banał. Co warto zauważyć,
sam zespół swą muzykę określa
mianem thrash metalu, jednak w
ich graniu można wyczuć spore inspiracje
graniem spod znaku starego
dobrego Black Sabbath. Zresztą
fakt zamieszczenia na albumie
własnej wersji sabbathowego "Who
Are You" chyba pozbawia wszystkich
wszelakich wątpliwości. Swoją
drogą naprawdę nadali temu utworowi
nowe oblicze. Ogólnie mimo
kilku niedociągnięć, Mortifex jest
bandem, który rokuje na przyszłość.
(3,5) na zachętę.
Bartek Kuczak
Motive - Fight The World
2018 Self-Released
Jak na ponad 20-letni staż i dość
bogatą dyskografię, bo "Fight The
World" jest czwartym już albumem
Motive, to szału tu nie ma.
Pozytywnie zaskoczony płytą Infamous
Demise po tym krążku również
spodziewałem się czegoś równie
dobrego, a tu lipa. Amerykanie
prezentują poprawny thrash co
najwyżej trzeciego sortu, takie popłuczyny
po Flotsam And Jetsam
czy kanadyjskim Savage Steel z
rykiem pod Phila Anselmo z Pantery
i momentami blastów. Jeden
("Thrash Priest") czy nawet dwa
utwory są jeszcze znośne, ale z każdym
kolejnym robi się to wszystko
nad wyraz monotonne, mimo
tego, że panowie grać potrafią i
znają swój fach. Zjadły ich jednak
schematy i pozostało tylko kręcenie
się w kółko z ogonem w zębach,
oprawione nieczytelnym, cyfrowym
brzmieniem, w najszybszych
partiach zmierzające już w
stronę parodii. Dziękuję, następny.
(1,5)
Wojciech Chamryk
Naked Root - The Maze
2020 Music And More
Po udanym debiucie "Naked
Root" wraca do gry z nowym, jeszcze
lepszym albumem. Hard'n'
heavy łódzkiej formacji okrzepł,
stał się ciekawszy i jeszcze bardziej
wielowymiarowy. "The Maze" w
warstwie tekstowej to zwarta całość,
opowieść o młodej kobiecie,
borykającej się nie tylko z koszmarami
z przeszłości, ale też z obecną,
niezbyt optymistyczną codziennością.
Wszystko kończy się jednak
dobrze, a tej historii towarzyszy
równie interesująca muzyka.
Co ważne nie ma w tych dzie-
RECENZJE 171
więciu podstawowych utworach
kombinowania na siłę, dodawania
niepotrzebnych partii bądź dźwięków:
składowe poszczególnych
kompozycji są odpowiednio dobrane,
niezależnie od tego, że "Thorn"
może kojrzyć się z przebojowym
popem, dynamiczny i mroczny
"Howling Moon" ma symfoniczny
posmak, a utwór tytułowy może
przypominać dokonania Rainbow
z lat 80. Znajdą tu też coś dla
siebie zwolennicy klasycznego
AOR (singlowy "Joy Toy") czy progresywnych
klimatów ("Numb
Affection"), mocnym punktem materiału
jest też ballada "Stardust".
Wokalistka Jola Górska jest już
na tym etapie bardzo mocnym
punktem zespołu, a klasę pokazuje
zwłaszcza w coverze "You Know
My Name" Chrisa Cornella. Co
prawda nie za bardzo rozumiem po
co ten numer trafił na płytę,
umieszczony pomiędzy 9-utworową
historią główną a trzema bonusami
zaśpiewanymi po polsku,
bo nie jest to zbyt spójne, ale słucha
się go całkiem przyjemnie. (5)
Wojciech Chamryk
Necrofilia - Crush Test
2004 Self-Released
Necrofilia to kapela z San Marino,
która działała w latach 1995-2004,
a następnie reaktywowała się w
okolicach roku 2012 i istnieje do
tej pory. Formacja jest zafascynowana
thrash metalem i łoi go dość
konkretnie, lokalizując swoją muzykę,
gdzieś między Slayer, Exodus
czy Anthrax, z pewnymi naleciałościami
Pro-Pain czy Helmet.
"Crush Test" to ich drugi album z
2004 roku, czyli ostatniego roku
działalności przed reaktywacją.
Materiału na nim znalazło się całe
mnóstwo, piętnaście kawałków i
ponad godzinę muzyki. Ze względu,
że muzyka Necrofilii jest
wściekła i bardzo intensywna, to
przez tę godzinę trudno utrzymać
zainteresowanie całym krążkiem.
Mało tego instrumentaliści tego zespołu
potrafią zagrać swoje partie
bardzo technicznie, przez co, wysłuchanie
"Crush Test" staje się
naprawdę dużym wyzwaniem. Nie
ułatwi tego też końcówka, na którą
składają się demówkowe kawałki z
lat 1997 i 1998. Ich brzmienie jest
dość słabe, przez co kawałki wydają
się zdecydowanie prostsze, a jednocześnie
bardziej szorstkie oraz
przesycone siarką i diabłem. Maniakom
thrashu ich propozycja
może przypaść do gustu. (3,7)
\m/\m/
Necrofilia - Rhelligion
2019 Self-Released
Po długich latach zawieszenia kapela
wraca do żywych w 2012 roku,
ale nie rzuca się od razu na
realizację nowych nagrań. Ten pomysł
finalizują dopiero w marcu
2019 roku. "Rhelligion" nie przynosi
jakichś wielkich zmian, to nadal
wściekły i bardzo intensywny
thrash z okolic Slayera, Exodusa i
Anthrax'a (plus dodatki typu
death metal, hard core, itd.). Jednak
jakby w kompozycjach jest
więcej przestrzeni, melodii i charakteru,
więcej jest też średnich
temp, co daje rezultat, dzięki któremu
odnosimy wrażenie, że mamy
do czynienia z lepszą wersją
Necrofilii. Najwidoczniej czas na
przygotowanie krążka nie podszedł
na marne i muzycy z San Marino
nagrali dopracowany i doszlifowany
materiał. Przez co nie ma doznań,
jak przy poprzednim krążku,
gdzie ciężko było skupić się na wysłuchaniu
go w całości. "Rhelligion"
słucha się z otwartymi uszami
od początku do samego końca.
A koniec jest wręcz rewelacyjny, bo
po swojemu zrobili kawałek Venom
"Black Metal". Warto było
czekać na taki reunion i mam nadzieję,
że dzięki "Rhelligion" znajdzie
się w świadomości szerszej publiczności.
Thrash-maniacy powinni
zapamiętać Necrofilii z San
Marino. (4)
\m/\m/
Nils Patrik Johansson - The
Great Conspiracy
2020 Metalville
Ten wyśmienity wokalista znany
jest z takich zespołów jak Lion's
Share, Astral Doors, Space
Odyssey czy Civil War, ale od
niedawna działa też na własny rachunek.
"The Great Conspiracy"
jest jego drugą solową płytą, do nagrania
której zwerbowal kumpli z
Lion's Share. Warstwa tekstowa
dotyczy zabójstwa premiera Szwecji
Olofa Palme - jeśli ktoś pamięta
rok 1986 to powinien kojarzyć
jakim echem ta sprawa odbiła się
na całym świecie, również w naszej
prasie. Sprawcy/sprawców chyba
nigdy nie ujęto, a temat fascynuje
jak widać nie tylko pisarzy czy reżyserów,
ale też i muzyków. Cała
opowieść zamyka się w 10 utworach/rozdziałach
i robi wrażenie,
bo mamy tu sporo porywającego
power metalu w symfonicznej odsłonie,
tradycyjnego heavy spod
znaku Dio, wirtuozerii klasy
Malmsteena czy wpływów hard
rocka, choćby Rainbow. Czasem
robi się wręcz aktorsko/musicalowo,
a myśl o scenicznym wystawieniu
całości wcale nie jawi się
jako coś niemożliwego. Trochę
zdziwił mnie przy pierwszym odsłuchu
cytat z "40 Symfonii" Mozarta
w "One Night At The Cinema",
ale kiedy przeczytałem tekst
przypomniałem sobie, że w tragicznym
momencie państwo Palme
wracali przecież z kina, stąd ten
motyw. A Johannson? Śpiewa fenomenalnie,
aż dziw, że jest znany
tylko tym najbardziej zagorzałym
fanom metalu, bo taki głos to prawdziwy
skarb - podobnie jak "The
Great Conspiracy". (5)
Wojciech Chamryk
Novena - Eleventh Hour
2020 Frontiers
Novena to progresywna formacja
rockowo-metalowa prosto z Londynu.
W tym roku debiutują dużym
studyjnym albumem. Ich muzyka
to typowy świat progresywnego
rocka i metalu. Niemniej spora
przewagę mają wpływy progresywnego
rocka, dlatego w muzyce
znajdziemy sporo melancholii i zadumy.
Równocześnie muzycy chętnie
sięgają po kontrasty i często
potrafią przyłożyć metalowym czy
też nowoczesno metalowym tematem.
A robią to znakomicie, wyrafinowanie
i technicznie. Zgoła odmienną
techniką, ale równie zachwycającą,
potrafią popisać się w
jazzujących fragmentach, czy też
wypełnionych muzyką inspirowaną
latynoskimi dokonaniami. Dla
przykładu na te nowoczesne i jazzowe
naleciałości natrafimy już w
pierwszym utworze "2258", natomiast
na latynoską muzyczną rozprawkę
natkniemy się w kompozycji
"Corazon". Wokalista Novena
śpiewa głównie rockowo z pewną
nostalgią, ale potrafi dynamicznie
zakrzyknąć, a także nowocześnie
wrzasnąć, a nawet zagrowlować.
Rzadko, bo rzadko ale zdarza mu
się. W ten oto sposób poznajemy
bardzo bogaty, intrygujący, czasami
dziwny, acz przeważnie zamyślony
muzyczny świat Novena.
Anglicy nie odpuszczają również
przy brzmieniach i produkcji. Te
kwestie z pewnością zadowolą i tak
wymagających zwolenników progresywnego
grania. Także Novena
i ich "Eleventh Hour" to kolejny
udany produkt tej sceny. (4,7)
Noveria - Aequilibrium
2019 Scarlet
\m/\m/
Noveria to dla mnie nowy i nieznany
zespół. Powstał w 2013 roku
w Rzymie i do tej pory nagrał
trzy albumy: "Risen" (2014), "Forsaken"
(2016) i "Aequilibrium"
(2019). Wśród muzyków założycieli
znaleźli się tacy, co mają za
sobą niemałe doświadczenie, czyli
basista Andrea Arcangeli znany z
Ark Ascent oraz DGM, klawiszowiec
Julien Spreutels oraz gitarzysta
Francesco Mattei, obaj z
Ethernity. Formacja gra progresywny
metal ale w jego bardziej nowoczesnej
odsłonie. Na ich trzecim
albumie "Aequilibrium" jest muzyka,
która zawiera wszystko, co
najlepsze z progresywnego metalu
ale wtłoczono ją we współczesne
metalowe brzmienia, djent, groove
itd. Dzięki temu muzyka jest potężna,
gęsta, mroczna oraz rozpędzona.
Z progresu mamy ciekawe i
rozbudowane kompozycje, wyśmienite
melodie oraz intrygujące
sola gitarowe i klawiszowe. Melodiom
przewodzi znakomity wokalista
Francesco Corigliano, kolejny
do grona śpiewaków z głosem i
charakterem. Mimo, że muzyka
poraża swoją mocą i energią odnajdziemy
w niej także momenty na
grę klimatem i emocjami. Można
pozachwycać się wykonaniem muzyków,
ale to podstawa w tym
gatunku, ci co umieją dobrze trzymać
instrument i grać parę akordów
nie zabierają się za granie
progresywnego metalu. I właśnie
taka jest cała płyta "Aequilibrium",
ponad godzina wyśmienitej
muzyki, niezwykle bogatej i wyrównanej
w swojej jakości, którą
śmiało można stawiać obok
Dream Theater, Symphony X,
Threshold itd... (5)
\m/\m/
Only Sons - Lions And Unicorns
2019 Self-Released
Muzycy tworzący Only Sons znani
są przede wszystkim z zespołów
grających ekstremalny metal, od
thrashu przez death do blacku. Jak
widać zatęsknili jednak za bardziej
melodyjnym, tradycyjnym graniem;
czymś co było wcześniej, a i
dziś jest wciąż aktualne - może
nawet bardziej niż w latach 70. i
80., bo jednak obecnie muzycznej
tandety mamy zdecydowanie wię-
172
RECENZJE
cej. Only Sons zaczęli przed dwoma
laty od debiutanckiej EP-ki, teraz
firmują pierwszy, bardzo udany,
album. "Lions And Unicorns"
na pewno zainteresuje zwolenników
klasycznego hard'n'heavy,
southern i klasycznego rocka.
Grunge w sumie też, bo sporo tu
odniesień do choćby Alice in
Chains - domyślam się, że chłopaki,
zanim zaczęli łoić death i inne
takie, zasłuchiwali się ich płytami,
innych grup tego nurtu również.
Teraz wychodzi to choćby w pięknej
balladzie "Bonfire" czy dynamicznym,
tytułowym openerze.
Nie brakuje też fajnych nawiązań
do pustynnych klimatów Kyuss,
jest mocniejszy hard rock w mrocznym,
posępnym "Nothing Left To
Save" oraz w rozwijającej się w coraz
bardziej mocniejszą stronę balladzie
"No One's Eyes". Finałowy
"Cabin In The Woods" ma z kolei
sporo z bluesa, ale też do czasu i
mrocznej, surowej końcówki. Sporo
też w tych utworach urokliwych
melodii oraz świetnych solówek
Daniela Keslera, którego pamiętam
jeszcze z początków Redemptor.
Bardzo zaskoczył mnie również
Andrzej Nowak, bo człowiek
znany z blackowego Outre czy
deathowego Banisher okazał się
rasowym, rockowym wokalistą -
bez niego "Lions And Unicorns"
na pewno nie byłaby tak ciekawą
płytą. Bardzo udany debiut, czekam
na więcej! (5)
Wojciech Chamryk
Orphan Devil - Victims Of The
Night
2019 Gates Of Hell
Siedmiocalówki wciąż są modne, a
Orphan Devil z Finlandii debiutują
wydawnictwem w takim właśnie
formacie. Kiedyś było to normą,
obecnie dominują digital single i
takie tam, fajnie więc, że ktoś jeszcze
kultywuje te dawne tradycje.
Zespół gra tradycyjny heavy z
wczesnych lat 80., wymarzony na
taśmę czy winyl, totalnie oldschoolowy,
surowy, ale niepozbawiony
też melodii. Numer tytułowy
ze strony A fajnie się rozkręca, ma
też dynamiczny refren i sporo
chwytliwych patentów. "Drifting
Away" jest szybszy, też nie poraża
mocą, ale tak grano circa 1982,
szczególnie w Skandynawii. Perttu
ma wysoki, czysty głos, refren jest
melodyjny, a unisono na finał
równie chwytliwe - ja to kupuję,
stawiam (4,5) i czekam na debiutancki
album.
Wojciech Chamryk
Outlaws - Dixie Highway
2020 Steamhammer/SPV
Outlaws to ponoć legenda southern
rocka. Niestety nic na ten temat
nie wiem. Wytłumaczenie jest
proste. To nie jest southern rock w
stylu Blackfoot, 38 Special czy
Molly Hatchet. Banitom, bliżej do
The Allman Brothers, Lynyrd
Skynyrd a nawet The Eagles, dlatego
formacja nigdy nie znalazła
sie w moim kręgu zainteresowania.
Najnowszy album wypełniony jest
w głównej mierze radiowym southern
rockiem. Już otwierające
"Southern Rock Will Never Die" i
"Hevenly Blues" naprowadzają nas
na klimat całej płyty. Dość przyjemne
przesłanie krążka bywa jeszcze
zmiękczane country rockowymi
kawałkami, takimi jak "Over
Night From Athens" czy "Macon
Memories". Jednak moje uszy bardziej
zastrzygły, gdy w utworach
przeważył mocny blues z elementami
hard rocka. Takimi kawałkami
są tytułowy "Dixie Highway"
oraz "Rattle Snake Road". Gdyby
Outlaws nagrywaliby właśnie takie
utwory, prawdopodobnie byłbym
ich zagorzałym wyznawcą.
Oczywiście bywa, że wpływy miłego
southern rocka mieszają się z
tym mocniejszym bluesowo-hard
rockowym ("Dark Horse Run",
"Wind City Blue"), co świadczy, że
muzycy starali się aby album był
naprawdę urozmaicony. Nie jestem
osłuchany z takim typem muzyki,
ale coś niecoś też się słyszało,
więc wiem, że album pod względem
muzycznym i produkcji został
przygotowany bardzo przyzwoicie.
Ogólnie "Dixie Highway" to moje
pierwsze zetknięcie z Banitami, i
mimo, że nie trafili w moje preferencje,
to w cale nie uważam czas
spędzony z nimi za stracony. Świetny
album do słuchania. (4)
\m/\m/
Ozzy Osbourne - Ordinary Man
2020 Epic Records/Sony Music
Pamiętam doskonale, jakim szokiem
dla mnie było poznanie albumu
"Diary Of A Madman", pierwszej
solowej płyty Ozzy'ego Osbourne'a
jaką usłyszałem. Później
poszły "Bark At The Moon" i debiutancka
"Blizzard Of Ozz", a
kolejne poznawałem już na bieżąco.
I do połowy lat 90. były one co
najmniej dobre, a czasem nawet
wyśmienite, jak "No Rest For The
Wicked" czy "No More Tears".
Później było już jednak tak sobie
("Black Rain", "Scream" jako całości
rozczarowywały), a i obecne
problemy zdrowotne, bardzo już
przecież schorowanego, wokalisty
oraz współpraca z popową gwiazdką
Post Malone przy piosence
"Take What You Want", też nie
rokowały zbyt dobrze co do poziomu
zapowiadanej płyty. A tu proszę,
John Michael Osbourne znowu
zaskoczył, mimo 70-tki na karku,
infekcji dłoni, odnowienia problemów
z kręgosłupem na skutek
upadku, ostrego zapalenia płuc,
Parkinsona czy czego tam jeszcze,
wydając kolejną, udaną płytę. I
chociaż utwór "Take What You
Want", zamieszczony na "Ordinary
Man" jako bonus, jest słabiutki,
syntetyczny i mdły do bólu, to bez
niego nie byłoby tej płyty. Schorowany
Ozzy zajął się pracą, kontynuując
współpracę z producentem
Posta Andrew Wattem - kojarzonym
częściej z Justinem Biberem,
ale grającym też w California
Breed Glenna Hughesa. Watt
zwerbował supersekcję, Duffa Mc
Kagana z Guns N' Roses i Chada
Smitha z Red Hot Chili Peppers,
po czym w niespełna tydzień(!) napisali
dziesięć utworów. Ozzy dołożył
do nich swoje pomysły i teksty,
po czym po miesiącu... płyta
była gotowa. Tempo zaiste imponujące
i tym bardziej godne podkreślenia,
że "Ordinary Man" trzyma
poziom i w żadnym razie nie
ma tu mowy o artystycznej porażce.
Co prawda Ozzy głosowo nie
jest już w najwyższej formie, co
starano się zatuszować różnymi
efektami czy nadużywanym niekiedy
pogłosem, ale to jego najlepsza
płyta od dobrych kilkunastu lat.
"Straight To Hell" z nawiązującym
do dawnych czasów okrzykiem All
right now!, "Goodbye" czy "Eat Me"
z harmonijkowym wstępem w wykonaniu
samego Ozzy'ego na pewno
ucieszą fanów starego, dobrego
Black Sabbath. Do najlepszych
solowych dokonań wokalisty nawiązują
z kolei miarowy "All My
Life", szybszy "It's A Raid" i mroczny,
singlowy "Under The Graveyard".
Nie brakuje też udanych
ballad: tytułowa "Ordinary Man"
to ukłon Ozzy'ego w stronę The
Beatles, zaakcentowany wokalnym
i instrumentalnym udziałem
Eltona Johna. Wypadło to świetnie,
ale czemu nie zaproszono
Paula McCartney'a? Świetną solówkę
wycina w tym utworze Slash
(kolejną w "Straight To Hell"),
udaną balladą jest też bardziej posępna
"Today Is The End". Inni goście
na płycie to Tom Morello w
"Scary Little Green Men", wspierany
w "It's A Raid" przez Posta
Malone, pojawiają się też smyczki i
chóry, dodające dostojeństwa choćby
"Holy For Tonight". I tylko ten
bonus "Take What You Want", pasujący
tu niczym pięść do nosa,
psuje efekt - szkoda, że nie pozostawiono
go tylko na autorskiej
płycie Posta "Hollywood's Bleeding"...
Cała reszta płyty jest jednak
godna uwagi, liczę więc, że nie jest
to ostatni album Ozzy'ego. (5)
Wojciech Chamryk
Palace - Reject The System
2020 Massacre
Nasza historia rozpoczyna się w
1981 roku wraz z powstaniem
Saint's Anger. Niemiecka formacja,
mimo pozostania w undergroundzie,
zdołała wydać jedno demo,
pełnoprawny album "Danger
Metal" w 1985 roku oraz pojawić
się w m.in. TV Bands Battle w roku
1987. Na przełomie dziesięcioleci
zespół ze Speyeru przekształca
się w Palace zmieniając delikatnie
skład. Pod tą nazwą, od 1996 roku,
co kilka lat wydaje nowy album,
nieustannie pozostając w undergroundzie.
Najnowszym (już
ósmym spod szyldu Palace) - "Reject
the System" - zespół uraczył
nas 3 kwietnia 2020 roku. Jest to
na swój sposób wyjątkowy album,
gdyż po raz pierwszy nie usłyszymy
na nim gitarzysty Jasona Mathiasa
- opuścił on band w połowie
2019 roku na rzecz stanowiska
bassmana w Crematory. Zespół
został jednak wsparty w studiu
przez Kaia Stahlenberga oraz
Mickiego Richtera, którzy dograli
swoje partie gitarowe. Na "Reject
The System" składa się z 10 utworów.
Najmocniejszą stroną albumu
jest niewątpliwie jego otwieracz -
"Force of Steel". Kawałek został wytypowany
na singla z promo video
i jak dla mnie słusznie, bo to najmocniejsza
kompozycja z całego
krążka - riff zapada w pamięci, a
refren nuciłem sobie już nie raz .
Singlem stał się również "Final
Call of Destruction", choć nie zapadł
mi w pamięci jak "Siła stali".
Reszta płyty zachowana jest w podobnym
klimacie, co single. Do
najmocniejszych stron na pewno
mogę zaliczyć utwór "Soulseeker",
który jest duchowym spadkobiercą
"Force of Steel", a także "The Faker"
opowiadający o manipulacjach w
RECENZJE 173
social mediach. W pozycjach wartych
uwagi należy na pewno wymienić
hymnowe "Hail To Metal
Lord" oraz łojące "Legion of Resistance".
Pozostałe kawałki, tzn.
"Bloodstained World", "Valhalla
Land", "Wings of Storm" oraz "No
One Break My Will" to także solidna
porcja heavymetalowego grania,
lecz nie zapadająca bardzo w pamięci
- klasyczne fillery na płycie,
którym nie wróżę pojawienia się na
koncertowych setlistach. Przy słuchaniu
całego albumu nie ciągnie
by je pomijać, ale by wrócić właśnie
do nich spontanicznie - nie sądzę.
"Reject the System" to pozycja
warta uwagi, choć nieobowiązkowa
dla słuchacza nowości. Zdecydowanie
słychać tu brak pomysłów
Jasona Mathiasa, które towarzyszyły
przez przeszło 20 lat
zespołu i dzięki którym tak polubiłem
poprzedników albumu -
"The 7th Steel" (moja ulubiona z
dyskografii) oraz "Dreamevilizer".
Jeśli lubujecie się w nowym Accepcie,
tudzież innym teutonicznym
metalu myślę, że warto dać temu
albumowi szansę. Samemu zespołowi
zaś życzę udanych koncertów
promujących album i większej trasy,
która by go wypromowało (z
tym ostatnio dość ciężko szło). A
nuż zobaczymy się w Polsce? (3,5)
Maciej Uba
Paul Di'Anno - Hell Over Waltrop
- Live In Germany
2020 Metalville
Paul Di'Anno przypomina o sobie
starym, zapomnianym koncertem
z Niemczech, zagranym bardzo dawno
temu, niereprezentującym należycie
dorobku muzycznego Paula,
niewnoszącym nic nowego. Maniacy
Iron Maiden może i otworzyli
drzwi swoich sklepów muzycznych
1 stycznia (data premiery 1
stycznia 2020), aby sprzedawać
ten album najwierniejszym fanom,
ale podejrzewam, że tylko rodzina
i przyjaciele Paula się zachwycili.
Szkoda, że tej klasy wokalista,
śpiewający 40 lat temu na światowej
klasy albumach, nie jest obecnie
w stanie zrobić nic nowego na
poziomie. Sama płyta brzmi dobrze,
mocno, zadziornie, surowo i
szczerze. Wokalnie i instrumentalnie
dają radę, fajnie się tego słucha.
Ale niestety udziela się nostalgia,
że Paul Di'Anno to przeszłość.
Bardzo chciałbym się mylić, sam
wybrałbym się na występ Paula
gdyby kiedyś zorganizował jakąś
trasę, niemniej "Hell Over Waltrop"
jawi się jako zjawa z czasów
minionych. Główny zainteresowany
Paul Di'Anno sam nie słuchał
tego materiału i wygląda na to, że
ani go nie pamięta ze sceny ani nie
ma ochoty do tego wracać (prosił,
żeby nie zadawać pytań na temat
tego wydawnictwa). Bezkrytyczni
wielbiciele i tak to sprawdzą ze
względu na samo nazwisko; pozostałym
proponuję odświeżenie debiutu
Battlezone. (2)
Phonomik - Brain Bleeder
2020 El Puerto
Sam O'Black
Phonomik to formacja z Danii,
która powstała w roku 2006. Dopiero
w 2010r. opublikowali swój
debiut "Soul Creeper" a dekadę
później, właśnie omawiany "Brain
Bleeder". Zawartość tego albumu
to melodyjny progresywny metal,
który kojarzy mi się z dokonaniami
Threshold czy też Pagan's Mind.
Generalnie jest wymyślony i zagrany
w typowy sposób dla tego
nurtu. Pewnym wyróżnikiem jest
sięgnięcie po nowoczesne a la numetalowe
brzmienie, głównie przy
okazji odgrywania mocniejszych
partii, co czasami daje ich muzyce
mocarnego brzmienia. Nie jest to
coś nowego, a wręcz jest czymś, w
czym aktualnie lubują się młodsze
kapele z progresywnej sceny. Niemniej
bardziej znaczące dla muzyki
Phonomik są melodie. Czy to
owe mocniejsze, czy te bardziej
stonowane części kompozycji, każda
z nich obdarzona jest ciekawą
melodią. Dzięki nim bardzo przyjemnie
słucha się "Brain Bleeder" i
ogólnie powodują wrażenie, że mamy
do czynieni z dość łatwą muzyką.
W tym wypadku wyjątkową
postacią jest wokalista Shane B
Dhiman. Kolejny gość z ciekawym
i wyrazistym głosem, który w
dodatku potrafi z niego korzystać.
Co by nie pisać kompozycje są
wielobarwne, różnorodne, intrygujące,
co więcej rewelacyjnie i na
wysokim poziomie zagrane. Nadto
wszystkie kawałki są wyśmienicie i
bogato zaaranżowane. Także całego
materiału słucha się z wypiekami
i to w całości. Pewnym zgrzytem
jest cover "Rebel Yell" z repertuaru
Billy'ego Idola, umieszczony
na końcu albumu. Skądinąd
całkiem niezły hit. Struktura tego
kawałka wtłoczona została w progresywny
świat Duńczyków, przez
co poszatkowano go rwącymi i
technicznymi gitarami, a także sekcję
rytmiczną. Przez taki zabieg
utracono charakter kawałka i ciężko
było go słuchać mając w pamięci
oryginał. Ciekawy eksperyment,
acz dla mnie zupełnie niepotrzebny.
Muzykę "Brain Bleeder"
i przekaz albumu dopełnia
bardzo dobra produkcja, gdzie instrumenty
brzmią soczyście i wyraziście.
W ten sposób mamy do czynienia
z kolejną dobrą progresywną
grupą i płytą. Być może jednak
szybko o nich zapomnimy,
bo po prostu nie sposób zapamiętać
wszystko, co dzieje się na tej
scenie. Zbyt wiele tego dobrego.
(4,7)
\m/\m/
Pilsen Drinkers - Join The Brotherhood
2017 Australis
My mamy Kwasożłopów, a w
Chile do niedawna pogrywali sobie
thrash miłośnicy pilznera, zwący
się Pilsen Drinkers, zapewne od
miejsca jego warzenia w Pilznie.
Istnieli z przerwami kilkanaście lat,
ale dali sobie spokój z muzykowaniem
w roku ubiegłym, pozostawiając
po sobie jeden album i kilka
krótszych materiałów. Trochę to
dziwne, że ten krążek trafił do nas
już po rozpadnięciu się zespołu, bo
promowanie nieistniejącej grupy
nie ma przecież większego sensu,
ale zawartość "Join The Brotherhood"
w żadnym razie nie uległa
przeterminowaniu. Głównym powodem
tego stanu rzeczy jest fakt,
że zespół wzoruje się na najlepszych,
głównie na klasycznych płytach
Slayera, a że do tego potrafił
też stworzyć niezłe kompozycje i
mógł je na poziomie zagrać, to efekt
końcowy jest więcej niż niezły.
Ultraszybkie w większości tempa i
pałker wręcz lubujący się w bardzo
dynamicznych partiach, również z
takimi nieodległymi od blastów,
sprawny basista (w instrumentalnym
"Prophets Of Chaos" gra nawet
solo), gitarowy konkret riffowo-solówkowy,
a do tego wściekły,
histeryczny wrzask Diego Parry -
wszystko się tu zgadza, wszystko
jest tu na swoim miejscu i aż szkoda,
że debiut Pilsen Drinkers okazał
się jednocześnie ich pożegnalną
płytą. (4)
Piranha - First Kill
2019 Non Stop Music
Wojciech Chamryk
"First Kill and chill", haha. Taka
parafraza netflixowego hasła mi
przyszła na myśl, gdy zobaczyłem
obrazek zdobiący mi przyszła, gdy
zobaczyłem obrazek zdobiący
okładkę debiutu Szwajcarów. Czy
można ową grafikę odnieść do zawartości
muzycznej? Chyba nikogo
zbytnio nie zaskoczy, jeśli napiszę,
że muzyka tej kapeli o jakże
wdzięcznej nazwie dużo bardziej
nadaje się do headbangingu niż do
leżakowania z drinkiem. Nie ulega
żadnej wątpliwości, że Piranha to
grupa będąca pod dużym wpływem
Exodus. Zresztą już sama nazwa
sugeruje, że chłopaki zbytnio tego
faktu nie starają się ukrywać. Warto
w tym wypadku zaznaczyć, że
inspirowanie się nie oznacza w żadnym
wypadku bezmyślnego małpowania,
a mistrzowie mogą być
dumni ze swych uczniów. Takie
utwory jak "Turning Point", "Chain
Reaction" czy "Resistance To Change"
świetnie oddają to, czym jest
stara szkoła thrashu. Jedyne, czego
można się tu doczepić, to brak jakiegoś
urozmaicenia. Wszystkie
utwory są utrzymane w bardzo podobnym
stylu. Nie mniej jednak
fakt ten nie przeszkadza w ostatecznym
odbiorze albumu, gdyż
"First Kill" nie należy do albumów
z kategorii "nużące". Wręcz przeciwnie.
Polecam nie tylko fanom
Exodus. (4,5)
Post Profession - Głosy
2019 Self-Released
Bartek Kuczak
Post Profession to zespół doświadczony,
z pewnym już wydawniczym
dorobkiem i do tego naprawdę
nieźle grający. Panowie
wykonują thrash metal: urozmaicony,
zaawansowany technicznie,
momentami wręcz progresywny co
do formy niektórych rozwiązań,
ale przy tym nie pozbawiony też
odpowiedniej mocy i agresji. "Głosy"
to trzeci album zespołu, ale
pierwszy z tekstami w ojczystym
języku - i dobrze, bo jednak przy
całej mojej sympatii dla zespołu
wątpię, by była mu jeszcze pisana
jakaś międzynarodowa kariera. A
tak ich muzyka na pewno stanie się
bardziej przystępna dla rodzimych
słuchaczy, bo nie dość, że w tekstach
poruszają ważkie treści, wykorzystując
do tego w "Bez miłości"
fragmenty biblijnego "Hymnu o
miłości", to i wokalista Grzegorz
Bodzioch świetnie je interpretuje.
Bez względu na to czy to liryczne
partie w balladach "Na ramionach"
i "Kraków 2", czy solidny wygar w
singlowym "Aniele", robi to wrażenie.
Podobnie jest z warstwą muzyczną,
gdzie szczególne wrażenie ro-
174
RECENZJE
bią urozmaicone solówki (duet Miłosz
Płachciński/Maciej Narski
oraz gościnnie Krzysztof Hacik i
Michał Lotko), sekcja też w żadnym
razie nie odstaje, a brzmienie
jest nader klarowne i mocne.
Krótko mówiąc: konkret. (5)
Wojciech Chamryk
Psychotic Waltz - The God-
Shaped Void
2020 Inside Out Music
Ten legendarny zespół wrócił już
dobre 10 lat temu, ale jeszcze długo
"Bleeding" z roku 1996 był jego
ostatnią płytą studyjną. Na szczęście
to już przeszłość, bo 14 lutego -
czyżby na walentynki? - wydano
piąty album Psychotic Waltz. I
nie dość, że "The God-Shaped
Void" zrealizował klasyczny skład
grupy, to jeszcze trzyma on wyśrubowany
poziom wcześniejszych
wydawnictw. Jak widać zespół wolał
nie spieszyć się z przedwczesnym
powrotem, znamy zresztą ileś
tego typu falstartów, kiedy słabiutki
album potrafił zniweczyć wieloletni
dorobek niejednej legendy.
Tu termin metal progresywny jest
wciąż w pełni uzasadniony, bowiem
muzycy w żadnym razie nie
odcinają kuponów od tego, co
stworzyli przed laty, proponując
logiczną i wysmakowaną kontynuację
poprzenich płyt. Nie wiem jak
ten materiał zostałby przyjęty w
roku 1998 czy 2000, ale teraz słucha
się tej płyty wybornie - widocznie
ta przerwa była potrzebna,
bo zespół naładował akumulatory,
nabrał chęci do grania i do tego
zyskał na świeżości, bo o rutynowym
podejściu nie ma tu mowy.
"The God-Shaped Void" jest więc
artystycznie zwartym monolitem
bez słabych punktów, płytą ciekawą
zarówno dla fanów urozmaiconego
metalu jak też rocka progresywnego
we wszelkich odmianach,
koelnym wydawnictwem zacierającym
granice pomiędzy gatunkami.
Wydaje mi się zresztą, że to już
nie te czasy, kiedy fan takiego
Marillion patrzył z pogardą na
metalowców, nawet tych słuchających
ambitniejszego "łomotu", a
dla nich z kolei Fish i spółka grali
"komercję". I dobrze, bo dzięki temu
tak udane płyty jak "The God-
Shaped Void" mają szansę dotrzeć
do szerszego grona odbiorców, co
w czasach dominacji muzycznej
papki i dźwięków muzykopodobnych
wydaje mi się niezwykle
ważne. (5,5)
Wojciech Chamryk
Ray Alder -What The Water
Wants
2019 Inside Out Music
Ray Alder to człowiek powszechnie
kojarzony w świecie metalu jako
wokalista Fates Warning, ale
jego aktywność w żadnym razie nie
kończy się na tym zespole. Śpiewał
więc w Redemption, udzielał się w
supergrupie Engine, a teraz wydał
płytę solową. Stworzył ten materiał
z duetem gitarzystów Mike
Abdow/Tony Hernando (obaj panowie
nagrali też w studio partie
basu, a Abdow jest też koncertowym
gitarzystą Fates Warning)
oraz równie doświadczonym perkusistą
Craigiem Andersonem,
tak więc "What The Water
Wants" trzyma poziom od pierwszej
do ostatniej nuty. To metal
nieoczywisty: przypominający z
jednej strony dokonania macierzystego
zespołu tego wyśmienitego
wokalisty, szczególnie w openerze
"Lost", mocarnym "Shine" czy
równie dynamicznym "Wait", jednak
zdecydowanie więcej tu poszukiwań
i łagodniejszych, balladowych
kompozycji. Ich urok podreślają
tylko urozmaicone, rozbudowane
aranżacje, również partii wokalnych.
Dlatego "What The Water
Wants" zyskuje z każdym kolejnym
przesłuchaniem, bo w "Some
Days", "Under Dark Skies" czy
"The Road" ciągle odkrywa się coś
nowego i równie ciekawego. Czasem
Alder z powodzeniem łączy
światy mocnego rocka w progresywnej
odsłonie i tego bardziej klimatycznego
grania, tak jak w "The
Killing Floor", są tu też utwory,
które będą miłe dla ucha fanów
Dream Theater. Artysta zadbał
też o różne smaczki, bowiem dynamiczny
"A Beautiful Lie" wyróżnia
się przebojowym refrenem, a
"Crown Of Thorns" otwiera basowe
intro. Takich ciekawostek jest tu
więcej, warto więc zagłębić się w
solowy świat Aldera. (5)
Wojciech Chamryk
Rebel Riot - The Good The Bad
The Heavy
2016 Thunderforge
Bardzo rzadko coś trafia do nas z
tego regionu świata, a konkretnie z
Łotwy. Z tym większą ciekawością
przysiadłem przy przesłuchaniu
tego albumu. Rebel Riot powstał
w 2007 roku w Rydze. Do tej pory
nagrał trzy krążki i "The Good
The Bad The Heavy" jest tym
ostatnim, a wydany był już cztery
lata temu. Czas spędzony z tą płytą
uważam za udany. Jej zawartość
kojarzyła się z zespołami Ratt,
Black Label Society oraz White
Zombie, przynajmniej pod względem
podejścia do muzyki. Takie
typowe dla amerykańskiej nacji. Jeśli
chodzi o samą muzykę, to dwie
pierwsze kapele są najbliższe - a
szczególnie ta druga - do tego co
grają Łotysze. Bardzo energetyczne
łojenie w okolicach hard rocka i
heavy metalu, z mocnymi sabbatowymi
motywami. Wszystko jest
wymyślone i zagrane bardzo sprawnie,
a nawet z pewnym polotem.
Nie ma ani chwili na nudę. Myślę,
że fani hard rocka powinni znać
tak dobrze grający zespół. Od wydania
"The Good The Bad The
Heavy" mija kolejne cztery lata,
więc najwyższy czas aby Łotysze
wypuścili swoje kolejne dzieło. Liczę,
że będzie równie udane, co
"The Good The Bad The Heavy",
bo ta płyta to naprawdę smakowity
kąsek. (4)
Restless - Miasto grzechu
2020 Music And More
\m/\m/
"Miasto grzechu", drugi album
warszawskiego kwintetu Restless,
ukazuje możliwości grupy w nowym
składzie. Zmienił się w nim
nie tylko basista (Michał Zawadzki,
ex Antigama), ale też wokalista.
Nowym frontmanem został,
wspierający dotąd zespół gościnnie
na koncertach, Paweł "Kiljan"
Kiljański, znany z Jeep, Hetman,
Night Rider czy Night Rider
Symphony. To nie jedyna zmiana,
bo na nowej płycie wszystkie teksty
są w języku polskim, dzięki
czemu hard rock/biały blues Restless
stał się bardziej przystępny,
nie tracąc przy tym nic ze stylowości.
Potwierdza to już nośny
opener "Zbieg", numer surowy, ale
też jednocześnie całkiem chwytliwy,
nie bez powodu wybrany do
promowania tego materiału. Dalej
kryją się równie udane i chwytliwe
kompozycje, tak jak choćby
"Ciernie", "Lek" czy "Po co". Ciężej
robi się w "Demonach" czy w "Tańcu
we mgle". W "Dobro i zło" zespół
efektownie łączy heavy rocka z
bluesem, a w "Pocieszance" idzie
ścieżką Breakout, proponując miarowy,
archetypowy utwór o iście
ponadczasowym charakterze. Nie
brakuje też ballad: od rozwijających
się w mocniejszym kierunku
"Nie patrz na mnie" i tytułowego
"Miasta grzechu" do w całości akustycznej,
na głos i gitarę, "Piszę dla
ciebie wiersz". Zespół wszedł więc
po personalnych zmianach na znacznie
wyższy poziom - aż szkoda,
że z powszechnie znanych powodów
nie można posłuchać go w
tym repertuarze na żywo. Taka
muzyka nie traci jednak nigdy
aktualności, tak więc już po unormowaniu
się - oby rychłym! - sytuacji,
"Miasto grzechu" będzie jak
znalazł. Polecam tę płytę bez zastrzeżeń,
chociaż jej okładka za
bardzo kojarzy się z coverem LP
"Steal The Stars" Hologram. (5)
Wojciech Chamryk
Revoltons - Underwater Bells Pt.
2: October 9th 1963 - Act 1
2020 Sleaszy Rider
Przerwy pomiędzy wcześniejszymi
albumami Revoltons trwały zwykle
2-4 lata, ale po przedostatnim
"386 High Street North: Come
Back To Eternity" zespół przyczaił
się. Miał jednak powód, bo nie
dość, że przechodził zmiany składu,
z wymianą wokalisty włącznie,
to do tego pracował na kolejną
częścią konceptu "Underwater
Bells Pt. 2: October 9th 1963 -
Act 1". Płyta dotyczy bardzo głośnej
w latach 60. tragedii, kiedy to
tama w okolicach Vajont, rodzinnej
miejscowości zespołu, została
przerwana, wskutek czego zginęło
około dwóch tysięcy ludzi. Temat
jak widać ciekawy, dotąd w muzyce
nieporuszany, ale tak jak film
czy książka wydają się dla niego
idealne, to płyta już niekoniecznie
- nawet słuchowisko byłoby tu lepszym
rozwiązaniem. Revoltons
gra bowiem tradycyjny heavy z elementami
power i thrash metalu, a
ta stylistyka wydaje mi się zbyt
ograniczona dla pełnego oddania
dramatyzmu i wszystkich wątków
tej historii. Słuchając więc po raz
kolejny "Underwater Bells Pt. 2."
mimowolnie łapałem się na myśli,
jak do tej historii podszedłby zespół
o większych możliwościach
kompozytorsko-aranżacyjnych, bo
tu w większości utworów jest co
najwyżej poprawnie - ot, siarczysty
czy bardziej klimatyczny heavy, z
rzadka tylko wzbogacony bardziej
narracyjnym utworem (klimatyczny
"October 9th 1963") czy dialogami
bądź efektami ilustracyjnymi
("Hypnos And Thanatos"). Nie
znaczy to rzecz jasna, że "Underwater
Bells Pt. 2." jest płytą słabą
czy nieudaną: sporo wnosi udział
licznych gości, dzięki czemu choć-
RECENZJE 175
by niemal doomowy, posępny
"Grandmasters Of Death" z udziałem
Blaze'a Bayley'a bardzo zyskuje,
ale z nagrywaniem tak rozbudowanych
form Włosi powinni
dać sobie jednak spokój. (3)
Wojciech Chamryk
Road Warrior/Gravebreaker
2020 Gates Of Hell
Fajny split dwóch undergroundowych
grup, parających się tradycyjnym
heavy metalem. Strona A
to australijski Road Warrior. Już o
nich pisaliśmy, więc bez większych
wstępów donoszę, że "Death In
Heels on Wheels" to surowy, dynamiczny
numer w stylu wczesnego
Running Wild, fajnie przyspieszający
i trwający ponad pięć minut.
"Death Promise", również znanego
z naszych łamów szwedzkiego
Gravebreaker (świetny długogrający
debiut "Sacrifice") to kontynuacja
flirtu z hard'n'heavy przełomu
lat 70. i 80.: rzecz niemocna brzmieniowo
i stylowa, z zadziornym
śpiewem, melodyjnym refrenem i
oldschoolowymi brzmieniami klawiszy,
zamknięte w trzech minutach.
Jeśli ktoś lubi takie granie i
ma gramofon, to nie ma się co zastanawiać.
(5)
Wojciech Chamryk
Sandstorm - Time To Strike
2020 Dying Victims
Lubię takie niespodzianki, kiedy
młody, właściwie dopiero raczkujący,
zespół zaczyna od tak zwanego
wysokiego C, wydając świetny,
debiutancki materiał. Stało się tak
również w przypadku debiutanckiego
MLP tego kanadyjskiego zespołu.
"Time To Strike" zespół
wydał początkowo własnym sumptem,
teraz ukazało się wznowienie;
również na winylu, nośniku dla
takich dźwięków wymarzonym.
Sandstorm kultywują dawne tradycje
oldschoolowego heavy w najbardziej
klasycznej postaci, czerpiąc
pełnymi garściami z lat 80.
Priest, Omen, Witchkiller - można
by wymieniać i wymieniać, ale
tych trzech młodych Kanadyjczyków
ma coś więcej niż tylko pasję i
chęć grania tak jak kiedyś, do tego
możliwie jak najwierniej co do stylistyki
i osiągnięcia dawnego brzmienia.
Dlatego, kiedy słucha się
"Death Is Near", "Hymn To Hell
Knights" czy "Whips And Chains"
od razu, bez żadnego wehikułu
czasu, można przenieść się w przeszłość
o jakieś 35-40 lat. Reszta
utworów w żadnym razie nie
odstaje, a szczególnie podoba mi
się "Denizen Of Hell", numer z
dyskretnymi akcentami hardrockowymi.
Wszystkie utwory są długie,
rozbudowane i dość zróżnicowane,
brzmią surowo i klarownie, a
mocniejsze, surowsze momenty,
dopełniają niezłe melodie. Teraz
powinni nagrać długogrającą,
utrzymaną w tej samej stylistyce
płytę i ruszyć w trasę, na przykład
z Savage Master i Enforcer, a może
być o nich głośno - przynajmniej
w metalowym podziemiu. (5)
Wojciech Chamryk
Scorcher - Systems Of Time
2018 Steel Gallery
Scorcher to projekt, który powołał
w 2012 roku Vangelis "Tex" Tekas.
W tym samym roku muzyk
ten, sam nagrał debiut "Armageddon
from the Sky", który ukazał
się pod szyldem Steel Gallery Records.
Po trzech latach ta sama
wytwórnia wydała drugi album
Greków, "Steal the Throne", który
firmował już zespół. Niemniej w
roku 2018 opublikowano ich trzeci
krążek, omawiany "Systems Of
Time", ten z kolei nagrał duet
wspomagany przez kilku gości. Ów
duet to Tex i jego brat, basista
Chris Tekas. Nie wiem jak brzmią
dwie pierwsze płyty tej formacji ale
"Systems Of Time" wypełnia na
prawdę wyśmienita muzyka. Pierwsze
to, co rzuca się w uszy to, fascynacja
US heavy metalem czy jak
ktoś woli US power metalem. Ten
zachwyt objawia się brzmieniowymi
wycieczkami w stronę dokonań
takich wykonawców, jak Helstar,
Vicious Rumors, Liege Lord czy
Jag Panzer. Niemniej nie brakuje
też odniesień do brytyjskiego
heavy metalu pokroju Iron Maiden,
Cloven Hoof, a nawet Dio.
Na prawdę świetna, intrygująca i
wybuchowa mieszanka. Kompozycje
utrzymane są głównie w szybkich
tempach, choć te średnie i inne
zwolnienia mają niewątpliwie
też miejsce. Po prostu Tex dba aby
jego muzyka była urozmaicona i
niosła wiele emocji, a także szafowała
wieloma nastrojami, gdzie
najważniejsza jest ta epicka atmosfera
(kłaniają się Manilla Road i
inne tego pokroju kapele). Na
"Systems Of Time" składa się
dziewięć utworów, niewątpliwie
każdy z nich to wyjątkowo smakowity
kąsek. Niesamowitą pracę w
wypadku partii gitar wykonuje tu
Vangelis Tekas. Po pierwsze brzmią
wyśmienicie, jest ich pełno,
wręcz gęsto, riffy techniczne i fantastyczne,
a sola zahaczają wręcz o
wirtuozerię. Jednak mimo niesamowitych
umiejętności Texa na
płycie znalazły się również solowe
popisy innych gitarzystów. Owymi
gośćmi byli kolejno, Mike Kyriakou,
Kosta Vreto (m.in. Horizon's
End i Wardrum) i Stelios Gatziolis.
W wypadku takich projektów
partie instrumentalne wykonuje
głównie jeden lub dwóch muzyków.
Na "Systems Of Time" Vangelisa
wspomaga brat Chirs, który
wykonuje wszystkie partie basu.
Wychodzi na to, że pozostałe instrumenty
zagrał sam Tex. Do niedawna
takie produkcje wyróżniały
się słabą jakością, a to za sprawą
jednowymiarowości instrumentów.
Trudno wymagać aby ten sam
muzyk nadał każdemu instrumentowi
indywidualne brzmienie i
charakter. Natomiast Tekasowi to
się udało znakomicie, w dodatku
brzmienie albumu może zawstydzić
nawet te najlepsze produkcje.
Nie wiem czy zaprogramował on
perkusję czy ją nagrał "żywą" ale jej
brzmienie nie rzuca się w uszy, jak
to było jeszcze parę lat temu. Poza
tym w jednym z kawałków zagrał
perkusista z prawdziwego zdarzenia,
Stergios Kourou (m.in. Horizon's
End i Wardrum) i nie działa
to na niekorzyść pozostałych kompozycji
i ich partii bębnów. Kolejnym
wyróżnikiem muzyki Texa
Tekasa są chwytliwe wręcz zaraźliwe
refreny i linie melodyczne. W
wyeksponowaniu ich pomaga sam
Vangelis, który również śpiewa.
Ma on ciekawy oraz dobrze osadzony
głos, co pozwala mu znakomicie
odnaleźć się w muzyce,
którą sam przygotował. Niemniej
muzyka Scorcher jest tak niesamowicie
dobra, że warta byłaby
jeszcze lepszej wokalnej oprawy.
No właśnie, mamy teraz czasy,
które nie sprzyjają działalności takim
zespołom, dlatego niekiedy
takie formacje nie wychodzą poza
fazę studyjnego projektu, a szkoda,
bo pomysł Vangelisa "Tex'a" Tekasa
wart jest aby funkcjonował
na scenie heavy metalu w najnormalniejszy
sposób. Jak ktoś jeszcze
nie trafił na płytę tego zespołu to
radzę się rozejrzeć, jest jak najbardziej
tego warta. Ja za to zaczynam
poszukiwania wcześniejszych płyt
z pod znaku Scorcher. (5)
Scream! - Scream!
2019 Self-Released
\m/\m/
Scream! to jednoosobowa formacja
NWOTHM założona przez
brazylijskiego multiinstrumentalistę
Raphaela Gazala. Jedynie
wspomaga go wokalista, niejaki
Welbe, który charakteryzuje się
mocnym i głębokim głosem. Trochę
w nim, i Barlowa, i Dickinsona...
na prawdę intrygująca persona.
Większość kawałków - z
siedmiu na debiucie - to oldschoolowe
bardzo dynamiczne heavy power
metyalowe hymny podane na
szybkości. Są to głównie długie,
melodyjne i ciekawie napisane
utwory, ale słucha się je jak dwutrzy
minutowe wałki. Maniacy
wspomnianego nurtu oraz tradycyjnego
heavy metalu powinni
czuć się komfortowo słuchając tego
wydawnictwa. Jedynie utwór "Salt"
ma wtłoczone wolniejsze epicko
brzmiące fragmenty, natomiast
"Berenice" oparte jest na znacznie
melodyjniejszym heavy metalu w
stylu Scorpions czy też Ozzy'ego.
I niestety, jest najmniej przekonywujący
na tej płycie, jak dla mnie.
W wypadku jednoosobowych projektów
wielką bolączką jest jednowymiarowość
takiej muzyki czy też
produkcji. Natomiast w wypadku
Scream! wszystko brzmi jakby ich
płytę nagrywał zespół z krwi i kości.
Poszczególne instrumenty oraz
wokal brzmią tu mocno i soczyście,
choć nad perkusją mogliby jeszcze
trochę popracować. Tym większe
gratulacje dla Raphaela za jego talent
i wyobraźnię. Jestem ciekaw
jak potoczą się losy tego projektu.
Ja życzę panom Gazal i Welbe jak
najlepiej i liczę na równie udaną
kontynuację, bo ich debiut jest naprawdę
zacny. (4,5)
\m/\m/
Secret Alliance - Solar Warden
2020 Punishment 18
Same nazwiska nie grają - ta stara
zasada obowiązuje praktycznie
wszędzie, w świecie muzyki również.
Dlatego różnych supergrup
powstawało i wciąż powstaje multum,
ale rzadko bywa tak, że zaskakują
one czymś więcej niż przeciętnością.
Z Secret Alliance nie
jest inaczej. Inicjatorem powstania
tego zespołu jest gitarzysta Gianluca
Galli, który zwerbował do
współpracy iluś kumpli, między
innymi wokalistę Vanexa Andrea
Ranfagnię, wirtuoza nad wirtuo-
176
RECENZJE
zów Alexa Masi czy jego jazzowy
odpowiednik Franka Gambale
(Chick Corea), znanego z Angry
perkusistę Ricardo Confessori
czy wybitnego basistę Tony'ego
Franklina - kto jak kto, ale Jimmy
Page z byle kim by w The Firm -
też nawiasem mówiąc supergrupie -
nie grał. I lipa, z dużej chmury mały
deszczyk. Są na "Solar Warden"
tzw. momenty, ale przeważa tu nudny,
sztampowy i nad wyraz monotonny
hard rock/rock progresywny.
Panowie grają wspaniale,
warsztat i umiejęności mają bowiem
niesamowite, ale zabrakło tu
większej ilości udanych kompozycji.
Nieliczne przebłyski, takie jak:
opener w stylu AOR "We're All In",
mocniejszy utwór tytułowy czy
progresywny "Superheroes" pokazują,
że zespół ma potencjał i pewnie
nie powiedział jeszcze ostatniego
słowa. Jednak od muzyków tej klasy
wymaga się zdecydowanie więcej
niż tylko poprawny i jako całość
po prostu nudny, album. (1,5)
Wojciech Chamryk
Serious Black - Suite 226
2020 AFM
Ta międzynarodowa grupa radzi
sobie całkiem nieźle, a "Suite 226"
jest już piątym albumem w jej dyskografii.
Nie mogę jednak pozbyć
się wrażenia, że kiedyś grała lepiej,
a bez Rolanda Grapowa czy Alexa
Holzwartha w składzie jednak
spuściła z tonu. Może mieć to
związek z faktem, że we współczesnym
power metalu bardzo już
trudno o jakąkolwiek oryginalność,
nawet jeśli ma się w składzie takiego
wokalistę jak Urban Breed (ex
Tad Morose i nie tylko), a i pozostali
muzycy z niejednego pieca
chleb jedli. Na "Suite 226" przeważa
więc oklepany, co najwyżej
poprawny power - zerkam na notatki
i powtarzają się w nich uwagi
"typówka", "bardzo to schematyczne",
etc. Nieco lepiej jest w
utworach balladowych, ze wskazaniem
na "Heaven Shall Burn",
ciekawy jest orientalizujący-symfoniczny,
trwający blisko dziewięć
minut utwór tytułowy, ale to zdecydowanie
zbyt mało, by dać tej
płycie notę wyższą niż: (2,5).
Wojciech Chamryk
Shadow's Far - Ninety-Nine
2019 Stonepath
Shadow's Far są ze Szwajcarii, grają
już dobrze ponad 20 lat i wydali
w tym czasie trzy płyty. Wcześniejszych
nie słyszałem, ale jeśli są
zbliżone poziomem do "Ninety-
Nine" to raczej po nie sięgnę, szkoda
czasu. I wcale nie chodzi o to,
że zespół gra źle czy nie radzi sobie
z instrumentami, bo wszystko jest
tu na wysokim poziomie muzycznym
i brzmieniowym. Sęk jednak
w tym, że wśród 11 utworów
nie da się znaleźć choćby jednego
własnego - zespół zajął z góry upatrzone
pozycje w świetnie wyposażonej
powielarni i kopiuje na potęgę,
tworząc melodyjny death/
thrash metal, który może ewentualnie
zainteresować nieosłuchanych
małolatów. Domyślam się, że
muzyka jest dla Shadow's Far bardziej
hobby niż ścieżką kariery, ale
z tego co słyszę panowie powinni
skoncentrować się na pracy w banku,
sprzedawaniu zegarków czy
czym tam się zawodowo zajmują.
(1,5)
Shadows Trip - Znaki
2019 Self-Released
Wojciech Chamryk
"Znaki" to debiutancka EP-ka zespołu
mającego już dość bogatą historię.
Shadows Trip powstał w
roku 2000, dokonał nawet jakichś
nagrań, ale istniał rapem sześć lat.
Reaktywowany po ponad 10 latach
przerwy wrócił do gry w całkiem
niezłym stylu, prezentując solidny
heavy/power metal w tradycyjnym
wydaniu. Co istotne brzmi on surowo
i dynamicznie, chociaż powstał
w ŚDK Tarnobrzeg, a miks i
mastering wykonał Gerard "Gery"
Niemczyk, czyli ktoś, kto powinien
być doskonale znany fanom
polskiego metalu sprzed lat. Tytułowy
opener to mroczny, miarowy
numer z niskim, zadziornym śpiewem
Michała Żaczka - bez typowego
refrenu, ale z fajną, dynamiczną
solówką. Znacznie ostrzejszy
"Piekielny dom" momentami ma
nawet w sobie coś z intensywności
thrashu, ale nie brakuje w nim
również miarowych zwolnień, a
nad całością unosi się duch NW
OBHM. "Barykada" jest z kolei
bardziej melodyjna, chociaż nie
brakuje tu również odniesień do
surowszych utworów Iron Maiden
z początków kariery. Grupa ma
więc potencjał, a ponieważ zapowiada
na ten rok pierwszy album,
to warto jej kibicować. (4,5)
Shakra - Mad World
2020 AFM
Wojciech Chamryk
Nie wiadmo jak Shakrze stuknęło
25 lat w muzycznym biznesie.
Ćwierć wieku to kawał czasu,
szczególnie w obecnych realiach
muzycznego biznesu, a jubileusz
ten jest tym bardziej godny podkreślenia,
że zespół przygotował z
jego okazji premierowy materiał,
nie próbując wykpiwać się kolejną
składanką czy nagranymi na owo
starymi utworami z początków
działalności. Szwajcarzy zawsze
grali na poziomie, hard 'n' heavy w
ich wydaniu nie był też nigdy jakąś
trywialną stylizacją, a "Mad
World" potwierdza to w całej
rozciągłości - zresztą fakt, że już od
15 lat współpracują z AFM też o
czymś świadczy. To aż 12 urozmaiconych,
bardzo różnorodnych
utworów. Znajdą więc na tej płycie
coś dla siebie zwolennicy mocniejszego
grania w duchu lat 80. ("Too
Much Is Not Enough", "I Still
Rock", "Turn The Light On"), jak
też bardziej przebojowe, lżejsze
utwory ("Fireline", "A Roll Of The
Dice", "Thousand Kings"). No i na
finał patetyczna ballada "Son Of
Fire", też ze znakiem najwyższej
jakości - jak już więc świętować jubileusze,
to właśnie w takim stylu,
z klasą i perspektywami na kolejne,
oby równie owocne, lata. (5)
Wojciech Chamryk
Shark Island - Bloodline
2019 SAOL
W roku 1989 drugi album Shark
Island "Law Of The Order" nie
chwycił, mimo tego, że firmująca
go wytwórnia Epic nie pożałowała
grosza na teledyski, na przykład
"Paris Calling". Fala grunge zatopiła
zespół do reszty, ale grupa odrodziła
się w XXI wieku, by teraz,
po kilkunastu latach przerwy, wydać
kolejny album studyjny. Zawartość
"Bloodline" na pewno nie
rozczaruje tych, którzy pamiętają
zespół z lat 80., bo to wciąż siarczyste,
melodyjne granie na poziomie.
Richard Black jest przy głosie,
ponownie wspiera go kumpel
sprzed lat, basista Christian Heilmann,
a i udanych utworów też tu
nie brakuje. Może w "7 Tears" zespół
za bardzo idzie w kierunku
łzawego popu, cover "Policy Of
Truth" Depeche Mode też nie
przebija oryginału - "The Chain"
Fleetwood Mac wyszedł im przed
laty znacznie lepiej, ale cała reszta
to już zdecydowanie wyższa półka.
Mamy tu więc sporo dynamicznych,
całkiem chwytliwych
utworów, gdzie na plan pierwszy
wysuwają się klasyczny hair "Rocks
On The Rocks" czy AOR-owy "Law
Of The Order", kolejne nawiązanie,
chociaż nie dosłowne, do płyty z
roku 1989. W balladach też urodzaj,
bo jedna ładniejsza od drugiej,
to jest "When She Cries" i "On
And On" - szkoda, że przed laty im
się nie udało, może teraz będzie
lepiej? (4)
Wojciech Chamryk
Silent Winter - The Circles Of
Hell
2019 Sonic Age
Zespół ten powstał w roku 1995
czyli parę lat wcześniej niż Sonata
Arctica czy Freedom Call. Niestety
mimo dwóch demówek wydanych
na kasetach nie udało im się
przebić na ówczesnym rynku.
Oczywiście nie poddali się bez walki,
bowiem broń złożyli dopiero w
roku 2001. Do swoich fascynacji
wrócili w roku 2018, czyli zdecydowanie
dawno po tym, jak ogólnie
swoje triumfy święcił melodyjny
power metal. A sądząc po zawartości
"The Circles Of Hell" zupełnie
nie odbiegają poziomem od
dwóch wyżej wymienionych filarów
sceny melodyjnego power metalu.
Czasami mam wrażenie, że
nawet ich przewyższają. Niestety
to żadna gwarancja, że tym razem
ten zespół zostanie w końcu zauważony.
Po prostu fani są osłuchani
taką muzyką, że ciężko ich
zainteresować nawet, gdy kompozycje
i wykonanie byłyby na bardzo
dobrym poziomie. A Grecy
zrobili na prawdę bardzo dobrą robotę.
Kawałki na "The Circles Of
Hell" napisane są z głową i wyobraźnią,
wykonane są dużą swobodą
i na wysokim poziomie technicznym.
Tak jak w wypadku takich
kapel numery bardzo łatwo
wpadają w ucho ale także mają
swój charakter. Sporą tu rolę odgrywa
wokalista Mike Livas, ze
znakomitym bardziej heavy metalowym
głosem. Czasami ale to z
rzadka Grecy grają ambitniej,
wtedy bliżej im do takiej choćby
RECENZJE 177
Angry (z najlepszych lat). Bardziej
symfonicznie robi się w "Silent
Cry", w którym to Mike'owi wtóruje
Dragica Maletic (ex Demist)
ze swoim a la operowym głosem.
Brzmienie i produkcja utrzyma jest
na wysokim poziomie wyznaczonym
przez dekady, gdy eksplorowano
ten gatunek. Niemniej nie
lukruje się u Greków, jak to na
ostatnich dokonaniach Sonata
Arctica, a raczej jest heavy metalowo,
jak na wczesnych płytach
Angry. Jeśli jeszcze macie miejsce
na kolejną formację grająca niezły
melodyjny power metal to namawiam
do zapoznania się z Silent
Winter i ich "The Circles Of
Hell". (4,5)
\m/\m/
Slaughter Messiah - Cursed To
The Pyre
2020 High Roller
Ten belgijski kwartet powstał
przed kilkunastu laty, a tworzący
go doświadczeni muzycy (znani
choćby z Ehthroned) są opętani
ideą tworzenia thrashu w odmianie
najbardziej brutalnej z możliwych.
Terminowali dość długo, wypuszczając
kolejne demówki i EP-ki,
aż dorobili się debiutanckiego albumu,
w dodatku firmowanego
przez High Roller Records. Na
"Cursed To The Pyre" w ośmiu
podejściach odmieniają więc na
wszelkie sposoby termin muzyczna
agresja, szaleńczo łojąc zbrutalizowany,
wzbogacony też odniesieniami
do death i black metalu, ekstremalny
thrash. W tej iście piekiej
nawałnicy złowieszczych dźwięków
bodaj tylko raz przez ponad
40 minut przydarzyła się dłuższa
chwila zwolnienia, w równie mrocznym,
kojarzącym się z doom metalem
i Black Sabbath, "The Hammer
Of Ghouls". Poza nim Lord
Sabathan wraz z kumplami nie
oszczędzają gardeł, strun ni naciągów
- zwolennicy starej szkoły takiego
grania z przełomu lat 80. i
90. na pewno będą zawartością
"Cursed To The Pyre" usatysfakcjonowani.
(4)
Wojciech Chamryk
Smoulder - Dream Quest Ends
2020 Cruz Del Sur Music
Od teraz Smoulder będzie nagrywał
inne płyty. Tematycznie. EPka
"Dream Quest Ends" kończy
jedną z opowieści inspirowaną prozą
Michaela Moorcecocka, którą
zespół snuł przez demo, LP i EP.
Formacja kupiła słuchaczy jednym
naprawdę doskonałym kawałkiem
z poprzedniego wydawnictwa, kapitalnie
skomponowanym i godnym
porównania niemal do kultowego
"Medieval Steel" - "Ilian of Garathorm".
Moim zdaniem to najlepszy
ich numer i w zasadzie żaden
inny kawałek Smoulder mu nie
dorównuje. Zwłaszcza, że muzycznie
zespół jest po prostu "tylko"
solidny, a wokalistka obdarzona
majestatycznym głosem, nie wykorzystuje
w pełni swoich możliwości
(jak się dowiecie z wywiadu - przynajmniej
na razie). Linie wokalne
w Smoluder nie pozwalają jej na
bogatą wokalną ekspresję, przez co
śpiewa monotonnie - a szkoda! Na
nowym wydawnictwie znalazły się
dwa świeże numery, napisane
przez perkusistę, Kevina Hestera.
To tradycyjny już dla Smoluder
podniosły, epicyzujący doom, będący
w zasadzie epic metalem
utrzymanym w wolnych tempach.
Największym ich atutem są majestatyczne,
klimatyczne gitary prowadzące.
Następny numer to hołd
dla zmarłego Marka Sheltona,
czyli cover "Cage of Mirrors" Manilla
Road, w którym możecie
usłyszeć Smoulder w dużo szybszych
tempach i... zadziornie śpiewającą
Sarah Ann. Ostatnie kawałki
to powtórzenie utworów z
demówki - ukłon w stronę fanów i
kolekcjonerów. Wszak wiadomo,
że demówki raczej się zbiera, niż
ich słucha. EPka, jak to EPka, ma
taką właściwość, że można na niej
umieścić wszystko i nie musi tworzyć
dzieła zamkniętego, jak klasyczny
długograj. Dla mnie ta EP to
ciekawostka, ale przede wszystkim
też zapowiedź nowego rozdziału w
działalności Kanadyjczyków. Obserwuję
to, co się dzieje i liczę na
to, że kanadyjskie zespoły wejdą
we wzajemną, samonakręcającą się,
twórczą relację (historia zna takie
przykłady, choć rzadziej w muzyce).
Łącząc to z zapowiedzią rozpoczęcia
czegoś nowego i obiecującymi
wokalami Sarah Ann we właśnie
nagranym coverze - mam nadzieję
na Smoulder podążający
epic metalową ścieżką mocy.
Strati
Snatch-Back - Ride Hard Run
Free
2019 Self-Released
W roku 1979 Snatch-Back wydał
singla "Eastern Lady / Cryin' to
the Night" i zniknął ze sceny.
Oczywiście nie jest to prawda, bo
lokalnie działali w St. Helens w latach
1974 - 1983. Niemniej faktem
jest, że wtedy wiedzieli o tym
nieliczni. Mimo wszystko do tych
informacji dotarli najzagorzalsi
współcześni fani nurtu NWOB
HM, mało tego spowodowali, że
zespół wrócił na scenę i to w oryginalnym
składzie. Wydarzyło się to
w roku 2016. Wtedy też wydali
EPkę "Back in the Game", natomiast
pod koniec roku 2019,
wreszcie ukazał się duży debiutancki
album, "Ride Hard Run Free".
Znalazło się na nim osiem utworów,
w których słychać wpływy zespołów
z wczesnych lat muzyków
m.in. Cream, Humble Pie, Hendrixa,
Juicy Lucie, Ten Years After,
Black Sabbath, Budgie a
także AC/DC, Rose Tattoo oraz
Motorhead. Niemniej we wszystkich
jest energia znana tylko z
okresu, w którym działał zespół
czyli NWOBHM. Osiem wyrównanych
i energetycznych heavy
metalowych kawałków z wyczuwalnym
wpływem hard rocka,
tworzących specyficzną mieszankę
należną tylko temu zespołowi. Aż
dziw, że nagrali to goście, którym
życie dołożyło kolejnych czterdzieści
lat. W ogóle tego nie czuć,
energia, wigor, witalność niczym u
nastolatków. Ciężko z "Ride Hard
Run Free" wybrać ten jeden, najlepszy
kawałek czy też wyróżniający
się najbardziej ponad inne.
Każdy ma coś w sobie, melodię,
fajną zagrywkę, więc każdy słucha
się z przyjemnością. Oczywiście
pod warunkiem, że waszym głównym
muzycznym priorytetem jest
tradycyjny heavy metal. Jako bonus
dołączony jest utwór "Boogie
Shoes", bujający, z gitarą slide oraz
dwa utwory "live" z 1978 roku,
dzięki którym można przekonać
się, że muzycy zbytnio nie oddalili
się od swojej muzycznej wizji z
początku kariery. Wszystko brzmi
współcześnie, mocno i czytelnie
(oprócz kawałków "live", które są
zdecydowanie szorstkie.). Ci co posłuchają
"Ride Hard Run Free" z
pewnością dołączą płytę do swojej
kolekcji i nie trzeba będzie ich namawiać
aby, co jakiś czas ją ponownie
przesłuchać. Natomiast fani
NWOBHM wezmą ją w ciemno.
(4,5)
\m/\m/
Solitary Sabred - By Fire &
Brimstone
2020 No Remorse
Cypryjska ekipa powróciła po kilku
latach milczenia w glorii i w
chwale, dzierżąc miecze, topory i
co tam jeszcze nawinęło się z tego
typu rynsztunku. Na szczęście nie
zapomnieli przy tym jak obsługuje
się gitary, z komponowaniem też
wszystko w porządku, tak więc
śmiało można mówić o "By Fire &
Brimstone" jako o ich najlepszej
płycie. Co prawda trzy albumy w
okresie prawie 20 lat nie są jakimś
oszałamiającym wyczynem na miarę
stachanowców metalu z innych
zespołów, ale tu najwidoczniej
idzie o jakość, nie o ilość. Solitary
Sabred gra epicki power metal i
wszystko jasne: mamy tu w większości
szybkie, dynamiczne i surowe
brzmieniowo kompozycje, ale
też sporo melodii, dwugitarowy
atak rytmiczno/solowy, wyrazista
sekcja rytmiczna plus ostry, drapieżny
śpiew Petrosa Leptosa i
chwacit, pozamiatane. Omen, Jag
Panzer, Slauter Xstroyes, Cirith
Ungol, Helstar, Warlord, Sanctuary
- wpływy i inspiracje są
ewidentne, ale Solitary Sabred
czerpią od gigantów sprzed lat nader
wdzięcznie, dodając też sporo
od siebie, co tylko dodaje klasy takim
utworom jak "Servants Of The
Elder Gods", "Invoking The Master"
czy najbardziej z nich urozmaicony
"Blestem". Aż dziwne, że na okładce
zabrakło naklejki "Słuchać głośno",
ale najwidoczniej fani już o
tym wiedzą, zaś inni dojdą do tego
sami. (5)
Wojciech Chamryk
Sons Of Apollo - MMXX
2020 InsideOut Music
Ta prog-metalowa supergrupa nie
zachwyciła mnie swym debiutanckim
albumem. "Psychotic Symphony"
wydał mi się jakiś taki wymęczony,
a w dodatku zespół na
dobre ugrzązł w schematach, tak
jakby za wszelką cenę próbował
udowodnić wyższość nad konkurentami
- wyczuwam wzmożoną
aktywność Mike'a Portnoy'a na
tym polu. Na "MMXX" trzeba było
trochę poczekać, ale to album
znacznie ciekawszy od poprzednika.
Portnoy najwidoczniej przestał
już myśleć o ściganiu się z Dream
Theater, a i równie utytułowani
koledzy postarali się ciut bardziej,
co przy ich potencjale i umiejętnościach
mogło skończyć się tylko
jednym: świetną płytą. Gdyby więc
trafił mi się malkontent przekonany
o tym, że progresywny heavy
178
RECENZJE
metal to nudy na pudy i zjadanie
własnego ogona, mam świetny dowód
na to, że nie zawsze tak jest.
Mamy tu blisko godzinę świetnej,
perfekcyjnie brzmiącej muzyki
przez duże M: metalowo-progresywnej,
ale wzbogaconej też elementami
hard rocka. Jest on słyszalny
najbardziej w finałowej suicie "New
World Today" (te organy, impet
całości, no i basowe solo!), ale i
"Wither To Black" również niczego
pod tym względem nie brakuje, bo
to moc taka, że wyrywa z głowy resztki
włosów. Albo ten opener
"Goodbye Divinity" z klawiszową
solówką czy piękna ballada "Desolate
July" - przeróżnej, muzycznej
dobroci mamy tu naprawdę dużo.
Wokalista Jeff Scott Soto również
jest w wybornej formie, tak więc za
"MMXX" mniej jak (5,5) panowie
ode mnie nie dostaną.
Spell - Opulent Decay
2020 Bad Omen
Wojciech Chamryk
Spell to trio pochodzące z Kanady,
kolejny z zespołów niemalejącej
fali klasycznego metalu/retro
rocka. Konsekwentnie i od lat robią
jednak swoje i w żadnym razie
nie wygląda mi to na koniunkturalne
podczepienie się pod akurat
modny nurt - słychać, że takie
dźwięki są im więcej niż bliskie, nie
wyglądają też na gości wskakujących
w retro ciuszki tylko na potrzeby
sesji zdjęciowych. "Opulent
Decay" jest już ich trzecim albumem,
więc o jakiejkowiek amatorszczyźnie
nie ma mowy, to heavy
rock wysokich lotów. Celowo
używam tu tego określenia, bo chociaż
zespół zaczynał, jeszcze pod
nazwą Stryker, od tradycyjnego
heavy metalu, to jednak obecnie
sięga znacznie głębiej, proponując
efektowną, urozmaiconą i wymykającą
się z szufladek hybrydę hard
rocka, heavy metalu i klasycznego
rocka. Mamy tu więc czytelne odniesienia
zarówno do lat 70., jak i
80., hard rocka przefiltrowanego
przez początki nurtu NWOBHM i
wczesnego metalu w najbardziej
archetypowym wydaniu - surowego,
ale też całkiem melodyjnego.
Świetny opener "Psychic Death",
równie udany numer tytułowy,
"Sibyl Vane" niczym z końca lat
60. - już początek płyty pokazuje,
że Spell ma papiery na granie, pomysły
i jasną wizję artystycznego
kierunku. A dalej mamy jeszcze
singlowy "Deceiver", łączący wpływy
Thin Lizzy i Wishbone Ash
"Dawn Wanderer", majestatyczny
"Saturns Riddle" z basowym, przesterowanym
wstępem i partią fletu
czy "Ataraxia", numer a capella,
niczym jakaś staroangielska ballada
sprzed wieków. Świetna to
płyta, warta polecenia! (5)
Wojciech Chamryk
Stallion - Slaves Of Time
2020 High Roller
"Slaves Of Time" to trzecie wydawnictwo
niemieckiego Stallion.
Interpretującowy tytuł pod kątem
zawartości muzycznej tego krążka
muszę stwierdzić, że czas, który
jest tam przywołany to zdecydowanie
lata osiemdziesiąte. Faktycznie,
słuchając takich kawałków,
jak "Waking The Demons" czy
"Beat The Beast" oraz patrząc na
zdjęcia kapeli można niejednokrotnie
odnieść wrażenie, że chłopaki
rzeczywiście są niewolnikami
wspomnianej dekady. Muzyka wypełniająca
"Slaves Of Time" to klasyczny
heavy wyrosły chyba z
głównie niemieckich tradycji (tu i
ówdzie kłania się Accept, momentami
gdzieś tam nawet przejdą
echa wczesnego Running Wild
itd.). Nie są to na pewno jedyne
wpływy, do których sięga ekipa z
Weingarten. Otóż spójrzmy na
przykład taki "Time To Reload".
Owszem, jest to jak najbardziej
heavy metal, jednakże można w
nim usłyszeć nieco wpływów
amerykańskiego tzw. "pudel metalu".
Oczywiście bardziej w znaczeniu
Motley Crue niż Cinderelli,
ale jednak. Innym punktem, na
który nie sposób nie zwrócić uwagi
są szaleńcze partie wokalne Pauly'
ego na przykład w takim "Brain
Dead". Facet momentami brzmi
niczym Udo Dirkschneider, momentami
zaś zawodzi niczym King
Diamond. Generalnie jest on bardzo
mocnym punktem tej grupy.
Cóż, Stallion jest zespołem, który
dość odważnie idzie po heavy metalowej
drodze. Jeżeli utrzyma tempo
i poziom to może zajść naprawdę
daleko. (4,5)
Bartek Kuczak
Strana Officina - Guerra Triste
2019 Jolly Roger
"Guerra Triste" to wyjęty utwór z
bardzo udanej płyty Strana Officina
"Law of the Jungle" (2019).
Z pozoru leniwy i rozlazły kawałek
ale ma coś w sobie, dzięki czemu
bardzo go lubię, może właśnie po
przez tę zwyczajność, oddanie
atmosfery klasycznego heavy metalu
czy też wyśmienitą solówkę w
środku kompozycji. Niemniej
"Guerra Triste" nie jest bohaterem
tej EPki, a są nimi dwa niepublikowane
utwory promo z 2006 roku,
które pochodzą z archiwum
Rolando Cappanera. Pierwszy z
nich to leciutko punkujący "Vai
Vai", drugi, to natomiast do bólu
klasyczny i bardzo soczysty "Sole
Mare Cuore". Palce lizać. Pozostałe
dwa nagrania to też archiwa ale
słabo brzmiące bootlegi. Pierwszy
to solo Fabio Cappanera przechodzące
w utwór "Officina", zarejestrowany
został w 1984 na koncercie
w Livorno. Drugi to "Non C'e'
Piu' Mondo" też nagrany w 1984
ale tym razem w Prato. Oba nagrania
pochodzą z prywatnego archiwum
Marcone Gulio zwanego
Nonseinormale56, jednego z większych
fanów Strana Officina. Na
pewno EPka "Guerra Triste" to
ciekawostka ale wyłącznie dla fanów
tego włoskiego zespołu, reszta
z pewnością będzie wolała wspomniany
pełny album "Law of the
Jungle". (4)
Subterfuge - Prometheus
2019 Pure Steel Publishing
\m/\m/
Tempo doprawdy imponujące: półtora
roku po premierze debiutanckiego
albumu "Projections From
The Past" Subterfuge wydali kolejny
krążek. Również koncepcyjny,
jeszcze dłuższy od poprzednika,
trwający bowiem niemal 94 minuty,
a do tego znacznie lepszy, co
jest tu chyba najbardziej istotną
informacją. Dobrze, że po sukcesach
naszych grup parających się
ekstremalnymi odmianami metalu
oraz równie dynamicznym rozwoju
sceny hard 'n' heavy w ostatatnich
latach doczekaliśmy się wreszcie
zespołu grającego progresywny metal
na światowym poziomie. Nic
dziwnego, że "Prometheus" firmuje
niemiecka wytwórnia Pure
Steel, a płyta zbiera świetne recenzje
za granicą, bo to urozmaicony
materiał na najwyższym poziomie.
Zaciekawia już sama historia, bo
bohater, znany już z pierwszej jej
części, budzi się po trwającej wiele
tysięcy lat hibernacji i okazuje się,
że jest pomiędzy ludźmi pierwotnymi.
Może więc mieć wpływ na
ich rozwój, ale musi też zmierzyć
się z obcymi, którym jego zabiegi w
żadnym razie nie są rękę. Towarzyszy
tej opowieści iście porywająca
muzyka. Dwa kompakty, dwa rozdziały
po osiem utworów - opisywanie
każdego z nich mija się z
celem, tym bardziej, że nie ma tu
słabych momentów. Co ważne metal
w progresywnej odsłonie dopełniają
tu inne, ale świetnie dopasowane
składowe, od heavy w najbardziej
tradycyjnej formie do blackowej
intensywności. Pojawiają się
też klasycznie progresywne czy
nawet jazzujące akcenty, szczególnie
gdy do głosu dochodzi saksofon.
W kilku utworach mamy też
partie skrzypiec, a poza wyrazistymi
gitarami lidera sporo do powiedzenia
mają też instrumenty klawiszowe
z pełną paletą brzmień, od
syntezatorowych do organowych.
Do tego zespół dysponuje dwojgiem
wokalistów i to jest kolejny
jego atut, bowiem Kinga Lis i Mateusz
Drzewicz często śpiewają
oddzielnie, ale nie brakuje też
świetnych duetów, dzięki czemu
warstwa wokalna "Prometheus"
tylko zyskuje. Subterfuge mogę
więc z czystym sumieniem polecić
każdemu zwolennikowi takich mocnych,
progresywnych dźwięków,
od razu nasuwa mi się też pytanie,
czym zespół zaskoczy nas na kolejnej
części tej trylogii, bo znając
podejście Tyberiusza Słodkiewicza
to pewnie już pracuje nad kolejnym
materiałem. (5,5)
Wojciech Chamryk
Surgical Strike - Part Of A Sick
World
2020 Metalville
Ten niemiecki kwartet gra na
swym długogrającym debiucie całkiem
nieźle. Trudno zresztą określić
ich mianem debiutantów, skoro
grupa zanotowała już, zwieńczony
nawet kasetami demo, epizod
w pierwszej połowie lat 90., ale
później zanotowała kilkunastoletnią
przerwę, by ostatecznie reaktywować
się przed sześciu laty w zreformowanym
składzie. Surgical
Strike grają thrash: brutalny i
intensywny, ale naznaczony też
techniczną biegłością, co znajduje
odbicie nie tylko w partiach instrumentalnych
naprawdę wysokich
lotów, ale też urozmaiconych aranżacjach
tej ostrej łupaniny na najwyższych
obrotach. Sęk tylko w
tym, że ta perfekcyjnie działająca
maszyneria krztusi się i niedomaga
z powodu perkusji - nie, że Moritz
Menke sobie za nią nie radzi, ale z
powodu fatalnego, syntetycznego
brzmienia, szczególnie doskwiera-
RECENZJE 179
jającego w najszybszych partiach,
których na "Part Of A Sick
World" nie brakuje. Wielu słuchaczom,
przywyczajonym do niskiej
jakości współczesnie realizowanych
produkcji, pewnie nie będzie
to przeszkadzać, ale mnie taka niekonsekwencja
po prostu razi, bo
psuje naprawdę niezłej płycie cały
efekt. (3)
Wojciech Chamryk
Taraban - How The East Was
Lost
2019 Self-Released
Lubię takie zaskoczenia - człowiek
niby osłuchany, płyty, kompakty i
kasety wyzierają niemal z każdego
kąta, ciągle czegoś słucham w sieci,
czytam w niej i w muzycznych pismach
o rozmaitych nowościach, a
tu proszę, jaka przyjemna niespodzianka!
I to z Krakowa, gdzie
wspaniale rozwija się nie tylko
scena ekstremalna, ale też progresywna
i klasycznie rockowa. I tak
do moich niedawnych odkryć z
dawnej stolicy, Vody i Only Sons,
dołączyło trio o dość oryginalnej
nazwie Taraban. Pewnie większość
czytelników kojarzy fragment
hymnu "(...) pono nasi biją w
tarabany", ale już mniej osób wie
co to takiego ów taraban. Tymczasem
jest to pochodzący ze wschodu
bęben wojenny, powszechnie kojarzony
z Turkami. Od teraz skojarzenie
będzie znacznie przyjemniejsze,
zwłaszcza dla fanów klasycznego
rocka. Krakowskie trio zadebiutowało
bowiem długogrającym
materiałem w wielkim stylu,
perfekcyjnie łącząc w tych siedmiu
utworach heavy rocka, psychodelię
lat 60. i coś, co obecnie określa się
mianem proto metalu, czyli mocne
granie z czasów, gdy określenie
heavy metal jeszcze nie funkcjonowało,
bo nie było znane. Skojarzenia
z dokonaniami Blue Cheer,
dwójki Leaf Hound, wczesnego,
zafascynowanego bluesem Black
Sabbath czy Coloured Balls z
czasów koncertowego albumu
"Summer Jam" nasuwają się od
razu, ale Taraban, w przeciwieństwie
do Australijczyków, stawia
na autorskie utwory, podobny jest
tylko ich luźny, jamowy charakter.
Słucha się tego materiału doskonale,
bo skrzy się on od świetnych riffów
i solówek, również oszczędnie
grająca sekcja wybornie wywiązuje
się ze swoich zadań. Pojawiają się
też gdzieniegdzie dodatkowe, kobiece
wokale, partie klawiszowe
oraz saksofonu, dzięki czemu "Wizard's
Hand" nabiera w końcówce
spacerockowego charakteru, a "Liberty
Fraternity" szalonej, psychodelicznej
improwizacji. (6, a co!)
Terrifiant - Terrifiant
2020 Gates Of Hell
Wojciech Chamryk
Lubię takie kapele, jak Terrifiant.
Za co? Za to chociażby, że grają na
totalnie na luzie bez żadnej spiny i
kija w dupie. No i co z tego, że taki
"Devil in Transport" brzmi jak
jakaś kopia Mercyful Fate dla bardzo
ubogich. Co z tego, że czasami
można odnieść wrażenie, że pan
wokalista się najwyraźniej trochę
rozmija ze swym powołaniem z powołaniem.
Co z tego, że taki "Bed
Queen" jest do bólu prymitywny.
Co z tego, że… A dobra, walić to!
"Terrifiant" to zbiór ośmiu kawałków,
przy których noga sama tupie,
głowa sama macha, a ręka sama
sięga po piwo! Nieco mylące
może być tu stylizowane na podniosłe
intro zatytułowane "Steel
For Life", jednakże po nim dostajemy
solidną dawkę beztroskiego
rockendrolla polanego heavy metalowym
sosem i podanego w bardzo
oldschoolowej formule. Mowa to o
wspomnianym już "Devil in Transport".
Wesołości i beztroski tu nie
brakuje, chociażby spójrzmy na kawałek
"Just Because I Can". Kawałek
trochę w stylu hard rocka z lat
siedemdziesiątych, opatrzony prostym
(niejeden pewnie stwierdzi,
że głupawym), aczkolwiek dosadnym
tekstem. Chcecie wiedzieć,
czym jest ten cały Terrifiant? Posłuchajcie
najpierw tego utworku.
Podoba się? To znaczy, że ten album
jest dla Was. Oczywiście
mam świadomość, że nie jest to
muzyka najwyższych lotów, więc
oceniam debiut Belgów na (3,5),
ale i tak uważam, że warto posłuchać.
Bartek Kuczak
Testament - Titans Of Creation
2020 Nuclear Blast
Po czterech latach od wydania albumu
"Brotherhood Of The Snake"
i wpadnięciu w koncertowy
wir, grupa Testament postanowiła
po raz kolejny przysiąść w studiu i
uraczyć nas swym trzynastym
krążkiem w karierze. Krążkiem, po
którym na pewno można oczekiwać
wiele. Zresztą samo logo Testament
już do czegoś zobowiązuje.
Co prawda w swej całej trwającej
już prawie czterdzieści lat karierze
Chuck, Eric i kumple nie stronili
od eksperymentów, jednakże
nigdy nie wyzbyli się całkiem swej
thrash metalowej tożsamości. Nigdy
też nie zeszli oni poniżej pewnego
dość wysokiego poziomu.
Nie inaczej sprawa ma się z "Titans
Of Creation", gdyż taki tytuł
nosi najnowsza produkcja Testament.
Nie zawiedzie ona zwłaszcza
tych słuchaczy, którzy polubili
ostatnie produkcje Amerykanów.
Na tym albumie dzieje się sporo, oj
sporo. Nie od dziś wiadomo, że
czego jak czego ale bogactwa kompozycyjnego
utworom Testament
odmowić nie można. Tak jest też
tym razem. Weźmy chociażby
pierwszy z brzegu "Children Of
The Next Level". Utwór trwający
ponad sześć minut z wieloma przeplatającymi
się ze sobą wątkami.
Zresztą to samo można napisać o
następującym zaraz po nim
"WWIII", mimo, że trwa ona nieco
krócej. Eksperymenty? Nie jest ich
za wiele, ale się zdarzają. Przykładem
mogą być czysto black metalowe
skrzeki Petersona w kawałku
"Curse Of Osiris" czy też wykorzystanie
chórów w "Catatombs". Nie
brakuje tu także przebojowości,
której przykładem jest moim zdaniem
najlepszy na "Titans Of Creation"
utwór "Dream Deceiver".
Pokuszę się tuo stwierdzenie, że
ma on nawet pewien swego rodzaju
radiowy potencjał. Podsumowując,
"Titans Of Creation" to niemalże
godzinna porcja muzyki,
która powinna zadowolić zarówno
tych, którzy kochają ten stary Testament
(swoją drogą fajna zbitka
wyrazowa) z "The Legacy", jak i
tych, którzy katują się "Dark
Roots Of The Earth". (4,5)
The Oneira - Injection
2020 Rockshots
Bartek Kuczak
Niewiele wiem o The Oneira. Na
pewno jest prowadzona przez
greckiego multiinstrumentalistę Filipposa
Gougoumisa. Wspomagają
go muzycy z Grecji, Włoch i
Niemiec, a do tej pory ukazały się
jego trzy albumy, "Natural Prestige"
(2011), "Hyperconscious"
(2014), a także "Injection"
(2020). Właśnie poznałem ten
ostatni. Muzyka, która znalazła się
na nim to niewątpliwie progresywny
metal, w jego szerokim pojęciu,
z mocnymi akcentami wpływów
progresywnego rocka. Z tego
powodu muzyczny świat Pana Filipposa
jest bardzo rozmarzony,
zamyślony, wręcz ulotny, a jednak
pełen optymizmu. Nawet gdy są
mocniejsze fragmenty - a są - wiele
w nich jest zadumy i kontemplacji.
W wypadku tego zespołu można
wypisać pełen zastęp kapel z progresywnej
sceny metalu i rocka,
który miały jakiś wpływ na wyobraźnię
i talent Gougoumisa, ale
najważniejsze, że Filippos wędruje
swoją własną ścieżką. Mało tego
potrafi zaintrygować i wciągnąć w
swoja muzyczną - i nie tylko -
opowieść. Teksty dotyczą pozytywnego
spojrzenia na walkę ze strachem
i smutkiem, a dźwiękowa historia
Greka wydaje się lekka i
łatwo przyswajalna, choć tak naprawdę
wiele w niej technicznego i
pięknego grania. Niesamowicie
działa na mnie emocjonalność tej
muzyki. Nie spodziewałem się, że
te wszystkie odcienie subtelności
mogą tak dotknąć mojej wrażliwości.
Niestety The Oneira i ich "Injection"
to kolejna dobra produkcja
z progresywnej sceny i nie mam
pojęcia, jak poradzicie sobie z
ostatnim natłokiem tych wydawnictw.
Na coś będziecie musieli zdecydować,
może właśnie będzie to
The Oneira? (4)
\m/\m/
The Spirit Cabinet - Bloodlines
2020 Ván
Standard. Kilku młodych chłopaków
we wczesnych latach 90. zaczyna
muzykowanie od black metalu,
ale w końcu odkrywają też
inne dźwięki - tradycyjny heavy,
doom... Czasem daje to świetne
efekty ("Gravitas" Dead Kosmonaut),
ale w przypadku holenderskiego
The Spirit Cabinet już
niekoniecznie. Począwszy od pretensjonalnej
nazwy, manierycznego
wokalisty, żyjącego chyba wyobrażeniami,
że jest klasycznym
śpiewakiem, nie wrzaskunem z
podziemnego zespołu, aż po monotonną
mieszankę metalu lat 80./
doom/blacku - nic tu się nie zgadza
ani do siebie nie pasuje. Czasem
brzmi to wręcz karykaturalnie, tak
jak w "In Antique Vortex" czy "The
Medium In The Mask", bo to bardziej
zlepki przypadkowych pomysłów
niż przemyślane, zwarte kompozycje.
Co gorsza trwają one bez
wyjątku od blisko sześciu do dziesięciu
minut, kiedy ciekawych pomysłów
wystarczyłoby maksymalnie
na utwór o połowę krótszy;
więc nie dość, że płyta jest słaba, to
180
RECENZJE
jeszcze nudzi, bo co lepsze patenty
i tak rozpływają się w powodzi
tych gorszych i totalnie wtórnych.
Nawet kiedy robi się ciut ciekawiej,
tak jak w tradycyjnie metalowym
"Satan The Healer", to i tak słychać,
że to nic więcej jak tylko
przykład koniunkturalnego grania
czegoś, do czego tak naprawdę nie
ma się ani serducha, ani tym
bardziej odpowiedniego podejścia.
Może "Bloodlines" jest więc komuś
potrzebne, ale dla mnie to płyta-nieporozumienie,
próba dorobienia
artystycznego uzasadnienia
do czegoś miałkiego i tak naprawdę
nieistotnego. (1)
Wojciech Chamryk
The Third Grade - Of Fire and
Ashes Pt2
2020 Art Gates
The Third Grade to hiszpański
zespól, który powstał w roku 2010.
Włącznie z "Of Fire and Ashes
Pt2" nagrał trzy duże albumy oraz
tyle samo EPek. W formacji głównym
głosem jest kobiecy wokal
należący do Marii Cobos. Jednak
często współbrzmi on z męskim
głosem, a czasami bywa, że ten
męski śpiew zaznacza swoją dominację.
Wokal Marii jest zazwyczaj
zwyczajny acz rockowy i mocny,
czasami pobrzmiewa, jak inne kobiece
głosy z melodyjnych powermetalowych
formacji. Najbardziej
chyba w utworze "Of Fire and
Ashes". Niemniej The Third Grade
do tego grona nie należy, bowiem
to stricte progresywno metalowy
twór. Muzyczne skojarzenia
jak najbardziej są - Dream Theater,
Vanden Plas, Thresheld, Pagan's
Mind - mimo to Hiszpanie w
pełni kreują swój własny muzyczny
świat. Uwielbiają oni bardzo mocne,
dynamiczne i techniczne granie,
tak jak w "The Lost" czy "Exilium",
aczkolwiek równocześnie
uwielbiają melancholijne i klimatyczne
wolne przestrzenie, tak jak w
"A Heart inside the Box" czy "Rays
of Light". Oba te środowiska egzystują
obok siebie, przenikają się i na
wzajem się definiują. Te kontrasty
w wykonaniu muzyków The Third
Grade są fantastyczne. Odnajdują
się zarówno w krótkich jak i długich
formach. Tych dłuższych jest
zdecydowanie więcej, bowiem
krótkich mamy tylko dwie "Intertwine"
i wspominany już "Rays of
Light". Natomiast wśród długich
mamy też suitę, prawie siedemnastominutowego
kolosa "A Cold
Awakening". Dla progresywnego
maniaka "Of Fire and Ashes Pt2"
to istny raj, znajdzie w nim wszystko
o czym marzy. Inna sprawa jest
taka, czy tych chętnych znajdzie
się odpowiednio wielu, a raczej nieliczni
interesują się wszystkim, co
ukazuje się na twej scenie. Większość
mimo wszystko woli pozostać
przy sprawdzonych nazwach,
których jest na prawdę dużo. Gdyby
jednak ktoś miał chęć, to polecam
Hiszpanów z The Third Grade.
(4,7)
\m/\m/
The Three Tremors - The Solo
Versions
2018 Steel Cartel
Na początku roku 2019 ukazał się
debiut projektu The Three Tremors.
Tworzą go instrumentaliści
zespołu Cage i trzech wokalistów
Tim "Ripper" Owens, Sean Peck
oraz Harry Conklin. Bazą powstania
tego pomysłu była pewna historia
związana z innymi wokalistami,
tuzami, Robem Halfordem,
Brucem Dickinsonem oraz Geoffem
Tatem. Ponoć swego czasu
miał powstać grupa, gdzie mieli
wspólnie śpiewać, ale niestety nic z
tego im nie wyszło. Za to The
Three Tremors istnieje, ma za
sobą kilka tras, kontynuację debiutu
w postaci "The Solo Versions"
oraz pracuje nad swoją drugą długogrającą
płytą. Siłą rzeczy na
"The Three Tremors" znalazła się
muzyka, która jest porównywalna
do tej wykreowanej przez lata w
Cage. Jest to wypadkowa klasycznego
heavy metalu przepuszczona
przez pryzmat albumu "Painkiller"
Judas Priest i współczesnego
spojrzenia na ten gatunek.
Nie będę ukrywał, lubię właśnie
takie spojrzenie na współczesny
heavy metal. Na krążku znalazło
się aż dwanaście wyrównanych kawałków,
bardzo solidnych i gęstych
w swoim przekazie. Ta równorzędność
utworów trochę psuje odbiór
samej muzyki, a niektórych może
nawet lekko znudzić. Nie pomagają
dwa przebłyski, którymi są dwie
wyśmienite kompozycje, a mam na
myśli openera "Invaders From The
Sky" oraz szybki i mocny strzał w
pysk "The Cause". Gdyby było więcej
takich utworów być może odbiór
płyty byłby znacznie lepszy,
ale i tak uważam, że na "The
Three Tremors" jest bardzo przyzwoicie.
Niemniej największą atrakcją
na tej płycie jest trzygłos
wspomnianych wokalistów. W tym
wypadku jest również nieźle ale
niestety nie ma przebłysków geniuszu
sztuki wokalnej, na co nastawia
nas sam projekt. No i największym
moim problemem przy tym
albumie było zbyt mocne skupienie
się na tym, która partia należy
do którego śpiewaka. Dla mnie było
to duże wyzwanie, które dość
mocno rozpraszało mnie przy słuchaniu
tej płyty. "The Solo Versions"
jest niczym innym jak zaśpiewaniem
materiału z "The
Three Tremors" ale przez każdego
wokalistę z osobna. Przyznam się,
że takie podejście ułatwiło mi odbiór
tej muzyki. Każdy z trójki
śpiewaków, zrobił to po swojemu i
w sposób którego można byłoby
się spodziewać, czyli na niezłym
poziomie. Przynajmniej tak jest w
wypadku Tima Owensa i Seana
Pecka. Natomiast to co zrobił
Harry Conklin przyprawiło mnie
o zawrót głowy. Już samo otwarcie
w "Invaders From The Sky" spowodowało
rozsypanie się szczęki po
podłodze i to wrażenie trzymało
mnie do końca wykonania Harry'
ego. Nie mam pojęcia dlaczego ale
ta sesja wyszła mu zdecydowanie
lepiej niż dobrze. Poza tym produkcje,
nad którymi ma piecze
Sean Peck, mają zawsze swoją jakość.
Tak jest także w wypadku
"The Solo Versions", jakość brzmienia
wzorowa, świetna jest też
oprawa graficzna, jak i samo wydanie
albumu. Także jak ktoś gustuje
w takiej formie klasycznego
heavy metalu, nie będzie miał większych
wyrzutów przy zakupie tego
wydawnictwa. (3,7)
The Unity - Pride
2020 Steamhammer/SPV
\m/\m/
Formację The Unity poznałem relatywnie
niedawno, bo 24 lutego
2020 roku podczas ich koncertu
przed Rhapsody of Fire w warszawskiej
Progresji. Ekipa zaraziła
mnie swoją muzą od pierwszego
utworu, a ich koncert uważam za
najlepszy z pośród całej trójki
prezentującej się tego wieczoru. Po
powrocie do domu od razu zagłębiłem
się w dyskografię zespołu,
a gdy usłyszałem, że mogę zabrać
się za ich najnowsze wydawnictwo
- "Pride" z 13 marca 2020 roku -
od razu wziąłem się za słuchanie.
Album otwiera "The New Pandora"
- instrumental przeradzający się w
"Hands of Time". Otwieracz płyty
od samego początku chwyta i jest
jednym z moich ulubionych utworów
z najnowszego albumu Niemców.
Podobnie kolejny, na którego
potrzebowałem trochę czasu, by
się oswoić - "Line And Sinker". Refren
utworu zapada w pamięci i nie
dziwię się, że został wybrany jako
drugi singiel promujący album. Został
opublikowany wraz z klipem
na YouTubie 28 lutego 2020. Po
drugim singlu, nadchodzi singiel
numer 1., czyli mój absolutny faworyt
z płyty - "We Don't Need
Them Here" wypuszczony już 31
stycznia 2020 roku. Kawałek o
żądnych władzy i wpływów dyktatorach
chwycił mnie od pierwszego
usłyszenia już podczas koncertu w
Progresji, gdyż zespół zawarł ten
kawałek w setliście. W następnej
kolejności atakuje nas utwór "Destination
Unknown". Kawałek bardzo
radiowy, jak i koncertowy.
Myślę, że refren i riff przewodni
idealnie nadadzą się do skakania
pod sceną podczas spotkań z zespołem.
Ballada "Angel of Dawn",
która zaczyna nam grać jako kolejna,
również zapisuje się w pamięci
refrenem, choć nie polubiłem jej
tak bardzo jak poprzedniczki ("The
Willow Tree") z albumu z 2018
roku. "Damn Nation" natomiast
jest dla mnie duchowym spadkobiercą
"Last Betrayal" z "Rise" -
zasuwające riffy i solówki Henjo
Richtera i Stefana Ellerhorsta
oraz subtelne klawisze Saschy Onnena
zapadają od razu w pamięci -
kolejny z moich ulubieńców z płytki.
Następny utwór to kontrast do
"Nacji" - "Wave of Fear" jest utworem,
którego najsłabiej zapamiętałem
i polubiłem z całej tracklisty.
Nie warto go jednak pomijać podczas
słuchania całej płytki. Po
"Fali" przychodzi czas na kolejnego
potencjalnego kandydata do radiowego
hitu, czyli "Guess How I Hate
This". Jak dla mnie najlepszy wybór
na 3. singla z płyty (o ile takowy
powstanie) - refren od razu zapada
w pamięci, a z drugiej strony
jest to solidna porcja soczystego
hard'n'heavy. Ciężkość potęguje
kolejny utwór - "Scenery of Hate".
Przepełniony złością i ciężarem
utwór jest przy "Damn Nation"
najbardziej metalowym kawałkiem
na płycie, równie mocno zapadającym
w pamięci. W tym momencie
znów zostajemy zaskoczeni
kompletną zmianą stylu, bo następny
w kolejce stoi rock&rollowy
"Rusty Cadillac" - piosenka w zupełności
odstająca od reszty płyty,
ale chwytająca od razu - mam nadzieję,
że znajdzie się w koncertowej
setliście, bo buja niesamowicie!
Całość zamyka "You Don't Walk
Alone", w którym mocno słyszę nawiązanie
do tradycyjnego "Auld
Lang Syne (You'll Never Walk
Alone)" - przyjemny utwór na koniec
albumu. "Pride" to niewątpliwie
solidna pozycja w dyskografii
The Unity. Mimo, że album nie
strącił swojego poprzednika "Rise"
z pozycji mojego ulubionego wydawnictwa
formacji, to kroczy za nim
bardzo blisko. Wiele utworów
wpada w ucho za pierwszym razem,
kilku trzeba dać trochę więcej
czasu by się spodobały, ale nadal
warto zaopatrzyć się i zaznajomić z
albumem. Płyta trafi do mojej kolekcji
przy pierwszej możliwej okazji,
a ja sam czekam niecierpliwie
RECENZJE 181
na headlinowy koncert chłopaków
w Polsce, który mam nadzieję, że
już niedługo. (4,5)
Maciej Uba
The Wizar'd - Subterranean Exile
2020 Cruz Del Sur Music
Ten australijski zespół kwalifikowany
jest jako reprezentant sceny
doom/heavy metal, ale to zbytnie
uproszczenie. Oczywiście, w muzyce
The Wizar'd słychać wpływy
dokonań Pagan Altar, Trouble
czy Candlemass, ale to tylko jedno
z jej oblicz. Drugie jest jeszcze
ciekawsze, sięga bowiem zarówno
do czasów największej świetności
Black Sabbath, jak też klasycznego
hard/heavy rocka czy czasem
nawet rocka psychodelicznego.
I czasem naprawdę można
mieć wątpliwości, kiedy słucha się
tytułowego openera, "Wizard's Revenge"
czy "Master Of The Night",
czy aby na pewno nie są to jakieś
archiwalne perły z lamusa hard
rocka wczesnych lat 70., bo to surowe,
ale meldyjne granie na naprawdę
wysokim poziomie. Zaskakuje
instrumentalna, klimatyczna
miniatura "Ecstatic Visions Held
Within The Monastic Tower", po
której dobre wrażenie podtrzymują
rocker "Long Live The Dead" i
dynamiczny "Evil In My Heart",
ale finał jest jeszcze ciekawszy.
"Dark Forces" nie dość, że jest najdłuższy
na płycie, to w dodatku
chłopaki pokombinowali w nim z
aranżacją, zadbali o świetne wyważenie
balladowych i mocniejszych
partii, a trzy solówki są już tylko
istną wisienką na torcie. "Subterranean
Exile" to już czwarty album
w dorobku The Wizar'd, ale dzięki
współpracy z Cruz Del Sur
Music pierwszy, który ma szanse
na szersze uznanie. I fajnie, bo dobrej
muzyki nigdy za wiele. (4,5)
Wojciech Chamryk
Thrashera - Nao Gosto!
2020 Helldprod
Lubię thrash. Można powiedzieć,
że byłem świadkiem jego narodzin,
obserwatorem artystycznego rozkwitu,
a od kilkunastu lat znowu bacznie
kibicuję młodym, thrashowym
załogom kolejnej fali tego
nurtu. Jest wśród nich również wiele
podziemnych, świetnie grających
zespołów, które na pewno nie osiągną
pozycji gigantów sprzed lat, ale
łoją z serduchem i na poziomie.
Dlatego chętnie odpaliłem materiał
Thrashery, bo wszak w Brazylii
i państwach ościennych
thrash i bardziej ekstremalne odmiany
metalu mają się nad wyraz
dobrze. Jednak zawartość "Nao
Gosto!" mnie rozczarowała, bo to
monotonne, poprawne grzanie i
nic więcej. Hasełka reklamowe
"Brazilian thrash metal masters"
czy "institution in the Brazilian underground",
odpowiedni, groźnooldschoolowyy
image (i te dżinsowe
bezrękawniki, poobwieszane
naszywkami niczym choinki), jakaś
już faktyczna pozycja w podziemiu,
ale nic za tym nie idzie w
sensie muzycznym. Paradoksalnie
ten thrashowy zespół najlepiej wypada
w siarczystym, surowym
speed metalu z lat 80. ("Maré 669",
"Sangue ao Metal"), może jest to
więc jakaś alternatywna opcja? (2)
Wojciech Chamryk
Throne Of Iron - Adventure One
2020 No Remorse
Wiecie, co jest najlepsze w tym albumie?
Sam początek. Otóż mamy
tutaj podniosłą epicką inwokację,
na końcu której słyszymy…
dźwięk otwieranej puszki piwa i
soczyste "fuck it!". Tworzy to naprawdę
komiczny efekt. Niestety w
samej muzyce tworzonej przez
amerykański kwartet tego typu zapamiętywanych
smaczków zbyt
wiele nie znajdziemy. Wręcz przeciwnie,
jest ona do bólu przewidywalna,
choć oczywiście mam świadomość,
że lider grupy i główny
autor tego materiału Tucker Tomasson
starał się ją urozmaicić
(chociażby akustycznym wstępem
do kawałka "Past The Door Of
Death"). Intencje dobre, wyszło jak
zawsze. Z drugiej zaś strony człowiek
ten na brak pomysłów nie
narzeka. Niech o tym świadczy
fakt, że pierwsze demo Throne Of
Iron wyszło zaledwie… 34 dni po
założeniu tej kapeli. Już sam ten
fakt daje do myślenia, że ilość nie
idzie w parze z jakością. Dodajmy
jeszcze, że główną inspiracją do
powstania tej kapeli była śmierć
Marka Sheltona. Czy zatem mamy
do czynienia z czymś na kształt
tribute'u dla Manilla Road? Raczej
nie. Przynajmniej ja tu jakichś
zdecydowanych inspiracji oraz
nawiązań stylistycznych nie słyszę.
Na "Adventure One" oczywiście
znajdziemy kawałki, którym można
przypiąć łatkę "epic metal", jak
chociażby "Dark Schrine Of Ritual"
czy "The Power Of Will", jednakże
znacznie bliżej im do estetyki
Heavy Load niż do ekipy
Sheltona. Ogólnie rzecz biorąc
więcej tu klimatów charakterystycznych
dla Iron Maiden niż amerykańskiej
sceny. Warstwa tekstowa
oczywiście nawiązuje w dużej
części do serii gier "Dungeons
And Dragons" i mam nieodparte
wrażenie, że to właśnie ta gra jest
główną pasją chłopaków, a muzykę
traktują jako odskocznię między
jedną sesją, a drugą. Można i tak
(3,5).
Bartek Kuczak
Torment Tool - Shadow Existence
2018 Gegentrend
Torment Tool grają od lat, a "Shadow
Existence" jest ich już trzecim
albumem. Nie było więc raczej
opcji, że ta doświadczona, a do
tego niemiecka, co też ma znaczenie,
ekipa, wysmaży jakiegoś asłuchalnego
gniota. Moje przypuszczenia
potwierdziły się w całej rozciągłości,
bo zespół nie zmarnował
kilku ostatnich lat, nagrywając
świetny materiał. Co ciekawe bardziej
amerykański niż germański,
bo więcej tu wpływów Slayer czy
Exodus niż tuzów tamtejszej sceny
thrashowej, ale każdy gra to, co lubi
i nam nic do tego - tym bardziej,
jeśli robi to dobrze. Poza łupaniem
thrashu na 120% mocy zespół potrafi
też zaskoczyć: a to nawiązaniem
do... W.A.S.P. w instrumentalnym,
tytułowym intro, a to basową
solówką w "Tools Of Mass
Destruction" czy nieszablonowymi
partiami perkusji w większości
utworów - słychać, że Alejandro
Serrano ma papiery na granie.
Partie wokalne też są urozmaicone,
bo odpowiada za nie aż trzech ludzi,
tak więc najczęściej mamy tu
duet: mocny, niski ryk i wyższy,
histeryczny wrzask, pojawiają się
też obowiązkowe chórki. Kolejnym
atutem są wyborne solówki, czasem
po prostu niekończące się zmiany
na prowadzeniu w wykonaniu
obu gitarzystów, tak jak w końcówce
siarczystego "Secret Resolutions"
- nie ma co marudzić, tego
trzeba słuchać, i to głośno! (4,5)
Wojciech Chamryk
Torpedo - Mechanic Tyrants
2019 Gates Of Hell
Torpedo to bardzo podobny zespół
do omawianego gdzieś obok Terrifiant.
Czyli kolejna wesoła ekipa,
która gra dlatego, że po prostu grać
lubi a całą resztę pieprzy. I kurde
chwała im za to. "Mechanic Tyrants"
to oficjalna reedycja demo
wydanego pierwotnie w zeszłym
roku. Jak się okazało, cieszyło się
ono sporym zainteresowaniem zarówno
słuchaczy, jak i wytwórni,
czego efektem jest jego wznowienie
przez Gates Of Hell Records.
Wydawnictwo to zawiera sześć
bardzo oldskulowych numerów
stworzonych w piwnicy, w której
nie było nawet dostępu do WC, za
to była grupa kumpli i sporo browarów.
I to akurat słychać w każdym
takcie każdego utworu z "Mechanic
Tyrants". Obcując z tym
albumem można sobie wyobrazić
ten piwniczny klimat, porozrzucane
puszki po piwie i unoszący się
wokół zmieszany zapach potu i papierosowego
dymu. Heavy prezentowane
przez Niemców, to heavy
niezwykle prosty, bez jakichś wyżyn
wokalistyki czy też wirtuozerskich
solówek (albo raczej takich,
które mają za zadanie ową wirtuozerię
imitować). Ha, wręcz przeciwnie.
W kawałku "Idiocracy" słychać
nawet pewne braki warsztatowe.
Czy to razi? A w życiu. Przynajmniej
w przypadku takich kapel
jak ta. Czyli kapel, które po prostu
chcą grać muzykę kopiącą tyłki i
jednocześnie mieć z tego kupę fanu.
Płycie z wiadomych i zrozumiałych
względów daję (3), choć i
tak uważam, że należy temu wydawnictwu
dać szansę.
Bartek Kuczak
Traitor - Decade Of Revival
2019 Violent Creek
10-lecie funkcjonowania pod nazwą
Traitor niemieccy thrashers
uczcili wydaniem rocznicowego
boxu. Na "Decade Of Revival"
składają się dwie płyty. O DVD z
koncertem na festiwalu Wacken
2018 nie napiszę ani słowa, bo
promo pakiet go nie obejmuje. CD
to z kolei miks nagrań studyjnych i
koncertowych - najwidoczniej sam
materiał live byłyby niewystarczającym
magnesem nawet dla największych
fanów i kolekcjonerów, a
dodam, że nakład tego boxu to raptem
500 egzemplarzy. Część
182
RECENZJE
studyjna to cztery premierowe
utwory, opisane jako EP - i fajnie,
zawsze lepiej, kiedy taki materiał
dostępny jest w fizycznej postaci,
nawet na okazjonalnej kompilacji.
W "Metroid", "Into The Nightosphere",
"Space Seed" i tytułowym
"Decade Of Revival (Traitor Part
IV)" Traitor w żadnym razie nie
spuścił z tonu, wciąż łoi z podziwu
godną konsekwencją nad wyraz
solidny geramński thrash, jawiąc
się niczym współczesna wersja dawnego
Kreatora. Materiał koncertowy
- 10 utworów - zarejestrowano
podczas Rock Hard Festival
2018 i tu też zespół Andreasa
Mozera, łączącego obowiązki wokalisty
i perkusisty, wypada bardzo
kompetentnie. Co ważne nie słychać
tu żadnych studyjnych ingerencji,
sound jest brudny, typowo
koncertowy, a wykonanie naprawdę
bez zarzutu. Pewnie, gdybym
był fanem Traitor czy maniakiem
wyłącznie thrashu, to pewnie bym
sobie ten zestaw zafundował. (4,5)
Wojciech Chamryk
Transgresión - ...Hijos e Hijas de
lo Que Engendramos
2019 Inriri Discos
Przyleciała do nas ta płyta aż z
Portoryko. Po drodze nieźle jej się
oberwało, ale nie na tyle, by krążek
CD nie nadawał się do odsłuchu.
Minęło prawie 50 minut i okazało
się, że jest tak sobie. Może nie ma
obciachu, ale thrash/speed w wydaniu
tego kwartetu niczym szczególnym
nie porywa. To co prezentuje
Transgresión skłania też do wniosku,
że skoro przez osiem lat istnienia
zdołali wysmażyć raptem
jeden, w dodatku tak nudny i monotonny,
album, to raczej nic już z
nich nie będzie, bowiem tempo ich
rozwoju jest zbyt powolne, szczególnie
jak na nasze, nader dynamiczne,czasy.
Jeśli już trafi się tu jakiś
fajniejszy riff to na 100% został
bowiem podkradziony Metallice,
bezbarwny Roberto Duran męczy
za mikrofonem siebie i przede
wszystkim słuchaczy, a nadmierne
rozwlekanie utworów do 5-7 minut
też mija się w przypadku tego
zespołu z celem. Owszem, fajnie
wykorzystują oud czy darbukę
("Credo al todopomeroso"), finałowy,
thrashowy strzał "Sociedad acefala"
też jest OK, ale cała reszta to
wtórny i skazany na zapomnienie
gniot. (1,5)
Wojciech Chamryk
Traveler - Termination Shock
2020 Gates Of Hell
Ale jak to? To ten sam Traveler?
Ten przebojowy Traveler, w którym
zderzają się tradycje amerykańskiego
heavy metalu z NWoB
HM? Ten Traveler, który napisał
takie hity jak "Starbreaker" czy
"Street Machine"? Drugi Traveler
też jest bardzo fajny, ale w nieco
innym stylu. W debiucie było więcej
miejsca; tempa były szybkie, ale
nie rozpędzone, a przebojowość
riffów i harmonii szła w parze z
przebojowością linii wokalnych. W
nowym Travelerze słychać jego
znak firmowy - świetnie prowadzone,
zgrabne riffy, ale same kompozycje
popędziły w nieco innym
kierunku. Jest szybciej, dynamicznej
i gęściej. Słychać to zwłaszcza
w przypominającym numery
Scanner "Termination Shock", exciterowym
"Deepspace" czy rozpędzonym
"STK", który skradł moje
serce swoim klimatem i patetycznym
zwolnieniem. Są też kawałki,
które mogłyby się znaleźć na
poprzednim krążku, jednak mają
przeniesiony ciężar przebojowości
z wokali na gitary - posłuchajcie
"Shaded Mirror", "Foreverman" czy
"Terra Exodus". Kanadyjczycy nagrali
też dwa utwory, których nie
sposób wrzucić ani do jednego, ani
drugiego worka. Po pierwsze jest
nim podsuwający tytułem trafne
skojarzenia "Diary of a Maiden".
Ten złożony kawałek naprawdę
momentami nawiązuje do najlepszych
epickich numerów Iron
Maiden. Drugą niespodzianką
płyty "Termination Shock" jest
klasyczna power ballada - "After
the Future", w której subtelne, niemal
łkające wokale JP Abbouda
przechodzą w siarczyste uderzenia
perkusji, cudne maidenowe harmonie
i świetne, narracyjne linie wokalne.
Istny wehikuł do późnych
lat 80. Płyta brzmi naturalnie,
analogowo, klasycznie i przywołuje
wszystko, co dobre w tradycyjnym
heavy metalu. Mnie się chyba jednak
bardziej podobała jedynka,
ale "misiępodobizm" nie ma tu nic
do rzeczy. Zespół nie chciał popaść
w typowy dla debiutantów błąd
"kalki pierwszej płyty". Naprawdę
bardzo cieszy mnie to, co dzieje się
obecnie w świecie klasycznego
heavy metalu. Żal tylko, że przez
zarazę nie mogliśmy zobaczyć Travelera
na żywo. Trzymam kciuki,
żeby było jeszcze wiele okazji.
Traveler musi przyjechać. Nazwa
zobowiązuje. (4,5)
Strati
Veritates - Killing Time
2020 Pure Steel
Ten niemiecki kwartet całkiem
nieźle naśladuje na swym debiutanckim
albumie takie sławy jak
Iced Earth czy Kamelot. Zespół
tworzą doświadczeni muzycy, bo
wokalista Andreas von Lipinski
jest przecież frontmanem Wolfen,
a perkusista Marcus Kniep od kilku
lat współpracuje z Grave Digger.
Przekłada się to na jakość poszczególnych
kompozycji, ale chociaż
Veritates grają heavy/power
metal na wysokim poziomie, to jednak
niezbyt oryginalny. Nie ma
tu nic własnego, chociaż trudno też
powiedzieć, że "Killing Time" to
tylko ciekawostka dla najwierniejszych
fanów zespołu. Słucha się
bowiem tej płyty bardzo dobrze,
szczególnie kojarzącego się z Running
Wild "Jerusalem Syndrome"
czy krótkiego, intensywnego "Hasta
La Muerte", a że nie wywołuje
ona żadnych emocji? Ano, takie
czasy. Niezły jest też epicki, trwający
ponad 11 minut, "Hangmen
Also Die", warto też zauważyć, że
zespół wspomogło w studio wielu
gości. Są wśród nich takie znane
nazwiska jak wokalista André
Grieder (Poltergeist) i gitarzysta
V.O. Pulver (Carrion, Poltergeist),
który miał też udział w realizacji
dźwięku "Killing Time" - to też
może zachęcić do jej posłuchania
fanów tych grup. (3,5)
Wojciech Chamryk
Vinnie Moore - Soul Shifter
2019 Mind's Eye Music
Vinnie Moore rozwija się z każdą
płytą. Na pierwszych, wydanych za
młodu, wymiatał więc jak szalony,
ale bycie jednostronnym w sumie
shredderem szybko mu się znudziło.
Pewnie nie bez znaczenia
był tu również akces do UFO,
gdzie musiał sprawdzić się w hardrockowej
stylistyce czy wycieczki w
stronę bluesa czy klasycznego
rocka. Na najnowszym albumie
"Soul Shifter" gitarzysta pokazuje
się więc jako instrumentalista bardzo
wszechstronny, dzięki czemu
płyta, chociaż w całości instrumentalna
i trwająca ponad 45 minut, w
żadnym razie nie nuży. Mamy tu
więc ognsity funk w "Funk Bone
Jam" (świetny bas Rudy'ego Sarzo)
i "Kung Fu Grip", w którym Moore
gada "kaczką" niczym Steve Vai.
"Brother Carlos" to oczywiście hołd
dla Santany, ale bez imitowania
jego stylu i brzmienia w rozbudowanej
solówce, co jest kolejnym
plusem. Są też kolejne pokłony, bo
bluesujący "Gainesville Station"
jest poświęcony Steve'owi Gainesowi
z Lynyrd Skynyrd (piękne
emocjonlne solo gitary to jedno, bo
fortepianowe dokłada tu też Jordan
Rudess), a czerpiący również z
bluesa i southern rocka "Soul Rider"
przypomina Gregga Allmana
z The Allman Brothers Band. W
podobne klimaty uderzają też
"Heard You Were Gone" i "Mirage",
z kolei "Same Sun Shines" to klimatyczna
ballada, a równie urokliwy
"Mystified" ma w sobie coś z
jazzu. Vinnie puszcza też do nas
oko w finałowym "Across The
Ages", bo to dynamiczny, przypomijacy
jego nagrania z wczesnych
lat, siarczysty numer. Piękna płyta,
praktycznie dla każdego, nie tylko
fanów gitarowego wymiatania. (5)
Void Vator - Stranded
2019 Self-Released
Wojciech Chamryk
"We're all about Riffs, Hooks, and
Leads". Kalifornijczycy z Void
Vator wydają co kilka miesięcy
energetyczne hard'n'heavy mini
albumy. "Stranded" jest ich przedostatnią
EP z marca 2019, oprawioną
w okładkę przypominającą o
potrzebie zaopatrzenia się w papier
toaletowy przy okazji następnego
wyjścia z garażu. Fajna muzyka dla
młodzieży z Los Angeles, która
może wspólnie imprezować i chodzić
na te same koncerty. Void
Vator zapowiada buńczucznie
podbijanie całego świata, jest żądny
akcji, chce rozsadzać sale koncertowe.
Ich zapał jest porównywalny
do wczesnego TSA. Nawet
jeżeli sami o sobie mówią, że sednem
sprawy są riffy, zwrotki i motywy
przewodnie, tak naprawdę
nie ma znaczenia co grają, lecz raczej
jak grają. Nie ma co analizować
detali, trzeba machać łbem. To
jest jak pocisk - nikt nie widzi naboju,
każdy wokół jest wprawiony
w ruch. Żyj bo zginiesz. (4)
Vulcano - Eye In Hell
2020 Mighty Music
Sam O'Black
Nietrudno zauważyć, że coraz więcej
zespołów preferuje tę najbar-
RECENZJE 183
dziej ekstremalną odmianę thrashu.
Niektóre idą za trendem na
takie właśnie granie, czasem jest to
bardziej świadomy wybór, ale są
też prekursorzy. Bez dwóch zdań
należy do nich brazylijski Vulcano,
zespół-legenda. Już napierwszym
albumie "Bloody Vengeance"
z roku 1986 przyłoili więc tak,
że wtedy mało kto, może poza Slayer,
Possessed i kilkoma reprezentantami
rodzimej sceny z Sarcófago
czy Mutilator na czele, mógł
się z nimi równać. Kolejne płyty
były utrzymane w podobnej stylistyce,
dotarły więc tylko do tych
największych maniaków podziemnego
metalu, a po kilkuletniej przerwie
w latach 90. Vulcano nie
zbacza z obranej wieki temu
ścieżki. I chociaż z oryginalnego
składu ostał się już tylko gitarzysta
Zhema Rodero, już od 10 lat
wspierany ponownie przez wokalistę
Luiza Carlosa Louzadę oraz
muzyków o znacznie krótszym
stażu, to na "Eye In Hell" Vulcano
gra niczym za dawnych, dobrych
lat. Odnoszę nawet wrażenie jakby
z czasem black/thrash w ich wydaniu
stał się jeszcze bardziej złowieszczy
i bezkompromisowy, tak
jakby to wszystko, co dzieje się
obecnie w świecie, a już szczególnie
w ich ojczyźnie czy Ameryce
Południowej, napędzało ich jeszcze
bardziej. Stąd pewnie obecność na
tej płycie tylu wściekłych, wręcz
emanujących agresją utworów w
rodzaju "Bride Of Satan", "Evil
Empire", "Devil Bloody Banquet"
czy "Inferno". Nawet jeśli zespół
pozwala sobie na momenty zwolnienia,
tak jak choćby w "Cursed
Babylon" czy "Struggling Beside
Satan", to i tak dość szybko ponownie
wchodzi na najwyższe obroty.
Pewnie na żywo jest to dopiero
moc co się zowie, ale z wiadomych
względów raczej nieprędko tego
doświadczymy - dlatego tym bardziej
warto zainteresować się "Eye
In Hell". (5)
Wojciech Chamryk
Wicked Plan - Land On Fire
2019 STF
Okładka-koszmarek, ale z muzyką
jest już zdecydowanie lepiej. W sumie
nie powinno to dziwić, bo
Natali i Dan Kellerowie to muzycy
z 20-letnim stażem, chociaż w
mniej znanych, wręcz niszowych
zespołach, pewnie nawet niezbyt
kojarzonych nawet przez rodzimych,
szwajcarskich fanów. Z
początkowo również w 100% niezależnym
Wicked Plan może być
już inaczej, bowiem ich trzeci album
nie dość, że zyskał wsparcie
niemieckiego wydawcy, to do tego
jest naprawdę udany. To tradycyjny,
germański metal z lat 80., szybki,
mocny i momentami całkiem
melodyjny. Czasem symfoniczno/
powerowy ("Icarus"), ale to jednak
te bardziej archetypowe utwory
robią największe wrażenie. Takim
pewniakiem jest więc rozpędzony
utwór tytułowy czy równie dynamiczne
"Double Game" i "Dragons
in the Sky". Są też dość czytelne
nawiązania, choćby do Iron Maiden
("Metal In My Heart") czy
wirtuozerii Y. J. Malmsteena
("Call Of The Seven"), ale nie jakieś
nachalne, da się tego słuchać.
Wyróżniłbym też balladę bez perkusji
"These Days" z ciekawie skonstruowaną
linią wokalną, a już
"Soul Hunter" to majstersztyk, z racji
duetu Natali Keller - Ralf
Scheepers. Wokalistka niczym tu
nie ustępuje swemu utytułowanemu
koledze po fachu, a do tego i
nauczycielowi, zresztą na całej płycie
śpiewa wyśmienicie - gdyby
Yutta Weinhold zdecydowała się
przejść na muzyczną emeryturę ma
odpowiednie zastępstwo. (5)
Wojciech Chamryk
Wishing Well - Do Or Die
2020 Inverse
Wishing Well zaczęli udanym albumem
"Chasing Rainbows",
dość szybko przygotowali jego
następcę "Rat Race", a teraz podsuwają
nam długogrający materiał
numer trzy. Jak dla mnie "Do Or
Die" to najciekawsza płyta w ich
dorobku, dowód na to, że nawet
teraz można podejść do klasycznego
hard rocka i tradycyjnego
heavy metalu w sposób twórczy,
bez schematycznego powielania
patentów sprzed lat. Może zespół
dojrzał, może jest to zasługą nowego,
świetnego wokalisty Rafaela
Castillo, ale Wishing Well grają
teraz tak stylowo jak nigdy, jakby
wciąż był koniec lat 70., a nie rok
2020. Echa gigantów pokroju
Deep Purple czy Rainbow są
wciąż słyszalne (te ogniste Hammondy!),
ale też wiele dobroci na
"Do Or Die" znajdą zwolennicy
archetypowego grania spod znaku
wczesnego NWOBHM, kiedy to
brytyjskim zespołom nawet nie
śniło się o tym, że stworzą jakiś
ruch i znajdzie on komercyjne odbicie
na listach przebojów. 10
utworów, 10 pewniaków, z dla
mnie najciekawszymi: singlowym
openerem tytułowym, miarowym
"Made Of Metal" ze szponiastym
śpiewem Castillo, mającym w
sobie coś z bluesa "Homeless Soul"
czy niesionym organowymi pasażami
"To Be Or Not To Be". Warto
też jednak docenić balladę "Live
And Learn", albo klimatyczny finał
"Cosmic Ocean", z partiami gitary
klasycznej i fletu. (5)
Wojciech Chamryk
Witchcrawl - World Without End
2020 Katoptron IX
Grecy też uwielbiają tradycjny metal.
Nie mogą co prawda pochwalić
się taką ilością świetnych zespołów
jak choćby Niemcy, ale też co
nieco się u nich pod tym względem
dzieje. Nurt New Wave Of Traditional
Heavy Metal również obrodził
u nich nowymi zespołami, a
jednym z nich jest Witchcrawl z
Aten, debiutujący za sprawą EP
"World Without End". Standardowe
- wyrok, czarownica - intro
"Aradia Violette" można pominąć,
ale już cała reszta trzyma poziom.
Trudno oceniać zespół na podstawie
raptem czterech kompozycji,
ale akurat w przypadku Witchcrawl
widać już zarówno potencjał,
jak i umiejętności. Chłopaki
czerpią więc pełnymi garściami od
tuzów NWOBHM, ale nie tylko
Iron Maiden, ale też choćby Angel
Witch z czasów debiutanckiego
LP., nie unikają też wpływów tuzów
sceny niemieckiej. Najefektowniej
brzmi to w utworze tytułowym
i rozpędzonym "Cydonia Rose".
W oczekiwaniu na długogrający
materiał Witchcrawl warto
też pochylić się nad faktycznie
doomowym "The Doom Of Hades",
majestatycznym utworze spod znaku
Pagan Altar i Candlemass. (4)
Wojciech Chamryk
Wolf - Feeding the Machine
2020 Century Media
Wolf jest jednym z najlepszych
współczesnych heavymetalowych
zespołów. Choć w ciągu dwudziestoletniej
działalności ewoluował,
jego znakiem rozpoznawczym pozostała
precyzja riffów, jadowite
wokale i błyskotliwe kompozycje. I
taka jest też ósma płyta Szwedów.
Można ją śmiało zamieścić w kategorii
"Wolf z Simonem Johanssonem",
bo od kiedy gitarzysta ten
trafił do ekipy Niklasa Stalvinda,
Wolf zyskał charakterystyczny
szlif - nieco wolniejsze niż wcześniej
tempa, masywniejsze brzmienie
i nieco inne niż dawniej solówki
(napisałabym "mniej płynne",
ale to sugerowałoby wadę). Słychać
to doskonale na "Devil Seed".
W niej Wolf osiągnął swoje peryhelium
ciężaru. "Feeding the Machine"
jednocześnie obarczona jest
już pomysłami wypracowanymi
przy nagrywaniu poprzednich płyt,
a jednocześnie częściowo wraca do
bardziej znanego nam Wolfa. Jest
na niej kilka szybszych numerów, a
brzmienie - oczywiście doskonałe -
nie zaskakuje nas już swoim tonażem.
Jak przeczytacie w wywiadzie
- taka płyta już była, raz
wystarczy. Do tych bardziej tradycyjnych
numerów Szwedów można
zaliczyć po wolfowemu napastliwy
"Shoot to Kill" i obłędny, z wrzaskliwymi
wokalami "Devil in the
Flesh". Wolf poprzednio osiągnął
swoje ekstremum brzmienia, wygląda
na to, że ekstremum dziwności
również już za nim. Nietypowych
kawałków w rodzaju
"Dark Passenger" na nowym krążku
nie ma, ale "snujące się", mroczne
utwory w stylu, który pojawił się
na ostatniej płycie - jak najbardziej.
Taką estetykę pisania kawałków
słychać w "Dead Man's
Hand", "Mass Confusion", a najbardziej
w "Cold Emptiness". Ten numer
pasowałby zresztą jako zakończenie
płyty, wszak Niklas lubi
wykańczać albumy patetycznymi
kompozycjami. Ta właściwa, którą
słyszymy w finale płyty "Feeding
the Machine" - "A Thief Inside" z
chwytliwym, somnambulicznym
refrenem spokojnie mogłaby się
zamienić miejscami z "Cold Emtpiness".
I uwaga - jedyna wada płyty
- nie jest to też tak wbijający w
ziemię finał, jaki miał "Devil Seed"
ze swoim "Killing Floor" czy "Legions
of Bastards" ze swoim "K-
141 Kursk". W międzyczasie w
Wolfie ponownie nastąpiły zmiany
w składzie. Od zeszłego roku w
roli perkusisty występuje Johan
Koleberg, a na basie gra były muzyk
Kinga Diamonda, Pontus
Egberg. To ostatnie prowadzi nas
oczywiście do drugiego diamondowego
skojarzenia - okładkę Wolfowi
znów wykonał nadworny grafik
Mercyful Fate - Thomas Holm.
Kilkanaście lat temu Wolf był samotnym
mistrzem w świecie
współcześnie granego heavy metalu.
Dziś dobrego heavy metalu w
wykonaniu nowych kapel jest na
szczęście coraz więcej. Lata mijają,
184
RECENZJE
a Wolf nadal jest perfekcyjny. Nie
wiadomo jak poradzą sobie inne
zespoły, które swoje chwile chwały
przeżywają właśnie teraz. Wiem
jednak, że Wolf przez 20 lat swojej
kariery nie nagrał żadnej słabej,
ani nawet "tylko dobrej" płyty.
Wypuszczenie każdej płyty Wolfa
jest świętem heavy metalu. Nic nie
wskazuje na to, żeby się to zmieniło.
(5)
Strati
Wotan - The Song Of The Nibelungs
2019 Rafchild
Wielka uczta dla fanów potężnego,
epickiego heavy metalu. Wotan
"The Song Of The Nibelungs" to
ponad półtoragodzinny koncept
opowiadający o Nibelungah (motywy
mitologiczne, magiczne i waleczne).
Takiej muzyki słucha się z
mieczem w dłoni i z hełmem na
głowie. Dotychczasowi fani Wotan
wiedzą, czego dokładnie należy
się spodziewać po tym zespole, i
z pewnością się nie zawiodą. Od
ostatniego wydawnictwa "Return
To Asgard" (2013) minęło 6 lat.
Wiele mogło się w tym czasie wydarzyć,
ale Mediolańczycy nie
zmienili gustów muzycznych i
wciąż grają to, co mają we krwi. Już
pierwsze dźwięki otwierającego "In
The Land Of The Nibelungs" przykuwają
uwagę, zapowiadając konkretny
walec bez pitolenia. Chóralne
zaśpiewy w dalszej części kompozycji
podkreślają, że jesteśmy
zjednoczeni, nieugięci i niepokonani.
Stawimy razem czoła wszelkim
wyzwaniom, będziemy władać
tą ziemią, ziemią Nibelunga. Kolejne
"Kriemild's Dream" prezentuje
kobiecy wokal przy akompaniamencie
spokojniejszych dźwięków
- "Matko, wytłumacz mi znaczenie
mojego snu, tajemnicze symbole nie pozwalają
mi spać". Ten motyw przechodzi
jednak szybko w mocarny
heavy metalowy kawałek, a cała
historia rozwija się w dalszej części
albumu. Pozostawiam to Waszej
wyobraźni i ciekawości, aby sprawdzić
co będzie się działo w kolejnych
wątkach. Wasza uczta, jedzcie
i pijcie z tego wszyscy. Nie potrzebuję
zaglądać do talerza - wielu
recenzentów stawiających wysokie
noty "The Song Of The Nibelungs"
nie mogą się mylić jednocześnie
- te dania dają się lubić.
Włożono w ich realizację serce i
zapał. Skomponowano najlepsze
motywy, jakie potrafią skomponować
uznani metalowcy z trzydziestoletnim
doświadczeniem. Przekazano
mnóstwo wiedzy historycznej
i ludowej w lirykach. Warto
podkreślić, że nowy Wotan utrzymuje
najwyższy poziom od początku
do samego końca. Całość jest
tak zaaranżowana, że nie męczy,
nie ma się wrażenia nadmiaru, nie
ma mowy o żadnych wypełniaczach.
Brzmienie jest porządne,
masywne i klarowne. "The Song
Of The Nibelungs" nie jest albumem
innowacyjnym, ale czy ktokolwiek
oczekuje innowacji od
epickiego heavy metalu? Wręcz
przeciwnie. Mamy powód do zadowolenia,
że przedstawiciel epickiego
metalu pozostał sobą, obraca się
w tradycyjnych klimatach i nie
eksperymentuje niczym ostatnie
Manowary i inne Babymetale.
Bliżej im chociażby do Heavy
Load, Skullview, Ravensire, Manilla
Road, niekiedy nawet
Witchfinder General. Efektem
ubocznym jest ograniczony budżet,
trudno powiedzieć czy (i kiedy)
ukaże się kolejny Wotan. W
zasadzie, to "The Song Of The
Nibelungs" to jest dobry test na
"prawdziwkość" - lubisz nowy Wotan
to jesteś prawdziwkiem. Nie
lubisz to i tak nie doczytałeś do
tego miejsca recenzji (gotcha!).
Świeżutkie egzemplarze czekają w
dobrych sklepach muzycznych, ale
Ty nie czekaj - Nibelung wzywa!
(5)
Sam O'Black
Metal Church - The Elektra
Years 1984-1989
2020 HNE/Cherry Red
Dawno temu nikt nie przejmował
się takimi sprawami jak nakład
wydawniczy. Płyty po prostu
się ukazywały i w sklepach
były dostępne. Większość kupowała
je na bieżąco, więc jakieś
pomysły reedycji średnio kogoś
obchodziły. Gdy jakaś partia wygasała,
pojawiał się dodruk, tzw.
repress różniący się tak naprawdę
paroma cyframi na pudełku.
Wydanie pozostawało bez
zmian. Obecnie natomiast żyjemy
w czasach, kiedy znów zaczyna
być popyt na stare kapele i ich
wczesne dokonania. Firmy starają
się za tym nadążyć a braki w
katalogach dają tylko zielone
światło na rozmaite możliwości
reedycji.
Dobrze, jeśli albumy danego zespołu
ukazywały się pod jednym
labelem. Wtedy można nawet
pokusić się o wydanie boksu zawierającego
od kilku do kilkunastu
dysków. Jeśli ktoś posiada
braki na półce to czasem za dobre
pieniądze wpadają naprawdę
świetne wydawnictwa. Firmy też
doskonale wiedzą, jak mogą zachęcić
do ich kupna. Działają
tak, że nawet ci, którzy dane albumy
trzymają dumnie na regale,
wezmą duble. Z różnych
względów.
Jednym z nich jest forma wydania.
Mogę szczerze powiedzieć,
że ciężko mi jest zrezygnować z
powielania tytułów, kiedy widzę
je w tak zwanych replikach winyli.
Taki mały winyl, pomniejszony
z dbałością o wszelkie detale.
Tak właśnie kusi mnie jedna
z najnowszych propozycji Hear
No Evil Recordings.
Na początku 2020 roku nakładem
firmy ukazał się bardzo
ładny boks zawierający trzy pierwsze
albumy amerykańskiej kapeli
Metal Church. Pod tytułem
"The Elektra Years 1984-1989"
znajdują się kolejno "Metal
Church", "The Dark" oraz
"Blessing The Disguise" pierwotnie
ukazujące się na mocy kontraktu
z Elektra. Każdy z dysków
opakowany został w ślicznie
wyglądający otwierany digisleeve
(format gatefold) odwzorowujący
czarną płytę. Oprócz materiału
właściwego możemy znaleźć
drobne smaczki jak dodane
utwory w formacie single edit.
Oczywiście nie każdego to kręci,
ważne jest naturalnie to, że nie
grzebano zbyt głęboko i zostawiono
wszystko tak, jak być powinno.
Muzycznie trzy kompakty
poddano zabiegowi remasteringu
i w tekturowym pudełku
znajdziemy również replikę plakatu
z epoki, kiedy w sklepach
miał pojawić się "The Dark".
Natomiast jeśli chodzi o albumy
to jest to absolutna klasyka amerykańskiego
heavy/power metalu.
Debiut to prawdziwie kultowa
pozycja. Dwójka również w
niczym nie ustępuje, nawet dla
niektórych ląduje trochę wyżej.
Trójka to już troszkę inny materiał,
pewnie w związku z tym, że
wtedy zmienił się skład. Trzyma
jednak poziom i słucha się, po
czasie, tych dźwięków wybornie.
Brzmienie mięsiste, riffy gitarowe
zapadające w pamięć i kapitalny
wokal - zwłaszcza na
dwóch pierwszych albumach,
gdzie gardło zdzierał nieżyjący
już David Wayne. Wiele ciekawych
pomysłów przychodziło do
głów chłopakom z Metal
Church. Zgrabne łączenia melodii
z mocnym i szybkim graniem
nawet dziś może przyprawić o
zdumienie.
Warto rozejrzeć się za "Elektra
Years…" z kilku powodów. O
sprawach cieszących oko wspominałem
na początku. Kompozycyjnie
to, powtórzę się, solidny
cios prosto w szczękę. Nie muszę
chyba do zakupu namawiać
prawdziwych maniaków gatunku
czy też samej formacji. Natomiast
wszyscy ci, którzy ze
względu na trudną dostępność
pierwszych bić Elektry na CD
(chociaż w drugim obiegu nie są
jakoś turbo drogie) nie mogli do
teraz nabyć "Metal Church",
"The Dark" i "Blessing The
Disguise" mają pierwszorzędną
okazję do zmiany sytuacji i
otrzymania tych krążków w naprawdę
świetnym wydaniu.
Ocena: "Metal Church" - (6)
"The Dark" - (6) "Blessing The
Disguise" (5)
Adam Widełka
RECENZJE 185
186
Dio - Angry Machines
2020/1996 BMG
Na kształt dwóch płyt Dio w połowie
lat 90. - "Strange Highways"
(1993) i "Angry Machines"
(1996) - wielki i istotny
wpływ miała współpraca wokalisty
przy nagrywaniu "Dehumanizer"
Black Sabbath. Można
powiedzieć, że z uporem maniaka
sympatyczny Ronnie chciał
zatrzymać ten walcowaty styl
tylko dla siebie. Na nieszczęście
"Angry Machines" kontynuuje
pomysły ze swojej poprzedniczki.
Brak jej niestety świeżości.
Muzycznie to nadal ten postsabbathowy
Dio, rozmiłowany w
powolnych, gęstych numerach.
Dominujący nad instrumentami
swoim potężnym głosem. Wciąż
brzmiący wspaniale. Same kompozycje
nie są jakieś tragiczne.
Album "Angry Machines" to
porcja naprawdę rzetelnego
heavy metalu. Za bębnami niezniszczalny
Vinnie Appice. Jego
towarzyszem w sekcji Jeff Pilson.
Za partie gitary odpowiedzialny
Tracy G. Klawisze nagrał
nowy współpracownik grupy,
Scott Warren. Żeby nie było
niedomówień ja bardzo lubię "solowego"
Dio. Stawiam jego albumy
bardzo wysoko. Okres z połowy
lat 90. jest jednak wyraźnie…
inny. Może pisanie o "Angry
Machines" jako o słabym
tworze było by trochę niedorzeczne,
to każde wprawne ucho
stwierdzi, że do najlepszych dokonań
Dio jest mu wyraźnie daleko.
Może ten czas, dość nieprzychylny
dla klasycznego metalu,
wymusił niejako na Ronniem
zmianę stylu. Odejście od
formuły szybkiego hard rocka
podkreślił już sabbathowski
"Dehumanizer" a sam wokalista
chyba upatrzył w tym jakiś koncept.
Tylko powielanie pewnych
wzorców nie zawsze musi skończyć
się sukcesem. O ile po czasie
dzieło z logo grupy z Birmingham
brzmi nadal soczyście i potrafi
zaciekawić, to jednak albumy
Dio rejestrowane w latach
1993-1996 nie mają takiej siły
przebicia. Warto sięgnąć jednak
po nową reedycję BMG. Chociażby
dla drugiego dysku, na
którym znajdziemy bonus w postaci
koncertu z trasy promującej
"Angry Machines" w 1997 roku.
Kiedy sięgają po stare numery,
od razu powraca na twarzy uśmiech.
RECENZJE
Dio - Magica
2020/2000 BMG
Cztery lata zajęło zespołowi Dio
przygotowanie następcy "Angry
Machines". W dodatku kolejny
album wprowadzał grupę w nowy
wiek. Po wydaniu w 2000 roku
krążka pod tytułem "Magica"
fani Ronniego Jamesa Dio mogli
odetchnąć z ulgą. Nowy materiał
był naprawdę solidnie przygotowany.
Od razu słychać różnicę.
Można zaryzykować stwierdzenie,
że na tym albumie powraca
stary i dobry Dio. Zresztą
zarówno w kontekście materiału,
jak i składu. Po kilku latach spędzonych
z poprzednim składem
Ronnie powrócił do swoich dawnych
współpracowników. Co
prawda nie sięgnął po ludzi, którzy
tworzyli z nim "Holy Diver",
ale, ale… było do tego naprawdę
blisko. Perkusję po Vinnym
Appice przejął Simon Wright,
były muzyk m.in. AC/DC. Cztery
struny ponownie szarpał Jimmy
Bain. Na gitarze swoją grą
popisał się po raz kolejny Craig
Goldy. Dio oczywiście zaśpiewał
i ponaciskał gdzieniegdzie klawisze.
Dociekając więc - niski
wokalista był bliski odwzorowania
składu z "Dream Evil". To i
tak duży sukces. Naturalnie nowi/starzy
muzycy wnieśli wiele
przestrzeni do kompozycji, jakie
trafiły na "Magica". Zresztą
Ronniemu część kawałków pomagał
tworzyć Goldy. Panowie
chętnie wrócili do bardziej klasycznego
wcielenia zespołu. Odłożyli
na bok wszelkie walce i oblane
smołą riffy. Pojawia się sporo
fajnych motywów, melodii a nawet
ciekawe, wolniejsze klimaty.
Album spięty jest swoistą klamrą
muzyczną a w tekstach Dio skupił
się na stworzeniu konceptu.
Tam, pojawia się ciężar, brzmi
on soczyście i świeżo. Sam Dio
również śpiewa jakby lepiej. Jego
głos wydaje się jakiś… weselszy?
Nie ma więc mowy o żadnych
odgrzewanych kotletach. Wtedy,
w 2000 roku jak i dziś, numery z
"Magica" mogą się naprawdę podobać.
Dla mnie to świetny odskok
po strasznie dusznych
"Strange Highways" i "Angry
Machines". Co prawda nie skreślam
tych płyt, jednak obok tego
materiału wypadają troszkę bladziej.
Ta czteroletnia przerwa
przyniosła wtedy wiele dobrego i
nakierowała grupę Dio ponownie
na dobre tory. Do niedawna
album był też wyprzedany, co
skutecznie utrudniało łatwy dostęp
do tej muzyki. Na szczęście
firma BMG przygotowała na ten
rok reedycję w specjalnej wersji
deluxe. Na dodatkowym dysku
znajdziemy zapis jednego z występów
Dio w ramach trasy promującej
"Magica". Utwory po jakie
sięgnęli muzycy na żywo nabierają
dodatkowej mocy. Brzmią
jeszcze bardziej drapieżnie.
Tak, jak to tygrysy lubią najbardziej!
Dio - Killing The Dragon
2020/2002 BMG
Dwa lata po naprawdę ciekawym
i świeżym albumie "Magica" zespół
Dio nagrał chyba, przynajmniej
dla mnie, swój najlepszy,
współczesny krążek. Mogę śmiało
powiedzieć, że "Killing The
Dragon" przyniósł słuchaczom
"prawdziwego" Dio. Takiego, zaryzykujmy,
nawet z czasów debiutu.
W 2002 roku grupa wypuściła,
jak na swoje możliwości,
kapitalny materiał. W okresie
kiedy powstawał "Killing The
Dragon" skład znów uległ zmianie.
Co prawda kosmetycznej,
ale jednak. Craig Goldy zwolnił
miejsce gitarzysty dla Douga
Aldricha. Gość zyskał popularność
jako późniejszy wiosłowy
Whitesnake. Goldy jednak nie
odszedł w złych stosunkach i jeszcze
jego droga z Dio miała się
przeciąć. Nie wiem na ile styl gry
Aldricha wpłynął na kształt
kompozycji, ale można zauważyć,
że album zawiera sporo
żywych utworów. Wprost idealnie
udało się zrównoważyć gęstość
z przestrzenią. Szybkość z
posępnością. Fani dostali na
"Killing The Dragon" wszystko
to, z czego grupa słynęła od zawsze.
No i teksty, zmuszające po
części do głębszej refleksji. Dio
był tutaj w formie zarówno wokalnej,
jak i pisarskiej. Całość
wydawnictwa ze sobą współgra.
Okładka również nadaje niepowtarzalny
klimat. W sumie to
pierwsza rzecz, na którą zwraca
się uwagę. Po wszystkich ostatnich
(wtedy) dziwach i metalowych
maszynach na kopercie pojawiła
się scena przypominająca
klasyczne krążki Dio. Już otwarcie
albumu to motoryczny, podlany
lekką tajemniczością, utwór
tytułowy. Potem pojawia się
jeszcze kilka szybkich, wyrazistych
numerów. Kontrastują one
z wolniejszymi dźwiękami, którymi
Dio tak obficie raczył w latach
ubiegłych. Jest ich jednak
zdecydowanie mniej. Widać, że
zespół powrócił do gitarowego
szarpania, kąsania riffami i większych
obrotów sekcji rytmicznej.
A kiedy już zwalniają, to brzmi
to świeżo i potężnie. Najnowsze
wydanie firmy BMG pojawia się
na rynku w formacie 2CD Deluxe.
Na drugiej płycie dostajemy
kilka utworów w wersjach
live. Pochodzą one z trasy promującej
"Killing The Dragon".
Jeśli o mnie chodzi, zdecydowanie
bardziej widziałbym, wzorem
poprzednich reedycji, jakiś
pełny koncert. W archiwach jest
tego pewnie sporo. Ostatecznie
można było sięgnąć po, oficjalnie
wydany swego czasu i dziś też
ciężki do dostania, "Evil Or Divine:
Live In New York". Wtedy
mielibyśmy do czynienia z
prawdziwie zabójczym dwupakiem.
A tak pozostaje pewien
niedosyt związany ze zmarnowanym
potencjałem świetnego
wydawnictwa.
Dio - Master Of The Moon
2020/2002 BMG
Chyba nikt w momencie wydania
tej płyty nie przewidywał, że
okaże się ona ostatnią w dorobku
grupy. Dio wtedy odzyskał wigor
i oprócz macierzystej formacji
działał parę lat później z Heaven
And Hell. Pojawiła się płyta,
seria koncertów… Niestety w
2010 roku rak żołądka okazał się
silniejszy i jeden z najsłynniejszych
rockowych/metalowych
wokalistów zamknął oczy. Pozostawił
po sobie wiele świetnych
wspomnień i bardzo dobrych
nagrań. Nieświadomie
przyszłości, ze swoją grupą, Dio
popełnił rzetelny materiał. Po
latach absolutnie "Master Of
The Moon" nie przynosi zmarłemu
artyście wstydu. Album
utrzymany jest w "bezpiecznych"
klimatach. Ciężko było przeskoczyć
"Killing The Dragon", ale
można było jakoś do niego nawiązać.
Do składu, po chwilowej
nieobecności, wrócił gitarzysta
Craig Goldy. Cztery struny ponownie
weszły we władanie Jeffa
Pilsona. Jedynie stanowisko perkusisty
i klawiszowca pozostało
już bez zmian - krążek partiami
bębnów ozdabia Simon Wright,
a klawiszowe wstawki są autorstwa
Scotta Warrena. Na początek
- szybki hard rockowy
strzał. Otwieracz na "Master Of
The Moon" jest jednak w opozycji
do wolniejszych form. Dio
znów postawił na gęste, owiane
tajemnicą dźwięki. Trochę złowieszcze,
trochę majestatyczne.
Środek płyty przez to może się
odrobinę dłużyć. Dopiero końcówka
materiału przynosi odświeżenie
w postaci kilku szybszych
numerów. Całość jednak
jest w miarę spójna, choć nie jest
"Master Of The Moon" krążkiem
tak dobrym, jak wydany
dwa lata wcześniej "Killing The
Dragon". Jest inny, co może być
potraktowane jako zaleta.
Wszakże nikt nie oczekuje, by
artysta raczył nas kopiami swoich
wcześniejszych dokonań.
Czasem jednak podświadomie
chcemy takiego obrotu sprawy
bo czujemy się w znanych sobie
tematach bezpiecznie. Pomijając
wszelkie dywagacje - po szesnastu
latach od premiery "Master
Of The Moon" brzmi nad wyraz
dobrze i zawiera sporo ciekawych
momentów, potrafiących
dać prawdziwą przyjemność.
Szkoda jedynie, że dopiero teraz
album doczekał się w miarę
porządnej reedycji. Podobnie jak
z trzema poprzednimi, "Master
Of The Moon" będzie miał
dodatkowy dysk z bonusowym
materiałem. Złożą się na niego
kawałki z trasy 2004/2005, kiedy
Dio ogrywało swoje nowe
dzieło na żywo. Minusem może
być ilość tych utworów. Nie wierzę,
że nie udało się znaleźć jakiegoś
pełnego koncertu. Zawsze
wtedy ma się komfort spójności
odsłuchu, a w przypadku nagrań
live to niezwykle ważne. Tak czy
siak - dla wszystkich fanów klasycznego
hard rocka nie posiadających
"Master Of The Moon"
w kolekcji to pozycja priorytetowego
zakupu.
Adam Widełka
Artillery - Deadly Relics
2019/1998 Mighty Music
Wznowień płytek demo ciąg dalszy.
Tym razem sytuacja nietypopwa,
bo mamy reedycję reedycji.
Jakkolwiek to brzmi to tak jest.
Pod koniec 2019 roku nakładem
firmy Mighty Music ukazała się
na CD i winylu płyta "Deadly Relics"
duńskiego Artillery. Pierwotnie
pojawiła się w 1998 roku, również
dzięki zaangażowaniu tejże
firmy, pod inną okładką i o dwa
kawałki dłuższa. Temat jest prosty.
Mamy przed sobą zbiór nagrań
pięciu krążków demo. Są ułożone
od góry do dołu, to jest od 1989
roku do początku, czyli 1984 roku.
Jedynie "We Are The Dead" z
1982 roku nie doczekała się ponownego
masteringu. Generalnie w
sumie nic nadzwyczajnego dla kogoś,
kto już wcześniej miał z tym
materiałem do czynienia. Dla
wszystkich innych - dość ciekawa
płytka, chociaż nie rzucająca na
kolana. Lwia część tego, co możemy
znaleźć tutaj, jest zarejestrowana
również na regularnych albumach
Duńczyków. W sumie za dużo
nie ma się co rozpisywać. Brzmi
to nieźle, zważywszy, że jest to nagranie
przed właściwą produkcją.
Wspomnieć należy, że utwory rejestrowane
były przez różne składy,
ale nie ma to jakiegoś mocnego
przełożenia na jakość odbioru.
Kompilacja "Deadly Relics" to
blisko godzina wędrówki w przeszłość
duńskiej załogi. Prawie
sześćdziesiąt minut solidnego
thrash metalu, który nawet w wersji
demo potrafi przyciągnąć i wywołać
wiele pozytywnych emocji.
Tyle i aż tyle.
Artillery - In The Thrash
2019 Mighty Music
Adam Widełka
Równo z wydaniem reedycji
"Deadly Relics" firma Mighty
Music w grudniu 2019 roku wypuściła
na rynek drugą kompilację
nagrań demo zasłużonej duńskiej
formacji Artillery. Pod ładnym tytułem
"In The Thrash" otrzymaliśmy
kolejną porcję dźwięków z
przeszłości. Proszę się jednak nie
bać - na tym krążku dostajemy
zupełnie inne numery. Nie chce tutaj
się rozwodzić na temat, która z
tych dwóch składanek jest ciekawsza.
Obie, naturalnie, pełnią doskonałą
formę edukacyjną i są
świetną sentymentalną wycieczką
dla co niektórych starszych fanów.
Fajnie, że tym razem nie pominięto
najstarszej płytki demo. W
końcu można posłuchać, jak Artillery
brzmiało w 1982 roku na,
chyba, czterech pierwszych kawałkach.
Jakość jest jak najbardziej na
plus, słucha się tego dobrze, a sam
materiał potrafi zadziwić. Wszakże
bliżej wtedy Duńczykom było do
klimatu angielskiego heavy metalu!
Kawałki na "In The Thrash" są
trochę porozrzucane czasowo, choć
nie ma ich wiele i nie wpływa to
jakoś mocno na komfort odbioru.
W porównaniu do "Deadly Relics"
mamy tylko (albo aż) trzy demówki
- wspomniane "We Are The
Dead", potem dwa kawałki z 1984
roku ("Bitch" oraz "Blessed Are The
Strong") i "Terror Squad" datowane
na 1986 rok. Całość dopełnia "Hey
Woman" wyciągnięty z kompilacji
o dźwięcznym tytule "Speed
Metal Hell" z połowy lat 80. Tak
jak i w przypadku bliźniaczego albumu
spod znaku Mighty Music,
ten zbiór nagrań to bardzo przyjemna
podróż w czasie. Dzięki "In
The Thrash" możemy nie dość, że
uzupełnić wiedzę zebraną już na
"Deadly Relics", to sprawdzić jak
ten świetny duński zespół brzmiał
na prawie że początku swojej artystycznej
drogi. Jeśli nie było to
Waszym marzeniem to przynajmniej
warto sięgnąć z czystej ciekawości.
A jeśli te fakty Was w ogóle
nie interesują to znak, że być może
czytacie nie ten periodyk.
Adam Widełka
Beneath The Surface - Race The
Night
2020 Divebomb
Divebomb Records wzięli się po
raz kolejny za krążek pokryty grubą
warstwą kurzu. Do naszych rąk
trafia reedycja jedynego materiału
grupy Surface z roku 1986. Mowa
oczywiście o długogrającym debiucie
w postaci koncertu "Race The
Night". Tym razem dostajemy dodatkowo
demo datowane rok wcześniej.
Wszystko to pod zmienioną
po 1988 roku nazwą - Beneath
The Surface. Pod nią nagrania
ukazywały się wcześniej nakładem
JCI Records licencjonowane przez
macierzystego wydawcę Killerwatt
Records. Pierwszy raz jestem chyba
zadowolony ze zmienionej
okładki. Jak takie manewry wzbudzają
we mnie złość i zażenowanie,
to w przypadku Beneath The Surface
wyszło to na dobre. Naprawdę.
Oryginalnie kopertę zdobił
straszliwy kicz. Rysunek, który lepszy
popełniłyby dzieci w przedszkolu.
Cóż, nie było widać wszystkim
dane stworzyć czegoś ponadczasowego.
Reedycja co prawda nie
rzuca na kolana w tej materii ale
przynajmniej jest znośnie. Nijako,
ale znośnie. Za to warstwa muzyczna
po latach się broni. Chociaż
to bardzo specyficzny heavy metal.
Wzbogacony intensywnie partiami
klawiszy za które odpowiedzialny
był Dean Field. Momentami aż
nadto i brzmiący strasznie cukierkowo.
Hmm… brytyjscy chłopcy
zazdrościli chyba swoim tapirowanym
kolegom zza wielkiej wody.
Jednak po reakcji publiki wnioskuję,
że nie było tak źle. Pomiędzy
utworami nie trzeba wytężać skupienia,
żeby w ucho wpadły damskie
krzyki i piski. Widać, że jakąś
popularność wśród pań Surface
mieli. Z taką muzyką nie było chyba
o to trudno. Krążek "Race The
Night" może kojarzyć się z późnym
Whitesnake. W sumie numery
złe nie są i słucha się tego dość
dobrze. Rażą trochę brzmieniem,
ale instrumentaliści dają radę i nie
mamy do czynienia z jakąś amatorką.
Kompozycyjnie są spójne i
utrzymane w żwawym tempie. Nie
ominie nas również ckliwa ballada
i niby-to-mocne fragmenty osadzone
w gęstej pracy sekcji rytmicznej
Iana i Jamie Hawkinsa. Praca gitar
i solówki mogą się za to podobać.
Ten element grupy robi najlepsze
wrażenie. Słychać, że Mark
Davies i Loz Rabone nie próżnowali
podczas ćwiczeń. Nie można
w sumie też zapomnieć o charyzmatycznym
i szalenie melodyjnym
wokalu. Gez Finnigan brzmi czysto
i energicznie. Jeśli nagrania
koncertowe nie do końca mogły
przynieść skojarzenia z ekipą Davida
Coverdale'a to dołączone demo
czyni to od pierwszych sekund.
Pozbawione otoczki występu, żaru
grania na żywo, brzmią bardzo sterylnie.
Troszkę jak spod igły. I cały
czas zbyt mocno przypominają
Whitesnake. Mnie Surface zdecydowanie
bardziej przekonali głównym
materiałem wydawnictwa.
Surface / Beneath The Surface
"Race The Night" to absolutny
znak czasów. Współcześnie taka
muzyka może wzbudzić lekki uśmiech
ale w połowie lat 80.,
zwłaszcza w USA, była na szczycie.
Mimo, że nie jest to zbyt oryginalne
granie i nie adresowane do
wszystkich, to na pewno pomoże
rozruszać niejedną wspominkową
prywatkę.
Adam Widełka
Blitzkrieg - A Time Of Changes
2017 Dissonance
Czasem do pewnych wykonawców
podchodzi się z swoistym dystan-
RECENZJE 187
sem. Wynika on z pewnego rodzaju
kultu, jakim został otoczony. O
niektórych płytach z tego powodu,
podobno, nie wypada pisać ani
mówić źle. Są jednak wyjątki. W
historii metalu bywały albumy,
które swoją zawartością po prostu
się bronią. I kropka. Do tego zacnego
grona należy chociażby debiut
Blitzkrieg "A Time Of Changes".
To jedna z tych brytyjskich
kapel, która po ukazaniu się pierwszej
płyty, milkła na dobrych parę
lat. W tym przypadku do następnego
pełnego krążka minęło równe
dziesięć. Fani przez ten czas
mogli słuchać "A Time of Changes"
do znudzenia. Jednak chyba
nie było kogoś, kto uznał ten krążek
za nie warty uwagi. Wydany w
1985 roku debiut Blitzkrieg to,
można powiedzieć, esencja gatunku
zwanego NWOBHM. Już sam
skład, który popełnił to dzieło, robi
wrażenie. Co prawda osoby gitarzystów
Micka Proctera i Jima Sirotto
nie muszą być bardzo znane,
to już perkusista Sean Taylor i
basista Mick Moore to persony o
bardziej rozpoznawalnych twarzach.
Pierwszy to naturalnie członek
innej legendy - zespołu Satan
(którego notabene cover znalazł się
na "A Time Of Changes") czy chociażby
supergrupy Blind Fury. Basista
z kolei zaliczył dwie świetne
płyty z Avenger. Wokalistą i do
dziś jedynym niezmiennym elementem
składu jest Brian Ross.
On też miał wkład w równie ważny
początek kariery Satan. Niecałe
pięćdziesiąt minut z "A Time of
Changes" mija bardzo szybko.
Wszystko przez to, że na krążku
znalazły się same przemyślane numery.
Aż dziw bierze, że wymienieni
wyżej dżentelmeni posiadali tak
elastyczne głowy! W tak krótkim
czasie nagrywali tyle dobrej muzyki
i każda z tych płyt, w które mieli
swój wkład ma swój unikalny charakter.
Debiutowi Blitzkrieg nie
brakuje pewnych dźwięków. Cechuje
ten album niesamowita dawka
energii i niebanalnych, choć
prostych, melodii. Sporo dobrych i
zapadających w pamięć riffów. Genialne
w swej prostocie kompozycje,
najeżone świdrującymi solówkami
czy też jadowitą pracą sekcji
rytmicznej. Czysty heavy metal,
podparty charyzmatycznym śpiewem.
Można rzec, że jeden z wielu.
Jednak ma w sobie coś, co przyciąga
już od pierwszych sekund. Ciężko
to wyjaśnić tak od razu - natomiast
po włączeniu "A Time Of
Changes" już indywidualnie każdemu
udzieli satysfakcjonującej
odpowiedzi. Nie chciałbym zabrzmieć
patetycznie, ale gdyby
Blitzkrieg po wydaniu swojego debiutu
nigdy nie powrócił do czynnej
działalności, spokojnie ich krążek
można by uznać za jeden z
tych ponadczasowych. To absolutnie
rzecz, która krytyki się nie boi.
Bo, w sumie, też zwyczajnie nie
ma tu do czego się przyczepić!
Sztos!
Adam Widełka
Desolation Angels - While The
Flame Still Burns
2020 Dissonance
Amerykański sen. Kto by nie chciał
go spełnić? Poczuć, jak to jest, kiedy
realizują się wszystkie marzenia,
a życie przypomina wycieczkę
po fabryce cukierków? Muzycy
Desolation Angels byli tego naprawdę
ciekawi. Po wydaniu fonograficznego
debiutu przenieśli się z
deszczowego Londynu do słonecznej
Kalifornii. Jednak czasem z
dawkowaniem promieni trzeba
uważać. Już będąc w Ameryce zrealizowali
swój drugi album "While
The Flame Still Burns". Wydany
został w 1990 roku tylko na kasecie.
Przez długie lata pozostawał
tylko w tej formie, aż dopiero teraz,
w marcu 2020, Dissonance
Productions postanowili odświeżyć
tę pozycję. Z troszkę zmienioną
listą utworów. Chociaż do oceny
całości nie ma to aż tak dużego
znaczenia. Pierwsza płyta tego zespołu
to był naprawdę fajny cios.
Troszkę surowe, angielskie granie
spod znaku NWOBHM. Szorstkie,
aczkolwiek melodyjne. Pozostające
w duchu klasycznego heavy metalu.
Po przeprowadzce do USA
wszystkie pozytywne cechy Desolation
Angels zniknęły. Zupełnie
jakby zostawili to wszystko na lotnisku
a wzięli ze sobą tylko pudła
brokatu i zapas prezerwatyw. Bo,
niestety, z taką muzyką jak na
"While The Flame Still Burns"
mogą kojarzyć się z jakimś Bon Jovi
albo innym wynalazkiem amerykańskiej
sceny muzycznej. Mimo
wszystko i tak dość późno wyskoczyli
panowie z taką płytą. Rok
1990 to już przecież rozrzedzenie
zachwytu nad muzyką stricte hard
rockową czy nawet heavy metalową.
No ale postanowili spróbować i
podbić publiczność za wielką wodą.
Wyszła z tego jednak ciężkostrawna
papka z małymi przebłyskami
nadziei na lepsze jutro. Przede
wszystkim słychać tutaj brak
pomysłu. Panowie eksplorują
wszelkie kąty w poszukiwaniu
punktu zaczepienia. Mamy na
"While The Flame Still Burns"
więc zadziorne numery i przygotowane
według sprawdzonych przepisów
pół-ballady. Niestety całość
jest zbyt mocno rozmarzona. Stawiając
ten album obok "Desolation
Angels" sprawimy, że ten
szumny płomień z tytułu stanie się
tylko małym płomyczkiem. Niestety.
Chociaż w kontekście nieświadomej
przeszłości grupy publiki ze
Stanów zabieg z niejako rozpoczęciem
kariery na nowo może być w
pełni zrozumiany. Cóż, może jestem
zbyt surowy. Wszakże są pewnie
gorsze albumy. Boli mnie jednak
najbardziej to, że już nie takie
zespoły połamały sobie zęby na
podbijaniu USA, a z ich historii
nowe nic a nic nie wyciągały wniosków.
Życie…
Adam Widełka
Fight - War Of Words / A Small
Deadly Space
2019 BGO
Grupę Fight powołał do życia Rob
Halford po swoim głośnym odejściu
z Judas Priest. Formacja zaczęła
swoją krótką działalność w
roku 1992, by skończyć już w
1995. Zaraz potem Rob postanowił
spróbować swoich sił w projekcie
Two, proponując muzykę zabarwioną
industrialnie. No ale wracając
do meritum - ruszając z Fight
wokalista dał upust swoim pomysłom,
których być może z jakichś
względów nie mógł zrealizować w
macierzystej formacji. Zresztą
zmęczyła go ówczesna sytuacja w
Priest. Przeciągająca się sprawa w
sądzie, w której członkowie grupy
oskarżeni byli o rzekome podżeganie
do samobójstwa poprzez ukryty
przekaz w swojej muzyce dwóch
nastolatków, to było już dla Roba
za dużo. Także do końca nie wiadomo,
czy dźwięki, jakie możemy
znaleźć na krążkach Fight w końcu
nie zostałyby przeforsowane. Tak
czy siak świat metalu otrzymał kolejny
zespół poruszający się w ciężkiej
stylistyce. Dzięki najnowszemu
wznowieniu przez firmę
B.G.O. Records dostajemy oba
długograje w jednym pudełku. Wydane
są jednak osobno, co daje poczucie
obcowania z niezależnymi
wydawnictwami. Brak jest również
jakichkolwiek bonusów. Skład,
który popełnił "War Of Words" i
"A Small Deadly Space" był w sumie
ten sam. Oprócz Roba Halforda
zespół tworzyli Brian Tilse i
Russ Parish (gitara, klawisze), Jay
Jay Brown (bas). Na perkusji zagrał,
wyciągnięty z Judas, dobry
kolega, Scott Travis. Potem, przy
wydaniu drugiego albumu, za Russa
pojawił się Mark Chaussee.
Dzięki temu, że muzykę tworzyli
zgrani ludzie, oba albumy są bardzo
spójne. Więcej jednak eksperymentów
znajdziemy na "dwójce".
Klasyczny już dziś "War Of
Words" to propozycja bardziej
bezpieczna. Można go śmiało postawić
nawet obok ostatnich (wtedy)
dokonań Judas Priest. Brzmienie
jest bardzo heavy metalowe
i mało tam udziwnień. Oczywiście
słychać, że Rob podąża swoją drogą,
choć sentymentów nie udało
mu się do końca zniwelować. Na
"A Small Deadly Space" Fight
stanowił już stricte osobną siłę. No
i na tym krążku pojawiają się kawałki
w stylu groove metalu. Całość
jest znacznie nowocześniejsza.
Nie brak naturalnie fajnego, klasycznego
łojenia, ale podlane jest to
wszystko współczesnym sosem. Jeśli
o mnie chodzi, bliżej mi zdecydowanie
do pierwszego krążka.
Trochę wychodzi ze mnie metalowy
ortodoks, ale ciężko mi było
zdzierżyć zawarte później, dziwaczne
rytmy. Zestaw tych dwóch albumów
to dziś kawał historii i czas
z zespołem Fight obszedł się nad
wyraz łaskawie. Dzięki swoim wynaturzeniom
Rob Halford w latach
90. zrobił na pewno ciekawsze
rzeczy niż opuszczony przez niego
Judas Priest. Możliwe, że "A
Small Deadly Space" będzie ciężko
przekonać do siebie szybko. Natomiast
jeśli ktoś w swoich zbiorach
nie posiada "War Of Words"
to chociażby dla tego krążka warto
sięgnąć po reedycję B.G.O. Debiut
Fight to bezdyskusyjnie bardzo
dobre granie.
Adam Widełka
Heathen - The Evolution Of
Chaos
2020 Mascot
188
RECENZJE
"The Bronze Tears 1973-1981".
\m/\m/
Amerykański Heathen milczy już
dziesięć lat. Tyle właśnie czasu minęło
od ostatniego albumu grupy
pod tytułem "The Evolution Of
Chaos". Wydawca, firma Mascot
Records, postanowiła uhonorować
jakoś ten mały jubileusz. Na rynku
więc pojawiła się niedawno, poddana
remasteringowi, reedycja płyty
wzbogacona o krążek DVD. Jak
świętować, to świętować, zresztą
jest czego załodze Heathen gratulować.
Od początku do końca "The
Evolution Of Chaos" trzyma słuchacza
w garści. Począwszy od delikatnego,
dość tajemniczego intro,
wszystko jest idealnie spasowane,
przemyślane i zrealizowane. To jedna
z tych płyt, które mimo swojej
długości nie nużą, a wręcz przyciągają.
Chociaż trochę ponad godzina
wymagającego thrash metalu
to stanowczo spora dawka. Na
szczęście kompozycje nakreślone
są grubą kreską. Muzycy postarali
się o to, żeby każdy numer był w
jakiś sposób intrygujący. Nawet jeśli
nie ogarniemy całości za pierwszym
odsłuchem to każdy kolejny
będzie niemniej obfity w muzyczne
wrażenia. Mnogość pomysłów
potrafi zadziwić, szczególnie w wyróżniającym
się czasem "No Stone
Unturned". Generalnie "The Evolution
Of Chaos" łączy szybkość i
wyrachowanie w jedną, szalenie
ostrą, ale i barwną opowieść. Brzmieniowo
album można porównać
do spycharko-ładowarki. Jest ciężko
i mocno. Szybko. Natomiast zaskakuje
lekkość, z jaką atakują nas
gitarowe solówki i riffy. Momentami
nawet Heathen zanurza się w
heavy metalowym sosie, dając się
uwieść chociażby dźwiękom spod
znaku Iron Maiden. Nie jest to na
pewno krążek łatwy w odbiorze.
Przynosi on jednak wiele satysfakcji
w odkrywaniu swoich zakamarków.
Podtrzymuje też wciąż
nadzieje na swojego następcę, bo
aż chciałoby się znów posłuchać
kolejnej porcji wysmakowanych
utworów podpisanych przez amerykanów.
Adam Widełka
Hostile Rage - On The Rampage
2020 Divebomb
Jeśli szukacie ciekawego speed/
thrash metalu z zamierzchłych lat,
to warto, żeby w wasze ręce wpadł
wydany na początku 2020 roku
debiut Hostile Rage. O to, żeby w
końcu materiał działającej przez
ponad trzydzieści lat grupy ujrzał
światło dzienne zadbała firma Divebomb
Records. Przygotowali
oni dwupłytowe wydawnictwo zawierające
zarówno album "On The
Rampage", jak i zbiór wczesnych
nagrań demo na drugim dysku.
Numery, które ukształtowały longplay
zaczęły powstawać już w
2009 roku i dotychczas nie były
publikowane. Niecałe czterdzieści
minut materiału wwierca się w głowę
niczym wiertarka. Być może dla
wielu muzyka Hostile Rage nie
będzie niczym nadzwyczajnym, jednak
trzeba zwrócić uwagę, że panowie
swojej płyty nie wydali w latach
1987-1996, kiedy mogłaby się
okazać dość interesującą pozycją.
Jak dla mnie "On The Rampage"
to solidny thrash metal, nasączony
potężną dawką energii. W sumie
przez całą płytę nie można narzekać
na nudę. Pobrzmiewają
gdzieniegdzie echa Metalliki czy
Testament. Część numerów, które
można posłuchać na drugim dysku
wyewoluowała i została umieszczona
w repertuarze współcześnie.
Jak na rok 2020 to "On The Rampage"
zawiera w sobie sporo ostrej
i bezkompromisowej muzyki, odpowiednio
brudnej i szorstkiej.
Jeśli nie jest oryginalna, to na pewno
nie można odmówić Hostile
Rage chęci rozwalenia wszystkiego
w drobny mak. Kompakt numer
dwa zawiera trzy wczesne demo zespołu.
Począwszy od 1987 roku a
skończywszy na 1989. Można
wsłuchać się w pierwotne wersje
części numerów, które, jak wspomniałem,
wylądowały definitywnie
na pełnym krążku. Dema są porządnie
zrealizowane i obcowanie z
nimi jest przyjemne. Nie trzeba się
domyślać, co autor miał na myśli.
Są nawet bardziej zdecydowane i
drapieżne niż efekt współczesny.
Spośród liczącego sobie szesnaście
kawałków zbioru na pewno uszy
przykuć może przeróbka… "Break
On Through" The Doors. Zagrana
trochę nawet pod punk, prosto i
szorstko. Pokazuje to, że Hostile
Rage nie byli wcale tak ograniczonym
zespołem, jak o ich muzyce
mogą powiedzieć złośliwcy. Podobno
nic nie dzieje się przez przypadek.
Być może to właśnie teraz
materiał "On The Rampage" miał
się ukazać, żeby móc zostać zauważonym.
Przynajmniej teraz na to
szansę ma o wiele większą niż te
trzydzieści lat wstecz. Wtedy byliby
jednymi z wielu, podobnie grającymi
do Metalliki, czy Venom.
Dziś, dzięki wracającemu zainteresowaniu
na oldschoolowy speed/
thrash metal, mogą okazać się jedną
z ciekawszych pozycji.
Adam Widełka
Ken Hensley - The Bronze Tears
1973-1981
2019 HNE
Ken Hensley to głównie klawiszowiec,
gitarzysta, twórca lub
współtwórca większości repertuaru
Uriah Heep z najlepszego okresu
tej formacji, czyli z dwóch pierwszych
dekad. I nie ma co ukrywać,
ta epoka to najjaśniejszy
punkt w karierze tego muzyka.
Przez ten czas Pan Hensley nagrał
również trzy solowe krążki, które
firmował swoim imieniem i nazwiskiem.
Były to "Proud Worlds
On A Dusty Shelf" (1973), "Eager
To Please" (1975) i "Free Spirit"
(1981). Pierwszy krążek eksponuje
bardziej subtelne muzyczne wcielenie
Hensley'a, a jak pojawiają się
utwory bardziej dynamiczne
("Proud Words"), to i tak nie mają
tyle ciężaru, jak te z płyt Uriah
Heep. Na "Eager To Please" znajdziemy
więcej energetycznych kawałków,
ale czy to wolne czy szybsze
utwory, wszystkie niosą klimat
kapeli macierzystej. Jednak wyróżnikiem
tej płyty jest wykorzystanie
dęciaków w niektórych aranżacjach
("Stranger", "In The Morning").
Jak wiadomo muzyczny
świat tamtych czasów nie stał w
miejscu, zmieniały się sposoby nagrywania,
brzmienie zespołów, preferencje
fanów itd. W drugiej połowie
lat 70. muzyczny świat
Uriah Heep również uległ zmianie,
który z rejonów majestatycznego
hard rocka coraz bardziej
zbliżał się do AORu. Te zmiany
odbiły się także na solowej płycie
Hensley'a, "Free Spirit". Brzmienie
tego albumu jest bliższe temu,
które królowało w latach 80. w
Ameryce, a wśród kompozycji pojawiły
się takie, jak "Inside The
Mystery" inspirowany funky oraz
"Do You Feel Alright", w którym
wyraźnie słyszymy wpływy disco.
Ogólnie, ta płyta jest najbardziej
zbliżona do tego, co Uriah Heep
robiła muzycznie między albumami
"Firefly" a "Conquest". Mimo
wszystko wszystkie trzy krążki są
jedynie ciekawym uzupełnieniem
tego, co działo się w Uriah Heep i
raczej skierowane są do największych
fanów samego Hensley'a.
Pod względem muzycznym jakiegoś
cudu nie ma. Po wydaniu "Free
Spirit", Ken działał już wyłącznie
na własny rachunek, pozostawiając
sprawy Uriah Heep na głowie swoich
byłych kolegów. Uzupełnieniem
tego boxu jest dysk z wywiadami,
w których Hensley opowiada
Malcolmowi Dome o
wszystkich trzech płytach, co niewątpliwie
podbija wartość boxu
Killer - Vol 2: Only The Strong
Survive
2019 HNE
Box ten zamyka dotychczasową
dyskografie belgijskich heavy metalowców
z Killer. Zawiera on trzy
albumy "Broken Silence" (2003),
"Immortal" (2005) i "Monsters
Of Rock" (2015). Pierwszy z nich
to w zasadzie kontynuacja poprzedniego
krążka "Fatal Attraction"
(1990). Jednak na posterunku
pozostaje jedynie "Shorty", który
ma do pomocy trójkę młodszych
muzyków, w tym niejakiego Dave'a,
oficjalnie zajmującego posadę
zespołowego klawiszowca. Płyta
zaczyna się tytułowym utworem
"Broken Silence", który jest takim
zderzeniem dawnego Killer z jego
nowym i bardziej europejskim
wcieleniem, na dodatek, klawisze
maja więcej do powiedzenia niż
odgrywanie intro czy elektronicznych
plam podkładu muzycznego.
Niestety tak to jest gdy dopuszcza
się do głosu klawisze, zamiast
klasycznie wziąć za partnera drugą
gitarę. Niemniej kawałek jest szybki,
dynamiczny z ciętymi riffami i
gitarą oraz typowymi dla zespołu i
Shorty'ego krzykami. Te proste
patenty powodują, że "Broken
Silence" staje się najbardziej wyrazistym
utworem na tym albumie.
Podobny w tonie jest "Dancing
With The Devil". Tylko żeby pozbyć
się klawiszy, szczególnie z
"Broken Silence", bowiem w "Dancing
With The Devil" choć są, to
stanowią tło, ewentualnie wyeksponowane
są brzmienia a la organy,
co akurat nie jest złe. Innymi
plusami tej płyty są kompozycje,
gdzie muzycy udanie bawią się muzycznym
klimatem. Taką specyficzną
aurę ma "Time Machine" oraz
eksponujący orientalne motywy
"In The Land Of The Pharaoh".
Niestety "Broken Silence" ma zupełnie
inny wyraz, a stanowią o
nim takie utwory jak "Crash And
Burn", gdzie heavy metal Killer nie
tylko przechyla się w stronę europejską
ale klawisze próbują wkomponować
tę ich wersję znaną z melodyjnego
power metalu. Takie też
są pozostałe kawałki i nie ważne
czy szybsze ("Only The Strong
Survive") czy wolne ("The Aswer"),
tudzież instrumentalne ("The Run
Of The Chupacabra"), wszystkie co
najwyżej stanowią solidną dawkę
muzyki. Nie ratuje ich, że od czasu
do czasu, pojawi się dawny duch
Killer, niezłe riffowanie czy też so-
RECENZJE 189
lówka lub nieźle wymyślony temat
muzyczny. Ogólnie jest tylko poprawnie,
ewentualnie solidnie. Mimo
wszystko czasami lubię sięgnąć
po ten krążek. Wydany dwa lata
później album "Immortal" jest
bezpośrednią kontynuacją "Broken
Silence". Nie dzielą go zbyt
duża różnica czasu, nagrał podobny
skład, muzyka jest zbliżona
ale... są dość długie momenty,
gdzie klawisze znikły za ścianą
dźwięku gitary i mocnej sekcji rytmicznej.
Już witające nas tytułowy
"Immortal" oraz "Frozen Fire" radośnie
objawiają nam tę różnicę.
Poza tym mimo innej budowy
utworów, to mocno przebija w nich
klimat dawnego Killer. Bardzo dobry
moment tego albumu. Pozostała
część płyty jest bardziej różnorodna,
więcej w niej wpływów
europejskiego heavy metalu, bywają
też klawisze ale z rzadka i nie
kują już uszu. Ogólnie jest dynamicznie,
z pazurem i lepiej niż tylko
solidnie. Świetne riffy, gitary i solówki
oraz niezmienny wokal
Shorty'ego. Wyróżniłbym tu szybkie
i kąśliwe "Queen Of The Future"
oraz "Drifting Away", które spokojnie
mogą konkurować z wspominanymi
"Immortal" i "Frozen Fire". Innym
kawałkom również niczego
nie brakuje, bo co można zarzucić
heavy metalowemu z hard rockowym
drivem "Easy Rider" (organowe
solo też jest), czy z dumnym
wręcz epickim sznytem "Always
And Forever", a nawet takiemu
szantowo-folkowemu "Highland
Glory" czy też klimatycznemu instrumentalowi
"Ad Tempus Vitae"?
"Immortal" to bardzo dobry krążek,
wreszcie definiujący nowe
wcielenie Killer. "Monsters Of
Rock" pojawia się po dziesięcioletniej
przerwie. W składzie nie ma
klawiszy a zespół jest znowu triem.
Wprowadza to zmiany, które rzucają
się od razu w uszy. Po prostu
jest znowu masywnie i taki jest
właśnie cały krążek "Monsters Of
Rock". Belgowie wracają również
do starego sposobu gry choć pewny
sznyt europejskiego heavy metalu
pozostał. W sumie ten album to 15
kawałków i ponad godzina klasycznego
heavy metalowego nawalania.
Pewnie dlatego muzycy rozdzielili
nagrania dwoma wolniejszymi
utworami, jednak "Danger
Zone" to prawdziwy brzmieniowy
walec, a "Making Magic" to bujający
mocarny blues, także w żaden
sposób nie wyłamują się z przyjętej
koncepcji potężnego heavy metalowego
brzmienia. Tego pomysłu nie
zmienia też umieszczony na końcu
"Fake", którą jest nie pozbawiona
mocy, wolna ale za to najdłuższa i
ciekawie zaaranżowana kompozycja.
Pozostałe utwory to wspomniane
dynamiczne szybkie i jeszcze
szybsze kawałki. Moimi faworytami
są te z tych szybszych, czyli
"Deaf, Blind And Dumb" oraz
"Hold Your Head Up High", będące
bardzo blisko typowego stylu belgijskiego
Killer. Tak w ogóle całość
tego bloku, czyli większość tego albumu
składa się z utworów, które
mogą się podobać, a to co komu
przypadnie do gustu zależy jedynie
od indywidualnych preferencji. W
każdym razie jest z czego wybierać.
Uzupełnieniem tego boxu jest
solowy album Shorty'ego firmowany
jego prawdziwym nazwiskiem
Van Camp, a zatytułowany jest
"Too Wild To Time". Krążek wydany
był w roku 1988 w przerwie
pomiędzy albumami "Shock Waves"
a "Fatal Attraction". Nie jest
to typowa płyta wirtuoza gitary a
raczej wypadkowa tego co Shorty
robił i będzie robił w Killer. Dlatego
nie odbiega ona zbytnio od
jego dokonań w Killer. Myślę, że
jakby wydał ją z logiem tego zespołu
nikt by się nie zorientował. Taki
kawałek "Overture" mógłby spokojnie
znaleźć się na którejś z pierwszych
trzech płyt. Kolejnym
wyróżnikiem tej płyty są dłuższe
kompozycje, które dopiero pojawiły
się na "Shock Waves". Jedyną
kompozycją, gdzie Shorty "chwali
się" swoimi umiejętnościami jest
instrumentalny "From Nine to Five",
gdzie Paul nie bawi się w subtelności,
a eksponuje "wymiatanie"
i solowy "wygar". W sumie ciekawe
uzupełnienie całej dyskografii tego
belgijskiego zespołu, którą w takiej
czy innej formie powinien każdy z
heavy maniaków znać i posiadać.
\m/\m/
Kinetic Dissent - Controlled
Reaction: The Demo Anthology
2020 Divebomb
Kinetic Dissent to grupa działająca
zaledwie pięć lat. W ciągu tego
czasu dorobiła się pełnego albumu
- w roku 1991 - oraz szeregu taśm
demo. Utworów starczyło na bardzo
obszerną kompilację. Właśnie
ukazała się na początku 2020 roku
ich antologia. Wydawcą jest Divebomb
Records a zawarli oni na
krążku wszystkie cztery taśmy.
Tyle tytułem wstępu. Przechodząc
do meritum muszę zaznaczyć, że
"Controlled Reaction: The Demo
Anthology" to dość długa płyta.
Ciężko w pełnym skupieniu przebrnąć
od początku do końca. Warto
więc podzielić sobie odsłuchy na
etapy. W tym kontekście idealnym
byłoby odwrócić kolejność numerów.
Wtedy mielibyśmy ukazane
kompozycje Kinetic Dissent w
pełnej chronologii. Wydawca jednak
uznał, że będziemy się cofać.
Tak więc jako pierwsze trzy mamy
"Channel One Sessions" z 1992
roku. Potem "Roadrunner Rcords
Sessions", która ukazała się w
1989 roku. Następnie możemy
posłuchać taśmy "Controlled Reaction"
(1988) a finalnie pięć
kompozycji należy pierwotnie do
najwcześniejszej demówki - "The
Fall Of Invidualism" z 1987 roku.
Możemy zaobserwować jak muzyka
amerykańskiej grupy zmieniała
się na przestrzeni tych pięciu lat
działalności. Czym dłużej będziemy
słuchać antologii, tym wyraźniej
będzie się kształtować wniosek,
że Kinetic Dissent wraz z
upływem lat łagodnieli. Czym
wcześniejsze taśmy, tym mocniejsza
i szybsza jest ich muzyka.
Bardzo progresywna i nietuzinkowa.
Przypomina nawet techniczny
thrash a nie tylko speed/power jak
możemy doczytać w sieci. Kompilacja
jest bardzo dobrej jakości. Jak
na nagrania demo, utwory brzmią
bardzo fajnie i słucha się ich przyjemnie.
Bez jakichkolwiek domysłów
i niepotrzebnych rzężeń czy
pierdów z głośnika. Dobrze, że
ukazało się takie wydawnictwo jak
"Controlled Reaction:…". Daje
nam możliwość uważnego prześledzenia,
jeśli można tak powiedzieć,
potencjału Kinetic Dissent. Po,
zwłaszcza tych z 1987 i 1988 roku,
rokowali bardzo dobrze. Tym
bardziej szkoda, że skończyło się
tylko na jednym albumie - choć o
wymownym tytule - "I Will Fight
No More Forever". Może zabrakło
przekonania i sił? Nie ma co
dociekać. Należy się cieszyć, że
możemy obcować z obfitą i nad
wyraz interesującą spuścizną po tej
amerykańskiej kapeli.
Adam Widełka
Quartz - Against All Odds
2016 Dissonance
Bardzo lubię Quartz. To jedna z
tych grup, które ujęły mnie od
pierwszego odsłuchu. Akurat zacząłem
poznawać ich od drugiej
płyty "Stand Up And Fight". Wydany
w 1980 roku album zachwycił
mnie całą gamą pomysłów i
świetnym brzmieniem. Takie klasyczne,
angielskie granie, spod znaku
NWOBHM. Idealne dla moich
uszu. Później zetknięcie z debiutem,
który okazał się odrobinę bardziej
hard rockowy. No ale w końcu
został nagrany jeszcze w końcówce
lat 70. W międzyczasie na
horyzoncie pojawiła się ciekawa
koncertówka "Live Quartz" oraz
współczesna odsłona grupy - "Fear
No Evil" z 2016 roku. Najpóźniej
w ręce wpadła trzecia płyta. Teraz,
dzięki recenzji, mogę sobie ten materiał
z przyjemnością przypomnieć.
Album "Against All Odds" to
z wszystkich krążków zespołu materiał
najbardziej przebojowy. Bardzo
chwytliwy, momentami nawet
rozśpiewany. Co prawda, Quartz
nie tracą nic ze swojego wigoru, ale
okres trzech lat dzielący od "Stand
Up And Fight" swoje zrobił. Widać,
że panowie zaczęli szukać nowych
pomysłów. Zmienił się też
wokalista. Nieodżałowany Mike
Taylor został zastąpiony przez
Geoffa Bate. Wpłynęło to troszkę
na złagodzenie partii wokalnych i
skleiło ładnie z odrobinę lżejszym
obliczem grupy. Nadal jednak to
specyficzne, angielskie granie,
obok którego ciężko przejść obojętnie.
Mimo, że jest momentami "lajtowe"
to nadal znaleźć można naprawdę
ciekawe riffy i motoryczne
aranże. Dzięki temu, że nie jest to
w jakikolwiek sposób muzyka wymuszona,
potrafi sprawić niesamowitą
frajdę. Nawet po prawie czterdziestu
latach od wydania! Bez
zbędnego prężenia muskułów ale
za to z polotem i finezją. Quartz
ryzykownie, ale bez kompleksów,
na "Against All Odds" otworzyli
dla siebie nowe \furtki. Mimo złagodzenia
oblicza, to nadal były dobre
kompozycje. Warto poszukać
ostatniej reedycji Dissonance Productions
z 2016 roku - wszystko
tak, jak pierwotnie. Oryginalna
szata graficzna i żadnego myszkowania
w utworach. Tylko grać!
Adam Widełka
Randy Holden - Population II
2020 Ridineasy
Randy Holden, Randy Holden,
skąd ja znam to nazwisko? - zacząłem
zastanawiać się włączywszy
"Population II", ale już w połowie
openera "Guitar Song" przypomniałem
sobie, że ten gitarzysta grał
przecież w Blue Cheer! Co prawda
jeszcze nie na drugim, przełomowym
dla hard rocka/heavy metalu
albumie "Vincebus Eruptum",
ale na kolejnym, noszącym
tytuł "New! Improved! Blue
Cheer" już tak. Nie zagościł jednak
w grupie Dickiego Petersona na
dłużej, bo już w roku 1970 wydał
swój pierwszy, solowy album. Wielu
recenzentów określa "Population
II" mianem podręcznikowego
wręcz przykładu proto doom metalu
i faktycznie coś jest na rzeczy,
bo ta krótka, trwająca niewiele ponad
pół godziny płyta, jest nad wyraz
mocna, surowa i posępna. Najwidoczniej
terminując w Blue
Cheer Holden skierował swe zainteresowania
w stronę takiego grania,
po czym rozwinął je na solowym
wydawnictwie. Słychać tu
190
RECENZJE
też wiele elementów charakterystycznych
dla Black Sabbath, ale to
raczej przypadek wynikający z
podobnych źródeł inspiracji, bo w
momencie ukazania się "Population
II" grupa Tony'ego Iommiego
była znana tylko w undergroundzie
i jej kariera miała zacząć się
dopiero za kilka miesięcy. Kolejne
wpływy to Jimi Hendrix i Cream
- Olden musiał słuchać ich płyt, co
potwierdzają "Fruit & Iceburgs" czy
"Keeper Of My Flame", 10-minutowa,
rozbudowana kompozycja o luźnym,
jamowym charakterze. Jak
na rok 1970 jest to granie dość nowoczesne
od strony brzmieniowoprodukcyjnej:
dużo tu gitarowych
nakładek, tak jak w hardrockowym
"Blue My Mind", kolejnym świetnym
utworze. Aż dziwne, że ta
udana płyta przepadła na rynku.
Holden jej wydanie przypłacił
bankructwem i zarzucił granie na
dobre 20 lat. Wrócił do gitary dopiero
w połowie lat 90. i pewnie
dopiero wtedy dowiedział się, że
"Population II" stała się płytą kultową
- teraz znowu oficjalnie
wznowioną, warto więc nadrobić
zaległości.
Wojciech Chamryk
Ratt - The Atlantic Years 1984-
1990
2020 HNE/Cherry Red
Ratt założył wokalista Stephen
Pearcy w roku 1974 pod nazwą
Crystal Pystal, którą zmieniano
dwukrotnie na Buster Cherry i
Mickey Ratt, aby w roku1981
ostatecznie skrócić ją do Ratt. W
1983 grupa podpisała kontrakt z
Time Coast Music, i wydała mini
album "Ratt". Muzyka na tym
krążku nawiązywała do amerykańskich
kapel typu Aerosmith czy
Van Halen ale miała też w sobie
klimat europejskich kapel, który
podkreślany był jeszcze prze undergroundowe
brzmienie i gdyby
nie świadomość, że to później
sztandarowy zespół glam/hair metalu
to trudno byłoby go kojarzyć z
tym nurtem. Za to miała już pierwsze
charakterystyczne cechy, które
stały się ważne dla tego zespołu
na następnych płytach. Rok później
tj. w 1984 roku wydają pełnowymiarowy
LP "Out of the Cellar",
ale już nakładem Atlantic Records.
Zarówno "Out of the Cellar",
jak i następny "Invasion of
Your Privacy" (1985) odniosły
spory sukces, zarówno wśród krytyki,
jak i fanów. Kolejne albumy
"Dancing Undercover" (1986) i
"Reach For The Sky" (1988) spotkały
się z negatywnymi reakcjami
krytyków, odnosząc jednakże sukces
komercyjny. Jeszcze w 1990
roku Ratt wydaje krążek "Detonator"
aby w roku 1992 zawiesił
działalność. Właśnie tego okresu
dotyczy box "The Atlantic Years
1984-1990". Pierwszy duży studyjny
album "Out of the Cellar"
zawiera już ukształtowaną muzykę
tego zespołu. Jak już wspominałem
nawiązywała ona do Aerosmith i
Van Halen, a także do Accept.
Miała też znamienną mieszankę
specyficznego riffowania, niby
skrzekliwego i z zaciśniętego gardła
wokalu Stephena Pearcy, nośnych
refrenów oraz świetnie skrojonych
utworów. Z pewnością była zapowiedzią,
co miało lada moment
nastąpić. Pojawiła się też zajawka
przyszłych przebojów w postaci
utworu "Round And Round". Na
"Invasion of Your Privacy" wydarzyło
się coś, co człowiekowi przydarza
się raz w życiu i nigdy więcej.
W wypadku tej płyty zadziałało
wszystko tak, że wszelkie talenty
muzyków tego zespołu rozbłysły
najjaśniej. Każdy z kawałków na
"Invasion of Your Privacy" to hit
oraz wszystkie - oprócz jednego -
to dynamiczne utwory. Niema "pościelówy",
choć jest jeden wolny a
la balladowy "Closer To My Heart".
Ta płyta robi niesamowite wrażenie
nawet dzisiaj. Szkoda, że nic
wcześniej i później nie zbliżyło się
do jakości tego albumu. Po tę płytę
powinni sięgnąć wszyscy, co uwielbiają
dobre hard'n'heavy i tyle.
Niestety kapela nie poszła za ciosem
i swoim następnym krążkiem
nie zdyskontowała sukcesu poprzedniczki.
Niby "Dancing Undercover"
zawiera wszystko, co
Ratt do tamtej pory osiągnął ale
kompozycje zupełnie się rozlazły,
przez co, formacja zgubiła wszystkie
swoje atuty. Mam wrażenie, że
maczali w tym swoje paluchy spece
od marketingu wytwórni, którzy
jak zwykle naciskali na większą komercyjność
muzyki i tam gdzie w
naturalny sposób powinny wystawać
szczurze pazurki, jedynie odczuwamy
przytępione tipsy. Nie
lubiłem "Dancing Undercover" w
momencie wydanie, nie lubię jej
nawet po latach. Jedyny przebłysk
to siarczysty "Body Talk". O dziwo
kolejny LP, "Reach For The Sky"
to zupełnie pozytywne wydawnictwo.
Pierwsza część nawet nawiązuje
do ich najlepszego okresu, a
takie "City To City", "I Want A
Woman", "Chain Reaction" czy
"Bottom Line" może spodobać się
każdemu wielbicielowi zadziornego
glam metalu. Niestety wraz z
końcem płyty muzycy spuszczają z
tonu, niemniej w żaden sposób nie
jest to słabe, jak kompozycje na
"Dancing Undercover". Jeszcze lepiej
dzieje się na "Detonator". Ten
tytuł wydaje mi się nawet lepszy
od "Out of the Cellar" ale może to
wrażenie wynikające z tego, że to
najmniej osłuchana przeze mnie
płyta. Za to teraz jej zawartość bardzo
dobrze do mnie przemawia i to
od pierwszego utworu "Shame Shame
Shame" aż do ostatniego "Top
Secret". Tym bardziej może Was
dziwić dlaczego wtedy ten zespół
zaprzestał swojej działalności. Niestety
w tamtych czasach na rynku
rządziła zupełnie inna muzyka i
takie granie praktycznie nie miało
swojego odbiorcy. Do reaktywacji
formacji doszło w roku1996, a dwa
lata później ukazał się kolejny album
studyjny, zatytułowany
"Ratt". Następnie dochodzi do
"cyrku", gdzie raz Stephen Pearcy
odchodzi, raz wraca, przez co,
działają dwa równe zespoły Ratt,
które toczą ze sobą batalie sądowe.
Ten stan rzeczy trwa do dzisiaj z
przerwą na lata 2006 - 2010 i wydanie
kolejnej płyty "Infestation"
(2010). Szkoda takiego finału ale
to inna "para kaloszy". W każdym
razie, jak ktoś nie zna tego zespołu
albo zna, a nie ma ich dokonań, to
warto sięgnąć po box właśnie wydany
przez HNE Recordings.
\m/\m/
Raw Deal - Cut Above The Rest
2019 High Roller
Brytyjski Raw Deal to kolejna grupa,
którą wziął pod swoje wydawnicze
skrzydła High Roller Records.
Dzięki ich zapałowi do
wynajdywania zakurzonych perełek
muzyki hard/heavy metalowej
wiele materiału ocalonego zostało
i pewnie zostanie, od całkowitego
zapomnienia. Choć może
nie zawsze są to dźwięki wielce odkrywcze
czy dobrze znoszące próbę
czasu, to jednak obcowanie z
kawałkiem historii zawsze jest ekscytujące.
Krążek "Cut Above The
Rest" to zgrabna kompilacja utworów,
które, jeśli wierzyć źródłom,
powstawały w czasie urzędowania
grupy. Były to lata 1978-1982. Jednak
w tym krótki okresie muzycy
nie próżnowali. Niestety udało im
się tylko zarejestrować w 1981 roku
singiel "Out Of My Head".
Potem podzielili losy wielu innych
załóg nurtu NWOBHM. Stylistycznie
Raw Deal wpasowywali się
w klasyczne brytyjskie podejście do
hard rocka czy heavy metalu.
Utwory utrzymane w żywym tempie
z dużą dawką melodii. Bardzo
imprezowa muzyka, trącająca nawet
trochę rock and rollem. Słucha
się tego przyjemnie, choć nie są to
dźwięki ścinające z nóg. Jeśli ktoś
nastawia się na motoryczne i gęste,
heavy metalowe granie z piejącym
wokalem, może się deko przeliczyć.
W sumie można powiedzieć,
że to lekka, wpadająca w ucho muzyka.
Zdecydowanie lżejsze oblicze
NWOBHM, co nie znaczy znów,
że gorsze. Bezpieczniej byłoby powiedzieć,
że inne. Chociaż po czasie
materiał stworzony przez Raw
Deal nie brzmi jakoś mocno przekonywująco.
Nie chciałbym zabrzmieć
krytycznie, ale po parunastu
godzinach obcowania z "Cut
Above The Rest" bez żalu odłożyłem
go na półkę.
Adam Widełka
Razor - Armed And Dangerous
2019 High Roller
Już okładka tłumaczy wszystko.
Jest tak prosta a jednocześnie dosadna
w swym wyrazie. Więcej, w
sumie, dodawać nie trzeba. Wydana
w 1984 roku EP "Armed And
Dangerous" to początek swoistej
speed/thrashowej krucjaty kanadyjskiego
Razor. Wszystko gdzieś
ma swój początek a rzadko się
zdarza, żeby był on aż tak mocny.
Można się spierać o to, czy akurat
mały album Razor to dobry przykład
ich najlepszych dokonań.
Zgoda. Jednak ja będę upierać się
przy tym, że "Armed And Dangerous"
to krążek, który z miejsca
charakteryzuje tę grupę i to, do
czego będą zdolni później. Z tych
kilku nagrań bije taka energia i
dzikość, że nawet po latach brzmi
to nieźle i na rękach stają włosy.
Teraz jeszcze doczekała się wydania
na 35 lecie, wzbogacone o materiał
demo. Palce lizać! Orygi-nalnie
krążek liczy sobie niecałe dwadzieścia
dwie minuty. Kawałki
przelatują więc niczym naładowane
paliwem rakietowym. Krótko,
ale niezwykle merytorycznie.
Jeszcze może trochę nieokrzesane,
ale czy tutaj o to chodzi? To speed
metal! Prędkość! Szaleństwo!
Wskaźnik wchodzi na czerwone
pole a spod maski bucha siwy dym!
Głowa sama wprowadza się w stan
headbangingu! Kompletny amok!
Muzyka Razor wchodzi gładko niczym
żyletka pod skórę. Pozostaje
potem blizna od której trudno się
uwolnić. Kto tylko raz zetknie się z
tym kanadyjskim monstrum, ten w
mig zrozumie o czym mowa. To jedna
z tych kapel, które tak naprawdę
nigdy nie popełniły słabego
materiału a początek ich drogi w
postaci "Armed And Dangerous"
rozbudza apetyt na więcej… Fast
And Loud!!!
Rekuiem - Time Will Tell
2020 Dissonance
Adam Widełka
Początek roku 2020 przynosi kolejny
smaczny kąsek dla wszyst-
RECENZJE 191
Stormwitch - Walpurgis Night
2019 High Roller
W ostatnim czasie pod szyldem
High Roller Records ukazały się
zremasterowane na nowo reedycje
czterech pierwszych albumów studyjnych
zespołu Stormwitch -
"Walpurgis Night" (1984), "Tales
Of Terror" (1985), "Stronger
Than Heaven" (1986) i "Beauty
And The Beast" (1987). Najpierw
w 2018 roku ukazały się edycje winylowe
(każda płyta w kilku wersjach
kolorystycznych - prawdziwy
raj dla kolekcjonerów). Rok później
ukazały się CD ozdobione w
kartonowy czarny slipcase ze srebrną
wersją okładki - bardzo fajnie
się to prezentuje. Dodatkowo to
wydanie zawiera książeczkę z tekstami
i rozkładany plakat z
okładką płyty, sam CD jest srebrny
z czarnymi napisami, więc
prezentuje się bardzo oldschoolowo,
tym bardziej, że nie ma żadnych
bonusowych utworów, tylko
studyjny album. Całość tworzy
bardzo fajną serię i będzie na pewno
ozdobą każdej kolekcji, szkoda
tylko, że nie wydano w ten
sposób także piątego studyjnego
albumu zespołu - "Eye Of The
Storm" z 1989 roku oraz koncertowego
"Live In Budapest". Mielibyśmy
wtedy w komplecie cały
najważniejszy dorobek grupy z lat
80. To tyle tytułem wstępu i zaczynamy.
Na pierwszy ogień idzie
"Walpurgis Night", czyli debiut
zespołu. Jeszcze dosyć surowy, zaliczany
nawet czasami do pierwszej
fali black metalu, ze względu na
tematykę niektórych tekstów.
Chociaż sam zespół zawsze twierdził,
że nie ma nic wspólnego z rogatym
i resztą jego ekipy, co udowodnili
odchodząc od takiej tematyki
w tekstach na kolejnych płytach.
Album otwiera legendarny
już okrzyk "Are You Ready?", po
którym następuje typowo koncertowa
zapowiedz pierwszego utworu
"Cave Of Steenfoll". Rozpoczyna
się szybka jazda i od razu wiadomo,
że mamy do czynienia z wysokiej
klasy melodyjnym graniem,
choć tutaj jeszcze dość surowo
brzmiącym. Może z racji tego, że
płyta została nagrana na setkę,
czyli praktycznie na żywo w studio.
Kolejny numer to jeden z najbardziej
znanych hitów zespołu,
czyli "Priest Of Evil" z refrenem
stworzonym do śpiewania z zespołem
na koncertach. "Skull And
Crossbones" to z kolei killer o tematyce
pirackiej (ciekawe czy zainspirowali
tym tekstem kolegów z
Running Wild, którzy w tym czasie
nie pisali jeszcze pirackich
opowieści). Na debiucie znajduje
się także jeden z najszybszych numerów
zespołu "Werewolves On
The Hunt", rozpędzony cios z kolejnym
wpadającym w ucho refrenem
i bardzo fajnymi liniami melodycznymi.
Gitarzyści Steve
Merchant i Lee Tarot mieli smykałkę
do tworzenia hiciarskich
utworów, a melodyjny i bardzo
oryginalny głos wokalisty Andiego
Aldriana jeszcze bardziej to wszystko
potęguje. Dowodem jest kolejny
na płycie tytułowy "Walpurgis
Night", jeden ze sztandarowych
kawałków zespołu i stały bywalec
każdego koncertu. W "Flour in the
Wind" oraz instrumentalnym
"Warlord" słychać jak genialnym
duetem gitarowym już wtedy byli
Merchant i Tarot, ten drugi dodatkowo
ozdabia płytę wspaniałymi,
melodyjnymi solówkami (jak
choćby w "Thunderland"). Całości
mocy dodaje bardzo ciekawie grająca
sekcja rytmiczna, czyli perkusista
Peter Lancer i basista Ronny
Pearson. "Walpurgis Night" to
bardzo dobry i legendarny już debiut,
a to dopiero początek i zespół
na kolejnych płytach pokaże dopiero
na co ich stać. Jednym słowem
to płyta już kultowa i wielbiciele
melodyjnego heavy metalu
mogą brać ją w ciemno, a jeżeli
komuś zależy akurat na wydaniu
CD z High Roller Records to warto
się pospieszyć, bo limitowane
jest tylko do 500 sztuk!
Robson
Stormwitch - Tales Of Terror
2019 High Roller
Po tak doskonałym debiucie jak
"Walpurgis Night" gitarzyści Lee
Tarot oraz Steve Merchant musieli
bardzo się postarać aby materiał
na jego następcę był równie
dobry albo i lepszy, co z całą
pewnością im się udało. Album
otwiera chóralny śpiew w gregoriańskim
stylu, po którym następuje
przerażający krzyk niczym z horroru
lat 50. i riff do "Point Of No
Return" - typowy heavymetalowy
strzał w średnio szybkim tempie,
który jest znakomitym wyborem
na otwieracz albumu. Pulsująca sekcja
rytmiczna (Peter Lancer i
Ronnie Pearson) rozpoczyna
"Hell's Still Alive" trochę wolniejsze
tempo i znowu wchodzą jakże
charakterystyczne dla Stormwitch
"tłumiono-szarpane" riffy gitarowe.
"Masque Of The Red Death" to
bardziej złożona kompozycja, z
początku pół balladowa z przeplatającymi
się akustycznymi wstawkami,
która w drugiej części nabiera
galopującego tempa. W dalszej
części płyty mamy hiciory w postaci
"Arabian Nights" i "Trust In
The Fire", które były stałym punktem
koncertowej setlisty zespołu w
latach 80. Pomiędzy nimi rewelacyjny
metalowy hymn o mieczach i
smokach "Sword Of Sagon", który
rozpoczyna się od narracyjnego
wprowadzenia. Zbliżając się do
końca mamy speedmetalowy
"Night Stalker", kolejny hymn z
pola bitwy "Lost Legions" oraz kończący
album horrorowy banger
"When The Bat Bites". Generalnie
zespół muzycznie kontynuuje kierunek
obrany na poprzedniej płycie,
czyli czystej klasy heavy metal
ze świetnymi, wpadającymi w ucho
riffami i solówkami, trzymającą
wszystko w ryzach i pchającą na
przód sekcją rytmiczną oraz genialnym
śpiewem Andiego Aldriana,
który każdy utwór śpiewa w sposób
tak emocjonalny i wiarygodny
że jesteśmy w stanie uwierzyć w
każdą z tych opowieści. Teksty
utworów poruszają się głównie po
obszarze fantastyki z domieszką
historii i horroru, zrezygnowano z
wątków okultystycznych które to
miały miejsce na debiucie. Jeśli
chodzi o brzmienie płyty to jest
bardziej mięsiste, bardziej soczyste
w porównaniu do debiutu choć nadal
odpowiednio surowe, co znakomicie
pasuje do klimatu albumu.
A jeśli o klimacie mowa to możemy
go poczuć już na sam widok
okładki którą zdobi zdjęcie dziewczynki
i psa przy grobowej płycie z
napisem "Tales Of Terror". Z ciekawostek
warto dodać, że partie
instrumentów na płycie w przeciwieństwie
do swojej poprzedniczki
zostały położone osobno a nie na
"setkę". Od "Tales Of Terror"
muzycy zaczęli używać swoich
pseudonimów artystycznych ponieważ
brzmiały bardziej "angielsko"
a po wydaniu albumu zespół
zyskał przydomek "Masters Of
Black Romantic" .
Adik
Stormwitch - Stronger Than
Heaven
2019 High Roller
"Stronger Than Heaven" z 1986r.
to trzeci album w dorobku Wiedźmy
i chyba najbardziej przełomowy
i to pod wieloma względami.
Przede wszystkim zespół postanowił
zmienić swój image, odstawiając
na bok skóry i ćwieki na rzecz
barokowych kostiumów, które od
tej pory stały się ich znakiem rozpoznawczym.
Brzmienie albumu
jest bardziej selektywne i przejrzyste
w porównaniu do swoich poprzedników,
natomiast jeśli chodzi
o muzyczny styl zespołu to niewiele
się zmieniło, panowie podążają
kursem obranym na "Tales Of
Terror" i bardzo dobrze. Tak
właściwie to na "Stronger Than
Heaven" mamy hit za hitem, aż
trudno uwierzyć, że Tarot i
Merchant napisali ten materiał w
zaledwie dwa tygodnie, ale po
kolei. Album rozpoczyna intro,
które jest niczym innym jak zaklęciem
wypowiadanym przez czarownice
w burzliwą noc, po czym
przeszywającym gitarowym riffem
wchodzi dynamiczny "Rats In The
Attic", którego refren już nigdy nie
wyjdzie wam z głowy. Numer dwa
to przebojowy "Eternia", w którym
Andy pokazuje, że jeszcze bardziej
swobodnie porusza się w wysokich
rejestrach swojego głosu niż w
przeszłości. "Jonathan's Diary" to
bardziej rozbudowana kompozycja,
ze świetną pracą sekcji - Lancer/
Pearson, bazująca lirycznie na
"Draculi" Brama Stokera. Następnie
mamy, żwawy "Slave To
Moonlight" a po nim kolejne dwa
hiciory w postaci utworu tytułowego
oraz chyba jednego z najbardziej
znanych numerów Stormwitch
"Ravenlord". Utwór "Stronger
Than Heaven" to ciekawa kompozycja
rozpoczynająca się od
opisu przyrządzania przez wiedźmy
wywaru na siłę i długowieczność
co doskonale obrazuje
nam okładka albumu. Natomiast z
"Ravenlordem" wielu z was mogło
się spotkać po raz pierwszy za
sprawą grupy Hammerfall, która
nagrała cover tego numeru. Dwa
ostatnie utwory na płycie to "Allies
Of The Dark" ze świetną solówką
Lee Tarota, niewątpliwie zainspirowaną
muzyką klasyczną (Vivaldi,
Paganini), oraz instrumentalny
"Dorian Gray" w którym zespół
prezentuje swój nienaganny warsztat.
Podsumowując "Stronger
Than Heaven" to lekko ponad
37minut dobrze skomponowanego,
klasycznego heavy metalu w
najlepszym wydaniu, przenoszącego
słuchacza w krainę fantastyki i
horroru. Płyta kultowa!
Adik
Stormwitch - The Beauty And
The Beast
2019 High Roller
Mistrzostwo świata! I w zasadzie
na takim stwierdzeniu mogłaby się
skończyć moja recenzja. To apogeum
zespołu, album totalny, bez
słabego utworu, nawet bez jednej
słabej nuty! Osiągnęli tutaj szczyt
192
RECENZJE
w swoim melodyjnym black romantic
metalu. Niestety ostatnia
płyta w oryginalnym składzie
(Merchant, Tarot, Aldrian, Lancer,
Pearson) Album otwiera strzał w
postaci hymnu "Call Of The
Wicked", następne to hiciarskie
"The Beauty And The Beast", "Just
For One Night" i "Emerald Eye" (do
którego powstał fajny teledysk,
szkoda że jedyny na tej płycie),
jest też piękna ballada "Tears By
The Firelight" i niczym rozpędzony
galeon, wspaniały "Tigers Of The
Sea" - kolejny w dorobku zespołu
utwór o tematyce pirackiej. I tak
jest już do końca płyty - mocno,
przebojowo i melodyjnie. Na tym
albumie pojawiły się także sporadycznie
klawisze i damskie
wokale w niektórych refrenach, co
dodaje jeszcze większego uroku
muzyce. W zasadzie to nie ma co
się rozpisywać, tego trzeba posłuchać!
Ta płyta to mus dla fanów
klasycznego, melodyjnego 80s
metalu. Wielka szkoda, że w tym
czasie zespół nie dostał się pod
skrzydła jakiejś większej wytwórni,
jak choćby Noise Records i nie
osiągnął światowego sukcesu, jaki
im się niewątpliwie należał.
Szkoda też, że nie powstało
VHS/DVD z profesjonalnym zapisem
któregoś z koncertów z
tamtego okresu, można by się było
przekonać jak dobrym byli zespołem
na żywo, zobaczyć jaki
show wtedy robili i jak to się
genialnie komponowało z ich oryginalnym
barokowym imagem. Pozostają
bootlegi, które są niestety
ciężko dostępne i nie najlepszej jakości,
ale zawsze to lepsze niż nic.
Podsumowując jest to fenomenalna
płyta niestety jednego z najbardziej
niedocenionych zespołów
w historii heavy metalu. Jak dla
mnie jeden z albumów do zabrania
na bezludną wyspę i ścisła czołówka
ulubionych płyt razem ze świetnym
poprzednikiem "Stronger
Than Heaven" z 1986 roku. Kto
jeszcze nie ma CD, a planuje kupić
to polecam, wydanie także limitowane
do 500 sztuk.
Robson
kich fanów klasycznego heavy metalu.
Nakładem Dissonance Productions
wychodzi na rynek reedycja
albumu "Time Will Tell"
brytyjskiej grupy Rekuiem, pierwotnie
wydany w 2006 roku. Na
pierwszy rzut oka twór może wydawać
się kompletnie anonimowy.
Jednak wystarczy sięgnąć trochę
głębiej, żeby przekonać się, że za tą
nazwą kryją się weterani wyspiarskiego
heavy. Pierwotnie była to
grupa Requiem działająca w latach
1979-1984. Niestety z przeszłości
pozostały jedynie skromne nagrania.
Demo z roku 1980 i singiel
"Angel of Sin" datowany na ten
sam rocznik. Zespół reaktywował
się dopiero na początku nowego
wieku i postanowił zmienić nazwę
na Rekuiem. W zamierzchłych
czasach skład tworzyli Tim Harris
(bas), Steve Mills (wokal), Karl
Wilcox (perkusja) oraz Steve Slater
(gitara). Ostatnich dwóch
dżentelmenów wzięło na swoje
barki kwestię reaktywacji i od
2001 roku zaprosili do współpracy
Gordona Denny grającego na basie
i śpiewaka Paula Parry. To
właśnie w tej konstelacji napisany
został materiał "Tim Will Tell" (a
wcześniej EP "Black Death").
Wprawni szperacze pewnie od razu
zwrócili uwagę na osobę perkusisty.
Tak, tak, naturalnie to ten
sam Karl Wilcox, który tłucze w
gary legendarnej formacji Diamond
Head. Pomijając kwestie
personalne to wystarczy chociaż
raz przesłuchać "Time Will Tell",
żeby dojść do wniosku, że brzmi to
bardzo klasycznie. Mimo trochę
"wsiowej" okładki krążek robi bardzo
pozytywne wrażenie. Choć jak
dla mnie jest ciut za długi - prawie
godzina materiału - ale z drugiej
strony ciężko byłoby coś, tak na
szybko, wyrzucić. Może cover "Paranoid"
słynnej czwórki z Birmingham?
Ale zagrany jest ciekawie,
trochę inaczej, więc też nie byłby
to taki oczywisty wybór. Po kilku
przesłuchaniach jednak "Time
Will Tell" cementuje się i w sumie
minuty nie są już tak zauważalne.
Zwraca się wtedy uwagę na mocne
brzmienie. Słychać, że rzecz powstała
współcześnie. Nagrania posiadają
sporo witalności, a krążek nie
dostarcza nudy. Przemykają gdzieniegdzie
nawiązania do sceny
NWOBHM, bywają ukłony w kierunku
klasyki metalu (wspomniany
cover ale i też parę powolnych
aranży czy riffów). Znalazło się nawet
miejsce dla spokojnych dźwięków.
Nad instrumentami unosi się
charakterny i pełny charyzmy wokal,
moim zdaniem pasujący do
kształtu płyty. Sekcja funkcjonuje
sprawnie a kilka zagrywek gitarowych
może zostać w pamięci na
dłużej. Od premiery tego materiału
minęło już czternaście lat. Obcując
z tymi kawałkami kompletnie nie
czuć upływającego czasu. To duży
plus. Często właśnie to on jest najlepszym
recenzentem twórczości.
Album "Time Will Tell" być może
nie jest najbardziej odkrywczym z
mojej płytoteki. Natomiast sprawia
ogólne wrażenie bardzo szczerego i
naprawdę dobrze zagranego zestawu
piosenek. To na pewno daje mu
dużą przewagę nad większością
strasznie umęczonych wydawnictw.
Posłuchajcie a pewne wnioski
nasuną się same. Zachęcam!
Toxik - Wasteland
2019 Vic
Adam Widełka
Toxik nie stał się gwiazdą, tak jak
kilka innych thrashowych zespołów
z USA, ale fani łojenia hołubią
ich albumy "World Circus" (1987)
i "Think This" (1989), bo to kawał
porywającego thrashu najwyższej
jakości. Co ważne zespół jest aktywny
do dziś, ale póki co wydał pozycję
archiwalną, reedycję debiutanckiego
demo "Wasteland" z
roku 1986, oryginalnie wypuszczonego
tylko na kasecie. Aż trzy z
tych utworów trafiły w następnym
roku na debiutancki album Toxik,
a tu mamy je w surowszych, ale
równie interesujących wersjach.
Rarytasem jest utwór tytułowy
oraz bonusy, niepublikowane dotąd
"Straight Razor", "Finer Points
Of Tragedy" oraz instrumentalny
"Lost World" - słabiej brzmiące, ale
dla fana bezcenne.
Wojciech Chamryk
The Babys - Silver Dreams:
Complete albums 1975-1980
2019 HNE
Podstawą mojego muzycznego
uwielbienia jest klasyczny hard
rock rodem z lat 70. oraz tradycyjny
heavy metal z przełomu
lat70. i 80., uzupełniają go
thrash metal (szczególnie ten
amerykański), progresywny rock
i metal oraz wszystko, co wokół
tych stylów rozwinęło się i było
kontynuacją w późniejszych epokach.
W tym wszystkim jest
miejsce na amerykański heavy
metal z początków lat 80., zwany
różnie, od hair metalu po
glam metal, a także na brytyjski
glam rock z początku lat 70. Zresztą
pisałem o tym nie raz i chyba
ogólnie jest to wiadome.
Wspominam o tym w nawiązaniu
do The Babys i ich muzycznego
podsumowania zawartego
w boxie "Silver Dreams".
Swego czasu nasz Tonpress wydał
singiel The Babys "I Love
How You Love Me / Over and
Over". Ten singiel nakierował
mnie na tę grupę. Jednak moją
osobę, przez większość mojego
życia, prześladował przebój
"Missing You", który kojarzyłem
właśnie z Brytyjczykami. Jak się
okazało - w sumie niedawno -
jest to nagranie już z solowej kariery
wokalisty Jona White'a z
lat 80. Niemniej był to powód,
dla którego formacja ta czekała
do tzw. późniejszego odkrycia.
Bywa tak, że coś cię zainteresuje
ale wokół dzieje się z byt wiele i
nie ma okazji aby przy danym
temacie przysiąść na dłużej. To
właśnie - w moim przypadku -
przydarzyło się tej kapeli. W sumie
mogę podziękować włodarzom
Heavy No Evil Recording,
którzy przygotowali wydawnictwo,
bowiem dzięki nim zniknęła
moja kolejna biała plama
w poznaniu historii muzyki rockowej,
która była w kręgu mojego
zainteresowania. Zespół powstał
w 1974 roku a powołany został
przez klawiszowca i gitarzystę
Mike'a Corby oraz menadżera
Adriana Millara. Był to czas
prosperity glam rocka i to chyba
do tego nurtu należy zaliczyć ten
zespół, choć jest wiele wątpliwości,
co do tego. Po zewnętrznym
imagu można usadowić ich
gdzieś przy Smoke czy The
Rubettes. Jednak muzycznie zupełnie
do nich nie pasują, w ich
RECENZJE 193
muzyce jest zdecydowanie więcej
klasy i ciężaru. Nie są też tak
ostrzy jak chociażby Slade,
przez co również nie można ich
bezpośrednio wiążąc z hard rockiem.
Niemniej w samej budowie
utworów można sporo znaleźć z
tego stylu. The Babys ze względu
na muzyczną przestrzeń równocześnie
kojarzy się z AOR
em, jednak dla takiego Boston,
który rozpoczął działalność w
podobnym czasie, są za lekcy, a
dla Toto za ostrzy. Jak już najbliżej
byłoby im do Journey. W
sumie ich muzyka najbardziej
kojarzy się z tym co przyniosła w
Ameryce epoka glam i hair metalu.
Także, tak jakby wyprzedzali
epokę, która miała nastąpić.
Właśnie ten czynnik i eksplodujący
punk rock, prawdopodobnie
spowodował, że ten zespół
nie odniósł spektakularnego
sukcesu. Debiutancki krążek
"The Babys" (1976) otwiera
"Looking For Love" dynamiczny,
świetnie zaaranżowany, klasowy
rocker, który może przypaść do
gustu fanom, rocka, hard rocka,
AORu a nawet wczesnego heavy
metalu. Kolejny "If You've Got
The Time" oprócz cech poprzednika
ma jeszcze bardziej nośny
refren. Właśnie takie w większości
są kawałki na debiucie
The Babys. Znajdziemy też
utwory będące pewną odskocznią,
chociażby taki dynamiczny
"I Love Howe You Love Me",
który ewidentnie dzięki dancingowo-rock'n'rollowej
estetyce
zdecydowanie łatwo wpada w
ucho czy też wieńczący album,
trochę bardzie rozbudowany i z
pewnymi elementami funky i
soul "Dying Man". Drugim wcieleniem
The Babys są wolne balladowe
kompozycje. Ogólnie są
wyśmienite. Na "The Babys"
znalazły się trzy: "I Belive In
Love", "Laura" i "Over And Over".
Oczywiście zespołowi nie jest
obce łączenie tych dwóch podstawowych
elementów czyli dynamicznych
z tymi wolniejszymi
i balladowymi ("Wild Man").
Jestem zaskoczony zawartością
debiutu, nie spodziewałem się
tak dobrego podejścia do muzyki,
kompozycji i aranżacji. Świetna
gra muzyków, znakomite,
niestarzejące się brzmienie, no i
głos Jona White'a, który błyszczy
swoim blaskiem od samego
początku. Wydanie HNE uzupełniają
jeszcze dwie inne wersje
utworu "If You've Got The Time"
oraz kawałek z drugiej strony
singla, balladowy "Head Above
The Waves". Rok później zespół
wydaje krążek "Broken Heart"
(1977). Pewnie zdając sobie
sprawę, z siły rażenia głosu Jona
w akompaniamencie melodyjnych
i wolnych dźwiękach, muzycy
przygotowują znacznie wolniejszą
i jeszcze bardziej przestrzenną
muzykę. Owszem są
wolne, balladowe kawałki typu
"I'm Filling" i "Silver Dreams" z
dodatkową aranżacją instrumentów
smyczkowych, a w tym drugim
nawet z kobiecymi chórkami.
Jednak to nie one stanowią o
obliczu tego albumu. Zespół postawił
na polaczenie swojego dynamicznego
i subtelnego temperamentu.
Takie są właśnie kompozycje
"Wrong Or Right" i "Golden
Mile", gdzie ten drugi jest
bardziej dumny od pierwszego.
Za to najbardziej udanym przedstawicielem
tego bloku jest absolutny
hit "Isn't It Time". Świetny
temat muzyczny, znakomita melodia,
chóry kobiece, dodające
soulowego posmaku, akcenty sekcji
dęte, no i wyraziste orkiestracje
instrumentów smyczkowych.
Właśnie to dodatkowe wykorzystanie
w aranżacjach smyków,
dęciaków czy żeńskich wokali
stanowi o inności całego krążka,
a zarazem nadaje mu jeszcze
więcej klasy. Do tej głównej
części doliczyć należałoby jeszcze
dynamiczne ale za to wolne
kawałki "Rescue Me" i "A Piece Of
The Action". Ogólnie kolorytu i
smaczku "Broken Heart" dodają
te najbardziej dynamiczne kompozycje.
A chodzi o zaczynającego
się soulowymi organami
przechodzący w miarowy mocno
hard rockowy "Give Me Your Love"
oraz o rozpoczynający się
znakomitym riffem i mocarną
perkusją, świetny hard rockowy
"And If You Could See Me Fly".
Na tle całego albumu dwa bardzo
jasne elementy. Na koniec
pozostaje dynamiczny, rockowy
a zarazem tytułowy "Broken
Heart". Niestety kawałek jakoś
nie zapada w pamięci. Album
uzupełniają bonusy, są to, cover
Jerry Lee Lewis'a - "Money
(That's What I Want)" oraz alternatywne
wersje "Silver Dreams"
oraz "Isn't It Time". Kolejna
udana płyta, świetnie wymyślona,
zagrana i nagrana, ale mimo
wszytko wolę debiut. Kolejny
rok, kolejny album, "Head
First" (1978). Kapela muzycznie
okrzepła i w zasadzie na płycie
mamy kumulacje tego, co najlepsze
z dotychczasowych dwóch albumów.
Jest i ciężko i subtelnie,
melodyjnie oraz przebojowo, z
ciekawymi aranżacjami, gdzie są
i smyki i kobiece chórki. Jednak
dla mnie najlepszy jest środek tego
albumu z wyśmienitymi i nośnymi
kawałkami w stylu hard'n'
heavy, "Run To Mexico" i "Head
First" oraz niesamowitą balladą
"You (Got It)". Nie wiem czy te
utwory były typowane na single
ale właśnie one do mnie najbardziej
przemawiają. Zdecydowanie
bardziej od "Every Time I
Think Of You", który tym singlem
był. Przynajmniej sądząc
po tym, co znalazło się w sterze
bonusów, a są to po dwie różne
wersje "Head First" i "Every Time
I Think Of You". Bez zmienne
jest wykonanie, brzmienie i głos
Jona White'a. Truizm ale inaczej
tego nie można skomentować.
Mija dwa lata i do dyspozycji
mamy "Union Jacks" (1980).
Muzycy pozostają przy swoim
muzycznym świecie ale upraszczają
aranżacje, rezygnując, ze
smyczków, sekcji dętej czy chórków
składających się kobiecych
głosów. Powoduje to, że słuchając
utworów The Babys po raz
pierwszy myślę o takich zespołach
jak Styx czy Survivor.
Mało tego, jak rozpoczynające
kawałki "Back On My Feet
Again", "True Love True Confession"
i "Midnight Randezvous"
wydają się, że brzmią nawet
przyzwoicie, to z kolejnymi kompozycjami
coraz bardziej nudzimy
się. Trochę dziwna sytuacja
jak na The Babys. Pewnie z tego
powodu włodarze HNE zdecydowali
się na dołożenie do tej
płyty nagrań z koncertu, oprócz
editów i innych alternatywnych
wersji wspomnianych już utworów.
Pięć kawałków plus intro,
które wymienione były przy opisie
pierwszych trzech albumów,
czyli około 20 minut muzyki na
poprawę humor. Całe szczęście
patent zdał egzamin. W tym samym
roku dostajemy kolejny
pełny krążek, jest nim "On The
Edge" (1980). Utwory mają nadal
prostsze aranżacje ale ogólnie
jest to powrót do korzeni, a ściśle
mówiąc do pierwszego albumu,
gdzie dominowały, proste dynamiczne
i konkretnie zagrane
kawałki. Szkoda tylko, że więcej
czasu nie poświęcili na utwory
wolne i balladowe. Na tej płycie
jest tylko jeden taki kawałek
"Darker Side Of Town", a szkoda
bo takie utwory to znak firmowy
tego zespołu. Na "On The Edge"
nie ma jakichś przebojów, ale
album jest bardzo równy i słucha
się go bardzo dobrze, oczywiście
pod warunkiem, że lubi się melodyjny
rock, hard rock, AOR i
heavy metal razem wzięte. Niestety
"On The Edge" to łabędzi
śpiew The Babys. Niedługo po
jego wydaniu zespół przestaje
istnieć. Do dyskografii wlicza się
jeszcze album koncertowy "Valentine
Baby" z roku 2001. Z
inną okładką oraz pod innym
tytułem ukazał się ponownie
sześć lat później, jako "Live In
America" (2007). W boxie
"Silver Dreams" mieliśmy już do
czynienia z nagraniami "live",
były to bonusy do "Union
Jacks". Nie są to jednak nagrania
ze wspomnianych koncertówek.
Te pochodziły z koncertu w
Cleveland. Za to na szóstym dysku
mamy do czynienia z "Live
At The Tower Theatre", są to
nagrania z płyty wydanej jedynie
na potrzeby promocyjne i zawiera
siedem utworów z koncertu,
który kapela dała 23 kwietnia
1977 roku w Filadelfii. Zarejestrowane
zostały wtedy głównie
nagrania z pierwszej płyty. Zespół
bardziej brzmi tu hard rockowo,
a zarazem bluesowo i AOR
owo. Niesamowita gratka dla fanów
The Babys. Uzupełnieniem
tego krążka jest prawdziwy pierwszy
album. Po raz pierwszy wyszedł
on w roku 1978 pod tytułem
"The Official Unofficial
Babys Album" i zawiera nagrania,
które zarejestrowano w roku
1975, właśnie z myślą o wydaniu
debiutu. Jak dla mnie znakomita
rzecz. To początki wszystkiego,
co już poznaliśmy, w dodatku
jeszcze cięższej oprawie, prawie
hard rockowej. Słuchając tych
nagrań tak się zastanawiam, czemu
tego nie pociągnęli w takiej
formie. Myślę, że wtedy zdecydowanie
szybciej zainteresowałbym
się tym zespołem. "Silver
Dreams: Complete albums
1975-1980" zawiera wszystko z
początku kariery tej formacji.
Cała masa muzyki, która niewątpliwie
daje dużo satysfakcji. Tak
jak wspomniałem po wydaniu
"On The Edge" drogi muzyków
rozchodzą się. Najbardziej udanie
swoją karierę rozwija Jon
White, jest to działalność solowa
z przerwą na glam metalowy Bad
English. Natomiast w roku 2013
dwaj byli muzycy The Babys,
Wally Stocker oraz Tony Brock
ponownie powołali do życia zespół.
Rezultatem tego kroku jest
krążek "I'll Have Some Of
That" z roku 2014. No i są to
kolejne sprawy, którą będę musiał
dla siebie odkryć.
\m/\m/
194
RECENZJE